Barry Trotter I Bezczelna Parodia
PRZE艁O呕Y艁A PAULINA BRAITER
Wydawnictwo MAG Warszawa 2005
OD AUTORA
Wszelkie przypadki niestandardowej pisowni, gramatyki czy interpunkcji uznaje si臋 niniejszym za zamierzone i winny by膰 traktowane jako dowcippy.
ROZDZIA艁 1
K艁OPOT Z GUMOLAMI
Szko艂a Czarnoksi臋偶nik贸w Hokpok by艂a najs艂ynniejsz膮 instytucj膮 edukacyjn膮 w magicznym 艣wiecie, a Barry Trotter jej najs艂ynniejszym uczniem. Sama jego obecno艣膰 sprawia艂a, 偶e co roku na ka偶de wolne miejsce w Hokpoku zg艂asza艂o si臋 dwudziestu kandydat贸w niezwa偶aj膮cych na niezwykle wyg贸rowane czesne. W rezultacie Barry i szko艂a zawarli niepisane porozumienie: niezale偶nie od swych stopni Barry m贸g艂 pozosta膰 w Hokpoku tak d艂ugo, jak tego pragn膮艂. W艂a艣nie rozpocz膮艂 jedenasty rok nauki. Umowa ta uwolni艂a go od irytuj膮cej potrzeby uczenia si臋; dzi臋ki niej ka偶dy wiecz贸r z pory szale艅czego wkuwania zamieni艂 si臋 w por臋 odpr臋偶enia i kontemplacji wydarze艅 minionego dnia. Pozostawa艂o te偶 sporo czasu na psoty.
Rozwalony wygodnie w roz艂o偶ystym fotelu sali wsp贸lnej Grafittonu przed wielobarwnym paleniskiem Barry w milczeniu 偶a艂owa艂 pozosta艂ych uczni贸w. A tak偶e nauczycieli - w istocie ka偶dego, kogo 偶ycie nie potoczy艂o si臋 tak nieskazitelnie wspaniale, jak jego w艂asne. Podkr臋ci艂 d藕wi臋k
w s艂uchawkach, w kt贸rych gra艂 jego ulubiony zesp贸艂 Voj-na Toksycznej Agresji, grupa tak dalece wrogo nastawiona do 艣wiata, 偶e ka偶da piosenka, w kt贸rej tytule nie pojawia艂o si臋 s艂owo „zabi膰", by艂a u nich automatycznie klasyfikowana jako ballada.
„Gromadzimy nasz strach i zmieniamy w boga", odczyta艂 Barry. Zastanawia艂 si臋, co to do diab艂a znaczy. Jego my艣li zacz臋艂y si臋 oddala膰, jak zwykle w kontakcie z trudniejszym problemem.
Odk艂adaj膮c sw贸j egzemplarz Egzystencjalizmu dla pocz膮tkuj膮cych, wyci膮gn膮艂 z kieszeni magiczn膮 fajk臋. Kupi艂 j膮 tydzie艅 temu w Parszywym Zak膮tku, czarodziejskiej dzielnicy handlowej w Londynie. Barry uwa偶a艂, 偶e fajka dodaje mu dojrza艂o艣ci i tajemniczo艣ci, jedynych cech, kt贸re nie kojarzy艂y si臋 z jego statusem wiecznego ucznia. Dziewcz臋ta zazwyczaj zgadza艂y si臋 z t膮 opini膮 (przynajmniej gumolskie dziewcz臋ta).
Fajki czarodziej贸w s膮 o lata 艣wietlne lepsze ni偶 ich wersje gumolskie. Nie powoduj膮 na艂ogu, nie zamieniaj膮 ust w gnij膮ce bagno. Nie trzeba te偶 ich nabija膰. Barry 艣cisn膮艂 w z臋bach swoje cacuszko.
- Colibri.
Fajka zapali艂a si臋 i ku sufitowi wzlecia艂a smu偶ka dymu. G艂贸wk臋 fajki zrobiono z najlepszej magicznej pianki morskiej, kt贸ra zgodnie z reklam膮 zacz臋艂a uk艂ada膰 si臋 w idealn膮 replik臋 g艂owy swojego w艂a艣ciciela.
- Super - mrukn膮艂 Barry.
Na sekund臋 odsun膮艂 j膮 od twarzy, przygl膮daj膮c si臋 powsta艂emu portretowi. Z jego ust stercza艂a nawet male艅ka fajka — przypuszcza艂, 偶e na niej pojawia si臋 jeszcze mniejszy
portret... Rany, taka my艣l wystarczy艂a, by m贸zg za艂ama艂 si臋 pod ci臋偶arem.
Barry zakas艂a艂. Jak dot膮d nie zapala艂 jeszcze swojej fajki, u偶ywa艂 jej wy艂膮cznie jako rekwizytu. Opr贸cz zabaw dymem nie pojmowa艂, co w tym atrakcyjnego. W ustach czu艂 smak, jakby 偶u艂 艣wie偶膮 kor臋 drzewa. Owszem, dym by艂 zabawny -z dymu magicznej fajki mo偶na uk艂ada膰 wszelkie mo偶liwe kszta艂ty. Barry po kolei obdarzy艂 si臋 sombrerem, przeszywaj膮c膮 serce strza艂膮 i diabelskimi rogami.
Pykaj膮c z fajki, zrozumia艂, 偶e jakiekolwiek szanse, by niniejsza ksi膮偶ka dosta艂a nagrod臋 Nikki, dos艂ownie ulatuj膮 z dymem. No c贸偶, pomy艣la艂, skoro i tak spieprzy艂em spraw臋, to r贸wnie dobrze mog臋 si臋 zabawi膰.
— Niech to szlag. — Grudka 偶aru polecia艂a mu na kolana. Str膮ci艂 j膮 b艂yskawicznie, ale i tak za p贸藕no. W odziedziczonej po ojcu pelerynie niewidce pojawi艂a si臋 niewielka wypalona dziura. — Cholera — mrukn膮艂 Barry. — Lepiej zgasz臋 to 艣wi艅stwo, zanim si臋 podpal臋.
Fajka zgas艂a. Barry wsun膮艂 j膮 do kieszeni i cisn膮艂 ksi膮偶k臋 w ogie艅. By艂a magiczna, wi臋c zacz臋艂a krzycze膰. Bekaj膮c g艂o艣no po zjedzeniu sto艂贸wkowego puddingu ry偶owego, naci膮gn膮艂 na ramiona peleryn臋 niewidk臋 i ruszy艂 w stron臋 frontowych drzwi Hokpoku. Stanowi艂 uosobienie lenistwa, chyba 偶e nadarza艂a si臋 szansa napytania komu艣 k艂opot贸w, zarobienia troch臋 grosza, albo jednego i drugiego jednocze艣nie. Uwielbia艂 te偶 sprawdza膰, czy cierpliwo艣膰 starego Bubeldora i pozosta艂ych ma jakie艣 granice. Pierwsze kilka szkolnych lat wspomina艂 mile - traktowano go w贸wczas w stylu o-patrzcie-to-ten-s艂ynny-dzieciak; ludzie ci膮gle gapili si臋 na niego, pr贸bowali przyci膮gn膮膰 jego uwag臋, od
czasu do czasu kradli mu majtki, z kt贸rych cz臋艣膰 trafia艂a szybko na Alle-gore. Potem jednak, w zamian za kilkaset funt贸w, jaka艣 dziennikarka, znajoma jego gumolskiej ciotki i wuja, napisa艂a par臋 niemal zupe艂nie fikcyjnych ksi膮偶ek na temat jego 偶ycia. W贸wczas zrobi艂o si臋 naprawd臋 ciekawie.
W pobli偶u drzwi przep艂yn膮艂 Prawie Bezm贸zgi Bill, ci膮gn膮cy m贸偶d偶ek i rdze艅 kr臋gowy niczym dziecko samochodzik. Za sob膮 zostawia艂 艣lad widmowego 艣luzu. Barry bardzo uwa偶a艂, by nie wpa艣膰 na ducha i nie wzbudzi膰 jego podejrze艅 — cho膰 gdy uczyni艂 to po raz ostatni, wyda艂 z siebie ciche „muuu" i od tego czasu Bill wierzy艂 艣wi臋cie, 偶e po korytarzach szkolnych kr膮偶y niewidzialny upi贸r krowy.
— Dr偶臋 na my艣l, jakie偶 straszliwe okoliczno艣ci sprawi艂y, 偶e jej duch zosta艂 uwi臋ziony w tych mrocznych salach. Mo偶e morderstwo albo nieszcz臋艣liwa mi艂o艣膰? - powiedzia艂 par臋 dni p贸藕niej przy obiedzie Bill.
Barry naci膮gn膮艂 sobie w贸wczas mi臋sie艅 brzucha, pr贸buj膮c si臋 nie roze艣mia膰.
Znalaz艂szy si臋 przed szko艂膮, szybkim krokiem przeszed艂 przez brudny, cuchn膮cy t艂um dzieciak贸w. Wci膮偶 nie potrafi艂 przywykn膮膰 do smrodu, jaki atakowa艂 go ka偶dego wieczoru. Czy wszyscy fani 艣wiata s膮 a偶 tak obrzydliwi? Nie by艂 to zwyk艂y nieprzyjemny zaduch zbyt wielu ludzi st艂oczonych ciasno i pozbawionych dost臋pu do toalet, lecz natr臋tny, gryz膮cy, niepokoj膮cy smr贸d, kt贸ry m贸g艂 艣wiadczy膰 o powa偶nych problemach zdrowotnych w skali bliskiej epidemii. Dzi艣 wiecz贸r w powietrzu wisia艂 tak偶e znajomy od贸r pieczonego centaura. W po艂膮czeniu ze smakiem pozostawionym przez fajk臋 tworzy艂 niewiarygodnie ohydn膮 mieszank臋. Barry zakas艂a艂 i splun膮艂, by pozby膰 si臋 niesmaku.
艢lina wyl膮dowa艂a na g艂owie drobnej, chudej dziewczyny w okularach, kt贸ra siedzia艂a ze skrzy偶owanymi nogami na go艂ej ziemi, czytaj膮c po raz kolejny sfatygowany egzemplarz Barry ego Trottera i kawioru filozoficznego*. Pomaca艂a w艂osy i zerkn臋艂a w niebo. Barry za艣mia艂 si臋. Gdyby tylko wiedzia艂a, ju偶 nigdy nie umy艂aby g艂owy!
Wkr贸tce dotar艂 do Zabronionego Lasu. Tu偶 za jego granic膮, na polanie sta艂 Hamgryz, olbrzymi szkolny gajowy, otoczony wianuszkiem mniej wi臋cej dwudziestu kobiet wszelkich rozmiar贸w i kolor贸w. Dwa centaury, Ptaszyn i Komeda, rozmawia艂y z Hamgryzem i pali艂y cienkie cygaretki. Centaury, rzadko widywane bez beret贸w i nigdy bez ciemnych okular贸w, to dandysi magicznego 艣wiata.
Barry zrzuci艂 peleryn臋 i wszystkie gumolskie dziewcz臋ta j臋kn臋艂y ch贸rem. Nigdy mu si臋 to nie nudzi艂o.
* Ksi膮偶ka ta w Ameryce ukaza艂a si臋 pod tytu艂em Barry Trotter i magiczna ikra. Jak wiadomo czytelnikom pierwszego tomu, kawior filozoficzny zawiera艂 eliksir d艂ugiego 偶ycia, obdarzaj膮cy ka偶dego, kto go spo偶y艂, nie艣miertelno艣ci膮 (nie nale偶y go myli膰 z eliksirem d艂ugiego stania, obdarzaj膮cym m臋偶czyzn wytrzyma艂o艣ci膮; to spora r贸偶nica). W ka偶dym razie kawior filozoficzny przyci膮gn膮艂 uwag臋 z艂ego lorda Vielokonta, kt贸ry uwa偶a艂, 偶e jedyn膮 pot臋g膮 wi臋ksz膮 od niego samego jest procent sk艂adany, i uzna艂 nie艣miertelno艣膰 za idealne uzupe艂nienie strategii „kupuj i czekaj". Po tym, jak Barry pokona艂 Vielokonta, Bubeldor zamkn膮艂 puszeczk臋 z kawiorem w swoim biurku. Zamierza艂 j膮 wyrzuci膰, w ko艅cu jednak dobra艂a si臋 do niej mysz i zyska艂a nie艣miertelno艣膰. Co logiczne, pozosta艂e myszy uzna艂y j膮 za mesjasza i od tej pory wewn膮trz 艣cian i boazerii Hokpoku zacz膮艂 rozwija膰 si臋 niebezpieczny kult.
No, no, no, sp贸jrz kogo tu mamy. Zak膮sisz, kocha-niutki? — spyta艂 Komeda.
Hej, Kom. Ptaszyn, daj kopyto. Kto si臋 tam piecze?
Tam? Dudu艣, nigdy za nim nie przepada艂em. - Komeda spojrza艂 znad okular贸w na Barry'ego. - Jeszcze jeden frajer, kapujesz.
Czas spada膰, laseczki - doda艂 Ptaszyn, po czym wraz z Komed膮 poprawili berety i pocwa艂owali w las. W oddali by艂o s艂ycha膰 艂oskot samotnego b臋bna bongo.
Barry odwr贸ci艂 si臋 do olbrzymiego gajowego.
- Dzi臋ki, Hamgryzie, stary druhu. - Cisn膮艂 osi艂kowi monet臋, a ten natychmiast j膮 upu艣ci艂. - Wiesz co robi膰. Przez par臋 godzin dotrzymaj towarzystwa twoim oswojonym bogartom*.
Hamgryz podni贸s艂 monet臋 i ugryz艂.
- Dzi臋ki, Barry - rzek艂 i odmaszerowa艂 chwiejnie w g艂膮b lasu, 艣ciskaj膮c w d艂oni zawini臋t膮 w gazet臋 butelk臋.
Kolejny wiecz贸r, kolejna seria szybkich numerk贸w z fankami. Barry'ego ju偶 dawno znudzi艂a ta rutyna, lecz w pewien osobliwy spos贸b dzi臋ki niej potwierdza艂, 偶e jest kim艣 s艂awnym, kim艣 wyj膮tkowym. Poza tym (t艂umaczy艂 w duchu) fanom tak偶e co艣 si臋 nale偶y.
- W porz膮dku, dziewcz臋ta, ustawcie si臋 w kolejce do zakl臋cia odwszawiaj膮cego i zaczynamy — rzek艂. — Pami臋ta艂y艣cie, 偶eby wzi膮膰 k膮piel?
* Bogart to istota zmieniaj膮ca kszta艂ty, kt贸ra upodabnia si臋 do tego, czego boimy si臋 najbardziej, uciele艣nionego pod postaci膮 najmniej lubianego aktora.
Nast臋pnego ranka przy 艣niadaniu Barry opisywa艂 ze wszystkimi szczeg贸艂ami swoje wyczyny grupce zas艂uchanych w艂azity艂k贸w. Jak zwykle, 偶e艅ska cz臋艣膰 Hokpoku zasypywa艂a ich pe艂nymi dezaprobaty spojrzeniami. W chwili, gdy szczeg贸lnie oburzona uczennica pi膮tej klasy, Penelopa Blagga, szykowa艂a si臋 do rzucenia na nich zakl臋cia Gor膮czki Sw臋-dz膮czki, zjawi艂y si臋 poranne sowy. Wszyscy szybko os艂onili r臋kami szklanki i talerze, bo na st贸艂 posypa艂 si臋 deszcz pi贸r, robak贸w i innych 艣mieci. Sowy to paskudni dor臋czyciele.
Barry dosta艂 list od dyrektora szko艂y. Pokaza艂 go wszystkim.
Mo偶e to dobre wie艣ci? Mo偶e Stary Snajper dosta艂 raka r贸偶d偶ki? - podsun膮艂 Manuel Rodriguez, trzecioroczniak, kt贸ry nie pojawi si臋 ju偶 wi臋cej w ksi膮偶ce, ale zosta艂 do niej wci艣ni臋ty na dow贸d, 偶e nie wszyscy bohaterowie tej historii to biali Anglicy z klasy 艣redniej.
Ma艂o prawdopodobne. To wrzaskun. - Barry otworzy艂 kopert臋.
Przyjd藕 do mnie natychmiast - zagrzmia艂 g艂os dyrektora zabierz ze sob膮 tego nicponia Lona.
Wok贸艂 rozleg艂y si臋 chichoty. Barry uciszy艂 je szybko gniewnym spojrzeniem i wy膰wiczonym gestem.
Lon Gwizzley, najbli偶szy kompan Barry'ego, by艂 w istocie nicponiem, a ju偶 na pewno bardzo ma艂o poniem. Na pi膮tym roku prze偶y艂 tragiczny wypadek w czasie meczu 膮uidkitu - Palanciarz waln膮艂 w g艂uszek tak, 偶e ten z wielk膮 pr臋dko艣ci膮 wbi艂 si臋 w g艂ow臋 Lona i wkr臋ci艂 na amen.
Wszelkie pr贸by usuni臋cia pi艂ki sprawia艂y tylko, 偶e wbija艂a si臋 g艂臋biej. W ko艅cu wysz艂a drug膮 stron膮, pozostawiaj膮c w g艂owie Lona dziur臋 na wylot wielko艣ci 艣redniej monety (przy sprzyjaj膮cym wietrze dziura 艣wista艂a). Siostra Pom-mefritte sprokurowa艂a mu nowy m贸zg, korzystaj膮c z niezbyt rozwini臋tego m贸zgowia po艣piesznie u艣pionego z艂otego retrivera. W efekcie 艁on uzyska艂 umys艂 t臋pego, poczciwego siedmiolatka. Pozosta艂o mu te偶 sporo zdecydowanie psich sk艂onno艣ci.
~ Chod藕 — rzuci艂 Barry, odrywaj膮c 艁ona od wiecznego lizania si臋 tu i 贸wdzie. - Stara Broda chce si臋 z nami widzie膰. — 艁on 艣mierdzia艂 gorzej ni偶 zwykle. - Zn贸w wytarza艂e艣 si臋 w kupach szopa? — 艁on gania艂 tak偶e samochody. Z drugiej strony by艂 niezwykle wierny.
Gdy wychodzili z sali, od 艣ciany za ich plecami odbi艂o si臋 Zakl臋cie Gor膮czki Sw臋dz膮czki.
- 艢winie! - wrzasn臋艂a Penelopa.
***
- Pfft. - Alpo Bubeldor przetasowa艂 karty, przygl膮daj膮c si臋 rozbitemu w dole obozowisku dziwnie przypominaj膮ce mu Woodstock. Wybra艂 jedn膮 z talii. - Aspa艂ek? Nie, do diab艂a.
Na trawniku pod Hokpokiem rozci膮ga艂o si臋 wyj膮tkowo ma艂o atrakcyjne morze namiot贸w. Sta艂o tam od kilku tygodni, odk膮d w 艣wi膮tecznym numerze „Fajtu" kto艣 opublikowa艂 mapk臋 pokazuj膮c膮 drog臋 do szko艂y. Fajtniesz z wra偶enia, brzmia艂o motto gazety i rzeczywi艣cie jej poziom balansowa艂 na poziomie ziemi. S艂yn臋艂a g艂贸wnie z tego, 偶e wszystkie zdj臋cia kobiet przerabiano w niej tak, by postaci wygl膮da艂y na nagie. Cudownie wp艂ywa艂o to na nak艂ad, chyba 偶e na pierwsz膮 stron臋 trafi艂a Margaret Thatcber. Tak czy inaczej, trawnik przed Hokpokiem niemal natychmiast zamieni艂 si臋 w si臋gaj膮ce kostek b艂otniste bajoro, chlupi膮ce pod stopami niezliczonych czytaj膮cych „Fajt" i uwielbiaj膮cych Barry'ego gumolskich przybyszy. Bubeldor skrzywi艂 si臋, widz膮c, jak kto艣 bezczelnie za艂atwia si臋 do jeziora. Wymamrota艂 jakie艣 s艂owo i ma艂y, podobny do minoga potw贸r morski wgryz艂 si臋 w intymn膮 cz臋艣膰 cia艂a winowajcy.
— To go nauczy — powiedzia艂 g艂o艣no Bubeldor.
Us艂ysza艂 g艂o艣ny plusk. Gumole spychali si臋 ze ska艂y pod
Hokpokiem z cz臋stotliwo艣ci膮 pi臋ciu os贸b na godzin臋. Miejscowy kraken mia艂 prawdziwe u偶ywanie. Wystawi艂 nawet z wody jedn膮 z macek, trzymaj膮c w niej zach臋caj膮c膮 tabliczk臋: skaczcie. Niestety, w 偶aden spos贸b nie zmniejsza艂o to liczby nieproszonych go艣ci - z ka偶dym dniem przybywali nowi fani.
Hippisi, pomy艣la艂 dyrektor, widz膮c, jak para fan贸w bawi si臋 w trawie w „ksi膮偶k臋 o dw贸ch ok艂adkach". Narkomani, gracze RPG. Gdyby m贸g艂, zmieni艂by wszystkich w popi贸艂, nawet nie艣mia艂e dzieciaki maj膮ce s艂abo艣膰 do bohater贸w i zr臋cznego marketingu. W t艂umie jednak pojawiali si臋 te偶 doro艣li. Mo偶e to byli fani ksi膮偶ek, a mo偶e wilki w owczej sk贸rze szukaj膮ce 艂atwej zdobyczy.
- No c贸偶 - rzek艂 filozoficznie. - B贸g strze偶e pijak贸w, blondynek i Gumoli. — Z roz艂o偶ystego r臋kawa Bubeldora wylecia艂 as. - A, tu jeste艣, 艂obuzie.
Czy tu chodzi odziewczyny, o sprzeda偶 mapy, czy co艣 jeszcze, o czym zapomnia艂em? - zastanawia艂 si臋 Barry, gdy wraz z Lonem wdrapywali si臋 po krusz膮cych si臋 schodach wiod膮cych do gabinetu Bubeldora. Je艣li o map臋, nikt nie m贸g艂 mie膰 do niego pretensji. Potrzebowa艂 got贸wki. Jego ojciec chrzestny, Sknerus Blach, wtopi艂 ca艂y spadek w krety艅ski interes, kt贸ry nie wypali艂, a Barry ju偶 dawno wyda艂 kas臋, kt贸r膮 dosta艂 od J.G. Rollins za prawo do opowiedzenia historii swojego 偶ycia. Ca艂e lato sp臋dzone w 艣wiecie Gumoli - w dodatku w jego ohydnym, durneyowskim za-' k膮tku tego 艣wiata — wymaga艂o wielu papieros贸w i jeszcze wi臋cej piwa.
Ale Bubeldor tego nie kupi. W zesz艂ym roku chcia艂, 偶eby Barry w ko艅cu ruszy艂 ty艂ek.
— W ca艂ych dziejach Hokpoku nikt nigdy nie zosta艂 przez pi臋膰 lat z rz臋du w klasie - zagrzmia艂. — Trotter, przynosisz wstyd ca艂ej szkole. Wiem, 偶e robisz to specjalnie. Ca艂a ta s艂awa zamieni艂a ci臋 w kosmicznego lenia, ledwie magicznego 艣mierdziela. Zr贸b nam t臋 grzeczno艣膰 i przejd藕 na stron臋 Ciemniak贸w, a nigdy nie dojd膮 do siebie!
Stary zasuszony czarodziej mia艂 racj臋, przyzna艂 w duchu Barry, ale kto m贸g艂by mie膰 do niego pretensje, 偶e wci膮偶 jest uczniem? Tu by艂 kr贸lem, bogiem, s艂awny, otoczony wianuszkiem naiwniak贸w z zapa艂em po偶yczaj膮cych mu samochody, robi膮cych pranie i spe艂niaj膮cych ka偶de 偶yczenie wielkiego Barry'ego Trottera. St膮d droga wiod艂a ju偶 tylko w d贸艂.
Z perspektywy Barry'ego ostatni numer uda艂 si臋 nadzwyczajnie. Nie tylko dosta艂 niez艂膮 sumk臋 za map臋, ale na trawniku przed Hokpokiem zebra艂 si臋 te偶 oszala艂y, cuchn膮cy
t艂um fan贸w. 呕aden nauczyciel nie uwali go w obecnos'ci pi臋ciotysi臋cznej protrotterowskiej armii.
Jednak偶e fani zaczynali irytowa膰 nawet jego. Ich ci膮g艂e krety艅skie okrzyki uwielbienia idealnie uzupe艂nia艂y w warstwie d藕wi臋kowej fatalne wra偶enie wzrokowe wzmocnione jeszcze przez niebezpieczne, chwiejne namioty i niewiarygodnie obdarte ciuchy. Byli bezczelni i s'mierdzieli — a potem odkryli bimbrowni臋 Hamgryza i w贸wczas zacz臋艂y si臋 prawdziwe awantury.
Ka偶dy rozs膮dny cz艂owiek trzyma艂 si臋 z daleka od Ham-gryzowych zapas贸w trunk贸w, bo je艣li nie za艂atwi艂 go sam Hamgryz, z pewno艣ci膮 robi艂 to wyj膮tkowo mocny bimber. Pi臋ciolitrowa butla magicznego dziewi臋膰setprocentowe-go koniaku za艂agodzi艂a spraw臋, przynajmniej je艣li chodzi o kontakty Hamgryza z Barrym. Gajowy wci膮偶 nie znosi艂 Gumoli, a oni, jako艣 to wyczuwaj膮c, prze艣ladowali go z jeszcze wi臋kszym zapa艂em. Hamgryzowe metki tylnometanowe pos艂a艂y kilku intruz贸w do szpitala, inni o艣lepli po wypiciu nieoczyszczonego alkoholu, lecz Barry wiedzia艂, 偶e fan贸w mu nie zabraknie.
Wspinaczka po schodach ci膮gn臋艂a si臋 niemi艂osiernie.
— Narrator m贸g艂by troch臋 przyspieszy膰 - mrukn膮艂 Barry.
Lon zaskomli艂 aprobuj膮co.
Gdy dotarli do drzwi gabinetu Bubeldora, nagle z g贸ry opad艂o na nich stado przyczajonych w艣r贸d cieni nietope-rzy-kieszonkowc贸w. Wszystko co zdo艂a艂y podw臋dzi膰 te zdradzieckie torbacze trafia艂o do zaci臋cie konkuruj膮cego z Grafittonem domu Slizgorybu i biada uczniowi, kt贸ry pr贸bowa艂 cokolwiek odzyska膰. Nietoperze nie tyka艂y Barry'ego, Lon natomiast by艂 ulubionym celem, bo cz臋sto
nosi艂 w kieszeniach cuchn膮ce zak膮ski. Rozpaczliwie wymachuj膮c r臋kami, pobiegli w stron臋 drzwi, kt贸re otwar艂y si臋 automatycznie.
-Trotter...
Barry i Lon przystan臋li; drzwi zatrzasn臋艂y si臋 za nimi.
- Profesorze — wydysza艂 Barry — chc臋, 偶eby pan wiedzia艂, 偶e po prostu przeprowadza艂em z tymi dziewczynami wywiad do szkolnej gazetki.
Bubeldor odwr贸ci艂 si臋. Sprawia艂 wra偶enie znudzonego i zm臋czonego.
- Trotter, wiesz doskonale, 偶e nie mamy szkolnej gazetki. A je艣li gumolskie dziewczyny s膮 do艣膰 g艂upie, by pozwoli膰 ci si臋 zbli偶y膰 na pi臋膰dziesi膮t krok贸w, to zas艂uguj膮 na wszystko co je spotyka. Chodzi mi o co艣 znacznie powa偶niejszego.
Podejd藕cie do okna.
Przyjaciele spojrzeli na roz艣piewane, faluj膮ce masy zab艂oconych Gumoli. By艂y ich tysi膮ce i ani jednego toi toia. Niemal widzieli ten smr贸d unosz膮cy si臋 nad nimi niczym rozgrzane powietrze nad szos膮.
- Sp贸jrzcie na tych kretyn贸w. To wygl膮da jak cholerny konwent - warkn膮艂 Bubeldor. - Wiecie, 偶e dzi艣 rano musia艂em przyj膮膰 por贸d? Porody gumolskie to paskudna sprawa. Oczywi艣cie nazwali dzieciaka Barry. Tak mnie zbrzydzili, 偶e
o ma艂o na niego nie zwymiotowa艂em.
Barry wychyli艂 si臋 przez okno, co natychmiast zelektryzowa艂o t艂um. Zebrani zacz臋li wznosi膰 okrzyki, rozwijaj膮c transparenty pe艂ne b艂臋d贸w ortograficznych.
Wynocha! - rykn膮艂 Barry.
Powiedzia艂 „co za radocha"! - zawo艂a艂 kt贸ry艣 z Gumoli.
Hurra! Niech 偶yje Barry Trotter!
Idiota - rzuci艂 Bubeldor. - Teraz nigdy si臋 ich nie pozb臋dziemy - chwyci艂 Barry'ego za 艂okie膰. - Odejd藕 od okna, nim narobisz wi臋cej szk贸d.
Bubeldor b艂yskawicznie poliza艂 kciuk, odgarn膮艂 grzywk臋 Barry'ego i potar艂 blizn臋 na jego czole. Blizna w kszta艂cie pytakrzyka* stanowi艂a pami膮tk臋 po walce, jak膮 Barry stoczy艂 w dzieci艅stwie z lordem Vielokontem. Stanowi艂a te偶 dow贸d jego wspania艂ych magicznych zdolno艣ci. Bubeldor uwa偶a艂 j膮 za pomy艂k臋.
- Odwal si臋! - Barry odepchn膮艂 na bok pachn膮cego paczul膮 i naftalin膮 starego maga.
Odwr贸cili si臋 i ujrzeli 艁ona wsuwaj膮cego do ust w臋偶szy koniec teleskopu Bubeldora. Od dnia wypadku Lon uwielbia艂 gry藕膰 najr贸偶niejsze przedmioty.
- Lon, nie!
Zaskoczony Lon przewr贸ci艂 puszk臋 magicznych mr贸wek, kt贸re wysypa艂y si臋 na pod艂og臋 i zacz臋艂y uk艂ada膰 w nieprzyzwoite wyrazy.
Stary dyrektor z najwy偶szym trudem zapanowa艂 nad sob膮.
- Pos艂uchajcie, wy dwaj. Skupcie si臋, 偶eby艣cie mogli jak najszybciej opu艣ci膰 ten pok贸j.
* W 艣wiecie gumolskim pytakrzyk to zarzucony znak interpunkcyjny, w po艂owie pytajnik, w po艂owie wykrzyknik, jak w zdaniach: „Co to by艂o, do diab艂a?!", albo: „Co ja zjad艂em?!". Matka Barryego, osoba chronicznie zagubiona i 艂atwo wpadaj膮ca w entuzjazm, mia艂a sk艂onno艣膰 do pytakrzyk贸w, st膮d w艂a艣nie kszta艂t blizny Barry'ego.
W k膮cie ulubiony feniks Bubeldora, Skierka, zatrzepota艂 skrzyd艂ami, dziobi膮c od niechcenia karm臋 z mielonych azbestowych muszelek.
Bubeldor uni贸s艂 egzemplarz „Fajtu".
- Kto艣', podejrzewam, 偶e ostatni pomiot klanu Malgnoy贸w snuj膮cych si臋 po domu Slizgorybu - Barry mia艂 nadziej臋, 偶e jego twarz nie zdradza gwa艂townej ulgi przekaza艂 tej gazecie wskaz贸wki, jak dotrze膰 do Hokpoku. St膮d te stada imbecyli na dole. — Z rozmachem cisn膮艂 gazet臋 do kosza. - Za stary ju偶 jestem na takie w膮tpliwe atrakcje.
Perspektywa kary oddali艂a si臋 i my艣li Barry'ego zacz臋艂y b艂膮dzi膰. Przebieg艂 wzrokiem po tytu艂ach ksi膮偶ek w biblioteczce Bubeldora - Nosi艂a 偶贸艂ty bap, Gabinet tortur Lady Harriet, zauwa偶y艂 te偶 swoj膮 ulubion膮 pozycj臋 Wi臋zie艅 w szkole dla kobiet, czyli prywatny dziennik Phineasa Banta-ma-Pulleta, Biczownika. Jako pierwszoroczniak Barry by艂 wstrz膮艣ni臋ty. Jedena艣cie lat p贸藕niej czu艂 wy艂膮cznie rozbawienie. Bubeldor mia艂 do艣膰 osobliwe upodobania, ale te偶 kto ich nie ma? Szelest papieru l膮duj膮cego w koszu wyrwa艂 go z zamy艣lenia i Barry us艂ysza艂 s艂owa dyrektora:
Nasze zakl臋cia maskuj膮ce nic nie daj膮. Trzeba cho膰 odrobiny inteligencji, by da膰 si臋 omami膰, a to stado w dole ma IQ r贸wne zeru.
Jak kto艣 m贸g艂 zrobi膰 co艣 takiego? I po co? Dla odrobiny pieni臋dzy. - Barry parskn膮艂 wzgardliwie i przyznajmy, niezbyt subtelnie. - 呕ycie to nie tylko pieni膮dze, zawsze to powtarzam. Prawda, Lon?
Ano. - Po podbr贸dku 艁ona sp艂yn臋艂a stru偶ka 艣liny.
Bo偶e, ale z ciebie osio艂, Gwizzley. - Bubeldor przez moment milcza艂, przymykaj膮c oczy. 艢cisn膮艂 palcami nasad臋
nosa. - Przepraszam, od tych upiornych zawodze艅 dosta艂em strasznej migreny. Cho膰 ju偶 w tej chwili sytuacja jest tragiczna, mo偶e by膰 du偶o, du偶o gorzej, je艣li sprawdzi si臋 to, co pisz膮 w dzisiejszym „Wr贸偶bicie Codziennym". - Zgarn膮艂 gazet臋 z biurka i wr臋czy艂 Barry'emu. pupa — wypisa艂y mr贸wki.
O co chodzi? „Skandaliczna sprawa ocen za seks wstrz膮sa 艣wiatem akademickim"? - spyta艂 Barry, odczytuj膮c nag艂贸wek.
Nie, ni偶ej - odpar艂 Bubeldor.
„Nowe kary za sodomi臋 okrzyczane niewiarygodnie drako艅skimi"?
Poka偶 to! - krzykn膮艂 Bubeldor, wyrywaj膮c mu gazet臋. Na pr贸偶no przebiega艂 j膮 wzrokiem; Barry wymy艣li艂 ten. tytu艂 na poczekaniu. — Uwa偶asz, 偶e to 艣mieszne? - warkn膮艂 stary czarodziej i d藕gn膮艂 palcem w artyku艂. — O, tu.
„Magiczny ch艂opiec wkracza do kin" - odczyta艂 Barry. - „W Mie艣cie Sn贸w a偶 szumi na temat filmu Barry Trot-ter i nieunikniona pr贸ba zrobienia kasy, kt贸ry ma wej艣膰 na ekrany za miesi膮c. Fani ksi膮偶kowej serii fantasy szykuj膮 si臋 do szturmu na kina ca艂ego 艣wiata. Bracia Wagner rozpocz臋li produkcj臋 wielkobud偶etowej biografii z nadziej膮, 偶e promocyjne i marketingowe szale艅stwo uczyni z filmu olbrzymi mi臋dzynarodowy hit, jeszcze wi臋kszy ni偶 wcze艣niejszy fenomen ksi膮偶kowy".
Nie rozumiem — przyzna艂 Barry. - Przecie偶 to tylko pomo偶e Hokpokowi. Wie pan, co m贸wi膮. Grunt to reklama.
Bubeldor a偶 klepn膮艂 si臋 w czo艂o, s艂ysz膮c te s艂owa, i z fa艂d jego szaty wylecia艂 z trzepotem b艂臋kitny m贸l.
-Trotter, jeste艣 durniem. I艂e dzieci czyta ksi膮偶ki w dzisiejszych czasach? Jedno na dziesi臋膰, na sto? A przecie偶 sp贸jrz na zewn膮trz. - Gdy odsun膮艂 zas艂on臋, o szyb臋 uderzy艂a pecyna czego艣 (nie by艂o to b艂oto).
- Chcemy Barry'ego! - rykn膮艂 t艂um.
Bubeldor odpowiedzia艂 obel偶ywym gestem i us艂ysza艂 ch贸ralne gwizdy.
- Masz poj臋cie, ilu ludzi zjawi si臋 tu po filmie? Bior膮c pod uwag臋 wp艂ywy z zagranicy, z rynku wideo i DVD, w sumie obejrzy go jakie艣 sto milion贸w ludzi. To oznacza, 偶e pi臋膰 set tysi臋cy os贸b zbierze si臋 na naszym trawniku, 艣piewaj膮c,
walcz膮c, krwawi膮c i B贸g jeden wie co jeszcze robi膮c.
uh-oh - wypisa艂y mr贸wki. Lon z chichotem rozgni贸t艂 stop膮 ostatnie h.
Gdy ta potworna perspektywa w pe艂ni dotar艂a do Barry'ego, sp艂yn臋艂a mu po czole stru偶ka potu.
Mo偶e po prostu przeniesiemy Hokpok? No wie pan, magicznie?
Nie mo偶emy - odpar艂 Bubeldor. - To kwestia ubezpieczenia. Nasi prawnicy z firmy Wied藕min i Wyvern twierdz膮, 偶e przeprowadzka oznacza艂aby bankructwo. R贸wnie dobrze mogliby艣my od razu zamkn膮膰 szko艂臋 i wr贸ci膰 do kurs贸w korespondencyjnych. Uzna艂em zatem, 偶e skoro to wszystko dzieje si臋 przez ciebie, ty masz to naprawi膰. Powstrzymaj ten film, Barry Trotterze albo Hokpok przejdzie do historii.
-Ale sko... skoro to Malgnoy zacz膮艂... - zaprotestowa艂 bezwstydnie Barry.
- Jego rodzice s膮 w radzie nadzorczej — uci膮艂 Bubeldor. - Twoi rodzice s膮 w grobie.
- No dobra, dobra.
To mo偶e by膰 moja nast臋pna ksi膮偶ka, pomy艣la艂 Barry i w jego g艂owie odezwa艂 si臋 dzwonek kasy. Zadzwoni臋 do J.G. i... - nie, w艂a艣nie takie my艣lenie 艣ci膮gn臋艂o na nich k艂opoty.
Czy Lon mo偶e mi pom贸c? I Herbina?
Lon to nasz jedyny ucze艅 specjalnej troski, w膮tpi臋 zatem, by ktokolwiek za nim t臋skni艂. Odrobina ruchu dobrze mu zrobi. Panna Gringor pracuje w szkole dla op贸藕nionych magicznie, w Hogsbiede. To, czy zechce pom贸c, zale偶y wy艂膮cznie od niej.
Kto艣 zapuka艂 do drzwi i do 艣rodka wpad艂 Hamgryz. Jak zawsze, mia艂 na g艂owie sfatygowan膮 czapeczk臋 baseballow膮 reklamuj膮c膮 karm臋 dla smok贸w.
Psorze Bubeldor, paru Gumoli zn贸w w艂ama艂o si臋 do mojej chaty. Grzebi膮 mi w drobiazgach. - Drobiazgi Ham-gryza by艂y wielko艣ci namiotu. — Mog臋 ich zabi膰?
Wied藕misyny—mrukn膮艂 Bubeldor. - Nie, Hamgryzie, ja si臋 tym zajm臋. - Podszed艂 do drzwi, odwr贸ci艂 si臋 i rzek艂 niemal ojcowskim tonem: — Barry, los ca艂ej szko艂y jest w twoich r臋kach. Je艣li znajdziesz si臋 w tarapatach i uznasz, 偶e nie zdo艂asz powstrzyma膰 realizacji filmu, przypomnij sobie jedno. - Po艂o偶y艂 d艂o艅 na ramieniu Barry'ego. - Je偶eli zamkniemy Hokpok, b臋dziesz musia艂 poszuka膰 sobie pracy. - To rzek艂szy, odszed艂 z gajowym.
Lon zgarn膮艂 z ziemi gar艣膰 mr贸wek, pozostawiaj膮c na pod艂odze samotne sz艂a.
B艂e. - Otrz膮sn膮艂 si臋, wystawiaj膮c j臋zyk.
Sam nie uj膮艂bym tego lepiej — odpar艂 Barry.
ROZDZIA艁 2
RZE殴NIK Z HOKPOKU
Zagnawszy do puszki kln膮ce mr贸wki, Barry i Lon wyszli z gabinetu Bubeldora. Sprawdzili czy dok艂adnie zamkn臋li drzwi. Ostatnim razem, gdy Skierka wydosta艂 si臋 na zewn膮trz, niemal z ca艂ego domu Pufpifpaf pozosta艂y zw臋glone zgliszcza. Dziwne, jak 艂atwopalne okazywa艂y si臋 stare zamki zbudowane z wilgotnego kamienia.
Na szcz臋艣cie dla ch艂opc贸w wi臋kszo艣膰 bandyckich nietoperzy zapad艂a w lekki sen. Te nieliczne, kt贸re jeszcze nie drzema艂y, zaj臋艂y si臋 bez reszty paleniem papieros贸w, napinaniem mi臋艣ni i napa艣ciami na swoich kompan贸w. Barry i Lon przeszli obok na paluszkach, nie przeszkadzaj膮c skrzydlatej mafii.
Czytelnicy Barry ego Trottera i Czary Tajemnic wiedz膮 doskonale, 偶e Bubeldor cz臋sto odpowiada艂 na zew natury, pos艂uguj膮c si臋 niezwykle udatn膮, porcelanow膮 reprodukcj膮 g艂owy Barry'ego. Dyrektor wystawi艂 sw贸j nocnik na korytarz, by domowe skrzaty mog艂y go opr贸偶ni膰. Niczym naprowadzona radarem, 艂ydka 艁ona trafi艂a wprost w naczynie, zrzucaj膮c je ze schod贸w z pluskiem i hurgotem. Sp艂oszone nietoperze pomkn臋艂y ku nim.
- Biegiem! - wrzasn膮艂 Barry.
W g艂臋bi korytarza dostrzeg艂 uchylone drzwi.
- Szybko, tutaj! — krzykn膮艂.
Lon wpad艂 do 艣rodka tu偶 za nim. Obaj natychmiast tego po偶a艂owali.
- O Bo偶e — j臋kn膮艂 Barry. - Ze wszystkich pomieszcze艅 musia艂em wybra膰 w艂a艣nie to...
Znale藕li si臋 w budz膮cej groz臋 po艂udniowej 艂azience na pi臋trze, siedzibie jednego z najmniej lubianych hokpockich duch贸w, Furcz膮cej Fanny.
Kto tam? — dobieg艂 z jednej z kabin dr偶膮cy, wysoki g艂osik. W powietrzu wisia艂a d艂awi膮ca wo艅 wyziew贸w upiornych wn臋trzno艣ci Fanny. — Och — j臋kn臋艂a Fanny, wstrz膮艣ni臋ta kolejn膮 salw膮 gastryczn膮. - Id藕cie sobie. Niedobrze mi.
B艂e. - Lon 艣cisn膮艂 palcami nos.
Buu - odpar艂a Fanny.
Fanny, cokolwiek jesz, przesta艅.
Barry stara艂 si臋 oddycha膰 przez usta. Na zewn膮trz nietoperze t艂uk艂y drobnymi cia艂kami o drzwi, wysy艂aj膮c im bezrozumne wiadomo艣ci w alfabecie Morse'a.
- Nie krzycz na mnie! Wszyscy mnie nienawidz膮. [Purk!]. Ale to nie moja wina - odpar艂a s艂abo Fanny. — Cierpi臋 na nietolerancj臋 laktozy. [Brip].
Fanny by艂a pierwszoroczniaczk膮, kt贸ra zgin臋艂a w 1952 po tym, jak grupa 艣lizgorybskich trzecioroczniak贸w pewnego wieczoru doprawi艂a jej kolacj臋 mn贸stwem sera. Gdy w skurczach wyruszy艂a na spotkanie Stw贸rcy, poprzysi臋g艂a
im zemst臋 i wkr贸tce tajemniczy, niemal namacalny smr贸d, towarzysz膮cy jej prze艣ladowcom, doprowadzi艂 ich wszystkich do szale艅stwa. 呕aden powiew nie by艂 w stanie go przegna膰, 偶adne myd艂o nie zdo艂a艂o usun膮膰 siarkowego pi臋tna nieszcz臋艣liwych jelit Fanny. Jedynym wyj艣ciem pozostawa艂a 艣mier膰. Gdy jej prze艣ladowcy sko艅czyli ze sob膮, Fanny zamieszka艂a w 艂azience, w kt贸rej dokona艂a 偶ywota. O ironio, wkr贸tce zamykanie pierwszoroczniak贸w w 艂azience Fanny sta艂o si臋 ulubion膮 rozrywk膮 hokpockich 艂obuz贸w.
Powoli hurgot nietoperzy usta艂. Barry uchyli艂 drzwi, wpuszczaj膮c do 艣rodka strumyczek s艂odkiego, 艣wie偶ego powietrza. Droga by艂a wolna.
— Dobra, Lon, idziemy — rzek艂. — Na razie, Fanny.
- Nikt mnie nie lubi — poskar偶y艂a si臋 Fanny. Reszt臋 jej zdania poch艂on臋艂a erupcja z jelit.
Gdy Lon i Barry skr臋cili za r贸g, ujrzeli nagle jedn膮 z najbarwniejszych mieszkanek Hokpoku, zwierz臋c膮 profesor McGoogle. Niegdy艣 prze艂o偶ona Grafittonu i przyk艂adna cz艂onkini grona pedagogicznego Hokpoku, obecnie spektakularnie zaniedbana, McGoogle pad艂a ofiar膮 ca艂ej serii dramatycznych wydarze艅, kt贸re 艣ci膮gn臋li na szko艂臋 Trot-ter i jego kumple. Po latach chaosu - pocz膮wszy od nieustannych 偶a艂osnych pr贸b lorda Vielokonta pozbycia si臋 Barry'ego, poprzez niezliczone durnowate psikusy Ferda i Jorgego Gwizzley贸w, a偶 po pojawienie si臋 niedomytych t艂um贸w u bram szko艂y — jej niezwykle uporz膮dkowany umys艂 trzasn膮艂. W jednej chwili surowa profesor McGoogle zamieni艂a si臋 w wariatk臋 艣wiatowej klasy, kr膮偶膮c膮 po szkole w sukience z worka po m膮ce i 偶ywi膮c膮 si臋 wy艂膮cznie odpadkami ze studenckich kub艂贸w. Cudem medycznym mo偶na nazwa膰 fakt, 偶e przetrwa艂a tak d艂ugo. Ludzie szeptali mi臋dzy sob膮, 偶e Bubeldor trzyma j膮 w tajnym sekslochu, gdzie stary zbzikowany zboczeniec ods艂ania przed ni膮 genitalia zbyt pomarszczone, by da艂o si臋 to opisa膰 s艂owami. McGo-ogle, niegdy艣 pot臋偶na czarownica, obecnie zamienia艂a si臋 w kota tylko podczas rui, kt贸ra w jej wieku nie nast臋powa艂a na szcz臋s'cie zbyt cz臋sto.
- Sio — wydysza艂 Barry.
Zn臋kana kobieta sykn臋艂a, obryzguj膮c go cuchn膮ca 艣lin膮, i odwr贸ci艂a si臋 na pi臋cie. Odbieg艂a, klikaj膮c d艂ugimi paznokciami o kamienn膮 posadzk臋. Nietoperze skr臋ci艂y gwa艂townie i polecia艂y za ni膮 - durny wyb贸r, bior膮c pod uwag臋, 偶e nie mia艂a przy sobie nic pr贸cz swego rozumu, kt贸ry te偶 trudno nazwa膰 czym艣 imponuj膮cym. Barry i Lon s艂yszeli jej oddalaj膮ce si臋 kroki. Potem ich uszu dobieg艂 g艂o艣ny huk, gdy pani McGoogle wpad艂a na co艣 metalowego.
Barry, jak d艂ugo nas nie b臋dzie? - spyta艂 Lon.
Ile potrwa powstrzymanie filmu? Nie wiem.
Bo chc臋 wzi膮膰 z pokoju czapk臋.
Doskona艂y pomys艂 - przytakn膮艂 Barry. Czapka 艁ona, dwusto偶kowy, we艂niany model ozdobiony podobizn膮 renifera, by艂a nieodzowna, gdy wybierali si臋 w 艣wiat Gumoli. Solidne nauszniki zas艂ania艂y oba wyloty dziury, t艂umi膮c weso艂e po艣wistywanie wiatru. - Nim jednak to zrobimy — doda艂 - chcia艂bym odwiedzi膰 Zeda.
Zed Gromgar by艂 zbrojmistrzem Hokpoku, by艂ym Ze-rorem zwolnionym przez ministerstwo po zabiciu zbyt
wielu Gumoli w wojnie przeciw 艢miecio偶ercom*. Mia艂 za z艂e Barry'emu, 偶e nie trafi艂 do 偶adnej z ksi膮偶ek. Uwa偶a艂 si臋 za idealny przyk艂ad twardego gwiazdora akcji.
Barry nie dziwi艂 si臋 J.G. Rollins, 偶e nie uwzgl臋dni艂a Zeda w swych powie艣ciach - zbr贸j mistrz stanowi艂 uciele艣nienie b艂臋d贸w i wypacze艅, koszmar rodzic贸w, rynkow膮 trucizn臋. Brutalny, stale sk艂onny do b贸jki, niewiarygodnie wredny... Nawet najdelikatniejsza karykatura Zeda sprawi艂aby, 偶e ca艂a seria w mgnieniu oka znikn臋艂aby z bibliotek szkolnych ca艂ego 艣wiata. Do diab艂a, Zed by艂 za ostry nawet dla Barry'ego, go艣cia, kt贸ry regularnie skopywa艂 ty艂ek lorda Ciemniak贸w. W wersji ksi膮偶kowej seria o Trotterze nadawa艂a si臋 dla wszystkich, bez ogranicze艅 wiekowych. Obecno艣膰 starego Zeda natychmiast podnios艂aby poprzeczk臋 na poziom od lat 18 (przemoc, s艂ownictwo, sugestywne sceny). Zapewne Zed zapuszcza艂 si臋 te偶 na tereny XXX, ale o tym Barry wola艂 nawet nie my艣le膰.
Po co mamy si臋 spotyka膰 z Zedem? - spyta艂 Lon. Ba艂 si臋 Zeda do tego stopnia, 偶e na sam膮 my艣l o nim zaczyna艂 si臋 moczy膰, cho膰 trzeba przyzna膰, 偶e akurat 艁onowi przychodzi艂o to 艂atwiej ni偶 innym.
Poniewa偶, je艣li powiemy mu co robimy, mo偶e da nam co艣 przydatnego - wyja艣ni艂 Barry. — Albo co艣, co b臋dziemy mogli sprzeda膰.
Za gum臋? - Lon uwielbia艂 gum臋 do 偶ucia.
Mo偶liwe.
* Nazywano ich tak, poniewa偶 lord Vielokont kaza艂 im w dow贸d wierno艣ci po偶era膰 wielkie ilo艣ci 艣mieci i ziemi.
Super. - Lon zawaha艂 si臋. - Ale co my w艂a艣ciwie robimy, Barry?
Nie s艂ucha艂e艣 Bubeldora? Musimy powstrzyma膰 film.
Jak? - spyta艂 Lon.
Barry nie wiedzia艂, wi臋c szybko co艣 wymy艣li艂.
Porwiemy J.G. Rollins — rzek艂.
Och - mrukn膮艂 Lon.
S艂uch nie zawi贸d艂 Barry'ego i 艁ona. Pani McGoogle wpad艂a na nawiedzon膮 zbroj臋, kt贸rej duch zbiera艂 w艂a艣nie rozrzucone kawa艂ki, marudz膮c po nosem.
- Cholerne ciele艣niaki, my艣l膮, 偶e mog膮 tak wpada膰 na ludzi... 偶adnego szacunku dla zmar艂ych...
Za plecami ducha widnia艂y drzwi z mosi臋偶n膮 tabliczk膮 z napisem Zed Gromgar, zbrojmistrz.
Przepraszam. — Barry odsun膮艂 stop膮 lekkie kawa艂ki dekoracyjnej zbroi.
Uwa偶aj - zaprotestowa艂 nad膮sany duch, - To, co kopiesz, to m贸j dom!
Panie Gromgar? - Barry zastuka艂 do drzwi. - Tu Barry Trotter i Lonald Gwizzley. - Odpowiedzia艂y mu maszynowe j臋ki i zgrzyty. Barry odczeka艂 chwil臋, po czym zacz膮艂 wali膰 w drzwi pi臋艣ci膮. - Panie Gromgar!
Us艂yszeli, jak machina zatrzymuje si臋 gwa艂townie. Rozleg艂 si臋 wysoki, dziewcz臋cy g艂osik Zeda:
- Cofnijcie si臋, diabl臋ta!
Drzwi otwar艂y si臋 i stan膮艂 w nich Zed. By艂 wielkim, ponaddwumetrowym, w艂ochatym m臋偶czyzn膮 o d艂ugiej, rudej i rozdwojonej brodzie. Zarost mia艂 tak bujny, 偶e obok niego kud艂aty Bubeldor wygl膮da艂 jak nudny urz臋dnik. Opr贸cz
rozdwojonej brody Gromgar mia艂 te偶 rozdwojone bokobrody. W艂osy na g艂owie rozdzieli艂 na liczne k臋pki, ka偶d膮 przewi膮zan膮 wst膮偶k膮, stercz膮ce na wszystkie strony niczym dzieci臋cy rysunek s艂o艅ca. Dawa艂o to efekt zawadiacko-pi-jacki z mocnym akcentem zboczonej zmys艂owo艣ci, o kt贸rej Barry wola艂 nawet nie my艣le膰. Zed by艂 ubrany w wypapra-ny smarem d偶insowy fartuch, jedn膮 piegowat膮 r臋k膮 ogania艂 si臋 przed rojem przejrzystych chochlik贸w. Chochliki uskakiwa艂y z 艂atwo艣ci膮, chichocz膮c i na艣miewaj膮c si臋 z niego.
-A niech mnie, to przecie偶 Trotter. I Lon. Wejd藕cie, wejd藕cie. - Zed poda艂 im wyt艂uszczon膮 r臋k臋 i zmia偶d偶y艂 d艂o艅 Barry'ego w prehistorycznym pokazie dominacji. W drugiej r臋ce trzyma艂 r贸偶ow膮 miote艂k臋 z pi贸r, najwyra藕niej stanowi膮c膮 藕r贸d艂o wszystkich ha艂as贸w. - Witam, sir Cyrilu - pozdrowi艂 ducha - widz臋, 偶e by艂a tu Wichura McGoogle.
Niekt贸rzy ludzie nie powinni mie膰 cia艂 - odpar艂 sir Cyril, d藕wigaj膮c nar臋cze zbroi. - S膮 na to zbyt nieodpowiedzialni.
Owszem - przytakn膮艂 Zed, zamykaj膮c drzwi. - Cienias - mrukn膮艂 pod nosem. - Nie przejmujcie si臋 chochlikami — doda艂, zwracaj膮c si臋 do ch艂opc贸w. - Cholerne przekle艅stwo. — Cisn膮艂 im dwie pary plastikowych okular贸w ochronnych. - Na艂贸偶cie je - poleci艂. - Chochliki lubi膮 sk艂ada膰 jaja w ludzkich oczach.
Ach. - Barry i Lon natychmiast zmru偶yli oczy i po艣piesznie na艂o偶yli okulary.
Par臋 lat wcze艣niej profesor Snajper, z艂o艣liwy nauczyciel elokwencji, po jakiej艣 sprzeczce zarazi艂 Zeda chroniczn膮 chochlikoz膮. Nikt nie chcia艂 zdj膮膰 kl膮twy w obawie, 偶e narazi si臋 Snajperowi, a chochliki wybitnie ograniczy艂y powodzenie Zeda u p艂ci pi臋knej.
Durnowate, male艅kie chochliki nieustannie uderza艂y o okulary. Wkr贸tce cz艂owiek tak do tego przywyka艂, 偶e niemal przestawa艂 je dostrzega膰.
- Widz臋, 偶e wci膮偶 nosisz szk艂a, Barry - zauwa偶y艂 Zed. -Czemu nie pozwolisz mi czego艣 z tym zrobi膰?
Zed wiele razy proponowa艂 Barry'emu now膮 par臋 magicznych metalowych oczu. Barry, jak偶e rozs膮dnie, odm贸wi艂.
Gromgar sta艂 sk膮pany w blasku jarzeni贸wek w warsztacie o betonowej pod艂odze, zdumiewaj膮co nowoczesnym jak na Hokpok, gdzie instalacje wodne i elektryczne wci膮偶 by艂y wysoce angielskie. (Bubeldor nieustannie wzywa艂 domowe skrzaty i zleca艂 im kolejne naprawy, ale poniewa偶 ich zwi膮zek zawodowy ci膮gle organizowa艂 strajki, wszyscy nauczyli si臋 znosi膰 niesp艂ukuj膮ce si臋 toalety i niewielkie po偶ary instalacji elektrycznej - a tak偶e niesp艂ukuj膮ce si臋 iskrz膮ce toalety - i traktowa膰 je jako cz臋艣膰 codziennego 偶ycia)*.
* Nale偶y przyzna膰, 偶e Hokpok w znacznej mierze zawdzi臋cza艂 sw贸j 偶a艂osny stan wyj膮tkowo kiepskim zdolno艣ciom dyplomatycznym Bubeldora. Zdobywanie funduszy na utrzymanie szko艂y i tak by艂o niezwykle trudne, bo wi臋kszo艣膰 cz艂onk贸w rady nadzorczej stanowili kumple Vielokonta (powiedzmy to sobie jasno: nie da si臋 zgromadzi膰 sporej fortuny, przynajmniej w cz臋艣ci nie b臋d膮c Ciemniakiem). Lecz tendencja Bubeldora do pokazywania gdzie si臋 zgina dzi贸b pingwina co bardziej irytuj膮cym oponentom sprawia艂a, 偶e rada nadzorcza pozostawa艂a wobec niego w aktywnej opozycji. W istocie w sekrecie przekazywa艂a fundusze mysim rewolucjonistom.
Zed otar艂 d艂onie o fartuch, do tego stopnia wymazany smarem (i krwi膮? Z pewno艣ci膮 tak to wygl膮da艂o), 偶e w efekcie ubrudzi艂 si臋 jeszcze bardziej.
Po艣rodku warsztatu le偶a艂a na stole ca艂kowicie bezbronna nadmuchiwana lalka z sex shopu. Nie imponowa艂a jako艣ci膮; Barry by艂 got贸w za艂o偶y膰 si臋, 偶e nie wytrzyma nawet trzydziestu sekund pod masywnym ci臋偶arem Zeda. Uni贸s艂 oklap艂a gumow膮 r臋k臋.
- Co robisz ze swoj膮 przyjaci贸艂k膮, Zed? - spyta艂. - Odkurzasz j膮?
— Od艂贸偶 to — rzuci艂 gniewnie Zed. - To przedmiot osobisty. - Chwyci艂 lalk臋 i schowa艂 do pude艂ka. - Naprawd臋 nie uwa偶a艂e艣 na zaj臋ciach. Mam racj臋, Trotter? To nie jest miote艂ka, to zakl臋ciomat. - Wyj膮艂 zza ucha r贸偶d偶k臋 i wetkn膮艂
w ko艅c贸wk臋 miote艂ki. - Skupia moc magiczn膮. Bierzesz przedmiot, kt贸ry chcesz zaczarowa膰. - "wy艂owi艂 z kieszeni kapsel od piwa siarkokremowego i po艂o偶y艂 na stole. - Unosisz tu偶 nad nim zakl臋ciomat i... - B艂ysn臋艂o, w powietrzu
rozszed艂 si臋 zapach ozonu. — Jest zaczarowany.
Kapsel pisn膮艂 i zacz膮艂 podskakiwa膰, przy ka偶dym skoku zginaj膮c si臋 wp贸艂 i zamykaj膮c niczym usta. Zed zmia偶d偶y艂 go mi臋sist膮 pi臋艣ci膮. Kapsel pisn膮艂 i przesta艂 si臋 porusza膰. Lon poci膮gn膮艂 nosem. Barry pomy艣la艂 ze wsp贸艂czuciem o lateksowej pannie, zmuszonej odgrywa膰 Pinokia wobec z艂aknionego rozkoszy Gepetta Zeda. Zgodnie z najlepsz膮 tradycj膮 szk贸艂 publicznych, w samych murach Hokpoku kry艂o si臋 co艣 zach臋caj膮cego do seksualnych wybryk贸w. Mn贸stwo przepis贸w, kipi膮ce hormony nastolatk贸w... Uczniowie zwykle z tego wyrastali, ale ca艂a kadra zachowywa艂a si臋 dziwnie, tak偶e pod wzgl臋dem seksualnym.
Co mog臋 dla was zrobi膰, ch艂opcy? Lon natychmiast wyczu艂 okazj臋.
Chcemy kogo艣 porwa膰.
Poniewa偶 Zedowi nic to nie wyja艣ni艂o; spojrza艂 pytaj膮co na Barry'ego.
- Wyruszamy w 艣wiat Gumoli, mo偶e nawet do Ameryki, 偶eby nie pozwoli膰 pewnym ludziom nakr臋ci膰 o mnie filmu - oznajmi艂 Barry.
Zed, stuprocentowo pewien, 偶e tak偶e w tym projekcie nie znalaz艂o si臋 dla niego miejsce, natychmiast straci艂 wszelk膮 ch臋膰 do pomocy.
- Nie mam poj臋cia, jak zwyk艂y, prosty, hokpocki zbrojmistrz m贸g艂by ci w tym pom贸c - rzek艂. - A teraz wybaczcie, musz臋 rozbroi膰 tego lizaka.
Podni贸s艂 co艣, co przypomina艂o zwyk艂y lizak kulkowy, pokryty obcoj臋zycznymi napisami. Przez szczelin臋 w opakowaniu Barry dostrzeg艂, 偶e cukierek ma barw臋 ognistego oran偶u.
Oczy 艁ona poja艣nia艂y.
O, mog臋 go dosta膰?
Nie, Lon. - Zed u艣miechn膮艂 si臋. - M贸g艂by okaza膰 si臋 艣miertelny. Twoi niezno艣ni bracia zostawili go w tajemnej skrytce na cukierki obok 呕elaznej Marii na drugim pi臋trze. Niedawno znalaz艂 go pewien trzecioroczniak i o ma艂o nie zjad艂. Trudno orzec, co by si臋 z nim sta艂o.
Barry zgodzi艂 si臋 z tym w duchu. Zj edzenie j akiegokolwiek cukierka, kt贸ry przeszed艂 przez r臋ce Ferda i Jorgego Gwiz-zley贸w by艂o naprawd臋 kiepskim pomys艂em. Przypomnia艂 sobie s艂odycze, kt贸re par臋 lat temu rozdali pierwszakom. Pyszne czekoladowe trufle zamieni艂y si臋 w jelitach w jajeczka
wielobarwnych admira艂贸w i wkr贸tce z ty艂k贸w pierwszoroczniak贸w wystrzeli艂y stada motyli. To by艂o pi臋kne. Zed ruszy艂 ku drzwiom.
I bez tego mam mn贸stwo pracy, wi臋c wybaczcie, ale...
Prosz臋 zaczeka膰, panie Gromgar. Prosz臋 pos艂ucha膰. -Barry na poczekaniu wymy艣li艂 odpowiednie k艂amstwo. -Musimy powstrzyma膰 nakr臋cenie filmu, bo widzieli艣my scenariusz i, no c贸偶, wszystko jest w nim nie tak. Pomini臋to pewnych ludzi, pewnych wa偶nych ludzi. - Zed rozpromieni艂 si臋. - I zamierzamy dopilnowa膰, by si臋 w nim znale藕li, 偶eby ca艂y 艣wiat pozna艂 ich zas艂ugi.
Hm, w takim razie... - Zed pr贸bowa艂 ukry膰 nag艂y wzrost zainteresowania, napinaj膮c mi臋艣nie prawego ucha i wyrzucaj膮c w powietrze wsuni臋t膮 za nie r贸偶d偶k臋. Chwyci艂 j膮 zr臋cznie w palce. Ten nerwowy tik za pierwszym razem wygl膮da艂 imponuj膮co, ale po ca艂ym semestrze magiomechaniki by艂 okropnie wkurzaj膮cy. ~ Gzym mog臋 wam s艂u偶y膰?
Co za frajer, pomy艣la艂 Barry i zarzuci艂 kolejny haczyk.
Potrzebujemy czego艣, co pomo偶e nam w naszej misji, zw艂aszcza gdyby zrobi艂o si臋 niebezpiecznie.
Co powiesz na t臋 pi艂臋? — Zed uni贸s艂 dwuip贸艂metrow膮 srebrn膮 halabard臋. - Naciskasz prze艂膮cznik, o tutaj i... -Ostrze na ko艅cu zacz臋艂o wirowa膰 z upiornym skowytem. — Najlepsza pi艂a na 艣wiecie, przecina wszystko! - krzykn膮艂 Zed. - To z pewno艣ci膮 przekona tych typk贸w z Hollywood.
Lon z szerokim u艣miechem zacz膮艂 podskakiwa膰, przyciskaj膮c d艂onie do uszu. G艂o艣ne d藕wi臋ki go podnieca艂y. Barry nie podziela艂 entuzjazmu przyjaciela.
- Nie, dzi臋kuj臋! - krzykn膮艂. - Potrzebujemy czego艣 mniejszego! 艁atwiejszego do ukrycia!
- Jak sobie chcesz. - Zed z roztargnieniem od艂o偶y艂 pi艂臋, nie wy艂膮czaj膮c jej.
Okaza艂o si臋, 偶e nie przesadzi艂 w swych pochwa艂ach: pi艂a bez trudu przeci臋艂a pod艂og臋, wyrzucaj膮c w powietrze deszcz betonowych od艂amk贸w. Z sali w dole dobieg艂 ich krzyk. Zed uni贸s艂 gwa艂townie pi艂臋 i wy艂膮czy艂.
Przepraszam! — rykn膮艂.
W艂膮cz j膮, w艂膮cz! — wrzasn膮艂 Lon. Zbr贸j mistrz zignorowa艂 jego pros'by.
Zedzie, czy masz co艣, co da si臋 ukry膰?
Mam kabur臋 zak艂adan膮 na udo, do r贸偶d偶ki. Jest przydatna, gdyby chcieli ci臋 przeszuka膰. Bierzesz?
Jasne - odpar艂 Barry. Zed cisn膮艂 mu kabur臋. Uszyto j膮 ze sk贸ry i ozdobiono prymitywnym rysunkiem nagiej kobiety. — A co艣, co wygl膮da po gumolsku, ale takie nie jest?
Zed wsun膮艂 w艂ochat膮 r臋k臋 do kieszeni fartucha i wyci膮gn膮艂 paczk臋 gumy do 偶ucia.
Co powiesz na to?
Bomba! — hukn膮艂 Lon. - Teraz nie b臋dziemy musieli sprzedawa膰...
Zamknij si臋, Lon - warkn膮艂 Barry w obawie, 偶e Zed po艂apie si臋 w ich machinacjach. - W porz膮dku, dzi臋ki. Chwilunia, nie wybuchnie ani nic takiego?
Nie, niestety. — Zed rzuci艂 gum臋 Barry'emu. Wygl膮da艂a jak guma, pachnia艂a mi臋t膮. — Pomo偶e ci jednak opr贸偶ni膰 pomieszczenie. To guma z gazem 艂zawi膮cym. Wystarczy po-偶u膰 i chuchn膮膰 na kogo艣. Ucieknie bardzo szybko.
Barry'ego zachwyci艂 ten pomys艂; od razu dostrzeg艂 w nim potencja艂 do wspania艂ych psot.
- 艢wietnie. Masz co艣 jeszcze?
Zed otworzy艂 komod臋 z mn贸stwem szufladek i zacz膮艂 w nich grzeba膰.
Mamy dopiero pocz膮tek semestru, wi臋c nie zebra艂em jeszcze zbyt wielu rzeczy... Powa偶na plastelina庐. Nie, tego nie chcesz. Magiczne 艣limaki?
Sliniaki? - spyta艂 z nadziej膮 Barry. Mo偶e przynajmniej nauczy艂yby 艁ona lepszych manier przy jedzeniu.
Nie, 艣limaki, takie zwyk艂e.
A co robi膮? - zdumia艂 si臋 Barry.
-Wypisuj膮 twoje imi臋 艣luzem, bardzo wolno. To nawet zabawne, je艣li masz wolny wiecz贸r i nic do roboty. Ale nikomu nie mog膮 zaszkodzi膰. Co powiesz na to? Wierny kit. - Odwr贸ci艂 si臋 i cisn膮艂 Barry'emu co艣, co przypomina艂o tubk臋 pasty do z臋b贸w. Barry wycisn膮艂 odrobin臋 na czubek palca. Natychmiast poczu艂 co艣 dziwnego, jakby kto艣 go nie艣mia艂o poliza艂.
Bardzo przydatna rzecz. To produkt specjalnej odmiany superczu艂ych pszcz贸艂. Ten kit zrobi dla ciebie wszystko.
Ale co w艂a艣ciwie mo偶e zrobi膰?
Zatyka膰 dziury, chroni膰 sk贸r臋 przed gor膮cem b膮d藕 zimnem. Powiedzmy, 偶e musisz wyci膮gn膮膰 z tostera grzank臋. Wystarczy wycisn膮膰 troch臋 wiernego kitu na d艂o艅. Kit z rado艣ci膮 sp艂onie, chroni膮c palce tego, kogo kocha.
Nie do ko艅ca przekonany o u偶yteczno艣ci produktu, Barry schowa艂 go do kieszeni.
- Dzi臋ki, Zed.
Podczas gdy doro艣li rozmawiali, Lon na czworakach obw膮chiwa艂 mysi膮 nor臋. Nagle z dziury wylecia艂a ig艂a ci膮gn膮ca za sob膮 nitk臋 i przyczepi艂a si臋 do obro偶y 艁ona. Z nory dobieg艂y ciche wiwaty. Zaskoczony Lon zerwa艂 si臋 z ziemi i cofn膮艂. Z norki wyjecha艂a staro艣wiecka p艂aska wrotka, podw臋dzona kt贸remu艣 z uczni贸w. Na wrotce przysiad艂o siedem myszy. Lon odwr贸ci艂 si臋 i pu艣ci艂 biegiem.
Co jeszcze masz? - spyta艂 Barry. — Wezm臋 wszystko, czego nie potrzebujesz. Oczywi艣cie dobrze si臋 tym zaopiekujemy.
Aaa! - wrzeszcza艂 Lon, przebiegaj膮c obok i ci膮gn膮c za sob膮 wrotk臋 pe艂n膮 wiwatuj膮cych myszy.
Nie, je艣li w艂a艣ciwie tego u偶yjesz. - Zed roze艣mia艂 si臋.
Wci膮偶 biegaj膮c po pokoju, Lon u艣wiadomi艂 sobie w ko艅cu, 偶e wrotka jest przymocowana do obro偶y, i zacz膮艂 t艂uc w ni膮 r臋kami. Odczepi艂 ig艂臋; myszy, teraz krzycz膮ce ze strachu, skr臋ci艂y gwa艂townie, zderzaj膮c si臋 ze 艣cian膮. Kilka odnios艂o obra偶enia, lecz niezbyt powa偶ne. Wkr贸tce pozbiera艂y si臋 i ruszy艂y chwiejnie do swej dziury, ci膮gn膮c za sob膮 wrotk臋.
Zed nadal grzeba艂 w poobijanej kom贸dce.
- Prosz臋, nawet tego nie otworzy艂em, ale mo偶esz tym za艂atwi膰 paru Gumoli. - Rzuci艂 Barry'emu okr膮g艂膮, br膮zowo-srebrn膮 puszk臋 z napisem: „Flegmerrowska czekolada z katarami". Obr贸ci艂 j膮 w palcach i obejrza艂 etykietk臋. - „W tej puszce kryje si臋 najlepsza czekolada z katarami. Ten pyszny nap贸j sporz膮dzany wed艂ug sekretnego przepisu rodziny Flegmerry 艂膮czy w sobie najdoskonalsze, drobno
mielone kakao z niewiarygodnie silnym wyci膮giem tabakowym. Jeden 艂yk wystarczy, by poczu膰 mi艂y ci臋偶ar w zatokach i w rozkosznym kichaniu godzinami wyrzuca膰 z siebie ca艂e gar艣cie kremowego 艣luzu. Rozkosz dla nosa. Czekolada z katarami". Zdaj臋 sobie spraw臋 z tego, 偶e to niewiarygodnie obrzydliwe, Zed. Ale do czego w艂a艣ciwie s艂u偶y?
Zed nawet nie uni贸s艂 g艂owy.
Odwr贸ci uwag臋 napastnika. Lon wyci膮gn膮艂 r臋k臋.
Mhm, pachnie czekolad膮. Poka偶.
- Nie, Lon. - Barry pacn膮艂 lekko 艁ona w nos. - Zed, a je艣li nie b臋d臋 chcia艂 odwr贸ci膰 uwagi Gumola, tylko rozwali膰 jakiego艣 na strz臋py?
Zed odwr贸ci艂 si臋, jego oczy rozb艂ys艂y. Sama my艣l o przemocy wobec Gumoli rozpali艂a mu serce.
- Mam co艣 w sam raz. - Otworzy艂 g贸rn膮 szuflad臋 i wyci膮gn膮艂 z niej z艂owrogi, metalowy pistolet.
Tak, pomy艣la艂 Barry, oto co艣 co b臋d臋 m贸g艂 spyli膰.
Magnum 357, model policyjny, niklowany, z przyci臋t膮 luf膮, mie艣ci si臋 w kieszeni. To cacko zdo艂a zatrzyma膰 nawet mantikor臋.
Zed mrucza艂 rozkosznie jak kot. Ze szcz臋kiem odbezpieczy艂 bro艅.
Ostro偶nie, jest nabity. — Cisn膮艂 pistolet Barry'emu, nim ten zdo艂a艂 poj膮膰, jaki to kiepski pomys艂.
Chwyci艂 pistolet i wszyscy odskoczyli gwa艂townie, s艂ysz膮c strza艂. Pocisk zrykoszetowa艂 i - szansa jedna na milion - przelecia艂 wprost przez 艣wie偶o wyci臋t膮 dziur臋 w pod艂odze. Us艂yszeli j臋k, a potem g艂os profesora Snajpera.
- Cyrylu Bradpittonie, przypominam ci, 偶e nikomu nie wolno da膰 si臋 postrzeli膰 w mojej klasie bez pozwolenia. Grafitton traci pi臋膰 punkt贸w.
Zed wychyli艂 si臋 przez dziur臋.
-Jeszcze raz przepraszam! - krzykn膮艂 i skrzywi艂 si臋. -Au膰, wygl膮da na to, 偶e czarodziej贸w te偶 rozwala na strz臋py. Lepiej znikajcie, zanim Snajper i was przeklnie.
Dzi臋ki, Zed. - Barry po艣piesznie zebra艂 艂upy. - 呕ycz nam szcz臋艣cia.
Co si臋 sta艂o? - spyta艂 Lon, nie wychylaj膮c si臋 z kryj贸wki.
-Nic, Lon, mi艂ego porywania - powiedzia艂 Zed. -I Barry...
-Tak?
-Je艣li nie uda ci si臋 go powstrzyma膰 i nakr臋c膮 film... m贸g艂by艣 dopilnowa膰, 偶eby zagra艂 mnie George Clooney?
ROZDZIA艁 3
Barry i Lon wybiegli z gabinetu Zeda w chwili, gdy rozp臋ta艂o si臋 prawdziwe piek艂o.
- Pos艂uchaj no, Gromgar, nie mo偶esz strzela膰 do moich uczni贸w! - hukn膮艂 poirytowany Snajper, a potem drzwi si臋 zamkn臋艂y, t艂umi膮c wszelkie g艂osy.
Zdj臋li okulary i po艂o偶yli je przy progu.
- Istny dom wariat贸w — mrukn膮艂 Barry do 艁ona.
Lon nie by艂 pewien co znaczy s艂owo „wariat", wi臋c u艣miechn膮艂 si臋 i przytakn膮艂. Zdumiewaj膮ce, jak bardzo odgrywanie g艂upka mo偶e pom贸c w 偶yciu. Pokaza艂 Barry'emu lizaka - w zamieszaniu zw臋dzi艂 go ze sto艂u Zeda.
Prawdziwy z ciebie Gwizzley, co? Dobra robota, ale na twoim miejscu bym tego nie jad艂.
Przecie偶 mog臋 - rzek艂 z oburzeniem Lon.
W porz膮dku, ale najpierw popro艣 o zgod臋 Ferda b膮d藕 Jorgego, dobrze? Chcesz zabra膰 co艣 z pokoju, nim ruszymy w drog臋?
Tylko czapk臋 - odpar艂 Lon.
- Jasne, jasne - mrukn膮艂 Barry.
Opr贸cz jak偶e wa偶nych nausznik贸w czapka 艁ona by艂a wyposa偶ona w sznureczki, kt贸re mo偶na zawi膮za膰 pod brod膮, aby ogrza膰 poro艣ni臋te mi臋kkim puchem policzki tego p贸艂 dziecka, p贸艂 psa. Owszem, bior膮c pod uwag臋, 偶e by艂 dopiero wrzesie艅, wygl膮da艂oby to dziwnie, ale Barry przesta艂 si臋 ju偶 tym przejmowa膰 wieki temu.
-W porz膮dku, w艂贸偶 j膮. We藕 wszystko co chcesz zabra膰 i spotkamy si臋 pod portretem za pi臋膰 minut - poleci艂 Barry.
Lon ruszy艂 naprz贸d. Jego rozko艂ysanemu krokowi nie towarzyszy艂o nawet najmniejsze poczucie celowo艣ci.
Barry skierowa艂 si臋 do swego pokoju. W korytarzu min膮艂 go pierwszoklasista, Basil Basingstoke, nios膮c okr膮g艂y pojemnik. Na jego widok Barry'emu wpad艂 do g艂owy pewien pomys艂.
Hej ty, jak si臋 nazywasz?
B-Basil - wyj膮ka艂 Basil, wstrz膮艣ni臋ty faktem, 偶e wielki Barry Trotter zwr贸ci艂 si臋 wprost do niego.
W艂a艣nie, Basil. Daj mi t臋 puszk臋, dobrze?
Och, jasne Barry, z rozkosz膮.
Basil natychmiast wysypa艂 na pod艂og臋 zawarto艣膰 — zbi贸r guzik贸w — i wr臋czy艂 mu puszk臋. Zaczarowane guziki od-turla艂y si臋 ze 艣miechem i ukry艂y we wszelkich mo偶liwych szczelinach i szparach. Basil sp臋dzi wiele godzin, nim zdo艂a je pozbiera膰.
- Dzi臋ki, ma艂y.
Barry podj膮艂 w臋dr贸wk臋 do pokoju, wiedz膮c, 偶e Basil b臋dzie miesi膮cami przechwala艂 si臋 swoim przyjacio艂om tym przypadkowym spotkaniem.
Kiedy otworzy艂 drzwi, powita艂 go tradycyjny obraz n臋dzy i rozpaczy: rozkopane 艂贸偶ko 艣mierdz膮ce potem, niedbale przyklejone ta艣m膮 do 艣ciany plakaty W艣ciek艂ych ps贸w, Boba Marleya i oczywi艣cie portret Kena Vorodiota, wokalisty zespo艂u Vbjna Totalnej Agresji wielko艣ci naturalnej; zepsuta lampa z b膮belkami, biurko z pi臋trz膮cymi si臋 na blacie stosami starych zada艅 domowych, list贸w z pogr贸偶kami, mandat贸w, rachunk贸w i innych 艣mieci; i jego skarb, ukradziony znak drogowy (droga urywa si膮 nad otch艂ani膮 piekie艂, 5 km). By艂o tam te偶 kilkana艣cie ksi膮偶ek na p贸艂kach i w chwiejnych stosach: Camus i Hesse — nigdy nieczytani; Salinger, Kerouac, Vonnegut - przerzuceni, Brautigan, z czas贸w gdy Barry podejrzewa艂, 偶e jest do艣膰 g艂臋boki, by pisa膰 wiersze (nie by艂); mn贸stwo komiks贸w oraz prenumerata „Magika" (kt贸r膮 dziesi臋膰 lat temu podarowa艂 mu ojciec chrzestny Sknerus i z niewiadomych przyczyn wci膮偶 nie wygas艂a) i oczywi艣cie jego wierna sowa, Hybryda, hu艣taj膮ca si臋 z nad膮san膮 min膮 w klatce. Odk膮d pi臋膰 lat temu Hybryda zaatakowa艂a co mi臋ksze cz臋艣ci cia艂a Draga Malgnoya, siedzia艂a uwi臋ziona w pokoju Barry'ego i jak zwykle, klatk臋 mia艂a okropnie brudn膮. Podstawowa zasada Barry'ego g艂osi艂a: „Nie sprz膮ta膰, p贸ki nie 艂zawi膮 ci oczy".
Trzymaj膮c w d艂oni otwart膮 puszk臋, podszed艂 do klatki Hybrydy. Otworzy艂 drzwi, zagi膮艂 brzegi ci臋偶kiej od odchod贸w gazety, zrobi艂 zawini膮tko, po czym zgrabnie wetkn膮艂 je do puszki. Stos odchod贸w okaza艂 si臋 nieco wy偶szy od niej, Barry'emu jednak uda艂o si臋 wbi膰 przykrywk臋. Puszka by艂a tak pe艂na, 偶e musia艂 zaklei膰 j膮 ta艣m膮.
Za艣mia艂 si臋 pod nosem. Czym偶e by艂oby 偶ycie bez drobnych przyj emnostek?
Znalaz艂 szybko br膮zowy papier i starannie zapakowa艂 puszk臋, po czym zabra艂 si臋 do adresowania paczki. Nagle urwa艂. 呕aden 艣lad nie m贸g艂 prowadzi膰 do niego - w ko艅cu par臋 lat temu gumolski s膮d zakaza艂 mu zbli偶ania si臋 do ofiary. Machn膮艂 zatem r臋k膮, mamrocz膮c pradawne zakl臋cie przywo艂ania.
- Chono!
Z biurka podnios艂o si臋 magiczne pi贸ro i podlecia艂o do Barry'ego. Zastyg艂o tu偶 nad paczk膮, czekaj膮c na polecenie.
- Pan Vermon Durney, 4 Trivia Row, Piddlesex, Anglia.
W b艂yskotliwym przeb艂ysku poda艂 jako zwrotny adres
szefa wuja Vermona. Barry u艣miechn膮艂 si臋 na my艣l o szkodach psychicznych, jakie wyrz膮dzi jego przesy艂ka. Nagle z niewiadomych przyczyn poczu艂 drobniutkie uk艂ucie wyrzut贸w sumienia. Zmia偶d偶y艂 je szybko niczym bezbronnego chochlika.
Cho膰 jego fani od lat grozili 艣mierci膮 Durneyom, Barry tak偶e zn臋ca艂 si臋 nad nimi, i to nie bezpodstawnie. Najpierw doprowadzi艂 do ob艂臋du ich pod艂ego, sadystycznego syna, umieszczaj膮c mu w g艂owie nieko艅cz膮c膮 si臋, zap臋tlon膮, wy-szczekiwan膮 przez psy wersj臋 Jingle bells. Potem obdarzy艂 pani膮 Durney przemo偶nym platonicznym poci膮giem do kr贸lowej, co nie tylko zrujnowa艂o ma艂偶e艅stwo Durney贸w (Vermon wkr贸tce trafi艂 w obj臋cia jeszcze gorszej i brzydszej j臋dzy), ale te偶 wepchn臋艂o pani膮 Durney na szczyt listy os贸b poddawanych ca艂odobowej inwigiliacji przez MI5. Ku zdumieniu Barry ego Vermon okaza艂 si臋 najtwardszy z ca艂ej tr贸jki, niczym krowi placek spieczony na kamie艅 przez rozpalone s艂o艅ce niez艂omnej t臋poty.
- Prosz臋, Hybrydo, gumolsk膮 poczt膮.
Barry pozostawi艂 swej sowie nieprzyjemne zadanie pozbycia si臋 w艂asnych odchod贸w. Ona jednak tak bardzo ucieszy艂a si臋, 偶e mo偶e opu艣ci膰 klatk臋, 偶e bez s艂owa skargi chwyci艂a sznurek w szpony i wyfrun臋艂a przez okno. Zatoczy艂a jednak kr膮g, posy艂aj膮c Barry'emu nieprzychylne spojrzenie, i m贸g艂by przysi膮c, 偶e pokaza艂a mu j臋zyk. Irytuj膮ce, lecz zwierz臋ta w og贸le nie przejmowa艂y si臋 jego s艂aw膮, by艂a im zupe艂nie oboj臋tna.
Barry w艂o偶y艂 szybko star膮, wojskow膮 kurtk臋, postrz臋pion膮 i pokryt膮 plamami atramentu, pami膮tk膮 z czas贸w, gdy kr贸tko u偶ywa艂 pi贸ra wiecznego, bo dzi臋ki temu czu艂 si臋 m膮drzejszy. Sprawdzi艂, czy w kieszeniach tkwi膮 niezb臋dne przedmioty (fajka, zapalniczka, otwieracz do butelek, pistolet), i wyszed艂.
Lon czeka艂 na niego przed portretem w sali wsp贸lnej Grafittonu. Mia艂 na g艂owie czapk臋 i by艂 wyra藕nie got贸w do drogi. W d艂oni trzyma艂 grub膮 ksi膮偶k臋. Lon nie zdo艂a艂by przeczyta膰 takiej powie艣ci, pomy艣la艂 Barry.
Hej, Lon, do czego ci to?
To m贸j pami臋tnik - odpar艂 Lon. - Na wypadek gdyby艣my mieli przygody.
Zazwyczaj Barry zanadto chroni艂 sw膮 mark臋, by pozwala膰 na co艣 podobnego. Ale to przecie偶 by艂 Lon, pozostaj膮cy wci膮偶 na poziomie elementarza; w 偶aden spos贸b nie zdo艂a艂by zosta膰 pisarzem. Barry uzna艂, 偶e nie b臋dzie wredny.
— Ty pierwszy — rzek艂.
- Majteczki w kropeczki - za艣piewa艂 Lon i wszed艂 w g艂膮b obrazu, kt贸ry pos艂usznie uni贸s艂 szerok膮 sp贸dnic臋, przepuszczaj膮c go.
Barry pod膮偶y艂 za nim i wkr贸tce znale藕li si臋 za murem Hokpoku. Barry narzuci艂 na siebie i 艁ona peleryn臋 niewidk臋, by nie dostrzeg艂y ich przelewaj膮ce si臋 wok贸艂 t艂umy Gumoli. Niestety, Lon znacznie przewy偶sza艂 go wzrostem, tote偶 w dole wida膰 by艂o ich 艂ydki i stopy.
Za mn膮! - rzuci艂 Barry, kieruj膮c si臋 w stron臋 Zabronionego Lasu.
Barry, nie powiniene艣 chyba w tej chwili spotyka膰 si臋 ze swoimi dziewczynami — rzek艂 Lon z osobliw膮 moraln膮 wy偶szo艣ci膮 przedszkolaka.
Zamknij si臋, durniu. Idziemy po Herbin臋.
Lon na moment pokornie zwiesi艂 g艂ow臋, wkr贸tce jednak zn贸w zaj膮艂 si臋 fascynuj膮cymi zapachami niesionymi przez wiatr.
Barry bardzo pilnowa艂, by nie zbli偶a膰 si臋 do nies艂awnej Odtylnej Osiki. Gdy kto艣 podchodzi艂 do niej zbyt blisko, ta ohydna ro艣lina si臋ga艂a ku niemu i... nie, to zbyt obrzydliwe, by opisywa膰 co robi艂a.
Jak dostaniemy si臋 do Hogsbiede? - spyta艂 Lon.
Oczywi艣cie 偶ywop艂otk膮 - odpar艂 Barry.
Ca艂膮 gumolsk膮 Angli臋 pokrywa艂a g臋sta sie膰 偶ywop艂ot贸w, do艣膰 du偶a, by ukry膰 podziemn膮 kolej, zw艂aszcza przy zastosowaniu odrobiny magii zaginaj膮cej przestrze艅. Kolej ta stanowi艂a podstawowy 艣rodek transportu magicznej spo艂eczno艣ci Wielkiej Brytanii; Barry zmusi艂 J.G. Rollins, by pomin臋艂a ten fakt w swoich ksi膮偶kach, bo odkrycie kolei przez Gumoli stanowi艂oby prawdziwy problem - op艂aty
podatki, normy emisji gaz贸w i B贸g jeden wie co jeszcze. Z drugiej strony mo偶liwe te偶, 偶e nic by si臋 nie sta艂o, bo ws'r贸d najdzikszych fantazji w jej ksi膮偶kach znalaz艂y si臋 te偶 s艂owa 艣wi臋tej prawdy: Gumole nigdy nie zwracaj膮 uwagi na nic poza sob膮. A tych, kt贸rzy zwracaj膮, uwa偶a si臋 za 艣wir贸w. Sie膰 kolei ukrytych pod 偶ywop艂otami i wykorzystywanych przez magiczny lud? Niewiarygodne. Faktycznie niewiarygodne, co nie znaczy nieprawdziwe.
呕ywop艂ot nale偶a艂 do specjalnej odmiany - nie tylko ukrywa艂 w sobie sie膰 transportu publicznego, ale jego li艣cie mia艂y kszta艂t liter. Litery te odczytywane w odpowiednim porz膮dku tworzy艂y s艂owa i powiadano, 偶e ka偶dy 偶ywop艂ot opowiada w艂asn膮 histori臋. Ka偶dej jesieni z ga艂臋zi spada艂o arcydzie艂o, lecz wiosn膮 wyrasta艂y nowe rozdzia艂y. Historie te nie ros艂y w miar臋 opowiadania - opowiada艂y si臋 w miar臋 ro艣ni臋cia.
- T臋dy - odczyta艂 w艣r贸d li艣ci Barry, gdy dotarli do wej艣cia do 偶ywop艂otki.
Zwin膮艂 szybko peleryn臋, a Lon uni贸s艂 ga艂臋zie, ods艂aniaj膮c spory otw贸r. Niekt贸rzy Gumole dostrzegali podobne otwory w powietrzu, uznawali je jednak za efekt niedogoto-wanych m艂odych centaur贸w zalegaj膮cych w 偶o艂膮dkach.
- Dzi臋ki, Lon - mrukn膮艂 Barry i wcisn膮艂 si臋 do 艣rodka. Lon pod膮偶y艂 za nim.
Nagle znale藕li si臋 w sali znacznie wi臋kszej ni偶 偶ywop艂ot, rozmiarami dor贸wnuj膮cej Grand Central Station (je艣li kiedykolwiek tam byli艣cie). Barry uwielbia艂 t臋 iluzj臋. Wi臋kszo艣膰 magii by艂a do艣膰 utylitarna, ma艂o imponuj膮ca. To jednak wygl膮da艂o zupe艂nie inaczej. Efekt migaj膮cych 艣wiate艂 przenikaj膮cych przez dach, masa ga艂臋zi i zieleni
sprawia艂y, 偶e czu艂 si臋 jak wci艣ni臋ty pod choink臋, uskakuj膮c z w艂osami zlepionymi 偶ywic膮 przed spadaj膮cymi ozd贸b-kami.
W ka偶dym rogu kwadratowej sali sta艂 szereg pojazd贸w przypominaj膮cych sanki, czerwone, z dwoma miejscami - jednym z przodu, drugim z ty艂u - i pionow膮 d藕wigni膮 z przodu, s艂u偶膮c膮 do kierowania i kontroli nachylenia. Przed nimi w kolejce czeka艂a grupa istot magicznych, p贸艂-magicznych i pseudomagicznych. Kto艣 wsiada艂 do sa艅, znika艂 w g艂臋bi tunelu w 艣cianie sali, jego miejsce zajmowa艂a nast臋pna grupa i tak dalej. Barryemu zawsze kojarzy艂o si臋 to z weso艂ym miasteczkiem.
Podeszli do kolejki pod roz艂o偶yst膮 ga艂臋zi膮 z napisem: portal po艂udniowo-wschodni i stan臋li za plecami odzianego w garnitur z lat trzydziestych centaura, kt贸ry niecierpliwie kr臋ci艂 w palcach d艂ug膮 dewizk臋 i postukiwa艂 kopytami. Kolejka przesuwa艂a si臋 powoli, lecz bez przerw i wkr贸tce Lon i Barry wsiadali ju偶 do swych sa艅.
- Prosz臋 uwa偶a膰 na nogi - ostrzeg艂 konduktor.
Jego nos wygl膮da艂 jakby cz臋艣ciowo pad艂 ofiar膮 jakiej艣 choroby. Reszta twarzy, cho膰 pozosta艂a na miejscu, sprawia艂a r贸wnie nieprzyjemne wra偶enie.
Barryemu nie spodoba艂 si臋 ani on, ani sanie: stare, zardzewia艂e, pokryte prymitywnie na艂o偶onymi 艂atami i 艣ladami palnika. W pod艂odze zia艂a spora dziura, a na tylnym siedzeniu le偶a艂o co艣 przypominaj膮cego zu偶yty kondom.
Pytakrzyk na jego czole zapulsowa艂 w soczystej sambie b贸lu. Barry zawaha艂 si臋. Czy nie powinien poprosi膰 o inne sanie?
- Prosz臋 wsiada膰, prosz臋 wsiada膰, kolejka czeka.
Konduktor pos艂a艂 im szczerbaty u艣miech, kt贸ry dla Barry'ego wygl膮da艂... z艂owrogo. W jego umy艣le pojawi艂 si臋 obraz tego cz艂owieka - potarganego, nieogolonego, ubranego jedynie w si臋gaj膮c膮 kolan nocn膮 koszul臋 i szlafmyc臋, ta艅cz膮cego w blasku ksi臋偶yca wok贸艂 olbrzymiego ogniska z ksi膮偶ek- ksi膮偶ek o Barrym. Na koszuli widnia艂 napis nie cierpi臋 barry'ego Trottera u艂o偶ony z wielkich, czarnych, wpraso-wanych liter. Podskakuj膮c demonicznie w umy艣le Barry'ego, m臋偶czyzna zerwa艂 z siebie ze zwierz臋cym rykiem koszul臋, ods艂aniaj膮c upiorny tatua偶 na piersi - portret Barry'ego z na艂o偶onym znakiem zakazu: k贸艂kiem i uko艣n膮 lini膮.
— Wydaje mi si臋, 偶e nie powinni艣my jecha膰 tymi... — Powalony atakiem b贸lu Barry osun膮艂 si臋 na ziemi臋.
-Tw贸j przyjaciel chyba zemdla艂 - oznajmi艂 konduktor. - Pomog臋 ci go za艂adowa膰.
Lon i podejrzany funkcjonariusz kolejowy wsadzili bezw艂adnego Barry'ego na tylne siedzenie. Lon usiad艂 za sterami i sanie 艣mign臋艂y w g艂膮b tunelu, pozostawiaj膮c za sob膮 z艂owieszczy 艣miech konduktora. Ga艂膮藕 nad ich g艂owami wypisa艂a: po偶a艂ujecie, ale tylko Lon m贸g艂 j膮 odczyta膰.
***
Barry ockn膮艂 si臋 i natychmiast ujrza艂 sw贸j najgorszy koszmar: 艁ona za sterami szybkiego pojazdu. Uraz m贸zgu pozbawi艂 艁ona zdolno艣ci postrzegania pr臋dko艣ci. I rozp臋du. I r贸wnowagi. Do tego wszystkiego by艂 艣lepawy, cho膰 nigdy si臋 do tego nie przyzna艂.
- Lon, uwa偶aj! - rykn膮艂 Barry i o w艂os omin臋li bezdomnego 艣pi膮cego pod 艣cian膮 tunelu. W powietrze wzlecia艂y stare egzemplarze „Wr贸偶bity codziennego". - Pozw贸l mi poprowadzi膰.
H臋? Nie, Barry! - hukn膮艂 Lon. By艂 bardzo wra偶liwy na tym punkcie. - Ja mog臋 prowadzi膰, potrafi臋.
Pos艂uchaj, nanom贸zgu... - Barry si臋gn膮艂 do kierownicy.
Nie, ja! - Lon uni贸s艂 r臋ce i odrzuci艂 Barry'ego na tylne siedzenie. Barry by艂 l偶ejszy o dwadzie艣cia kilo od rudow艂osego 膰wier膰g艂贸wka.
Sanie p臋dzi艂y naprz贸d, co chwila zbaczaj膮c ze 艣cie偶ki, ocieraj膮c si臋 o 艣ciany 偶ywop艂otu i obsypuj膮c tor deszczem li艣ci i ga艂膮zek. Jedna z ga艂臋zi uderzy艂a Barry'ego w g艂ow臋 i od艂ama艂a si臋. Odczyta艂 napis: masz problem, stary.
Jechali stanowczo za szybko. Mimo 偶e tunel by艂 zupe艂nie p艂aski, pchni臋cie d藕wigni naprz贸d zwi臋ksza艂o magicznie nachylenie zbocza, a tym samym pr臋dko艣膰 pojazdu. Lon pchn膮艂 d藕wigni臋 do oporu.
Barry zas艂oni艂 r臋kami oczy i zacz膮艂 si臋 modli膰. Co艣 przelecia艂o mu ze 艣wistem ko艂o ucha. Spojrza艂 w d贸艂 i odkry艂, 偶e 艣ruby przytrzymuj膮ce du偶膮 艂at臋 w pod艂odze sa艅 odkr臋caj膮 si臋 pod wp艂ywem wibracji. Z ka偶dym podskokiem (korze艅 drzewa? Pechowa wiewi贸rka? Kolejny pijak?) sanie dygota艂y gwa艂townie i dziury w pod艂odze stawa艂y si臋 odrobin臋 szersze.
艁ona najwyra藕niej zupe艂nie to nie obchodzi艂o. Z radosn膮 min膮 nuci艂 ulubion膮 piosenk臋: Aaa, kotki dwa, kotki dwa, kotki dwa.
Barry dostrzeg艂 co艣 po prawej. Na tylnym siedzeniu przycupn膮艂 gremlin. Szarosk贸ry stw贸r o 偶贸艂tych oczach chichota艂 z艂o艣liwie, napawaj膮c si臋 przera偶eniem Barry'ego.
Pochyli艂 si臋 i ze z艂owieszcz膮 min膮 wskaza艂 go palcem, a potem przesun膮艂 d艂ugim, szponiastym paznokciem w poprzek gard艂a. Przepowiada艂 najbli偶sz膮 przysz艂o艣膰 i rozkoszowa艂 si臋 ni膮. Niezmiernie.
— Ty sukin...
Barry rzuci艂 si臋 na niego, lecz tu偶 przedtem, nim w ksi膮偶ce pojawi艂o si臋 pierwsze powa偶ne przekle艅stwo, krucha konstrukcja z 艂at trzymaj膮ca sanie w kupie p臋k艂a z trzaskiem i,pojazd zacz膮艂 si臋 rozlatywa膰. Barry chwyci艂 ty艂 siedzenia 艁ona, przywieraj膮c do niego z ca艂ej si艂y. W chwili gdy jego mi臋艣nie zacz臋艂y s艂abn膮膰 i sanie mia艂y rozpa艣膰 si臋 na dwoje, zatrzyma艂y si臋 przed niewielkim znakiem z napisem: stacja hogsbiede. Wkurzony gremlin waln膮艂 pi臋艣ci膮 w d艂o艅 i znikn膮艂.
- Uwielbiam prowadzi膰 - oznajmi艂 Lon. Obejrza艂 si臋 na Barry'ego w chwili, gdy ty艂 sa艅 rozlecia艂 si臋 na kawa艂 ki. — O, Barry zepsu艂 sanki. — Wyskoczy艂 na peron, ta艅cz膮c radosny taniec i wy艣piewuj膮c: - Barry zepsu艂 sanki, Barry zepsu艂 sanki.
Sam Barry, rad, 偶e jeszcze 偶yje, poczo艂ga艂 si臋 niepewnie ku wyj艣ciu.
ROZDZIA艁 4.
CO TRZY G艁0WY TO NIE JEDNA
呕ywop艂otka dostarczy艂a ich na alej臋 Crowleya, nies艂awny pasa偶 w Hogsbiede, przy kt贸rym mie艣ci艂a si臋 zbieranina bar贸w, szulerni i dom贸w ciesz膮cych si臋 wyj膮tkowo z艂膮 reputacj膮, zgromadzonych po艣rodku mie艣ciny niczym przest臋pcy na policyjnym okazaniu. Mo偶na tu by艂o zaspokoi膰 ka偶de pragnienie, niewa偶ne jak paskudne — oczywi艣cie za odpowiedni膮 cen臋. Co niesforniejsi uczniowie Hokpoku uwielbiali to miasteczko i rzadko zdarza艂o si臋, by w niedziel臋 Hamgryz nie musia艂 przybywa膰 tu i op艂aca膰 kaucji za grupk臋 skacowanych nastolatk贸w. Plotka g艂osi艂a, 偶e w miejscowym areszcie wydzielono specjaln膮 cz臋艣膰 dla uczni贸w. Barry zanadto si臋 ba艂, by kiedykolwiek to sprawdzi膰 — poza tym fani wyci膮gali go ze wszystkich k艂opot贸w.
Przed nimi grupka wyra藕nie podchmielonych arytro-mancer贸w k艂贸ci艂a si臋 o przysz艂o艣膰, bliska b贸jki.
- Nie zdo艂a艂by艣 przewidzie膰 艣wi膮t nawet gdybym podarowa艂 ci kalendarz, durniu.
Hogsbiede stanowi艂o wa偶ny o艣rodek konferencyjny, a atmosfera miasta zach臋ca艂a do z艂ego nawet najbardziej szanowanych naukowc贸w.
- Przejd藕my na drug膮 stron臋 - zaproponowa艂 艁onowi Barry.
Tymczasem Lon, zafascynowany, przygl膮da艂 si臋 mrugaj膮cym neonom i 艣wiat艂om.
Co to znaczy „Satyry, szybkie numerki"? - spyta艂.
Wyja艣ni臋 ci p贸藕niej.
Barry przekroczy艂 st艂uczon膮 butelk臋 po kremowej brandy. Sam spacer pasa偶em sprawia艂, 偶e czu艂 si臋 brudny. W ko艅cu dotarli do ulicy Corleone i skr臋cili w lewo. Niemal natychmiast atmosfera z przesi膮kni臋tej aktywnym z艂em zmieni艂a si臋 w po prostu zepsut膮 i Barry'ego ucieszy艂a ta zmiana. Od razu te偶 ujrzeli strza艂k臋 wskazuj膮c膮 miejsce pracy Herbiny, 艢wi臋tego Hilarego. I dobrze, bo Barry podczas incydentu z saniami lekko skr臋ci艂 nog臋 w kostce.
Naci膮gnij mocniej czapk臋 - poleci艂 艁onowi. - Widz臋 twoj膮 dziur臋.
Ups - mrukn膮艂 Lon. - M贸zg mi si臋 przegrza艂.
Do obu sto偶k贸w czapki przyszyto dzwoneczki, kt贸re po-dzwania艂y przy ka偶dym kroku. Bardzo szybko robi艂o si臋 to okropnie irytuj膮ce, lecz Barry ju偶 dawno nauczy艂 si臋 ignorowa膰 贸w d藕wi臋k.
Brzd臋k, au膰. Fala b贸lu zala艂a kostk臋 Barry'ego. Brzd臋k, au膰.
Skr臋cili w w膮sk膮 uliczk臋 i ujrzeli niewielki przysadzisty budynek, porz膮dny w 贸w typowo upierdliwy angielski spos贸b, lecz bez w膮tpienia ju偶 dawno nadaj膮cy si臋 do rozbi贸rki. Napis przy drzwiach g艂osi艂, i偶 dotarli do „Akademii
艢wi臋tego Hilarego dla ledwo magicznych". Ta uboga szko艂a nie mia艂a pieni臋dzy na kosztowne antygumolskie zakl臋cia i uroki, otaczaj膮ce Hokpok. Polega艂a wy艂膮cznie na u艣wi臋conej tradycj膮 zasadzie ukrywania si臋 na widoku. Jak dot膮d, to si臋 sprawdza艂o - albo po prostu nikogo nie obchodzi艂a.
艢wi臋ty Hilary by艂 jedn膮 z oko艂o stu szk贸艂 za艂o偶onych w latach pi臋膰dziesi膮tych, gdy ministerstwo uzna艂o, 偶e miejsca takie jak Hokpok s膮 zbyt snobistyczne i elitarne. Teraz, gdy wi臋kszo艣膰 zwyk艂ych prac wykonywa艂y domowe skrzaty, tysi膮ce ludzi mog艂y rozwija膰 swoje ambicje. Ka偶dy czarodziej i czarownica, niewa偶ne jak pozbawiony talentu i nienadaj膮cy si臋 do niczego, zas艂ugiwa艂 na nauk臋 magii. Sam pomys艂 by艂 szlachetny, w rzeczywisto艣ci jednak podobne szko艂y bardzo szybko sta艂y si臋 niedofinansowa-nymi, zrujnowanymi przechowalniami uczni贸w, kt贸rych czeka艂a jedynie 偶a艂osna przysz艂o艣膰 przed telewizorem, walka z rosn膮c膮 tusz膮 i zasi艂ek. W艣r贸d nich wszystkich 艢wi臋ty Hilary cieszy艂 si臋 najwi臋ksz膮 s艂aw膮, bo jeden z uczni贸w rok wcze艣niej w艂ama艂 si臋 do szafki z r贸偶d偶kami swego ojca i wpad艂 w morderczy sza艂.
Lon i Barry otworzyli drzwi i natychmiast poczuli charakterystyczny zapach, typowy dla szk贸艂 艣rednich, obrzydliwe po艂膮czenie sma偶onego jedzenia, 艣rodk贸w odka偶aj膮cych, s艂odkich woni uwielbianych przez starsze panie i py艂u kredowego. Oddychaj膮c p艂ytko przez nos, ruszyli g艂贸wnym holem i przekroczyli pr贸g pomieszczenia z napisem gabinet DYREKTORA.
Ze zdumieniem odkryli, 偶e w 艣rodku nad biurkiem zarzuconym papierami le偶膮cymi wok贸艂 du偶ego, g艂o艣nom贸-wi膮cego telefonu unosi si臋 g艂owa pulchnego, szpakowatego
m臋偶czyzny. Z obu policzk贸w g艂owy stercza艂y bujne bokobrody, pomagaj膮ce sterowa膰 ni膮 w powietrzu. Za g艂ow膮, na 艣cianie, wisia艂 portret 艣wi臋tego Hilarego, przysadzistego patrona zacofanych dzieci.
- ...Ale偶 dyrektorze, przepisy rz膮dowe wymagaj膮, by w szkole nie by艂o chochlikowego py艂u. Wywo艂uje on raka u szczur贸w - pisn膮艂 g艂o艣nik.
G艂owa opad艂a ni偶ej i wrzasn臋艂a do g艂o艣nika:
- Kiedy wprowadzicie obowi膮zek szkolny dla szczur贸w, z pewno艣ci膮 si臋 odezw臋!
Zakas艂a艂a dono艣nie; zwykle po podobnym kaszlu z ust wystrzeliwuj膮 drobinki 艣luzu.
- Ale偶 dyrektorze, 艢wi臋ty Hilary to najbardziej zanieczyszczone miejsce jakie znamy — zaprotestowa艂 zatroskany g艂os urz臋dowy. — Nara偶acie na ryzyko swoich uczni贸w.
Barry pomy艣la艂, 偶e m臋偶czyzna, gdyby tylko mia艂 cia艂o, wygl膮da艂by ca艂kiem dostojnie na sw贸j prosiakowaty spos贸b.
- Chyba mnie pan nie dos艂ysza艂. Tu, u 艢wi臋tego Hilarego, to nauczyciele ryzykuj膮. 呕egnam.
Kas艂aj膮c gwa艂townie, g艂owa roz艂膮czy艂a si臋, wal膮c czo艂em w konsol臋. Si艂a uderzenia sprawi艂a, 偶e na moment zawis艂a oszo艂omiona i zako艂ysa艂a si臋 w powietrzu, po czym powita艂a go艣ci.
- Panowie, jestem Betjeman fFolkes-Ptarmigan, dyrektor tej 偶a艂osnej instytucji. - Na jego czole pozosta艂 czerwony znak. - Czym mog臋 s艂u偶y膰?
Lon otworzy艂 usta, by co艣 powiedzie膰, lecz Barry odezwa艂 si臋 pierwszy. Nie wiadomo co m贸g艂 wyprodukowa膰 og艂upia艂y, p贸艂psi umys艂 jego przyjaciela.
- Panie ffolkes-Ptarmigan, jeste艣my z Hokpoku...
Oczy dyrektora natychmiast zw臋zi艂y si臋 zach艂annie.
Wspania艂a szko艂a. Co ja bym zrobi艂 z po艂ow膮 tego bud偶etu? Kupi艂bym will臋 na Majorce, mo偶e na greckiej wyspie...
Wykonujemy piln膮 misj臋 na rzecz szko艂y. Jedna z waszych nauczycielek, Herbina Gringor, to absolwentka Hok-poku. Chcieliby艣my zamieni膰 z ni膮 s艂贸wko czy dwa, je艣li oczywi艣cie to nie k艂opot.
Barry dostrzeg艂, jak w umy艣le ffolkesa-Ptarmigana obracaj膮 si臋 trybiki. Quidpro quo — r臋ka r臋k臋 myje i tak dalej.
Oczywi艣cie, panie... uch...
Barry Trotter. - Barry wyci膮gn膮艂 r臋k臋. - A to m贸j towarzysz, Lon Gwizzley. - Lon pomacha艂 r臋k膮.
Cze艣膰.
Nie ten Barry Trotter?
Ale偶 tak.
G艂owa rozpromieni艂a si臋 jeszcze bardziej.
- Czyta艂em wszystkie twoje ksi膮偶ki. — U艣miech ffolkesa-Ptarmigana przybra艂 niepokoj膮ce rozmiary. — C贸偶 za wspania艂e, lukratywne przygody. Zak艂adam, 偶e ta b臋dzie nast臋pna?
Barry'emu nie spodoba艂 si臋 kierunek, jaki przybra艂a rozmowa.
- W pewnym sensie, to znaczy nie do ko艅ca. Wszystkie te ksi膮偶ki to g艂贸wnie bzdury.
Ffolkes-Ptarmigan zorientowa艂 si臋, 偶e przesadzi艂.
- Oczywi艣cie, jak zawsze. A co do panny Gringor... - G艂owa obr贸ci艂a si臋 i spojrza艂a na zegar 艣cienny; Barry i Lon mogli przyjrze膰 si臋 z bliska rzadkiemu wianuszkowi w艂os贸w i p艂atkom 艂upie偶u, cz臋艣膰 z nich wzbi艂a si臋 w powietrze
i powoli opada艂a na ziemi臋. Jak on si臋 czesze? — zastanawia艂 si臋 Barry. Lon nad niczym si臋 nie zastanawia艂, nie mia艂 tego zwyczaju. — Panna Gringor ko艅czy w艂a艣nie ostatnie zaj臋cia na dzisiaj, zoologi臋. Pozosta艂 jeszcze kwadrans.
- 艢wietnie. Mo偶emy tu zaczeka膰?
Ffolkes-Ptarmigan u艣miechn膮艂 si臋 przymilnie.
- Ale偶 nie, nie, m贸j drogi panie Trotter, to nie Hokpok. Mo偶ecie 艣mia艂o wpa艣膰 do klasy. Nasi uczniowie s膮 nie tylko ma艂o magiczni, ale te偶 wyj膮tkowo ma艂o pilni. Ucieszy ich odmiana.
G艂owa podp艂yn臋艂a do p贸艂ki, chwyci艂a z臋bami czerwony segregator i wyszarpn臋艂a go, zrzucaj膮c na pod艂og臋. Potem opad艂a, otworzy艂a ok艂adk臋 i wilgotnym j臋zykiem zacz臋艂a przerzuca膰 kartki.
Yet'h thee... Ginja... - m贸wi艂 cicho ffolkes-Ptarmigan. Skrzywi艂 si臋, atrament smakowa艂 paskudnie. — Jest w sali dwie艣cie siedem.
Ups. — Lon z艂ama艂 w艂a艣nie jedn膮 z maskotek dyrektora. Barry zazwyczaj traktowa艂 podobne incydenty jako znak, 偶e czas znika膰.
Bardzo dzi臋kujemy, panie ffolkes-Ptarmigan. Postaramy si臋 nie przeszkadza膰 jej w zaj臋ciach - rzek艂, kieruj膮c si臋 ku drzwiom.
Nie, nie ma sprawy. — Ffolkes-Ptarmigan ponownie wzlecia艂 w g贸r臋. - Zawsze ch臋tnie pomog臋 wielkiemu Barry'emu Trotterowi. Z pewno艣ci膮 ty te偶 odp艂acisz mi si臋 tym samym.
Barry odruchowo pomaca艂 portfefl.
Wraz z Lonem wspi臋li si臋 po schodach i potruchtali korytarzem. Przy ka偶dym kroku wzbija艂 si臋 w powietrze ob艂ok drobnego, bia艂ego py艂u. Tynk? Gips? Chochlikowy py艂? W odr贸偶nieniu od parteru, kt贸ry po prostu dziwnie pachnia艂, to pi臋tro dowodzi艂o jasno, 偶e ca艂y budynek wr臋cz domaga si臋 natychmiastowej rozbi贸rki. Bardzo natychmiastowej.
Zajrzeli przez okno do sali 207 i ujrzeli Herbin臋 w jej 偶ywiole — za biurkiem, m贸wi膮c膮 innym co maj膮 robi膰. Ubrana w pora偶aj膮co nudn膮 bia艂膮 bluzk臋, be偶ow膮 sp贸dnic臋 i taki偶 sztruksowy 偶akiet, sta艂a przed najbardziej pozbawion膮 偶ycia klas膮, jak膮 Barry'emu zdarzy艂o si臋 ogl膮da膰. Zdawa艂o si臋, 偶e g艂upota wr臋cz faluje nad ich g艂owami.
Co by艂o nie tak z w艂osami Herbiny? Dopiero po chwili zorientowa艂 si臋, 偶e niedawno musia艂a spr贸bowa膰 wyprostowa膰 swe niesforne loki. Obecnie loki odrasta艂y, tworz膮c efekt, kt贸ry mo偶na by nazwa膰 einsteinowskim.
Barry i Lon cichutko otworzyli drzwi, pomachali do Herbiny i usiedli w dw贸ch ostatnich 艂awkach. Lon, stanowczo za du偶y na sw膮 艂awk臋, wywr贸ci艂 j膮 z 艂oskotem.
„Przepraszam", wym贸wi艂 bezd藕wi臋cznie, gdy wszystkie g艂owy w sali zwr贸ci艂y si臋 w jego stron臋.
- Uczniowie, to s膮 dwaj, uhm, nauczyciele z innego miasta - oznajmi艂a Herbina. - Przyjechali z wizytacj膮. M贸w dalej, Sally, odpowiada艂a艣 w艂a艣nie na pytanie pi膮te - rzek艂a cierpliwie. - W jaki spos贸b pantera broni si臋 przed smokiem?
Smuk艂a dziewczynka z burz膮 jasnych lok贸w, ubrana w zielon膮 bluz臋, podnios艂a si臋 nie艣mia艂o.
- Pantera odgania smoka, bekaj膮c na niego — wyrecytowa艂a z pami臋ci. - Smok nie jest w stanie znie艣膰 tego zapachu.
- Zgadza si臋, Sally. Kto zna odpowied藕 na pytanie sz贸ste? Niewielu z was odpowiedzia艂o poprawnie. Trevor?
Barry zadr偶a艂 w duchu na widok g艂upkowatego, wynio艣le u艣miechni臋tego m艂odego Ciemniaka. Trudno by艂oby znale藕膰 w jakiejkolwiek szkole lepszy argument za przywr贸ceniem kar cielesnych.
- Pytanie sz贸ste: odchody jakiego ptaka lecz膮 k艂opoty z oczami? Odpowied藕: caladriusa.
Osobi艣cie wol臋 moje okulary, pomy艣la艂 Barry. Lon podda艂 si臋, zaprzesta艂 wysi艂k贸w wci艣ni臋cia si臋 w 艂awk臋 i usiad艂 na pod艂odze, krzy偶uj膮c nogi.
- Znakomicie, Trevorze, dzi臋kuj臋. - Herbina zerkn臋艂a na zegar. — Do diaska, brakuje nam czasu, wi臋c sama podam wam reszt臋 odpowiedzi. Zanim jednak to zrobi臋, chc臋, 偶eby艣cie wiedzieli, 偶e jestem bardzo niezadowolona z wynik贸w wczorajszej klas贸wki. By j膮 zaliczy膰, musieli艣cie tylko przeczyta膰 wasze bestiariusze. To nietrudne i nie wymaga 偶adnej magii. Musicie jednak si臋 przy艂o偶y膰 - brak magii i lenistwo to fatalne po艂膮czenie. Pytanie si贸dme: jakiego
zwierz臋cia boi si臋 lew? Odpowied藕: koguta.
W klasie rozleg艂y si臋 chichoty, w tym tak偶e z ust 艁ona. Herbina pos艂a艂a mu gniewne spojrzenie.
- Pytanie 贸sme: jak hiena wabi swoj膮 zdobycz? Odpowied藕: na艣laduje odg艂osy ludzkich wymiot贸w i szloch贸w. Pytanie dziewi膮te: jak 偶urawie lataj膮 w wietrzny dzie艅? Odpowied藕: jedz膮 sporo piasku i kamyk贸w, kt贸re s艂u偶膮 im za
balast.
Barry us艂ysza艂, jak kt贸ry艣 z uczni贸w mamrocze pod nosem: „Co za bzdury?". Racja, pomy艣la艂.
Pytanie dziesi膮te: jak b贸br unika schwytania? Odpowied藕: 艣cigany przez my艣liwego wyrywa sobie j膮dra i ciska nimi w prze艣ladowc臋.
Trevor ju偶 to zrobi艂 - rzuci艂 kt贸ry艣 z uczni贸w; odpowiedzia艂y mu g艂o艣ne 艣miechy.
Herbina postuka艂a linijk膮 w katedr臋.
-Wystarczy. - Barry rozpozna艂 ostatnie rozpaczliwe pr贸by m艂odej nauczycielki utrzymania porz膮dku tu偶 przed dzwonkiem. - To, 偶e mamy go艣ci, nie oznacza, 偶e mo偶ecie bryka膰.
Nagle klasa rykn臋艂a ch贸ralnym 艣miechem. Par臋 os贸b zacz臋艂o pokazywa膰 palcami Herbin臋, kt贸ra spojrza艂a w d贸艂. Kt贸ry艣 z uczni贸w sprawi艂, 偶e jej bluzka sta艂a si臋 niewidzialna.
-Jakie to sprytne z naszej strony. U偶ywamy naszej skromnej wiedzy do tak niecnych cel贸w? Prosz臋 si臋 przyjrze膰, panie Palaver, i tak pan za to zap艂aci, wi臋c r贸wnie dobrze mo偶e pan wiedzie膰 za co.
W obliczu p贸艂nago艣ci nauczycielki cz臋艣膰 uczni贸w zarumieni艂a si臋, lecz kilku ch艂opc贸w o wyra藕nym zaro艣cie wpatrywa艂o si臋 w ni膮 z uznaniem. Barry po偶a艂owa艂 Herbiny; wsp贸艂czu艂 jej, 偶e musi mie膰 do czynienia z tak膮 band膮. Z surow膮 min膮 wyrzuci艂a ucznia z klasy.
Jej bluzka zacz臋艂a powoli odzyskiwa膰 barw臋.
- A teraz pytanie dodatkowe. Poniewa偶 nikt nie udzieli艂 prawid艂owej odpowiedzi, sama b臋d臋 musia艂a j膮 przeczyta膰. Wszyscy wiedz膮 o istnieniu w艂贸cznika, lataj膮cego w臋偶a, kt贸ry rzuca si臋 na sw膮 ofiar臋 niczym w艂贸cznia...
Czyja艣 r臋ka wystrzeli艂a w g贸r臋.
- Jest podobny do dzidy. - R臋ka opad艂a.
- Owszem, ale na przysz艂o艣膰, Murphy, zaczekaj, a偶 ci臋 wywo艂am. Za dodatkowe punkty wymie艅 dwie inne ciekawostki dotycz膮ce w臋偶y. Oczywis'cie mo偶e ich by膰 wiele, to tylko kilka przyk艂adowych: nim zaczn膮 pi膰 wod臋, w臋偶e wypluwaj膮 sw贸j jad do dziury; w膮偶 nigdy nie zaatakuje nagiego m臋偶czyzny; je艣li w膮偶 o艣lepnie, mo偶e si臋 wyleczy膰, jedz膮c koper w艂oski; je偶eli w膮偶 wypije 艣lin臋 g艂oduj膮cego cz艂owieka,
umrze; i wreszcie istnieje odmiana dwug艂owego w臋偶a, kt贸ry
potrafi toczy膰 si臋 niczym obr臋cz.
Zad藕wi臋cza艂 dzwonek. Herbina krzykn臋艂a do klasy:
- Na jutro przeczytajcie rozdzia艂 o rybach! — Odpowiedzia艂y jej j臋ki. — Zrobi臋 sprawdzian. - Kolejny, g艂o艣niejszy j臋k.
Herbina podesz艂a do Barry'ego i 艁ona.
Kiedy艣 widzia艂em w臋偶a obr臋cz - powiedzia艂 podniecony Lon.
Nieprawda, Lon. Czemu zawdzi臋czam t臋 paskudn膮 ingerencj臋, chcia艂am powiedzie膰: niespodziewan膮 przyjemno艣膰? Je艣li chodzi o udzia艂 w dokumencie telewizyjnym, odpowied藕 nadal brzmi: nie.
Nam tak偶e mi艂o ci臋 widzie膰, Herbino — powiedzia艂 Barry. - To do艣膰 d艂uga historia. Mo偶emy gdzie艣 pogada膰?
Gdy powiedzia艂e艣 to do mnie ostatnio, Barry Trotterze, sko艅czy艂am z poszarpan膮 bluzk膮 i butami 艣mierdz膮cymi pawiem.
Zupe艂nie nie pami臋tam - broni艂 si臋 Barry.
Nie dziwi mnie to, panie boski-koktajlowski. — Herbina westchn臋艂a. - Chod藕cie za mn膮, p贸jdziemy do saloniku.
Par臋 chwil p贸藕niej siedzieli ju偶 razem na niewygodnych plastikowych krzes艂ach w zadymionym, brudnym pomieszczeniu. Czy istnieje cos' bardziej przygn臋biaj膮cego ni偶 banalne plakaty motywacyjne? Je艣li tak, Barry nie chcia艂 tego pozna膰.
- Kawy? - Herbina unios艂a dzbanek, nikt si臋 nie odezwa艂. Nape艂ni艂a zatem styropianowy kubek cuchn膮c膮 ciecz膮 o konsystencji syropu. - Jestem uzale偶niona - doda艂a rado艣nie, przyznaj膮c, 偶e ka偶dy, kto z w艂asnej woli wypi艂by co艣 takiego, jest w istocie niewolnikiem Demonicznego Ziarna.
Odstawi艂a dzbanek i postuka艂a w kubek r贸偶d偶k膮; zawarto艣膰 poja艣nia艂a jak po dodaniu kilku opakowa艅 艣mietanki. Herbina unios艂a kubek do ust, Barry tymczasem masowa艂 kostk臋, kt贸ra czu艂a si臋 ju偶 lepiej. Lon wypisywa艂 swoje imi臋 w kupce cukru.
Co zatem si臋 dzieje? Czy Ten, Kt贸ry 艢mierdzi zn贸w co艣 miesza? - spyta艂a Herbina.
Nie, Vielokont nie ma z tym nic wsp贸lnego - odpar艂 Barry. - A je艣li ma, to ja nic o tym nie wiem.
Gdy wyja艣ni艂 sytuacj臋, Herbina zako艂ysa艂a w d艂oniach kubkiem mazi.
I chcesz, 偶ebym pomog艂a?
Tak. Lon jest mi艂y i... wierny... ale sama wiesz. Nawet wr贸bel wygra艂by z nim w scrabble.
-1 ja mam by膰 m贸zgiem ca艂ej operacji - domy艣li艂a si臋 Herbina, po czym z u艣miechem zacz臋艂a liczy膰 co艣 w my艣lach. - Prawd臋 m贸wi膮c, mam par臋 dni wolnego. Mo偶e po偶a艂uj臋, zawsze 偶a艂uj臋, ale co mi tam.
- Super. — Barry odetchn膮艂 z ulg膮. - B臋dzie jak za dawnych dobrych czas贸w.
U艣miech Herbiny nieco przygas艂.
- Nie ca艂kiem, Barry. Nie ka偶dy jest mark膮 handlow膮 uwielbian膮 przez miliony. Niekt贸rzy z nas musz膮 zarabia膰 na 偶ycie.
Barry znalaz艂 si臋 na znajomym terytorium. Chcia艂 wyja艣ni膰, 偶e wcale nie ma pieni臋dzy, 偶e dosta艂 tylko odrobin臋 na pocz膮tku i jeszcze troch臋 po ka偶dej rozmowie z autork膮. No i kas臋 z reklam, ale po vielokonckim ataku tr膮dziku wszystkie wycofano*. Lubi艂 jednak uchodzi膰 za bogacza.
- Moja cena to sp艂ata po偶yczek studenckich — oznajmi艂a Herbina. - Rodzice pracuj膮 w pa艅stwowej s艂u偶bie zdrowia i potrzebuj臋 ka偶dego grosza.
Rodzice Herbiny byli dentystami holistycznymi, a dentysta, kt贸ry odmawia usuni臋cia z臋ba z naturalnego ekosystemu, nie zarabia zbyt imponuj膮co.
Lon natychmiast wyczu艂 atmosfer臋.
- Tak, Barry, a ja chc臋 pi臋膰 dolc贸w. — Nikt go nie s艂ucha艂.
-Ale, Herbino — zaprotestowa艂 z panik膮 Barry - ja nie...
Zatem ja te偶 nie.
B膮d藕 rozs膮dna, Herbino.
Ale偶 jestem, Barry. - Powoli, z trzaskiem rozprostowa艂a palce. Barry rozpozna艂 ten gest z wielu wcze艣niejszych okazji, gdy Herbina trzyma艂a kogo艣 - zwykle jego — za m臋skie klejnoty i powoli 艣ciska艂a je w gar艣ci.
No dobra, dobra.
Co do szczeg贸艂贸w, odsy艂am do czwartej cz臋艣ci serii, Barry Trotter i Pryszcz ognia
Masz plan?
Tjswszc. mam plan. Porwiemy J.G. Rollins i ukryjemy j膮 gdzie艣. Je艣li nie przerw膮 kr臋cenia filmu, zamienimy j膮 w guacamole.
Herbina skrzywi艂a si臋.
To do艣膰 krwawy pomys艂, nie s膮dzisz? J.G. zawsze wydawa艂a mi si臋 osob膮 rozs膮dn膮. Najpierw znajd藕my j膮 i popro艣my grzecznie.
A je艣li si臋 nie zgodzi?
Wtedy j膮 porwiemy, lecz 偶adnego guacamolowania. To zanadto w stylu lorda Vielokonta.
Unios艂a kubek, by poci膮gn膮膰 艂yk. Nagle krzykn臋艂a, odpychaj膮c go i zrzucaj膮c na ziemi臋.
- Co si臋 sta艂o?
Lon i Barry patrzyli zdumieni, jak Herbina miota si臋 po pokoju, pluj膮c i wycieraj膮c w艣ciekle usta. W odpowiedzi wskaza艂a kubek z kaw膮. D艂awi膮c si臋, wypad艂a za drzwi tak szybko, jak tylko pozwala艂y jej wygodne buty.
Ch艂opcy zajrzeli do styropianowego kubka i ujrzeli ucho, tak blade i wysuszone, 偶e musia艂o nale偶e膰 do trupa. Kawa nie tylko nie nadawa艂a si臋 do picia, by艂a pe艂na ciemniackiej magii! A teraz kto艣 pozna艂 ich plan. Barry z w艣ciek艂o艣ci膮 z艂apa艂 kubek.
- Id藕, powiedz lordowi Vielokontowi, 偶e 艣mierdzi jak kiepskie chi艅skie 偶arcie! - wrzasn膮艂, a potem wyla艂 zawarto艣膰 do zlewu.
ROZDZIA艁 5
Gdy ca艂a tr贸jka opu艣ci艂a szko艂臋, Barry odwr贸ci艂 si臋 do Herbiny.
-Jak naj艂atwiej dotrze膰 do Szkocji? Mo偶e pojedziemy magicznym autobusem?
- Ugh. - Herbina wzdrygn臋艂a si臋; nie znosi艂a magicznych autobus贸w. Poniewa偶 jej rodzice byli Gumolami, musia艂a siedzie膰 z ty艂u. - Gdy ostatnio jecha艂am czym艣 takim, duch Keitha Moona obla艂 mnie tani膮 w贸d膮. 艢mierdzia艂a tak bardzo, 偶e musia艂am spali膰 sukienk臋.
-W porz膮dku. Mo偶e zatem u偶yjemy gumolskiej magii? - Barry wystawi艂 kciuk.
Nie mogliby艣my zn贸w pojecha膰 偶ywop艂otk膮? - wtr膮ci艂 Lon. - Prosz臋.
Nie! - warkn膮艂 Barry; na sam膮 my艣l 偶o艂膮dek 艣cisn膮艂 mu si臋 gwa艂townie.
Chwileczk臋. - Herbina zacz臋艂a grzeba膰 w swej ma艂ej, eleganckiej torebce. - Aha! - Wyci膮gn臋艂a z niej p艂ask膮, metalow膮 puszk臋 wielko艣ci d艂oni. - Tabaka podr贸偶na.
- Ma si臋 po niej odlot? - spyta艂 Barry.
Herbina skrzywi艂a si臋.
- Zamknij si臋, minim贸zgu. Tabaka podr贸偶na pozwala pokonywa膰 du偶e odleg艂o艣ci bez „mglenia".
Rozkraplanie i skraplanie (zwane wulgarnie mgleniem) to metoda, dzi臋ki kt贸rej czarodzieje i czarownice przenosz膮 si臋 z miejsca na miejsce, szybuj膮c z wiatrem jako rozumne ob艂oczki wilgoci - oczywis'cie gdy otrzymaj膮 licencj臋. Lon ju偶 dawno sko艅czy艂 szesna艣cie lat, lecz jego t臋py psi m贸偶d偶ek nie zachwyci艂 Departamentu Us艂ug Kropelkowych. Barry uwa偶a艂, 偶e to okropnie niesprawiedliwe — w najgorszym razie Lon pogoni艂by par臋 samochod贸w — ale rozkraplanie bez licencji stanowi艂o powa偶ne wykroczenie. Tote偶 mglenie nie wchodzi艂o w rachub臋.
- Dzia艂a nast臋puj膮co. Wci膮gacie troch臋 do nosa i... Znacie to uczucie kiedy kichni臋cie wystrzela z waszego nosa z pr臋dko艣ci膮 zydion贸w kilometr贸w na godzin臋?
-Tak.
- Tabaka podr贸偶na sprawia, 偶e kich staje w miejscu, a wy si臋 poruszacie.
Bomba! - Lon si臋gn膮艂 po srebrn膮 puszk臋. Herbina zr臋cznie go zablokowa艂a.
Zaczekaj, Lon. Najpierw zdejmijcie skarpetki.
S艂ucham? - zdziwi艂 si臋 Barry.
Po prostu to zr贸bcie, dobrze?
Lon z艂apa艂 ko艂nierzyk i zacz膮艂 ci膮gn膮膰.
- Nie, Lon, nie koszul臋, skarpetki.
Obaj ch艂opcy usiedli na ziemi, rozwi膮zuj膮c buty (buty 艁ona zapina艂y si臋 na rzepy). Szybko 艣ci膮gn臋li skarpetki. Herbina sta艂a nad nimi z wynio艣le fachow膮 min膮. Barry
zapomnia艂, jak bardzo wkurza艂o go jej ci膮g艂e komenderowanie.
- Dajcie mi je. Rany, Barry, s艂ysza艂e艣 kiedy艣 o czym艣 takim jak pralka? Twoje skarpetki s膮 tak sztywne, 偶e si臋 nie zginaj膮. A teraz sta艅cie obok siebie. Lon, unie艣 lew膮 r臋k臋, Barry praw膮. - Wzi臋艂a skarpetk臋 i zwi膮za艂a ich przeguby. -
Teraz stopy.
Gdy zostali po艂膮czeni, zaj臋艂a miejsce obok 艁ona i przywi膮za艂a si臋 do jego wolnej d艂oni i stopy.
To po to, 偶eby艣my nie polecieli w r贸偶ne strony. Kt贸r臋dy do Szkocji?
Chyba t臋dy - odpar艂 Barry. Obr贸cili si臋 dziewi臋膰dziesi膮t stopni w lewo.
A, by艂abym zapomnia艂a.
Herbina wyj臋艂a z torebki okulary przeciws艂oneczne i na艂o偶y艂a je. By艂 to klinowaty kawa艂ek br膮zowego plastiku, typowe okulary starszej pani. Barry parskn膮艂 wzgardliwie.
- 艢miej si臋 do woli, palancie - odpar艂a Herbina. - Te magiszk艂a pozwol膮 mi zobaczy膰 dom J.G. Rollins. Kupi艂am je u Searsa. Wszyscy gotowi? We藕cie szczypt臋. Pami臋tajcie, gdy zaczniemy opada膰, wci膮gnijcie kolejn膮 porcj臋. Gotowi?
Teraz, ju偶! Wci膮ga膰.
Lon kichn膮艂 pierwszy i wystrzeli艂 w powietrze, wlok膮c za sob膮 pozosta艂膮 dw贸jk臋. Barry mia艂 wra偶enie, 偶e zaraz wyrwie mu r臋k臋. Potem on te偶 kichn膮艂 i odkry艂, i偶 ci膮gni臋cie jest znacznie wygodniejsze ni偶 bycie ci膮gni臋tym. W powietrzu panowa艂 lekki ch艂贸d, ale przynajmniej nie pada艂 deszcz.
Po kilku kichni臋ciach znale藕li si臋 wysoko w g贸rze i ujrzeli pod sob膮 panoram臋 biedy i bezprawia. Szko艂a sta艂a w wyj膮tkowo z艂ej dzielnicy - trzech ch艂opak贸w podpala艂o w艂a艣nie porzucon膮 kanap臋, z艂odziej przerwa艂 w艂amanie do samochodu i gapi艂 si臋 na nich. Gospodyni domowa pstrykn臋艂a im fotk臋 z tylnych drzwi domu. Barry skrzywi艂 si臋 jej na z艂o艣膰, a ona odpowiedzia艂a wulgarnym gestem. W ko艅cu proszek Herbiny zadzia艂a艂 w pe艂ni i postaci si臋 oddali艂y.
Lecieli naprz贸d, szybko wypracowawszy rytm. Barry i Lon kichali pot臋偶nie, dostarczaj膮c rozp臋du, Herbina znacznie cz臋艣ciej i z pewn膮 elegancj膮, w razie konieczno艣ci koryguj膮c kierunek lotu niczym silniki pomocnicze pojazdu kosmicznego.
Lon zobaczy艂 je jako pierwszy. Dwa smoki, Irlandzkie Whiskoddechy, zabawia艂y si臋 z samolotem. Uderzaj膮c z rozmachem skrzyd艂ami, unosi艂y si臋 obok odrzutowca pe艂nego Gumoli, teraz bez w膮tpienia wahaj膮cych si臋 pomi臋dzy tradycyjn膮 niewiar膮 i parali偶uj膮cym strachem. Smoki zia艂y ogniem w silniki, jakby chcia艂y sprawdzi膰, jak bardzo zdo艂aj膮 rozgrza膰 samolot, nie wysadzaj膮c paliwa.
Przez kilka minut przygl膮dali si臋 ich zabawom. Tymczasem samolot rozpaczliwie pr贸bowa艂 unikn膮膰 smok贸w, a te z 艂atwo艣ci膮 utrzymywa艂y swe pozycje. W ko艅cu Barry uzna艂, 偶e ma dosy膰. Wyci膮gn膮艂 r贸偶d偶k臋 i celuj膮c mi臋dzy kichni臋cia, krzykn膮艂:
- Cumulus!
Smoki natychmiast zamieni艂y si臋 w puszyste bia艂e ob艂oczki. Przez moment rozgl膮da艂y si臋 zaskoczone, po czym si臋 rozp艂yn臋艂y.
Powinni by膰 ju偶 blisko. Herbina przenikn臋艂a wzrokiem uzbrojonym w pa艅ciowate okulary i ujrza艂a bajeczn膮 posiad艂o艣膰 J.G. Rollins. Wskazuj膮c w d贸艂, pokiwa艂a g艂ow膮. Lon mia艂 w艂a艣nie pot臋偶nie kichn膮膰, lecz w ostatniej chwili
Barry si臋gn膮艂 woln膮 r臋k膮 i zas艂oni艂 mu nozdrza. Przez jedn膮 straszliw膮 sekund臋 zastanawia艂 si臋, czy zablokowane kichni臋cie nie oderwie 艁onowi g艂owy. Nic takiego si臋 nie sta艂o, lecz z otwor贸w po bokach wystrzeli艂y strumienie powietrza, 艂opocz膮c gwa艂townie nausznikami. Ze 艣miechem opadli niczym li艣cie na piasek, pozostawiaj膮c za sob膮 smug臋 skarpetkowego cuchu. Herbina i Barry zacz臋li si臋 odwi膮zywa膰.
— I co my艣lisz o tabace podr贸偶nej? — spyta艂a.
- Lepsza ni偶 偶ywop艂otka, ale bol膮 po niej zatoki. - Obmaca艂 twarz, kt贸ra rozgrzewa艂a si臋 i zaczyna艂a bole膰 jak diabli. - Zupe艂nie jakbym wypcha艂 je sobie papierem 艣ciernym.
- Ale przynajmniej nie musieli艣my wdrapywa膰 si臋 na bram臋.
Herbina wskaza艂a r臋k膮 ci臋偶kie ogrodzenie z kutego 偶elaza. Po jednej stronie ci膮gn臋艂o si臋 pasmo pla偶y szerokie na dwadzie艣cia pi臋膰 metr贸w i nikn膮ce w niewiarygodnie b艂臋kitnej wodzie, po drugiej wilgotna, iskrz膮ca si臋 ros膮 ziele艅 Szkocji.
Wzrok Herbiny przyci膮gn臋艂o co艣 bia艂ego u st贸p ogrodzenia.
- Sp贸jrzcie, to kr贸lik! - krzykn臋艂a. Pojawienie si臋 karaibskiej pla偶y w samym 艣rodku Szkocji wyra藕nie go zaskoczy艂o (i bez w膮tpienia wiele innych miejscowych stworze艅). - Utkn膮艂.
— Ocal臋 go, hau! — Lon pu艣ci艂 si臋 biegiem, pozostali pod膮偶yli za nim.
Kr贸lik zaklinowa艂 si臋 pomi臋dzy dwoma s艂upkami (Barry zauwa偶y艂, 偶e z ich czubk贸w tryskaj膮 p艂omienie). Lon chwyci艂 je na wysoko艣ci ramienia, sprawdzaj膮c sw膮 si艂臋. By艂o to
dziwne uczucie - po stronie pla偶y metal by艂 bole艣nie gor膮cy, po stronie 艂膮ki zimny. Poci膮gn膮艂, ale bez skutku.
Wygl膮da na to, 偶e b臋d臋 musia艂 u偶y膰 tego - oznajmi艂, wyci膮gaj膮c r贸偶d偶k臋. Pokrywa艂y j膮 mi臋kkie, kolorowe nalepki z Tymoteuszem, Toffikowym Tramwajem i Bradleyem, Br膮zowym Dinozaurem.
To nie najlepszy pomys艂 - wtr膮ci艂 szybko Barry. Lon i jego r贸偶d偶ka przez te lata pozostawili po sobie solidny szlak mimowolnego zniszczenia. - Mo偶e powiniene艣...
Lon nie s艂ucha艂, ukl膮k艂. Przera偶ony kr贸lik dygota艂, wyba艂uszaj膮c czerwone oczy.
- 艢liczny kr贸liczek. Wyci膮gn臋 ci臋 st膮d, 艣liczny kr贸liczek. Auu! - Przestraszone zwierz膮tko ugryz艂o go w palec. - Aaaa! -wrzasn膮艂 Lon, wk艂adaj膮c go do ust. -
Ty pierdzielcu!
Lon wycelowa艂 r贸偶d偶k臋 w kr贸lika i czerwony promie艅 natychmiast zamieni艂 gryzonia w gulasz. U艣wiadamiaj膮c sobie, co zrobi艂, Lon wybuchn膮艂 p艂aczem.
Herbina pr贸bowa艂a go pocieszy膰.
- No ju偶, ju偶, Lon. Nie p艂acz.
-Wy dwoje, dajcie spok贸j - rzuci艂 niecierpliwie Barry. -Tu jest gor膮co.
- Tak - wyszlocha艂 Lon, jego 艂zy przesta艂y p艂yn膮膰. - Mog臋 zdj膮膰 czapk臋?
-Nie. Chwileczk臋, zaczekaj. - Herbina zn贸w si臋gn臋艂a do torebki i wyci膮gn臋艂a gumowy czepek k膮pielowy. — Za艂贸偶 to je艣li chcesz. Mia艂am zamiar dzi艣 po po艂udniu p贸j艣膰 na wodny aerobik, nim mnie porwali艣cie.
- Dzi臋ki — odpar艂 Lon. Barry nie by艂 pewien czy to w艂a艣ciwa odpowied藕, poniewa偶 bia艂y, gumowy czepek z falbank膮 wygl膮da艂 na nim jeszcze 艣mieszniej ni偶 czapka.
Hej, Herb, co si臋 tu dzieje? To miejsce nie wygl膮da mi na Szkocj臋.
Kiedy J.G. odnios艂a pierwszy sukces, wynaj臋艂a magicznych architekt贸w, by stworzyli jej ma艂膮 karaibsk膮 samotni臋. Zrobili to w zamian za cz臋ste wzmianki w nast臋pnym tomie. Teraz zarabiaj膮 krocie, sprzedaj膮c fanom miniatury posiad艂o艣ci Rollins. - Herbina wsta艂a, otrzepuj膮c plecy z piasku. - Sprzedaj膮 ich tak du偶o, 偶e zaczyna to powodowa膰 globalne ocieplenie. Pisz膮 o tym w gazetach.
- Gazety k艂ami膮 - oznajmi艂 Barry. - Pisz膮 to, co im ka偶膮 korporacje.
Herbina parskn臋艂a wzgardliwie.
— Powtarzasz to odk膮d sko艅czy艂e艣 pi臋tna艣cie lat i nawet wtedy brzmia艂o to g艂upawo, ty pozerze.
Barry szykowa艂 w艂a艣nie retort臋, kt贸ra w ko艅cu pokaza艂aby Herbinie, jak dzia艂a ten 艣wiat, ale nagle ujrza艂 grupk臋 ludzi na pla偶y.
Spytajmy ich, jak znale藕膰 zamek Rollins - zaproponowa艂.
Dobry pomys艂 - zgodzi艂a si臋 Herbina.
Gdy si臋 zbli偶yli, rozpoznali owych ludzi; byli to skuci Smiecio偶ercy. Uwi臋zionych wyznawc贸w lorda Vielokonta pilnowa艂 brzuchaty czarogliniarz w lustrzankach, 偶uj膮cy tyto艅 i bez przerwy przeklinaj膮cy. W d艂oni trzyma艂 smycz za艣linionego, szesnastog艂owego psa.
— Lepiej mi tu 偶ryjcie, inaczej Fin mo偶e mi si臋 wymkn膮膰 — rzuci艂. — A tego by艣cie nie chcieli, co nie?
- Mmhfhth - odpowiedzieli ch贸rem Smiecio偶ercy; ka偶dy z nich z zapa艂em rozgryza艂 kamienie, i potem wypluwa艂 na pla偶臋 drobniutki piasek. Ministerstwo Magicznego Wi臋ziennictwa zdoby艂o lukratywny kontrakt na poszerzanie pla偶y J.G.
- Przepraszam, panie oficerze - odezwa艂a si臋 Herbina. - M贸g艂by pan pokaza膰 nam drog臋 do posiad艂o艣ci Rollins? - Kilka g艂贸w piekielnego ogara — tych, kt贸re nie sku
ba艂y innych po uszach - spr贸bowa艂o obw膮cha膰 ty艂ek 艁ona. Lon uczyni艂 to samo.
Jeden z wi臋藕ni贸w rozpozna艂 Barry'ego i rzuci艂 si臋 na niego.
- Panie Trotter, musi mi pan pom贸c. Zosta艂em wrobiony! - Jego oddech cuchn膮艂 ziemi膮, z ka偶dym s艂owem na twarz Barry'ego bryzga艂y nowe drobinki b艂ota.
Gliniarz jedn膮 t艂ust膮 r臋k膮 odci膮gn膮艂 nieszcz臋艣nika.
- Wracaj do 偶ucia, amigo — rzek艂 przeci膮gle. — To tam, psz臋 pani - doda艂, zwracaj膮c si臋 do Herbiny i gestykuluj膮c tajemniczo. - Spyta艂bym was, co tu robicie, ale skoro to sam wielki Barry Trotter...
Zakl臋cie gliniarza sprawi艂o, 偶e nagle ujrzeli w dali imponuj膮ce skupisko stiuk贸w i ozdobnych p艂ytek.
- Dzi臋kuj臋, panie oficerze - powiedzia艂a grzecznie Herbina i ruszyli w tamt膮 stron臋. Lon galopowa艂 na przodzie.
Podczas marszu Barry pr贸bowa艂 zagadn膮膰 swoj膮 towarzyszk臋.
Jak ci si臋 uczy buc贸w? Lubisz to? Herbina poci膮gn臋艂a nosem.
Prawid艂owo nazywa si臋 ich marginalnie magicznymi. Barry uzna艂, 偶e ma ju偶 dosy膰 tego tematu, lecz Herbina
ci膮gn臋艂a niezra偶ona:
- Marginalnie magiczni Gumole odgrywaj膮 bardzo wa偶n膮 rol臋 w naszej gospodarce, zw艂aszcza w gwa艂townie rosn膮cym sektorze us艂ug. 艢wi臋ty Hilary pozwala im zdoby膰 niezb臋dn膮 wiedz臋 i umiej臋tno艣ci konieczne do znale
zienia prawdziwej, satysfakcjonuj膮cej pracy. Dwadzie艣cia lat temu mogli co najwy偶ej zarobi膰 par臋 groszy jako kosmetyczki czy iluzjoni艣ci na dzieci臋cych imprezach. Teraz mog膮 偶y膰 godnie.
S艂uchanie Herbiny cz臋sto przypomina艂o ogl膮danie kabl贸wki ustawionej na wyj膮tkowo nudny kana艂.
- Dzi臋kuj臋, matko Tereso. Sp贸jrz, Lon dotar艂 ju偶 niemal do drzwi. Lepiej go dogo艅my. 艢cigamy si臋!
P贸艂 kilo piasku w ka偶dym bucie p贸藕niej Barry i Herbina do艂膮czyli do 艁ona przed drzwiami do艣膰 skromnego domu zbudowanego z gipsu.
Nie wygl膮da szczeg贸lnie bogato - zauwa偶y艂 Barry. -1 S膮dzi艂em, 偶e ona ma kasy jak lodu.
Mog臋 zapuka膰? - zapyta艂 podekscytowany Lon.
U偶yj ko艂atki - poradzi艂a Herbina.
Na drzwiach wisia艂a mosi臋偶na ko艂atka w kszta艂cie pi臋艣ci; gdy tylko Lon jej dotkn膮艂, zad藕wi臋cza艂 dzwonek.
O, jest magiczna - zauwa偶y艂a Herbina.
O, jest g艂upia - odpali艂 Barry.
Chwil臋 p贸藕niej drzwi otwar艂y si臋 i ujrzeli przed sob膮 wysokiego m臋偶czyzn臋 w trzycz臋艣ciowym garniturze.
~ Czym mog臋 s艂u偶y膰? - spyta艂 z pompatyczn膮 min膮, unosz膮c wysoko grube czarne brwi. Barry zauwa偶y艂, 偶e ma na czole plamy w膮trobowe, i zacz膮艂 je liczy膰.
- My do pani Rollins. Zastali艣my j膮? - spyta艂a Herbina.
Czy ona was oczekuje? - zapyta艂 lokaj; jego brwi skojarzy艂y si臋 Barry'emu z g膮sienicami.
Uhm, nie. — Drzwi zacz臋艂y si臋 zamyka膰. — Ale to bardzo wa偶ne, musimy z ni膮 pom贸wi膰. — Drzwi zamyka艂y si臋 coraz szybciej. - Jeste艣my fanami jej ksi膮偶ek.
Teraz pozosta艂a ju偶 tylko szczelina.
-To jest Barry Trotter! - rzuci艂a z desperacj膮 Herbina, popychaj膮c Barry'ego naprz贸d tak, 偶e z hukiem uderzy艂 w zamykaj膮ce si臋 drzwi.
- Hej, to moja g艂owa!
Drzwi natychmiast otwar艂y si臋 szeroko.
B艂agam o wybaczenie. Wejd藕cie, prosz臋, zaprowadz臋 was do salonu.
Dzi臋kuj臋 - odpar艂a Herbina, lekko poirytowana faktem, 偶e nazwisko Barry'ego jak zwykle zdzia艂a艂o cuda. Zacz臋艂a zdejmowa膰 buty. - Jedn膮 chwiluni臋, nie chcemy nanie艣膰 piasku.
Lokaj machn膮艂 r臋k膮.
- Niewa偶ne. Jest magiczny, sam zniknie.
Dwadzie艣cia dwie plamy, pomy艣la艂 Barry. Mam nadziej臋, 偶e umr臋, nim zaczn臋 tak wygl膮da膰. Czy brwi lokaja aby si臋 nie poruszy艂y? To faktycznie g膮sienice!
M臋偶czyzna zaprowadzi艂 ich do pomieszczenia przypominaj膮cego hol wej艣ciowy 艣redniowiecznego zamczyska. Herbina zatrzyma艂a si臋 w progu, patrz膮c to na skromny gips na zewn膮trz, to na ogromn膮, imponuj膮c膮, kilkusetletni膮 konstrukcj臋 w 艣rodku.
- No chod藕 - szepn膮艂 Barry. - Zachowuj si臋, jakby艣 ju偶 wcze艣niej widywa艂a magi臋.
W takich sytuacjach z Herbiny zawsze wy艂azi艂a Gumolka.
Pod膮偶yli za lokajem szerokim korytarzem. M臋偶czyzna zdj膮艂 g膮sienice z czo艂a i wsadzi艂 do kieszeni. Wok贸艂 sie-i bie widzieli ciemne stare drewno, bogate gobeliny, stare, ponure obrazy przedstawiaj膮ce starych bladych ludzi. Tak m贸g艂by wygl膮da膰 Hokpok, pomy艣la艂 Barry, gdyby nie ci膮g艂e zniszczenia, wizyt贸wki pozostawione przez kolejne pokolenia uczni贸w.
Lokaj otworzy艂 drzwi wiod膮ce do wielkiej sali. Z uchwyt贸w na 艣cianach zwiesza艂y si臋 proporce ozdobione herbem rodziny Rollins贸w: lwem i jednoro偶cem na z艂otym polu ze 艣rub膮 i szklan膮 kul膮 oraz mottem: Semper ubi sub ubi.
Zaczekajcie tutaj - powiedzia艂 lokaj. - Przyprowadz臋 pana domu.
Pana?
Dzi臋kuj臋. - Herbina dygn臋艂a lekko, a Barry szturchn膮艂 j膮 艂okciem.
Lokaj odszed艂 bez s艂owa.
- Kretynko - sykn膮艂 Barry - to tylko lokaj.
Lon tymczasem zaw臋drowa艂 na drug膮 stron臋 sali, obok wielkiego kominka. Podeszli do niego i wyci膮gn臋li si臋 wy-' godnie na wielkiej, sk贸rzanej kanapie.
Na kominku p艂on膮艂 niedaj膮cy ciep艂a zielononiebieski ogie艅. Kolory Slizgorybu, pomy艣la艂 Barry. Obok kraty ujrza艂 niewielkie pokr臋t艂o z napisami: ch艂odno, ciep艂o, gor膮co, piekielnie i nie b膮d藕 艢mieszny. By艂o ustawione na ch艂odno, podkr臋ci艂 je do gor膮co. Z kominka wyp艂yn臋艂a fala rozgrzanego powietrza.
- Hej. - Lon uni贸s艂 wzrok znad kuli 艣nie偶nej. - Przez ciebie zapoc臋 czapk臋 Herbiny.
- B艂e - rzuci艂a Herbina. - Barry, przykr臋膰 ogie艅.
Barry ze z艂owieszczym u艣miechem ju偶 mia艂 podkr臋ci膰
temperatur臋 na piekieln膮, gdy jego pytakrzyk zapulsowa艂. Odwr贸ci艂 si臋 i ujrza艂 po drugiej stronie sali a偶 nadto znajom膮 posta膰. B艂yszcz膮cy he艂m z pikelhaub膮, niewiarygodnie krzaczasty w膮s, pier艣 pokryt膮 wymy艣lonymi medalami, l艣ni膮ce 艣wi艅skie oczka wci艣ni臋te niczym dwie jag贸dki w pi臋膰 kilo 艂oju.
- Zn贸w si臋 spotykamy, Trotter. Gotuj si臋 na 艣mier膰.
ROZDZIA艁 6
SZTUKA I POLITYKA
Ca艂a tr贸jka rzuci艂a si臋 do dzia艂ania. Herbina przyj臋艂a charakterystyczn膮 pozycj臋 do walki, siad kuczny, kt贸ry sprawia艂, 偶e wygl膮da艂a jak mistrz z Shaolin cierpi膮cy na wyj膮tkowo bolesne skurcze miesi膮czkowe. Przyciskaj膮c d艂onie do brzucha mamrota艂a z furi膮, pluj膮c wok贸艂 i tworz膮c zakl臋cie. Pomkn臋艂o w stron臋 lorda Vielokonta i trafi艂o go w sam 艣rodek podbrzusza.
— Uff— j臋kn膮艂 lord Ciemniak贸w.
Lon cisn膮艂 na o艣lep 艣nie偶n膮 kul膮 i wskoczy艂 za kanap臋. Pocisk wyl膮dowa艂 z brz臋kiem daleko od Vielokonta, jednak da艂 Barry'emu do艣膰 czasu, by zdo艂a艂 wyci膮gn膮膰 r贸偶d偶k臋. Przypi臋ta do wewn臋trznej strony uda by艂a mokra od potu i obrzydliwie lepka, ale w tej chwili nie mia艂 g艂owy do jej czyszczenia.
— Aveda neutrogena! — wrzasn膮艂 i nies艂awne zakl臋cie 艣mierci przez nawil偶enie pomkn臋艂o w stron臋 nieprzyjaciela w p艂omieniu lepkiego, zielonego ognia.
Vielokont wrzasn膮艂; jego g艂os zabrzmia艂 piskliwiej, ni偶 Barry pami臋ta艂. Lord Ciemniak贸w umkn膮艂 za drzwi. W sekund臋 p贸藕niej zielony p艂omie艅 uderzy艂 w nie z g艂o艣nym, wilgotnym mlaskiem i zamieni艂 w kawa艂 aloesowej brei.
Gdy breja sp艂yn臋艂a na pod艂og臋, ca艂a tr贸jka ujrza艂a co艣, czego nigdy by si臋 nie spodziewa艂a: wielki lord Vielokont kl臋cza艂, unosz膮c r臋ce.
- Zawieszenie broni! - krzycza艂. - Przesta艅cie, ja tylko 偶artowa艂em.
-H臋?
Niemo偶liwe, by si臋 poddawa艂, pomy艣la艂 Barry, zosta艂o jeszcze ca艂kiem sporo ksi膮偶ki. Idol 艣wiata magicznego poprawi艂 okulary na nosie i zbli偶y艂 si臋 czujnie, unosz膮c r贸偶d偶k臋. Herbina ruszy艂a za nim, wci膮偶 przykucni臋ta, gotowa w razie konieczno艣ci zaatakowa膰 kolejnym zakl臋ciem. Lon wyjrza艂 zza kanapy.
Hej, lordzie Ciemniak贸w - rzuci艂 Barry - bez twoich umazanych b艂otem kumpli nie jeste艣 ju偶 taki twardy, co?
Tak - zawt贸rowa艂a mu Herbina. - Za艂o偶臋 si臋, 偶e jeste艣 got贸w wyrwa膰 sobie j膮dra i cisn膮膰 nimi w nas.
Czasami wielka inteligencja szkodzi艂a poczuciu humoru Herbiny.
Gdy si臋 zbli偶yli, odkryli, 偶e trupi膮 sk贸r臋 Vielokonta pokrywaj膮 dziwne smugi, a spod pikelhauby wystaje g臋sta, jasna czupryna.
Barry chwyci艂 j膮.
- Vielokoncie, od lat chcia艂em ci powiedzie膰, 偶e to chyba najgorszy tupecik jaki zdarzy艂o mi si臋 ogl膮da膰. - Szarpn膮艂 mocno, w艂osy jednak nie ust膮pi艂y.
Au, au! Przesta艅, brutalu! - Vielokont chwyci艂 Barry'eg za r臋k臋, pr贸buj膮c si臋 uwolni膰. - Nie jestem prawdziwym Vielokontem...
Co takiego? - wtr膮ci艂a Herbina.
Robi臋 to, by przep艂oszy膰 fan贸w. Nie macie poj臋cia ilu' ich jest.
O, ja mam poj臋cie - rzek艂 ze znu偶eniem Barry, puszczaj膮c go. Gdyby dostawa艂 p贸艂 dolara za ka偶dego fa艂szywego Vielokonta, kt贸rego pokona艂 przez te wszystkie lata... -Kim jeste艣?
M臋偶czyzna d藕wign膮艂 si臋 z ziemi, oderwa艂 sztuczne w膮sy i wrzuci艂 do odwr贸conej pikelhauby.
- Nie ruszaj si臋 przez chwil臋 - poleci艂a Herbina, podnosz膮c si臋 z pozycji bojowej. - Musz臋 zdj膮膰 urok zatwardzenia, kt贸ry na ciebie rzuci艂am. Niech sobie przypomn臋. Jak zneutralizowa膰 W臋ze艂 Wn臋trzno艣ci...?
Wyprostowany m臋偶czyzna odzyska艂 nieco godno艣ci, otrzepa艂 si臋 z kurzu.
- Nazywam si臋 Trevor Nunnaly, jestem towarzyszem 偶ycia pani Rollins. Jak si臋 miewacie? — Ka偶de z nich po kolei u艣cisn臋艂o podan膮 d艂o艅. - Zazwyczaj szczuj臋 intruz贸w psami, ale je艣li to naprawd臋 wielki Barry?
Barry gro藕nym gestem uni贸s艂 r贸偶d偶k臋; Nunnaly wzdrygn膮艂 si臋.
- A, oczywi艣cie, tak w艂a艣nie jest, bez cienia w膮tpliwo艣ci. Musicie zosta膰 na obiad. Zostaniecie?
Bior膮c pod uwag臋 przyj臋cie, jakie im zgotowano, Barry mia艂 ochot臋 odm贸wi膰.
- Tak — odpar艂a Herbina — z rozkosz膮.
Barry ju偶 mia艂 schowa膰 r贸偶d偶k臋, wcze艣niej jednak poliza艂 kciuk i potar艂 j膮. Nic z tego. Zeppelinowskie runy ZOSO, kt贸re wypisa艂 na niej niezmywalnym flamastrem, gdy mia艂 czterna艣cie lat, wci膮偶 si臋 nie poddawa艂y. By艂 w贸wczas okropnym idiot膮. Trevor patrzy艂 na niego dziwnie, wi臋c szybko ukry艂 r贸偶d偶k臋.
Jestem g艂odny - oznajmi艂 Lon.
No dobrze, zostaniemy — ust膮pi艂 Barry.
Znakomicie, zaraz wezw臋 kucharza. - Nunnaly wyj膮艂 z kieszeni ma艂y srebrny dzwoneczek, zadzwoni艂.
Niemal natychmiast do pokoju wbieg艂a znajoma istota. By艂 to niski, ciemnosk贸ry cz艂owieczek podobny do Hiszpana, z wyba艂uszonymi oczami i niewiarygodnie zakr臋conym w膮sem.
- Pan mnie wzywa艂, sirrrr... BARRRRY! To przecie偶 wielki Barrrry Trrotterr. - Skrzat domowy Dali rzuci艂 si臋 Barry'emu w ramiona, wci膮偶 jeszcze przeci膮gaj膮c ostatnie „r". - Tak si臋 ciesz臋, 偶e ci臋 widz臋. - Uca艂owa艂 go w oba policzki w stylu kontynentalnym; ko艅c贸wka jego w膮sa zbli偶y艂a si臋 niebezpiecznie do dziurki od nosa Barry'ego.
-Ja te偶 si臋 ciesz臋, 偶e ci臋 widz臋, Dali. Jeste艣 mi winien troch臋 grosza.
- Och, paniczu Barrrry, zawsze zamiesza艂em odda膰 ci te pesetas. Dostaniesz je pszed esta noche. Macie zamiarrr rrozgo艣ci膰 si臋 tu na jaki艣 czas? - D藕wi臋czne latynoskie „r" — Barry nigdy nie potrafi艂 go na艣ladowa膰 i podejrzewa艂, i偶 Dali
m贸wi w ten spos贸b, by go wkurzy膰 - sprawia艂o, 偶e rozmowa ze skrzatem trrrwa艂a godzinami.
Nunnaly postuka艂 go w rami臋.
-Je艣li mo偶na, chcia艂bym pom贸wi膰 o obiedzie. — Dali pu艣ci艂 szyj臋 Barry ego, zeskoczy艂 na pod艂og臋 i wyci膮gn膮艂 niewielki notatnik.
Prrosz臋, s艂ucham - rzek艂.
Dzi艣, Dali, wydamy uczt臋 na cze艣膰 naszych go艣ci. Szczeg贸艂y jad艂ospisu pozostawiam tobie - o艣wiadczy艂 Nunnaly. - Ale nie szcz臋d藕 niczego. I we藕 co艣 wyj膮tkowego z piwnicy.
Jakie偶 to mi艂e - powiedzia艂a s艂odko Herbina.
Barry dostrzeg艂, 偶e podoba jej si臋 gospodarz. Zwykle zdarza艂o si臋 to raz do dw贸ch razy na przygod臋, a ju偶 na pewno, gdy go艣膰 by艂 draniem. Dawno nauczy艂 si臋 to akceptowa膰.
- Mo偶e pan na mnie polega膰, sirrr. - Dali wsun膮艂 notes do kieszonki. — Zabierram si臋 do tego natychmiast. - Pod win膮艂 w膮s, jeszcze mocniej wyba艂uszy艂 oczy i odbieg艂.
Nunnaly odwr贸ci艂 si臋 do go艣ci.
- Pozwolicie, 偶e przeprosz臋 was na par臋 chwil? Musz臋 si臋 pozby膰 tego idiotycznego kostiumu.
Mia艂 racj臋, bia艂y podk艂ad rozmaza艂 si臋 na wszystkich medalach i tunice, a peleryn臋 pokrywa艂 kurz z pod艂ogi pomieszany z drobinkami 艣mierciono艣nego aloesu. Barry dostrzeg艂, 偶e czerwona podszewka jest sp艂owia艂a i postrz臋piona.
Nunnaly rozejrza艂 si臋 wok贸艂.
- Kuppins. - W膮trobiany lokaj wynurzy艂 si臋 z cieni, gdzie sta艂, g艂adz膮c swoje g膮sienice. - Zaprowad藕 naszych go艣ci do jadalni, wkr贸tce do nich do艂膮cz臋.
Barry, Lon i Herbina pod膮偶yli za Kuppinsem labiryntem wy艂o偶onych boazeri膮 korytarzy. Jadalnia okaza艂a si臋 wielkim pokojem o 艣cianach obitych czerwon膮 tkanin膮, na kt贸rych wisia艂y st艂oczone obrazy w z艂oconych ramach. Szczerze m贸wi膮c, by艂a nieco przesadnie nowobogacka. Powinienem by艂 za偶膮da膰 wi臋kszej kasy, pomy艣la艂 Barry.
-To Turner. - Herbina wskaza艂a kosztowny pejza偶 morski.
- Specjalnie jest taki rozmazany? - spyta艂 Lon.
G艂贸wny element wystroju stanowi艂 d艂ugi st贸艂 pokryty
nieskazitelnym, p艂贸ciennym obrusem, na kt贸rym ustawiono szczeroz艂ote kandelabry. Spokojnie mie艣ci艂o si臋 przy nim co najmniej czterdzie艣ci os贸b. Nasza tr贸jka poczu艂a si臋 niem膮drze. Usiedli obok siebie na jednym ko艅cu.
Nie chcia艂by艣 si膮艣膰 tam? - spyta艂 偶artobliwie 艁ona Barry.
Dobra — odpar艂 weso艂o Lon.
Barry chcia艂 mu powiedzie膰, 偶e to dowcip, ale zmieni艂 zdanie.
Po chwili zjawi艂 si臋 Nunnaly i usiad艂 na ko艅cu sto艂u mi臋dzy Barrym i Herbina.
Czemu on siedzi a偶 tam? - spyta艂, wskazuj膮c 艁ona.
Wytarza艂 si臋 w 艂ajnie szopa — wyja艣ni艂 cicho Barry. Nunnaly spojrza艂 pytaj膮co, ale nie ci膮gn膮艂 tematu. Lon
u艣miechn膮艂 si臋, pomacha艂 i z powrotem powr贸ci艂 do popychania sztu膰c贸w po stole. Warcza艂 przy tym jak ma艂y samochodzik. W oczekiwaniu na Daliego i obiad zacz臋li rozmawia膰. Nunnaly'ego niezwykle interesowa艂a osoba lorda Vielokonta, bo pragn膮艂 „udawa膰 go jeszcze udatniej".
- Ale po co w og贸le go udajesz? - chcia艂a wiedzie膰 Herbina.
Powiedzmy po prostu, 偶e odgrywa to wa偶n膮 rol臋 w moim zwi膮zku z J.G. — Nunnaly zarumieni艂 si臋 lekko. — Naprawd臋 widzieli艣cie Tego, Kt贸ry 艢mierdzi?
Kogo? 艁ona? — zdziwi艂 si臋 Barry. — A, Vielokonta. Jasne.
No to... Jak w艂a艣ciwie 艣mierdzi?
Barry zawaha艂 si臋, pr贸buj膮c przywo艂a膰 w pami臋ci wype艂niaj膮cy nozdrza od贸r Kra艅cowego Z艂a.
- Najbli偶sze, co mi si臋 kojarzy, to rozpuszczalnik. Pr贸 buje go zamaskowa膰 wod膮 kolo艅sk膮, sprawiaj膮c膮, 偶e 艣mierdzi jak cytrynowy rozpuszczalnik. — Barry odwr贸ci艂 si臋 do Herbiny. - To ta woda za grosze, zawsze zapominam jak si臋
nazywa.
Herbina nie odrywa艂a wzroku od Nunnaly'ego.
Bold Spice. Tania podr贸bka.
呕artujecie. Kto艣 tak pot臋偶ny i bogaty u偶ywa Bold Spice'a?
No c贸偶, lord V. jest nieco... osobliwy.
Jestem g艂odny! - wrzasn膮艂 Lon.
Gospodarz si臋gn膮艂 do kieszeni, wyci膮gn膮艂 pude艂eczko i rzuci艂 je 艁onowi.
- Rodzynki! - zawo艂a艂 Lon rado艣nie. - Rany, je艣li reszta
obiadu b臋dzie r贸wnie dobra, to b臋dzie ca艂kiem dobra.
鈻
M贸wi艂e艣, 偶e...
Zapomnia艂em.
-M贸wi艂e艣 Trevorowi, 偶e Ten, Kt贸ry 艢mierdzi to dziwak - przypomnia艂a Herbina.
Trevorowi, co? Herbina by艂a okropnie przewidywalna. Nunnaly spowa偶nia艂.
- Zatem, Barry, co wed艂ug ciebie sprawia, 偶e Ten, Kt贸ry 艢mierdzi jest a偶 tak z艂y?
- Nikt do ko艅ca nie wie - odrzek艂 Barry. - Cho膰 pod czas nauki w Hokpoku stanowi艂 sta艂y obiekt drwin. Kr膮偶膮 plotki... - Odwr贸ci艂 si臋 do Herbiny. - Mam mu powt贸rzy膰 plotki?
Tak, prosz臋 - wtr膮ci艂 Nunnaly. Herbina skrzywi艂a si臋.
Je艣li musisz?
Usta Barry'ego wygi臋艂y si臋 w z艂o艣liwym u艣miechu.
C贸偶, niekt贸rzy powiadaj膮, 偶e wielki lord Vielokont pad艂 ofiar膮 nieudolnego obrzezania.
Nie! - Nunnaly sprawia艂 wra偶enie szczerze wstrz膮艣ni臋tego.
Owszem. Czy偶 to nie zdumiewaj膮ce? — Zachichotali ch贸rem.
O czym wy m贸wicie?! — hukn膮艂 Lon.
Chirurg by艂 pijany - podpowiedzia艂a Herbina.
Go艣膰, kt贸ry chodzi艂 z Vielokontem do Hokpoku, twierdzi, 偶e ma wszystkie kolory t臋czy — oznajmi艂 Barry.
Niech no tylko umieszcz臋 t臋 wiadomo艣膰 na stronie. -Nunnaly zatar艂 r臋ce.
Wci膮偶 jestem g艂odny! - krzykn膮艂 z irytacj膮 Lon.
Serwetk臋 przywi膮za艂 sobie pod szyj膮 niczym 艣liniak. Zacz膮艂 t艂uc sztu膰cami o blat. Przyjaciele z Hokpoku doskonale znali podobne nastroje.
- Widz臋, 偶e w艂adczy niemowlak powr贸ci艂 - mrukn臋艂a Herbina.
W tym momencie zjawi艂 si臋 Dali, a za nim korow贸d domowych skrzat贸w d藕wigaj膮cych zakryte srebrne p贸艂miski.
- Juhu! - zawo艂a艂 Lon z drugiego ko艅ca jadalni.
— Pani i panowie, pszedstawiam wam moje najnowsze arrcydzie艂o.
Na sygna艂 Daliego skrzaty odkry艂y p贸艂miski. Wyg艂odniali ludzie ujrzeli poskr臋cane miedziane przewody, k贸艂ka z臋bate, przek艂adnie, styropianowe kulki, puszk臋 farby i -niew膮tpliwie g艂贸wn膮 atrakcj臋 - wielk膮, srebrn膮 mis臋 pe艂n膮 p艂ynnego gipsu. Barry otworzy艂 ze zdumienia usta. To mia艂 by膰 obiad?
— Zdumiewaj膮ce, prawda? — Nunnaly b艂臋dnie zinterpretowa艂 wyraz twarzy Barry'ego jako podziw. — Dzi臋kuj臋, Dali, tym razem przeszed艂e艣 samego siebie.
- Dzi臋kuj臋, sirr. - Dali sk艂oni艂 si臋 nisko.
Jeden ze skrzat贸w wprowadzi艂 do jadalni olbrzymi膮, czerwon膮 偶elk臋, pogania艂 j膮 wielkim batem i g艂o艣nymi przekle艅stwami. Zelka, posiadaj膮ca ga艂ki oczne, uszy i inne niezb臋dne narz膮dy biologiczne, powoli przesuwa艂a si臋 naprz贸d, pozostawiaj膮c po sobie 艣lad 艣luzu, zapewne o smaku wi艣niowym. Przy ka偶dym uniesieniu bicza dygota艂a gwa艂townie.
- Czemu u licha przyprowadzili艣cie to tutaj? - spyta艂 Nunnaly.
— Bo prosi艂 pan o co艣 wyj膮tkowego z piwnicy — wyja艣ni艂 Dali. - Naturalnie za艂o偶y艂em, 偶e chodzi o Clarence'a.
Nie, nie, chodzi艂o mi o wino. Clarence od wielu pokole艅 nale偶y do rodziny J.G. - wyja艣ni艂 go艣ciom Nunnaly. - Zjedzenie go by艂oby czym艣 bardzo niestosownym.
M贸j b艂膮d. Odprrowadz臋 go do jego kwaterry. Bon ap-petit. - Dali znikn膮艂.
— Dali to najlepszy surrealistyczny kucharz w Wielkiej Brytanii, mo偶e nawet na ca艂ym 艣wiecie. - Nunnaly
u艣miechn膮艂 si臋 promiennie. - Nie ma ich zreszt膮 zbyt wielu. Cz臋stujcie si臋 wszyscy.
- Ale jak? ~ spyta艂 Barry.
Herbina pos艂usznie nape艂ni艂a talerz niejadalnymi 艣mieciami.
Hej, podajcie troch臋 tutaj! - zawo艂a艂 Lon.
Dobrze, ale nie b臋dzie ci smakowa艂o. - Herbina d藕wign臋艂a mis臋 z gipsem i zanios艂a mu. - Rany, jakie to ci臋偶kie.
Osobi艣cie lubi臋 uk艂ada膰 dzie艂a Daliego na talerzu. Niekt贸re uk艂ady s膮 mi艂e dla oka, inne wyzywaj膮ce, jeszcze inne osobliwie smutne. A tymczasem - wyci膮gn膮艂 z kieszeni jeszcze kilka opakowa艅 rodzynek - to pozwala zaspokoi膰 g艂贸d.
Barry wzi膮艂 je bez entuzjazmu.
- Dzi臋ki.
Najwyra藕niej uznawszy, 偶e teraz 艂膮czy ich nowa wi臋藕, Nunnaly zn贸w spowa偶nia艂.
- Barry, b臋d臋 szczery. Uwa偶am, 偶e te ksi膮偶ki to niem膮dre bzdury, ale s膮 te偶 u偶yteczne. Przede wszystkim bardzo u艂atwiaj膮 偶ycie Gumolom, kt贸rzy maj膮 talent magiczny, lecz sami jeszcze o tym nie wiedz膮.
- Jak? - Herbina u艣miechn臋艂a si臋 s艂odko.
Barry'emu zrobi艂o si臋 niedobrze.
- Powiedzmy, 偶e masz jedena艣cie lat i odkrywasz, 偶e jeste艣 magiczna — je艣li czyta艂a艣 wcze艣niej t臋 seri臋, nie wpadniesz w panik臋. Mo偶esz prze偶y膰 zaw贸d, gdy odkryjesz, 偶e prawdziwe 偶ycie czarodziej贸w nie jest tak zabawne i wspania艂e, jak w ksi膮偶kach J.G., ale to drobiazg. Pami臋tam, jak sam odkry艂em, 偶e jestem czarodziejem. Zacz膮艂em s艂ysze膰 mojego gekkona gadaj膮cego do siebie: „Poli偶臋 sobie oko. Prosz臋, w艂as'nie poliza艂em sobie oko".
- Jeste艣 zwierzousty? — zainteresowa艂 si臋 Barry.
-Tak. My艣la艂em, 偶e zaczynam wariowa膰. Na szcz臋艣cie mieszka艂em obok niezwyk艂ej kobiety, kt贸ra przyj臋艂a mnie pod swe skrzyd艂a. Pani Robinson. - Nunnaly spojrza艂 t臋sknie w dal. - Ona pokaza艂a mi 艣wiat czarodziej贸w.
Herbina posmutnia艂a; Nunnaly niczego nie zauwa偶y艂.
- Mimo wszystko jednak chcia艂bym, by w tamtych czasach mo偶na by艂o dosta膰 te ksi膮偶ki. To bardzo u艂atwi艂oby magiczny coming out. Kiedy艣 pora偶aj膮ca liczba magicz
nych Gumoli dostawa艂a 艣wira, teraz jedynie u艣miechaj膮 si臋 do siebie, czekaj膮c na list z Hokpoku.
Nunnaly machn膮艂 r臋k膮, w kt贸rej trzyma艂 rodzynk臋.
- Gdyby Barry Trotter ju偶 wtedy istnia艂, by膰 mo偶e William Szekspir sta艂by si臋 cennym cz艂onkiem magicznej spo艂eczno艣ci.
Herbina parskn臋艂a w sw贸j talerz pe艂en styropianowych kulek, wyrzucaj膮c kilka w powietrze.
-Ale...
Nunnaly, zafascynowany d藕wi臋kiem w艂asnego g艂osu, nie zwraca艂 na ni膮 uwagi.
- Wka偶dym razie J.G. zaczyna ju偶 si臋 nudzi膰. M贸wi艂a ci?
- Ale co? - spyta艂 Barry.
Gospodarz zawiesi艂 g艂os.
Do diab艂a, to do艣膰 niezr臋czna sytuacja. Zak艂ada艂em, 偶e ci powiedzia艂a.
Wydu艣 to z siebie, na mi艂o艣膰 bosk膮 - warkn膮艂 z irytacj膮 Barry.
To b臋dzie ostatnia powie艣膰 o Barrym Trotterze.
Co takiego? — spytali ch贸rem.
Pewnie nie powinienem tego m贸wi膰, ale J.G. zdradzi艂a mi sw贸j sekret. W tej ksi膮偶ce umierasz, Barry.
-Ale czemu mia艂aby... ona nie mo偶e... Cia艂em Barry'ego wstrz膮sn膮艂 dreszcz, oczyma duszy ujrza艂 ulatuj膮c膮 s艂aw臋.
- No, jeste艣 teraz doros艂y, twoje przygody robi膮 si臋 ma艂o ciekawe. Co ma niby pisa膰? Barry ego Trottera i skompli kowany formularz podatkowy? A mo偶e po prostu ma tego dosy膰? Nie wiem, musia艂by艣 j膮 spyta膰. Wiem jednak, 偶e zamierza od艂o偶y膰 pi贸ro. — Spojrza艂 na Barry'ego z rozbawieniem 艣wiadcz膮cym o tym, i偶 nie podziela og贸lnej konsternacji, jaka zapanowa艂a przy stole. - Nie martw si臋, Barry.
Mo偶e i zginiesz, ale niczego nie poczujesz.
Odsun膮艂 talerz.
No tak, mi艂y posi艂ek, prawda? - Zerkn膮艂 na zegarek. -Robi si臋 p贸藕no, musicie rusza膰 w drog臋. Dok膮d w og贸le si臋 wybieracie? - Za艣mia艂 si臋, maj膮c na my艣li kiepsk膮 konstrukcj臋 tej ksi膮偶ki. - W艂a艣nie sobie u艣wiadomi艂em, 偶e nie mam poj臋cia, po co tu przybyli艣cie.
Szukamy J.G. - oznajmi艂 g艂odny i wkurzony Barry.
Zamierzamy j膮 porw膮... - dopowiedzia艂 Lon.
Porozmawia膰 z ni膮 - przerwa艂a mu szybko Herbina, ratuj膮c sytuacj臋. — Chcemy j膮 przekona膰, by powstrzyma艂a kr臋cenie filmu o Barrym Trotterze.
Och, J.G. nie ma z tym nic wsp贸lnego. Na waszym miejscu porozmawia艂bym z szefami Fantastic Books w Nowym Jorku, to do nich nale偶膮 wszystkie prawa. Ale czemu w艂a艣ciwie chcecie powstrzyma膰 kr臋cenie filmu? S膮dzi艂em, 偶e to ziszczenie waszych marze艅.
- To do艣膰 skomplikowane - odpar艂a Herbina. - Powiedzmy po prostu, 偶e je艣li film wejdzie na ekrany, Barry b臋dzie musia艂 dorosn膮膰 i poszuka膰 sobie prawdziwej pracy.
Nunnaly sapn膮艂 wsp贸艂czuj膮co.
Och, znam ten b贸l. Zycie jest za kr贸tkie na prawdziw膮 prac臋. Ja sam mia艂em to szcz臋艣cie - dzi臋ki hojno艣ci J.G. - 偶e mog艂em po艣wi臋ci膰 ostatnie kilka lat mego 偶ycia czemu艣, co jak s膮dz臋 zdo艂a zmieni膰 ten 艣wiat. — Jego twarz poja艣nia艂a. - Mog臋 wam to pokaza膰? Chcieliby艣cie zobaczy膰?
O tak, prosz臋! — wykrzykn臋艂a z entuzjazmem Herbina.
Barry z rozbawieniem stwierdzi艂, 偶e niejadalny, surrealistyczny obiad nie uciszy艂 wcale jej wiecznie z艂aknionego libido.
- W porz膮dku, no to chod藕cie za mn膮. - Nunnaly wsta艂 i niemal偶e wybieg艂 z jadalni. Barry, Herbina i Lon ruszyli za nim.
Dotarli do drzwi. Nunnaly stan膮艂 przed nimi i spyta艂 z powag膮.
- Je艣li poka偶臋 wam, co kryje si臋 za tymi drzwiami, przyrzekniecie, 偶e nie ukradniecie mojego pomys艂u? M贸g艂bym za偶膮da膰 od was podpisania czego艣, ale chyba musz臋 wam zaufa膰.
Nunnaly otworzy艂 drzwi i zapali艂 艣wiat艂o. Dwadzie艣cia lamp jarzeniowych o偶y艂o z brz臋kiem, ukazuj膮c rz膮d stu czterdziestu czterech drewnianych tor贸w wygi臋tych z jednej strony i opadaj膮cych w d贸艂 ku pod艂odze.
Oto on - oznajmi艂 z dum膮 Nunnaly.
To znaczy, co? - spyta艂 Barry.
Och, niewielkiego. Jedynie spos贸b zako艅czenia wszystkich konflikt贸w na tym 艣wiecie, na wieki.
Tr贸jka bohater贸w spojrza艂a na niego t臋po.
-To drewniane wy艣cigi, zobaczcie...
Nunnaly podszed艂 do wielkiej skrzyni, otworzy艂 j膮 i wyci膮gn膮艂 dwa przedmioty z k贸艂kami. Podczas gdy pochyla艂 sic nad ni膮, odwr贸cony plecami, Barry spojrza艂 na Herbin臋, zakre艣li艂 palcami k贸艂ko na czole i wskaza艂 gospodarza. Herbina zmarszczy艂a brwi i pacn臋艂a go w rami臋. Zabola艂o.
Prosz臋, Barry, we藕 Trynidad. - To by艂 klinowaty kawa艂ek drewna pomalowany na zielono, niebiesko i 偶贸艂to w barwach flagi karaibskiego pa艅stwa. Nunnaly zakr臋ci艂 prawym przednim k贸艂kiem. - Herbino, to dla ciebie. Wielka Brytania, sam zawsze jej u偶ywam.
Dzi臋kuj臋 - odpar艂a.
Herbino, Barry, postawcie samochodziki obok siebie na g贸rze. Gdy powiem „start", wypu艣膰cie je.
Zaraz zginiesz, Trotter. — Herbina zacz臋艂a agresywnie porusza膰 drewnianym samochodzikiem na torach, tam i z powrotem.
Start!
Przeciwnicy jednocze艣nie wypu艣cili samochodziki i rzeczywi艣cie Barry przegra艂. Autko Herbiny dotar艂o do mety sekund臋 przed jego samochodzikiem, kt贸ry chwia艂 si臋 wyra藕nie.
Ja, ja! Te偶 chc臋 spr贸bowa膰! - zawo艂a艂 Lon. Nunnaly wr臋czy艂 mu autko ze skrzyni.
I co? Czy偶 to nie 艣wietna zabawa?
- Jasne - przyzna艂 Barry. - Ale nie rozumiem, jak mo偶e
ocali膰 艣wiat.
Jak dot膮d, Nunnaly nie toczy艂 mo偶e jeszcze piany z ust, ale zacz臋艂a pojawia膰 si臋 w k膮cikach.
Ich 艣wirni臋ty gospodarz wykona艂 szeroki gest ogarniaj膮-j cy ca艂y pok贸j.
- W tej komnacie mamy sto czterdzie艣ci cztery tory, poijednym na ka偶de suwerenne pa艅stwo tego 艣wiata. Obecnie ich przedstawiciele siedz膮 w Nowym Jorku, w budynku Narod贸w Zjednoczonych, naradzaj膮c si臋 nad rozwi膮zaniem
kolejnych problem贸w. Ale zrozumcie, logika i argumenty maj膮 te偶 swoje minusy. S艂owa bywaj膮 艣liskie, argumenty potrafi膮 zam膮ci膰 w g艂owach. Nie zawsze to, co m贸wimy, znaczy to, co chcieliby艣my, by znaczy艂o, zw艂aszcza je艣li brak nam rozumu. Ta metoda jest znacznie uczciwsza. Zawsze powtarzam, samochodziki nie k艂ami膮.
Barry nie wydawa艂 si臋 przekonany. -Ale czemu samochodziki? Czemu nie, powiedzmy, badminton?
Nunnaly spojrza艂 na niego ze zgroz膮.
- M贸j Bo偶e! To by艂aby anarchia.
Widz膮c, 偶e Barry wci膮偶 patrzy z pow膮tpiewaniem, chudy jak czapla m臋偶czyzna wyci膮gn膮艂 z szuflady wymi臋tolon膮 kartk臋 papieru i powtarzaj膮c wyst臋p odgrywany tysi膮ce razy przed lustrem w sypialni, zacz膮艂 czyta膰:
-Jedynie poprzez wy艣cigi mo偶na naprawd臋 rozwi膮za膰 problemy tego 艣wiata. Tylko dzi臋ki milcz膮cemu os膮dowi aerodynamiki i przyci膮gania, poprzez obiektywn膮, oczyszczaj膮c膮 pr臋dko艣膰 zdo艂amy dotrze膰 do Mety Ostatecznej Prawdy. Sp贸jrzmy bowiem, czy偶 偶ycie w pewnym sensie tak偶e nie jest wy艣cigiem? I czy to przypadek, 偶e m贸wimy o drodze post臋pu? Czy偶 sami nie jeste艣my ma艂ymi, drewnianymi samochodzikami p臋dz膮cymi po drewnianym torze Niesko艅czono艣ci?
-Ale...
- No dalej, nazwij mnie post臋powcem. To nie znaczy, 偶e nie mam racji.
Nie znaczy te偶, 偶e nie jeste艣 zakr臋cony jak s艂oik na zim臋, pomy艣la艂 Barry.
Cho膰 贸w plan brzmia艂 wariacko — i by艂 wariacki — Barry podejrzewa艂, 偶e Nunnaly'emu mo偶e si臋 uda膰. Ostatecznie gospodarz mia艂 olbrzymi膮 g艂ow臋. Je艣li Barry nauczy艂 si臋 czegokolwiek ze swych kontakt贸w z lud藕mi bogatymi i s艂ynnymi - nie tak cz臋stych jak by chcia艂, ale od czasu do czasu jednak si臋 zdarza艂y — to tego, 偶e wszyscy mieli wielgachne czerepy. W teorii tej wci膮偶 pozosta艂o kilka luk. Czy wielkie g艂owy prowadzi艂y do sukcesu, czy te偶 stanowi艂y jedynie jego efekt uboczny? Tak czy siak, Nunnaly wygl膮da艂 na pewniaka — mia艂 nie tylko gigantyczn膮 czach臋, ale te偶 mn贸stwo w艂os贸w. Wielki 艂eb i mn贸stwo w艂os贸w u tej samej osoby to niezawodny znak, odpowiednik postawienia w wy艣cigu na jedynego konia, kt贸ry nie ma na g艂owie foliowej torebki. Ch臋tnie za艂o偶y艂bym torebk臋 foliow膮 na g艂ow臋 Nunnaly'emu, pomy艣la艂 Barry.
Od chwili, gdy stan膮艂 przed nimi przebrany za Vielo-konta, poprzez kolacj臋 i 贸w krety艅ski, ob艂膮ka艅czy plan, Nunnaly w umy艣le Barry'ego z nieszkodliwego ekscentryka przekszta艂ci艂 si臋 w prawdziwy, stuprocentowy, licencjonowany, zbadany laboratoryjnie okaz fio艂a.
A skoro ju偶 mowa o Nowym Jorku, musimy...
Po艣cigajmy si臋 jeszcze. — Herbina b艂yskawicznie zmieni艂a temat. - Trevorze, chc臋 si臋 艣ciga膰 z tob膮.
Oczy Herbiny i Nunnaly ego si臋 spotka艂y i Barry wkurzy艂 si臋 jeszcze bardziej, pojmuj膮c, 偶e ich szanse opuszczenia
tego wieczoru wariatkowa s膮 r贸wne zeru. Widzia艂 wyra藕nie, 偶e libido Herbiny - owa pot臋偶na, bezosobowa si艂a, z r贸wn膮 艂atwos'ci膮 umiej膮ca tworzy膰, jak i niszczy膰 - zn贸w pokona艂o wszystko.
- Chyba tu zanocujemy - mrukn膮艂 do 艁ona.
Kumpel nie zwraca艂 na niego uwagi. Sta艂 na czworakach, \
ca艂kowicie zafascynowany wy艣cigiem.
- Brum, brum, piip, 艂up! - zawo艂a艂, wal膮c Finlandi膮:
w Mozambik. - Aaa, pal臋 si臋! Utkn膮艂em pod samochodem,
pal臋 si臋 偶ywcem, pomocy. Aaa!
Zniesmaczony Barry postanowi艂 znale藕膰 Daliego i obr贸ci膰 go do g贸ry nogami. Mo偶e wypadnie mu z kieszeni par臋 groszy.
ROZDZIA艁 7
W BRZUCH BESTII
Nast臋pnego ranka pierwsza my艣l Barry'ego (by zapo偶yczy膰 slogan Ligi Obrony 呕ydowskich Czarodziej贸w) brzmia艂a: Nigdy wi臋cej. Cho膰 Lon mia艂 umys艂 ma艂ego dziecka, to je艣li chodzi o chrapanie, by艂 ju偶 w rozkwicie m臋sko艣ci. Dojrza艂o艣膰 mo偶e pog艂臋bi jego ton i polepszy zasi臋g, ale z pewno艣ci膮 nie da mu wi臋kszej si艂y ra偶enia ni偶 ostatniej nocy. Barry zatem bez zapa艂u uni贸s艂 g艂ow臋, gdy do sypialni wpad艂a w podskokach Herbina.
- Cze艣膰, ch艂opcy. Jak min臋艂a noc?
By艂a rado艣niejsza, ni偶 ktokolwiek ma prawo by膰 przed dziesi膮t膮 trzydzie艣ci.
- Okropnie. A twoja? Zreszt膮 zapomnij, nie chc臋 wiedzie膰.
Pusty 偶o艂膮dek Barry ego zaburcza艂 na wspomnienie ostatniej sceny wieczoru: Nunnaly z kieliszkiem koniaku w d艂oni prowadzi艂 Herbin臋 do obserwatorium, by obejrza艂a kwadratowy ksi臋偶yc, kt贸ry umie艣ci艂a tam J.G. Potem jego wyobra藕nia na szcz臋艣cie odm贸wi艂a wsp贸艂pracy. Nie m贸g艂 si臋
doczeka膰 chwili, gdy opowie J.G. o wyczynach zdradzieckiej dw贸jki. Oczywi艣cie najpierw b臋dzie j膮 musia艂 znale藕膰.
Okropnie? Czemu?
Bo obecny tu hrabia Hurgot chrapie jakby w gardle utkwi艂a mu talia kart - rzek艂 z irytacj膮 Barry.
M贸wi艂em ju偶, 偶e bardzo przepraszam - wtr膮ci艂 pokornie Lon, po czym z powrotem zacz膮艂 szura膰 autkiem po obrusie. Jak zwykle, uzupe艂nia艂 efekty d藕wi臋kowe eon brio e saliva.
Przykro mi to s艂ysze膰 — oznajmi艂a Herbina bez szczeg贸lnego wsp贸艂czucia. - Jest mo偶e jaki艣 sok?
Czemu masz mokre w艂osy?
W艂a艣nie wr贸cili艣my z Trevorem z pla偶y. Cudownie si臋 p艂ywa o tej porze. Ocean jest ciep艂y jak zupa. - Otworzy艂a z臋bami spink臋 i wsun臋艂a w kr臋con膮 grzyw臋. - Widzieli艣my w臋偶a. Pisa艂 co艣 zygzakami na piasku.
To pewnie 偶mija zygzakowata. - Barry dostrzeg艂 okazj臋 do powym膮drzania si臋 przed Herbina i wykorzysta艂 j膮 do ko艅ca. - Strasznie jadowita, po uszy pe艂na neurotoksyn. Po pi臋ciu minutach umierasz, po siedmiu zaczynasz si臋 rozk艂ada膰. Ugryz艂a mo偶e Nunnaly'ego? - spyta艂 z nadziej膮.
Bardzo 艣mieszne. Dali ju偶 ci zap艂aci艂?
Nie, nie zap艂aci艂, dzi臋ki, 偶e spyta艂a艣.
Nast臋pnym razem, gdy kto艣 poprosi ci臋, 偶eby艣 kupi艂 samolot z demobilu na pokaz sztuki, powiedz „nie", doda艂 w duchu.
Herbina roz艂o偶y艂a na kolanach serwetk臋.
- Po wczorajszym obiedzie m贸g艂 ci da膰 zdech艂ego szczura, a ty jeszcze by艣 si臋 ucieszy艂 — oznajmi艂a. - Ciekawe jak膮 potworno艣膰 przygotuje na 艣niadanie.
Odpowiedzia艂o jej poruszenie w drzwiach.
- Zr贸bcie przej艣cie, zr贸bcie przej艣cie! - krzykn膮艂 Nunnaly, d藕wigaj膮c w d艂oniach p贸艂misek z pokryw膮.
Nikt nie blokuje ci przej艣cia, pomy艣la艂 Barry. I zdejmij t臋 durn膮 czapk臋 kucharsk膮.
Nunnaly dostrzeg艂 gniewne spojrzenie Barry'ego.
- Widz臋, 偶e podoba ci si臋 moja czapa. Dzi臋kuj臋. Uzna艂em, 偶e zas艂u偶y艂em na ni膮 po przyrz膮dzeniu tego arcydzie艂a. - Dramatycznym gestem uni贸s艂 pokryw臋. — Tosta
z marmolad膮 i piklami! W kuchni roi si臋 od cz臋艣ci samochodowych i folii z b膮belkami — dzi艣 wiecz贸r mamy kolejny bankiet - musia艂em zatem wykorzysta膰 to co znalaz艂em... Na co czekacie? Cz臋stujcie si臋!
Przesta艅 to m贸wi膰, warkn膮艂 w duchu Barry. Smaki w jego ustach gryz艂y si臋 tak gwa艂townie, 偶e mia艂 wra偶enie, i偶 s艂yszy k艂apanie z臋b贸w. Ale i tak prze艂kn膮艂. Smakowa艂o paskudnie, przynajmniej jednak nie by艂a to Sztuka.
A zatem - rzek艂 Nunnaly, gdy sko艅czyli - przypuszczam, 偶e ruszacie do Nowego Jorku?
Zgadza si臋 - mrukn膮艂 Barry. - Jak naj艂atwiej si臋 tam dosta膰? Jest tu mo偶e w pobli偶u lotnisko? Albo prywatny odrzutowiec pani Rollins, kt贸ry mogliby艣my po偶yczy膰? - spyta艂 tylko na wp贸艂 偶artobliwie.
Nunnaly zachichota艂.
Nie mamy odrzutowca, ale z pewno艣ci膮 zauwa偶yli艣cie ocean. Magicznie 艂膮czy si臋 z Morzem Karaibskim, tote偶 z 艂atwo艣ci膮 mo偶ecie dotrze膰 do Stan贸w. Bardzo to u艂atwia J.G. wyjazdy w interesach.
J.G. p艂ywa tam 艂odzi膮? - zapyta艂a Herbina.
Nie, rekinem.
Wok贸艂 sto艂u rozleg艂y si臋 okrzyki zdumienia.
- Nie m贸wcie mi, 偶e nigdy o tym nie s艂yszeli艣cie. Podr贸偶e rekinem to najnowsza moda ws'r贸d m艂odej inteligencji. - U艣miechn膮艂 si臋 do Herbiny, kt贸ra odpowiedzia艂a
promiennym u艣miechem.
Barry poczu艂 kolejn膮 fal臋 md艂o艣ci. Zdecydowa艂 si臋 w艂膮czy膰 do rozmowy.
A jak dok艂adnie podr贸偶uje si臋 rekinem?
S膮 bardzo du偶e, maj膮 co najmniej dwadzie艣cia pi臋膰 metr贸w — w mniejszych po prostu brak miejsca. Otwieraj膮 szeroko paszcz臋 i wchodzicie do 艣rodka. Ich 偶o艂膮dki wyposa偶ono we wszystkie domowe wygody i dok艂adnie wyp艂ukano. Mo偶ecie tam czyta膰, spa膰, robi膰 co tylko zechcecie, nie l臋kaj膮c si臋 strawienia. Po przybyciu na miejsce 艂askoczecie gard艂o rekina, kt贸ry wymiotuje was na brzeg. 艁atwizna.
Barry'emu nie spodoba艂a si臋 ta wizja i jego mina wyra藕nie o tym 艣wiadczy艂a.
- Barry, z pewno艣ci膮 Trevor nie proponowa艂by czego艣 takiego, gdyby to nie by艂o absolutnie bezpieczne - powiedzia艂a Herbina. - Twierdzi, 偶e jego 偶o... towarzyszka wiele razy podr贸偶owa艂a w ten spos贸b.
W艂a艣nie, pomy艣la艂 Barry. Pr贸buj膮c zniech臋ci膰 Herbin臋, przywo艂a艂 na pomoc najci臋偶sz膮 artyleri臋.
- Tam w 艣rodku musi cuchn膮膰 starymi rybami.
-Ale偶 nie - odparowa艂 Nunnaly - obs艂uga sprz膮ta
wszystko przed i po ka偶dej podr贸偶y. W przeciwnym razie nikt nie korzysta艂by z rekin贸w, cho膰 s膮 niesamowicie szybkie. Po trzech godzinach dotrzecie na miejsce.
- Daj spok贸j, Barry, zr贸bmy to — rzuci艂a Herbina. - To
b臋dzie przygoda.
Barry poczu艂, 偶e tonie. Rozpaczliwie uchwyci艂 si臋 ostatniej deski ratunku.
Lon, a ty co na to?
Mog臋 wzi膮膰 to autko? - spyta艂 Lon.
***
Godzin臋 p贸藕niej, po prysznicu, ca艂a tr贸jka spotka艂a si臋 na pla偶y. Patrzyli na sw贸j pojazd z r贸偶nym nat臋偶eniem obawy i niech臋ci.
- Kto pierwszy wsi膮dzie na pok艂ad SS Morderczego Sza艂u? - rzuci艂 lekkim tonem Barry.
-Ale偶 Barry, corragio. — Nunnaly, brodz膮c w wodzie, podszed艂 do olbrzymiego rekina.
Przywo艂uj膮c ca艂膮 sw膮 telepatyczn膮 moc, Barry przes艂a艂 rybie wiadomos'膰: zjedz go, zjedz go, ju偶! Jak zwykle jednak, jego telepatia kula艂a na obie nogi. Nunnaly poklepa艂 rekina po pysku i nagle obok niego pojawi艂a si臋 owalna dziura otoczona pier艣cieniem zielonych z臋b贸w. By艂a dos'膰 du偶a, by z 艂atwo艣ci膮 da艂o si臋 wej艣膰 do 艣rodka. Nunnaly dotkn膮艂 z臋ba, wyja艣niaj膮c, 偶e wszystkie s膮 pokryte ochronnymi pow艂okami z kewlaru. Zdj膮艂 jedn膮 i pomacha艂.
Dzi臋ki temu rekin nie mo偶e zrobi膰 wam krzywdy, nawet gdyby bardzo chcia艂.
Za艂贸偶 to z powrotem!
Daj spok贸j, Barry, nie m贸w, 偶e si臋 boisz. — Nunnaly gra艂 nieczysto. — Nawet dzieci to robi膮.
Barry wpad艂 na 艣wietny pomys艂. Wyrwa艂 艁onowi drewniany samochodzik i wrzuci艂 do otwartej paszczy rekina.
- Hej! - wrzasn膮艂z oburzeniem Lon. - Czemu to zrobi艂e艣?
Pobieg艂 za autkiem i wgramoli艂 si臋 do paszczy rekina. Barry i Herbina czekali, a偶 zacznie si臋 koszmar. Herbina mia艂a ochot臋 ochrzani膰 Barry ego, ale prawd臋 m贸wi膮c, ba艂a si臋 r贸wnie mocno jak on.
Z paszczy wynurzy艂a si臋 g艂owa 艁ona.
— Hej, s艂uchajcie, maj膮 tu play station!
Po偶egnania by艂y kr贸tkie, lecz w jednym przypadku do艣膰 nami臋tne. Barry z dzik膮 rado艣ci膮 opuszcza艂 to miejsce, a zw艂aszcza Nunnalyego. Usiad艂 i pocz臋stowa艂 si臋 napojem z minibaru.
- Na twoim miejscu nie pi艂abym tego - uprzedzi艂a Herbina. - Za艂o偶臋 si臋, 偶e jest okropnie drogi.
Barry spojrza艂 na ni膮 i demonstracyjnie otworzy艂 puszk臋.
Herbina wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i wyd艂uba艂a poczt贸wk臋 ze stoj膮cej przy lekko faluj膮cej, r贸偶owej 艣cianie p贸艂eczki. Rekin po艂kn膮艂 nie tylko poczt贸wki, ale te偶 rozk艂adane fotele, telewizor, kilka r贸偶nych przek膮sek, maseczki na oczy, avioma-rin - wszystko, czego mo偶e potrzebowa膰 podr贸偶ny.
- Do kogo piszesz? — zainteresowa艂 si臋 Barry.
Do Trevora - wyja艣ni艂a Herbina. — Chc臋 mu za wszystko podzi臋kowa膰.
Co za idiota. — S艂owom Barry'ego brakowa艂o jadu, po prostu stwierdza艂 fakt tak oczywisty, 偶e nie poddaj膮cy si臋 偶adnym argumentom.
- Och, jeste艣 dla niego zbyt surowy. - Herbina u艣miech n臋艂a si臋. - To tylko p贸艂idiota. Gdyby艣 zna艂 go tak dobrze, jak ja...
Barry ju偶 mia艂 odpowiedzie膰 ci臋t膮 uwag膮, ale si臋 powstrzyma艂. Ich kwatera — cho膰 niew膮tpliwie w kategorii 偶o艂膮dk贸w naie偶a艂a do najwi臋kszych w jakich kiedykolwiek si臋
znalaz艂 - nie by艂a zbyt wielka. Herbina, podobnie jak wieje puchatych zwierz膮tek, wygl膮da艂a s艂odko, ale zap臋dzona w k膮t, bywa艂a niebezpieczna. Barry poci膮gn膮艂 艂yk morgana--coli i bekn膮艂.
Rozumiem nawet, czemu ci si臋 podoba: wygl膮da troch臋 jak jeden go艣膰 z tego zespo艂u, kt贸ry lubi艂a艣. Jak oni si臋 nazywali? N'wnuczek' N'kuzyn?
N synek — odpar艂a wzgardliwym tonem Herbina. — I nie tylko ja ich lubi艂am, mieli miliony fan贸w. Ale 偶e tobie te偶 ich nie brak, rozumiem, co masz na my艣li.
Barry poczu艂 lekk膮 uraz臋.
-Ja przynajmniej nie musia艂em si臋 ucieka膰 do Czaru Czarusi贸w. - Wraz z 艁onem mieli 艣wietn膮 zabaw臋, gdy Departament Magii wykry艂 nielegalne dzia艂ania zespo艂u. - Co za banda palant贸w, prawda, Lon? - doda艂 ze. 艣miechem.
艢mia艂 si臋 jednak sam, bo Lon zd膮偶y艂 ju偶 zasn膮膰. Jak zwykle, we 艣nie jego cztery ko艅czyny nieustannie podrygiwa艂y, kontrol臋 nad cia艂em przej膮艂 psi m贸zg. Barry us艂ysza艂 odg艂os zduszonych warkni臋膰. Na piersi 艁ona le偶a艂a niewielka ksi膮偶eczka. Barry uni贸s艂 j膮 ostro偶nie i odwr贸ci艂.
- Nie czytaj tego, to 艁ona, mo偶e prywatne - upomnia艂a Herbina.
W czasach przed wypadkiem Lon i Herbina mieli si臋 ku sobie i wci膮偶 zachowa艂a wobec niego opieku艅cze zap臋dy. Barry pu艣ci艂 jej s艂owa mimo uszu.
- Drgi pami臋tniku — odczyta艂 g艂o艣no — nie uwie偶ysz, ale jestem w rkinie! I to wielgim. Siedz臋 w jego b偶uchu, jest super i nie 艣mierdzi fcale. Dzisiej Herb widzia艂a 偶mje (trujcego w臋偶a). Bary jest wrdny jak zwykle. Z艂apa艂 mi a艂tko
i rzuci艂. Czemu jest taki wrdny? Nie powinien tak traktowa膰 przaci贸艂.
Barry od艂o偶y艂 ksi膮偶k臋 na miejsce. U艣piony Lon wygl膮da艂 uroczo w niepokoj膮cy, dzieci臋co niewinny spos贸b. Fakt, i偶 drzema艂, nie wydaj膮c z siebie nosowych fanfar, na moment zirytowa艂 Barry'ego. Nie m贸g艂 sobie pozwoli膰 na kolejne ciosy zadawane jego wiarygodno艣ci, zw艂aszcza przy Herbinie. Lecz irytacj臋 wynagrodzi艂 mu w dw贸jnas贸b fakt, 偶e teraz on sam tak偶e m贸g艂 si臋 przespa膰, co te偶 uczyni艂 - najpierw 艂ykaj膮c aspiryn臋, by z艂agodzi膰 b贸l py-takrzyka. Zasypiaj膮c, upomnia艂 si臋 w duchu, by przesta膰 by膰 takim wrdnym w stosunku do 艁ona. Nie powinien go kara膰 tylko dlatego, 偶e t臋skni za przyjacielem, kt贸rego mia艂 przed wypadkiem. To nie wina 艁ona, 偶e sta艂 si臋 skretynia艂ym ch艂opcem-psem.
Kilka godzin p贸藕niej Barry poczu艂 ostry b贸l pomi臋dzy trzecim i czwartym 偶ebrem. Herbina szturcha艂a go tam obgryzionym d艂ugopisem.
- Obud藕 si臋, jeste艣my prawie na miejscu.
Barry przeci膮gn膮艂 si臋 i ziewn膮艂. Delikatnie potrz膮sn膮艂 艁onem. Opr贸cz b贸lu blizny, kt贸ry wcale nie ust膮pi艂, mia艂 mu艂 w g艂owie. Typowe, gdy odsypia si臋 w dzie艅 zarwan膮 noc.
Jednak偶e, nawet gdyby Barry by艂 w pe艂ni przytomny, nie zgad艂by, czemu blizna dolega mu tak dotkliwie - zaledwie pi臋tna艣cie centymetr贸w faluj膮cego rybiego cia艂a od g艂owy Barry'ego do sk贸ry rekina przyssa艂a si臋 oddana lordowi Vie-lokontowi remora i pilnie wszystko rejestrowa艂a. W Nowym Jorku mogli si臋 spodziewa膰 gor膮cego powitania.
Pr贸cz swej u偶yteczno艣ci gumolska zdolno艣膰 do ignorowania magii stanowi艂a nieustanny przedmiot dowcip贸w w 艣wiecie czarodziej贸w. Na jej fundamencie wzros艂y niezliczone kawa艂y etniczne. Cho膰by taki: ilu Gumoli trzeba, by zobaczy膰 lataj膮cy dywan? To nie by艂 dywan, tylko balon meteorologiczny! No dobrze, mo偶e nie jest on specjalnie 艣mieszny, ale z drugiej strony stosunki mi臋dzy obiema rasami uk艂ada艂y si臋 ca艂kiem poprawnie. Wysi艂ki wra偶liwc贸w typu Herbiny zmierzaj膮cych do wyplewienia podobnych dowcip贸w (by艂a to jedna z jej wielu hokpockich krucjat) przynios艂y cz臋艣ciowo owoce, lecz na ca艂kowite wyt臋pienie podobnych kawa艂贸w nie by艂o szans.
Jednak偶e mimo radosnej ignorancji wobec kwestii magicznych przejawianej przez Gumoli widok dwudziesto-pi臋ciometrowego, p艂ywaj膮cego pod flag膮 iberyjsk膮 okazu Carcaradona Meglodona, wyrzyguj膮cego na brzeg w porcie tr贸jk臋 u艣miechni臋tych Brytyjczyk贸w, wystarczy艂by, 偶eby nawet najtwardszy nowojorczyk zadzwoni艂 do najbli偶szego tabloidu. Rekin zatem musia艂 za艂atwi膰 to podst臋pnie. Podp艂yn膮艂 na West Side i dalej rzek膮 Hudson do nabrze偶a przy Christopher Street, gdzie kr膮偶y艂y jedynie prostytutki--transwestyci, uznaj膮ce podobne widoki za nieprzyjemny uboczny skutek 藕le zmiksowanych drink贸w.
Dobiwszy do brzegu, na oczach grupy przedstawicieli podziemia seksualnego rekin wyd藕wign膮艂 si臋 z wody i zwymiotowa艂 naszych bohater贸w, kt贸rzy 艂agodnie opadli na zbiela艂e ze staro艣ci deski. Gdy ca艂a tr贸jka „wysiad艂a", rekin u艣miechn膮艂 si臋, zanurkowa艂 i odp艂yn膮艂.
Macie poj臋cie, gdzie jeste艣my? — spyta艂 Barry.
Nie - odpar艂a Herbina.
- Hej, panie, podynda膰 pana dzwonkami? - spyta艂a 艁ona niezwykle pot臋偶na, w艂ochata kobieta, poci膮gaj膮c go zalotnie za czapk臋.
Herbina chwyci艂a go za r臋k臋.
Chod藕my, Lon.
Herb, po偶ycz kom贸rk臋 - poprosi艂 Barry. - Zadzwoni臋 do Ferda i Jorgego.
Ferd i Jorge Gwizzley byli o kilka lat starsi od Barry'ego, Herbiny i 艁ona, ich najm艂odszego brata. W Hokpoku s艂yn臋li ze swych psot i szczerze m贸wi膮c, od dnia ich po艣piesznego, niezamierzonego wyjazdu, szko艂a nie by艂a ju偶 taka sama. Wylecieli z niej — mimo 偶e do ko艅ca pozosta艂 im tylko jeden semestr — gdy Bubeldor zjad艂 jeden z ich magicznych cukierk贸w i wyr贸s艂 mu drugi (dzi臋ki Bogu niedzia艂aj膮cy) penis. Wszyscy zgadzali si臋, 偶e by艂o warto. Wcze艣niej najwi臋kszym osi膮gni臋ciem braci by艂o „wynalezienie" kr臋g贸w w zbo偶u, czego艣 co dostrzegali nawet Gumole.
Bli藕niacy przenie艣li si臋 do Nowego Jorku, uwa偶ali bowiem, 偶e to miasto doceni ich anarchistyczny geniusz. I rzeczywi艣cie — jeden pracowa艂 dla Administracji Lek贸w i 呕ywno艣ci, rzucaj膮c uroki i kl膮twy na papierosy, by zniech臋ci膰 niepe艂noletnich palaczy, podczas gdy drugi magicznie burzy艂 budynki dla miasta.
W odr贸偶nieniu od czarodziejskich fajek, czarodziejskie telefony kom贸rkowe wcale nie dzia艂aj膮 lepiej ni偶 ich gumolskie odpowiedniki. Cz臋sto potrzeba zwierzoustego, by rozszyfrowa膰 co m贸wi rozm贸wca. S艂ysz膮c (niewyra藕nie), 偶el Barry z przyjaci贸艂mi s膮 w mie艣cie, Ferd i Jorge natychmiast przedstawili mu plany wybryk贸w na najbli偶sze kilka dni. '
Barry zapisa艂 ich adres i si臋 roz艂膮czy艂. We tr贸jk臋 wezwali taks贸wk臋. Barry powt贸rzy艂 wskaz贸wki.
-Jak zap艂acimy za kurs? — szepn臋艂a Herbina. — Nie zd膮偶y艂am jeszcze zaczarowa膰 偶adnego bankomatu.
Taks贸wkarz rozpozna艂 ich natychmiast.
Ty jeste艣, ty jeste艣 ten facet, jak mu tam? Harry jako艣. Te偶 mi! Co za durne imi臋!
Barry - poprawi艂 Barry.
Taks贸wkarz podwi贸z艂 ich w zamian za kilka autograf贸w wypisanych szmink膮 Herbiny.
***
- Barry, Herb, Lon. - Ferd i Jorge rado艣nie powitali przybysz贸w. — Wejd藕cie.
Barry rozejrza艂 si臋 po najbrudniejszym mieszkaniu, na jakiego istnienie zezwala艂y nienaruszalne zasady czasu i przestrzeni. Jego wrzeszcz膮ce nozdrza zadr偶a艂y, pr贸buj膮c zablokowa膰 smr贸d tego co czyha艂o w lod贸wce. Pachnia艂o to niczym jedno z chi艅skich da艅 poddanych eksperymentom Ferda. Mimo wszystko jednak znale藕li艣my si臋 w艣r贸d przyjaci贸艂, a to znaczna poprawa w stosunku do Nunnaly'ego, pomy艣la艂.
Pr贸cz ba艂aganu podstawowym elementem wyposa偶enia mieszkania by艂a wanna w kuchni i 艣ciany pomalowane przez poprzedniego lokatora jadowicie r贸偶ow膮 farb膮. Herbina zauwa偶y艂a, 偶e wygl膮daj膮 zupe艂nie jak wn臋trze rekina.
- H臋? A zreszt膮 i tak super was widzie膰 - powiedzia艂 Ferd. - Chcecie piwo? Lon, nalej臋 ci troch臋 oran偶ady do miseczki.
— Wyjd藕my na schody przeciwpo偶arowe - zaproponowa艂 Jorge. — Tam mniej 艣mierdzi.
Przynajmniej te偶 to czuj膮, pomy艣la艂 Barry.
Wkr贸tce, do wt贸ru 艣miech贸w i ujada艅 kud艂atego shih--tzu kr膮偶膮cego po ogrodzie w dole, na kt贸rego dziwnym trafem wylali par臋 drink贸w, pi膮tka przyjaci贸艂 opowiedzia艂a sobie o najnowszych wydarzeniach.
Jak tam wasza mama i tato? — spyta艂a Herbina.
Tak samo jak zawsze - odpar艂 Ferd. — Kochaj膮cy i normalni na zewn膮trz, zboczeni i dysfunkcjonalni wewn膮trz.
Jak wszyscy — doda艂 Jorge.
To 艣wietny stary budynek - zauwa偶y艂 Barry. — Szkoda, 偶e tak go zapu艣cili.
Sami te偶 si臋 staramy. — Ferd zasalutowa艂 piwem, po czym poci膮gn膮艂 pot臋偶ny 艂yk.
Jak go nazywaj膮? — spyta艂a Herbina. — To do艣膰 s艂ynna budowla, prawda?
Oneida — wyja艣ni艂 Jorge. - Owszem, kiedy艣, zanim podzielili go na ma艂e klitki, mieszka艂o tu mn贸stwo starych s艂aw. James Dean, Carmen Miranda, kupa aktor贸w. John Wilkes Booth.
Jest nawiedzony - doda艂 od niechcenia Ferd. — Widzia艂em ducha.
Widzia艂e艣? - spyta艂 podekscytowany Lon.
Jasne, kilka razy - ci膮gn膮艂 Ferd. - To duch komiczny.
Co to znaczy? - dopytywa艂a si臋 Herbina.
Legenda g艂osi, 偶e by艂 biednym komikiem wyst臋puj膮cym w klubach. Pewnego dnia umar艂 na scenie i jest skazany na wymy艣lanie numer贸w komicznych przez ca艂膮 wieczno艣膰.
Herbina westchn臋艂a, poruszona romantyzmem ca艂ej sytuacji. Ferd podj膮艂 opowie艣膰:
Oto, jak to wygl膮da. Idziesz sobie korytarzem albo zamykasz za sob膮 drzwi frontowe i nagle Tony - tak ma na imi臋 _ staje obok ciebie i m贸wi: „Czy to twoja pierwsza wizyta u doktora?". Albo: „Witaj w wojsku, szeregowy" czy co艣 w tym stylu, a ty musisz przerobi膰 z nim ca艂膮 scen臋.
Bo je艣li nie, to zacznie p艂ata膰 ci psoty - doda艂 Jorge. -Na przyk艂ad, nagle wy艂膮czy ciep艂膮 wod臋 pod prysznicem albo zablokuje klucz w zamku.
Wygl膮da na to, 偶e ten budynek to prawdziwy koszmar dla zarz膮dcy — zauwa偶y艂a Herbina.
Owszem, i my tak偶e - oznajmi艂 z u艣miechem'Ferd. -Po co w艂a艣ciwie przyjechali艣cie?
Gdy Barry wyja艣ni艂, jaki jest ich cel, Jorge zmarszczy艂 brwi.
-To nie b臋dzie 艂atwe. Zdaje si臋, 偶e musicie j膮 porwa膰. Pomy艣lcie tylko, czemu J.G. mia艂aby powstrzyma膰 kr臋cenie filmu? Na samych gad偶etach zarobi fortun臋.
Nie wiem, ale co艣 wymy艣limy.
Zawsze sprawia艂a na mnie wra偶enie rozs膮dnej kobiety - wtr膮ci艂a Herbina. — Gdyby艣my tylko zdo艂ali j膮 odnale藕膰. Wiecie mo偶e, gdzie szuka膰?
W „New York Ghost" pisali, 偶e w zesz艂ym miesi膮cu by艂a w Saint Bart z Benem Afleykiem i Courtney Lump. Ale to samo mo偶e ci powiedzie膰 dziesi臋膰 milion贸w innych Nowoj orczyk贸w.
Nagle Barry'emu przysz艂a do g艂owy 艣wietna my艣l.
- Hej, za艂o偶臋 si臋, 偶e Sknerus by wiedzia艂.
Sknerus by艂 kumplem ze szko艂y jego ojca i ojcem chrzestnym Barry'ego, cho膰 jak dot膮d jedyne udzielone przez niego chrzestnemu synowi instrukcje religijne dotyczy艂y tego, jak liczy膰 karty podczas gry w oko.
Barry wgramoli艂 si臋 przez okno i podni贸s艂 s艂uchawk臋. Nie us艂ysza艂 sygna艂u.
- Ch艂opaki, macie przecie偶 prac臋. Powinni艣cie p艂aci膰 rachunki.
Ferd podszed艂 do niego i stukn膮艂 w telefon r贸偶d偶k膮. Barry przy艂o偶y艂 do ucha s艂uchawk臋 i us艂ysza艂 sygna艂.
- Dzi臋ki temu jest za darmo — wyja艣ni艂 Ferd.
Barry kiwn膮艂 g艂ow膮, po raz kolejny podziwiaj膮c wrodzone przest臋pcze sk艂onno艣ci obu braci.
Szybko otworzy艂 notes z adresami i wybra艂 ostatni numer, kt贸ry poda艂 mu ojciec chrzestny. Po 贸smym dzwonku w s艂uchawce odezwa艂 si臋 szorstki m臋ski g艂os. Mia艂 dziwny akcent - rosyjsko-haitariski, haita艅sko-rosyjski.
Cze艣膰, mog臋 rozmawia膰 ze Sknerusem Blachem?
Nie, ju偶 go tu nie ma.
Ach. A wie pan, gdzie jest?
Nie, ale pami臋tam jak wywali艂em drania. Mia艂, jak go tam nazywaj膮, hipogryfa, rozwala艂 pazurami pod艂ogi, narobi艂 we wszystkich k膮tach.
Barry wywr贸ci艂 oczami. Czemu magowie tak cz臋sto zamieniali si臋 w nieodpowiedzialnych w艂贸cz臋g贸w?
- W porz膮dku, dzi臋ki.
Potem sprawdzi艂 informacj臋 magiczn膮, wybieraj膮c nu-; mer, na kt贸ry wielokrotnie wydzwania艂 w ramach dowcip贸w: 970-CZAR. I w贸wczas prze偶y艂 bardzo ameryka艅ski moment. Zamiast us艂ysze膰 znajomy, lekko znu偶ony g艂os
z akcentem walijskim, pytaj膮cy o nazwisko, zdumiony Barry wys艂ucha艂 osobliwego powitania.
- Cze艣膰 - powiedzia艂 zmys艂owy g艂os. - Witaj pod 970--CZAR, gdzie pi臋kne kobiety o pe艂nych p臋cherzach, czekaj膮, by spe艂ni膰 twe najwilgotniejsze, najbardziej z艂ote, cza-rowne fantazje...
Barry odwiesi艂 s艂uchawk臋.
ROZDZIA艁 8
Sfrustrowany i lekko zbrzydzony Barry odsun膮艂 telefon. Wystawi艂 g艂ow臋 za okno.
Sknerusa nie ma w ksi膮偶ce - oznajmi艂.
Sprawdza艂e艣 w ksi臋gach s膮dowych? — za偶artowa艂 Ferd.
Hej, m贸wimy tu o moim niegodnym zaufania, pozbawionym skrupu艂贸w ojcu chrzestnym. - Barry wyszed艂 z powrotem na schody przeciwpo偶arowe. - A zatem nie macie poj臋cia jak znale藕膰 J.G. Rollins?
Jorge wzruszy艂 ramionami.
Najbledszego — doda艂 Ferd.
Ale偶 ch艂opaki, wy dwaj jeste艣cie - mo偶e nie g艂贸wnymi bohaterami ksi膮偶ek, ale mimo wszystko trudno mi uwierzy膰, 偶e nie natkn臋li艣cie si臋 na ni膮, 偶e od czasu do czasu nie sprawdza co u was, by wyci膮gn膮膰 kolejne... - Barry zacytowa艂 ich ulubion膮 recenzj臋: - „Bogate detale, sprawiaj膮ce, 偶e ka偶da z czaruj膮cych postaci pulsuje w艂asnym, magicznym 偶yciem".!
Nikt, kto z wami mieszka艂, frajerzy, nie nazwa艂by was czaruj膮cymi - rzek艂 Jorge. - Raczej odstr臋czaj膮cymi.
Prawd臋 m贸wi膮c - oznajmi艂 jednocze艣nie Ferd - wiem, kto by膰 mo偶e umia艂by j膮 znale藕膰.
Wyrzu膰 to z siebie, fajfusie - warkn膮艂 z irytacj膮 Barry.
Nie powiniene艣 m贸wi膰 brzydkich s艂贸w - zaprotestowa艂 cicho Lon.
-Jest pewna dziewczyna, najwi臋ksza fanka Barry'ego Trottera na 艣wiecie. Kieruje fan clubem na ca艂膮 Ameryk臋 - wyja艣ni艂 Ferd. - Gdy pierwszy raz przyjechali艣my do miasta, zaprosi艂a nas na konwent. - Odwr贸ci艂 si臋 do Jorge-go. - Pami臋tasz t臋 dziewczyn臋?
T臋 cholern膮 bab臋, kt贸ra mnie prze艣ladowa艂a?
Nie powiniene艣 m贸wi膰 „cholerna" — oburzy艂 si臋 cicho Lon.
Barry j臋kn膮艂 zdesperowany.
Pos艂uchaj, wszyscy ch臋tnie wys艂uchamy opowie艣ci o twoich romantycznych przygodach, ale prosz臋, powiedz, jak si臋 nazywa ta dziewczyna.
Barry, to wariatka.
Nie obchodzi mnie to. Chc臋 po prostu wiedzie膰, gdzie jest nasza pieprzona autorka.
I wtedy bez ostrze偶enia Lon eksplodowa艂 niczym laska starego dynamitu.
- Przesta艅 tak m贸wi膰! Przesta艅 m贸wi膰 brzydkie wyrazy, Barry. To z艂e, nie powiniene艣 tego robi膰 i poskar偶臋 si臋. — Rozp艂aka艂 si臋 oburzony.
Herbina zacz臋艂a go pociesza膰.
- Ju偶 dobrze, Lon, Barry przestanie. - Pos艂a艂a Barry'emu nieprzychylne spojrzenie.
W rozpaczy Lon zacz膮艂 lekko kopulowa膰 z jej nog膮.
- Tak, jasne, przepraszam, Lon.
Lon da艂 si臋 ug艂aska膰 i jego 艂zy stopniowo przesta艂y p艂yn膮膰.
— Nazywa si臋 Phyllis DeVillers - o艣wiadczy艂 Ferd. — Nie mam jej numeru, mam jednak adres strony. — Napisa艂 co艣 na kawa艂ku papieru. - Kiedy艣 by艂o to barrytrotter.com, ale Bracia Wagner zagrozili jej procesem.
Barry odczyta艂: www.BuryTrotter.com.
- Oburzaj膮ce - rzek艂 z u艣miechem.
Wszyscy wr贸cili do ciasnego, ciemnego mieszkania.
Barry, Herbina opowiada艂a mi o swym nowym ch艂opaku - zagadn膮艂 Ferd.
On nie jest moim ch艂opakiem - poprawi艂a Herbina. -Pr贸bowa艂am tylko wyci膮gn膮膰 z niego informacje.
Metod膮 Maty Hari, wyci膮gni臋cie przez ci膮gni臋cie, a Barry prychn膮艂. - Opowiada艂a wam, jak zamierza艂 zmieni膰 艣wiat?
Tak. - Jorge zachichota艂. - W艂a艣ciwie to by niczego nie pogorszy艂o.
No, mo偶e poza drzazgami - doda艂 Ferd. - Herb, uwa偶aj tylko, by nie chlapn膮膰 czego艣 przy J.G., gdy si臋 spotkacie. Nie chcesz chyba doprowadzi膰 do b贸jki z miliarderk膮.
Nie widz臋 w tym nic z艂ego - broni艂a si臋 Herbina. Odpowiedzia艂 jej ch贸r wzgardliwych okrzyk贸w. — Nikomu nic si臋 nie sta艂o.
Barry'ego nieustannie zdumiewa艂o to, jak elastyczna potrafi by膰 ludzka moralno艣膰 i sumienie, gdy ich w艂a艣ciciel naprawd臋 czego艣 pragnie. Wie, 偶e 藕le post臋puje, ale wymy艣la dziesi膮tki wym贸wek. Cieszy艂 si臋, 偶e sam jest zrobiony z twardszej gliny.
Hej, kto chce poogl膮da膰 nasz膮 nielegaln膮 kabl贸wk臋? — spyta艂 Jorge.
Bomba — mrukn膮艂 Barry.
Ogl膮daj膮c telewizj臋, wszyscy popijali z puszek znakomity od艣wie偶aj膮cy RabTastic*. Dzi臋ki magicznemu przyci膮ganiu podobie艅stw bli藕niacy Gwizzley przejawiali niesamowit膮 umiej臋tno艣膰 odnajdywania w telewizji nieustannej parady prawdziwego chaosu — od chwiejnych, robionych z r臋ki zdj臋膰 policyjnych poprzez dowcipy sytuacyjne, po sadystyczne japo艅skie teleturnieje. W tej chwili ogl膮dali nowy reality show zatytu艂owany „Geronimo", w kt贸rym grupk臋 -ochotnik贸w zrzucano z niewielkiej ska艂y. Ten, kto prze偶y艂, by艂 zrzucany ponownie, a偶 w ko艅cu pozosta艂a tylko jedna osoba, zwyci臋zca. Nast臋pnie zwyci臋zc臋 tak偶e zrzucano ze ska艂y, by sie膰 nie musia艂a wyp艂aca膰 obiecanej sumy, i nagroda przechodzi艂a na nast臋pny tydzie艅. Obecnie wynosi艂a 428 milion贸w. Po sze艣ciu miesi膮cach ludzie wci膮偶 si臋 zg艂aszali.
- Uwielbiam wyraz twarzy zwyci臋zcy, gdy u艣wiadamia sobie, 偶e jego te偶 zrzuc膮 - oznajmi艂 Ferd.
- Nuuda! - zawo艂a艂 Lon. - Prze艂膮cz na kresk贸wki.
Zignorowano go.
- Ugh. — Barry wzdrygn膮艂 si臋, gdy uczestnik uderzy艂 o ziemi臋. - Patrzcie, wci膮偶 si臋 rusza.
* Autor zawar艂 umow臋 promocyjn膮 z producentami RabTasti-cu, jedynego ameryka艅skiego napoju o smaku rabarbaru.
Ale co to jest? — spyta艂 Lon. — Mog臋 go zje艣膰?
To lizak ognistodechowy Ono z nadzieniem z czystego napalmu - wyja艣ni艂 Ferd. - Japo艅ski cukierek b贸lu. jylusia艂by艣 zabezpieczy膰 j臋zyk, inaczej piecze jak diabli. Trzeba do tego przywykn膮膰, Lon, na twoim miejscu nie jad艂bym go.
Barry od艂o偶y艂 nale偶膮cy do Ferda egzemplarz „艢wiata Gumoli za pi臋膰 zakl臋膰 dziennie". Rozmowa o cukierkach sprawi艂a, 偶e poczu艂 g艂贸d. Na blacie w kuchni dostrzeg艂 pude艂ko z piekarni.
Co jest w 艣rodku? — spyta艂.
Makaroniki - odpar艂 Jorge. - Jedna z dziewczyn z mojego biura mia艂a w pi膮tek urodziny i nie chcia艂a ich. Mnie natomiast nie obchodzi jak grube mam uda. - Poklepa艂 si臋 po solidnej nodze. - Cz臋stuj si臋.
Barry wsta艂 i przyni贸s艂 pude艂ko. Wybra艂 ciastko, kt贸re wy艣lizn臋艂o mu si臋 z palc贸w.
- Ups - mrukn膮艂 cicho.
Ile偶 to wa偶nych chwil w historii zapowiada艂a ta jedna prosta sylaba. Owa chwila nie stanowi艂a wyj膮tku.
Dywan, na kt贸rym wyl膮dowa艂 makaronik - oczywi艣cie do g贸ry nogami - by艂 tak ohydnie brudny, pokryty okruchami, kawa艂kami ogryzionych paznokci i suchymi smarkami wdeptanymi g艂臋boko w tkanin臋 — 偶e nie da艂o si臋 ustali膰, gdzie ko艅czy si臋 materia艂, a gdzie zaczyna obrzydliwa warstwa zanieczyszcze艅. Makaronik sta艂 si臋 gorzej ni偶 niejadalny - by艂 teraz ska偶ony. Barry zadr偶a艂 i wyrzuci艂 go. Nie zdawa艂 sobie jednak sprawy z faktu, 偶e ten szczeg贸lny makaronik zosta艂 podrzucony przez s艂ugus贸w lorda Vie-lokonta (z kt贸rych jeden pracowa艂 we w艂oskiej piekarni);
w serowym nadzieniu ukryto pluskw臋. Gdyby Barry zjad艂 ciasteczko, si艂y ciemniackie mog艂yby 艣ledzi膰 ka偶dy jego ruch a偶 do wydalenia b膮d藕 s'mierci, a liczy艂y na to drugie. Nasi bohaterowie pozostali b艂ogo nie艣wiadomi faktu, 偶e dzie艅 p贸藕niej 艣mieciarka zmierzaj膮ca na wysypisko „艢wie偶e Zw艂oki" w Staten Island eksplodowa艂a widowiskowo. S艂udzy Vielokonta nie potrafili powiedzie膰, czemu Barry Trotter mia艂by siedzie膰 w 艣mieciarce. Wiedzieli tylko, 偶e „nawet wielki Barry Trotter nie prze偶y艂by podobnego wybuchu, wasza Ciemniako艣膰".
Mistrzowie z艂a powtarzali to od lat: bardzo trudno jest znale藕膰 dobrego s艂ugusa.
- O rany, sp贸jrzcie kt贸ra godzina - rzuci艂 Jorge. - Musi my i艣膰 do Parku Astralnego.
Park Astralny by艂 dodatkowym wymiarem Parku Centralnego widocznym jedynie dla czarodziej贸w. To pomaga艂o ograniczy膰 t艂umy, zw艂aszcza w weekendy.
- Razem z Jorgem gramy w parkowo-rekreacyjnej lidze
膮uitkitu - wyja艣ni艂 Ferd. - Macie ochot臋 p贸j艣膰 z nami?
Quitkit, jak wszyscy wiedz膮, to gra, w kt贸rej czarodzieje i czarownice lataj膮 na mopach, pr贸buj膮c przerzuci膰 pi艂k臋 przez k贸艂ko. K贸艂ka strze偶e bramkarz. Opr贸cz bramkarzy s膮 tam Palanciarze, kt贸rych zadaniem jest walenie w r贸偶ne rzeczy: g艂uszaki (dok艂adnie takie pi艂ki, jak ta, kt贸ra pobra艂a kiedy艣 pr贸bk臋 z j膮dra m贸zgu 艁ona), innych graczy, a tak偶e, podczas szczeg贸lnie nudnych mecz贸w, samych siebie. Gdy Palanciarz w co艣 trafia, ofiara nieodmiennie wrzeszczy „bezkitu!", st膮d nazwa gry. Sama gra jest bezsensowna i bardzo brutalna.
Jest te偶 Szukacz, ganiaj膮cy lataj膮cy rozumny kawa艂ek mi臋sa zwany giczem. Ktokolwiek z艂apie giez, zdobywa zy-lion punkt贸w i wygrywa. To wyj膮tkowo krety艅ska zasada, poniewa偶 odbiera sens ca艂ej reszcie gry. Z drugiej strony, z literackiego punktu widzenia jest niezwykle u偶yteczna, pozwala bowiem na szybkie, dramatyczne zako艅czenie, gdy akcja zaczyna si臋 艣limaczy膰. Barry by艂 jednym z najlepszych Szukaczy amator贸w. Uwielbia艂 ten krety艅ski, brutalny i morderczo niebezpieczny sport.
Herbina, co zrozumia艂e, go nie znosi艂a.
Je艣li nie macie nic przeciwko temu, chyba zrezygnuj臋 - oznajmi艂a. - Kate Spade wyprzedaje w艂a艣nie pi臋kne r贸偶d偶ki.
Kate Spade?! - wykrzykn膮艂 z oburzeniem Barry. - M贸wi艂a艣, 偶e jeste艣 biedna.
Priorytety, Barry, priorytety - wyja艣ni艂a Herbina.
Lon, Barry, idziecie?
Jasne — odpar艂 Barry. - Dobrze b臋dzie wsi膮艣膰 na starego mopa.
W porz膮siu. Masz, w艂贸偶 to. — By艂a to fioletowa szata z bia艂ymi, staro艣wieckimi, gotyckimi literami u艂o偶onymi w napis bar ty'a.
Gdy wszyscy przebrali si臋 w stroje do quitkitu - sprytnie wbudowano w nie sportowe suspensoria chroni膮ce krocze przed naje偶onymi drzazgami r膮czkami mop贸w - wyszli na ulic臋, trzymaj膮c mopy na ramionach. Lon drepta艂 za nimi; pozwolenie, by tak偶e dosiad艂 mopa, by艂oby proszeniem si臋 o k艂opoty.
Ch艂opcy? - Barry wskaza艂 ich r臋k膮. - Czy Gumole nie zaczn膮 czego艣 podejrzewa膰?
Nie, nikogo to nie obchodzi - odpar艂 Jorge.
Nowy, nie wrdny Barry, wzi膮艂 艁ona za r臋k臋, gdy przechodzili przez ulic臋 do parku. Min臋li Zbiornik.
- Tu mieszka kraken. — Jorge wskaza艂 r臋k膮 zbiornik wodny wielkos'ci jeziora. - Srogi z niego zawodnik.
Ferd roze艣mia艂 si臋.
Od czasu do czasu zgarnia ze 艣cie偶ki jakiego艣 Gumola i z偶era go na oczach wszystkich. Niewa偶ne, ilu to widzi, w gazetach zawsze nazywaj膮 to wypadkiem przy joggingu.
Wsadzili tu krakena - doda艂 Jorge - bo w wodzie wyroi艂y si臋 syfreny. Kraken je zjad艂, ale teraz miasto ma przer膮bane.
Syfreny, b艂e, pomy艣la艂 Barry i zadr偶a艂. Dotarli na boisko, po kt贸rym przechadzali si臋 ludzie w szatach do auitkita, przeci膮gaj膮cy si臋, odpakowuj膮cy mopy i gadaj膮cy bez sensu przed meczem.
- A ty co, dozorca? - Quitkitowa gadanina to czysta gra pozor贸w.
Podesz艂o do nich paru go艣ci z dru偶yny Baru Ty a.
Hej, ch艂opaki - powita艂 ich Jorge. - To nasz przyjaciel Barry. Mo偶e zagra膰?
No nie wiem, Jorge, to jakby oszustwo.
- Podnie艣 grzywk臋 - poleci艂 Ferd.
Barry zademonstrowa艂 sw贸j pytakrzyk.
- Jaja sobie robisz? Jasne, 偶e mo偶e zagra膰. Cze艣膰, Bar! Ja jestem Spud, a to jest K'Dawg, Evan i Herr Doctor. S膮 tam, rozci膮gaj膮 si臋.
Wymieniono pozdrowienia.
- Powiedz, Barry, czemu zadajesz si臋 z tymi frajerami? - spyta艂 K'Dawg.
Barry zacz膮艂 co艣 m贸wi膰, tamten jednak mu przerwa艂.
呕artuj臋 - rzek艂. - Pos艂uchaj, tak naprawd臋 nie powiniene艣 z nami gra膰. Bo je艣li dowiedz膮 si臋, kim jeste艣, za偶膮daj膮 walkoweru. Od tej pory jeste艣 wi臋c moim kuzynem Pierrem z Francji. Jasne?
Jasne - odpar艂 Barry.
Nie, Pierre, m贸w oui - upomnia艂 go Spud. Barry za艣mia艂 si臋.
To nigdy si臋 nie uda.
I z ca艂膮 pewno艣ci膮 by si臋 nie uda艂o, gdyby dru偶yna ich przeciwnik贸w Brookly艅skie Ogrzewanie i Ch艂odzenie Nosferatu sk艂ada艂a si臋 z kogo艣 inteligentniejszego ni偶 oddychaj膮cy przez usta troglodyci. Wszyscy uko艅czyli nies艂awne (i niesta艂e) nowojorskie szko艂y magii, typowe instytucje krzak o nazwach typu AAAAASzko艂a Urok贸w czy Pa艂ac Prestidigitatorski Swami Patela. Wed艂ug pana Gwizzleya znaczna cz臋艣膰 z nich mia艂a powi膮zania z ma-gimafi膮, co niczym 艣luz sp艂ywaj膮cy kana艂ami prowadzi艂o w ko艅cu do lorda Vielokonta. Bogatych sta膰 by艂o na posy艂anie syn贸w do kilku bajeranckich akademii magii, lecz te szko艂y mia艂y listy oczekuj膮cych zaczynaj膮ce si臋 od chwili pocz臋cia, albo jeszcze wcze艣niej, je艣li wierzy艂o si臋 w astrologi臋 i wyrocznie.
W ka偶dym razie 偶aden z owych t臋pak贸w nie wykry艂 podst臋pu, nawet gdy skleroza Barryego zmusi艂a Ferda do ujawnienia wszystkiego.
- Pierre! Giez! Jest tam, Pierre! Pierre, Pierre! Do ciebie m贸wi臋, Barry!
- Nazywa si臋 Pierre Barris - doda艂 szybko Jorge.
Nie mia艂 si臋 co denerwowa膰, bo ich najbli偶szy przeciwnik, „Byk", wepchn膮艂 w艂a艣nie gruby paluch do nosa i z fascynacj膮 bada艂 jego wn臋trze.
R贸wnie paskudni jak brutalni, zawodnicy Ogrzewania i Ch艂odzenia Nosferatu palili podczas gry tanie, cuchn膮ce cygara*. Ich mopy opada艂y niebezpiecznie, unosz膮c ros艂ych mi臋艣niak贸w. Barry zauwa偶y艂, 偶e Palanciarz przeciwnika ma podw贸jny podbr贸dek na swym podw贸jnym podbr贸dku. Sk贸ra wisia艂a mu tak nisko, 偶e 艂opota艂a niczym flaga, gdy tylko przyspiesza艂. Quitkit nie jest sportem zbyt wyczerpuj膮cym fizycznie, lecz od pocz膮tku meczu m臋偶czy藕ni i kobiety z dru偶yny Nosferatu pocili si臋 jak tuczniki 艣cigaj膮ce ostatni膮 kostk臋 cukru na tej ziemi.
Niestety, jeden cz艂onek dru偶yny przeciwnej nie da艂 si臋 nabra膰 na „Pierre'a". By艂 to drugi Szukacz, uroczy d偶entelmen zwany Mi臋cholem.
W miar臋 jak Bar Ty a traci艂 kolejne punkty (dzi臋ki brutalnej grze, obowi膮zkowo charakteryzuj膮cej wszystkich przeciwnik贸w Barry'ego Trottera), stawa艂o si臋 jasne, 偶e (jak zwykle) jego zesp贸艂 mo偶e wygra膰 tylko je艣li Barry schwyta giez. Po tym, jak Nosferatu czysta si艂膮 zdobyli kolejne siedem goli, Barry tak偶e to sobie u艣wiadomi艂 i skupi艂 si臋 jeszcze bardziej. Podobnie Mi臋chol, kt贸ry podlecia艂 do niego i warkn膮艂 z mocnym brookly艅skim akcentem:
- Wiem, kim jeste艣, 艣mieciu. Nigdzie si臋 nie ruszysz.
* Cygara czarodziej贸w maj膮 z boku pokr臋t艂o pozwalaj膮ce palaczowi ustawi膰 poziom wydzielanego zapachu. Dru偶yna Nosferatu rozkr臋ca艂a swoje do oporu.
Siln膮 jak u ma艂py 艂ap膮 chwyci艂 koniec mopa Barry ego i Barry dostrzeg艂 przypi臋ty do szaty Mi臋chola znaczek z tym samym symbolem przekre艣lonego Barry'ego Trottera, jaki widzia艂 u z艂owieszczego konduktora w rozdziale trzecim czy mo偶e czwartym. Jego blizna zapulsowa艂a niespokojnie.
- Puszczaj, Mi臋cholu! - wrzasn膮艂 Barry.
Mi臋chol roze艣mia艂 si臋.
Barry pr贸bowa艂 przyspieszy膰, lecz jego mop — tania Zmy-waczka Siedem - szarpn膮艂 tylko naprz贸d, j臋cz膮c z wysi艂ku towarzysz膮cego wleczeniu pot臋偶nej masy Mi臋chola. Otoczy艂y go smu偶ki cuchn膮cego czarnego dymu. Mop zaczyna艂 si臋 pali膰.
Mi臋chol patrzy艂 z zachwytem.
Kiedy tw贸j mop si臋 rozleci, puszcz臋 ci臋 i wtedy... pa, pa, Barry.
Barry, giez! - rykn膮艂 Jorge, po zbyt wielu uderzeniach w g艂ow臋 zapominaj膮c o podst臋pie. Giez — nieozdobiony gwiazdk膮 jak angielskie, zauwa偶y艂 Barry - zals'ni艂 wilgotnym, mi臋snym blaskiem dziesi臋膰 metr贸w ni偶ej, blisko ziemi. Barry obr贸ci艂 mop i zacz膮艂 si臋 powoli obni偶a膰. Mia艂 nadziej臋, 偶e giez nie uniesie wzroku znad pisma, kt贸re czyta艂, nie zobaczy go i nie umknie. Mia艂 nadziej臋, 偶e mop wytrzyma. Mi臋chol szarpn膮艂 mocniej, wrzucaj膮c nawet na swoim mo-pie (znacznie pot臋偶niejszej Ka艂u偶ycy 2000) bieg wsteczny. Z mopa Barry'ego wylewa艂 si臋 teraz wielki pi贸ropusz gryz膮cego dymu, silnik pali艂 resztki oleju. Barry s艂ysza艂 z艂owieszczy zgrzyt metalu o metal i ostre kas艂anie Mi臋chola.
Trzy metry nad ziemi膮 Mi臋chol nie by艂 ju偶 w stanie znie艣膰 dymu i pu艣ci艂. Barry skoczy艂 naprz贸d i chwyci艂 zaskoczony, lekko wyt艂uszczony giez.
Pogniot艂e艣 moje pismo — zaprotestowa艂 cichutki, oburzony g艂osik. W tym samym momencie jego mop - standardowy model ligi parkowo-rekreacyjnej - wyzion膮艂 ducha i Barry run膮艂 na ziemi臋 — na szcz臋艣cie z niezbyt wysoka, a trawa by艂a mi臋kka. Lecz obola艂a kostka wykr臋ci艂a mu si臋 mocniej.
Au膰, wied藕misynu, ale boli! — rykn膮艂 Barry i uni贸s艂 wysoko giez, szarpi膮cy mu si臋 gniewnie w d艂oni. - Mam go!
Wygrali艣my! - wrzasn膮艂 Ferd.
Bar Ty'a zacz膮艂 wiwatowa膰, ciesz膮c si臋 ze zwyci臋stwa (niezbyt zaskakuj膮cego, zwa偶ywszy o kim jest ta ksi膮偶ka). M臋偶czy藕ni i kobiety z Nosferatu ucieszyli si臋, 偶e mecz dobieg艂 ko艅ca, i natychmiast znikn臋li, by zaj膮膰 si臋 tym, na czym naprawd臋 im zale偶a艂o: pija艅stwem i wywo艂ywaniem b贸jek. Gdy Barry schwyci艂 giez i przypiecz臋towa艂 ich los, zawodnicy Nosferatu nie dotkn臋li nawet ziemi, wykonali tylko pod jego adresem kilka obscenicznych gest贸w i odlecieli w stron臋 pubu. Tylko Barry wiedzia艂, jak naprawd臋 niebezpieczna by艂a owa „przyjacielska" gra.
***
Podczas gdy spoceni wojownicy Ty'a sk艂adali sobie gratulacje wok贸艂 wanny pe艂nej napoju wzmacniaj膮cego (do kt贸rego Ferd wla艂 sporo w贸dki), na 艣cie偶ce poni偶ej odziana w futro z norek kobieta prowadzi艂a na smyczy pudla. Pies, drobny nawet jak na t臋 male艅k膮 ras臋, wyba艂uszy艂 przekrwione oczy, jakim艣 cudem wyrwa艂 si臋 w艂a艣cicielce i podbieg艂 do zebranych. Kobieta 艣ciga艂a go niespiesznie. Uciekinier,
wyra藕nie roznami臋tniony, skoczy艂 ku Barry'emu i zacz膮艂 energicznie kopulowa膰 z jego nog膮.
- Brawo, ch艂opie! - rzuci艂 Lon. - Ul偶yj sobie.
-Tak mi przykro! - Brzydka, lecz dobrze wyposa偶ona matrona podesz艂a do Barry'ego i zacz臋艂a odci膮ga膰 psa. Wzdrygn臋艂a si臋 lekko, gdy w jej narz膮dy w臋chu uderzy艂a wo艅 dziesi臋ciu spoconych czarownic i czarodziej贸w. — No chod藕, mon petit. — Pokas艂uj膮c, wycofa艂a si臋 na 艣cie偶k臋 i poci膮gn臋艂a za sob膮 szczekaj膮cego, walcz膮cego, niech臋tnego psiaka.
-Ten pies wygl膮da艂 znajomo - rzek艂 Barry do nikogo w szczeg贸lno艣ci. - Przysi膮g艂bym, 偶e ju偶 go widzia艂em.
Wygl膮da na to, 偶e Barry si臋 zakocha艂. - Spud za艣mia艂 si臋, a pozostali do艂膮czyli do niego.
Ferd, Jorge, zaczekajcie tutaj - rzek艂 Barry. - Je艣li nie wr贸c臋 za pi臋tna艣cie minut, zabierzcie 艁ona do domu. — To rzek艂szy, pu艣ci艂 si臋 biegiem za kobiet膮, kt贸ra zmierza艂a ku wyj艣ciu z Parku Astralnego.
Przez reszt臋 drogi w臋drowa艂 za ni膮, trzymaj膮c si臋 z ty艂u, by go nie dostrzeg艂a (ani nie wyw臋szy艂a). Gdy tamci weszli do eleganckiego budynku przy Zachodnim Parku Astralnym, Barry dostrzeg艂 zaskakuj膮co twardego i nieprzyjemnego od藕wiernego, pozdrawiaj膮cego gestem kobiet臋.
Zatrzyma艂 si臋 na skraju parku i przykucn膮艂 w krzakach, zastanawiaj膮c si臋 nad nast臋pnym posuni臋ciem. Nim podj膮艂 jak膮艣 decyzj臋, pies wypad艂 z budynku, wlok膮c za sob膮 smycz. Wymijaj膮c od藕wiernego, przemkn膮艂 przez ulic臋, kilka razy o ma艂y w艂os unikaj膮c zmia偶d偶enia pod ko艂ami.
Pudel kierowa艂 si臋 wprost ku niemu.
- No chod藕, piesku, chod藕! - krzykn膮艂 Barry, kucaj膮c z otwartymi ramionami, by zach臋ci膰 pudla. Ten jednak przebieg艂 tu偶 obok niego, zmierzaj膮c w g艂膮b parku.
Rudow艂osa matrona (nawet z drugiej strony ulicy Barry m贸g艂 stwierdzi膰, 偶e to kiepska farba) rykn臋艂a:
- Hej, m艂ody cz艂owieku, przyprowad藕 mi psa, a dam ci tysi膮c dolar贸w! I gipsowy odlew fiutka Kena Vorodiota!
Gdy kto艣 sk艂ada ci tak膮 propozycj臋, a ty jeste艣 r贸wnie wielkim fanem VTA, jak Barry, przyjmujesz j膮, nie zadaj膮c pyta艅 typu: „Gdzie ja to postawi臋?". Barry odwr贸ci艂 si臋 i pop臋dzi艂 do parku. Pokona艂 ju偶 jakie艣 sto metr贸w, nie dostrzegaj膮c ani 艣ladu pudla, gdy us艂ysza艂 ochryp艂y g艂os.
- Hej, Barty, tutaj.
Za krzakiem przykucn膮艂 nie艣wie偶y m臋偶czyzna w starym smokingu, za ma艂ym o trzy numery. Rozejrza艂 si臋 i gestem wezwa艂 Barry'ego.
By艂 to nikt inny jak jego ojciec chrzestny Sknerus Blach.
ROZDZIA艁 9
W1臉ZIE艃 AZTALANU
-Jak dobrze ci臋 widzie膰, Barty — wydysza艂 Sknerus, wci膮偶 dochodz膮c do siebie po 艣mia艂ej ucieczce. Zawsze odrobin臋 przekr臋ca艂 jego imi臋. Z pocz膮tku Barry s膮dzi艂, 偶e to taki 偶art, teraz traktowa艂 to jako kolejny irytuj膮cy objaw dog艂臋bnego ob艂臋du, na kt贸ry cierpia艂 Sknerus. - Widz臋, 偶e w ko艅cu pozby艂e艣 si臋 tr膮dziku.
Na twarzy Barry'ego wci膮偶 pozosta艂y 艣lady ataku Vielo-konta sprzed kilku lat; fani znaj膮 doskonale ca艂膮 histori臋 z ksi膮偶ki Barry Trotter i Pryszcze ognia. Barry wyj膮tkowo nieprzyjemnie wspomina艂 tras臋 reklamow膮 tego tomu.
- Uwa偶aj, kole艣 - odpar艂 Barry z (niemal ca艂kowicie) udawanym gniewem. - Pomo偶esz mi wykra艣膰 jej ten odlew?
Sknerus spowa偶nia艂.
Porzu膰 t臋 my艣l, Beany. Tak w艂a艣nie wkopa艂em si臋 w tarapaty. Dwa lata temu 艂apa艂em psa pani Mortendupp i odnios艂em go jej. Od tego czasu pozostawa艂em jej wyj膮tkowo niech臋tnym niewolnikiem seksualnym.
Co? Nie rozumiem.
- Minerwa Mortendupp ma mn贸stwo kasy, jej pierwszy m膮偶 zarobi艂 krocie na 艣rodkach do usuwania kurzajek. Eksperymentowa艂 na niej i wierz mi, zas艂u偶y艂a na ka偶dy grosz. Pewnie z tej odleg艂o艣ci nie zauwa偶y艂e艣, ale m贸wi臋 ci, nikt by jej nie poca艂owa艂, gdyby nie zosta艂 przymuszony pot臋偶n膮 ciemniack膮 magi膮.
-A, chwytam - mrukn膮艂 Barry. - Zdecydowa艂e艣 si臋 na stary numer z utrzymankiem i nadzia艂e艣 si臋 na kogo艣 ostrzejszego.
Sknerus rozejrza艂 si臋, sprawdzaj膮c, czy Mortendupp go nie 艣ciga.
- Nie, nie, to znaczy tak, ale ona mnie oszuka艂a. Powiedzia艂a, 偶e zdradzi mi tajemnic臋 sk艂adu coca-coli.
Barry zagwizda艂.
Wiedzia艂a, gdzie uderzy膰.
Jak widz臋, u ciebie te偶 - odparowa艂 Sknerus. - Za pomoc膮 zakl臋cia dowiaduje si臋 czego naprawd臋 pragniesz. Jest jakby syren膮 towar贸w i us艂ug. Gdy raz tam trafisz, nie mo偶esz opu艣ci膰 jej mieszkania, p贸ki nie dotkniesz krewnego. Ty by艂e艣 tym krewnym - no, dostatecznie bliskim odpowiednikiem, by zakl臋cie zadzia艂a艂o. Na moich oczach zabi艂a swego poprzedniego psa, szkolnego koleg臋 twego ojca i mojego, Cecila S膮uifflngtona. Wrzuci艂a go do zbiornika z p艂ynem usuwaj膮cym kurzajki. Biedak po prostu si臋 rozpu艣ci艂. Jakie to smutne. A wszystko dlatego, 偶e Cecil zbiera艂 pami膮tki po Karolu i Di.
Rany. - Barry westchn膮艂.
W ca艂ym tym budynku roi si臋 od ciemniackich mag贸w. Nazywa si臋 Kordollo Vient. Lord Vielokont, chwytasz?
Zn贸w te anagramy. Za jakich g艂upc贸w nas bierze?
- Ca艂kiem sporych - odpar艂 Sknerus - i zwykle ma racj臋, Barney. Znikajmy st膮d na wypadek, gdyby Minerwa nabra艂a odwagi.
Otrzepa艂 si臋 z kurzu i razem ruszyli 艣cie偶k膮.
- I co, nadal lubisz doktora Whom?
Barry z przyczyn czysto ironicznych w zesz艂ym roku przyczepi艂 sobie do wojskowej kurtki naszywk臋 doktora Whom. Wi臋kszo艣膰 ludzi w jego wieku rozumia艂a dowcip, Sknerus najwyra藕niej nie. Gdyspotkalisi臋po raz pierwszy, Barryprze-chodzi艂 w艂a艣nie faz臋 doktora Whom — nosi艂 d艂ugie, paskudne szaliki, zamyka艂 si臋 w budkach telefonicznych, robi艂 sobie trwa艂膮 i tak dalej. A cho膰 od pi臋ciu lat nie ogl膮da艂 serialu, a od siedmiu go nie lubi艂, dawna wizja na dobre utkwi艂a w g艂owie Sknerusa. Barry r贸wna si臋 doktor Whom, a偶 do 艣mierci.
Barry podejrzewa艂, 偶e to tani sentymentalizm ze strony ojca sprawi艂, i偶 mia艂 teraz na g艂owie beznadziejnie rozrzutnego ojca chrzestnego.
- Razem z twoim tat膮 byli艣my w Hokpoku najlepszymi kumplami, Billy - powt贸rzy艂 po raz n-ty Sknerus. - Wiele razy trzyma艂em mu g艂ow臋 nad kiblem po pijackiej imprezie. Wypr贸偶nienie 偶o艂膮dka w obecno艣ci drugiej osoby...
mo偶e jeszcze ci臋 to nie spotka艂o, ale kiedy艣 ci si臋 przytrafi i wierz mi, synu, co艣 takiego tworzy niezrywaln膮 wi臋藕.
Barry zmaga艂 si臋 ze znajom膮 niech臋ci膮 do zbyt przesadnych ilo艣ci informacji. Podczas spaceru przez park Sknerus ani na moment nie oderwa艂 wzroku od ziemi, wypatruj膮c zgubionych monet. Podni贸s艂 nawet sfatygowany zmywak do naczy艅 i szybko go odrzuci艂.
- O tak, Britney, bardzo powa偶nie traktuj臋 moj膮 rol臋 ojca chrzestnego - oznajmi艂. — My艣l臋 o tobie jak o w艂asnym
synu, bo tego pragn膮艂by tw贸j tato. Zrobi艂bym dla ciebie wszystko, chc臋 ci pom贸c na drodze 偶ycia i... - Na sekund臋 zatrzyma艂 si臋, stan膮艂 naprzeciwko Barry'ego i m臋skim gestem po艂o偶y艂 mu d艂o艅 na ramieniu. - Po偶yczysz mi pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy?
Barry za艣mia艂 mu si臋 w twarz, wstrz膮艣ni臋ty bezczelno艣ci膮 Sknerusa.
— Nie ma mowy, nawet nie pr贸buj. Ju偶 wczes'niej sparzy艂em si臋 na twoich planach.
Odwr贸ci艂 si臋 i odszed艂. Po偶yczenie Sknerusowi pieni臋dzy by艂o jak wr臋czenie podpalaczowi karty sta艂ego klienta stacji benzynowej.
Sknerus dogoni艂 go szybko.
- Wiem, 偶e nasze wcze艣niejsze sojusze strategiczne nie potoczy艂y si臋 zgodnie z planem, ale ten jest zupe艂nie inny. W zasadzie gwarantuje zysk. A poza tym odpu艣膰 troch臋, dobrze? Przyznaj臋, magiczna pigu艂ka paliwowa okaza艂a si臋 oszustwem. Mnie tak偶e zniszczy艂a silnik, nikomu innemu nic si臋 nie sta艂o. To mnie Zerorzy zawlekli do Aztalanu.
Barry zadr偶a艂 na sam膮 wzmiank臋 o tym miejscu. Aztalan by艂 z艂owieszczym, czarodziejskim wi臋zieniem, mezoamery-ka艅skim parkiem rozrywki strze偶onym czule przez cz艂onk贸w mrocznej organizacji znanej jedynie jako La Raza. Gdy tam trafi艂e艣, pono膰 karmiono ci臋 mn贸stwem przepysznego jedzenia, bardzo t艂ustego, hojnie przyprawionego jalapeno. Nie dostawa艂e艣 natomiast nic do picia. Kiedy zaczyna艂e艣 b艂aga膰, by kto艣 ul偶y艂 twemu spieczonemu chili gard艂u, poili ci臋 meksyka艅sk膮 wod膮 z kranu. A potem kazali ci je藕dzi膰 kolejk膮.
Chimichangi, budz膮ce md艂o艣ci przeja偶d偶ki, d艂awi膮cy upa艂 i Zemsta Montezumy sprawia艂y, 偶e wi臋藕niowie nienawidzili Aztalanu bardziej ni偶 jakiejkolwiek innej instytucji. Silni m臋偶owie za艂amywali si臋, w艂ochaci 艂ysieli, ha艂a艣liwi milkli. Nikt nie pozosta艂 taki sam. Nikt te偶 w ostatecznym rozrachunku nie prze偶y艂.
Sknerus przetrwa艂 Aztalan - jako jedyny w historii - trzymaj膮c si臋 艣lepo dw贸ch zasad: po pierwsze, zawsze siedzie膰 w pierwszym wagoniku, bo tam mniej szarpie, po drugie, nie pi膰 wody.
- 呕adnego lodu, sa艂aty, nic. 呕y艂em na dziwacznej miejscowej oran偶adzie z tamaryndu i sangrii przemycanej przez przekupionego stra偶nika - wyzna艂 Barry'emu.
Po latach nieustannych przeja偶d偶ek kolejkami g贸rskimi Sknerus zdo艂a艂 uciec dzi臋ki tajnemu zakl臋ciu zmniejszaj膮cemu. Pewnego ranka, gdy stra偶nicy podprowadzili go do znaku wst臋pu, odkryli, 偶e jest odrobin臋 ni偶szy, ni偶 nakazuj膮 przepisy. Zdumia艂o ich to, ale prawo jest prawem, wi臋c go wypu艣cili. Wszystko to dzia艂o si臋 wiele lat wcze艣niej, Sknerus jednak pozosta艂 wiernym wyznawc膮 oszustw. To by艂a jego magia.
Sknerusie, nie mog臋 uwierzy膰, 偶e naprawd臋 my艣la艂e艣, i偶 dzi臋ki ma艂ej pigu艂ce wrzuconej do baku tw贸j samoch贸d b臋dzie je藕dzi艂 bez ko艅ca. To najstarsza miejska legenda.
Ty w to zainwestowa艂e艣 — przypomnia艂 Sknerus.
- Owszem, ale mia艂em czterna艣cie lat!
Sknerus wzruszy艂 ramionami.
- Wed艂ug mnie facet wygl膮da艂 jak naukowiec. Sk膮d mia艂em wiedzie膰, 偶e brakuje mu kilku tranzystor贸w w g艂owie?
Natomiast moi obecni wsp贸lnicy to ludzie o nieskazitelnej opinii i charakterach. Zaufaj mi.
Oho! Barry niemal poczu艂, jak jego portfel robi si臋 l偶ejszy.
- Czemu po prostu nie napadniesz na gumolski bank?
Sknerus mia艂 ura偶on膮 min臋. Wygl膮da艂a zdumiewaj膮co
autentycznie.
- Kodeks, Bonney. Kodeks. Istniej膮 pewne rzeczy, kt贸rych czarodziej robi膰 nie powinien, i magiczna manipulacja Gumolami dla zysku to pierwsza pozycja owej listy. Ustalono to dla naszego w艂asnego dobra. — Barry spojrza艂 na niego pyta
j膮co. — Zapomnij o pieni膮dzach: bez Kodeksu mogliby艣my jednym zakl臋ciem zniewoli膰 miliardy Gumoli. Wci膮gu dwudziestu czterech godzin ka偶dy niez艂y czarodziej czy czarownica dysponowaliby w艂asn膮 prywatn膮 armi膮. Co by si臋 w贸w
czas sta艂o? Pomy艣l, jak jeste艣my podzieleni. Nie, okradanie Gumoli za pomoc膮 magii to zdecydowanie nie jest wyj艣cie.
- Ale naci膮ganie syna chrzestnego owszem?
Sknerus nie zwraca艂 na niego uwagi.
Znam pewnego d偶entelmena, kt贸ry mo偶e dostarczy膰 nam nieograniczone ilo艣ci oleju w臋glowego i popio艂u z much. Wiesz, co to?
Nie — odpar艂 bez entuzjazmu Barry. Sknerus mia艂 do艣膰 zapa艂u za nich obu.
Tajne sk艂adniki Mazi庐, ulubionej zabawki Ameryki -oznajmi艂 z przej臋ciem Sknerus, klaskaj膮c j臋zykiem na znak copyrightu. - Tyle 偶e Ameryka jeszcze o tym nie wie.
Zupe艂nie ci odbi艂o - rzuci艂 Barry.
Dzieci uwielbiaj膮 ma藕, rozumiej膮 j膮. Ma藕 jest jednym z nich. Pami臋tasz, kiedy by艂e艣 ma艂y i znalaz艂e艣 co艣 mazistego na ulicy? Bawi艂e艣 si臋 tym godzinami.
M贸w za siebie.
Szturcha艂e艣' ma藕 kijkiem, nabiera艂e艣 na niego, rzuca艂e艣 w koleg贸w. Pr贸bowa艂e艣 nam贸wi膰 psa, by j膮 zjad艂, ta艅czy艂e艣 w niej, wpycha艂e艣 innych ch艂opc贸w. M贸wi臋 tylko, 偶e mo偶emy wykorzysta膰 ten cudowny, niewinny maziowy instynkt wsp贸lny wszystkim dzieciom i zarobi膰 na nim kup臋 kasy.
Po wyj艣ciu z parku Sknerus zacz膮艂 wpycha膰 palec do ka偶dego mijanego parkometru.
No dobra. Mo偶e pi臋膰dziesi膮t kawa艂k贸w to troch臋 du偶o. Zgodzisz si臋 na szybk膮 po偶yczk臋 siedemdziesi臋ciu pi臋ciu cent贸w?
Nie, je艣li p贸jd膮 na Ma藕庐 - odpar艂 Barry.
Chc臋 tylko kupi膰 precla.
Gdy Barry zacz膮艂 grzeba膰 w kieszeniach, z jednej z nich wypad艂a czarodziejska fajka.
Widz臋, 偶e wpad艂e艣 w na艂贸g palenia, Bernie - zauwa偶y艂 Sknerus. - Kiedy艣 te偶 pali艂em fajk臋, potem jednak prze偶y艂em co艣 mocno niepokoj膮cego.
Co si臋 sta艂o? - spyta艂 Barry, niemal pewny, 偶e nie chce o tym s艂ysze膰.
No c贸偶, jak wiesz, cierpi臋 na chroniczny brak funduszy. W rezultacie nieustannie zbaczam z prostej drogi, szukaj膮c okazji. I niestety, 贸w przypadek stanowi tego idealny przyk艂ad. Dopiero niedawno zacz膮艂em pali膰 i rozkoszowa艂em si臋 moj膮 tani膮 fajk膮. Pali艂em w niej wszystko - tyto艅, podarte gazety, puree ziemniaczane, sznurek - dla czystej rado艣ci palenia. Pewnego dnia, mijaj膮c miejscowy sklep z tytoniem, zauwa偶y艂em pi臋kn膮 fajk臋 za niewiarygodnie nisk膮 cen臋. Kto艣 umar艂 i wyprzedawali jego - przynajmniej Wydaje mi si臋, 偶e to by艂 on, cho膰 mo偶e i ona - maj膮tek. Nie
nale偶臋 do ludzi strachliwych, wi臋c kupi艂em fajk臋. I dopiero gdy zacz膮艂em z niej korzysta膰, zrozumia艂em czemu cena by艂a tak 艣miesznie niska. Nawiedza艂 j膮 poprzedni w艂as'ciciel. Bardzo agresywnie nawiedza艂 i, pozwol臋 sobie doda膰, mocno obrzydliwie.
- Sknerusie, czy obrazisz si臋, je艣li powiem, 偶e ze wszystkich znanych mi ludzi co艣 takiego mog艂o spotka膰 tylko ciebie?
Sknerus nie s艂ucha艂.
— Piekielna pianka morska zapala艂a si臋 sama, gas艂a w najdziwniejszych momentach, stawa艂a w p艂omieniach (w czasie naszej kr贸tkiej znajomo艣ci kilka razy straci艂em brwi) i tym podobne. Co jednak najgorsze, ustnik chwilami stawa艂 si臋
niesamowicie zimny i lepki, jakby... - dla wi臋kszego efektu
zawiesi艂 g艂os - jakby by艂 pokryty widmow膮 艣lin膮.
Barry parskn膮艂. Z do艣wiadczenia wiedzia艂, 偶e historia jest niemal na pewno fa艂szywa, ale Sknerus nigdy si臋 do tego nie przyzna. Gdyby wyzna艂, 偶e wymy艣li艂 t臋 anegdot臋, ka偶dy aspekt jego 偶ycia sta艂by si臋 podejrzany, i kto wie, ile „fakt贸w" okaza艂oby si臋 k艂amstwem. Sknerus wiedzia艂 i dlatego nie ust臋powa艂.
— Powiadam ci, to mnie zniech臋ci艂o do palenia. Niechaj ta historia stanie si臋 dla ciebie przestrog膮 i nauk膮: nigdy nie pal fajek umar艂ych. Oni tego nie znosz膮.
Dotarli do ruchliwych wn臋trzno艣ci miasta. Gdy znale藕li si臋 przed wyj膮tkowo nieatrakcyjn膮 budow膮, b艂otnist膮 dziur膮 czekaj膮c膮 na fundamenty, Sknerus odwr贸ci艂 si臋 do Barry'ego.
- Tu wysiadam - oznajmi艂.
Barry spojrza艂 na niego ze zdumieniem.
Rany, Sknerusie, to do艣膰 prymitywne mieszkanie, na-wet jak na ciebie.
Odwr贸膰 si臋, pochyl i sp贸jrz przez szpar臋 mi臋dzy nogami - poleci艂 Sknerus.
Barry pos艂ucha艂 i ujrza艂 艣redniej wielko艣ci budynek. Nad jego wej艣ciem 艂opota艂a wielka niebieska flaga z dwiema splecionymi literami C.
Klub Czarodziej贸w i Czarownic - rzek艂.
Fajne, nie? Przenosi si臋 losowo z miejsca na miejsce, by unikn膮膰 ciekawskich Gumoli - i podatk贸w od nieruchomo艣ci. Kiedy w centrum zobaczysz wielk膮 dziur臋, najpewniej to w艂a艣nie klub.
Barry wci膮偶 nie rozumia艂.
To pioru艅sko drogi lokal, Sknerusie. Wywal膮 ci臋 bez gadania.
Prezes jest moim przyjacielem. Zarobi艂 mn贸stwo kasy dzi臋ki jednej z mych inwestycji. Inwestycji, dodam, kt贸r膮 odrzuci艂e艣. Dogadamy si臋.
W porz膮dku - mrukn膮艂 Barry. - Ja mieszkam u Ferda i Jorgego. S膮 ze mn膮 Lon i Herbina.
Sk膮d to spotkanie?
To d艂uga historia. Kr贸tka wersja brzmi: pr贸bujemy powstrzyma膰 realizacj臋 nowego filmu o Barrym Trotterze.
Osobi艣cie uwa偶am, 偶e film nakr臋cony wed艂ug twojego 偶ycia to co艣 cudownego. Gdyby kto艣 nakr臋ci艂 film o mnie, zdo艂a艂bym wyci膮gn膮膰 kas臋 nawet od Billa Gatesa. Pewnie jednak masz wa偶ne powody.
Kt贸rych ci nie zdradz臋, bo gdybym to zrobi艂, w ci膮gu paru milisekund wiedzieliby o tym wszyscy cz艂onkowie klubu.
Nie doceniasz mnie, Beaujolais, naprawd臋. Ale jakim cudem pomie艣cili艣cie si臋 wszyscy w mieszkaniu ch艂opak贸w? Z pewno艣ci膮 nie jest a偶 tak du偶e.
Nie jest, i cuchnie.
Przypuszczam, 偶e m贸g艂bym za艂atwi膰 wam tu nocleg na par臋 dni. Na pewno maj膮 kilka pokoj贸w zapasowych -oznajmi艂 Sknerus. - Zastan贸w si臋 nad tym. Przynajmniej tyle mog臋 zrobi膰. W ko艅cu to tobie zawdzi臋czam wolno艣膰.
Zastanowi臋 si臋, Sknerusie, dzi臋ki.
Rozstali si臋. Wbrew imieniu Sknerus nale偶a艂 do najmniej oszcz臋dnych doros艂ych, jakich Barry'emu zdarzy艂o si臋 spotka膰 czy nawet wyobrazi膰. By艂 te偶 ca艂kiem mi艂ym kompanem, je艣li nie pami臋ta艂o si臋 o wszystkich szkodach, jakie powodowa艂 wok贸艂 siebie. Sknerus nie potrafi艂 poj膮膰, 偶e istnieje co艣 takiego, jak konsekwencje. Odk膮d Barry go zna艂, jego ojciec chrzestny kibicowa艂 idei wojny j膮drowej, bo, by go zacytowa膰, „warto艣膰 mojej kolekcji komiks贸w wzros艂aby niebotycznie!". Barry nie mia艂 serca, by mu wyja艣ni膰 co dzieje si臋 z drukiem w temperaturze miliona stopni.
ROZDZIA艁 10
Podoba mi si臋 to miasto, pomy艣la艂 Barry, przechadzaj膮c si臋 mi臋dzy wie偶owcami. Podoba mi si臋 to jak wygl膮da, to 偶e nikogo nie obchodzi, czy jeste艣 magiczny, czy nie. Podoba mi si臋 nawet spos贸b, w jaki spaliny autobus贸w osiadaj膮 mi w p艂ucach.
Wci膮偶 co艣 si臋 dzia艂o, muzyka rycza艂a, neony mruga艂y i rozb艂yskiwa艂y, t艂umy ludzi przelewa艂y si臋 na wszystkie strony. Barry czu艂, 偶e 偶yje.
Pora lunchu ju偶 min臋艂a, tote偶 kupi艂 sobie hot doga. Wiedziony nag艂ym kaprysem, zatrzyma艂 si臋 przy budce i zadzwoni艂 do wydawnictwa Fantastic Books. Mo偶e oni zdo艂aj膮 mu pom贸c? Kobieta, kt贸ra odebra艂a, oznajmi艂a, 偶e J.G. tam nie ma, a nawet gdyby by艂a, „oboje wiemy, 偶e Barry Trotter to posta膰 fikcyjna". W Fantastic odbierano oko艂o stu telefon贸w dziennie; zwykle ich autorami byli dowcipnisie b膮d藕 autentyczni wariaci.
W ko艅cu Barry'ego zm臋czy艂y te podchody, pos艂a艂 zatem urok przez lini臋 telefoniczn膮. Cho膰 ten spos贸b przesy艂ania
zakl臋膰 bardzo je os艂abia - nie pr贸bujcie tego w domu -urok zadzia艂a艂 dostatecznie, by kobieta prze艂膮czy艂a go do rzeczniczki prasowej wydawnictwa.
Rzeczniczka natomiast uwierzy艂a Barry'emu od razu, gdy tylko si臋 jej przedstawi艂. Zupe艂nie jakby oczekiwa艂a tego telefonu.
Powiedzia艂a, by odwiedzi艂 wydawnictwo, napi艂 si臋 coli, pozna艂 wszystkich. Wydawa艂a si臋 bardzo mi艂a, ch臋tna do pomocy. Przyjemna odmiana, pomy艣la艂 Barry. Zgodzi艂 si臋 zatem i zadzwoni艂 po Herbin臋 i 艁ona. 艁onowi z pewno艣ci膮 spodoba si臋 wydawca ksi膮偶ek dla dzieci, a Barry zamierza艂 raz na zawsze pozby膰 si臋 wszelkiej wrdno艣ci. Wkr贸tce ca艂a tr贸jka zmierza艂a ju偶 do siedziby Fantastic, le偶膮cej zaledwie jakie艣 dziesi臋膰 boisk do quitkita od mieszkania ch艂opc贸w. Je艣li mierzy膰 lotem sowy.
***
Na trzydziestym dziewi膮tym pi臋trze wie偶y Fantastic (zwanej nie bez powod贸w „domem, kt贸ry zbudowa艂 Barry") Barry, Herbina i Lon usiedli naprzeciwko wielkiego biurka w nieciekawym biurze korporacyjnym. Na biurku widnia艂a tabliczka z napisem Susan Thompson, wiceprezes Fantastic do spraw public relations. By艂o tam te偶 okno - Thompson wyra藕nie robi艂a karier臋 - lecz pok贸j nie imponowa艂 rozmiarami, a jego wn臋trze 艣mierdzia艂o ozonem, p艂ynem do mycia szyb i ci臋偶kimi perfumami. . - A zatem to jest m艂ody cz艂owiek, kt贸ry zarobi艂 dla nas tyle pieni臋dzy. Witaj w Fantastic. Napijecie si臋 mo偶e kawy?
- Nie, dzi臋kuj臋 - odpar艂 Barry.
Kobieta zauwa偶y艂a, 偶e Lon przygl膮da si臋 siedz膮cemu na jej biurku wypchanemu zwierzakowi.
- Podoba ci si臋? - spyta艂a. Skin膮艂 g艂ow膮, a ona rzuci艂a mu zabawk臋. — Zatrzymaj go, to maskotka naszej firmy, Randy Radosny Rottweiler.
Podczas gdy wi臋kszo艣膰 m臋偶czyzn po prostu p臋ka, twarde warunki panuj膮ce na wy偶ynach biznesowych sprawiaj膮, 偶e kobiety - zw艂aszcza zdolne i ambitne - staj膮 si臋 ostre jak brzytwa. Thompson ju偶 dawno pozby艂a si臋 wszelkich zb臋dnych element贸w swej osobowo艣ci. Jej przyjazny u艣miech stanowi艂 tylko irytuj膮cy obowi膮zek, podobnie jak noszenie rajstop.
Stre艣ci艂a im wspania艂膮 histori臋 firmy. Wydawnictwo powsta艂o w 1903 roku jako „Zabij", gazetka dla nastoletnich entuzjast贸w wiatr贸wek. „A obecnie g贸ruje niczym kolos nad ca艂膮 krain膮 wydawnictw dla dzieci". G贸ruje? - pomy艣la艂a Herbina. Nie mog艂a sobie wyobrazi膰, by kto艣 taki uk艂ada艂 j膮 na noc do snu. Obj臋cia Thompson musia艂y rani膰 do krwi. A przecie偶 ta kobieta mia艂a dzieci, dowodzi艂o tego zdj臋cie na biurku. Wygl膮da艂y ca艂kiem zdrowo. Herbina przypuszcza艂a, 偶e Thompson przed powrotem do domu okrywa艂a swoje ostrze grub膮 p艂acht膮.
- Ale do艣膰 ju偶 mojej gadaniny — rzek艂a Thompson, poprawiaj膮c na nosie okulary. - Co Fantastic mo偶e dla was zrobi膰?
Barry i Herbina odezwali si臋 jednocze艣nie. W interesie harmonii Barry pozwoli艂 Herbinie udzieli膰 wyja艣nie艅.
- C贸偶, pani Thompson, z r贸偶nych powod贸w szukamy J.G. Rollins. Musimy z ni膮 porozmawia膰, natychmiast.
-To bardzo zaj臋ta osoba, pani, uhm...
Gringor.
Pani Gringor, jak mog艂am zapomnie膰. Czyta艂am przecie偶 wszystkie ksi膮偶ki - sk艂ama艂a; osobi艣cie wola艂a nieko艅cz膮cy si臋 szereg identycznych thriller贸w prawniczych. - Pani Rollins potrzebuje ciszy i spokoju, by pisa膰, a cho膰 chcieliby艣my pom贸c waszej tr贸jce, przede wszystkim musimy dba膰 o nasz膮 gwiazd臋. Z pewno艣ci膮 to zrozumiecie.
-Ale my musimy z ni膮 pom贸wi膰. Je艣li nie, Hokpok mo偶e...
Nie m贸w jej niczego, czego nie musi wiedzie膰, pomy艣la艂 Barry i wtr膮ci艂 si臋 szybko.
- Pani Thompson, prosz臋 pos艂ucha膰. Musimy porozmawia膰 z J.G., kt贸r膮 spotka艂em wcze艣niej wiele razy, jest moj膮 przyjaci贸艂k膮, i przekona膰 j膮, by powstrzyma艂a realizacj臋 filmu o Barrym Trotterze. - Ups, doda艂 w my艣lach Barry.
Thompson wzdrygn臋艂a si臋, wstrz膮艣ni臋ta, i autentycznie zblad艂a, po czym roze艣mia艂a si臋 nieszczerze.
Och, Barry Trotterze, czyta艂am do艣膰 tych ksi膮偶ek, by wiedzie膰, jak bardzo lubisz dowcipy.
M贸wi臋 powa偶nie. Wszyscy m贸wimy — odpar艂 Barry. - Je艣li nie znajd臋 J.G., got贸w jestem zrobi膰 wszystko co trzeba, by powstrzyma膰 film. Dam si臋 aresztowa膰, zg艂osz臋 na rehabilitacj臋. Herbina uwiedzie polityka... a Lon, no c贸偶, kogo艣 ugryzie. Chc臋 powiedzie膰, 偶e wywo艂amy prawdziw膮 burz臋 w prasie i zrobimy tak okropn膮 antyreklam臋, 偶e film poniesie kl臋sk臋, a wy b臋dziecie musieli zako艅czy膰 seri臋.
Zako艅czy膰 seri臋? Bro艅 Bo偶e. Czemu偶 u licha mieliby艣my to robi膰? - Thompson u艣miechn臋艂a si臋 zimno. - Barry, je艣li jeste艣 cho膰 w po艂owie tak inteligentny, jak tw贸j fikcyjny,
ksi膮偶kowy odpowiednik, z pewno艣ci膮 zdajesz sobie spraw臋, 偶e nie mo偶esz powstrzyma膰 J.G. przed pisaniem. Ma prawo uprawia膰 sw贸j zaw贸d. A p贸ki istniej膮 ksi膮偶ki, b臋d膮 te偶 filmy. Gdyby film sta艂 si臋 skatologiczn膮, obsesyjnie seksualn膮 parodi膮 czy czym艣 w tym stylu, mo偶e m贸g艂by艣 pokierowa膰 bojkotem. Na razie jednak jedyn膮 osob膮, kt贸ra mog艂aby zatrzyma膰 rozp臋dzony poci膮g imieniem Barry we wszystkich jego postaciach jest sama J.G. A zapewniam ci臋, 偶e ona tego nie uczyni. Stawka jest zbyt wysoka.
Przez chwil臋 Barry mia艂 ochot臋 powt贸rzy膰 jej to, co powiedzia艂 Nunnaly. Herbina uciszy艂a go spojrzeniem: „Zachowaj tego asa na odpowiedni膮 chwil臋".
Proponuj臋 zatem, by艣 si臋 uspokoi艂 i cieszy艂 swoj膮 s艂aw膮. — Pozbawiony ciep艂a u艣miech powr贸ci艂.
Po tylu ksi膮偶kach s膮dzi艂am, 偶e mo偶e J.G. ma ju偶 dosy膰 — zauwa偶y艂a Herbina.
Ale偶 nie, J.G. uwielbia pisa膰 o Barrym Trotterze, po to w艂a艣nie si臋 urodzi艂a. O tak, my艣l臋, 偶e seria dobiegnie ko艅ca - jej g艂os stwardnia艂 — dopiero gdy wyjm膮 pi贸ro z jej zimnej, martwej r臋ki.
Herbina poczu艂a, jak ma艂e, rude w艂oski na jej r臋kach je偶膮 si臋 gwa艂townie.
Po chwili ciszy rozmowa przybra艂a poprzedni, lepki od s艂odyczy ton.
Chcieliby艣cie zwiedzi膰 budynek?
Jasne! - rzuci艂 Lon, niecierpliwie wierc膮c si臋 na krze艣le.
Dobrze zatem.
Ca艂a grupka wysz艂a z gabinetu do windy. Wkr贸tce mieli ju偶 za sob膮 dziesi臋膰 typowo korporacyjnych pi臋ter — be偶owe wyk艂adziny, g臋ste 艣cianki dzia艂owe, lekko nad膮sani
pracownicy, jarzeniowe 艣wiat艂a. Zaledwie kilka element贸w - ods艂oni臋te rury pomalowane na wszystkie barwy t臋czy, oprawione w ramki rysunki przedszkolak贸w - przypomina艂o, 偶e firma zajmuje si臋 ksi膮偶kami dla dzieci, a nie produkcj膮 komputer贸w czy tampon贸w.
Jedyny wyj膮tek w powodzi bezbarwnych bana艂贸w stanowi艂o pi臋tro, na kt贸rym powstawa艂y magazyny. Roi艂o si臋 tam od ludzi, kt贸rzy zwabieni zarobkami i wysokim ubezpieczeniem zdrowotnym usi艂owali utrzyma膰 swe sk艂onno艣ci do tw贸rczej anarchii pod przykrywk膮 korporacyjnego spokoju. W ci膮gu pi臋ciu minut Barry, Lon i Herbina poznali eksperymentaln膮 rze藕biark臋 w galaretce, muzyka komponuj膮cego symfonie dla ryb i co najmniej siedmiu pocz膮tkuj膮cych komik贸w. Przechodz膮c przez dzia艂 artystyczny, Lon dostrzeg艂 na jednym z biurek kolejnego Randy'ego, tyle 偶e tym razem kto艣 doczepi艂 mu du偶ego, r贸偶owego penisa w erekcji.
-To m贸j Randy Radosny Rottweiler. - Pracownik u艣miechn膮艂 si臋 porozumiewawczo.
Lon zarumieni艂 si臋 i zachichota艂.
- Jeste艣 okropny - rzek艂.
Gdy winda ruszy艂a na d贸艂, Barry zauwa偶y艂 guzik z wyra藕nym napisem komnata tortur.
- Co to? - spyta艂.
Thompson zawaha艂a si臋 przez moment.
- Ach, nasi pracownicy nazwali tak piwniczn膮 si艂owni臋. W ko艅cu pracuj膮 tu ludzie szaleni i tw贸rczy.
Do windy wsiad艂o dw贸ch ubranych w identyczne pr膮偶kowane garnitury m臋偶czyzn o martwych twarzach. Barry natychmiast poczu艂 przejmuj膮cy ch艂贸d promieniuj膮cy
z piersi, jakby serce zamieni艂o mu si臋 w l贸d. 艢wiat wok贸艂 zacz膮艂 wirowa膰, uj臋艂y si臋 pod nim nogi.
Ja... — zacz膮艂 i run膮艂 na ziemi臋.
O m贸j Bo偶e, Barry! Lon, pom贸偶 mi. - Herbina podnios艂a go z pod艂ogi.
Co si臋 sta艂o? - spyta艂a Thompson.
Herbinie wyda艂o si臋, 偶e dostrzega cie艅 us'miechu na jej wargach. M臋偶czy藕ni patrzyli oboj臋tnie na Barry'ego, kt贸ry j臋kn膮艂 cicho.
- Musimy go st膮d wyci膮gn膮膰.
W tym momencie drzwi si臋 otwar艂y. Lon i Herbina wynie艣li Barry'ego z windy. Po艂o偶yli go na wyk艂adzinie, Herbina zacz臋艂a podszczypywa膰 mu blade jak papier policzki. Thompson tak偶e wysiad艂a, drzwi si臋 zamkn臋艂y. Barry natychmiast zacz膮艂 odzyskiwa膰 si艂y.
- Przykro mi - powiedzia艂a Thompson. - Nie mia艂am poj臋cia, 偶e oka偶e si臋 tak wra偶liwy na obecno艣膰 naszych marketor贸w.
Herbina o ma艂o nie wpad艂a w sza艂.
Ci bezduszni krwiopijcy mogli go zabi膰! Tamta pr贸bowa艂a j膮 uspokoi膰.
Rozumiem, pani, uhm...
Gringor - warkn臋艂a Herbina.
- Gringor. Ale niestety, ich obecno艣膰 to konieczno艣膰. Fantastic musi prowadzi膰 marketing firmy i produkt贸w, tak jak wszyscy inni.
Lon zawarcza艂 cicho.
O, Barry si臋 budzi - zauwa偶y艂. Barry uni贸s艂 powieki.
Co si臋 sta艂o?
Niestety, spotka艂e艣 dw贸ch cz艂onk贸w naszego dzia艂u marketingu, Barry. Nie mia艂am poj臋cia, 偶e tak ostro na nich zareagujesz.
Jestem mark膮 — wymamrota艂 Barry. - 呕ywi膮 si臋 mn膮.
No c贸偶... naprawd臋 bardzo mi przykro. Pos艂uchaj, mamy dzi艣 wieczorem niewielkie przyj臋cie. 艢wi臋tujemy sprzeda偶 miliardowego egzemplarza Barry'ego Trottera. Uczynicie nam zaszczyt, je艣li si臋 zjawicie. Spotkamy si臋 w klubie w pobli偶u, Chez Prion.
Czy J.G. tam b臋dzie? - spyta艂a Herbina.
O nie. — Thompson za艣mia艂a si臋 cicho, zupe艂nie jakby m贸wi艂a: „Ja wiem, gdzie jest J.G.".
Zastanowimy si臋 nad tym - wycedzi艂a Herbina przez zaci艣ni臋te z臋by. - W tej chwili chc臋 wyprowadzi膰 Barry'ego na 艣wie偶e powietrze.
ROZDZIA艁 11
Im bardziej Barry oddala艂 si臋 od marketor贸w Fantastic, tym lepiej si臋 czu艂.
- Nie ma takiej si艂y na 艣wiecie, kt贸ra zmusi艂aby mnie do p贸j艣cia na to przyj臋cie - o艣wiadczy艂a Herbina.
Cho膰 raz to Barry okaza艂 si臋 g艂osem rozs膮dku.
- G艂osuj臋, 偶eby艣my zacisn臋li z臋by i znie艣li to z u艣miechem. Mo偶e czego艣 si臋 dowiemy? S艂ysza艂a艣 ten 艣miech? Za艂o偶臋 si臋, 偶e ona wie, gdzie mo偶na znale藕膰 J.G.
Herbina przyzna艂a, 偶e Barry ma racj臋... cho膰 wcale jej si臋 to nie podoba艂o.
Tr贸jka przyjaci贸艂 w臋drowa艂a ruchliwymi, brukowanymi uliczkami Greenwich Village. Po przyjemnej, p贸艂godzinnej bezcelowej przechadzce kompletnie si臋 zgubili. Proste ulice centrum znikn臋艂y, zast膮pione pl膮tanin膮 kr臋tych alejek, barwnych i atrakcyjnych, lecz w oczach przybysz贸w z zewn膮trz kompletnie nieodr贸偶nialnych od siebie. Herbina ju偶 mia艂a zatrzyma膰 taks贸wk臋, gdy skr臋cili za r贸g i ujrzeli sklep.
— „Tania ksi膮偶ka jutra, antykwariat" - przeczyta艂 Barry. - Znam tego gos'cia, poznalis'my si臋 na konwencie. Wejd藕my do 艣rodka i si臋 przywitajmy.
-1 popro艣my o wskaz贸wki - doda艂a Herbina. - Mam ju偶 dosy膰 tego b艂膮dzenia.
Drzwi otwar艂y si臋 z brz臋kiem. Wystarczy艂y dwa kroki, by ca艂a tr贸jka poczu艂a si臋 przyt艂amszona. Wsz臋dzie wok贸艂 by艂y ksi膮偶ki — na si臋gaj膮cych sufitu rega艂ach, w zakurzonych, pobazgranych pud艂ach czekaj膮cych na sprawdzenie, w ma艂ych, chwiejnych stosach po bokach ka偶dego przej艣cia. Wszystko tu mia艂o najr贸偶niejsze przyjazne odcienie br膮zu: rdzawa 偶贸艂膰 starego papieru, khaki kartonu, be偶 rozlanej kawy, ochra karaluch贸w.
Czym mog臋 s艂u偶y膰? — spyta艂 niewysoki m臋偶czyzna w zielonym, rozpinanym swetrze. Mia艂 lekki angielski akcent, jasne w艂osy i okulary w drucianej oprawie.
Charlie, pami臋tasz mnie? Jestem Barry Trotter — oznajmi艂 Barry.
Charlie natychmiast poda艂 mu r臋k臋.
Oczywi艣cie, 偶e pami臋tam. Mi艂o ci臋 zn贸w widzie膰. -U艣miechn膮艂 si臋 szczerze. - By艂e艣 jedynym plusem tamtego konwentu. Razowiec z szynk膮, prawda?
Zgadza si臋 - przytakn膮艂 Barry. — To moi przyjaciele, Herbina Gringor i Lonald Gwizzley.
Charlie u艣cisn膮艂 im d艂onie.
— Oczywi艣cie znam ich postaci, ale obaj wiemy, w jakim stopniu zazwyczaj odpowiadaj膮 rzeczywisto艣ci, prawda?
Wszyscy si臋 u艣miechn臋li. Charlie sam by艂 bohaterem jednej z najpopularniejszych na 艣wiecie ksi膮偶ek dla dzieci, lecz niestety, ostra nietolerancja laktozy, na kt贸r膮 zapad艂
jako doros艂y, sprawi艂a, 偶e nast臋pna wycieczka do fabryki czekolady mog艂a sta膰 si臋 jego ostatni膮*.
- Jak id膮 interesy? - spyta艂 Barry.
Lon ruszy艂 naprz贸d, obw膮chuj膮c dok艂adnie antykwariat.
Sam widzisz.- - Charlie westchn膮艂. Sklep by艂 pusty. - Wi臋kszo艣膰 kasy zarabiam przez sie膰. Sprzedaj臋 filmy, g艂贸wnie trudno osi膮galne i dzieci臋ce, i pami膮tki filmowe. Tutejszy czynsz jest morderczy, nie da艂bym rady, gdybym handlowa艂 wy艂膮cznie ksi膮偶kami. Ludzie po prostu nie kupuj膮 ich tak jak kiedy艣.
A skoro ju偶 mowa o filmach — Herbina odwr贸ci艂a si臋 do Barry'ego — mog臋 mu powiedzie膰?
Jasne, Charliemu mo偶na ufa膰 - odpar艂 Barry.
Teraz mnie zainteresowali艣cie - wtr膮ci艂 Charlie.
Pr贸bujemy powstrzyma膰 realizacj臋 filmu o Barrym Trotterze.
Charlie chwyci艂 Barry'ego za r臋k臋.
-Jak偶e si臋 ciesz臋, 偶e to s艂ysz臋. 呕ycz臋 wam wszystkiego najlepszego. 呕a艂uj臋, 偶e nikt nie powstrzyma艂 kr臋cenia mojego. — W jego g艂osie zabrzmia艂a gorycz. Wiele dni za lad膮 po艣wi臋ci艂 rozmy艣laniom na ten w艂a艣nie temat. Niecz臋sto z kim艣 rozmawia艂, kiedy zatem nadarzy艂a si臋 okazja, z jego ust zacz臋艂y wylewa膰 si臋 s艂owa. - Willie Wunka nie by艂 wcale bohaterem, by艂 megaloma艅skim, bezczelnym,
* Autor Charliego by艂 jednym z nielicznych pisarzy, kt贸rzy je艣li chodzi o sprzeda偶 ksi膮偶ek mog艂i konkurowa膰 z J.G.; jego klasyczne dzie艂a to mi臋dzy innymi BFD, Fuje i oczywi艣cie nie艣miertelna, antyedypowska opowie艣膰 Jakubek i melony olbrzymki. Zgin膮艂 z r膮k rozw艣cieczonego t艂umu szkolnych bibliotekarek.
sk膮pym oszustem. - Na jego policzki wyst膮pi艂y rumie艅ce. -Wiecie, ile on p艂aci艂 tym boompa-doompa? Pi臋膰 cent贸w dziennie. Moja 偶ona jest boompa-doompa. Nienawidzi Wunki jak psa.
— Nie chc臋 ci臋 urazi膰 - wtr膮ci艂 Barry - ale zawsze lubi艂em ten film.
- Jasne, 偶e lubi艂e艣. Wszyscy go lubi膮, jest zabawny. Tyle 偶e gwiazd膮 by艂 Gene Milder, nie dzieciak. Nie Charlie. Ca艂a ta historia to jedno wielkie k艂amstwo - oznajmi艂 Charlie. - Prawdziwy Willie Wunka stale pi艂, by艂 tak nar膮bany, 偶e nie m贸g艂 jednocze艣nie miesza膰 karmelu i utrzyma膰 si臋 na nogach. W dodatku wredny z niego dra艅. Je艣li mi nie wierzycie, spytajcie boompa-doomp臋.
Po chwili opanowa艂 si臋 nieco.
— 呕a艂uj臋, 偶e w og贸le nakr臋cono ten film. Zapami臋taj moje s艂owa, Barry, je艣li nie powstrzymasz tych filmowc贸w, po wszystkim b臋dziesz czu艂 to samo. Zatem jak mog臋 wam pom贸c?
- Nie wiem czy mo偶esz - odpar艂a Herbina.
-Ale ja wiem! - wykrzykn膮艂 Charlie. - Zaczekajcie chwilk臋, musz臋 pogrzeba膰 na zapleczu.
Barry i Herbina przez par臋 minut przegl膮dali p贸艂ki. W ko艅cu Charlie wr贸ci艂, d藕wigaj膮c masywny reflektor w ci臋偶kiej, metalowej obudowie.
— To ich zatrzyma. Zamierza艂em sprzeda膰 go na mojej stronie, ale co tam, dzia艂acie w s艂usznym celu.
- Nie rozumiem - przyzna艂 Barry.
-To reflektor stosowany na planie. Pierwszy u偶y艂 go Orson Welles. Potem w臋drowa艂 od re偶ysera do re偶ysera, z planu na plan, rujnuj膮c kariery - wyja艣ni艂 Charlie. - Jest
przekl臋ty. 呕aden film, przy kt贸rym go u偶yto, nie zosta艂 sko艅czony, gwarantuj臋.
Barry i Herbina uwa偶nie obejrzeli reflektor.
- Legenda g艂osi, 偶e pewna m艂oda aktorka czarownica mia艂a dosta膰 rol臋 w Obywatelu Kane 2: Zem艣cie R贸偶yczki pod warunkiem, 偶e prze艣pi si臋 ze scenarzyst膮. By艂a do艣膰 naiwna, by to zrobi膰, lecz oczywi艣cie scenarzysta nie zdo艂a艂 spe艂ni膰 obietnicy, tote偶 rzuci艂a kl膮tw臋 na reflektor. W艂a艣nie dlatego druga cz臋艣膰 Kane'a nigdy nie powsta艂a - oznajmi艂 Charlie.
Herbina mia艂a pewne w膮tpliwo艣ci, milcza艂a jednak. Charlie wydawa艂 si臋 nieszkodliwy, a poza tym potrzebowali wszelkiej mo偶liwej pomocy.
- Sprawd藕cie, znacie si臋 na magii, a ju偶 na pewno lepiej ni偶 ja. A 偶e jeste艣cie przyjaci贸艂mi, sprzedam go wam za... — Tu Charlie wymieni艂 cen臋, kt贸ra Barry emu wyda艂a si臋 wyg贸rowana, a Herbinie niebotyczna.
- No nie wiem, Charlie... - zacz膮艂 Barry.
Charlie przerwa艂 mu.
Pos艂uchaj, a co innego. zamierzasz zrobi膰? Uszkodzi膰 kamery, porwa膰 re偶ysera? Wierz mi, te studia s膮 pomys艂owe, znajd膮 jaki艣 spos贸b. Re偶yserzy przypominaj膮 hydry: zabij jednego, a jego miejsce zajmie dziesi臋ciu Alan贸w Smithee.
No... - Op贸r Barry'ego wyra藕nie s艂ab艂. - W porz膮dku. Herb, mo偶esz zap艂aci膰 plastikiem? Oddam ci — przyrzek艂.
Herbina niech臋tnie wr臋czy艂a Charliemu kart臋 kredytow膮.
Uff, ci臋偶ki - mrukn臋艂a, unosz膮c obur膮cz reflektor. -Mo偶emy go odebra膰 dopiero gdy b臋dzie potrzebny?
Jasne - odpar艂 Charlie.
Herbina machn臋艂a r贸偶d偶k膮 nad reflektorem. Teraz na wezwanie mia艂 przenie艣膰 si臋 z magazynu Charliego wprost do niej. Czasem magia bywa diablo u偶yteczna.
Je艣li to kupi臋, poczytasz mi? - spyta艂 Lon, pokazuj膮c Barry'emu egzemplarz Mary Puppins.
„Ksi膮偶ka, kt贸ra ods艂oni艂a miliony po艣ladk贸w" - odczyta艂 z ty艂u Barry. — Herbino, mo偶esz?
Hej, od kiedy to jestem skarbniczk膮?
Pomy艣la艂em po prostu, 偶e skoro ja mam przeczyta膰 ksi膮偶k臋, ty mog艂aby艣 za ni膮 zap艂aci膰.
No dobrze. - Rzuci艂a kart臋 z trzaskiem na lad臋. - Czemu wy, faceci, macie 艣wira na punkcie publicznego 艣ci膮gania spodni?
To wrodzone — wyja艣ni艂 Charlie.
To 偶a艂osne - odpar艂a Herbina.
***
By艂 pi臋kny wiecz贸r z rodzaju tych, kt贸re zdarzaj膮 si臋 raz czy dwa ka偶dej jesieni, gdy najlepsze elementy obu p贸r roku 艂膮cz膮 si臋 ze sob膮, tworz膮c idealn膮 ca艂o艣膰, niczym sk艂adniki zgrabnego zakl臋cia. O zmierzchu po jasnym b艂臋kitnym dniu wci膮偶 jest do艣膰 ciep艂o, by m贸c chodzi膰 w samej koszuli (albo, je艣li wolicie, w lekkiej szacie). Od czasu do czasu zrywa艂 si臋 wietrzyk. By艂 to wiecz贸r, kiedy wszyscy, kt贸rych mijamy na chodniku, wybieraj膮 si臋 gdzie艣 na kolacj臋.
Lecz Barry, Lon i Herb mieli na g艂owie wa偶niejsze sprawy. Po kawie w niewielkiej kawiarence - Barry potrzebowa艂 zastrzyku energii, straszliwe spotkanie z marketorami sporo go kosztowa艂o — ruszyli do Chez Prion.
Gdy dotarli na miejsce, Barry odwr贸ci艂 si臋 do 艁ona.
Zachowuj si臋 doro艣lej, dobrze?
Przykro mi, to prywatna impreza - oznajmi艂 bramkarz.
Tak, wiemy. - Barry pokaza艂 mu zaproszenia. Dostali piecz膮tki na r臋k臋 i weszli do 艣rodka.
Klub urz膮dzono w stylu mocno medycznym. Kelnerzy i kelnerki w fartuchach chirurgicznych przemykali mi臋dzy stolikami, zapisuj膮c zam贸wienia w lekarskich notatnikach. Herbina zauwa偶y艂a, 偶e barmani (bez wyj膮tku przystojni) byli ubrani w szpitalne koszule ods艂aniaj膮ce po艣ladki. Drinki serwowano w zlewkach b膮d藕 butelkach od kropl贸wek. Jedzenie przynoszono w basenach.
Znale藕li stolik i Barry zadzwoni艂 do Jorgego i Ferda. Opisa艂 im piecz膮tk臋 postawion膮 przez bramkarza, pewien, 偶e bracia zdo艂aj膮 odtworzy膰 j膮 magicznie - robili takie rzeczy od lat. Po nieca艂ej godzinie siedzieli ju偶 obok niego.
Impreza by艂a strasznie sztywna. Wszyscy szefowie trzymali si臋 na uboczu, s膮cz膮c wod臋 mineraln膮 i rozmawiaj膮c o opcjach zakupu akcji. Podw艂adni, pozbawieni grubych portfeli chroni膮cych ich od k艂opot贸w, energicznie zaatakowali otwarty bar.
Do ich sto艂u podchodzi艂 nieko艅cz膮cy si臋 sznur pracownik贸w, p艂aszcz膮cych si臋 i podlizuj膮cych, lecz Barry czu艂 si臋 niezr臋cznie. 艁onowi wystarczy艂y s艂odkie bezalkoholowe koktajle i zabawa wyci艣ni臋tymi limonkami Jorgego. Herbina bezwstydnie gapi艂a si臋 na barman贸w i s膮dz膮c z nienaruszonych zdolno艣ci motorycznych, czu艂a si臋 nie藕le. „Przypadkowo" wyla艂a drinka na Susan Thompson, kt贸ra z kolei uda艂a, 偶e nic si臋 nie sta艂o. W powietrzu zawis艂 zapach t艂umionej agresji.
Barry pr贸bowa艂 zagadn膮膰 par臋 pracownic (oczywi艣cie tych m艂odszych i 艂adniejszych) i dowiedzie膰 si臋, gdzie mo偶e przebywa膰 J.G., lecz w owej ostatniej godzinie, nim upojenie alkoholowe opad艂o na wszystkich niczym mg艂a w Zabronionym Lesie, niczego nie wsk贸ra艂.
Zrezygnowany, z g艂ow膮 bol膮c膮 od dymu papierosowego, odwr贸ci艂 si臋 do Ferda i Jorgego zabawiaj膮cego si臋 zaczarowanymi podstawkami.
Macie ochot臋 si臋 st膮d zmy膰? — spyta艂.
Jasne — odpar艂 Ferd.
W porz膮dku - doda艂 Jorge. -Ja zostan臋 i dopilnuj臋, by Lon i Herbina bezpiecznie dotarli do domu.
Herbina mo偶e nie chcie膰 wr贸ci膰 do domu - zauwa偶y艂 Ferd.
Zapami臋tam - oznajmi艂 Jorge.
Barry odebra艂 swoj膮 wojskow膮 kurtk臋 z szatni i razem z Ferdem wyszli na ulic臋. M偶y艂o.
- Rany, to by艂o gorsze ni偶 lodowy bankiet Slizgorybu. - Barry wzdrygn膮艂 si臋. — Je艣li to ma by膰 doros艂o艣膰, to ja wysiadam.
Ferd u艣miechn膮艂 si臋.
Zapomnia艂em ju偶 o tamtych imprezach. Bycie doros艂ym nie jest takie z艂e.
Owszem, ale wasze mieszkanie...
Co z nim?
Maszeruj膮c bez celu, Barry zacz膮艂 opisywa膰 co osobliwsze cechy kwatery mieszkalnej bli藕niak贸w Gwizzley, pocz膮wszy od jadowicie r贸偶owych 艣cian, a sko艅czywszy na 艣piewaj膮cej wannie w kuchni i chrz臋szcz膮cym pod nogami dywanie. Ferd jaki艣 czas pozwoli艂 mu m贸wi膰.
Zmie艅my temat - zaproponowa艂 w ko艅cu. — Co masz ochot臋 robi膰 teraz?
Sp贸jrz - rzuci艂 Barry.
Wysoko na nocnym niebie dwa smoki - B艂臋kitnokrwisty z Connecticut i Newarski Ig艂ogon - kr膮偶y艂y wok贸艂 siebie, mierz膮c si臋 wzrokiem.
- Za艂o偶臋 si臋, 偶e to porachunki handlarzy narkotyk贸w — mrukn膮艂 Ferd.
Zatrzymali si臋, czekaj膮c, a偶 zacznie si臋 awantura.
Nagle szybcy jak b艂yskawica czarodzieje z Metropolitarnej Jednostki Magicznej wpadli mi臋dzy smoki, by zapobiec walce. W czasach drugiej wojny 艣wiatowej smok zderzy艂 si臋 z Empire State Buildi艅g. By艂 to zwyk艂y sztubacki dowcip, lecz MJM musia艂a przez lata rzuca膰 zakl臋cia, by Gumole uwierzyli, 偶e dosz艂o do wypadku bombowca.
Zajrzeli do magicznego baru; Ferd kupi艂 opakowanie Ostaszk贸w. Zabrz臋cza艂y mu w ustach.
- Nie wierz臋, 偶e je jadasz — mrukn膮艂 Barry. — Od ich brz臋czenia dzwoni膮 plomby w z臋bach.
Ferd wzruszy艂 ramionami.
Par臋 przecznic dalej min臋li du偶y szyld z napisem: wr贸偶by GENITALNE $5.
Barry by艂 do艣膰 pijany, by si臋 zatrzyma膰.
Zr贸bmy to, Ferd. Zap艂a膰my za wr贸偶b臋.
Nie - zaprotestowa艂 Ferd. - Nie chc臋, by jaki艣 stary dziwak obmacywa艂 moje pipi. Stary Alpo wystarczy艂 mi a偶 nadto.
Barry roze艣mia艂 si臋.
- No chod藕. Mo偶e dowiemy si臋, gdzie znale藕膰 J.G. Rollins. - Poci膮gn膮艂 Ferda za r臋k臋.
Alkohol szybko zmy艂 w膮tpliwo艣ci Ferda - nie by艂o ich zbyt wiele - i razem weszli do 艣rodka. Powita艂o ich kilka pokole艅 mocno w膮satych kobiet, bez w膮tpienia genito-mancerek. Zdolno艣膰 ta pono膰 by艂a dziedziczna i nie da艂o si臋 jej nauczy膰. Najstarsza nie zwr贸ci艂a uwagi na przybysz贸w - siedzia艂a w wysokim fotelu przy oknie, ogl膮daj膮c samochody i czekaj膮c na jaki艣 wypadek. Najm艂odsza wpatrywa艂a si臋 z podobn膮 fascynacj膮 w telewizor, na ekranie kt贸rego migota艂y tanie, krety艅skie kresk贸wki. Na 艣cianach pogr膮偶onego w p贸艂mroku pokoju wisia艂y ilustracje, nieco mistyczne, lecz tak dos艂owne, 偶e Barry zbyt si臋 wstydzi艂, by na nie spojrze膰.
Wszystkie meble pokrywa艂y plastikowe pokrowce. Barry przypomnia艂 sobie, jak Madame Tralala m贸wi艂a na zaj臋ciach, 偶e du偶o plastikowych pokrowc贸w pomaga ujrze膰 przysz艂o艣膰. A mo偶e to sobie wyobrazi艂? Potrafi艂 „przypomnie膰 sobie" ka偶dy fakt, nawet zupe艂nie fantastyczny. S艂ysza艂 to czy nie? Dowiedzia艂 si臋 tego czy po prostu wymy艣li艂? Zacz膮艂 zmaga膰 si臋 z my艣lami, zupe艂nie jakby jego m贸zg cierpia艂 na czkawk臋.
Trzecia kobieta - mieszcz膮ca si臋 w przedziale wiekowym od dwudziestu pi臋ciu do sze艣膰dziesi臋ciu lat - unios艂a wzrok znad ksi膮偶ki.
Witajcie, ch艂opcy - rzek艂a. - Jestem madame Charle-magne. Przyszli艣cie na szybk膮 wr贸偶b臋 czy pe艂en odczyt?
Uhm, szybk膮.
Pe艂en odczyt - oznajmi艂 stanowczo Barry.
W porz膮dku, przyjm臋 was pojedynczo. - Naci膮gn臋艂a par臋 lateksowych r臋kawiczek. - Chod藕 ze mn膮. Wejd藕 za zas艂on臋 z koralik贸w i rozepnij spodnie.
Ze wzgl臋du na obyczajno艣膰 pozwolimy, by szczeg贸艂y dotycz膮ce odczyt贸w rozp艂yn臋艂y si臋 we mgle czasu. Wystarczy powiedzie膰, 偶e madame Charlemagne nie by艂a oszustk膮 i 偶e Ferd i Barry dowiedzieli si臋 bardzo wa偶nych rzeczy. Ferd us艂ysza艂, 偶e jego 偶yciowa droga b臋dzie mie膰 mn贸stwo zwrot贸w i zakr臋t贸w, cho膰 nie tak wiele, by musia艂 si臋 podda膰 operacji plastycznej. To za艣, czego dowiedzia艂 si臋 Barry, sprawi艂o, 偶e z艂apa艂 Ferda za r臋k臋 i pop臋dzi艂 biegiem z powrotem do klubu.
Wcisn臋li si臋 na prz贸d kolejki, pokazali bramkarzowi opiecz臋towane d艂onie i wpadli do mrocznego klubu, rozlewaj膮c cudze drinki i szukaj膮c wzrokiem Herbiny. Ultrafioletowe lampy p艂on膮ce w pomieszczeniach utrudnia艂y rozpoznanie kogokolwiek. Na pr贸偶no szukali, potem jednak Ferd dostrzeg艂 w k膮cie b艂ysk stanika.
Znalaz艂em j膮, Barry! -wrzasn膮艂, przekrzykuj膮c muzyk臋.
Zn贸w to samo! - odkrzykn膮艂 Barry.
Herbina, gdy wypi艂a zbyt wiele, stawa艂a si臋 ekshibicjo-nistk膮. Przyjaciele znali ka偶dy pieg na jej ciele. Szczerze m贸wi膮c, mieli tego powy偶ej uszu, ale, jak mawia艂 Jorge, przynajmniej si臋 nie awanturowa艂a. Barry i Ferd przecisn臋li si臋 przez t艂um. Gdy dotarli do Herbiny, ta u艣cisn臋艂a ich mocno i uca艂owa艂a. By艂a kompletnie zalana.
W艂贸偶 sweter! - rykn膮艂 Barry. - Wiemy gdzie jest autorka!
Ch艂opcy, wiem gdzie jest autorka! - wrzasn臋艂a Herbina, nie s艂ysz膮c ani s艂owa.
Co?! - zawo艂ali Ferd i Barry.
- Co?! - krzykn臋艂a Herbina.
W tym momencie piosenka dobieg艂a ko艅ca, prze艂amuj膮c impas.
Wiem gdzie jest J.G. - oznajmi艂a Herbina.
Sk膮d? - spyta艂 Ferd. - Da艂a艣 sobie odczyta膰 ty艂ek?
S艂ucham?
Herbina spojrza艂a na niego oszo艂omiona. W g艂o艣nikach zn贸w zabrzmia艂a og艂uszaj膮ca muzyka, wyszli wi臋c na cichszy korytarz, by jako艣 si臋 dogada膰.
— A zatem wiemy, 偶e J.G. jest w siedzibie Fantastic - powiedzia艂 Barry. - To ju偶 co艣. Pytanie brzmi: sami j膮 wykradniemy czy tez zaczekamy, by przechodz膮ca w pobli偶u akromandela zrobi艂a to za nas?
Jak dobrze wiadomo ka偶demu czytelnikowi poradnika Bajeczne bestie i jak je przyrz膮dzi膰, akromandele to olbrzymie czarne paj膮ki, z zapa艂em broni膮ce praw obywatelskich. Niestety, wyst臋puj膮 w Afryce Po艂udniowej, nie na Manhattanie.
— Nie mo偶emy czeka膰. Uwa偶am, 偶e powinni艣my za艂atwi膰 to sami - o艣wiadczy艂 Barry.
Zgarn臋li Jorgego i 艁ona i przenie艣li si臋 do Malucha, miejscowego podziemnego klubu jazzowego, ulubionego miejsca nowojorskiej spo艂eczno艣ci centaur贸w. Ferd i Jorge byli fanami tutejszych wieczork贸w urok贸w, podczas kt贸rych m臋偶czy藕ni z kozimi br贸dkami i kobiety o t艂ustych w艂osach pr贸bowali swych si艂, improwizuj膮c wierszowane zakl臋cia.
"Wej艣cie do Malucha mie艣ci艂o si臋 w wywietrzniku po艣rodku Si贸dmej Alei w Greenwich Village. Gumole mogli przygl膮da膰 si臋 mu godzinami i widzie膰 tylko plastikow膮, pomara艅czow膮 rur臋, z kt贸rej wyp艂ywa艂a para, jak偶e typow膮 dla Nowego Jorku. Natomiast czarodzieje i inne istoty magiczne przechodzili przez rur臋, skr臋cali w magiczne przej艣cie z boku, schodzili po schodach i ju偶 byli w klubie.
Kwartet odegra艂 ostatnie takty Padni臋tych w Camarillo, po czym na scenie pojawi艂 si臋 prezenter.
- Czarownice i czarodzieje, centaury i centriny, przedstawiam wam... pani膮 Spatul臋 Clark!
Postawi艂 na scenie oplecion膮 wiklin膮 butelk臋 po chianti. Z szyjki wylewa艂 si臋 r贸偶owy dym i uk艂ada艂 w bry艂y i krzywizny kobiecej sylwetki. Widmowa pie艣niarka zacz臋艂a 艣piewa膰:
- To czary, szalo-one czary.
Odpowiedzia艂y jej oklaski. Duch Franka Sinatry kr膮偶y艂 po klubie, wal膮c ludzi po g艂owach - ale 偶e by艂 duchem, jego pi臋艣膰 po prostu przez nich przenika艂a, nie czyni膮c nikomu szkody.
Czy mamy pewno艣膰, 偶e J.G. chce si臋 stamt膮d wydosta膰? - spyta艂 Jorge. - Powiemy jej, 偶e j膮 porywamy?
Nie s膮dz臋, 偶eby to by艂o konieczne. M贸j facet powiedzia艂 mi, 偶e J.G. mieszka w piwnicy, w male艅kiej celi - odpar艂a Herbina. - Pod艂og臋 pod艂膮czono do pr膮du i gdy tylko J.G. schodzi poni偶ej wyznaczonej liczby s艂贸w na minut臋, aplikuj膮 jej wstrz膮s. My艣l臋, 偶e ucieszy si臋, 偶e stamt膮d ucieknie, i z wdzi臋czno艣ci zgodzi si臋 nam pom贸c.
Siedz膮cy przy stole m臋偶czy藕ni wpatrywali si臋 zafascynowani w zwiewn膮 pie艣niark臋, nieustannie zmieniaj膮c膮
kszta艂ty i upodabniaj膮c膮 si臋 do r贸偶nych kobiet, bez wyj膮tku pi臋knych. Herbina poczu艂a znajom膮 irytacj臋 z faktu, 偶e otaczaj膮 j膮 jaskiniowcy.
Nie rozpraszajcie si臋, ch艂opcy, mamy robot臋. Jakie艣 pomys艂y? Jak si臋 do niej dostaniemy?
C贸偶 - odpar艂 Jorge - to pewnie nic wa偶nego, ale jutro w budynku odbywa si臋 spotkanie rady nadzorczej Fantastic Books. M贸wili o tym wszyscy na przyj臋ciu.
To dobrze — oznajmi艂a Herbina. - W wie偶owcu b臋dzie si臋 kr臋ci膰 mn贸stwo obcych ludzi. — Jej m贸zg wystartowa艂 do biegu.
Zesp贸艂 gra艂, wszyscy rozmy艣lali, widmowy Frank kr膮偶y艂 po sali, pr贸buj膮c wszczyna膰 b贸jki.
Gdybym zamieni艂 si臋 w projektor... - zacz膮艂 Barry.
...to wszyscy by na ciebie patrzyli. A poza tym, Barry, musimy dosta膰 si臋 tam w komplecie, na wypadek gdyby co艣 posz艂o nie tak. Mam lepszy pomys艂 — doko艅czy艂a Herbina. Barry nienawidzi艂, gdy mu przerywa艂a, ale pozwoli艂 jej m贸wi膰. — Na tak wielkich spotkaniach zawsze zamawiaj膮 jedzenie. Udam cateringowca i przynios臋 torb臋 obwarzank贸w.
Z pewno艣ci膮 b臋d膮 ci wdzi臋czni za pami臋膰 — mrukn膮艂 Barry.
Herbina wywr贸ci艂a oczami.
-To wy b臋dziecie obwarzankami. Ty i Lon, i Ferd, i Jorge. Sama was przemieni臋.
Dobry plan - zauwa偶y艂 Jorge. - Zawsze chcia艂em zwiedzi膰 uk艂ad pokarmowy wydawniczego rekina.
Nie martw si臋, Jorge, na wierzch po艂o偶臋 prawdziwe obwarzanki. Zjedz膮 je, a wam pozwol膮 wyschn膮膰.
Wszyscy zastanawiali si臋 przez chwil臋, wyj膮wszy 艁ona, kt贸ry nie mia艂 tego zwyczaju, i Ferda, kt贸ry zasn膮艂. Barry pierwszy przerwa艂 cisz臋.
My艣l臋, 偶e to g艂upi pomys艂. - Herbina otworzy艂a usta, by zaprotestowa膰. - Ale poniewa偶 nie mamy innego, tak w艂a艣nie zrobimy.
Chod藕my do domu si臋 przespa膰 — zaproponowa艂a.
Dmuchn臋艂a艣 na cudze ko艣ci, ma艂a! - wrzasn膮艂 Sinatra na Herbin臋. - Przewodnicz膮cy tego nie zniesie.
Herbina nawet nie zauwa偶y艂a, 偶e duch zamachn膮艂 si臋 i jego pi臋艣膰 przenikn臋艂a przez jej podbr贸dek.
- Do diab艂a! - hukn膮艂 Sinatra.
ROZDZIA艁 12
WIELKA UCIECZKA
Podczas gdy reszta najlepszych syn贸w Hokpoku z entuzjazmem szykowa艂a si臋 do naruszenia praw w艂asno艣ci Fantastic, jeden absolwent nie mia艂 wcale ochoty na ganianie, skakanie, mo偶liwe uskakiwanie przed pociskami, a nawet strza艂y z tasera w brzuch, kt贸re szykowa艂 im los. Gdy wszyscy si臋 po艂o偶yli, Ferd wr贸ci艂 do Priona i ha艂a艣liwie powita艂 poranek, trzymaj膮c za r臋ce piel臋gniarki/kelnerki. Teraz za to p艂aci艂.
Wypi艂 kilka m膮drych drink贸w - niezbyt rozs膮dne posuni臋cie dla kogo艣 dysponuj膮cego mocno ograniczonymi zdolno艣ciami umys艂owymi - a cho膰 fala abstrakcyjnego my艣lenia by艂a bardzo przyjemna (w ko艅cu zrozumia艂 Ulissesa, sztuk臋 nowoczesn膮 i trygonometri臋), powr贸t do zwyk艂ego IQFerda wywo艂a艂 kaca giganta. Przed po艂o偶eniem si臋 spa膰 wypi艂 wielk膮 szklank臋 wody i poczyta艂 Encyklopedi臋 Britannic臋. Nie pomog艂o. Teraz na zmian臋 wydawa艂 z siebie s艂abe j臋ki i domaga艂 si臋 swego tradycyjnego lekarstwa: delicji.
Balansuj膮ce z wdzi臋kiem na ziemi niczyjej pomi臋dzy ciastkiem i czekoladk膮, te urocze, pomara艅czowo-膰zekoladowe s艂odycze nie mia艂y 偶adnych walor贸w leczniczych. Mimo to Ferd zapar艂 si臋, twierdz膮c, 偶e to jedyny lek na kaca. I w tej chwili sze艣膰 opakowa艅 pod膮偶a艂o ku niemu z kablooey.com.
Zad藕wi臋cza艂 dzwonek, Barry otworzy艂 i ujrza艂 dostarczyciela z kablooey.com trzymaj膮cego pod pach膮 kask. Na jego czole widnia艂 idealnie oddany pytakrzyk.
Barry zagapi艂 si臋 na艅 z otwartymi ustami. Czy偶by mia艂 brata? A je艣li tak, mo偶e zdo艂a wys臋pi膰 co艣 za darmo z kab-looey.com?
- M贸j wygl膮da du偶o lepiej ni偶 tw贸j. - Dostarczyciel prychn膮艂. - By艂bym cholernie wkurzony, gdybym mia艂 na czole takie pokr臋cone g贸wno.
Barry bez s艂owa wypu艣ci艂 ustami powietrze. -Ale... jak?
- W m艂odo艣ci uwielbia艂em te ksi膮偶ki — wyja艣ni艂 tamten, podnosz膮c karton delicji. —Ale potem odkry艂em dziewczyny. Podpisz tutaj. — Wr臋czy艂 Barry'emu formularz, przybieraj膮c min臋 skrzywdzonego niewini膮tka w nadziei na wi臋k
szy napiwek. —To moja ostatnia dostawa, w po艂udnie firma si臋 zwija.
Barry zastanawia艂 si臋, czy tamten go nie nabiera. Mimo wszystko da艂 mu pi膮taka.
- Dzi臋ki. - Dostarczyciel odwr贸ci艂 si臋 i odszed艂.
Barry zamkn膮艂 drzwi. Wr臋czy艂 karton Ferdowi, kt贸ry ot
worzy艂 go z zapa艂em g艂odnego wilka.
- Dzi臋kuj臋. O Bo偶e, moja g艂owa mnie zabije.
- C贸偶, jak powiedzia艂 Sartre, 偶ycie jest b贸lem.
Ferd nie odpowiedzia艂; chrupa艂 w艂a艣nie jak szalony.
To by艂 Budda - wtr膮ci艂a Herbina.
呕adna r贸偶nica. - Barry wzruszy艂 ramionami.
Spadajmy st膮d - wtr膮ci艂 Jorge. - Zbrodnia nie pop艂aca, wi臋c do po艂udnia musz臋 wr贸ci膰 do pracy.
Barry, Lon, Jorge i Ferd ustawili si臋 w kolejce, czekaj膮c na sw膮 przemian臋 w pieczywo. Jorge jako pierwszy zap艂aci艂 frycowe. Herbina, nim przypomnia艂a sobie stosowne zakl臋cie, zamieni艂a go w obrzyna i obrze偶e.
R贸偶d偶ki rano powoli si臋 rozgrzewaj膮. — Potrz膮sn臋艂a swoj膮 niczym termometrem.
Mnie zr贸b z makiem, z makiem! — wrzasn膮艂 Lon, pod^ skakuj膮c, by podkre艣li膰 swe s艂owa. Uwielbia艂 mak.
Herbina us'miechn臋艂a si臋 — w takich chwilach mog艂a niemal my艣le膰 o 艁onie jako o uroczym ch艂opczyku, a nie wymagaj膮cym, ci臋偶ko rannym by艂ym ch艂opaku o straszliwych brakach w dziedzinie higieny osobistej.
Gdy ch艂opcy zamienili si臋 w pieczywo, wsadzi艂a ich do papierowej torby i ruszy艂a w g艂膮b ulicy, by kupi膰 kolejne dwadzie艣cia obwarzank贸w. U艂o偶y艂a je na wierzchu, ku sporej konsternacji st艂oczonych koleg贸w. Ich st艂umione przekle艅stwa wkr贸tce ucich艂y. Herbina za艂o偶y艂a, 偶e zasn臋li. Ziewn臋艂a wsp贸艂czuj膮co — 偶adne z nich si臋 nie wyspa艂o.
Wsiad艂a do taks贸wki i poda艂a kierowcy adres Fantastic. Korzystaj膮c z chwili, gdy kierowca pogr膮偶y艂 si臋 w rozmowie przez kom贸rk臋, machn臋艂a nad sob膮 r贸偶d偶k膮, mamrocz膮c pradawne zakl臋cie.
- Paskud-uni!
Jej codzienny str贸j znikn膮艂, zast膮piony przez stosownie okropny, nieprzemakalny uniform z poliestru. Magiczna ig艂a z nitk膮 wyhaftowa艂a na zielonej czapce i kombinezonie napis supersmak.
Podczas jazdy Herbina powt贸rzy艂a w g艂owie ca艂y plan i gdy dotar艂a do Fantastic, wszystko posz艂o g艂adko. Wesz艂a przez drzwi, wjecha艂a wind膮 na dziesi膮te pi臋tro, szybko (i, jak doda艂a w my艣lach, zdecydowanie profesjonalnie) u艂o偶y艂a obwarzanki na stole konferencyjnym. W艂as'nie mia艂a zabra膰 z powrotem na d贸艂 torebk臋 z czterema zamienionymi w pieczywo ch艂opcami, gdy poczu艂a na ramieniu r臋k臋 m臋偶czyzny o czerwonej twarzy, ubranego w nudny szary garnitur.
- Och! - Herbina podskoczy艂a.
- Sk膮d te nerwy? — spyta艂 m臋偶czyzna. — Ja nie gryz臋.
Zrobi艂by艣 co艣 gorszego, gdyby艣 wiedzia艂 co planuj臋, po
my艣la艂a.
- B臋dzie nas wi臋cej ni偶 zwykle - rzek艂 - lepiej zostaw je wszystkie.
-Ale... te s膮 czerstwe. - Herbina przycisn臋艂a do piersi torb臋.
- Nie szkodzi. — M臋偶czyzna odebra艂 jej pakunek. - Podpieczemy je.
Herbina mia艂a nadziej臋, 偶e na jej twarzy nie odbi艂a si臋 zgroza.
P-podpieczecie?
Tak. Nie robicie tego w Nowym Jorku? - Wyrzuci艂 zawarto艣膰 torby na sam wierzch tacy.
Herbina prze艂kn臋艂a 艣lin臋, a m臋偶czyzna odda艂 jej pust膮 torb臋.
Hej, lubisz Barry'ego Trottera? - spyta艂 z us'miechem.
Chyba wszyscy go lubi膮 — odpar艂a z lekk膮 nutk膮 ironii,
Mam co艣 dla ciebie. - Wyj膮艂 z kieszeni ruchom膮 figurk臋. - Kogo wolisz, Barry'ego czy Herbin臋?
Herbin臋? Kto to jest Herbina? - spyta艂a Herbina. -Nigdy nie czyta艂am ksi膮偶ek.
To dziewczyna Barry'ego.
Wcale nie! - zaprotestowa艂a, zapominaj膮c gdzie jest.
-A m贸wi艂a艣, 偶e nie czyta艂a艣 ksi膮偶ek. - M臋偶czyzna roze艣mia艂 si臋. — W porz膮dku, wielu doros艂ych z pocz膮tku nie przyznaje si臋 do tego. Nam to nie przeszkadza, o ile je kupujesz. We藕 Herbin臋. - Uni贸s艂 ku niej figurk臋 tak, 偶e znalaz艂y si臋 twarz膮 w twarz. - Rany, mo偶na by was wzi膮膰 za siostry.
- Tak pan my艣li? - Herbina u艣miechn臋艂a si臋 s艂abo.
-W艂a艣nie wys艂ali艣my dwadzie艣cia milion贸w takich do
MacDaniela. Maj膮 zach臋ci膰 dzieciaki, by kupowa艂y wi臋cej ich przesolonych 艣wi艅stw. Osobi艣cie nigdy tego nie tykam, szkodzi na pukawk臋. - Si臋gn膮艂 po pumperniklowego obwarzanka. - Te to co innego, maj膮 ma艂o t艂uszczu.
Herbina zwalczy艂a pokus臋, by wytr膮ci膰 mu go z d艂oni. Gdyby to zrobi艂a, wszystko by si臋 wyda艂o. Jednak偶e w przeciwnym razie ch艂opcom grozi艂o zjedzenie.
M臋偶czyzna ugryz艂 pot臋偶ny k臋s. Herbina z dr偶eniem serca czeka艂a na ciche krzyki. Na szcz臋艣cie jednak nie us艂ysza艂a ich.
Jestem Brent - przedstawi艂 si臋, podaj膮c jej oblepion膮 okruchami d艂o艅.
Cze艣膰 Brent, ja... - Herbina zapomnia艂a wymy艣li膰 sobie imi臋 — naprawd臋 si臋 艣piesz臋, wi臋c je艣li mi wybaczysz...
Mog艂a ju偶 tylko zostawi膰 ch艂opc贸w samym sobie. Mia艂a nadziej臋, 偶e jako艣 si臋 wybroni膮 (o ile obwarzanki mog膮 si臋 broni膰). Ona tymczasem musia艂a jak najszybciej uwolni膰 J.G. i po nich wr贸ci p贸藕niej. Po偶egna艂a si臋, podesz艂a do windy i kilka razy gor膮czkowo nacisn臋艂a przycisk. W ko艅cu kabina podjecha艂a, Herbina nacisn臋艂a guzik z napisem komnata tortur. Si艂ownia, akurat, pomy艣la艂a. Winda zje偶d偶a艂a powoli - budynek wygl膮da艂 na nowy, lecz jego wn臋trzno艣ci by艂y stare. Drzwi otwar艂y si臋 i Herbina ujrza艂a ros艂ego stra偶nika z wielkim pistoletem u boku.
- Przykro mi, panienko, musia艂a艣 pomyli膰 pi臋tra. Tu nie wpuszczamy go艣ci.
Herbina uda艂a idiotk臋.
- Och tak, bardzo mi przykro.
Jak mam omin膮膰 tego osi艂ka? - zastanawia艂a si臋 gor膮czkowo.
M贸g艂by mi pan powiedzie膰, jak si臋 dosta膰 do holu?
呕aden problem - odpar艂 stra偶nik. - Wystarczy nacisn膮膰 P, o tu.
Drzwi si臋 zamkn臋艂y i Herbina wyci膮gn臋艂a r贸偶d偶k臋 i unios艂a j膮 nad sob膮.
- Anorexianervosa.
Teraz by艂a urz臋dask膮, Susan Thompson. Bardzo ch臋tnie narobi臋 jej k艂opot贸w, pomy艣la艂a. Dotar艂szy do holu g艂贸wnego, z powrotem nacisn臋艂a KT, nim ktokolwiek zd膮偶y艂 wej艣膰 do windy. Protesty szybko ucich艂y.
Drzwi si臋 otwar艂y i zn贸w ujrza艂a stra偶nika. Tym razem odsun膮艂 si臋 na bok, rzepuszczaj膮c j膮.
- Dzie艅 dobry, pani Thompson. Wi臋藕niarka zachowuje si臋 ca艂kiem spokojnie.
Herbina odwr贸ci艂a si臋.
- Zgubi艂am m贸j klucz do celi — oznajmi艂a, staraj膮c si臋, by
zabrzmia艂o to autorytatywnie. - M贸g艂by艣 mi j膮 otworzy膰?
Stra偶nik natychmiast wyczu艂, 偶e co艣 jest nie tak, by艂 bowiem m膮drzejszy, ni偶 na to wygl膮da艂; Thompson zawsze nazywa艂a wi臋藕niark臋 „nasz膮 g臋si膮 znosz膮c膮 z艂ote jaja".
- Nie potrzebuje pani klucza, wystarczy machn膮膰 kart膮 przed drzwiami. Dobrze pani wie. - Si臋gn膮艂 po telefon. - St贸j i nie ruszaj si臋, kimkolwiek jeste艣.
-A, do diab艂a! — Herbina zazgrzyta艂a z臋bami i b艂yskawicznie pozbawi艂a go przytomno艣ci zakl臋ciem. - Ja to wezm臋, pi臋kne dzi臋ki — rzek艂a, odpinaj膮c mu od paska kart臋.
Chwil臋 p贸藕niej stan臋艂a przed grubymi, metalowymi drzwiami z tabliczk膮 g艂osz膮c膮: „Nie ma tu nic do ogl膮dania - zwyk艂y schowek na szczotki - nieupowa偶nionym wst臋p wzbroniony". Przesun臋艂a kart臋 magnetyczn膮 przez czarny, plastikowy czytnik i ci臋偶kie drzwi si臋 otwar艂y. W 艣rodku, w p贸艂mroku siedzia艂a niegdy艣 dumna J.G. Rollins.
- Aaa! - krzykn臋艂a, kul膮c si臋 w k膮cie.
Ca艂y pok贸j od pod艂ogi po strop wy艂o偶ono stalowymi p艂ytami. Pr贸cz nagiej 偶ar贸wki zwisaj膮cej z sufitu znalaz艂y si臋 w nim jedynie st贸艂 z maszyn膮 do pisania, wi臋zienny klozet w k膮cie i du偶e poide艂ko z wod膮. W k膮cie le偶a艂 stos podartych egzemplarzy „Publishers Weekly" - zapewne tam w艂a艣nie sypia艂a najpopularniejsza na 艣wiecie autorka ksi膮偶ek dla dzieci.
- O Bo偶e, dopiero wczoraj zaaplikowali艣cie mi elektrody - wyrz臋zi艂a J.G. - Da艂am wam wasz rozdzia艂!
Jak dosz艂o do tego, 偶e Fantastic uwi臋zi艂 swoj膮 gwiazd臋?
Pi膮ta powie艣膰 Barry Trotter i Zakon Penisa opowiada艂a o burzliwym okresie dojrzewania Barryego. Fani odpowiedzieli niezliczonymi, niestosownie erotycznymi fanfi-kami, i przypu艣cili szturm na ksi臋garnie, bij膮c wszelkie rekordy sprzeda偶y. Ryzykowna decyzja zdecydowanie si臋 op艂aci艂a.
Po sz贸stej ksi膮偶ce, Barry Trotter i Straszliwe Magiczne Cu艣, krytycy zarzucili jej, 偶e robi si臋 leniwa. Potem jednak nast膮pi艂 ambitny, licz膮cy sobie 4700 stron tom si贸dmy, Barry Trotter i Rycerze S艂owotoku, w kt贸rym J.G. pr贸bowa艂a zamkn膮膰 wszystkie w膮tki wprowadzone w poprzednich cz臋艣ciach. Procesy wytaczane przez czytelnik贸w zranionych przez pot臋偶ne tomiszcze spowodowa艂y powstanie tomu 贸smego Barry Trotter wpada w sza艂 i zabija stado prawnik贸w (Fantastic wymusi艂 zmian臋 tytu艂u na Barry Trotter i Armia Akt贸wek). Najwyra藕niej J.G. zacz臋艂o odbija膰 i wydawnictwo potrzebowa艂o coraz ostrzejszych metod przymusu, by zach臋ci膰 j膮 do dalszego pisania. Teraz kuli艂a si臋 pod 艣cian膮. Herbina machn臋艂a r贸偶d偶k膮 i Susan Thompson znikn臋艂a zast膮piona przez Herbin臋 Supersmak*.
J.G. natychmiast wsta艂a.
Przepraszam, nie zamawia艂am 偶adnego jedzenia -oznajmi艂a. - Pewnie pomyli艂a艣 pi臋tra...
To ja, kretynko - rzuci艂a Herbina. - Herbina Gringor.
* Wersja niedost臋pna w sklepach z zabawkami. Jeszcze.
- Och, dzi臋ki Bogu - j臋kn臋艂a J.G. - Prosz臋, pom贸偶 mi. Zrobi臋 wszystko. Obiecuj臋, 偶e w nast臋pnej ksi膮偶ce b臋dziesz mniejsz膮 dziwaczk膮.
— Po pierwsze, zamknij si臋 - poleci艂a Herbina.
Autorka wygl膮da艂a okropnie - po spotkaniu z marke-
torami zosta艂a zwabiona na d贸艂 i uwi臋ziona w tym lochu w stylu Kruppsa. Przez ostatnie dwa tygodnie 偶y艂a w warunkach dickensowskiego zniewolenia. Herbina oceni艂a, 偶e J.G. ca艂y czas mia艂a na sobie ten sam gustowny kostium. Podeszwy jej rajstop przetar艂y si臋 na wylot i ich strz臋py rozpaczliwie zwisa艂y wok贸艂 艂ydek.
- Chod藕 - rzuci艂a, chwytaj膮c za szczup艂膮 r臋k臋 bajecznie bogat膮, niebezpiecznie niedo偶ywion膮 pisark臋. - Wyno艣my
si臋 st膮d.
Pobieg艂y - no, 艣ci艣lej jedna pobieg艂a, druga ruszy艂a chwiejnie - do windy. Obie kobiety nerwowo przest臋po-wa艂y z nogi na nog臋. Autorka kilka razy pr贸bowa艂a co艣 powiedzie膰, ale Herbina za ka偶dym razem ucisza艂a j膮, zastanawiaj膮c si臋 gor膮czkowo. Jak ma j膮 st膮d wyci膮gn膮膰? Czy dyrektorzy po偶arli ju偶 ch艂opc贸w? I czy powinna kupi膰 tamte buty, kt贸re widzia艂a wczoraj w sklepie?
Drzwi windy otwar艂y si臋 i, niczym duch Fantastic powstaj膮cy w gniewie, by broni膰 najcenniejszego skarbu wydawnictwa, stan膮艂 przed nimi Randy Radosny Rott-weiler.
Randy zdj膮艂 g艂ow臋 i ujrza艂y 艂ysiej膮cego m艂odzie艅ca o fatalnej cerze.
— Przepraszam - rzek艂 - pomyli艂em pi臋tra. Przez t臋 g艂ow臋 zupe艂nie nic nie widz臋.
Herbina i J.G. wsiad艂y do windy.
Pisarka by艂a przera偶ona - i s艂usznie, pomy艣la艂a Herbina. Nie w膮tpi艂a, 偶e Fantastic wola艂by zabi膰 J.G., ni偶 pozwoli膰, by odesz艂a wolno i wygada艂a wszystko prasie. Autorka nie mog艂a oskar偶y膰 ich o uwi臋zienie - Amnesty International zapada na dziwn膮 艣lepot臋, gdy w gr臋 wchodz膮 wyst臋pki 艣wiata wydawniczego - mog艂a jednak uderzy膰 w znacznie czulszy punkt: przenie艣膰 prawa do ksi膮偶ek Barry'ego do konkurencji. Nagle Herbina wpad艂a na genialny pomys艂.
Co taki mi艂y facet robi w podobnym kostiumie? — spyta艂a.
O dziesi膮tej mamy szkoln膮 wycieczk臋 - wyja艣ni艂 cz艂o-wiek-pies. - Dzieciaki szalej膮 za Randym. - Za艣mia艂 si臋 z gorycz膮. - Pytam tylko, czy po to ko艅czy艂em studia dramatyczne w Yale?
- 艢wietnie, to wszystko, co chcia艂am wiedzie膰.
Dwadzie艣cia minut odpowiada艂o jej idealnie. Szybko
wyci膮gn臋艂a r贸偶d偶k臋 i powali艂a go zakl臋ciem D艂awik Senny. Osun膮艂 si臋 na pod艂og臋 pogr膮偶ony we 艣nie.
- Pom贸偶 mi zdj膮膰 mu kostium — poleci艂a J.G. — I wk艂adaj go.
Gdy dotar艂y do sali konferencyjnej na dziesi膮tym, autorka zak艂ada艂a w艂a艣nie g艂ow臋 Randy'ego. Wysiad艂y z windy, pozostawiaj膮c le偶膮cego w k膮cie, odzianego w bielizn臋 m臋偶czyzn臋, kt贸ry spa艂 s艂odko.
- Chod藕 za mn膮 i nie odzywaj si臋 - rzuci艂a Herbina.
Wesz艂y do sali konferencyjnej, z kt贸rej umykali w艂a艣nie
kaszl膮cy, d艂awi膮cy si臋 dyrektorzy.
- Co艣 jest bardzo nie tak z tymi obwarzankami - oznajmi艂a jedna z kobiet, ocieraj膮c 艂zawi膮ce oczy. - To nie pieczywo, to plugastwo.
-Wiem, prosz臋 pani - odpar艂a spokojnie Herbina. 1 W艂a艣nie dosta艂am wiadomo艣膰 z dyrekcji informuj膮c膮 o partii zepsutych obwarzank贸w. Zabior臋 je i dopilnuj臋, by zosta艂y zniszczone.
M贸j Bo偶e, nigdy nie czu艂em podobnego smrodu. - Jaki艣 m臋偶czyzna przycisn膮艂 do nosa chustk臋. - Co jest z nimi nie tak?
S膮 wysoce eksperymentalne - wyja艣ni艂a Herbina - z dodatkiem sztucznego 艂oju. Wasz dzia艂 kadr podpisa艂 zgod臋 na przeprowadzenie na was eksperymentu.
Tymi s艂owami wywo艂a艂a zam臋t. Ciekawe co si臋 sta艂o, pomy艣la艂a.
Tymczasem grupka dyrektor贸w dra偶ni艂a si臋 z Randym, d藕ga艂a go palcami, klepa艂a po pysku. Herbina mia艂a nadziej臋, 偶e J.G. si臋 nie zdemaskuje. Nie spuszczaj膮c z nich oka, po艣piesznie zgarn臋艂a obwarzanki i wrzuci艂a do torby.
Hej, ja je jad艂em - zaprotestowa艂 niski g艂os zza jej plec贸w. Odwr贸ci艂a si臋 z przera偶on膮 min膮.
Nie! To znaczy nie, nie mo偶e pan.
Tak, wiem, smr贸d. Nie powinienem tu sta膰 i pozwala膰, by zniszczy艂 mi garnitur. - M臋偶czyzna odgryz艂 kolejny k臋s. Herbina zobaczy艂a okruchy wcze艣niejszych ofiar oblepiaj膮ce g臋sty, sumiasty w膮s. Wyt臋偶y艂a s艂uch, oczekuj膮c cichutkich krzyk贸w. - Ale w Wietnamie straci艂em wszystkie narz膮dy w臋chu, wi臋c mnie nie robi to 偶adnej r贸偶nicy. Zupe艂nie nic nie czuj臋.
Herbina zmusi艂a si臋, by odwr贸ci膰 wzrok od paszczy 艣mierci, kt贸ra zapewne mia偶d偶y艂a w艂a艣nie bezlito艣nie jednego z jej szkolnych koleg贸w. C贸偶, nic ju偶 na to nie poradzi.
Zna艂a ryzyko towarzysz膮ce przemianie w 偶ywno艣膰; wszyscy je znali. Czas znika膰.
Hej, zostaw mi par臋 - poprosi艂 m臋偶czyzna.
Nie mog臋 - odpar艂a, staraj膮c si臋, by zabrzmia艂o to rado艣nie i autorytatywnie jednocze艣nie, jak to u Amerykan贸w. - Zepsute. Dzi臋ki. Pa.
Chwyci艂a torb臋 z obwarzankami, podesz艂a do windy i nacisn臋艂a guzik. Kabina podjecha艂a i wszyscy st艂oczyli si臋 w 艣rodku - Herbina, dyrektorzy i Randy, nadal ofiara prze艣ladowa艅. Wydawcy z wyra藕n膮 przyjemno艣ci膮 powr贸cili do czas贸w dzieci艅stwa i dr臋czenia m艂odszych i s艂abszych.
- Wiecie co - zaproponowa艂 drab w garniturze - zobaczmy, kto si臋 tam kryje.
Poci膮gn膮艂 g艂ow臋. J.G. zacisn臋艂a r臋ce na przedramionach m臋偶czyzny, pr贸buj膮c go odepchn膮膰. Zacz臋li si臋 si艂owa膰.
- Uhm - zainterweniowa艂a Herbina. - On jest bardzo wra偶liwy.
Osi艂ek odwr贸ci艂 si臋 do niej.
Sk膮d wiesz, do diab艂a?
Powiedzia艂 mi. Ma k艂opoty z cer膮.
Osi艂ek mia艂 ju偶 w艂a艣nie wym贸wi膰 s艂owo na „k", gdy kolejny dyrektor, wyra藕nie wy偶szy rang膮, rzek艂:
- Bill, przesta艅 si臋 zachowywa膰 jak dupek. Musimy si臋 zastanowi膰, jak sprzeda膰 Barry'ego Aborygenom.
S艂ysza艂a ju偶 kiedy艣 ten g艂os, w telewizyjnym programie o ksi膮偶kach. Wstrz膮艣ni臋ta Herbina u艣wiadomi艂a sobie, 偶e stoi obok samego prezesa Fantastic Books. Wygl膮da艂 nieszkodliwie, jak czyj艣 dziadek - i pewnie zreszt膮 nim by艂. Mimo wszystko po plecach sp艂yn臋艂a jej kropla potu.
Ukryta wewn膮trz kostiumu J.G. kichn臋艂a.
- Przepraszam — mrukn臋艂a, sztucznie obni偶aj膮c g艂os.
Po pokonaniu kilku pi臋ter drzwi windy otwar艂y si臋 i stan臋艂a w nich Susan Thompson. Herbina zakas艂a艂a, pr贸buj膮c ukry膰 twarz.
Nie ma miejsca - oznajmi艂 jeden z dyrektor贸w.
Pojad臋 nast臋pn膮 - odpar艂a Susan.
W chwili gdy drzwi zacz臋艂y si臋 zamyka膰, z t艂umu wystrzeli艂a czyja艣 r臋ka i Herbina us艂ysza艂a g艂os Brenta.
- Susan — krzykn膮艂 — sp贸jrz na t臋 dziewczyn臋. Czy nie wygl膮da jak bli藕niaczka Herbiny?
Thompson unios艂a wzrok znad przegl膮danego raportu i spojrza艂a wprost na ni膮. Prosz臋, tylko mnie nie poznaj, b艂aga艂a w duchu Herbina. Prosz臋.
- Prawdziwa Herbina jest grubsza - odpar艂a Susan i z powrotem zaj臋艂a si臋 papierami.
Drzwi zamkn臋艂y si臋 z sykiem. Wkurzona Herbina wymamrota艂a kilka s艂贸w i na biodrach Thompson bezszelestnie osiad艂o pi臋膰 kilo nieusuwalnego cellulitu.
W ko艅cu dotarli do pi膮tego pi臋tra, gdzie wszyscy dyrektorzy wysiedli. Gdy drzwi si臋 zamkn臋艂y, Herbina odetchn臋艂a z ulg膮. Us艂ysza艂a st艂umion膮 modlitw臋 dzi臋kczynn膮 dobiegaj膮c膮 gdzie艣 z okolicy szyi Randy'ego.
Winda zatrzyma艂a si臋 na parterze, wysiad艂y i ruszy艂y do wyj艣cia. Czy ochroniarze je wypuszcz膮? Czy kto艣 odkry艂 ju偶 u艣pionego aktora b膮d藕 og艂uszonego stra偶nika?
Jeden z m臋偶czyzn odwr贸ci艂 si臋 ku nim.
Hej, Randy, wycieczka ju偶 czeka - rzek艂. Zmie艅 g艂os, b艂aga艂a w duchu Herbina.
Musz臋 zabra膰 co艣 z samochodu.
- Niby co? Obro偶臋 przeciw pch艂om? - Stra偶nik za艣mia艂
si臋 durnowato.
Tu偶 za drzwiami wpad艂y na kobiet臋 w uniformie d藕wigaj膮c膮 torb臋 pe艂n膮 jedzenia.
- Przepraszam - mrukn臋艂a Herbina i u艣wiadomi艂a sobie, 偶e w艂a艣nie zjawi艂a si臋 prawdziwa firma cateringowa. Musia艂y znika膰, i to szybko.
Podczas gdy w holu wybuch艂o zamieszanie, dwie kobiety zatrzyma艂y taks贸wk臋 i z ulg膮 odjecha艂y. W chwil臋 p贸藕niej do stra偶nik贸w podbieg艂 m臋偶czyzna w bokserkach, zatrzyma艂 si臋 w po艣lizgu na 艣wie偶o wypastowanej pod艂odze.
- Pos艂uchaj, stary, nie mo偶esz chodzi膰 w takim stroju - upomnia艂 go stra偶nik. - Jest tu ca艂a grupa drugokla- sist贸w...
-Ten facet ukrad艂 mi kostium! Zap艂aci艂em dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t dolar贸w kaucji.
I wtedy zacz臋艂a si臋 prawdziwa zabawa.
ROZDZIA艁 13 1 WZLOTY I UPADKI
Nieokie艂znane osobliwo艣ci Manhattanu sprawiaj膮, 偶臋 miejscy taks贸wkarze staj膮 si臋 wzorcami tolerancji. Jednak偶e nawet w podobnej dzielnicy wielkie maskotki w futrzanych kostiumach zwracaj膮 na siebie uwag臋. Taksiarz podkr臋ci艂 g艂o艣niej radio z nadziej膮, 偶e dziwaczni pasa偶erowie nie narobi膮 zamieszania.
J.G. zdj臋艂a g艂ow臋.
- Wolno艣膰! - wrzasn臋艂a, przekrzykuj膮c g艂o艣ne, wibruj膮ce kadencje zdecydowanie nie anglosaskiej muzyki. - Jestem wolna. - Wiedziona nag艂ym impulsem, uca艂owa艂a serdecznie Herbin臋.
Taks贸wkarz przygl膮da艂 im si臋 nerwowo w lusterku. Ostatecznie byli w Greenwich Village.
- Prosz臋 jecha膰 - rzuci艂a Herbina.
Nie 偶yczy艂a sobie, by kto艣 j膮 obserwowa艂, zw艂aszcza gdy zamierza si臋 uciec do czar贸w. Wyj臋艂a z torby obwarzanek i po艂o偶y艂a na siedzeniu obok.
- Dzi臋kuj臋, Herbino, ale mam do艣膰 chleba i wody do ko艅ca moich dni.
Herbina stukn臋艂a w obwarzanek r贸偶d偶k膮. Nic si臋 nie sta艂o, wi臋c wyrzuci艂a go przez okno i trafi艂a czekaj膮c膮 na autobus kobiet臋.
- Co ty robisz? — zainteresowa艂a si臋 J.G.
- Sama zobaczysz. - Herbina wyj臋艂a kolejny obwarzanek.
Tym razem w taks贸wce b艂ysn臋艂o i nagle obok nich pojawi艂
si臋 Jorge, wytrzepuj膮cy z w艂os贸w ziarenka sezamu. Nast臋pnie Herbina przemieni艂a Barry ego, 艁ona i w ko艅cu Ferda. Na 偶adnym z nich (nic dziwnego, wystarczy sprawdzi膰 tytu艂 ksi膮偶ki) nie pozosta艂 nawet 艣lad dyrektorskich z臋b贸w. Gdy sko艅czy艂a, z ty艂u taks贸wki zapanowa艂 niesamowity 艣cisk. Stopa Barry'ego wystawa艂a nawet przez okno.
- B臋dziecie musieli zap艂aci膰 dodatkowo - oznajmi艂 nie wzruszony taks贸wkarz.
Gdy skr臋cili w ulic臋 Ferda i Jorgego, Barry jako pierwszy dostrzeg艂 olbrzymi t艂um, przelewaj膮cy si臋 z艂owieszczo przed Oneid膮. Kto艣 z tub膮 przy ustach zaintonowa艂:
- Nie przeszkadzajcie filmowi, ten film b臋dzie morowy.
Kilka innych os贸b pali艂o kuk艂臋 Barry'ego.
- Prosz臋 wysadzi膰 nas tutaj - rzek艂 Barry. - Jorge, masz gumolskie pieni膮dze, zap艂a膰 mu.
Jorge wcisn膮艂 taksiarzowi w r臋k臋 dziesi臋ciodolar贸wk臋 i wszyscy wysiedli, przykucaj膮c za drzwiami taks贸wki, by nikt ich nie zobaczy艂. Kto艣 musia艂 zdradzi膰, 偶e Barry przyby艂 do miasta i w jakim celu. Ca艂a ta sprawa mocno cuchn臋艂a Bold Spicem. Pytakrzyk Barry'ego zapulsowa艂 potakuj膮co. Niepostrze偶enie przemkn臋li za r贸g.
- Nie mo偶emy tam wr贸ci膰 - oznajmi艂 Barry.
- Wed艂ug mnie nie wygl膮dali zbyt gro藕nie - odpar艂 Ferd. - Za艂o偶臋 si臋, 偶e to same
fa艂szywki.
Fa艂szywki to istoty przypominaj膮ce zombi, tworzone i kontrolowane przez marketor贸w. Zwykle wyst臋puj膮 w stadach zwanych grupami focusowymi. Rujnuj膮 filmy debilnymi reakcjami, udzielaj膮 krety艅skich odpowiedzi w ankietach i wybieraj膮 g艂upawych polityk贸w. Podstawowa zasada brzmi: kiedy zadajecie sobie pytanie „jak ludzie mog膮 by膰 tacy g艂upi?", zwykle w gr臋 wchodz膮 nie ludzie, tylko w艂a艣nie fa艂szywki.
- Cicho, gaziku - warkn膮艂 Jorge. - Barry ma racj臋, z fa艂szywkami i marketorami poradzimy sobie bez trudu zakl臋ciem Niedowiarus, ale w t艂umie mog膮 by膰 te偶 bandziory z Fantastic.
J.G. g艂o艣no prze艂kn臋艂a 艣lin臋.
- Chod藕my do Malucha - zaproponowa艂 Jorge. - Za艂o偶臋 si臋, 偶e wci膮偶 jeszcze sprz膮taj膮 po nocnych wyst臋pach. Mitch nas wpu艣ci.
Kilka minut p贸藕niej, siedz膮c bezpiecznie pod ziemi膮 przy stole pe艂nym kanapek i butelek RabTasticu kupionych w miejscowych delikatesach, nasi bohaterowie opijali sw贸j sukces. Barry potrz膮sn膮艂 butelk膮 i obryzga艂 Herbin臋 z tak膮 min膮, jakby otwiera艂 szampana, pe艂en zapa艂u, rado艣nie niszczycielski - zupe艂nie jak za dawnych czas贸w.
Tymczasem nast臋pna zmiana muzyk贸w zacz臋艂a kr膮偶y膰 po o艣wietlonej 艣wiecami sali, 膰wicz膮c, rozstawiaj膮c sprz臋t i opowiadaj膮c dowcipy zrozumia艂e najwyra藕niej wy艂膮cznie dla innych jazzman贸w. Obie grupki nie zwraca艂y na siebie najmniejszej uwagi.
- Co w艂a艣ciwie si臋 sta艂o w sali konferencyjnej? - spyta艂a Herbina. - Gdy tam dotar艂am, wszyscy wygl膮dali jakby mieli zwymiotowa膰.
Ch艂opcy odwr贸cili si臋 z wyczekuj膮cymi minami do Ferda.
- Nie mog艂em si臋 powstrzyma膰 — wymamrota艂 brat 艁ona. - Mia艂em straszne gazy.
Raz jeszcze stare powiedzonko pijak贸w: „M膮dre drinki i piwo, a 偶ywo ostaszki, drink dwa razy, mocne gazy" okaza艂o si臋 wulgarne, lecz prawdziwe. Tyle 偶e tym razem ocali艂o ch艂opcom 偶ycie.
Dyrektorzy byli g艂odni i szybko spa艂aszowali bezrozumne obwarzanki. Na szcz臋s'cie pierwszym z przemienionych bohater贸w, skazanym na 艣mier膰 z topionym serem, okaza艂 si臋 Ferd, kt贸remu przez ca艂y ranek dokucza艂o potworne wzd臋cie (nieszcz臋sny skutek uboczny osobliwych, wzmacniaj膮cych intelekt mikstur, kt贸re wypi艂 poprzedniego wieczoru). W chwili, gdy wiceprezes do spraw dystrybucji uni贸s艂 go do rozdziawionej g臋by, strach pokona艂 wszelkie opory i Ferd pierdn膮艂. Jak zwykle, po pierwszej emisji gaz贸w nast膮pi艂y kolejne, coraz mocniejsze i bardziej smrodliwe. Wkr贸tce ca艂e pomieszczenie spowi艂a odra偶aj膮ca, zielonkawa mgie艂ka i szefostwo Fantastic przesz艂o od pokas艂ywania i wycierania oczu do nieuprzejmych uwag, by wreszcie run膮膰 na ziemi臋 i pr贸bowa膰 odczo艂ga膰 si臋 w bezpieczne miejsce. Nie trzeba dodawa膰, 偶e potem nikt ju偶 nie zjad艂 偶adnego obwarzanka.
Zebrani wok贸艂 stolika za艣miewali si臋 g艂o艣no. Na scenie rozgrzewa艂a si臋 mumia-tr臋bacz z sekcj膮 rytmiczn膮 z艂o偶on膮 z zombi.
Dzi臋ki rabarbarowi, b臋d膮cemu jak wiadomo naturalnym serum prawdy, rozmowa zn贸w przybra艂a powa偶ny ton.
Barry odwr贸ci艂 si臋 nagle do J.G.
- Pewnie si臋 zastanawiasz, czemu ci臋 uwolnili艣my? Musimy powstrzyma膰 realizacj臋 filmu o Barrym Rotterze i uznali艣my, 偶e ty wiesz jak to zrobi膰.
Na wspomnienie o filmie J.G. zesztywnia艂a.
- Niezmiernie si臋 ciesz臋, 偶e Bracia Wagner poka偶膮 moje dzie艂o milionom nowych fan贸w na ca艂ym 艣wiecie - wyrecytowa艂a monotonnym tonem.
To non se膮uitur zaskoczy艂o reszt臋 grupy.
- Uhm, no dobra - mrukn臋艂a Herbina. - Powiedz, J.G., czy jest kto艣 w Fantastic, kto...
J.G. odezwa艂a si臋 ponownie, tym razem g艂o艣niej:
Pracownicy Fantastic to najmilsi, najodwa偶niejsi, najcudowniejsi ludzie jakich znam.
Nie m贸wisz chyba powa偶nie? Ci dranie z Fantastic...
Pracownicy Fantastic to najmilsi, najodwa偶niejsi, najcudowniejsi ludzie jakich znam.
Rany - mrukn膮艂 Ferd. - Chyba jej odbi艂o.
Nie jestem taka pewna - nie zgodzi艂a si臋 Herbina. - J.G., film.
Niezmiernie si臋 ciesz臋, 偶e Bracia Wagner poka偶膮 moje dzie艂o milionom nowych fan贸w na ca艂ym 艣wiecie - wyrecytowa艂a monotonnym tonem.
Fantastic.
Pracownicy Fantastic to najmilsi, najodwa偶niejsi, najcudowniejsi ludzie jakich znam.
Jako艣 j膮 kontroluj膮 - stwierdzi艂 Barry. - Hipnoza?
Nie s膮dz臋 - odpar艂a Herbina. - J.G., poka偶 j臋zyk. -Autorka pos艂ucha艂a i ujrzeli male艅ki, b艂yszcz膮cy mikroczip. Herbina zabra艂a go b艂yskawicznie. — Oto, w czym rzecz.
Gdy s艂yszy pewne s艂owa, to co艣 zmusza j膮 do okre艣lonych odpowiedzi.
J.G. zamruga艂a, jakby ockn臋艂a si臋 z koszmarnego snu.
Dzi臋kuj臋, 偶e mi to wyj臋艂a艣. Powtarzanie raz po raz tego samego jest okropnie m臋cz膮ce.
To dlatego pozwoli艂a Wagnerom tak po 艣wi艅sku traktowa膰 fan贸w Barry'ego przez te wszystkie lata - domy艣li艂 si臋 Jorge. - Zamyka膰 strony i tak dalej. To zupe艂nie do niej nie pasowa艂o.
S艂usznie - doda艂a Herbina.
- Poka偶 - poprosi艂 Barry i Herbina odda艂a mu czip.
Na jego spodzie wygrawerowano: W艂asno艣膰 Z. Gromga-
ra. Odkrycie to wstrz膮sn臋艂o Barrym - Zed pracowa艂 dla Fantastic! Z drugiej strony to mia艂o sens. Pewnie uzna艂, 偶e sprzymierzenie si臋 z si艂ami z艂a b臋dzie najlepszym sposobem zyskania s艂awy.
Herbina i pozostali wyja艣nili sytuacj臋 autorce, kt贸ra z ka偶d膮 chwil膮 denerwowa艂a si臋 bardziej; mo偶e te偶 zaczyna艂a si臋 ba膰.
- Ja nic nie wiem - oznajmi艂a J.G. - Przez ostatnie dwa tygodnie ca艂y czas siedzia艂am w celi. Nie mam nic wsp贸lnego z tym filmem. Przykro mi, okropnie mi g艂upio, ale nie mam 偶adnej w艂adzy. Podpisa艂am wszystkie papiery lata temu.
Barry podj膮艂 b艂yskawiczn膮 decyzj臋.
- W porz膮dku. Je艣li obiecasz, 偶e wr贸cisz do domu i b臋dziesz siedzie膰 cicho, nie porwiemy ci臋.
J.G. mia艂a ura偶on膮 min臋.
- Czy偶bym by艂a workiem ziemniak贸w, kt贸ry ka偶dy mo偶e porwa膰 i zamkn膮膰 w swojej piwnicy?
-J.G. — wtr膮ci艂a Herbina - oczywi艣cie, 偶e ci臋 nie porwiemy. Wiesz, kto za tym stoi? Kogo musimy przekona膰?
- Och, dobrze wiem, kto za tym stoi. - J.G. u艣miechn臋艂a si臋 z l臋kiem. - Lord Vielokont.
Na scenie tr臋bacz zaplu艂 ustnik.
- Czy tylko ja nie jestem zaskoczony? - spyta艂 Jorge.
-Ja jestem zaskoczony - odpar艂 Lon, ca艂y czas kre艣li艂
esy-floresy w cukrze patyczkiem od koktajlu.
Pos艂uchajcie - zacz臋艂a J.G. - Je艣li ktokolwiek wie, jak bystrzy jeste艣cie, to w艂a艣nie ja. I to niezwykle imponuj膮ce, 偶e tak wiele razy pokonali艣cie Vielokonta. Lecz teraz jest inaczej. Musieliby艣cie stawi膰 czo艂o nie tylko lordowi Ciemniak贸w, ale tak偶e Hollywood, a oni si臋 nie patyczkuj膮.
I co z tego? - spyta艂 wyzywaj膮cym tonem Barry.
To przemys艂 wart wiele miliard贸w dolar贸w. Fantastic porwa艂 mnie z powodu kilku milion贸w - zwyk艂ych Ostaszk贸w. Wy kosztowaliby艣cie Braci Wagner znacznie wi臋cej -miliony wydane ju偶 na reklam臋 plus kolejne po wprowadzeniu filmu, nie m贸wi膮c o nast臋pnych pi臋ciu cz臋艣ciach. Oni graj膮 ostro. Nawet sobie nie wyobra偶acie, co mogliby zrobi膰. Pami臋tajcie, to ci sami ludzie, kt贸rzy kieruj膮 kabl贸wkami. - J.G. przerwa艂a na moment, by dotar艂o do nich pe艂ne znaczenie jej s艂贸w. - Nie zamierzam si臋 im nara偶a膰, przekona艂am si臋 ju偶 co potrafi膮, a nie znam magii, kt贸ra mog艂aby mnie ochroni膰.
Wzi臋艂a kom贸rk臋 Herbiny i zacz臋艂a wybiera膰 numer. Ferd poj膮艂 co si臋 艣wi臋ci i wytr膮ci艂 j膮 jej gwa艂townie.
Spoko, brachu - powiedzia艂 muzyk.
Hej, to m贸j telefon! - krzykn臋艂a Herbina.
Podnios艂a go i nacisn臋艂a kilka przycisk贸w, sprawdzaj膮c, czy wci膮偶 dzia艂a.
Rozleg艂a si臋 melodyjka Black magie. - Nie wydasz nas - warkn膮艂 Ferd. — Je艣li si臋 ruszysz, za-srnrodz臋 ca艂y lokal.
Barry s艂ucha艂 wszystkiego z powa偶n膮, niemal... doros艂膮 min膮.
- Skoro jeste艣 dla nas bezu偶yteczna, wyjdziesz st膮d, wr贸cisz do Szkocji i
udasz, 偶e nic si臋 nie sta艂o. Nikomu nic nie powiesz, bo je艣li to zrobisz, poinformuj臋 Fantastic, 偶e zamierzasz sko艅czy膰 z pisaniem ksi膮偶ek.
-To k艂amstwo! Kto ci powiedzia艂? - spyta艂a J.G.
Tw贸j m膮偶 — wyja艣ni艂 Barry.
Och, prosz臋, to tylko m贸j narzeczony. Trevor zawsze mia艂 za d艂ugi j臋zyk.
Barry dostrzeg艂, 偶e Herbina poruszy艂a si臋 niespokojnie.
- Wsi膮d藕 zatem w pierwszego rekina do Szkocji i sied藕 cicho, p贸ki nie
powstrzymamy realizacji filmu - podj膮艂. - Je艣li szepniesz cho膰 s艂贸wko, zadzwoni臋 do Fantastic i obudzisz si臋 z Randym Radosnym Rottweilerem siedz膮cym ci na brzuchu.
Zapad艂a d艂uga cisza. W ko艅cu autorka spu艣ci艂a g艂ow臋.
- Dobrze, nic nie powiem. Pos艂uchajcie, spytali mnie, czy mog膮 nakr臋ci膰
filmy wed艂ug moich ksi膮偶ek. Zrobi艂am to, co ka偶dy pisarz - powiedzia艂am: „tak, prosz臋!". A cho膰 przyznaj臋, 偶e zarobi臋 na nich sporo grosza, bardziej interesuje mnie fakt, 偶e po filmie by膰 mo偶e kolejne dzieci przeczytaj膮 ksi膮偶ki. Czy to 藕le, 偶e pragn臋, by ludzie mnie czytali?
-1 nie obchodzi ci臋, co si臋 stanie z Hokpokiem — doko艅czy艂 Jorge.
- Ona dba tylko o siebie — doda艂 Ferd.
Oczywi艣cie, 偶e obchodzi mnie Hokpok, ale ta szko艂a chyli艂a si臋 ku upadkowi na wiele lat przed tym, nim zacz臋艂am pisa膰. To dinozaur - o艣wiadczy艂a J.G. - Najlepsze szko艂y magii s膮 teraz w sieci. Wszystko si臋 zmienia, staro艣wieckie rzeczy ust臋puj膮 miejsca nowym. Uwielbiam ksi膮偶ki, ich pisaniu po艣wi臋ci艂am ca艂e 偶ycie, ale dzi艣 ludzie pragn膮 film贸w. Nie da si臋 zatrzyma膰 post臋pu. Rozumiem, 偶e ze wzgl臋du na dawne czasy pomagasz Bubeldorowi, ale czemu w艣ciekasz si臋 na mnie?
Bo uczyni艂a艣 ze mnie oszusta - odpar艂 Barry. - Wszyscy s膮dz膮, 偶e jestem wielkim czarodziejem, kt贸ry jednym machni臋ciem r贸偶d偶ki potrafi ocali膰 艣wiat. Ale to nieprawda, nikt tego nie umie. Przez ca艂e 偶ycie albo odgrywam wielkiego, pot臋偶nego kretyna, kt贸rego spodziewaj膮 si臋 ludzie, albo walcz臋 z Tym, Kt贸ry 艢mierdzi. Nim sta艂em si臋 s艂awny dzi臋ki twoim ksi膮偶kom, Vielokont pr贸bowa艂 tylko utrudni膰 mi 偶ycie, bo nie lubi艂 moich rodzic贸w. Teraz usi艂uje mnie zabi膰. A poza tym nigdy nie mam kasy.
J.G. umilk艂a, przetrawiaj膮c jego s艂owa. Po kilku chwilach wyci膮gn臋艂a pi贸ro i ksi膮偶eczk臋 czekow膮; szybko wypisa艂a czek.
- Barry — powiedzia艂a - nie mog臋 pozbawi膰 ci臋 s艂awy, ale mo偶e zdo艂am pom贸c w tej drugiej sprawie.
- O nie, J.G., nie mo偶esz mnie kupi膰... - zacz膮艂 Barry.
Wr臋czy艂a mu czek, opiewa艂 na dwadzie艣cia pi臋膰 milio
n贸w funt贸w.
- ...albo i mo偶esz.
Czek by艂 tak wielki, 偶e zdawa艂 si臋 wibrowa膰 w jego d艂oni.
- To powinno wystarczy膰 dla ciebie i twoich przyjaci贸艂.
Mo偶esz wyjecha膰, zamieszka膰 w nowym miejscu, zmieni膰
nazwisko, usun膮膰 blizn臋. Albo nie, to ju偶 zale偶y od ciebie. Co do twojej obecnej misji, nie b臋d臋 ci przeszkadza膰, zrobi臋 jak chcesz. B臋d臋 siedzie膰 cicho w domu. - Autorka si臋gn臋艂a po jedno z rozdartych opakowa艅 po cukrze i zapisa艂a na nim nazwisko i numer. — Oto kto艣, kto mo偶e zdo艂a ci pom贸c zbli偶y膰 si臋 do filmu. Zamkn臋li jej stron臋, wi臋c kr臋ci demaskatorski dokument. Ca艂y czas 艂azi za wszystkimi lud藕mi Wagner贸w, zadaje bezczelne pytania i czeka, a偶 wyrzuc膮 j膮 z budynk贸w.
Phyllis DeVillers - odczyta艂a Herbina. - 310-555--5902.
Hej, to dziewczyna, o kt贸rej wam m贸wili艣my! - wykrzykn膮艂 Ferd.
J.G. wsta艂a z krzes艂a.
- Dzi臋kuj臋 wam wszystkim - za wasze 偶ycie, wasze historie, za to, 偶e uczynili艣cie mnie milionerk膮, 偶e mnie uwolnili艣cie. Przykro mi, je艣li moje ksi膮偶ki skomplikowa艂y wam 偶ycie. Gdyby艣cie mnie kiedy艣 potrzebowali, odwied藕cie
mnie, prosz臋.
Przy stole wci膮偶 panowa艂o milczenie. Patrzyli, jak J.G. zbiera torebk臋, wys膮cza resztk臋 napoju ze szklanki i rusza do drzwi. Tu偶 przed wyj艣ciem odwr贸ci艂a si臋 i spojrza艂a na nich.
- Jedna drobna rada, Barry.
-Tak?
- Nie dawaj Sknerusowi swojej karty bankomatowej. Dzwoni do mnie dwa, trzy razy w tygodniu, prosz膮c o pieni膮dze.
Pomacha艂a im na po偶egnanie, odwr贸ci艂a si臋 i wspi臋艂a po schodach na zaparowan膮 ulic臋.
Jeszcze przez chwil臋 siedzieli, wpatruj膮c si臋 w czek, sk膮pani w jego blasku, jakby by艂 pot臋偶n膮 jutrzenk膮 nowej, lepszej przysz艂o艣ci.
- Ta J.G. Rollins jest w porz膮dku - powiedzia艂 w ko艅cu Barry.
Zupe艂nie jakby jego s艂owa prze艂ama艂y zakl臋cie, ca艂a grupa pop臋dzi艂a do najbli偶szego banku i zrealizowa艂a czek.
***
Co teraz? - spyta艂 Ferd, gdy kieszenie wszystkich p臋ka艂y ju偶 w szwach od nowych pieni臋dzy Barry'ego.
Nie藕le nam posz艂o, co, ch艂opaki? - odpar艂 Barry. — Pol wiecie rodzicom?
Oczywi艣cie, 偶e powiedz膮 - odpar艂a Herbina. - Jak si臋 pozb臋dziemy tych wszystkich fan贸w?
Rzu膰my im na przyn臋t臋 kilka tysi膮cdolar贸wek - zaproponowa艂 Jorge, zaci膮gaj膮c si臋 kosztownym cygarem (tak naprawd臋 Jorge nie pali艂, uzna艂 jednak, 偶e tak wypada, bior膮c pod uwag臋 okoliczno艣ci).
Zapomnij o nich. Po prostu przenocujemy w Klubie Czarodziej贸w - odpar艂 Barry. - Sknerus za艂atwi nam pokoje.
Cho膰 sk艂onna jestem w膮tpi膰 w ka偶de s艂owo wypowiedziane przez Sknerusa, a tak偶e w te, kt贸rych jeszcze nie wypowiedzia艂 - oznajmi艂a Herbina - musz臋 wzi膮膰 prysznic, wi臋c ruszajmy.
Ku zdumieniu wszystkich Sknerus nie k艂ama艂, m贸wi膮c o swoich kontaktach w Klubie Czarodziej贸w. Gdy recepcjonista po艂膮czy艂 ich z gabinetem prezesa, pokoje znalaz艂y si臋 natychmiast - cztery obok siebie na szesnastym pi臋trze.
- Macie szcz臋艣cie - Oznajmi艂 boy hotelowy, otwieraj膮c drzwi pokoju Barry'ego. - W mie艣cie odbywa si臋 wielka konferencja Wyroczni. To ostatnie cztery wolne pokoje. -Barry da艂 mu sto dolar贸w napiwku. - Rany, dzi臋ki - j臋kn膮艂 ch艂opak. - Pana kole艣 w we艂nianej czapce da艂 mi psie ciasteczko.
Gdy Barry zosta艂 sam, rozejrza艂 si臋 po pokoju. Wn臋trze by艂o nieco podniszczone, lecz przyjemne, troch臋 zakurzone - co艣 jak Hokpok z dala od Hokpoku. Na 艣cianach wisia艂y reprodukcje, wszystkie o tematyce magicznej. Znad 艂贸偶ka spogl膮da艂 niezbyt udany wizerunek alchemika odkrywaj膮cego skneroglink臋 (niemaj膮c膮 nic wsp贸lnego z ojcem chrzestnym Barry'ego - ani te偶 jego Mazi膮). Na czysto akademickie umeblowanie sk艂ada艂o si臋 mn贸stwo ksi膮偶ek, wielkie biurko, ma艂y telewizor. Barry 艣ci膮gn膮艂 kurtk臋, waln膮艂 si臋 na wyrko i w艂膮czy艂 telewizor.
Bez celu skaka艂 po kana艂ach, a偶 w ko艅cu zatrzyma艂 si臋 na lokalnym programie publicznym. Ros艂y d偶entelmen w wojskowym kombinezonie sta艂 przed flag膮 ameryka艅sk膮, gl臋dz膮c o „skundlonych rasach". Wed艂ug niego ka偶dy cz艂owiek ciemniejszy ni偶 kredka brzoskwiniowa stanowi艂 cz臋艣膰 spisku zmierzaj膮cego do „zniewolenia rasy aryjskiej". Nawet w erze program贸w reality rzadko zdarza艂o si臋 ujrze膰 w telewizji kogo艣 tak otwarcie ob艂膮kanego. Barry ju偶 mia艂 zmieni膰 kana艂, gdy nagle przysz艂a mu do g艂owy psotna my艣l.
Jego r贸偶d偶ka wisia艂a w futerale na s艂upku 艂贸偶ka. Chwyci艂 j膮 i podszed艂 do telewizora. Przez moment waha艂 si臋, raz jeszcze powtarzaj膮c w my艣lach zakl臋cie. Odczeka艂, a偶 kretyn rozpocznie kolejne ociekaj膮ce nienawi艣ci膮 zdanie, po czym stukn膮艂 w posta膰 na ekranie.
- Arsenio - powiedzia艂 cicho.
W mgnieniu bekni臋cia m臋偶czyzna zamieni艂 si臋 w Afro-amerykanina, ciemnego jak najdumniejszy z syn贸w Konga. Nie艣wiadom, co si臋 sta艂o, ci膮gn膮艂 sw膮 przemow臋, z ka偶d膮 sekund膮 brzmi膮c膮 coraz bardziej ironicznie. W ko艅cu uciszy艂 go przera偶ony krzyk operatora. Barry patrzy艂, jak buc przechodzi kolejno faz臋 w艣ciek艂o艣ci, odrzucenia, zmaga艅 wewn臋trznych, 偶a艂oby i w ko艅cu akceptacji, a wszystko w ci膮gu pi臋ciu minut. Potem zasn膮艂 z poczuciem dobrze wype艂nionego obowi膮zku.
Kilka godzin p贸藕niej, w艣r贸d cichego nocnego szumu -klimatyzacji, chrapania 艁ona i melodyjek z kresk贸wek dobiegaj膮cych z s膮siedniego pomieszczenia - rozleg艂o si臋 stukanie do okna. Barry wyjrza艂 przez brudn膮 szyb臋 naprzeciwko wywietrznika i ujrza艂 Hybryd臋. Z jej dzioba zwisa艂 zgnieciony papieros. Zarazi艂a si臋 na艂ogiem, obserwuj膮c 偶a艂osne eksperymenty Barry ego z tytoniem. Teraz, gdy tylko mog艂a, zbiera艂a z chodnik贸w niedopa艂ki i podchodzi艂a do kolejnych przechodni贸w, dziobi膮c ich, a偶 w ko艅cu kto艣 dawa艂 jej ognia.
Okno by艂o zamalowane na amen.
- Chwileczk臋. - Barry wbi艂 mi臋dzy ram臋 i framug臋 n贸偶 do otwierania list贸w, pr贸buj膮c podwa偶y膰 ram臋. N贸偶 p臋k艂 z trzaskiem. - Chyba b臋d臋 musia艂 je wybi膰 - powiedzia艂 g艂o艣no Barry, udzielaj膮c sobie pozwolenia.
Chwyci艂 przycisk do papieru - popiersie Bubeldora - i waln膮艂 nim w szyb臋. Szk艂o p臋k艂o z satysfakcjonuj膮cym brz臋kiem, od艂amki posypa艂y si臋 w d贸艂. Barry wyrzuci艂 przycisk za okno, by klub nie m贸g艂 z niego zdj膮膰 odcisk贸w palc贸w.
Hybryda wskoczy艂a do 艣rodka, niecierpliwie podtyka-j膮c mu papierosa. Przypali艂 jej go. Wygl膮da艂a bardzo nie-porz膮dnie, jej 艣nie偶nobia艂e pi贸ra po偶贸艂k艂y od tytoniowego dymu. Jego towarzyszka zmieni艂a si臋-w po艣miewisko, w kpin臋, w 偶a艂osn膮, na艂ogow膮 palaczk臋. Barry odwi膮za艂 listy od jej n贸偶ki, z roztargnieniem pog艂adzi艂 g艂贸wk臋 i podczas gdy sowa w upojeniu zaci膮ga艂a si臋 papierosem, zacz膮艂 czyta膰 listy. Pierwszy brzmia艂 nast臋puj膮co:
OdAlpo Bubeldora
Szko艂a Hokpok, napisane pi贸rem magicznym
Drogi Barry,
pisz臋, by si臋 dowiedzie膰 o Twoich post臋pach dotycz膮cych planu X. Sytuacja u nas pogarsza si臋 z ka偶dym dniem. Wczoraj dw贸ch Gumoli w艂ama艂o si臋 do szko艂y i zabazgra艂o j膮 wulgarnymi s艂owami. Nie mieli nawet do艣膰 przyzwoito艣ci, by napisa膰 je poprawnie. Nie powt贸rz臋 Ci dok艂adnych wyraz贸w i zda艅, zapewniam jednak, 偶e przywo艂uj膮 obrazy niezwykle ohydne, balansuj膮ce na absolutnej granicy s艂ownego zepsucia. Opr贸cz tego w kilku miejscach pod艂o偶yli ogie艅.
Niewielka grupka Gumoli kr臋ci si臋 podOdtyln膮 Osik膮. Wyra藕nie 艣wietnie si臋 bawi膮, co odbiera ca艂膮 przyjemno艣膰 biednemu drzewu. Ju偶 nawet nikogo nie zaczepia. To smutne.
Jak dot膮d, zdo艂a艂em powstrzyma膰 antygumolsko nastawionych uczni贸w przed wzi臋ciem spraw w ich w艂asne r臋ce, nie jestem jednak pewien, na jak d艂ugo. Nie jestem te偶 pewien, czy chc臋 ich powstrzymywa膰.
Wejd藕. Witaj, Hamgryzie. Jacy艣 Gumole w艂amali si臋 do twojej chaty i ukradli tw贸j 艢wi臋ty Przedmiot?
Barry skrzywi艂si臋. „艢wi臋ty Przedmiot" Hamgryza-to jego okre艣lenie - by艂 kiepskim, w臋glowym szkicem olbrzymiej, odzianej w gorset dyrektorki akademii BeauBeaux*. Bubeldor nie by艂 zachwycony tym, 偶e Hamcyk dosta艂 t臋 podobizn臋 - tak偶e dlatego, 偶e jego kole偶anka wygl膮da艂a na niej niczym ma艂y, bia艂y wieloryb uwi臋ziony w sieci na tu艅czyki—ale poniewa偶 wi臋kszo艣膰 cz艂onk贸w rasy gajowego ju偶 dawno zosta艂a eksterminowana, przymkn膮艂 oko. Zrobi艂by znacznie wi臋cej, byle utrzyma膰 Hamgryza z dala od dom贸w uciech w Hogsbiede. Barry wr贸ci艂 do lektury.
Rozumiem, 偶e si臋 zdenerwowa艂e艣. Ju偶 dobrze, dobrze. Nie, nie s膮dz臋, by zabijanie jednej osoby dziennie i nabijanie jej g艂owy na palik przed twym domem pomog艂o ci go odzyska膰. Oni nie zrozumiej膮, to banda ignorant贸w. Ja ci pomog臋. Zaczekaj chwilk臋, pisz臋 w艂a艣nie do Barry ego.
Barry, co si臋 dzieje? Powstrzyma艂e艣 ju偶 kr臋cenie filmu? Je艣li Ci si臋 nie uda, wkr贸tce dojdzie tu do krwawej jatki. Wied藕ma z Blare zaproponowa艂a sw膮 pomoc — zasiada w radzie nadzorczej — ale, na Merlina, mam nadziej臋, 偶e nie b臋d臋 musia艂 z niej skorzysta膰. Je艣li do tego dojdzie, oczekuj stos贸w gumolskich wn臋trzno艣ci i trz臋s膮cych si臋 zdj臋膰 z r臋ki.
* BeauBeaux to najbardziej presti偶owa francuska akademia magiczna, odpowiednik Hokpoku. Trzecia s艂ynna europejska szko艂a to mroczne, na wp贸艂 ucywilizowane miejsce zwane Scha-denfraude. Te trzy szko艂y od czasu do czasu urz膮dza艂y konkurs o kompletnie bezwarto艣ciow膮 nagrod臋, morduj膮c w jego trakcie dziesi膮tki uczni贸w. Nikt nie twierdzi, 偶e bycie magicznym automatycznie oznacza bycie m膮drym.
Poza tym nie dzieje si臋 nic nadzwyczajnego. Hamgryz Ci臋 pozdrawia i pyta: „ Co mam powiedzie膰 dziewcz臋tom w tym tygodniu?" (??).
Pozostaj膮c z nadziej膮, 偶e, na wszystkich bog贸w, zdo艂asz powstrzyma膰 ten film
Alpo Bubeldor
PS Grupa myszy okupuje bibliotek臋. Wzi臋艂y na zak艂adniczk臋 madame Pons, przedstawi艂y mi list臋 偶膮da艅. Wiesz co艣 o tym?
Barry zgni贸t艂 list w d艂oni.
Super, je艣li uwa偶a, 偶e teraz jest 藕le, to niech zaczeka, a偶 tamtejsi fani dowiedz膮 si臋, 偶e pr贸bujemy nie dopu艣ci膰 do powstania filmu, pomy艣la艂 Barry, wyobra偶aj膮c sobie barwne zamieszki w stylu Bliskiego Wschodu na trawniku przed szko艂膮. Przyj膮艂 niepokoj膮ce wie艣ci z gracj膮 cz艂owieka-s艂onia zmuszonego do udzia艂u w konkursie stepowania. By膰 mo偶e Bubeldor przesadza艂. Je艣li jednak nie, to tak czy inaczej, w przysz艂ym tygodniu Barry m贸g艂 liczy膰 na utrat臋 kilku tysi臋cy fan贸w. A je艣li Drago Malgnoy i pozosta艂e bandziory wkrocz膮 do akcji, Hokpok wkr贸tce stanie si臋 obiektem zainteresowania si艂 zbrojnych Wielkiej Brytanii, a mo偶e nawet NATO.
Niepewny, kt贸rej stronie by kibicowa艂, Barry si臋gn膮艂 po nast臋pny list. Hybryda sta艂a na nim czujna jak kotka. Przegoni艂 j膮 i natychmiast po偶a艂owa艂: w li艣cie firma Silniki Lotnicze i Synowie domaga艂a si臋 zap艂aty za samolot z demobilu, kt贸ry kupi艂 dla Daliego. Dzi臋ki prezentowi od J.G. m贸g艂 ich sp艂aci膰 zaledwie u艂amkiem odsetek, ale nie spodoba艂 mu si臋 ton listu, tote偶 Barry napisa艂 pod spodem:
Poca艂ujcie mnie w kocio艂ek.
Z艂o偶y艂 list, wezwa艂 gestem Hybryd臋, by zabra艂a przesy艂k臋 do Anglii. Sowa jednak nie podesz艂a - cofn臋艂a si臋 o dwa kroki i pokaza艂a mu ma艂y j臋zyczek. By艂a g艂odna, zm臋czona i nigdzie si臋 nie wybiera艂a.
- Ja te偶 ch臋tnie bym co艣 przek膮si艂 - mrukn膮艂 Barry.
Zadzwoni艂 na recepcj臋 i poskar偶y艂 si臋, 偶e „ma艂y meteoryt" st艂uk艂 szyb臋, a potem wraz ze zm臋czon膮 sow膮 zeszli na d贸艂 co艣 przek膮si膰. Pozbieraj si臋, upomnia艂 si臋 w duchu, nie mo偶esz pokaza膰 po sobie przygn臋bienia. Czas zn贸w sta膰 si臋. Niezwyci臋偶onym Barrym Trotterem.
ROZDZIA艁 14
POCI膭G POD SPECJALNM NADZOREM
Niestety, akademicka atmosfera klubu obejmowa艂a tak偶e podawane w nim posi艂ki. Go艣cie do艣膰 nierozs膮dni, by zosta膰 na obiedzie, otrzymywali w nagrod臋 standardowe - to jest niejadalne - potrawy szkolno-sto艂贸wkowe. Tutejsi kucharze uwa偶ali, 偶e gotowane jest dobre, sma偶one lepsze, a ugotowane na parze, nast臋pnie upieczone, ugotowane i usma偶one stanowi kulinarn膮 nirwan臋. Mi臋so pochodzi艂o od niezidentyfikowanego czworonoga. Wszystko sma偶ono w grubej, mazistej panierce, zag艂uszaj膮cej resztki smaku, kt贸ry pozosta艂 po wieloetapowym procesie parowania, gotowania, pieczenia i sma偶enia. Specja艂 dnia stanowi艂y te same dania, posypane jaskrawopomara艅czowym, t艂ustym, mdl膮cym, cho膰 pozbawionym smaku serem, kt贸rego wi臋kszo艣膰 go艣ci rozs膮dnie unika艂a. Pod co ciekawszymi nazwami ukrywa艂y si臋 szczeg贸lnie 艣mierciono艣ne mikstury. „Ropucha w norze" powala艂a ofiary z r贸wn膮 艂atwo艣ci膮 i szybko艣ci膮 jak karabin maszynowy.
Pod wzgl臋dem architektonicznym jadalnia wygl膮da艂a nawet przyjemnie. Urz膮dzono j膮 tak, by do z艂udzenia przypomina艂a olbrzymi膮 Wielk膮 Sal臋 w Hokpoku. Z艂udzenie by艂o niemal ca艂kowite, zak艂贸ca艂y je tylko dobiegaj膮ce z zewn膮trz odg艂osy nieustannego nowojorskiego ruchu. Sal臋 o艣wieca艂y kandelabry z dziesi膮tkami mrugaj膮cych s'wiec, co oznacza艂o, 偶e nie mo偶na by艂o zbyt dok艂adnie obejrze膰 posi艂ku - przynajmniej tyle. Na 艣cianach wisia艂y portrety s艂awnych cz艂onk贸w, ich surowe oblicza sugerowa艂y, 偶e ka偶dy tu偶 przed pozowaniem spo偶y艂 obfity klubowy posi艂ek.
Pot臋ga nostalgii sprawia艂a, 偶e w sali panowa艂 ci膮g艂y t艂ok. M臋偶czy藕ni i kobiety pa艂aszowali beztrosko niewiarygodnie ohydne jedzenie, siedz膮c w pogr膮偶onej w p贸艂mroku, pe艂nej przeci膮g贸w sali. I jak za dawnych czas贸w, wok贸艂 panowa艂 zgie艂k - go艣cie przerzucali si臋 jedzeniem i zakl臋ciami, odsuwali z艂o艣liwie krzes艂a, czyje艣 zwierz臋 wyrywa艂o si臋 i gryz艂o najbli偶szych obiadowicz贸w po kostkach i tak dalej. W sumie tworzy艂o to wyj膮tkowo nieprzyjemn膮 ca艂o艣膰.
Z boku, obok wind, Barry ujrza艂 偶a艂osny obrazek - Tiara Nadzia艂u, przez stulecia przypisuj膮ca niezliczonych uczni贸w Hokpoku do dom贸w, zosta艂a w ko艅cu pos艂ana na emerytur臋. (Obecnie zadanie to spe艂nia艂a gumolska firma mieszcz膮ca si臋 w Londynie, kt贸ra u偶ywa艂a komputer贸w i kosztowa艂a u艂amek tego co Tiara. Tiary Nadzia艂u, podobnie jak w艂oskie wozy sportowe, wymagaj膮 ci膮g艂ej troski i od czasu do czasu sprowadzania cz臋艣ci z zagranicy). Zesklerocia艂a Tiara siedzia艂a na krze艣le, mamrocz膮c.
- Slizgoryb! Nie, Grafitton! Nie, chwileczk臋, Pufpifpaf. Nie...
Jorge pomacha艂 do niego. Trzej Gwizzleye i Herbina siedzieli przy stole w pobli偶u stanowiska kelner贸w. Barry odda艂 Hybryd臋 do zwierz臋cej szatni po lewej i podszed艂 do nich.
Jorge podrywa艂 w艂a艣nie ca艂kiem 艂adn膮 czarownic臋, siedz膮c膮 przy s膮siednim stoliku.
- Razem z bratem wynale藕li艣my kr臋gi w zbo偶u, wiesz... Cze艣膰, Barry. To m贸j przyjaciel, Barry Trotter. Mo偶e o nim s艂ysza艂a艣?
Barry pu艣ci艂 mimo ucha s艂odkie zalecanki Jorgego i przywita艂 si臋 z reszt膮.
Ale jestem g艂odny - mrukn膮艂.
W takim razie przyszed艂e艣 w niew艂a艣ciwe miejsce - odpar艂a ponuro Herbina.
Jad艂ospis stanowi艂 parodi臋 samej koncepcji jedzenia i Barry z艂o偶y艂 zam贸wienie, staraj膮c si臋 wy艂膮cznie ograniczy膰 szkody.
Czy w BeauBeaux te偶 jadaj膮 a偶 tak 藕le? - spyta艂 Ferd. — D艂uga piecze艅 kynologiczna. Co to ma by膰?
Chyba j-a-m-n-i-k w panierce - odpar艂a Herbina, literuj膮c, by nie przerazi膰 艁ona.
Czemu robimy sobie tak膮 krzywd臋? Mamy przecie偶 mn贸stwo kasy - zauwa偶y艂 Barry. - Chod藕my co艣 zje艣膰 na mie艣cie.
Nie, Barry, nie mo偶emy ryzykowa膰 - wtr膮ci艂 Jorge, wci膮偶 jeszcze prze偶ywaj膮cy odmow臋. — Kto艣 m贸g艂by rozpozna膰 twoj膮 s艂ynn膮 twarz i rozszarpa膰 ci臋 na strz臋py.
To czemu wy nie wyjdziecie, nie kupicie czego艣 na wynos i nie przyniesiecie tutaj? - Barry odrzuci艂 jad艂ospis. -Ca艂y czas jem takie 艣wi艅stwa w szkole.
- Brzmi nie藕le - przyzna艂 Ferd. - Za rogiem widzia艂em chi艅sk膮 knajp臋.
Po kr贸tkiej naradzie bli藕niacy wyruszyli do Chena - restauracji bynajmniej nie chi艅skiej, lecz w艂oskiej, kierowanej przez Grek贸w. Po prostu jeszcze nie zmienili szyldu.
Mniejsza jednak o narodowo艣膰 kucharzy, bo jedzenie by艂o smaczne. Wszyscy usiedli na pod艂odze w pokoju Ferda i si臋 posilili. Barry wys艂ucha艂 opowie艣ci o tym, jak Herbina wygra艂a w trzy karty pi臋膰set dolar贸w od oszusta za drzwiami.
Za艂o偶y艂am babcine okulary - wyjas'ni艂a. - Widzia艂am wszystko. Biedak s膮dzi艂, 偶e co艣 mu nie wychodzi.
A skoro ju偶 mowa o mieszaniu w g艂owach Gumo-lom — doda艂 Jorge - zg艂osi艂em w administracji wyciek gazu. Wkr贸tce fani na zewn膮trz znikn膮 bez 艣ladu.
Teraz gdy mamy kas臋, Jorge, poszukajmy sobie 艂adniejszego mieszkania - zaproponowa艂 Ferd.
W porz膮dku - zgodzi艂 si臋 Jorge. — Jakie macie plany? — spyta艂.
Uda膰 si臋 do L.A. i znale藕膰 t臋 Phyllis, tak my艣l臋 — odpar艂 Barry, prze偶uwaj膮c sma偶one ravioli.
Zastanawia艂am si臋 nad tym - oznajmi艂a Herbina. -Vielokont najwyra藕niej wie, gdzie jeste艣my i co robimy. My艣l臋, 偶e wyb贸r magicznego 艣rodka transportu stanowi艂by w tej sytuacji proszenie si臋 o k艂opoty. G艂osuj臋 za podr贸偶膮 w stylu gumolskim.
Czyli jak? Samolotem? - spyta艂 Barry.
Herbina przypomnia艂a sobie smoki zabawiaj膮ce si臋 odrzutowcem.
- Ja proponuj臋 poci膮g.
Do Los Angeles? — zdziwi艂 si臋 Barry. - To ze trzy dni jazdy.
W艂a艣nie. W Stanach kto艣, kogo sta膰 na samolot, nigdy, przenigdy nie je藕dzi poci膮giem. Dlatego lord Ciemniak贸w nigdy, przenigdy nie b臋dzie nas tam szuka艂.
Ona ma racj臋 - przyzna艂 Jorge.
O Bo偶e - mrukn膮艂 Barry. W swoim cacciatore znalaz艂 zapieczony niedopa艂ek. Natychmiast straci艂 apetyt.
P贸藕niej tego wieczoru - po tym, jak Lon pokona艂 wszystkich ch臋tnych w ping-ponga - nasi bohaterowie wr贸cili do swych pokoj贸w. Herbina przekona艂a ch艂opc贸w, by sp臋dzili wiecz贸r w klubie, aby si艂y ciemniackie nie zdo艂a艂y ich odnale藕膰.
- Poza tym - doda艂a masochistycznie - musimy by膰 na dworcu nie p贸藕niej ni偶 o 贸smej rano.
Staraj膮c si臋 wykorzysta膰 jak najlepiej kiepsk膮 sytuacj臋, Jorge, Barry i Lon usiedli w pokoju Jorgego i grali w ma-kao (Ferd zosta艂 na dole, na pi膮tym pi臋trze; uczestniczy艂 w programie dwunastu krok贸w dla na艂ogowych wielbicieli Groszk贸w Wszystkich Smak贸w F.X. Pottsa). Zastanawiali si臋, jak si臋 zemszcz膮 na Zedzie Gromgarze, i postanowili, 偶e Jorge i Ferd nie pojad膮 do Los Angeles, lecz zaplanuj膮 stosown膮, nie艣mierciono艣n膮 zap艂at臋. Barry zauwa偶y艂, 偶e pok贸j wygl膮da, jakby przeszed艂 przez niego huragan, a Jorge jedynie si臋 w nim przespa艂. C贸偶, pomy艣la艂 Barry, ka偶dy z nas ma do czego艣 talent.
Kremowy burbon, kt贸rym popi艂 obiad, by zabi膰 zarazki z niedopa艂ka, sprawi艂, 偶e ogarn臋艂a go senno艣膰. Po zaledwie kilku rozdaniach, nie zwa偶aj膮c na protesty braci Gwizzley贸w,
prawdziwych mistrz贸w makao (nawet psi m贸偶d偶ek regularnie go ogrywa艂), Barry po偶egna艂 si臋 i poszed艂 do 艂贸偶ka.
Zn贸w jestem wyko艅czony, pomy艣la艂. Prawdziwa praca nie by艂aby a偶 tak m臋cz膮ca. A potem zasn膮艂.
***
Wczesnym rankiem Barry, Herbina i Lon wymaszero-wali z Klubu Czarodziej贸w (kt贸ry magicznie przeni贸s艂 si臋 dwadzie艣cia przecznic na po艂udnie) i ruszyli na stacj臋. Za pomoc膮 karty kredytowej - kredyt to gumolska magia, jak zawsze powtarza艂a - Herbina kupi艂a bilet, po czym jednym z podstawowych zakl臋膰 stworzy艂a duplikaty dla Barry'ego i 艁ona. Sknerus by艂by z niej dumny, pomy艣la艂 Barry.
Wsiedli do poci膮gu, 偶a艂osnego, odrapanego pojazdu wygl膮daj膮cego dok艂adnie na sw贸j wiek, a cuchn膮cego tak, jakby nigdy nie otwarto w nim 偶adnego okna. Barry i Lon, cho膰 mniej poruszeni paskudnym otoczeniem, z irytacj膮 przyj臋li niewygodne fotele. Herbina natychmiast „awansowa艂a" ich do prywatnych przedzia艂贸w (wyja艣niaj膮c, 偶e co艣 bardziej ostentacyjnego przyci膮gn臋艂oby niepo偶膮dan膮 uwag臋).
Barry zatem siedzia艂 w swym w艂asnym przytulnym zaj k膮tku, wygl膮daj膮c przez odrapane i brudne okno, zas艂uchany w rycz膮c膮 w s艂uchawkach Vojn臋 Totalnej Agresji. Ich najnowszy album Zabi膰 ci臋? Spoko! w艂a艣nie osi膮gn膮艂 status platynowego; Barry kupi艂 go po drodze na dworzec. Nieprzyzwoite teksty i hiperagresywne akordy koi艂y mu nerwy w spos贸b zupe艂nie niezrozumia艂y dla ludzi starszych i powa偶nych.
Gdy poci膮g ruszy艂 ze stacji i Barry odprowadzi艂 wzrokiem znikaj膮cy w dali Manhattan, pomy艣la艂, 偶e bardzo chcia艂by tu wr贸ci膰, najlepiej jako s艂ynny muzyk. Le偶a艂 tak, pogr膮偶ony w p贸艂drzemce w rozko艂ysanym poci膮gu, s艂uchaj膮c agresywnej ko艂ysanki, p贸ki przechodz膮ca korytarzem Herbina nie zapuka艂a do drzwi.
Barry nie us艂ysza艂, wi臋c Herbina uchyli艂a je i pomacha艂a. Szybko 艣ci膮gn膮艂 s艂uchawki.
Co si臋 dzieje? - spyta艂.
Idziemy z 艁onem do wagonu obserwacyjnego. Chcesz p贸j艣膰 z nami?
Co to takiego?
-Wagon obserwacyjny jest pi臋膰 wagon贸w st膮d. Daj膮 tam napoje i jedzenie, maj膮 stoliki, przy kt贸rych mo偶na usi膮艣膰, i dach z pleksiglasu, przez kt贸ry si臋 wygl膮da - je艣li jest co艣 do ogl膮dania, a w to w膮tpi臋. W艂a艣nie przekroczyli艣my granic臋 New Jersey.
Chyba troch臋 tu posiedz臋.
Jak sobie chcesz. - Herbina u艣miechn臋艂a si臋 i zasun臋艂a drzwi.
Barry powr贸ci艂 do testosteronowych be艂kot贸w Vojny Totalnej Agresji. „Rozer偶n臋 ci臋 na p贸艂, wykopi臋 w tobie d贸艂, przetn臋 ci臋 na po艂ow臋 i utn臋 twoj膮 g艂ow臋" - wrzeszcza艂 Ken Vorodiot, przekrzykuj膮c szale艅czy 艂oskot perkusji.
Jak na przem膮drza艂膮 quasi-nimfomank臋, Herbina jest w porz膮dku, pomy艣la艂 Barry. Zawsze pilnowa艂a, by Lon dobrze si臋 bawi艂. Powinienem zrobi膰 dla niej co艣 mi艂ego, zdecydowa艂, si臋gaj膮c po ksi膮偶k臋. By艂 to thriller, kt贸ry wybra艂 na stacji. Zwykle unika艂 takich ksi膮偶ek, wydawa艂y mu si臋 okropnie nierealistyczne - w ko艅cu nie by艂o w nich ani cienia magii.
Herbina nieca艂e pi臋膰 minut wygl膮da艂a przez okno, s膮cz膮c nap贸j, gdy jaki艣' m臋偶czyzna spyta艂, czy m贸g艂by usi膮s'膰 obok niej.
- Jasne - odpar艂a.
By艂 wysoki, do艣膰 chudy, mia艂 kr贸tko przystrzy偶one br膮zowe w艂osy i wielkie okulary, a tak偶e stercz膮ce jab艂ko Adama i jeden z tych wielkich, wypuk艂ych pieprzyk贸w nad g贸rn膮 warg膮, kt贸re zwisaj膮 lekko, ca艂kowicie rozpraszaj膮c uwag臋 jego rozm贸wc贸w.
— Nazywam si臋 Joel - przedstawi艂 si臋.
- Cze艣膰, pie... to znaczy Joel. Ja jestem Herbina.
— Jedziesz do L.A., na ca艂o艣膰? — spyta艂 Joel, dziwnie podkre艣laj膮c s艂owa.
Co takiego? No tak - przyzna艂a Herbina. Zdecydowanie dziwak.
Och, to super, uwielbiam L.A., jest takie wyzwolone i gor膮ce - oznajmi艂 Joel. - Ale to twarde miasto, czeka ci臋 d艂uga podr贸偶. Masz 艂贸偶ko?
Herbina poczu艂a irytacj臋.
Przepraszam, ale o co ci chodzi?
Jeste艣 ju偶 podniecona? — spyta艂 z napi臋ciem Joel. -Zr贸bmy to.
Herbina wybuchn臋艂a 艣miechem. Facet by艂 zbyt chudy, 偶eby stanowi膰 jakie艣 zagro偶enie.
— Podniecona przez kogo? Ciebie? — Mia艂 zdecydowanie za d艂ugie r臋kawy koszuli.
- Cholera. Cholera, cholera, cholera-j臋kn膮艂 Joel. - Wyda艂em tysi膮c dolar贸w na seminarium Superuwodziciel, ale
to w og贸le nie dzia艂a. Mam wtyka膰 do rozmowy s艂owa o zabarwieniu seksualnym, a ty powinna艣 si臋 podnieci膰. Ale si臋 nie podniecasz. Nikt si臋 nie podnieca!
R膮bn膮艂 pi臋艣ciami w laminowany st贸艂, kt贸ry j臋kn膮艂 g艂ucho.
Pos艂uchaj. Chcesz us艂ysze膰 rad臋 prawdziwej, 偶ywej dziewczyny? Daj sobie spok贸j z technikami uwodzenia i usu艅 ten paskudny pieprzyk.
Nie mog臋 - odpar艂. - Potrzebny mi do pracy.
O Bo偶e, pomy艣la艂a Herbina. Gumole bywaj膮 naprawd臋 szurni臋ci.
Jestem pisarzem, pisz臋 podkoszulki. No wiesz, „Tw贸j problem jest oczywisty".
Nie - przyzna艂a Herbina g艂osem niezdradzaj膮cym cienia entuzjazmu.
To koszulka z rysunkiem faceta maj膮cego g艂ow臋 w ty艂ku. Klasyka.
- Twoja matka musi by膰 z ciebie bardzo dumna.
Joel naje偶y艂 si臋.
Hej, nie wy艣miewaj si臋 ze mnie, nie藕le zarabiam. A pieprzyk to tajemnica moich sukces贸w. Jest szcz臋艣liwy. M贸j szcz臋艣liwy pieprzyk. Nie potrafi臋 tego wyja艣ni膰, ale za ka偶dym razem, gdy umawia艂em si臋 u dermatologa, dzia艂o si臋 co艣 z艂ego. Ostatnio straci艂em du偶e zlecenie „Dziesi臋膰 powod贸w, dla kt贸rych piwo jest lepsze od kobiety".
Zawsze uwa偶a艂am te wyliczanki za wybitnie obra藕liwe.
Hej, zrobi艂em te偶 „Dziesi臋膰 powod贸w, dla kt贸rych og贸rek jest lepszy od m臋偶czyzny" — broni艂 si臋 Joel. — Daj臋 klientom to czego pragn膮. Gdyby Szekspir urodzi艂 si臋 dzisiaj, pisa艂by koszulki. Kto ogl膮da sztuki?
Ja - odpar艂a Herbina.
-Tak te偶 s膮dzi艂em, dlatego w艂a艣nie to powiedzia艂em. W ka偶dym razie straci艂em zlecenie, piwo kontra kobiety (na wypadek gdyby艣 si臋 zastanawia艂a, osobi艣cie wol臋 kobiety). A potem mia艂em sen, w kt贸rym m贸j pieprzyk powiedzia艂: „Pos艂uchaj stary, je艣li ja odejd臋, to ty tak偶e". Brzmi to g艂upio, ale nie zamierzam ryzykowa膰. M贸wi艂 bardzo serio, mia艂 g艂os jak zab贸jca.
Zmierzaj膮cy do baru na 艣rodku wagonu Barry podszed艂 do nich.
- Cze艣膰, Herb - rzuci艂.
Co to za dziwny facet, z kt贸rym rozmawia艂a? Zawsze przyci膮ga艂a do siebie dziwak贸w. Po prawej ujrza艂 艁ona wygrywaj膮cego w karty z grupk膮 dzieciak贸w. Przynajmniej nie on jeden do niego przegrywa艂.
- Makao! - krzykn膮艂 Lon. — I sko艅czy艂em.
Jego m艂odociani przeciwnicy j臋kn臋li ch贸rem, gdy Lon zgarn膮艂 drobniaki do papierowej torby.
Ha, ha, przegrali艣cie. -Wyg艂adzi艂 r臋k膮 wilgotne banknoty dolarowe, kt贸re kompani wyci膮gn臋li ze skarpetek i but贸w.
Musisz da膰 nam szans臋 odegrania si臋 - oznajmi艂 dzieciak z wielkim nosem.
W艂a艣nie, przyg艂upie - doda艂 drugi niezbyt przyjaznym tonem.
Nie ma mowy. - Lon podszed艂 do baru, gdzie sta艂 jego przyjaciel. — Barman - rzek艂 dono艣nie - koktajl dla mnie i mojego przyjaciela. - Wr臋czy艂 Barry'emu papierow膮 torb臋. - Potrzymaj to. — Z napojem w d艂oni wr贸ci艂 do stolika pe艂nego pokonanych dzieciak贸w.
呕eby pokaza膰 wam, jaki mi艂y ze mnie go艣膰, ch臋tnie was pocz臋stuj臋. Lubicie gum臋 do 偶ucia?
- Jasne - odpar艂 wielki nos, pozostali poszli w jego 艣lady. Ka偶dy z nich wzi膮艂 kawa艂ek gumy.
Barry patrzy艂 zdumiony - mo偶na pozbawi膰 Gwizzleya m贸zgu, ale nie mo偶na wyrzuci膰 z m贸zgu Gwizzleya.
Z trudem hamuj膮c 艣miech, Lon zabra艂 swoj膮 szklank臋 i podszed艂 do Barry'ego, wygl膮daj膮cego przez pleksiglasowy dach.
Sp贸jrz na t臋 chmur臋, Lon; wygl膮da jak smok.
Ta wygl膮da jak k贸艂ko. - Lon wskaza艂 r臋k膮. - A mo偶e prostykot.
Prostok膮t. A ta obok s艂o艅ca jak tarantula.
Au, au.
Przymknij oczy, Lon, szybko, zmru偶 je.
-Tak jest znacznie lepiej, Barry. Gdzie si臋 tego nauczy艂e艣? - spyta艂 Lon.
- Pozwolicie panowie, 偶e si臋 przysi膮d臋?
Drobny m臋偶czyzna o do艣膰 azjatyckim wygl膮dzie usiad艂 w fotelu naprzeciwko. By艂 zupe艂nie 艂ysy, mia艂 rzadki w膮sik i br贸dk臋. Ubrany w lawendow膮 szat臋, w d艂oni trzyma艂 krzyw膮 lask臋. Gdyby Lon b膮d藕 Barry byli Gumolami, natychmiast zaklasyfikowaliby go jako 艣wira i po偶egnali si臋. Lecz 艣wiat magiczny bardzo tolerancyjnie podchodzi do ekscentrycznych pomys艂贸w krawieckich, czasem a偶 za bardzo. Tote偶 Barry pomy艣la艂 jedynie: ciekawe czy go艣膰 zna Chi Ching?
- Czy偶 chmury nie s膮 pi臋kne? - spyta艂 nieznajomy, do strzegaj膮c co robi膮. — Bycie chmur膮 musi by膰 urocze. — Przyg艂adzi艂 lawendow膮 szat臋 i po艂o偶y艂 lask臋 na pustym siedzeniu obok. - Tyle 偶e nie przynosi zysk贸w, a to pewien problem.
W k膮cie wagonu wybuch艂o zamieszanie, gdy guma z gazem 艂zawi膮cym zacz臋艂a dzia艂a膰. Lon zachichota艂 na widok
przeciwnik贸w wybiegaj膮cych z wagonu, przewracaj膮cych stoliki, p臋dz膮cych na o艣lep w stron臋 艂azienki, d艂awi膮cych si臋, zap艂akanych, wrzeszcz膮cych z b贸lu.
Co im si臋 sta艂o? — spyta艂 m臋偶czyzna.
Nie wiem. To pewnie przyg艂upy — odpar艂 Lon. Chwileczk臋, pomy艣la艂 Barry, czy偶by Lon m贸wi艂 z ironi膮?
Czy to mo偶liwe, by odzyskiwa艂 swe poczucie humoru? Kiedy艣 bez przerwy roz艣miesza艂 Barry'ego, ale dzia艂o si臋 to, nim wypadek pozostawi艂 mu w g艂owie wywietrznik.
- Nazywam si臋 Curtis. Przyjaciele nazywaj膮 mnie bratem Curtisem, bo jestem mnichem. Mam nadziej臋, 偶e mog臋 was uzna膰 za przyjaci贸艂.
-Jasne, Curtisie. - Barry u艣cisn膮艂 dziwnie gumowat膮 d艂o艅 m臋偶czyzny. - To znaczy, bracie Curtisie.
- Barry, on pachnie jak plastry - wyszepta艂 g艂o艣no Lon.
Barry zarumieni艂 si臋 zawstydzony.
- Przepraszam. Musisz wybaczy膰 mojemu przyjacielowi, jest... - A potem wym贸wi艂 bezd藕wi臋cznie s艂owa: „inteligentny inaczej".
Curtis przytakn膮艂 uprzejmie; zdawa艂o si臋, 偶e unosi si臋 nad swoim krzes艂em.
Oczywi艣cie, ka偶dy z nas musi pod膮偶a膰 w艂asn膮 艣cie偶k膮. Wszystkie s膮 r贸wnie w艂a艣ciwe, nawet te g艂upie, wiod膮ce donik膮d.
Co to jest „mnich"? - spyta艂 Lon.
Kto艣, kto wyrusza, by pobiera膰 nauki i modli膰 si臋 z innymi lud藕mi - wyja艣ni艂 Curtis.
To co艣 jak college, tylko 偶e u Boga - doda艂 Barry. - Jakim jeste艣 mnichem?
- By艂em wyznawc膮 buddyzmu zen. Przez wiele lat studio wa艂em i medytowa艂em w nadziei, 偶e uzyskam o艣wiecenie, vv specjalnym klasztorze wTybecie, gdzie mnisi nadmuchu j膮 si臋, pr贸buj膮c wzlecie膰 bli偶ej Buddy. I uda艂o si臋, mo偶e nawet za dobrze. Kiedy osi膮gn膮艂em o艣wiecenie, tak bardzo mnie rozbawi艂o, 偶e wybuchn膮艂em 艣miechem. Unosi艂em si臋 tak, chichocz膮c, i m贸j mistrz rzek艂 do mnie: „Bracie Cur
tisie, czemu si臋 艣miejesz?". „Egzystencja jest nieprawdopodobnie zabawna", odpar艂em. „Owszem, przyznaj臋", rzek艂 i wyszed艂. Dwana艣cie godzin p贸藕niej wci膮偶 si臋 艣mia艂em, jeszcze g艂o艣niej. M贸j mistrz powr贸ci艂, m贸wi膮c: „Bracie, nie chc臋 wyj艣膰 na ponuraka, ale nikt nie mo偶e medytowa膰, bo tak bardzo ha艂asujesz. Nasze kozy przesta艂y je艣膰. Poza tym czuj臋 si臋 przy tobie nieswojo".
„Poza tym czuj臋 si臋 przy tobie nieswojo"? Zdumiewaj膮ce, ale nietolerancja religijna zawsze brzmi tak samo. „Bracie, zamknij si臋, albo wezwiemy gliny". „Bracie, m贸wimy powa偶nie, zamknij si臋, albo skopiemy ci ty艂ek". „Bracie, zastan贸w si臋, je艣li ci臋 st膮d wywalimy, stracisz zni偶kowe bilety do kina!". Nie obchodzi艂o mnie to — 艣mia艂em si臋 tak g艂o艣no i tak d艂ugo, 偶e w ko艅cu przywi膮zali do mnie lin臋 i wyrzucili mnie z mojego w艂asnego klasztoru, jedynego domu jaki zna艂em. Sp艂yn膮艂em powoli stamt膮d a偶 tutaj; mam na nogach o艂owiane sanda艂y.
To okropna historia - rzek艂 wsp贸艂czuj膮co Barry.
G艂upcy! Naucz臋 ich paru koan贸w. - Na moment pogodn膮 twarz mnicha wykrzywi艂 grymas gniewu, potem znikn膮艂. - Jad臋 do Kalifornii, by za艂o偶y膰 w艂asn膮 religi臋. Chc臋 j膮 nazwa膰 chichotyzmem.
Interesuj膮ce - przyzna艂 Barry. - Co to jest „koan"?
Koan to pytanie b膮d藕 przypowie艣膰, wp臋dzaj膮ce umys艂 w pu艂apk臋. Mistrzowie zen - a wkr贸tce tak偶e najwy偶si 艣miechacze chichotyzmu - u偶ywaj膮 ich, by sparali偶owa膰 umys艂 tak, 偶eby m贸g艂 wykroczy膰 poza logik臋. Je艣li podejd膮 do tego z szacunkiem - co oczywi艣cie oznacza: z brakiem szacunku - osi膮gn膮 chichorgazm, tak jak ja. Chcieliby艣cie wys艂ucha膰 paru koan贸w chichotyzmu? - spyta艂 Curtis.
Jasne - odpar艂 Barry.
Lon, kt贸rego umys艂 pozostawa艂 sparali偶owany na sta艂e, wpatrywa艂 si臋 w 偶uczka spaceruj膮cego po szybie.
- W porz膮dku. - Curtis przyg艂adzi艂 szat臋. - Pami臋taj, 偶e dopiero zacz膮艂em je pisa膰. Co znaczy fakt, 偶e bodhidharma przyby艂 ze Wschodu? Od kiedy umie prowadzi膰 samoch贸d?
Barry spojrza艂 t臋po na Curtisa.
Nie wiem co powiedzie膰.
W艂a艣nie! Czy偶 nie s膮 艣wietne? - Curtis zachichota艂, pochyli艂 si臋 bli偶ej. - Mnich spyta艂 kiedy艣 mistrza Tungshana, kto jest Budd膮. Tungshan odpar艂: „Ja wiem, 偶e ty jeste艣, ale czym jestem ja?".
Barry za艣mia艂 si臋.
Hej, to zabawne. Powinno by膰 zabawne?
Zdecydowanie. Wszystko jest Jednym Wielkim 呕artem. Mnich z u艣miechem pochyli艂 si臋 jeszcze bli偶ej. Barry
poczu艂 lekk膮 klaustrofobi臋, nie chcia艂 jednak zachowa膰 si臋 nieuprzejmie. Go艣膰 z baru z przek膮skami zamkn膮艂 a偶 do Denver i wagon by艂 pusty. Brat Curtis niemal siedzia艂 Barry'emu na kolanach, jego oddech pachnia艂 dziwnie. Jakby helem?
A to m贸j ulubiony, m艂ody Barry. Joshu spyta艂 nauczyciela Nansena: „Czy 艣mier膰 to koniec, czy pocz膮tek?". Nansen zastanowi艂 si臋 chwil臋, po czym odpar艂: „Jak bardzo zale偶y ci, by si臋 dowiedzie膰?".
Chwileczk臋 - wtr膮ci艂 Barry. - Sk膮d wiesz, jak mam na
imi臋?
Nagle rozleg艂 si臋 g艂o艣ny szum powietrza i dziwaczny kap艂an zacz膮艂 si臋 nadyma膰 niczym balon, chichocz膮c szale艅czo. Barry i Lon zerwali si臋 z miejsc i odskoczyli. Curtis r贸s艂 coraz bardziej, jego chichot zamienia艂 si臋 w rechot i w nieopanowany 艣miech. Wkr贸tce sta艂 si臋 tak wielki, 偶e zablokowa艂 drzwi na ko艅cu wagonu. Dwaj bohaterowie sprawdzili drugie drzwi, te jednak okaza艂y si臋 zamkni臋te.
- To balonita! — rykn膮艂 Barry.
Grozi艂o im zmia偶d偶enie. 艢wi臋ty m膮偶 ca艂y czas si臋 powi臋ksza艂 ze z艂owieszczym sykiem - wywraca艂 krzes艂a, zas艂ania艂 sto艂y. Zakl臋cia zdawa艂y si臋 na nic — odbija艂y si臋 od mnicha jak od gumowej pi艂ki.
Brat Curtis wype艂ni艂 ju偶 niemal ca艂y wagon obserwacyjny. Lon i Barry przykucn臋li w najdalszym k膮cie poci膮gu, z ca艂ej si艂y szarpi膮c klamk臋 zamkni臋tych drzwi. Zaledwie sekundy dzieli艂y ich od 艣mierci w obj臋ciach nad臋tego kap艂ana.
I wtedy Barry ujrza艂, jak Lon wyci膮ga ze swego dzieci臋cego koktajlu ma艂y, plastikowy mieczyk i wbija go wprost w mnicha. Z dziury wystrzeli艂o dziwnie pachn膮ce powietrze, mieszanina helu i potu.
- H臋? - rzuci艂 Curtis.
A potem jego 艣miech zamieni艂 si臋 w nieziemski wrzask, tak g艂o艣ny, 偶e Barry i Lon musieli zatka膰 palcami uszy.
Wkr贸tce z mnicha pozosta艂a tylko pusta pow艂oka na ziemi. Barry tr膮ci艂 j膮 butem, a potem pewien, 偶e Curtis nie 偶yje, wyni贸s艂 w przejs'cie mi臋dzy wagonami i wyrzuci艂 przez drzwi na nasyp.
-1 twoja religia te偶 by艂a g艂upia! - zawo艂a艂, by dodatkowo pogn臋bi膰 go moralnie.
Gdy wr贸ci艂, przekona艂 si臋, 偶e wagon obserwacyjny zamieni艂 si臋 w ruin臋 - Lon wykorzystywa艂 zniszczenia, by wyci膮gn膮膰 zza baru kilka darmowych paczek chips贸w.
Wynos'my si臋 st膮d, zanim kto艣 si臋 zjawi i zwali na nas ca艂膮 win臋 - rzek艂 Barry. Unosz膮cy si臋 w powietrzu hel zniekszta艂ci艂 mu g艂os. - Dobra robota, Lon.
Dzi臋ki - odpar艂 jego towarzysz.
Mo偶e jeste艣' m膮drzejszy, ni偶 wszyscy podejrzewamy, pomy艣la艂 Barry.
***
Po tym, jak ch艂opcy otarli si臋 o 艣mier膰, postanowili zosta膰 w swoich przedzia艂ach za zamkni臋tymi dla bezpiecze艅stwa drzwiami. Podczas jazdy przez Wielkie R贸wniny Barry widzia艂 na ziemi cienie burzowych chmur. Poci膮g p臋dzi艂 naprz贸d za wielk膮 lokomotyw膮 ci膮gn膮c膮 szereg wagon贸w. Nieco dalej chmury robi艂y si臋 ci臋偶sze i ciemniejsze, ci臋偶arne deszczem. Zmierzali wprost w serce burzy i Barry poczu艂 lekkie podniecenie. Zupe艂nie jakby wje偶d偶a艂 do myjni. W tym momencie nag艂a b艂yskawica i huk grzmotu sprawi艂y, 偶e podskoczy艂. Ogarn臋艂o go dziwne uczucie - mo偶e strach?
- Hm - rzek艂 g艂o艣no. - To chyba nazywaj膮 z艂ym przeczuciem.
ROZDZIA艁 15
Ci z czytelnik贸w, kt贸rzy wci膮偶 jeszcze s膮 z nami, pewnie zachodz膮 w g艂ow臋, co si臋 do diab艂a dzieje. A konkretnie: „Skoro Barry i jego koledzy zaledwie par臋 stron temu opu艣-cili Nowy Jork, jakim cudem przeje偶d偶aj膮 ju偶 przez Wielkie R贸wniny? Chcemy magii, nie realizmu magicznego, ty t臋polu!".
To bardzo dobre pytanie. Niestety, ma nie tak dobr膮 odpowied藕. Ich poci膮g nie by艂 ju偶 zwyk艂ym gumolskim urz膮dzeniem - za pomoc膮 czarnej magii zosta艂 przemieniony w co艣 innego. A krajobraz, kt贸ry Barry widzia艂 przez brudne okno, nie by艂 r贸wninami, jakie znamy, lecz magicznym miejscem, w kt贸rym nie obowi膮zuj膮 prawa czasu, przestrzeni i sprawnego pisarstwa.
Znikni臋cie New Jersey, Pensylwanii, Ohio, Indiany i Illinois by艂o mocno niepokoj膮ce. Czy raczej by艂oby, gdyby drzemi膮ca Herbina, kt贸ra zna艂a si臋 nieco na geografii Ameryki, je zauwa偶y艂a. Barry niczego nie dostrzeg艂- o Ohio wiedzia艂 tylko tyle, 偶e Ken Ybrodiot zosta艂 kiedy艣 aresztowany
w Cincinnatti pod zarzutem seksu z bazyliszka*. Tote偶 nasza tr贸jka p臋dzi艂a naprz贸d, wprost w paszcz臋 niebezpiecze艅stwa!
Barry jeszcze jaki艣 czas wygl膮da艂 przez okno, obserwuj膮c zbli偶aj膮ce si臋 z ka偶d膮 chwil膮 czarne chmury - zdawa艂y si臋 si臋ga膰 zach艂annie ku poci膮gowi. Nie zauwa偶y艂 tego jednak. Uko艂ysany monotonnym rytmem jazdy, pogr膮偶y艂 si臋 w g艂臋bokim s'nie.
Najpierw przys'ni艂o mu si臋, 偶e jest z powrotem w zabronionym lesie, z conocn膮 delegacj膮 groupies. Byli w nies艂awnej „szk贸艂ce mi艂o艣ci Barry'ego" pod koron膮 olbrzymiej, roz艂o偶ystej wierzby. Wszystko toczy艂o si臋 jak zwykle: poca艂unki, u艣ciski, chichoty i 艣mieszki. 艢wietliki - a mo偶e chochliki pope艂niaj膮ce samob贸jstwa - migota艂y w ch艂odnym, wieczornym powietrzu. 艢ciga艂 w艂a艣nie pewn膮 pann臋, ganiaj膮c si臋 z ni膮 wok贸艂 drzewa. Czu艂 do niej ogromny poci膮g, kt贸ry jeszcze podsyci艂 jej up贸r. Biegali tak dooko艂a, do wt贸ru radosnych krzyk贸w pozosta艂ych. Z ka偶dym okr膮偶eniem Barry zbli偶a艂 si臋 do niej i w ko艅cu pochwyci艂 sw膮 zdobycz. Zdyszany i roze艣miany, obr贸ci艂 dziewczyn臋, by j膮 poca艂owa膰, i odkry艂, 偶e na trawie pod nim le偶y Herbina!
- B艂ee! — wrzasn膮艂 Barry, budz膮c si臋 gwa艂townie. U艣wiadomiwszy sobie, 偶e to by艂 tylko sen, wymamrota艂 pod nosem: - Dzi臋ki Bogu. — I jego puls powoli zwolni艂.
* By zacytowa膰 z podr臋cznika J.G. Rollins Bajeczne bestie i jak je przyrz膮dza膰, „bazyliszka, zwana tak偶e kr贸low膮 g膮sienic, jest znakomita w sosie z bia艂ego wina".
Barry poruszy艂 si臋 w swym ma艂ym 艂贸偶ku - by艂o naprawd臋 fajne, zdecydowanie kompaktowe, ale te偶 zdecydowanie niewygodne - i zn贸w zasn膮艂.
Niestety, nast臋pny sen okaza艂 si臋 jeszcze bardziej przera偶aj膮cy. Barry siedzia艂 w swym fotelu w Hokpoku, ogl膮daj膮c teledysk do najnowszej piosenki Vojny Totalnej Agresji Becikowe pistolety. Nast膮pi艂a przerwa na reklamy i nagle na . ekranie pojawi艂 si臋 lord Vielokont, zachwalaj膮cy zyski, jakie daje przej艣cie na ciemniack膮 stron臋. W臋drowa艂 po idealnie przystrzy偶onych i wypiel臋gnowanych ogrodach wspania艂ej posiad艂o艣ci. Pi臋kni ludzie grali w golfa, jedli w dziesi臋cio-gwiazdkowych restauracjach, wymachiwali rakietami tenisowymi, ganiali si臋 po pla偶y.
- A vszyscy to moje s艂ugi - oznajmi艂 z niemieckim akcentem Vielokont przez sw贸j bujny w膮s. — Zm臋czy艂o ci臋 zarabianie mniej, ni偶 jeste艣 vart, nei艅i — Promienie tropikalnego s艂o艅ca odbija艂y si臋 od chromowanego szpikulca jego
pikelhauby. — Przejd藕 na ciemniack膮 stron臋 i zar贸bmy tyle, na ile zas艂ugujesz. Zadzvo艅 na ten numer, by doviedzie膰 si臋 wi臋cej.
I nagle zwr贸ci艂 si臋 wprost do Barry'ego:
- Vidzisz to 偶ycie, Barry? Vidzisz, jakie jest gut i vspania艂e? Nie siedz臋 sam v starym pokoju 艣mierdz膮cym brudnymi skarpetkami, obvieszonym tanimi, starymi plakatami i niewycinam v boazerii kolejnej kreski za ka偶d膮 zaliczon膮 Gumolk臋. Nie, jestem tu, v s艂o艅cu, ve vspania艂ym L.A.!
Pi艂ka pla偶owa podturla艂a mu si臋 do st贸p. Podni贸s艂 j膮 i wr臋czy艂 grupce odzianych w bikini dziewcz膮t. Opar艂 d艂o艅 na zako艅czonej czaszk膮 r臋koje艣ci sztyletu.
- Oto moja pla偶a, Barry, oto m贸j 艣viat. Vidzisz, jak viele mam forsy, ja?. - Vielokont obr贸ci艂 si臋, wymachuj膮c r臋k膮, by podkre艣li膰, jak luksusowy jest otaczaj膮cy go maj膮tek. - Vidzisz, co mo偶e dla ciebie zrobi膰 ciemniacka strona, je艣li tyl
ko zechcesz dorosn膮膰 i si臋 przystosova膰? Id藕 za pieni膮dzem, Barry, szansa nie b臋dzie trva艂a viecznie. Danke, Alicjo.
Wzi膮艂 tropikalnego drinka od zab贸jczo pi臋knej kelnerki ubranej w wyj膮tkowo sk膮py stanik i stringi.
Niech 偶yje lord Vielokont! — zawo艂a艂a ze 艣miechem.
Zaczekaj na mnie przy basenie, dzi艣 vcze艣niej mnie pomasujesz. - Mrugn膮艂 lubie偶nie do kamery i ruszy艂 dalej pla偶膮. - My艣lisz, 偶e tvoi rodzice byliby dzi艣 z ciebie dumni, Barry? Vieczny student korzystaj膮cy ze svej przypadko-vej s艂avy, by zaliczy膰 jak najvi臋cej Gumolek? - Vielokont zatrzyma艂 si臋 i pogrozi艂 mu odzianym w r臋kawiczk臋 palcem. — Zna艂em tvoich rodzic贸v, Barry. Oczyvi艣cie ja ich zabi艂em, ale zna艂em ich vcze艣niej i nie s膮dz臋, by im si臋 to spodoba艂o, ani troch臋. Mieli nadziej臋, 偶e zostaniesz prawnikiem. To nie jest sprzedanie si臋, Barry, tylko vkupienie. To miasto mog艂oby je艣膰 ci z r臋ki. M贸g艂by艣 stvorzy膰 cztery, pi臋膰 popularnych sitcom贸v! Gdyby艣 tylko do mnie do艂膮czy艂.
Siorbn膮艂 pinacolad臋. Trudno uwierzy膰, 偶e lord Ciemniak贸w lubi takie dziewczy艅skie drinki, ale tak w艂a艣nie by艂o.
- Ja te偶 nie chcia艂bym dorosn膮膰, gdybym mia艂 przed sob膮 tylko perspektyw臋 nudnego, 偶a艂osnego 偶ycia na tej zat艂oczonej, deszczovej vyspie v tovarzystvie vy艂膮cznie v艂asnych zasad. Nie, ja vierz臋 v pieni膮dz i v艂adz臋. O tak, mn贸stvo v艂adzy.
To brzmi nie藕le, pomy艣la艂 Barry.
- Do艂膮cz do mnie, Barry, mo偶emy razem v艂ada膰 Hollywood, jako ojciec i syn.
Co to ma, kurna, by膰? - pomy艣la艂 we 艣nie Barry. Nie jestem...
- Viem, viem, po prostu nie mog艂em si臋 oprze膰 pokusie za偶artovania z Dartha - powiedzia艂 Vielokont. ~ To taki mi臋czak. Tak czy inaczej, zarobimy stosy szmalu. Do艂膮cz do mnie.
„Ja, to znaczy tak, do艂膮cz臋 do ciebie", oznajmi艂 Barry we 艣nie. A potem si臋 przebudzi艂.
Nawet na jawie sen wci膮偶 mu towarzyszy艂 niczym niesmak w ustach. Czy Vielokont mia艂 racj臋? Co wa偶niejsze, czy Barry gdzie艣 w g艂臋bi serca zgadza艂 si臋 z nim? Wsta艂, narzuci艂 na ramiona wojskow膮 kurtk臋 i poszed艂 do wagonu widokowego, szukaj膮c towarzystwa. Na szcz臋艣cie obs艂uga ju偶 go wysprz膮ta艂a. Jeszcze wi臋ksze szcz臋艣cie sprawi艂o, 偶e siedzia艂a tam Herbina, ogl膮daj膮c zostaj膮ce w tyle kolejne akry mrocznej ziemi. Poza ni膮 w wagonie nie by艂o nikogo. Nad jej stolikiem 艣wieci艂a si臋 niewielka lampka. Barry w艣lizn膮艂 si臋 na fotel naprzeciwko i poczu艂 dziwny dreszcz, gdy u艣wiadomi艂 sobie, 偶e jego kumpelka Herbina wygl膮da dok艂adnie tak, jak w niedawnym 艣nie.
Czy bar jest wci膮偶 otwarty? - spyta艂. — Bo bardzo potrzebuj臋 drinka.
Facet ma przerw臋 albo w og贸le sobie poszed艂 - odpar艂a Herbina. Z t膮 grzywk膮 zaspany Barry skojarzy艂 jej si臋 z Beatlesem dla ubogich. - Co si臋 sta艂o, Z艂owieszcza Czupryno? 殴le si臋 czujesz?
Nie, po prostu mia艂em z艂y sen.
To ta straszna muzyka, kt贸rej s艂uchasz - zacz臋艂a Herbina.
Nie, to by艂 Vielokont. Jest blisko, czuj臋 go. Pos艂uchaj, Herbino, mo偶e po prostu powinni艣my zrezygnowa膰? -rzek艂 ponuro Barry. — Niech nakr臋c膮 ten film, niech rada zamknie Hokpok, a my 偶yjmy dalej. Praca na etat nie mo偶e by膰 tak ci臋偶ka jak to wszystko. Wystarczy spojrze膰 na idiot贸w, kt贸rym si臋 to udaje.
Herbina, kt贸ra akurat pracowa艂a na etat, przez moment czu艂a irytacj臋. Poniewa偶 jednak by艂a zdecydowanie najdoj-rzalsz膮 osob膮 w tej historii, odrzuci艂a swe uczucia na bok. Wstrz膮sn膮艂 ni膮 widok Barryego, towarzysza tak wielu walk, m贸wi膮cego o przegranej.
- Nie mo偶emy teraz si臋 podda膰, Barry - oznajmi艂a. - Po pierwsze, zu偶y艂am na to ca艂e trzy dni urlopu. Po drugie, my艣l臋, 偶e go pokonamy. Zawsze nam si臋 udaje.
-A co, je艣li nie zdo艂amy powstrzyma膰 realizacji filmu i Hokpok zostanie zamkni臋ty?
Wtedy znajdziesz sobie prawdziw膮 prac臋. Bycie doros艂ym nie jest takie z艂e. Ale najpierw musimy spr贸bowa膰. Bo warto.
Chyba tak. A je艣li film b臋dzie naprawd臋 okropny?
Nie wolno nam tak my艣le膰 - upomnia艂a go Herbina. — W jaki艣 spos贸b zatrzymamy produkcj臋. Pami臋taj, 偶e mamy reflektor.
Barry zaczyna艂 czu膰 si臋 lepiej.
- Herb - powiedzia艂. - Czemu w艂a艣ciwie nigdy ze sob膮 nie byli艣my? — Po偶膮danie, kt贸re czu艂 we 艣nie, powr贸ci艂o niczym zwyci臋ski bohater. Si臋gaj膮c pami臋ci膮 do swego egzemplarza poradnika K艂amstwa, kt贸re m臋偶czy藕ni opowiadaj膮
kobietom, doda艂: — Nie martw si臋, je艣li nam nie wyjdzie, nadal pozostaniemy przyjaci贸艂mi.
- Ju偶 ci m贸wi艂am, 偶e nie jeste艣 w moim typie — odpar艂a Herbina.
Szczerze m贸wi膮c, prawdziwym powodem by艂y okulary Barry'ego. Przez nie wygl膮da艂 dziwacznie - jedno oko mia艂 dalekowzroczne, drugie kr贸tkowzroczne, tote偶 jedno za szk艂em stawa艂o si臋 wielkie i wy艂upiaste, a drugie malutkie jak paciorek. Ten szczeg贸艂 zawsze dra偶ni艂 Herbin臋 do艣膰 mocno, by nie poczu艂a do Barry'ego 偶adnego poci膮gu. Poza tym wcze艣niej, gdy si臋 poznali, Barry mia艂 te偶 spore problemy z higien膮 osobist膮. Mo偶e jednak kiedy艣... ale nie teraz. Cytuj膮c sw贸j egzemplarz K艂amstw, kt贸re kobiety opowiadaj膮 m臋偶czyznom, doda艂a:
Wiesz, jak to m贸wi膮, dziewczyny przychodz膮 i odchodz膮, lecz przyjaciele zostaj膮 na zawsze.
Jak paskudny tatua偶, kt贸ry zrobi艂e艣 sobie po pijaku.
Dok艂adnie tak. — Herbina wybuchn臋艂a 艣miechem. -Teraz, kiedy jeste艣 bogaty, mam nadziej臋, 偶e b臋dziesz mniejszym palantem. Nie musisz ju偶 niczego udowadnia膰, mo偶esz po prostu by膰 sob膮. Prawda?
No, nie wiem — mrukn膮艂 Barry. — Tak d艂ugo odgrywa艂em S艂ynnego Niezwyci臋偶onego Barry'ego, 偶e sam nie wiem, czy zdo艂am przesta膰. Nie mam poj臋cia, czy pozosta艂 we mnie jeszcze jaki艣 ja.
Herbina zastanawia艂a si臋 przez moment.
Jest na to zakl臋cie. Mam je rzuci膰?
Zakl臋cie? Na co?
Pozwalaj膮ce ci by膰 sob膮 przez ca艂y czas, niezale偶nie od wszystkiego - wyja艣ni艂a. - Nauczy艂am si臋 go w si贸dmej
klasie, kiedy ty wagarowa艂es' i eksperymentowa艂e艣 z r贸偶nymi niedozwolonymi substancjami. Wyci膮gn臋艂a r贸偶d偶k臋.
No, nie wiem, Herbino, jestem troch臋...
Ciii.
Herbina zacz臋艂a cicho szepta膰, jej r贸偶d偶ka kre艣li艂a w powietrzu osobliwe kszta艂ty, koniuszek po艂yskiwa艂 lekko. Nagle rozleg艂o si臋 ciche pukni臋cie.
W porz膮dku, za艂atwione - oznajmi艂a. Barry poczu艂, jak ogarnia go spok贸j.
Rany, Herb, ju偶 czuj臋 si臋 inaczej.
- To dobrze. - Nie by艂o 偶adnego zakl臋cia, ale p贸ki Barry w nie wierzy艂, powinno zadzia艂a膰. — Teraz wracaj do 艂贸偶ka. Wczesnym rankiem przyje偶d偶amy do L.A. i musisz si臋 wyspa膰. Poza tym — zerkn臋艂a na zegarek - lada chwila powi
nien si臋 tu zjawi膰 m贸j nowy znajomy.
Barry wsta艂, pochyli艂 si臋 nad sto艂em i u艣cisn膮艂 Herbin臋.
Dzi臋ki. Za zakl臋cie. I za przyja藕艅. — Stara艂 si臋 powstrzyma膰 przed szybk膮 macank膮, ale nie艂atwo si臋 pozby膰 starych nawyk贸w.
Bardzo prosz臋. — Herbinie to nie przeszkadza艂o. Zn贸w spojrza艂a na zegarek, 艣wiec膮cy w p贸艂mroku wagonu. - A teraz zmykaj.
Zdumiewaj膮ce. - Barry pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Czy istnieje na 艣wiecie facet, na widok kt贸rego nie robisz si臋 wilgotna?
Hej, ty, uwa偶aj! - odpar艂a z uraz膮. - Przynajmniej nie zaliczam groupies.
To by艂 komplement, tak jakby. Zupe艂nie nie przypominasz cichego mola ksi膮偶kowego, kt贸rego pozna艂em wiele lat temu.
Herbina u艣miechn臋艂a si臋 nie艣mia艂o.
- Sk膮d masz wiedzie膰, co ci smakuje, je艣li nie skosztujesz wszystkiego w karcie?
Barry roze艣mia艂 si臋.
Szcz臋艣liwych 艂ow贸w — rzuci艂, id膮c do wyj艣cia. Przechodz膮c przez drzwi wpad艂 na m臋偶czyzn臋 spiesz膮cego w drug膮 stron臋. To by艂 Joel Pieprzyk.
Przepraszam - mrukn膮艂.
Barry zachichota艂 i ruszy艂 do swojego przedzia艂u.
***
By艂o ciemno, nie pozostawa艂o mu wi臋c nic poza snem. Ale 偶e Barry dopiero co wsta艂, m贸g艂 jedynie unosi膰 si臋 w p贸艂drzemce. Czas p艂yn膮艂, zostawiali za sob膮 kilometry. Ockn膮艂 si臋 nagle, s艂ysz膮c g艂os przechodz膮cego korytarzem konduktora.
- Za pi臋膰 minut doje偶d偶amy do Las Vegas. Las Vegas.
Pytakrzyk zapulsowa艂, Barry po艂kn膮艂 aspiryn臋.
Mo偶e sprawi艂a to legalna prostytucja? Siedzia艂 na 艂贸偶ku, walcz膮c z b贸lem. Konduktor wygl膮da艂 jakby znajomo, gro藕niej ni偶 zwykli pracownicy kolei. Szczerbaty u艣miech... nos z blizn膮, twarz... Nagle Barry przypomnia艂 sobie. To by艂 ten sam cz艂owiek, kt贸ry wsadzi艂 ich do uszkodzonych sa艅 w rozdziale trzecim!
- Niech to, powinienem powiedzie膰 o tym Herb - rzek艂 do siebie (m贸g艂 te偶 powiedzie膰 艁onowi, ale niewiele by to da艂o).
Jak na zawo艂anie, Lon wsadzi艂 g艂ow臋 do przedzia艂u.
- Barry, do poci膮gu wsiad艂 w艂a艣nie ten go艣膰, kt贸rego lubisz.
Jaki go艣膰, 艁onie? — spyta艂 niecierpliwie. B贸l g艂owy nie ust臋powa艂, przeciwnie, stawa艂 si臋 coraz gorszy.
Ten co 艣piewa.
Go艣膰, kt贸ry 艣piewa. Go艣膰, kt贸ry 艣piewa.
-Raffi?JohnTesh?
Lon pokr臋ci艂 g艂ow膮.
Jaki艣 Ken.
Nie m贸wisz chyba o Kenie Yorodiocie, tym z Vojny Totalnej Agresji? Nie ma mowy.
Bezrozumny fanowski zapa艂 przegna艂 bez 艣ladu wszelkie wcze艣niejsze my艣li i b贸le.
Barry natychmiast zacz膮艂 fantazjowa膰. P贸jdzie i pozna Vorodiota. Natychmiast si臋 polubi膮, bo wokalista zrozumie w jednej chwili, 偶e Barry tak偶e nale偶y do mistycznego kr臋gu prawdziwych talent贸w. B臋d膮 si臋 艣mia膰, opowiada膰 dowcipy, mo偶e pocz臋stuje Barry'ego jedn膮 ze swoich „damu-lek". A potem, gdy noc zmieni si臋 w dzie艅, Ken Vorodiot (kt贸rego do tej pory Barry b臋dzie ju偶 nazywa艂 poufa艂ym przydomkiem „Stary Cuchn膮cy Dra艅") poprosi Barry'ego, by wzi膮艂 udzia艂 w nagraniu nast臋pnego albumu. Barry uda zak艂opotanie, lecz Vorodiot b臋dzie b艂aga艂, twierdz膮c, 偶e od tego zale偶y ca艂a jego kariera. I w ko艅cu Barry zgodzi si臋 zosta膰 liderem Vbjny Totalnej Agresji na czas nast臋pnych kilku tras.
Poci膮g szarpn膮艂 lekko, gdy doczepiono do niego osobisty wagon Kena. Jak wiadomo ka偶demu fanowi, frontman VTA na zawsze porzuci艂 latanie po zatruciu si臋 posi艂kiem podanym w samolocie (logika sugerowa艂aby, 偶eby po prostu na zawsze porzuci艂 jedzenie w samolotach, ale geniusz nie dba o logik臋). Barry z najwy偶szym trudem powstrzyma艂
impuls nakazuj膮cy mu pobiec tam natychmiast. Lecz nawet W szczycie fanowskiego uniesienia pomy艣la艂, 偶e da Keno-yfi czas, by si臋 pozbiera艂, przygotowa艂 na przybycie swego nast臋pcy. Siedzia艂 zatem, wierc膮c si臋 i co chwila zerkaj膮c w lustro.
W ko艅cu nasz bohater nie m贸g艂 d艂u偶ej wytrzyma膰 napi臋cia. Zerwa艂 si臋 z 艂贸偶ka, przeszed艂 korytarzem tak szybko, 偶e upiorny konduktor wrzasn膮艂 na niego, by nie biega艂. Barry zaczeka艂, a偶 zamkn膮 si臋 za nim drzwi, potem zn贸w pobieg艂, z czystej z艂o艣liwo艣ci. Lekko zdyszany, dotar艂 do drzwi wagonu.
W chwili, gdy mia艂 zapuka膰, otwar艂y si臋.
- Czeka艂em na ciebie - rozleg艂 si臋 znajomy g艂os.
ROZDZIA艁 16
SPOKOJNIE, JEST P脫殴NIEJ NI呕 S膭DZISZ
Barry wszed艂 do wagonu specjalnego, niemal dor贸wnuj膮cego d艂ugo艣ci膮 zwyk艂ym pasa偶erskim. Pod艂og臋 pokrywa艂a wyk艂adzina tak mi臋kka i g艂臋boka, 偶e jego os艂abiona kostka wygi臋艂a si臋 niebezpiecznie.
Au! - j臋kn膮艂 i skacz膮c na jednej nodze, dotar艂 do krzes艂a.
Zdejmij buty, nie chc臋, 偶eby艣 zabrudzi艂 mi dywan! -zawo艂a艂 z s膮siedniego pomieszczenia Ken. S艂ysz膮c to, Barry w rozpaczliwych skokach wr贸ci艂 do wej艣cia i zsun膮艂 sfatygowane adidasy. — W lod贸wce jest whisky, rozgo艣膰 si臋. Jestem w 艂azience, za chwilk臋 wyjd臋. - Odpowiedzia艂 mu ch贸r niem膮drych, piskliwych chichot贸w.
Barry rozejrza艂 si臋 i uzna艂, 偶e znalaz艂 si臋 w raju. 艢wiat艂a by艂y przygaszone, na stolikach p艂on臋艂y 艣wiece sprawiaj膮ce, 偶e tygrysia tapeta zdawa艂a si臋 hipnotycznie falowa膰. Na 艣cianach wisia艂y plakaty kobiet w bikini (z dedykacjami wypisanymi w艂asnor臋cznie dziecinnym pismem modelek: „Dla Kena, najlepszego jakiego mia艂am"), a tak偶e ca艂a gama z艂otych i platynowych p艂yt VTA.
W jednym k膮cie przycupn膮艂 doskonale zaopatrzony par, a za nim najnowocze艣niejszy sprz臋t graj膮cy, z kt贸rego p艂yn臋艂y d藕wi臋ki najnowszego przeboju VTA Sugar, sugar, ostrej przer贸bki starego, m艂odzie偶owego hitu z ostr膮 perkusj膮 i mn贸stwem przekle艅stw. W drugim k膮cie sta艂a d艂uga, czarna sk贸rzana kanapa. Z sufitu zwiesza艂 si臋 wielki p艂aski telewizor, na ekranie lecia艂 Cz艂owiek z blizn膮. Pog艂oski g艂osi艂y, 偶e Vorodiot ma zamiar wyprodukowa膰 dok艂adny remake filmu i sam napisa膰 艣cie偶k臋 d藕wi臋kow膮. Barry podszed艂 na paluszkach do kanapy i usiad艂.
-Wy wszystkie, zaczekajcie tu na mnie - powiedzia艂 w 艂azience Ken.
Drzwi otwar艂y si臋 i stan膮艂 w nich On, najwi臋kszy idol Barry ego, odziany w jedwabny szlafrok w lamparcie c臋tki. By艂 chudy, lecz twardy, blad膮 sk贸r臋 pokrywa艂y tatua偶e (zar贸wno profesjonalne, jak i wykonane w艂asnor臋cznie), uk艂adaj膮ce si臋 pono膰 w z艂owieszcze runy j臋zyka, kt贸ry sam wymy艣li艂. Fioletowe w艂osy stercza艂y u g贸ry g艂owy, boki mia艂 wygolone, odrastaj膮ce w艂oski ufarbowa艂 na r贸偶owo. Stan jego z臋b贸w doprowadzi艂by do histerii dentyst臋 nawet z trzeciego 艣wiata. Stanowi艂 idealne po艂膮czenie Jima Morrisona, Sida Viciousa i Eltona Johna, a Barry go uwielbia艂 — prawdziwie, g艂臋boko, szale艅czo. Ken by艂 paskudny, jego muzyka tak偶e, lecz - jak powtarza艂 Barry podczas wielu dyskusji z niewiernymi — 偶ycie tak偶e jest paskudne.
- Cze艣膰, Barry, przepraszam, 偶e kaza艂em ci czeka膰 - powiedzia艂 Ken. - Musia艂em za艂atwi膰 pewn膮... spraw臋. - Wytar艂 nos i podszed艂 do baru. - Nala膰 ci czego艣? Te膮uili, cour-voisiera?
Barry by艂 zbyt zdenerwowany na alkohol, nie chcia艂 jednak wyj艣膰 na mi臋czaka.
Masz mo偶e piwo?
Jasne, Barry. Dobrze jest zna膰 swoje tempo. Przed nami d艂uga noc.
To zaskoczy艂o Barry ego, ale te偶 zabrzmia艂o obiecuj膮co. U艣miechn膮艂 si臋.
Ken wr臋czy艂 Barry'emu piwo i usiad艂 obok na kanapie.
Zdr贸wko - rzek艂, wychylaj膮c kieliszek, s膮dz膮c po tym jak si臋 skrzywi艂, czego艣 mocnego.
Co my艣lisz o moim gniazdku z dala od gniazdka? -spyta艂 Ken.
Jest super - odpar艂 Barry.
Daj spok贸j, Barry, mo偶esz m贸wi膰 szczerze. Starzy przyjaciele powinni by膰 wobec siebie szczerzy. — Ken nala艂 sobie kolejny kieliszek.
Starzy przyjaciele? Panie Vorodiot, mam wszystkie pana p艂yty. Chyba pami臋ta艂bym, gdyby艣my si臋 poznali.
Ken zgasi艂 telewizor, muzyka wci膮偶 rycza艂a.
- Barry, to dopiero twoje pierwsze piwo. Sp贸jrz na mnie, skup si臋 — poleci艂. — Jeste艣 pewien, 偶e nie widzia艂e艣 mnie wcze艣niej?
Barry patrzy艂 oszo艂omiony. Bardzo chcia艂 powiedzie膰 „tak", bo Ken niew膮tpliwie to w艂a艣nie chcia艂 us艂ysze膰, ale nie m贸g艂.
- Bo偶e, ale z ciebie t臋pak. Nie mog臋 uwierzy膰, 偶e sprawi艂e艣 mi tyle k艂opot贸w. — Ken r膮bn膮艂 kieliszkiem o st贸艂, rozbryzguj膮c jego zawarto艣膰 na dywan. Wsta艂. — Sp贸jrz.
艢ci膮gn膮艂 szlafrok i natychmiast zacz膮艂 si臋 magicznie zmienia膰. Jego szczup艂a, pokryta tatua偶ami pier艣 przekszta艂ci艂a
si臋 w tunik臋 pe艂n膮 medali, przepasan膮 szkar艂atn膮 szarf膮, zza kt贸rej stercza艂 sztylet o zwie艅czonej czaszk膮 r臋koje艣ci. Chude nogi po偶eracza 艣mieciowego 偶arcia sta艂y si臋 z艂owieszczymi czarnymi bryczesami wsuni臋tymi w si臋gaj膮ce kolan, wyczyszczone do po艂ysku buty z okrutnymi ostrogami. Nad warg膮 wyr贸s艂 obfity w膮s, a wielokolorowa czupryna nastroszonych w艂os贸w znikn臋艂a pod czarno-srebrnym he艂mem, zako艅czonym l艣ni膮cym szpikulcem.
O m贸j Bo偶e - j臋kn膮艂 Barry. - Ty jeste艣 lord Vielokont! Albo Nunnally!
Chcia艂by艣 - warkn膮艂 Vielokont.
Ale jak? — spyta艂 wstrz膮艣ni臋ty Barry. — Kiedy ty...? Vielokont niecierpliwie machn膮艂 r臋k膮.
Vspania艂a ciemniacka magia. To by艂o 艂atwe, jai*
Jedn膮 chwilk臋 — rzek艂 podejrzliwie Barry. - Je艣li to ty jeste艣 lordem Vielokontem, to dlaczego w og贸le nie boli mnie blizna?
Zgaduj臋, 偶e twoich rodzic贸w wkurzy艂o to, 偶e wci膮偶 j膮 ignorowa艂e艣, i j膮 zabrali. Przypominasz mi kogo艣, kto wyjmuje baterie z wykrywacza dymu, a potem p艂acze, gdy spali mu si臋 dom.
Barry zerkn膮艂 w lustro i podni贸s艂 grzywk臋. Rzeczywi艣cie, blizna znikn臋艂a.
* Przypisek autora. To jest najwa偶niejszy rozdzia艂 Vielokon-ta, ale tolerancja czytelnika na 艂aman膮 niemiecczyzn臋 zwykle nie bywa zbyt wysoka. Odt膮d wi臋c zamierzam pisa膰 normalnie. Kiedykolwiek jednak Vielokont si臋 odezwie, wyobra藕cie sobie, 偶e m贸wi z idiotycznym, wodewilowym, teuto艅skim akcentem. A teraz wracajmy do ksi膮偶ki.
Ale z ciebie dure艅, Barry. Zawsze, gdy bola艂a ci臋 blizna, wystarczy艂o, by艣 powiedzia艂 Bubeldorowi... przynajmniej w czasach, nim zacz膮艂 si臋ga膰 do szafki z eliksirami. Ale nie, ty musia艂e艣 sam rozwi膮za膰 tajemnic臋 - rzuci艂 drwi膮co Vielokont. - Zmarnowa艂em tyle lat, pr贸buj膮c ci臋 wyeliminowa膰, a mog艂em po prostu zostawi膰 ci臋 w spokoju. Tw贸j 偶a艂osny brak rozs膮dku z pewno艣ci膮 zaprowadzi艂by ci臋 do wi臋zienia czy zabi艂, a ja m贸g艂bym skupi膰 si臋 na mojej muzyce.
Chwileczk臋. Naprawd臋 jeste艣 Kenem Vorodiotem?
Liderem Vojny Totalnej Agresji? Owszem.
Nie ma mowy! Niemo偶liwe! - zaprotestowa艂 Barry.
Mo偶liwe. Przestaw litery - poradzi艂 Vielokont. - Ja zaczekam. - W艂膮czy艂 telewizor i zacz膮艂 ogl膮da膰 niezwykle popularny serial Szpital amatorski.
Min臋艂o kr臋puj膮co du偶o czasu, a偶 w ko艅cu Barry uni贸s艂 notatnik.
Ken Vorodiot nie przek艂ada si臋 na lorda Vielokonta -oznajmi艂 z oburzeniem.
艢rodkowy inicja艂 brzmi L - wyja艣ni艂 Vielokont, nie odrywaj膮c wzroku od ekranu.
Barry zerwa艂 si臋 z miejsca.
Naprawd臋 jeste艣 lordem Vielokontem! - Si臋gn膮艂 po r贸偶d偶k臋 i odkry艂, 偶e jej nie ma.
Spiesz膮c na spotkanie ze swym idolem, zostawi艂e艣 bro艅 w przedziale. - Lord Vielokont zachichota艂. - To ironiczne jak na kogo艣 tak bardzo prze艣ladowanego przez fan贸w. - Odwr贸ci艂 si臋 do Barry'ego. - Mo偶esz si臋 ju偶 odpr臋偶y膰. W ko艅cu to ty mnie przywo艂a艂e艣. Pami臋tasz?
Nie przywo艂a艂em.
Ale偶 tak, sp贸jrz. - Vielokont nacisn膮艂 guzik na pilocie i amatorska kolonoskopia znikn臋艂a, zast膮piona obrazem Barry'ego 艣pi膮cego w przedziale.
Ja, to znaczy tak, do艂膮cz臋 do ciebie - wymamrota艂 艣pi膮cy.
- Ty to powiedzia艂e艣', nie ja - przypomnia艂 Vielokont.
Barry'emu odebra艂o mow臋. Kilka razy otwiera艂 usta, by
cos' powiedzie膰, i zamyka艂, bo do g艂owy nie przychodzi艂o mu nic sensownego. Podczas gdy Barry siedzia艂 tam, oszo艂omiony, Vielokont podszed艂 do 艣ciany i rozwin膮艂 wykres zatytu艂owany „Vielokont Enterprises".
- W tysi膮c dziewi臋膰set sze艣膰dziesi膮tym, gdy przebywa艂em na wygnaniu w Argentynie, wynalaz艂em koncepcj臋 muzaku. Z tego jednego wynalazku wspomaganego wysoce w膮tpliwymi praktykami biznesowymi zrodzi艂a si臋 pot臋偶na
korporacja.
Pr贸cz imperium mediowego — produkuj膮cego wszystko, od trzydziestu r贸偶nych odmian najprymitywniejszego porno po, owszem, Szpital amatorski, ciemniacki lord mia艂 udzia艂y w firmach kredytowych, fabrykach pestycyd贸w i dodatk贸w do 偶ywno艣ci, cateringu, handlu broni膮 i biurach nowoczesnych projekt贸w architektonicznych*. Je艣li co艣 by艂o niezdrowe, nielegalne b膮d藕 niebezpieczne, Vie艂o-kont Enterprises z pewno艣ci膮 to produkowa艂y.
- Oto o艣miornica Vielokonta - rzek艂 z dum膮 lord. - Nie produkujemy wind, sprawiamy, 偶e je偶d偶膮 wolniej. Nie produkujemy desek klozetowych, sprawiamy, 偶e wydaj膮 si臋 zimniejsze. Ju偶 rozumiesz? — Zachichota艂 i zgasi艂 laserowy
wska藕nik. - Pos艂uchaj, oto nasz ostatni slogan reklamowy; „Vielokont Enterprises: nasza specjalno艣膰 to irytacja".
Rany - mrukn膮艂 Barry. Po raz pierwszy, odk膮d rozpocz膮艂 swe przygody, ujrza艂 w ko艅cu, jak daleko si臋ga w艂adza lorda Vielokonta. Pr贸buj膮c si臋 otrz膮sn膮膰, spyta艂 艣mia艂o: - Skoro jeste艣 taki bogaty i pot臋偶ny, czemu gadasz jak pu艂kownik Kling ze Z艂ota dla bezczelnych?
Jeste艣 Anglikiem. Dla Anglik贸w Niemcy wci膮偶 pozostaj膮 wzorcowymi, typowymi wrogami. Gdyby艣 by艂 Meksykaninem, przemawia艂bym jak Amerykanin, Hindusem - Pakista艅czyk, 呕ydem—Arab. Zawsze jestem przedstawicielem nacji, wobec kt贸rej 偶ywisz najwi臋ksze uprzedzenia. To mi pomaga utrzyma膰 stosowny poziom wrogo艣ci.
Vielokont podni贸s艂 c臋tkowany szlafrok i z艂o偶y艂 starannie.
Nad czym si臋 zastanawiasz? Chod藕, pozw贸l, bym uczyni艂 ci臋 bogatym, s艂awnym i uwielbianym bardziej, ni偶 jeste艣 to sobie w stanie wyobrazi膰.
Ale ja ju偶 jestem bogaty i s艂awny — przypomnia艂 Barry.
I nie marzy艂e艣 o niczym wi臋cej? Wystarczy ci kilka milion贸w i clearasilu ile zechcesz? Zaczekaj, a偶 b臋dziesz mia艂 w艂asn膮 lini臋 odzie偶ow膮 albo przy艂api膮 ci臋 na przemycaniu ka艂asznikowa na ceremoni臋 wr臋czenia Grammy, czy opowiesz o uzale偶nieniu od aspiryny w programie Okrah. To jest prawdziwa s艂awa, m贸j ksi膮偶kowy ch艂opcze. Tak naprawd臋 jeszcze jej nie zakosztowa艂e艣. Do艂膮cz do mnie, od razu nagramy razem singla. Nazw臋 ci臋 Poop Dogg.
Pokusa by艂a ogromna... Min臋艂a chwila, w ko艅cu Barry odwr贸ci艂 si臋 do swego starego wroga.
- Nie zrobi臋 tego - oznajmi艂.
Twarz Yielokonta wykrzywi艂a si臋 w mask臋 w艣ciek艂o艣ci.
-Ty, ty... ty kanciarzu! - rykn膮艂. Chichoty dobiegaj膮ce z s膮siedniego pomieszczenia umilk艂y jak no偶em uci膮艂. — Dla ciebie zrezygnowa艂em z dochodowych wyst臋p贸w w kasynie Caesar s Pal膮ce!
Zacz膮艂 kr膮偶y膰 wok贸艂, g艂o艣no tupi膮c, zrzuca艂 przedmioty ze sto艂贸w i blat贸w, przewraca艂 krzes艂a. Wkr贸tce wagon przypomina艂 ko艂ow膮 wersj臋 mieszkania Ferda i Jorgego.
- Powinienem si臋 domy艣le膰. Zawsze by艂e艣 samolubnym, niedojrza艂ym, umololubnym 膰wokiem.
Barry zauwa偶y艂, 偶e Vielokont ca艂y czas pozostaje mi臋dzy nim a drzwiami. Z 艁onem i Herbina u boku mia艂by szans臋 i lord Ciemniak贸w dobrze o tym wiedzia艂.
W ko艅cu Vielokont opanowa艂 si臋, stan膮艂 prosto, przyg艂adzi艂 w膮s.
— No c贸偶 — rzek艂 spokojnie. — Mo偶emy zatem rozpocz膮膰
zabijanie.
Wyci膮gn膮艂 r贸偶d偶k臋 - podobnie jak sztylet, zako艅czon膮 podobizn膮 u艣miechni臋tej czaszki — i wycelowa艂 w ziemi臋. Rozleg艂 si臋 og艂uszaj膮cy huk i wszystko znikn臋艂o w ob艂okach ci臋偶kiego, fioletowego dymu.
***
Gdy Barry odzyska艂przytomno艣膰, odkry艂, 偶e tkwi przywi膮-zanyza kostki iprzeguby do pionowej kamiennej p艂yty wwil-gotnym, mrocznym lochu. Wzd艂u偶 艣cian przebiega艂y szczury, wsz臋dzie wisia艂y paj臋czyny (czarodziejskie paj膮ki utka艂y je w litery uk艂adaj膮ce si臋 w s艂owa: witamy w domu i najlepszy szef na 艣wiecie). W rogu Barry ujrza艂 rz膮d niewielkich trumien, prymitywnie wykutych w surowej, 偶ywej skale.
Przed nim sta艂 Vielokont, postukuj膮cy r贸偶d偶k膮 w d艂o艅.
- Guten tag, Barry — powiedzia艂. - Witaj w mym nowym domu na po艂udniu Francji. Szkoda, 偶e twoja wizyta b臋dzie bardzo kr贸tka, w przeciwnym razie oprowadzi艂bym ci臋. Kiedy艣 mieli tu swoje garsoniery Templariusze. Na g贸rze
mie艣ci si臋 klasztor, w kt贸rym mnisi p臋dz膮 pi臋膰setprocentowy koniak - ci膮gn膮艂 Vielokont. - Jest dobry, s艂ysza艂em, 偶e Hamgryz go lubi.
Szpiedzy Vielokonta s膮 wsz臋dzie, pomy艣la艂 Barry.
- Owszem, s膮 - odpar艂 Vielokont. — S艂ysz臋 twoje my艣li, Barry, a ty nie mo偶esz rzuci膰 偶adnych irytuj膮cych zakl臋膰. Tsk-tsk. Co to za s艂ownictwo? Nie oceniaj tego miejsca zbyt surowo, to tylko warsztat w piwnicy, od ponad tysi膮ca lat u偶ywano go jako miejsca tortur. Odkupi艂em good George'a Harrisona. Nie uwierzysz, jak ohydne kaza艂 tu zamontowa膰 boazerie. Wybacz, ale usi膮d臋. Nie jestem tak m艂ody, jak ty.
Vielokont zasiad艂 w wy艣cie艂anym fotelu, prymitywnie wykutym w surowej, 偶ywej skale*, i zn贸w zacz膮艂 m贸wi膰.
Obok Barry'ego szumia艂 niewielki osuszacz powietrza, P.WWS.呕.S.
- Zauwa偶y艂e艣 zapewne, Trotter, 偶e rozkroplenie nic ci nie da. Owszem, wydosta艂by艣 si臋 z wi臋z贸w, ale natychmiast zgin膮艂 w suchych, mechanicznych wn臋trzno艣ciach tej maszyny, — Vielokont u艣miechn膮艂 si臋, szczerz膮c z臋by, i poklepa艂
j膮 lekko. — 艢wietnie usuwa wod臋 z powietrza. Te 艣rednio wieczne komnaty tortur s膮 takie wilgotne.
Yielokont wyj膮艂 r贸偶d偶k臋.
- By艂e艣 godnym przeciwnikiem, tote偶 zamierzam po偶egna膰 si臋 w stylu Jamesa Bonda. Po pierwsze, z pewno艣ci膮 zechcesz si臋 dowiedzie膰, co czeka 艁ona i Herbin臋.
Przeciwleg艂膮 艣cian臋 zasnu艂 bia艂y dym. Gdy upodobni艂a si臋 ju偶 do ekranu, z oczu czaszki na czubku r贸偶d偶ki Vielo-Iconta wystrzeli艂y bli藕niacze srebrne promienie.
Nie, nie ka偶臋 ci zn贸w ogl膮da膰 Cz艂owieka z blizn膮. Ech, te twoje docinki. - Vielokont odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 ekranu, na kt贸rym pojawi艂y si臋 obrazy. Odchrz膮kn膮艂.
Wporz膮dku - zacz膮艂. - Gdy ju偶 zginiesz, twoi przyjaciele dostrzeg膮, w jak wielkim byli b艂臋dzie, i do艂膮cz膮 do mnie.
Barry ujrza艂 Herbin臋 ubran膮 w pi臋kny, elegancki str贸j. Wyra藕nie uczestniczy艂a w spotkaniu biznesowym i komenderowa艂a lud藕mi.
-Tak, ja te偶 si臋 ciesz臋, 偶e nie wysz艂a za m膮偶 za Nun-nallyego. Nie by艂by dla niej dobry i nieco utrudni艂by mi jej po艣lubienie.
Barry krzykn膮艂. Vielokont skrzywi艂 si臋.
- Prosi艂bym, 偶eby艣 przesta艂 krzycze膰, huczy mi w m贸zgu. Powiadaj膮, 偶e za ka偶dym geniuszem z艂a d膮偶膮cym do w艂adzy nad 艣wiatem kryje si臋 wielka kobieta. I wiesz, Barry? Maj膮 racj臋, ogromn膮 racj臋.
Ekran na moment poja艣nia艂, a potem pojawi艂a si臋 na nim ok艂adka „Tygodnika Sukcesu" z u艣miechni臋t膮, opalon膮 twarz膮 艁ona.
- 艁onowi w ko艅cu op艂aci艂o si臋 posiadanie IQ62. Zrobi艂 osza艂amiaj膮c膮 karier臋 w produkcji telewizyjnej. Jest jednym z najpot臋偶niejszych ludzi w tym przemy艣le. Oczywi艣cie po mnie.
Vielokont zn贸w machn膮艂 r贸偶d偶k膮 i ekran si臋 rozp艂yn膮艂.
- Przejd藕my teraz do cz臋艣ci drugiej uprzejmego zabijania wroga. Opisz臋 ci m贸j plan.
Barry obejrza艂 si臋 na trumny.
- Masz racj臋, to b臋dzie twoje ostatnie miejsce spoczynku. W pewnym sensie. W tych trumnach przechowuj臋 dusze ksi膮偶ek dla dzieci, gdy ju偶 ich je pozbawi臋 i zamieni臋 w bezbarwne, wielkobud偶etowe filmy. Twoje cia艂o b臋dzie istnie膰 nadal, lecz dusza — ta cz臋艣膰, kt贸ra czyni ci臋 kim艣 wyj膮tkowym i tak szale艅czo nieopanowanym — pozosta nie tu, w tej trumnie. Przyznaj臋, gdyby艣 do mnie do艂膮czy艂, spotka艂oby ci臋 to samo, ale przynajmniej troch臋 by艣 na tym zyska艂. Odk膮d zacz臋li艣my walczy膰, Barry, ros艂em w si艂臋. Nie masz poj臋cia, ile wydaj臋 na marketor贸w. Ty i twoi przyjaciele nie mieli艣cie szans. — Ten, Kt贸ry 艢mierdzi u艣miechn膮艂 si臋, napawaj膮c si臋 w艂asnym z艂em. - To ja jestem go艣ciem, kt贸ry ka偶e ci p艂aci膰 $17,99 za p艂yt臋, kt贸rej produkcja kosztuje dolara. Jestem chemikaliami w twoim jedzeniu, jestem reklam膮, smogiem i tani膮 robocizn膮. Jestem wyzyskiem,
kryptoreklam膮, bezczelnym spamem i nakr臋caniem s艂awy. Opr贸偶niam g艂owy i nape艂niam wysypiska.
Jezu, pomy艣la艂 Barry, nigdy w 偶yciu tak si臋 nie nudzi艂em. Po艣piesz si臋 i zabij mnie w ko艅cu.
- Cierpliwo艣ci, Barry, wkr贸tce dojdziemy i do zab贸jstwa. Bo widzisz, mimo mojej w艂adzy mam pewien problem. Niekt贸rzy ludzie wci膮偶 jeszcze potrafi膮 odr贸偶ni膰 to co dobre od 艣mieci. Nie jest ich wielu i ta liczba ca艂y czas ma
leje, ale s膮. Postanowi艂em zatem, 偶e musz臋 ich dopa艣膰, nim zdo艂aj膮 stawi膰 op贸r. Musz臋 zdoby膰 ich sobie ju偶 w dzieci艅stwie. I tu zaczyna si臋 twoja rola.
Yielokont zawiesi艂 g艂os.
- Oczywi艣cie, 偶e to wstr臋tne Barry, w ko艅cu to m贸j pomys艂. Teraz s艂uchaj uwa偶nie, bo chc臋 ci臋 zabi膰 i i艣膰 co艣 zje艣膰, przez te bzdury w poci膮gu zrezygnowa艂em z obiadu.
Z cienia wybieg艂 szczur i zacz膮艂 wgryza膰 si臋 w skarpetk臋 Barry'ego. Z r贸偶d偶ki Vielokonta wystrzeli艂a widmowa pi臋艣膰 i r膮bn臋艂a go w 艂epek. Szczur podni贸s艂 si臋 na tylne 艂apki, obola艂y i zaskoczony, i z艂apa艂 si臋 za g艂ow臋.
- Jeszcze nie, agencie Xl 3 - upomnia艂 zwierz膮tko Vielokont. - Wybacz, prosz臋, mojemu pracownikowi. Po ostatniej przegranej zorganizowa艂em burz臋 m贸zg贸w i podj膮艂em decyzj臋. Zamiast marnowa膰 kolejne lata na walk臋 z tob膮, mog臋 ci臋 wykorzysta膰 jako przyn臋t臋 dla m艂odych, niewinnych umys艂贸w. Filmy o Trotterze - owszem, b臋dzie ich wiele - zast膮pi膮 ksi膮偶ki. B臋dziesz wygl膮da艂 tak, jak ja zechc臋,
m贸wi艂 to, co ja zechc臋, zachowywa艂 si臋 tak, jak ja zechc臋. Twoi fani zapomn膮 o przyzwoitym nastolatku z ksi膮偶ek i b臋d膮 pami臋tali tylko stworzonego przeze mnie, przes艂odzonego t臋paka.
Vielokont wsta艂 i zn贸w zacz膮艂 kr膮偶y膰 po wagonie, nie mog膮c powstrzyma膰 podniecenia.
- Dzieci z ca艂ego 艣wiata b臋d膮 p艂aci膰 sporo grosza, by zobaczy膰, jak ich bohater Barry Trotter pokonuje starego, z艂ego lorda Vielokonta, nie艣wiadome faktu, 偶e ka偶dy dolar, jen i rupia jeszcze wzmocni膮 moj膮 w艂adz臋. 呕a艂osne reklamy, bezwstydne promocje, wszystkie te pieni膮dze te偶 trafi膮 do mnie!
Vielokont pochyli艂 si臋 i spojrza艂 Barryemu prosto w twarz z tak bliska, 偶e jego oddech osiad艂 na szk艂ach okular贸w niczym mgie艂ka.
- Zamierzam wyci膮gn膮膰 z ciebie wszystko do ostatniego grosza. Zrobi臋 to tak bezwstydnie i bezlito艣nie, 偶e w ko艅cu twoi najwi臋ksi fani zaczn膮 tob膮 rzyga膰. Sprawi臋, 偶e ci臋 znienawidz膮, Barry Trotterze.
Vielokont opanowa艂 si臋 szybko.
- By odpowiedzie膰 na twoje pytanie, film jest ca艂kiem dobry. Nie tak dobry, jak ksi膮偶ki, ale „to niezapomniane dzie艂o kina rozrywkowego". Widzisz, mam ju偶 gotowe slogany. Ale oto m贸j geniusz. Ka偶da kolejna cz臋艣膰 b臋dzie odrobin臋 gorsza ni偶 poprzednia, odrobin臋 bardziej wydumana, nieco g艂upsza. Widzia艂e艣 kiedy艣 Szcz臋ki 4i W por贸wnaniu z- Bar-rym Trotterem 4 b臋d膮 wygl膮da膰 jak Hamlet. W ko艅cu seria spadnie do tak niewiarygodnie niskiego poziomu, 偶e nikt nie b臋dzie jej chcia艂 ogl膮da膰, lecz ludzie wci膮偶 b臋d膮 chodzi膰 do kin, przyci膮gani osobliwym poczuciem obowi膮zku b膮d藕 p艂aczem swych dzieciak贸w, kt贸re nie dostrzegaj膮 prawdy. Czemu zreszt膮 mia艂yby dostrzec? Odk膮d przysz艂y na 艣wiat, towarzyszy艂y im filmy o Barrym Trotterze. Filmy te wykrocz膮 poza kategorie dobrego czy z艂ego i stan膮 si臋 po prostu cz臋艣ci膮 dzieci艅stwa ka偶dego cz艂owieka. Nostalgia to pot臋偶na si艂a. Jad艂e艣 kiedy艣 w Klubie Czarodziej贸w? B臋dziemy mieli r贸偶d偶ki Barry ego Trottera, szaty Barry'ego Trottera, miot艂y, figurki, gry planszowe, papeterie, d艂ugopisy, cukierki, podkoszulki, kubki, kalendarze, s艂uchowiska, kamyki, karty kolekcjonerskie, komiksy (mang臋, alternatywne i zwyk艂e). Restauracje tematyczne i parki rozrywki, gr臋 wideo i mo偶e te偶 dru偶yn臋 hokejow膮, je艣li znajd臋 do艣膰 Rosjan. Dzieci b臋d膮 mia艂y nalepki, s艂odycze i szampon, kt贸ry „magicznie" oczyszcza g艂ow臋, lecz w istocie jest tym samym 艣wi艅stwem w nowych opakowaniach. Mama kupuje kolczyki z Hybryd膮, ojciec teren贸wk臋 Trottera. Jestem tak wielkim 艂otrem, 偶e sam nie mog臋 siebie znie艣膰. B臋d臋 wyci膮ga艂 z nich ka偶dy
grosz i zamienia艂 w durnowate programy telewizyjne, nudne ksi膮偶ki, bezmy艣lne gry wideo... Ich m贸zgi zamieni膮 si臋 w ma藕, tak przepe艂nione moimi bzdetami, 偶e nie zdo艂aj膮 nawet wyobrazi膰 sobie innego 偶ycia. Po偶a艂uj biednych Gumoli, Barry. Wyobra藕nia to jedyna magia, jak膮 znaj膮, a ty pomo偶esz mi j膮 im odebra膰.
Vielokont na moment zawiesi艂 wzrok, jego oczy b艂yszcza艂y. Opar艂 si臋 o por臋cz przy艣cienn膮 PWW.S.呕.S.
- Przepraszam, gdy o tym my艣l臋, zawsze zaczynam si臋 艣lini膰. - Odwr贸ci艂 si臋 i podszed艂 do Barry'ego. Przysun膮艂 r贸偶d偶k臋 do jego serca. - No c贸偶 — rzek艂 stanowczo - przygotuj si臋 na wizyt臋 w Krainie Wielkich Resztek w Niebie.
I w tym momencie kto艣 krzykn膮艂:
- Ci臋cie!
ROZDZIA艁 17
Doskonale Mel, po prostu doskonale - rzuci艂 re偶yser.
Jezu, ale szar偶uje — mrukn膮艂 aktor graj膮cy Barry'ego, gdy jeden z pomocnik贸w zacz膮艂 go odwi膮zywa膰.
-Wszystko w porz膮dku? - spyta艂 jednocze艣nie kilkunastu os贸b re偶yser. Us艂yszawszy aprobuj膮cy pomruk ekipy d藕wi臋kowc贸w i o艣wietleniowc贸w, rzuci艂: — Panie i panowie, sko艅czyli艣my.
Ekipa, w wi臋kszo艣ci fachowcy, ale te偶 grupka wa偶niak贸w takich jak Barry, zacz臋艂a klaska膰 i wiwatowa膰.
Chloe, asystentka planu, podesz艂a do Barry'ego, siedz膮cego na honorowym miejscu za plecami re偶ysera.
-1 co pan o tym my艣li? — spyta艂a. — Oddali艣my sprawiedliwo艣膰 ksi膮偶ce?
-Jasne - odpar艂 Barry, kt贸ry przespa艂 uj臋cia siedemna艣cie do dwadzie艣cia siedem. — Prawdziwy Vielokont du偶o bardziej przeklina, ale rozumiem, 偶e to film dla dzieci. Ch臋tnie zobaczy艂bym zako艅czenie - doda艂. - Oczywi艣cie Yielokont przegrywa?
Chloe odpowiedzia艂a u艣miechem.
- Oczywi艣cie. Barry prze偶ywa, tubka wiernego kitu w kieszeni kurtki os艂ania go przed 艣mierciono艣nym zakl臋ciem. Ale jest bardzo s艂aby. Gdy Lon i Herbina orientuj膮
si臋, 偶e Barry'ego nie ma ju偶 w poci膮gu, uk艂adaj膮 anagram i zawiadamiaj膮 Bubeldora. Z pomoc膮 zakl臋tych egzemplarzy „Financial Timesa" dyrektor zwabia Vielokonta do
opuszczonej kopalni fosforu, a potem wysy艂a tam feniksa Skierk臋 z misj膮 samob贸jcz膮.
- Au膰!
- Owszem, wybuchy s膮 pi臋kne, a od efekt贸w d藕wi臋kowych wTHX rozbol膮 pana uszy. Ale nie powiem nic wi臋cej, sam b臋dzie pan musia艂 zobaczy膰, panie Trotter.
- Prosz臋, m贸w mi Barry.
Wr臋czy艂a mu kaset臋.
- W porz膮dku, Barry. Oto pierwsza wersja filmu. Jest w niej wszystko pr贸cz tego, co ogl膮da艂e艣 dzisiaj. — Pogrozi艂a palcem. -Tylko nie wpuszczaj tego do sieci ani nic takiego;
to 艣ci艣le tajne materia艂y.
Barry roze艣mia艂 si臋.
- Obiecuj臋, 偶e tego nie zrobi臋.
Aktor graj膮cy Barry'ego podszed艂 do autentyku.
Barry, jestem twoim wielkim fanem - oznajmi艂. - Mam nadziej臋, 偶e podoba艂a ci si臋 wizyta na planie.
Ja te偶 jestem twoim wielkim fanem, Jimmy — odpar艂 szczerze Barry. - Ciesz臋 si臋, 偶e wypu艣cili ci臋 z odwyku, by艣 m贸g艂 nakr臋ci膰 ten film.
Nie jestem wcale pewien, czy to w艂a艣nie ten biznes nie sprawia, 偶e wci膮偶 bior臋 - powiedzia艂 ze znu偶eniem Jimmy.
Jimmy Thornton mia艂 oko艂o dwudziestu lat, wygl膮da艂 na czterdzie艣ci, a gra艂 pi臋tnastolatka. S艂yn膮艂 ze swoich kaprys贸w, temperamentu i problem贸w z uzale偶nieniami. Niekt贸rym nie podoba艂 si臋 fakt, 偶e gra艂 Barry'ego, nadawa艂 jednak postaci intensywno艣膰 godn膮 Brando, kt贸ra zachwyci艂a prawdziwego Trottera. Kopn膮艂 Vielokonta w jaja, pomy艣la艂 Barry z zachwytem. Akurat!
- Zobaczymy si臋 dzi艣 na imprezie ko艅cz膮cej? - spyta艂 Jimmy.
- Niestety, nie - odpar艂 Barry. - Musz臋 wraca膰 do Anglii.
Czeka艂 go tam kolejny wyst臋p z cyklu „Magia, Gumole
i ja". Dobrze p艂acili mu za te wyst膮pienia, ale jaka to nuda!
- Przykro mi to s艂ysze膰.
Jimmy zdj膮艂 peruk臋. Barry zauwa偶y艂, 偶e aktor 艂ysieje, na g艂owie pozosta艂o mu ju偶 tylko kilkana艣cie setek cebulek w艂osowych. Mo偶e to naiwno艣膰, lecz Barry'ego nieodmiennie zdumiewa艂o odkrycie, 偶e prawdziwi aktorzy wygl膮daj膮 inaczej ni偶 przywyk艂.
- Mog臋 ci臋 odprowadzi膰 do samochodu? - spyta艂a Chloe.
Jak ka偶dy dobrze wyszkolony podw艂adny, trzyma艂a si臋
na dystans, pozwalaj膮c pierwszoligowym graczom rozmawia膰 bez przeszk贸d.
- Jasne - odrzek艂 Barry. - Cz贸艂ko, Jimmy.
Wyszli z budynku na ulic臋 sk膮pan膮 w jasnym, kalifornijskim s艂o艅cu. Barry natychmiast za艂o偶y艂 okulary. Nie rozumiem, czemu ludziom tak odbija na punkcie tej pogody, pomy艣la艂. Jest zbyt jasno, 偶adnej odmiany, to dobre dla kaktusa, nie dla cz艂owieka. Za ka偶dym razem, gdy tu przebywa艂, przypomina艂 sobie o ciotecznym prapradziadku, kt贸ry zgin膮艂 z powodu udaru cieplnego podczas walk za
imperium w Sudanie. Barry odrzuci艂 w艂a艣nie lukratywn膮 propozycj臋 zostania „witaj膮cym" w kasynie w Las Vegas, lokalu o tematyce fantasy nosz膮cym nazw臋 „Zamek Camelot". Trudno by艂o' odrzuci膰 pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy dolar贸w tygodniowo. On jednak nie potrzebowa艂 pieni臋dzy, a poza tym pustynne s艂o艅ce do szcz臋tu wypali艂oby mu m贸zg.
Dzi臋ki - rzek艂, gdy przysadzisty kierowca otworzy艂 drzwi.
C贸偶, mam nadziej臋, 偶e spodoba ci si臋 film - powiedzia艂a Chloe.
Ju偶 si臋 nie mog臋 doczeka膰. Uwielbiam solidne eksplozje.
Barry nie zwraca艂 szczeg贸lnej uwagi na gadanin臋 taks贸wkarza opowiadaj膮cego o swych marzeniach zostania mistrzem gitary, bo zgodzi艂 si臋 wzi膮膰 udzia艂 w czacie promuj膮cym film.
Prowadz膮cy: Chcia艂bym powita膰 dzi艣 w Yowser.com bardzo szczeg贸lnego go艣cia. Oto jedyny, niepowtarzalny Barry Trotter! Mo偶ecie zadawa膰 pytania.
DiamentPaul: My艣la艂em ze nie 偶yjesz.
Prowadz膮cy: M贸wi臋 po raz ostatni, „wskaz贸wki" na ok艂adkach ksi膮偶ek to zwyk艂e bzdury. Barry'emu nic nie jest.
Krzykaczl: BARY RZ膭DZI!!!!!!!!!!
B.T.: Dzi臋ki!
Trotfan24: W Przera偶aj膮cym Magicznym Cu艣, gdy walczysz z rzygo偶膮d艂em i z Kranu Dusz wychodz膮 duchy twoich rodzic贸w, by ci臋 ocali膰, czemu twoja mama ma
na sobie szkar艂atn膮 tog臋, skoro w Kawiorze stoi wyra藕nie, 偶e kiedy zabi艂 j膮 Vielokont, mia艂a na sobie bia艂膮 tog臋 ze szkar艂atnymi zdobieniami? Zale偶y od tego zak艂ad.
B.T.: Musisz spyta膰 sam膮 J.G., nie ja pisa艂em te ksi膮偶ki.
Trotfan24: Wykr臋t!
B.T.: Wzorem dla rzygo偶膮d艂a by艂o moje spotkanie ze zdumiewaj膮co wrogo nastawionym i upartym ogrodowym pomrowem. Hamgryz zabi艂 go chuchni臋ciem.
Prowadz膮cy: Rany! Us艂yszeli艣cie to u nas, fani!
B.T.: Poza tym, jak ju偶 wielokrotnie powtarza艂em, Terry Vielokont nie zabi艂 mamy i taty. Istotnie, skonstruowa艂 bomb臋, kt贸r膮 pod艂o偶yli na wydziale chemii. Zrobili to z przyczyn dla mnie ca艂kowicie niejasnych, lecz zapewne w latach sze艣膰dziesi膮tych mia艂o to sens. Podejrzewam, 偶e wa偶n膮 rol臋 odegra艂y tu pisma co bardziej radykalnych anarchist贸w. Terry by艂 na膰pany, ale nie chcia艂 ich zabi膰. Bycie rewolucjonist膮 to niebezpieczna praca.
Prowadz膮cy: Od rewolucjonisty do ministra finans贸w! Ten, Kt贸ry 艢mierdzi bardzo si臋 zmieni艂 przez te lata.
B.T.: Margines spo艂ecze艅stwa cz臋sto le偶y zaskakuj膮co blisko 艣rodka. W ka偶dym razie Mama, Tato i Terry razem uczestniczyli w podziemnym ruchu Sporty i Pogoda.
Zybol9: Czyli M i T byli hipisami?
B.T.: Tak, zosta艂em wychowany w komunie w Sussex. Mn贸stwo nago艣ci i Donovan.
Derek937: SIEMAA!!!!!!!!!!
DynaMatt: Imi臋 Vielokonta = Terry?
B.T.: Terrence. Nie znosi go, dlatego teraz nazywa si臋 lordem. Ale wtedy na farmie wszyscy nazywali go Tym, Kt贸ry 艢mierdzi. Nie mieli艣my tam bie偶膮cej wody.
prowadz膮cy: Powiedz nam, Barry, co robi艂e艣 przez pi臋膰 lat od czasu zamkni臋cia prawdziwego Hokpoku?
B.T.: Przez jaki艣 czas po prostu si臋 obija艂em. Potem zaanga偶owa艂em si臋 w firm臋 wuja Sknerusa, magicznie zmieniaj膮c膮 raki w homary na rynek gumolski. Chwilowo firma zawiesi艂a dzia艂alno艣膰, p贸ki Sknerus nie wyjdzie z Aztalanu.
Zybol9: Au膰.
B.T.: Nie, wszystko w porz膮dku, jest tam s艂aw膮. Ja natomiast podr贸偶uj臋 po 艣wiecie z wyst膮pieniem „Magia, Gumole i ja".
Trollx78: S膮dzi艂em, 偶e jeste艣 bogaty. Po co pracujesz?
B.T.: Bo w przeciwnym razie zamieni艂bym si臋 w wielk膮 g贸r臋 t艂uszczu!
Prowadz膮cy: Widzia艂e艣 ju偶 nowy film? Co o nim s膮dzisz?
B.T.: Film ten zostanie uznany za jedno z najwi臋kszych osi膮gni臋膰...
Barry urwa艂 i zacz膮艂 grzeba膰 w ustach palcem wskazuj膮cym smakuj膮cym plastikiem i t艂uszczem z klawiatury. Oczywi艣cie, pod j臋zykiem mia艂 czipa. Nie powinienem by艂 je艣膰 w sto艂贸wce Braci Wagner, pomy艣la艂 i wyrzuci艂 go przez okno. Skasowa艂 wcze艣niejsz膮 odpowied藕.
Derek937: SIEMAAA!!!!!!!!!!
Prowadz膮cy: Jeste艣 z nami, Barry?
B.T.: Przepraszam. W艂a艣nie wr贸ci艂em z planu filmu. Jest
fajny. My艣l臋, 偶e spodoba si臋 ludziom. Prowadz膮cy: O czym opowiada? Dla tych, kt贸rzy wci膮偶
nie wiedz膮.
B.T.: Lon, Herb i ja pr贸bujemy powstrzyma膰 realizacj臋 filmu o mnie.
Prowadz膮cy: Faktycznie to zrobili艣cie, prawda?
B.T.: Tak, ale w rzeczywisto艣ci napisa艂em tylko par臋 list贸w.
Trollx78: Barry T. i w艣cibska kierowniczka poczty.
B.T.: LOL.
Zybol9: Od czterech lat s艂ycha膰 o tym filmie. Czemu to trwa艂o tak d艂ugo?
B.T.: Tak naprawd臋 to druga pr贸ba nakr臋cenia filmu. Pierwszy, na podstawie ksi膮偶ek, umar艂 na etapie planowania. Kubrick zamierza艂 go nakr臋ci膰, ale zmar艂 na zatrucie brod膮. Martin Scorsese by艂 bardzo zainteresowany, p贸ki J.G. nie powiedzia艂a mu, 偶e nie mo偶e umie艣ci膰 akcji w Ma艂ych W艂oszech w latach siedemdziesi膮tych. Potem zabrak艂o pieni臋dzy - zwin膮艂 je Sknerus. Dlatego w艂a艣nie siedzi teraz w wi臋zieniu. W tym momencie wszyscy zw膮tpili ju偶, czy film kiedykolwiek powstanie. Moja agentka wypr贸bowa艂a wszelkie mo偶liwe zakl臋cia, ale pieni膮dze s膮 pot臋偶niejsze ni偶 magia. Przynajmniej w Hollywood!
Prowadz膮cy: I co si臋 sta艂o?
B.T.: Odwiedzi艂em J.G. w jej karaibskiej posiad艂o艣ci w Szkocji i wpadli艣my na pomys艂 napisania drugiego scenariusza filmu, tym razem opowiadaj膮cego o pr贸bach powstrzymania realizacji pierwszego.
Prowadz膮cy: Wow. Meta. Drugi traktuje o pierwszym, kt贸ry nigdy nie powsta艂?
B.T.: Zgadza si臋. Dzia艂o si臋 to pi臋膰 lat temu. Trzy lata temu wraz J.G. napisali艣my scenariusz, potem kupili go bracia Farrelly i od tej pory zacz臋艂y si臋 przygotowania.
Viagratrix: Czy bardzo zmieniono prawdziw膮 histori臋?
jj.T.: Jak zawsze. Na przyk艂ad J.G. Rollins nie zosta艂a uwi臋ziona przez Fantastic, mia艂a po prostu bardzo restrykcyjny kontrakt.
Viagratrix: Czyli to metafora?
B-T.: Nie tyle metafora, co banda pismak贸w siedz膮cych w pokoju i wymy艣laj膮cych r贸偶ne rzeczy.
prowadz膮cy: Jeste艣 z艂y?
B.T.: Nie jest to film, kt贸ry ja bym nakr臋ci艂. Wszyscy ca艂y czas pierdz膮 i wymiotuj膮. To prymitywne. Przypuszczam, 偶e zabrak艂o im umiej臋tno艣ci b膮d藕 wyobra藕ni, by zrobi膰 to inaczej... Po prostu nie rozumiem, czemu niekt贸rych tak 艣miesz膮 dowcipy klozetowe. Osobi艣cie uwa偶am to za dziecinne, ale te偶 wszyscy w Hollywood sprawiaj膮 wra偶enie jakby zatrzymali si臋 na etapie dziesi臋ciolatka.
Laska21: Czy chcia艂by艣 opowiedzie膰 swoj膮 prawdziw膮 histori臋?
B.T.: M贸j Bo偶e, nie! Wbrew temu co s膮dz膮 ludzie, moje 偶ycie jest ca艂kiem nudne. Od czasu do czasu u偶ywam magii, zwykle po to, by unikn膮膰 czego艣 czego nie chc臋 robi膰. Ale poza tym ogl膮dam telewizj臋, chodz臋 do pubu. Jakwszyscy.
Prowadz膮cy: Zatem Barry Trotter, kt贸rego znamy i kochamy, to posta膰 ca艂kiem fikcyjna?
B.T.: Prowadz臋 bardzo przeci臋tne 偶ycie, jak wi臋kszo艣膰 z nas. Dlatego w艂a艣nie potrzebujemy ksi膮偶ek i film贸w.
Gumlprecz80: Nienawidzisz Gumoli?
B.T.: Oczywi艣cie, 偶e nie. Cz臋艣膰 moich najlepszych przyjaci贸艂 i tak dalej.
Laska21: Jeste艣 偶onaty.
B.T.: Zar臋czony.
Prowadz膮cy: Wow! Kolejne szokuj膮ce wie艣ci! Z kim, Barry?
B.T.: Wola艂bym nie m贸wi膰.
Laska21: POWIEDZ MI Z KIM BARRYTO J膭 ZABIJ臉
Derek937: SIEMAAAA!!!!!!!!!!
Prowadz膮cy: Jeste艣 idiot膮.
Derek937: Wypchaj si臋 SIEMAAA!!!!!!
B.T.: I tobie te偶 SIEMA, m贸j przyjacielu.
GinaB: Koham Carsona Da艂y, to numr 1.
Elfsammy: Sam + Kaitlyn = WM.
Gumlprecz80: Kaitlyn to GUMOLKA.
Elfsammy: Zamknij si臋 trollu...
Barry przesta艂 czyta膰 i zamkn膮艂 laptopa. Najwyra藕niej czat przej臋艂a t艂uszcza, zreszt膮 i tak mia艂 go ju偶 dosy膰. Zamkn膮艂 oczy i przysn膮艂, podczas gdy kierowca ca艂y czas gada艂 do siebie.
- Pami臋tam, gdy pierwszy raz us艂ysza艂em Jimmyego Page'a. Cz艂owieku, zrozumia艂em wtedy, co chc臋 robi膰 w 偶yciu. Ta niesamowita gitara z dwoma gryfami...
Gdy limuzyna zbli偶y艂a si臋 do LAK, kierowca zerkn膮艂 w lusterko na tylne siedzenie. Upewniwszy si臋, 偶e Barry 艣pi smacznie, szarpn膮艂 nagle kierownic膮, wznosz膮c mro偶膮cy krew w 偶y艂ach okrzyk.
- 艢mier膰 Trotterowi! Niech 偶yje Vielokont!
Barry obudzi艂 si臋 gwa艂townie. Kierowca zawodzi艂 co艣 be艂kotliwie. Limuzyna przeci臋艂a 艣rodkowy pas i pop臋dzi艂a ku nadje偶d偶aj膮cym samochodom. Nie by艂o czasu na nic poza ucieczk膮. Ju偶 dawno nauczy艂 si臋 zawsze lekko uchyla膰 okno, na wszelki wypadek. Wym贸wiwszy szybkie zakl臋cie, Barry si臋 rozkropli艂.
Teraz jako rozumny ob艂oczek wilgoci obserwowa艂 z bezpiecznej odleg艂o艣ci samochody. Limuzyna jakim艣 cudem przeci臋艂a autostrad臋, przebi艂a si臋 przez ogrodzenie lotniska i wjecha艂a si臋 na pas. Kierowca, s膮dz膮c, 偶e Barry wci膮偶 艣pi na tylnym siedzeniu, wyra藕nie szuka艂 odpowiednio 艣mierciono艣nego celu. Szybko wypatrzy艂 ci臋偶ar贸wk臋 z napisem ostro偶nie, paliwo lotnicze. Barry tak偶e j膮 dostrzeg艂 i b艂yskawicznie rzuci艂 zakl臋cie:
- Pianere!
Cysterna natychmiast zmieni艂a si臋 w mi臋kk膮, r贸偶ow膮, gumow膮 piank臋. Limuzyna uderzy艂a w ni膮 i odbi艂a si臋, nie czyni膮c nikomu szkody. Zaskoczony kierowca wyskoczy艂 zza kierownicy i zacz膮艂 rzuca膰 si臋 na ci臋偶ar贸wk臋 z determinacj膮, pr贸buj膮c si臋 zabi膰. Lecz odbija艂 si臋 tylko 艂agodnie od mi臋kkiej powierzchni, a偶 w ko艅cu zrezygnowa艂 i usiad艂 na ziemi, szlochaj膮c.
- W porz膮dku, ch艂opie — powiedzia艂 aresztuj膮cy go policjant. — Chod藕 z nami.
Co mo偶na zrobi膰 z takim idiot膮? — pomy艣la艂 Barry, obserwuj膮c b艂ogo ca艂膮 scen臋 z wysoko艣ci, unoszony w powiewach zefirka. Mniej wi臋cej raz w miesi膮cu jaki艣 Smiecio偶er-ca, kt贸ry nie dosta艂 wie艣ci z centrali, pr贸bowa艂 go za艂atwi膰. Barry podlecia艂 do terminalu i si臋 skropli艂.
Super, teraz m贸j garnitur 艣mierdzi wilgoci膮, pomy艣la艂.
Wysoko nad Atlantykiem Barry, staraj膮c si臋 nie my艣le膰 o aeronautycznych skutkach dzia艂ania prawa Murphy'ego,
wci膮偶 przetrawia艂 filmowe s艂owa Terry'ego Vielokonta. Ucieszy si臋 na wie艣膰, 偶e pomin臋li jego j膮kanie, pomy艣la艂.
Kilkana艣cie lat temu Vielokont zosta艂 aresztowany za oszustwa podatkowe, lecz jak zwykle spad艂 na cztery 艂apy. Zawar艂 uk艂ad z prokuratur膮 i wyda艂 wszystkich swoich zwolennik贸w. Potem przeni贸s艂 si臋 na Bermudy, zacz膮艂 hojnie dotowa膰 Torys贸w i gdy wygrali wybory, mianowali go ministrem finans贸w. W艂a艣nie napisa艂 (przy pomocy Murzyna) autobiografi臋 - Oszustwo pop艂aca! - w kt贸rej nazwa艂 Barry'ego i jego poplecznik贸w „niedouczonymi, m艂odymi anarchistami". Barry nie wiedzia艂 czy si臋 cieszy膰, czy obrazi膰.
Na pok艂adzie samolotu zawsze ogarnia艂 go ponury nastr贸j - mo偶e sprawia艂y to opary paliwa. Przypomnia艂 sobie czat i to, z jak膮 艂atwo艣ci膮 z powrotem przybra艂 sztuczn膮 poz臋 Niezwyci臋偶onego Barry'ego, kt贸rego zawsze odgrywa艂 wobec fan贸w. Herbina nie powinna mu by艂a m贸wi膰, 偶e rzucone przez ni膮 zakl臋cie by艂o placebo.
Czemu powiedzia艂, 偶e prowadzi nudne 偶ycie, cho膰 w istocie harowa艂 jak w贸艂? Jasne, lepiej by艂o trzyma膰 si臋 na uboczu; nie chcia艂, by ka偶dy kiepski czarodziej, kt贸ry chce czego艣 dowie艣膰, wpada艂 do niego z p艂on膮c膮 r贸偶d偶k膮 w d艂oni, gdy on akurat siedzi na kiblu (co艣 takiego naprawd臋 si臋 zdarzy艂o). Ale kry艂o si臋 w tym co艣 wi臋cej - wstydzi艂 si臋, bo obecnie jego 偶ycie przesta艂o by膰 ciekawym materia艂em literackim. Pracuj臋 r贸wnie ci臋偶ko jak wtedy, gdy ratowa艂em 艣wiat, a pr贸buj臋 tylko sta膰 si臋 przyzwoitym cz艂owiekiem, pomy艣la艂 Barry. Ta my艣l go przygn臋bi艂a. Czy nie sta膰 go na nic wi臋cej?
Herbina zawsze mu powtarza艂a: „Twoje 偶ycie to nie ksi膮偶ka, niczyje 偶ycie takie nie jest. Szukaj bohaterstwa w wydarzeniach dnia codziennego. Spr贸buj zosta膰 z 偶on膮,
nie zabijaj膮c si臋 z ni膮 nawzajem, wychowa膰 dzieci tak, by nie wyros艂y na psychopat贸w. To mo偶e nie wspania艂e osi膮gni臋cie, lecz r贸wnie trudne jak powalenie Irlandzkiego Whis-koddecha cierpi膮cego na ostrego kaca".
By艂a tak m膮dra, 偶e a偶 go to wkurza艂o. Czasami jednak ogromnie t臋skni艂 za beztroskim, niegdysiejszym 偶yciem w Hokpoku. Gdy pierwszy film zmar艂 w艂asn膮 艣mierci膮 na etapie produkcji, zabra艂 ze sob膮 poczciwe, stare czasy.
Kolejne k艂amstwo z czata: wtedy, w przesz艂o艣ci, naprawd臋 pr贸bowa艂 powstrzyma膰 realizacj臋 filmu. Stara艂 si臋 zatrzyma膰 tamto 偶ycie, unikn膮膰 doros艂o艣ci. Ale nie zdo艂a艂. Czemu w艂a艣ciwie sk艂ama艂? Czy wstydzi艂 si臋, 偶e Vielokont w ko艅cu go pokona艂? A mo偶e przesta艂 ju偶 dostrzega膰 wyra藕n膮 r贸偶nic臋 mi臋dzy jasn膮 stron膮 a stron膮 ciemniack膮? Opakowanie wiernego kitu nie mia艂o z tym nic wsp贸lnego; Vielokont go nie zabi艂, bo u艣wiadomi艂 sobie, 偶e Barry przesta艂 by膰 jego wrogiem.
Sam o tym nie wiedz膮c, gdzie艣 w trakcie owej ostatniej misji z 艁onem i Herbina, Barry przekroczy艂 magiczn膮 granic臋 dziel膮c膮 dzieci艅stwo od doros艂o艣ci. Mniej zacz臋艂o obchodzi膰 go co robi, a bardziej ile mu za to zap艂ac膮, yielokont go wypu艣ci艂, rada zamkn臋艂a Hokpok, a Barry zacz膮艂 robi膰 interesy z wujem Sknerusem.
Sknerus, Barry, J.G., Bubeldor - wszyscy pragn臋li pieni臋dzy. Wi臋kszo艣膰 my艣la艂a tylko o tym. Bubeldor nieustannie reklamowa艂 swoje kasety z magicznymi poradami w nocnych programach telewizyjnych. Sknerus wymy艣la艂 kolejne ambitne plany. J.G. wypuszcza艂a ksi膮偶k臋 za ksi膮偶k膮, a Barry wzbudzi艂 w niej tak wielkie poczucie winy, 偶e podzieli艂a si臋 z nim dochodami. Ka偶dy z nich, 艂膮cznie z Barrym, mia艂
w sobie ma艂ego Vielokonta. 脫w arogancki, pewny siebie, pe艂en energii i idea艂贸w dwudziestodwuletni dzieciak, kt贸rym by艂 kiedy艣, odszed艂 na zawsze.
A mo偶e nie? Barry zastanawia艂 si臋 nad s艂owami aktora graj膮cego Vielokonta, m贸wi膮cego, jak film zniszczy ksi膮偶ki. Ostatecznie z nich wszystkich jedynie ksi膮偶ki J.G. pozosta艂y dobre i czyste, dawa艂y ludziom rado艣膰, pozwala艂y czytelnikom uciec od trosk dnia codziennego i o偶ywi膰 wyobra藕ni臋. A teraz film m贸g艂 to zmieni膰.
Przypomnia艂 sobie aktorsk膮 wersj臋 Gnojka, kt贸ry ukrad艂 艣wi臋ta. Ile dzieci obejrza艂o t臋 rozd臋t膮 papk臋 i nigdy ju偶 nie pozna艂o eleganckiej kresk贸wki, na podstawie kt贸rej powsta艂 film? Zapewne miliony. Jego 偶ycie i ksi膮偶ki J.G. mog膮 znikn膮膰, przygniecione ci臋偶arem cynicznych hollywoodzkich 艣mieci. Chyba 偶e co艣 z tym zrobi. Ale co? Wyci膮gn膮艂 z torby kaset臋 wideo. Nie m贸g艂 powstrzyma膰 powstania pierwszego filmu, ale mo偶e zdo艂a co艣 zrobi膰 z tym drugirh.
Concorde wyl膮dowa艂, Barry podj膮艂 decyzj臋. Uzna艂, 偶e nic nie powie Herbinie. Podobny plan z samej swej natury musia艂 by膰 nielegalny, a ona bardzo si臋 tym przejmowa艂a. Sztucznie u艣miechni臋ty, ca艂y czas rozmy艣la艂 i gdy nast臋pnego ranka zjawi艂 si臋 w swym biurze, mia艂 ju偶 gotowy szkic planu.
- Phyllis - poprosi艂 Barry. - Zechcesz mnie po艂膮czy膰 z Serwusem Snajperem?
— Oczywi艣cie - odpar艂a Phyllis.
By艂a prezeska ameryka艅skiego fan clubu Barry'ego okaza艂a si臋 nieocenion膮 asystentk膮. Herbina cz臋sto 偶artowa艂a z faktu, 偶e zatrudni艂 tak m艂od膮 sekretark臋, ale nie mia艂a si臋 czego obawia膰. Je艣li ludzie to warzywa, Phyllis by艂a
selerem - ca艂kiem sympatycznym, lecz pozbawionym wyra藕nego smaku. W chwil臋 p贸藕niej odezwa艂a si臋:
Pan Snajper na linii drugiej, panie Trotter. Barry podni贸s艂 s艂uchawk臋.
Witaj, Serwusie, chcia艂bym ci臋 o co艣 spyta膰.
Wal - odpar艂 Snajper.
Dawny nauczyciel Barry'ego pracowa艂 teraz dla wojska, w laboratorium broni biomagicznej. Z powodu ksi膮偶ek cieszy艂 si臋 z艂膮 reputacj膮, lecz J.G. uczyni艂a go postaci膮 negatywn膮 g艂贸wnie z powod贸w artystycznych. Rzeczywisto艣膰 wygl膮da艂a zupe艂nie inaczej. Snajper by艂 w porz膮dku, je艣li cz艂owiekowi nie przeszkadza艂 od czasu do czasu atak magicznego, tryprowego py艂u.
Powiedzmy, 偶e chcia艂bym sprawi膰, by co艣 sta艂o si臋 absolutnie unikatowe - powiedzia艂 Barry. - Jedyne w swoim rodzaju. Istnieje do tego zakl臋cie?
Jasne, nawet niezbyt trudne, wi臋c nie b臋dziesz musia艂 prosi膰 Herbiny, by rzuci艂a je za ciebie.
No tak, ha, ha - mrukn膮艂 Barry. Z drugiej strony Snajper potrafi艂 by膰 wredny. - Gdzie je mog臋 znale藕膰?
Powinno by膰 w Standardowej Ksi臋dze Zakl臋膰 Ecclesa. Je艣li nie, poszukaj w Eliksirach, kl膮twach i urokach Bulbota. Gdyby艣 nie znalaz艂, zadzwo艅. - Snajper zni偶y艂 g艂os. - Jak by艂o w Ameryce?
Kto艣 zaproponowa艂, 偶e kupi moje prawo jazdy za pi臋膰 tysi臋cy dolar贸w.
Snajper roze艣mia艂 si臋.
- Mam nadziej臋, 偶e si臋 zgodzi艂e艣.
Barry podzi臋kowa艂 swojemu dawnemu nauczycielowi za informacj臋 i roz艂膮czy艂 si臋. Zerkn膮艂 na zegarek; zaraz musia艂
jecha膰 na spotkanie z Wr贸偶bitami. Gdy znalaz艂 si臋 w po. koju sekretarki z mow膮 i slajdami upchni臋tymi w akt贸wce, poprosi艂 Phyllis, by znalaz艂a potrzebne zakl臋cie.
- Za艂atwi臋 to - oznajmi艂a. By艂a przera偶aj膮co sprawna.
Spogl膮daj膮c na morze fez贸w Wr贸偶bit贸w, bez specjalnego
zapa艂u wyg艂osi艂 swoje wyst膮pienie. W my艣lach uzupe艂nia艂 szczeg贸艂y planu. Jeden z Wr贸偶bit贸w podrzuci艂 go z powrotem do biura ma艂ym samochodzikiem. Phyllis wci膮偶 grzeba艂a w stosie ksi膮偶ek, po cz臋艣ci wyra藕nie starych i magicznych (fosforyzowa艂y w mroku).
- Znalaz艂a艣 co艣? - spyta艂 Barry, odwieszaj膮c p艂aszcz.
- Ju偶 prawie mam - odpar艂a, nawijaj膮c na palec kosmyk w艂os贸w, jak zawsze podczas pracy. — Dzwoni艂 Alpo Bubeldor w sprawie bankietu.
Barry zastanawia艂 si臋, czy nie oddzwoni膰 od razu, uzna艂 jednak, 偶e lepiej to od艂o偶y. Stary dyrektor m贸g艂by wyci膮gn膮膰 z niego szczeg贸艂y planu i wyg艂osi膰 stary tekst na temat 艂amania prawa. Barry puszcza艂 te s艂owa mimo uszu, odk膮d sko艅czy艂 jedena艣cie lat.
- Za艂atwi臋 to p贸藕niej - oznajmi艂.
- Aha! - wykrzykn臋艂a Phyllis. - Tego pan szuka艂?
Wr臋czy艂a mu otwart膮 ksi膮偶k臋. Bogato iluminowany, zrobiony z wellinu tom mrucza艂 cichutko.
- Unikalny Urok Unitarusa - odczyta艂 Barry. Szybko przebieg艂 wzrokiem tekst, upewniaj膮c si臋, 偶e o to w艂a艣nie mu chodzi艂o. Zabra艂 ksi膮偶k臋 do gabinetu i zawo艂a艂 do Phyllis: - Znajd藕 mi kaset臋, kt贸r膮 przywioz艂em!
Przynios艂a mu j膮.
- Nie zabiera jej pan chyba dzi艣 do domu? Chcia艂am zaprosi膰 Sabat i obejrze膰 j膮 razem.
Sabatem Phyllis nazywa艂a grupk臋 ameryka艅skich imi-grantek, fanatyczek Trottera mieszkaj膮cych w s膮siedztwie. Od czasu do czasu kt贸ra艣 odbiera艂a j膮 z pracy i Barry musia艂 pozowa膰 do dziesi膮tek zdj臋膰. Nie przeszkadza艂o mu to -przyjaci贸艂ki Phyllis by艂y niesamowitymi laskami.
Uni贸s艂 kaset臋.
Nie martw si臋, b臋dziecie j膮 mog艂y obejrze膰.
Panie Trotter, co pan planuje?
Zamierzam uczyni膰 ten egzemplarz wyj膮tkowym. Nie stan臋 si臋 klejnotem koronnym w czyich艣 planach marketingowych - oznajmi艂 Barry. - Wierz mi, zamiana czyjego艣 偶ycia w fikcj臋 i rozrywk臋 dla mas to straszna rzecz. Mam tego dosy膰. Koniec.
Och, panie Trotter! - krzykn臋艂a Phyllis. - Nie mo偶e pan zniszczy膰 filmu. Tylu ludzi na niego czeka.
Owszem, rozmawia艂em z nimi wczoraj w Internecie, to banda 艣wir贸w. A zreszt膮 wcale go nie zniszcz臋 — wyja艣ni艂 Barry. - Wci膮偶 pozostanie jeden egzemplarz. Kiedy sko艅cz臋, b臋dziesz z nim mog艂a zrobi膰, co zechcesz: obejrze膰, pu艣ci膰 w obieg, sprzeda膰.'Nie obchodzi mnie to.
Ale czemu? — spyta艂a Phyllis, szczerze zasmucona. — Wie pan, jak bardzo ludzie kochaj膮 pa艅skie przygody.
To niech czytaj膮 ksi膮偶ki, jest w nich mn贸stwo wspania艂ych przyg贸d. - Si臋gn膮艂 pami臋ci膮 do sceny na planie, pr贸buj膮c przypomnie膰 sobie tamt膮przemow臋.—Kiedy film wejdzie na ekrany, to on stanie si臋 Barrym Trotterem, nie ksi膮偶ki. Wiemy, 偶e ksi膮偶ki s膮 cudowne. Jaka jest szansa, 偶e film im dor贸wna? Taki piorun nie uderza dwa razy w to samo miejsce.
Ale skoro ksi膮偶ki s膮 cudowne, nie oznacza to, 偶e im wi臋cej, tym lepiej?
Niekoniecznie. Gdy czytasz ksi膮偶ki, sama podsuwasz obrazy. Nie tylko opowiadasz sobie histori臋 w spos贸b znacz膮cy dla ciebie — Bubeldor mo偶e na przyk艂ad wygl膮da膰 jak tw贸j ulubiony wujek — ale te偶 gimnastykujesz wyobra藕ni臋.
No tak, ale...
Powiedzmy, 偶e jestem dzieciakiem, kt贸ry obejrza艂 film i si臋ga po ksi膮偶k臋. Czyim dzie艂em b臋d膮 w贸wczas obrazy? Filmowc贸w. A poniewa偶 wytw贸rnie filmowe to biznes — i to bardzo cyniczny biznes - produkowane przez nie obrazy b臋d膮 najbardziej bezbarwnymi, mainstreamowymi wersjami jakie istniej膮. Wsadz膮 ci do g艂owy produkt marketingowy sprawdzony przed widowni膮 i grupami focusowymi i nazw膮 go Barrym Trotterem. — Barry urwa艂, potrz膮saj膮c kaset膮, by podkre艣li膰 swoje s艂owa. - To ja jestem Barry Trotter i m贸wi臋: dosy膰. Nie niszcz臋 filmu, ratuj臋 ksi膮偶ki.
Phyllis przez chwil臋 milcza艂a.
- Panie Trotter — rzek艂a w ko艅cu. - My艣l臋, 偶e nie tylko czeka pana najwi臋kszy proces 艣wiata... — Barry wzruszy艂 ramionami — ale to niczego nie zmieni. Telewizja i filmy: oto, co dzi艣 przemawia do ludzi. Uniemo偶liwienie ludziom
obejrzenia jednego filmu tego nie zmieni. Obejrz膮 po prostu inny, a wtedy ju偶 na pewno nie przeczytaj膮 ksi膮偶ek. Je艣li pozwoli pan filmowi powsta膰, znacznie wi臋cej dzieci si臋gnie po powie艣膰. Prosz臋 spojrze膰 na Kopciuszka. Ile okropnych
adaptacji mia艂a ta nieszcz臋sna bajka? Lecz dzieci wci膮偶 j膮 czytaj膮. Najlepsze ksi膮偶ki 偶yj膮 w艂asnym 偶yciem, panie Trotter. I cho膰 bardzo pragniemy chroni膰 je przed lud藕mi, kt贸rzy chc膮 jedynie zarobi膰 na nich jak najwi臋cej, nie mo偶emy zmusi膰 ludzi, by je kochali. Prosz臋 zaufa膰 czytelnikom. Jak dot膮d, pana nie zawiedli.
Teraz to Barry umilk艂. D艂ug膮 chwil臋 siedzia艂 cicho. W ko艅cu wsta艂 i wr臋czy艂 kaset臋 Phyllis.
- Zabierz to st膮d, nim zmieni臋 zdanie.
U艣miechn臋艂a si臋 i wzi臋艂a kaset臋. Kolejny tydzie艅, kolejny krety艅ski plan, kt贸rego realizacji musia艂am zapobiec, pomy艣la艂a. Czy brak rozs膮dku to cecha wszystkich czarodziej贸w? W ka偶dym razie uwa偶a艂a to za cz臋艣膰 swojej pracy.
Dzi臋kuj臋, 偶e mi pan zaufa艂, panie Trotter — powiedzia艂a i wysz艂a.
Nie zrobi艂em tego dlatego, 偶e ba艂em si臋 procesu! - zawo艂a艂 za ni膮.
Czy post膮pi艂 s艂usznie? Barry nie mia艂 poj臋cia. Nagle poczu艂 si臋 ogromnie zm臋czony jak na kogo艣, kto ma dopiero dwadzie艣cia siedem lat. Wtedy, kilka lat temu, mia艂 racj臋 - doros艂o艣膰 jest do kitu. Ale te偶 alternatywa wygl膮da jeszcze gorzej.
Zadzwoni艂 do Alpa Bubeldora.
EPILOG
Kilka tygodni p贸藕niej, po triumfalnym - to jest osza艂amiaj膮co zyskownym - przemarszu filmu po ekranach 艣wiata, Barry i Herbina rado艣nie wsiedli do starego Ekspresu Hokpockiego, zmierzaj膮c na fet臋, jakiej nie ogl膮da艂a jeszcze szko艂a. S艂ynni absolwenci, cz艂onkowie rady nadzorczej i inni sztywniacy z wy偶szych sfer zje偶d偶ali si臋 do Hokpoku ze wszystkich stron, aby uczci膰 po艣wi臋cenie nowo otwartej szko艂y. BBC kr臋ci艂o nawet film dokumentalny pod tytu艂em Nowe oblicze Hokpoku.
Rada nadzorcza szko艂y, jak zawsze chciwa, wypo偶yczy艂a stary zamek Braciom Wagner, by mogli wykorzysta膰 go w filmie. Scenariusz, jak 艂atwo przewidzie膰, zak艂ada艂 wysadzenie sypi膮cej si臋 ruiny — i istotnie do niego dosz艂o. Cz艂onkowie rady s膮dzili, 偶e widowiskowy wybuch to dzie艂o spec贸w od efekt贸w specjalnych. Gdy jednak, ku ich zgrozie, studio zwr贸ci艂o im zamiast szko艂y zw臋glone wrzosowisko, wstrz膮艣ni臋ta rada wyst膮pi艂a do s膮du i wyprocesowa艂a miliard dolar贸w odszkodowania. Sprzedawszy gruzy fanom Trottera pragn膮cym zdoby膰 „kawa艂ek historii Hokpoku", rada zyska艂a do艣膰 got贸wki, by zbudowa膰 wi臋ksz膮, lepsz膮, nowoczesn膮 i ca艂kowicie pozbawion膮 uroku szko艂臋. „Niekt贸rym mo偶e brakowa膰 atmosfery i osobliwo艣ci starego Hokpoku, lecz nowy budynek z pewno艣ci膮 zachwyci licznymi udogodnieniami (gor膮ca woda 24/7) i 艣mia艂膮 wizj膮 architektoniczn膮", pia艂 „Magazyn Absolwent贸w Hokpoku". „Jest tam te偶 szybkie 艂膮cze z Internetem i basen rozmiar贸w olimpijskich, niezasiedlony przez gruzgotki".
Barry znienawidzi艂 nowy Hokpok od pierwszego wejrzenia - lustrzane szyby i chromowe rury uk艂ada艂y si臋 w kszta艂t olbrzymiej czarodziejskiej tiary. Inni jednak dok艂adali wszelkich wysi艂k贸w, by uczyni膰 z niego przyjazne miejsce. Do艂膮czy艂a do nich nawet J.G. Rollins, obdarowuj膮c szko艂臋 nowym boiskiem do Quitkitu, ochrzczonym mianem Kot艂a.
Podczas gdy za oknem przesuwa艂y si臋 krajobrazy Szkocji, Barry czyta艂 dalej. G艂贸wny artyku艂 opowiada艂 o pos膮gu podarowanym szkole przez Lujusza Malgnoya na pami膮tk臋 jego syna, Draga. Drago, kolega z klasy Barry'ego, zgin膮艂 w tragicznie g艂upim wypadku w po艂owie si贸dmego roku. Na ok艂adce Lujusz 艣ciska艂 d艂o艅 艁ona Gwizzleya.
Lon niedawno zast膮pi艂 starego Bubeldora na stanowisku dyrektora szko艂y. W czasie k艂opot贸w z pierwszym filmem wojna domowa pomi臋dzy myszami i nietoperzami wymkn臋艂a si臋 spod kontroli i biedny stary Alpo straci艂 panowanie nad szko艂膮. Ludzie musieli opu艣ci膰 budynek, zaj臋cia zawieszono na czas nieokre艣lony, bo nikt nie potrafi艂 pozby膰 si臋 myszy i nietoperzy. Przed umow膮 z Wagnerami rada nadzorcza ca艂kiem powa偶nie zastanawia艂a si臋 nad
popoproszeniem o pomoc wojska, by pozby膰 si臋 tej gryzo-niowej Masady.
Lecz ostatecznie wszystko u艂o偶y艂o si臋 doskonale. W Hokpoku nigdy nie dzia艂o si臋 lepiej ni偶 pod kierunkiem nowego genialnego prostaczka. Lon by艂 wierny jak labrador i uparty jak doberman. Dos艂ownie nie wiedzia艂 kiedy przesta膰. Co wi臋cej, jego mi艂a t臋pota sprawi艂a, 偶e po mistrzowsku zdobywa艂 fundusze. Je艣li jego kariera b臋dzie nadal rozwija膰 si臋 w takim tempie, kto wie, gdzie sko艅czy Lon Gwizzley, pomy艣la艂 Barry. Mo偶e jako prezydent Stan贸w Zjednoczonych?
***
Gdy wraz z Herbina, 艁onem i jego bra膰mi zasiedli w Wielkiej Sali, jedz膮c i 偶artuj膮c, Barry poczu艂 si臋 niemal jak za dawnych szkolnych czas贸w. Jak zwykle, g艂贸wnym tematem ich rozm贸w by艂 lord Vielokont.
— Niewa偶ne, jak pot臋偶nym jeste艣 Ciemniakiem, nie przechytrzysz kontroli skarbowej — o艣wiadczy艂 Bubeldor. -Wierzcie mi, ja to wiem.
Po zamkni臋ciu szko艂y Bubeldor kr膮偶y艂 od konwentu do konwentu, podpisuj膮cpami膮tki. Nie zg艂osi艂 ani grosza z zarobionych tam pieni臋dzy i Pierdzyk Gwizzley, wieczny prefekt, wygada艂 si臋 w艂adzom. S艂awa Bubeldora i lata pracy na rzecz spo艂ecze艅stwa uchroni艂y starego czarodzieja przed Aztala-nem. Teraz odpracowywa艂 wyrok, urz膮dzaj膮c pokazy sztuczek magicznych dla staruszk贸w w lokalnych domach opieki. Lon mianowa艂 go Dyrektorem Emerytowanym i Alpo z rado艣ci膮 膰wiczy艂 w spokoju sztuczki karciane, pozostawiaj膮c nauk臋 i dyscyplin臋 innym. Nawet jego skarla艂e libido znacznie si臋 uspokoi艂o.
Barry'emu nowy Hokpok wydawa艂 si臋 dziwnie sterylny. Wra偶enie to wzmacnia艂y jeszcze barwne krzykliwe reklamy rozwieszone na 艣cianach Wielkiej Sali. Rada nadzorcza sprzeda艂a miejsce reklamowe, i to bynajmniej nie tanio, r贸偶nym firmom, by pom贸c im wychowa膰 „nast臋pne pokolenie czarodziej贸w". Lecz sterylny Hokpok wci膮偶 by艂 lepszy ni偶 偶aden, a mo偶e z czasem zdo艂am przywykn膮膰 do architektury, pomy艣la艂 Barry.
Podczas gdy wszyscy wok贸艂 niego gaw臋dzili i wyg艂upiali si臋 przed kamerami BBC, Bubeldor niespokojnie mamrota艂 zakl臋cia nad swym turbotem. Po jego sprz膮tni臋ciu odwr贸ci艂 si臋 do Barry'ego.
Trotter, czy mo偶emy pom贸wi膰 na osobno艣ci?
Oczywi艣cie. — Po latach ci膮g艂ych krzyk贸w i po艂ajanek, w pierwszym odruchu Barry mia艂 ochot臋 uciec.
Przenie艣li si臋 do cichej wn臋ki.
Barry, rozmawiali艣my... to znaczy, cz臋艣膰 cz艂onk贸w rady my艣la艂a... Lon prosi艂 mnie...
Wydu艣 to z siebie — przerwa艂 mu Barry przyjaznym tonem, cho膰 Bubeldor wyra藕nie tak tego nie przyj膮艂. Natychmiast wpad艂 w sza艂 i zacz膮艂 krzycze膰, pluj膮c naoko艂o.
Na siarkowe siod艂a! Nie mog臋 tego zrobi膰! Nie po tym wszystkim, co ze swymi kumplami wyczyniali艣cie tu przez lata. Ty sam sprzeda艂e艣 map臋, potem nie powstrzyma艂e艣 filmowc贸w...
Chcia艂e艣 mi co艣 powiedzie膰 czy zaprosi艂e艣 mnie tu jedynie po to, by mnie zwymy艣la膰? — zapyta艂 z u艣miechem Barry.
Staruszek mia艂 w ko艅cu prawo si臋 z艂o艣ci膰, a Barry wypij zbyt wiele silnego i taniego wina (z nowej winnicy Hamgry-za, kupionej przez niego na sp贸艂k臋 z Francisem Nerdem Coppol膮), by si臋 przejmowa膰.
Bubeldor opanowa艂 si臋, odetchn膮艂 g艂臋boko i zacz膮艂 m贸wi膰 bardzo szybko, niczym kto艣 zdzieraj膮cy jednym gestem plaster z wyj膮tkowo bolesnej rany.
- Cz艂onkowie rady prosili, abym spyta艂, czy zechcesz rozwa偶y膰 propozycj臋 do艂膮czenia do nas jako nowy szef public relations Hokpoku.
Barry spojrza艂 na niego ze zdumieniem. Bubeldor kontynuowa艂 z nieszcz臋艣liw膮 min膮, przedstawiaj膮c kolejne argumenty:
— Zap艂acimy ci co艣, cho膰 nie a偶 tyle, ile m贸g艂by艣 zarobi膰 w sektorze prywatnym. My, oni, uwa偶aj膮, 偶e musimy zadba膰 o wizerunek nowej szko艂y, a ze wszystkich absolwent贸w ty najlepiej potrafisz porozumie膰 si臋 z mediami. Przyznaj臋 z b贸lem, 偶e ja tak偶e my艣l臋, 偶e jest dla ciebie miejsce w nowym Hokpoku.
Barry nie potrzebowa艂 czasu do zastanowienia.
— Tak, oczywi艣cie! - rzek艂, 艣ciskaj膮c d艂o艅 starego czarodzieja, wisz膮c膮 bez entuzjazmu u boku. - Zgadzam si臋.
- 艢wietnie, 艣wietnie — odpar艂 Bubeldor g艂osem pe艂nym zgrozy na my艣l, jakich k艂opot贸w mo偶e narobi膰 bogaty doros艂y Barry Trotter. - A teraz wybacz, ale mam wra偶enie, 偶e m贸j turbot by艂 ska偶ony ciemniack膮 magi膮...
Barry wr贸ci艂 na swe miejsce na bankiecie, kt贸ry stawa艂 si臋 coraz g艂o艣niejszy i huczniejszy. Pani McGoogle zamieni艂a si臋 w kota i weso艂o skaka艂a ze sto艂u na st贸艂. Ferd i Jorge opowiadali histori臋 swojej zemsty na Zedzie Gromgarze:
wystawili go tak, 偶e zosta艂 schwytany na gor膮cym uczynku z nieletni膮 elfk膮. Wie艣膰 o losie nieszcz臋snego Zeda przyj臋to nawa艂nic膮 艣miechu. Wok贸艂 Barry'ego i Herbiny panowa艂 coraz wi臋kszy ha艂as po艂膮czony z ob偶arstwem.
Czy w ko艅cu ci臋 poprosi艂? - spyta艂a Herbina.
Wiedzia艂a艣?
Oczywi艣cie. I mam nadziej臋, 偶e si臋 zgodzi艂e艣. Obieca艂am, 偶e od pocz膮tku semestru zostan臋 now膮 prze艂o偶on膮 Grafittonu.
Barry u艣miechn膮艂 si臋. Zdumiewaj膮ce, jak wszystko 艣wietnie si臋 uk艂ada艂o. Teraz pozostanie w Hokpoku na zawsze. U艣cisn膮艂 mocno sw膮 przysz艂膮 偶on臋.
B臋dzie super! - wykrzykn膮艂. - B臋dziemy si臋 艣wietnie bawi膰!
Wiem, co nazywasz zabaw膮, Trotter - odpar艂a 偶artobliwie Herbina. - Zamierzam kierowa膰 domem dla uczni贸w, nie dla wariat贸w.
***
Nast臋pna jesie艅 okaza艂a si臋 najwspanialsza odk膮d wszyscy si臋gali pami臋ci膮. Uczniowie uwielbiali sw膮 now膮 szko艂臋, a tych nielicznych, kt贸rzy t臋sknili za odlotow膮 tajemnicz膮 atmosfer膮 starego Hokpoku, przekona艂o superszybkie 艂膮cze z internetow膮 pornografi膮 i dzia艂aj膮ce prysznice. Oczywi艣cie trzeba te偶 wspomnie膰 o 艣lubie Barry'ego i Herbiny nad jeziorem, z potworem morskim podaj膮cym obr膮czk臋. W odpowiedniej chwili wystawi艂 z wody d艂u-u-ug膮 mack臋 i opu艣ci艂 obr膮czk臋 wprost na d艂o艅 Barry'ego. O urz膮dzonym przez Gwizzley贸w przyj臋ciu w Hogsbiede wystarczy
powiedzie膰, 偶e do rana wszystkie cele w areszcie wype艂ni艂y si臋 przyjaci贸艂mi i krewnymi m艂odej pary.
Po luksusowym miesi膮cu miodowym pary w pseudoka-raibskim maj膮tku J.G. Rollins szcz臋艣liwa para podj臋艂a swoje obowi膮zki w Hokpoku. Herbina natychmiast poczu艂a si臋 艣wietnie w swej nowej roli, co zreszt膮 nikogo nie zaskoczy艂o. Od razu zacz臋艂a wszystkimi komenderowa膰. Barry mia艂 trudniejsze zadanie. Pogodzi艂 si臋 ju偶 z my艣l膮, 偶e przez najbli偶sze kilkadziesi膮t lat wytw贸rnie b臋d膮 wypuszcza膰 kolejne filmy o Trotterze. Jednak偶e ich realizacja trwa艂a piekielnie d艂ugo, jak zatem mia艂 reklamowa膰 szko艂臋 do czasu, a偶 z przywi臋d艂ego 艂ona Hollywood wydostanie si臋 kolejny se膮uel? Ile偶 razy mo偶na wyst臋powa膰 w programie Okrah...?
I nagle pewnego pi臋knego pa藕dziernikowego ranka, gdy patrzy艂, jak dru偶yna Grafittonu 膰wiczy kilka nielegalnych manewr贸w w Quitkicie, przysz艂a mu do g艂owy odpowied藕. Napisze parodi臋 na podstawie przyg贸d w艂asnych i przyjaci贸艂! Momentami tekst nie b臋dzie zbyt wysokich lot贸w, ale do diab艂a z tym. Zreszt膮 podobne historie i tak mia艂y nisko ustawion膮 poprzeczk臋.
I kiedy wraca艂 z Kot艂a, roztr膮caj膮c stopami ognistopo-mara艅czowe li艣cie, w jego g艂owie wirowa艂y pomys艂y. Barry usiad艂 przy nowiusie艅kim biurku, w艂膮czy艂 automatyczn膮 sekretark臋, uruchomi艂 komputer i zacz膮艂 pisa膰: „Szko艂a Czarnoksi臋偶nik贸w Hokpok by艂a najs艂ynniejsz膮 instytucj膮 edukacyjn膮 w magicznym 艣wiecie, a Barry Trotter jej najs艂ynniejszym uczniem...".
KONIEC
I JESZCZE OD AUTORA
Przeczyta艂em to wszystko jeszcze raz i musz臋 przyzna膰, 偶e nie mam poj臋cia, co si臋 dzieje. Najpierw to ksi膮偶ka o filmie, potem ksi膮偶ka sama okazuje si臋 filmem - o tym jak powstrzyma膰 wcze艣niejszy film. Teraz dowiadujemy si臋, 偶e to parodia autorstwa samego Barry'ego Trottera? Dzieciaki, niech to b臋dzie dla Was ostrze偶eniem; narz臋dzia postmodernistyczne w niew艂a艣ciwych (czyli moich) r臋kach bywaj膮 zab贸jcze. Je艣li wiecie - albo chocia偶 wydaje si臋 Wam, 偶e wiecie - do czego w tym wszystkim zmierza艂em, prosz臋, napiszcie swoje wyja艣nienie czytelnie na poczt贸wce i zjedzcie. Ha, ha, 偶artowa艂em; przy艣lijcie je do mnie na adres wydawcy. Wci膮偶 mo偶emy ocali膰 t臋 ksi膮偶k臋! Wy艣lijcie swe rozwi膮zania jeszcze dzisiaj!
SPECJALNY TAJNY DODATEK
Zdaj臋 sobie spraw臋 z faktu, 偶e lektura tej ksi膮偶ki mo偶e wzbudzi膰 oburzenie b膮d藕 konsternacj臋. M艂odszych czytelnik贸w mo偶e nawet na dobre zniech臋ci膰 do czytania. Wierzcie mi, naprawd臋 mi przykro. Wiem te偶, 偶e szale艅cze tempo wsp贸艂czesnego 偶ycia praktycznie uniemo偶liwia znalezienie wolnej chwili, by porz膮dnie mi nagada膰, tote偶 w nagrod臋 za to, 偶e dotarli艣cie a偶 do ko艅ca, proponuj臋 Wam og贸lny formularz obra藕liwego listu, kt贸ry mo偶ecie skserowa膰 i przys艂a膰 mi w wolnej chwili. Mi艂ej zabawy, i raz jeszcze dzi臋kuj臋, 偶e zadali艣cie sobie trud przeczytania Barry ego Trottera i Bezczelnej parodiil
Nienawidz臋 ci臋!
Szanowny panie!
Czuj臋 si臋 obra偶ony z powodu pa艅skiej ksi膮偶ki Barry Trotter i Bezczelna parodia. Jestem... (zaznacz wszystkie pasuj膮ce pola)
[ ] nadopieku艅czym fanem Pottera
[ ] oburzonym rodzicem
[ ] zagubionym dziesi臋ciolatkiem (lub m艂odszym)
[ ] cynicznym pi臋tnastolatkiem
[ ] rozbawionym w艂a艣cicielem praw autorskich
[ ]J.K. Rowling
[ ] zgorzknia艂ym koleg膮-satyrykiem
[ ] pocz膮tkuj膮cym zawodowym zab贸jc膮
[ ] by艂膮 dziewczyn膮.
Pisz臋, by powiedzie膰, jak bardzo oburza mnie...
[ ] to, 偶e z czego艣 cudownego uczyni艂 pan 偶a艂osn膮 kpin臋
[ ] pa艅skie nieustanne odwo艂ywanie si臋 do skatologii
[ ] kiepska gramatyka, sk艂adniai interpunkcja (te przecinki!)
[ ] nielogiczna akcja
[ ] uciekanie si臋 do tanich postmodernistycznych sztuczek
[ ] irytuj膮ce, niczym nier贸偶ni膮ce si臋 od siebie postaci
[ ] paskudny tani papier
[ ] to, 偶e zn贸w si臋 ur偶n膮艂e艣 i wydzwania艂e艣, prosz膮c, 偶ebym wr贸ci艂a
[ ] fakt, 偶e nauczy艂 pan moje ma艂e dziecko poj臋cia „z艂oty deszcz", na Boga!
Jakie to uczucie, panie Gerber, by膰...
[ ] bezwstydnym paso偶ytem?
[ ] obiektem mia偶d偶膮cej krytyki?
[ ] pozwanym?
[ ] deprawatorem m艂odych niewinnych umys艂贸w?
[ ] niew膮tpliwie najgorszym potworem w dziejach?
[ ] cz艂owiekiem niewiarygodnie niedojrza艂ym?
[ ] kr贸lem kiepskich na艣ladowc贸w?
[ ] na oficjalnej li艣cie wrog贸w Jezusa Chrystusa?
[ ] jedyn膮 osob膮, kt贸rej z艂o偶enie w ofierze mo偶e uciszy膰 g艂osy?
Mam nadziej臋, 偶e jeste艣 z siebie dumny, palancie. Serdeczno艣ci,
SPIS TRE艢CI
Rozdzia艂 1: K艂opot z Gumolami 8
Rozdzia艂 2: Rze藕nik z Hokpoku 26
Rozdzia艂 3: Szale艅cza przeja偶d偶ka pana Barry'ego 42
Rozdzia艂 4: Co trzy g艂owy, to nie jedna 53
Rozdzia艂 5: Pierwszy nos w chmurach 66
Rozdzia艂o: Sztuka i polityka 78
Rozdzia艂 7: W brzuchu bestii 95
Rozdzia艂 8: Z jakiej艣 przyczyny w tym rozdziale
wa偶n膮 rol臋 odgrywaj膮 psy 110
Rozdzia艂 9: Wi臋zie艅 Aztalanu 125
Rozdzia艂 10: Fantastic! 135
Rozdzia艂 11: Charlie i zakurzony antykwariat
ksi膮偶kowy 143
Rozdzia艂 12: Wielka ucieczka 158
Rozdzia艂 13: Wzloty i upadki 172
Rozdzia艂 14: Poci膮g pod specjalnym nadzorem 189
Rozdzia艂 15: Koszmary senne kryj膮 w sobie wiele
cennych informacji (zw艂aszcza w kiepskich
ksi膮偶kach, takich jak ta) 205
Rozdzia艂 16: Spokojnie, jest p贸藕niej ni偶 s膮dzisz 216
Rozdzia艂 17: Owszem, doros艂o艣膰 jest do kitu,
ale pomy艣lcie o alternatywie 230
Epilog 248
Specjalny tajny dodatek 256
Digitalizowa艂 „Bodziokb”