Nowacka Ewa W czepku urodzony

background image

Nowacka Ewa

W czepku urodzony

1

o tym, co działo się w błotnistym zaułku...

Po zmierzchu złowonne ścieki spływające rynsztokami utraciły nieco mdlący odór, tu i ówdzie
pootwierały się okna, mieszkanki zaułka, wsparłszy łokcie o poduszkę, zażywały wywczasu. Jeszcze i teraz
kręciło w nosie od smrodu szczyn, zgnilizny, jełcze-jącej tłustości, lecz odnalazłszy drogę między
ściśnięciem domostw, nadrzeczny wiaterek błądził koło facjatek, okręcał ze skrzypieniem powycinane z
blachy kurasy na dachach.

Tą porą nie działo się nic ciekawego w zaułku. Przebiegł bezdomny pies, zatrzymał się, wywlókł coś łapą
ze strumienia nieczystości i odbiegł, by przystanąć przy malcu podrzucającym patykiem zdechłego
szczura.

- Pódziesz!

Wtuliwszy ogon pod siebie, pies odskoczył.

Na piętrze stara kobieta bez ciekawości przypatrywała się dziecku i tchórzliwie skurczonemu psu. Co roku
wyraja się na ulicę mnóstwo nowych dzieci, raczkują wśród pomyj, przewracają się w nigdy nie
wysychające błoto, a potem znikają nie wiadomo gdzie. Może wyrastają i odchodzą, a może wynoszą je w
czterech deskach na przykościelny cmentarzyk. Kto by tam sobie zawracał

— 5 —

głowę myśleniem o ich losach? Tak samo jak dzieci przychodzą i odchodzą psy, legnące się w jamach
wygrzebanych na Gnojnej Górze, bronione przez chude suki o obwisłych sutkach, groźne dla zbłąkanego
pijaka, zjawiające się jak spod ziemi przy każdej padlinie.

Ano, wcześnie się zmierzchło - pomyślało się starusze. Jeszcze na Anioł Pański nie przedzwonili, a patrzeć,
jaka oćma. Przeżegnawszy ziewające usta (wiadomo, zły nie zaśpi, jeno czeka, by się gardłem we wnętrze
dostać!), starucha wylała w dół zawartość nocnego naczynia. Bryzgi rozchlustały się szeroko, znacząc
szpetnie płaszcz człowieka, który akurat wychynął zza rogu.

- Jak toto lizie, jakby oczu nie miało! - wrzasnęła stara, uprzedzając wymysły, i na wszelki wypadek
cofnęła się w głąb. Bywało, że oblani nieczystościami odpowiadali rzutem kamienia w okno.

background image

Idący nie odpowiedział ani słowem. Starucha nawet w półzm-roku dostrzegła, iż płaszcz przechodnia jest
z kosztownego sukna. Taki, ani chybi, ze służbą chodzi, więc może przykazać, by obito szkodnicę.
Wystarczy spojrzeć i już się wie, że to nikt z hołoty, tylko pan z panów. Starusze skurczyło się serce z
przelęknienia. Jako się ratować, kiedy zemścić się zechce za despekt?

Gdy gorączkowo rozważała, czy zawrzeć okno, czy ostawić otwarte, tamten człek na ulicy przyłożył do
oblicza chustkę i przyśpieszył kroku.

Chwała Bogu - ucieszyła się stara. Kto na bolenie zębów cierpiący, o szkodzie nie myśli. Pewnie, biedny,
cyrulika szuka. Jeno że tutaj nijaki cyrulik nie przemieszkuje.

Bez bojaźni wychyliła się teraz do pół ciała, śledząc kroki nieznajomego. Widać: znaczny człek, trzewiki
nosi podług ostatniej mody z wielką błyszczącą klamrą, nieźle się unurza, nim przejdzie ulicę. Wprawdzie
w błoto narzucali ludzie a to desek, a to większych kamieni, ale suchą nogą nie przestąpisz, chyba żeby
upały wielkie i susza.

-

Patrzajcie, jemu do Hefnerowej droga - rozciągnęła zmarszczki w uśmiechu. - Znęcili się do niej

jako muchy do miodu.

Przy nieznajomym znalazł się obdarty wyrostek, przyskoczył, zabiegł przechód:

-

Mogęż w czym posłużyć jaśnie wielmożnemu panu?

Na swoim piętrze starucha ledwo wyłowiła uchem odpowiedź zduszoną przez trzymaną przy obliczu
chustkę:

-

Gdzie tu dom Katarzyny, wdowy po Hefnerze?

Siwa głowa starej kiwnęła potakująco, tym kiwnięciem przytwierdziła coś oczekiwanego i
przewidywanego.

Mężczyzna i prowadzący go chłopak zniknęli w bramie. Już nic nie zobaczy, wzdychając z żalem umościła
się z powrotem w oknie, da Bóg, doczeka wyjścia nieznanego człowieka. A może coś się jeszcze przydarzy
w zaułku, by było o czym myśleć, nim się legnie do snu.

Brama, w której zniknęli nieznajomy i prowadzący go chłopak, zachowała coś z dawnych splendorów.
Przyozdobiona misternie wykutym nad wnijściem kartuszem, rozległa, że czterokonną karetą bez trudu
przejedziesz, pięknie brukowana flizami, ale cuchnąca, brudna, cieknąca potokiem ciurkających skądś
nieczystości niosących wiry żółtych pian.

-

Tu ciemno, panie. Może ja na piętro skoczę, by ktoś z łuczywem przyszedł?

Nieznajomy zbył troskliwość swego przewodnika niewyraźnym mruknięciem:

-

Nie trzeba. Prowadź.

background image

-

Bo to, jaśnie wielmożny panie, wschody całe nadwątlone...

-

Prowadź, rzekłem.

Schody były rzeczywiście byle jak połatane rozchwierutanymi deskami, gdzieniegdzie ziała czarna wyrwa,
trącona przypadkiem poręcz drżała skrzypiąc.

-

Za pozwoleniem, wielmożny panie, dwóch niedziel jeszcze nie ma, jak Wincenty, kalikant przy

kaplicznym organie, gorzałką się opiwszy, z tych wschodów zleciał i kark złomił.

— 7 —

Zduszona ciągle trzymaną przy ustach chustką padła odpowiedź:

-

Milcz. Nieciekawym.

Żeby nie rozgniewać człeka z chustką trzymaną u twarzy (nie poznasz: młody? stary?) chłopak, rzuciwszy
spod powiek nieznaczne spojrzenie, spytał umyślnie przytłumiając głos:

-

Jaśnie wielmożny pan umówiony?

-Nie.

-

Bo to możebna, iż.... - nie ośmielił się rzec, iż nie każdemu są odmykane drzwi, przed którymi

stali. Sporo wiedział o zwyczajach Katarzyny, wdowy po Hefnerze i mógłby się podzielić tą wiedzą z
nieznajomym nawet za wytartego miedziaka.

-

Kołacz we drzwi.

-

Służę jaśnie wielmożnemu panu.

Zadudniło echem między murami, grube deski zadrżały od uderzeń kołatki.

-

Czegój ta?

-

Czy z wdową Hefner mam okoliczność?

-

Duchem ją zawołam - zamiotało się w uchyleniu drzwi, za-plaskały bose stopy.

-

To Zośka od Hefiierki - zagadał chłopak i zaraz pożałował odezwania, prędzej byś się z kołkiem

dogadał niż z okrytym długim płaszczem mężczyzną. Pewnie i do trzosa sięga niesporo, przyjdzie się obyć
smakiem, chociaż się przysłużyło jaśnie wielmożnemu.

Żadnego nieprzystojnego tupania, kroki nadchodzące z głębi były odmierzone równo, statecznie, bez
zbytniego pośpiechu, lecz i bez ociągania.

-

Czemu zawdzięczam łaskawe odwiedziny?

-

Mam do pomówienia z asanią.

background image

-

Tedy zapraszam na pokoje. - Z szelestem ujęła fałdy spódnicy na szerokiej rogówce. - Racz

wybaczyć, wielmożny panie, żem na jego przybycie nieprzygotowana, bo to w naszym prostym

stanie trudno o plezyry, do których wielmożny pan z pewnością wzwyczajony.

Mówiła to umiarkowanym głosem poprawiając muślinową fi-szutkę przy głębokim wycięciu sukni, całym
wzięciem okazując, że nieobce jej zwyczaje wyższego świata, a niespodziewana wizyta wcale nie wprawia
jej w pomieszanie. Plecy nieznajomego przygarbiły się, jakby zmalał, tracąc w przytomności tej, której
szukał, pogardliwą wyniosłość.

Racz, wielmożny panie, wnijść do pokojów.

Nie obdarzywszy nawet spojrzeniem wyrostka, przestąpił próg za cofającą się tyłem gospodynią.
Pozostawiony na schodach chłopak pogroził pięścią:

-

Uuu, ścierwo! Skąpiec!

Zaś nieznajomy, nieświadom wcale ścigającej go złości, rozglądał się po izbie. Kto by pomyślał, że w tym
szpetnym, obdrapanym domu kryją się takie dostatki? Rozłożyste sprzęty, konsole i kredensy pięknie
przeszklone, by ukazać oczom patrzących mnogość kosztownych naczyń: szklanych, miedzianych i
srebrnych, krzesła obite kitaj-ką, ba, nawet owalne zwierciadło w ramie wenecjańskiej roboty.

-

Wielmożny pan raczy zająć miejsce - lisi uśmieszek szybko prześlizgnął się po wargach i zniknął. -

Czy mogę służyć kieliszkiem percymentu? Albo alikantu? Malagą może?

-

Nie czyń sobie, asani, subiekcji - uciął oschle gość. - Życzeniem moim jest mówić w cztery oczy z

asanią.

-

Cała zamieniam się w słuch.

-

Słyszałem, że prowadzisz, asani, interesa, które mnie żywo obchodzić mogą.

-

Ja? - słowa posypały się szybko. - Biedną wdową jestem, w żalu nieutuloną, żyjącą jeno ze

skromnego kapitaliku, jaki mnie sierocie nieboszczyk ostawił.

Odjąwszy chustkę od lica mężczyzna przemówił nieco podnosząc glos, jakby chciał, by to, co rzeknie,
dobrze dotarło do uszu wdowy po Hefnerze.

— 10 —

-

Porzuć, waćpani, owe wydwarzanie, boć nie jesteśmy na te-atrum. Doszły mnie wieści, że w

pewnych nader delikatnych materiach jejmość Hefnerowa pomocy proszącym nie zwykła odmawiać.

-

Nie pojmuję, co wielmożny pan ma na myśli.

-

Tedy widzę, że niewłaściwą osobę mi wskazano.

Palce kobiety szarpnęły koronkową szlarę okalającą czepek.

background image

-

Jeszczem nieświadoma, z czym wielmożny pan nawiedzić mnie raczył.

-

A ja nic nie wyłożę, pókim w niepewności, czy do właściwej persony słowa swoje kieruję.

Ominęli się spojrzeniami. Hefnerowa wyczarowała na licu uśmiech, zamrugała powiekami.

Mam ja z przyrodzenia serce czułe i miękkie i przez to pospieszam nieraz potrzebującym z pomocą.

-

Więc przed trybunał asani serca przekładam sprawę, z którą przybyłem. - Sięgnął w zanadrze,

położył przed sobą pakowny trzos. - Skarżyć się, asani, nie będziesz miała potrzeby. Ile zażądasz, tyle
dostaniesz.

W milczeniu, które zapadło, kobieta zdawała się coś rozważać.

-

Czym jasno się wysłowił?

Katarzyna, wdowa Hefher, wielu już takich widziała, tylko że tamci byli przepłoszeni, strwożeni, a ten
tutaj rozsiadł się jak we własnym domu, wyciągnąwszy przed siebie stopy w zbrukanych trzewikach.
Pierwsze onieśmielenie już go odeszło, z partesu sobie poczyna, a tego jejmość Katarzyna znosić nie
lubiła, nie takie to sprawy, by nos do góry zadzierać i swoją dostojność okazywać.

-

Och, jako miałabym swoim mdłym rozumem pojąć sprawy tak niejasno wyłożone? - Dobrze,

niech się przepłoszy, strwożonego wilka i dziecię ze skóry obłupi. - Racz, wielmożny panie jaśniej rzecz
przedstawić.

Oczy gościa zwęziły się.

-

Znowu asani komedie odgrywasz?

O, górna warga odsłoniła zęby, człek gwałtownej natury, gdy przeciągniesz strunę, gniewem wybuchnie.
Zaś Katarzyna, wdowa Hefner, miała swoje powody, by doprowadzić rzecz do pomyślnego końca.

-

Czy wielmożny pan zdaje sobie sprawę - odezwała się rozsądnie - że osoba z godnej familii (a

tuszę, że innej by mi wielmożny pan nie zalecał) musi mieć izbę osobną? Świeże pościele? Jadło mastne
trzy razy dziennie? Ze dwie dziewki do posługi? Babkę położną? Może i cyrulik będzie potrzebny, a
kumowie też za Bóg zapłać do chrztu nie poniosą, nie wspominając o tym, że i ksiądz darmo wodą nie
poleje.

-

Co mi tu asani bajesz o chrzcie!

-

Wielmożny pan mnie obraża! Już bym na sumienie takiego grzechu nie wzięła, żeby dziecięciu

niewinnemu sakramentu odmówić. Toż ja nie poganka! - Głos Hefnerowej wzniósł się do dramatycznego
krzyku. - Ja wiem, com sobie powinna!

Tym razem gość zmilczał, co kobieta odnotowała z uciechą. Można i tego w lakierowanych trzewikach na

background image

hak przywieść, tylko trzeba wiedzieć, jak. Najważniejsze, by go zmiękczyć, nim się

0

zapłacie pocznie ugadywać. Teraz niechby on pierwszy zaczął poruszać ową materię.

Dlatego Katarzyna, wdowa po Hefnerze, podeszła do kredensu

1

zaczęła pod światło oglądać szkło. W blasku kaganka rżnięte boki szklanic zamigotały

różnobarwną tęczą.

-

Pokładam w asani tak wielką ufność. - Niełatwo mu teraz idzie gadanie, co słowo utyka, ale niech

się wypowie do końca, kobieta ma czas, ma wiele czasu. - Tak wielką ufność, że zapłatę jestem gotów
przekazać z góry, jeżeli tylko asani na to przyzwolisz.

Bez skrępowania Katarzyna, wdowa po Hefnerze, waży w dłoni haftowany trzos.

-

Mniemam, że to pierwsze potrzeby opędzi. Wszelako wszystkie inne koszta muszą być także

pokryte, bez ociągania i bez zwłoki.

— 12 —

LJ

Nagłe w głębi pomieszkania rozległ się krzyk, powtórzył, za-szurały czyjeś kroki, w szparze uchylonych
drzwi pojawiła się rozkudłana głowa.

-

Cóż to, nie widzi Małgorzata, że mam gościa?

Na to gniewne pytanie głowa cofnęła się. Zaraz powtórzył się ten sam krzyk i zachłysnął się, urwał w
pełnym skargi skomleniu.

-

Hołota w podwórcu zamieszkała ciągłe tumulty i wrzaski wyprawia - ogłosiła Hefnerowa

wznosząc do góry oczy, tak przedstawiają na obrazach uciśnioną niewinność. - Ludzie nieokrzesani,
gburowaci, a ja słaba i na pastwę świata przez mego drogiego męża zostawiona - dwoma palcami otarła
łzę z kącika oka. - Sam wielmożny pan raczy dostrzegać, w jakim żyję uciśnieniu i niewygodach.

Nasłuchiwała, czy nie usłyszy kpiny w jego głosie, ale nie, już go pozbadła, już nie ma śmiałości pańskich
kaprysów okazywać.

-

Wielce to nieokrzesane towarzystwo musi utrudzać asanią.

-

Nieraz myślę miejskich drabów wzywać, tylko się pomsty lękam, a nie ma mnie kto bronić.

Gdyby teraz wyciągnęła dłoń, pewnie by ją ujął i ucałował, bo już pojął, iż jejmość Katarzyna nie jest taką
sobie zwykłą mieszczanką ale wdowa Hefner nie jest łasa na grzeczności.

-

Mogęż zapytać, czy wielmożny pan przejazdem bawi w Warszawie?

background image

-Tak.

Potwierdzenie krótkie, nożem ucięte. Dalej pytać wara, bo się rozsierdzi, jeszcze gotów trzos zabrać i
gdzie indziej szukać posługi. Jejmość Hefnerowa najlepiej rozumie, jak się namnożyło osób,
prowadzących ten sam, co ona, proceder.

-

Jam nie ciekawa, jeno z grzeczności wielmożnemu panu zapytanie uczyniłam. Kto mnie zna, wie,

u mnie każda tajemnica jakby na dnie studni pogrzebiona.

Dopala się oliwa w kaganku, czarna strużka kopcia kładzie się po ścianie.

—13 —

-

Kiedy? - pyta Hefnerowa mężczyznę.

-

Za dwie niedziele, może krócej.

-Zechciej, wielmożny panie, dokładniej określić termina, trzeba różne przygotowania poczynić.

-

Tedy za dni dziesięć.

-

Podług woli wielmożnego pana.

Gdy już powiedzieli wszystko, należy się rozstać, ale gość zatrzymał się przy progu.

Asani żadnego znaku nie żądasz?

Płomień zniżał się, kurczył błękitnawym pełganiem, resztka niepewnego światła zaostrzała rysy
mężczyzny, podkreślała cieniem pochmurność wejrzenia, przemieniała w wąską kresę zacięcie warg,
wyolbrzymiała zarys brody.

-

Od wielmożnego pana nie.

-

Ja mówię o onej.

Katarzyna zaśmiała się cichym śmieszkiem.

-

Dufam, że swój znak przyniesie ze sobą.

-

Tedy za dziesięć dni.

-

Tylko niechby o zmroku. - Zatoczyła koło dłonią. - Tutaj wielu ciekawych, a ja publiki znosić nie

myślę.

W tej chwili płomień, wystrzeliwszy czerwonym ozorem, za-syczał i utonął w kopciowym dymieniu. Izbę
zaległa gęsta ciemność.

background image

-

Zaraz sługę przywołam.

-

Dziękuję asani, ja i bez światła drogę potrafię odnaleźć.

-

Wschody...

-

Nie turbuj się, asani. Jeślim przyszedł, to i odejdę bez pomocy.

W zaułku już zapadły głębokie ciemności. Znudzona starowina dawno zamknęła okno (czegóż oczy
marnować? Takiej ćmy nie przepatrzysz!) i utonęła w spotniałych piernatach na nocny spoczynek.

Nieznajomy głęboko nacisnął na czoło kapelusz, zatulił się płaszczem. Żywego ducha między ścianami
domów, okna ciemne,

__

tylko tu i ówdzie pełga świecenie kaganka czy nikły płomyk ło-jówki, to dobrze...

W wąskich uliczkach, ciemnych zaułkach, ciasnych podwórkach czyha nocą niebezpieczeństwo, błysk
noża, pętla rzucona z tyłu na szyję, cios palicą w tył czaszki. Człowiek przezorny zwykł w takich
wypadkach najmować latarnika oświecającego drogę i prowadzić ze sobą chociaż jednego służącego, lecz
niedawny gość Hefnerowej woli przemierzać samotnie błoto tych zakazanych uliczek.

-

Grosik, panie litościwy. Póki życia modlił się będę za waszą wielmożność - zaskamlał nagle żebrak,

monstrum równie liszaj o-wate jak mur, od którego się oderwał.

Mężczyzna przeszedł mimo, przyśpieszył jeszcze kroku. Nim zakrył go róg domu, nie wiadomo skąd przy
żebraku pojawił się chłopak, ten sam, który wprowadził nieznajomego w bramę prowadzącą do
pomieszkania wdowy Hefher.

-

Dał coś? - zaciekawił się.

-

Niech go cholera! Nic.

-

Trzeba mi za nim.

Groszem pachnie na milę - żebrak przeszedł na ton pouczający. - Głowę daję, że ma pistolety w zanadrzu.
Ty, Józefku, jeszcze ze trzech dobierz. Sam nie dasz rady.

-

Chętnie bym krwi utoczył sknerze, aleć Hefnerka nakazała, bym się wywiedział, kto on taki.

-

A to leć! Jeszcze go z oczu stracisz.

Udzieliwszy dobrej rady, żebrak Ambroży wrócił na swój posterunek we wnęce muru. Podrapał się
frasobliwie w kudły, nocka prawie, a tu sygnaturka na nieszpory wcale się nie odezwała. Opił się
dzwonnik czy zaspał?

Uniósł twarz do góry i zagapił się na niebo, ale jak poznać czas, kiedy chmury prawie szorują po dachach

background image

wzdętymi brzuszyskami, a gwiazd nie widać?

Nie będzie przecież wiekował pod ścianą, zna budę nad rzeką, gdzie można się zakopać w słomie i
przespać noc nie gorzej niż

— 15 —

pod puchową pierzyną, tylko że chciałby doczekać dzwonka zwołującego na wieczorne nabożeństwo.
Dobrze miarkuje, oczy ma widzące i olej w głowie, już tutaj niejeden dzionek przestał i wieczór niejeden,
w deszcz, w ziąb, w wietrzysko, aż się dowiedział tego, co potrzebne.

Gdyby nie to, nie marnowałby czasu. Tutaj nikt grosza nie rzuci. Ani starucha ciągle przepatrująca kosym
okiem zaułek, ani owo chłopaczysko, które pogoniło za panem w ciemnym kapeluszu, ani szumiąca
rozłożystymi spódnicami Hefnerowa, która się co rano Panu Bogu naprzykrza, a książkę do modlenia
owija niezwyczajnym różańcem, powiadają ludzie, że z drogocennych kamieni. Hefherka grosz ma, i to
niemały, ale żeby biednego wspomogła, tego się nie doczekasz, chociażbyś wiek rękę ku niej wyciągał po
prośbie.

A jednak zajęczała sygnaturka.

-

Panna na nieszpór?

Dawno sobie obmyślił wrzodowaty, jak zaczepi ślicznotkę, z uszanowaniem się odezwie, niby do jakiej
wielmożnej pani.

-

A gdzieby?

Dziewka nie wydawała się obrażona słowami żebraka, przeciwnie, zdała się chętna, by jedno czy drugie
słowo z nim zamienić.

-

Wieczorem ziąb w gnaty wchodzi.

-

Ano, wchodzi - zgodziła się.

-

Kieliszeczek by rozgrzał.

-

Mnie do kabaka zapraszacie? - żachnęła się nieco na taką ob-cesowość. - Znalazł się kawaler!

-

Nie gorszy niż drudzy.

-

Popatrzcie do zwierciadła, to swój krzywy pysk zobaczycie! - Mimo oburzenia nie odchodziła

wcale, co napełniło nadzieją żebraka. Dodała jeszcze podnosząc głos: - Śmierdziuch, łata na łacie, bida z
nędzą!

-

Po co do zwierciadła, kiedy mogę pannie popatrzeć w oczy?

-

Galant z brudnym pyskiem!

background image

—16 —

-

Woda zaś od czego?

-

Gębę umyjecie, a noga co? Odrośnie?

-

Jak panna każe i odrosnąć może.

Dziewka służebna od wdowy Hefner znajdowała pewną kon-tentość w rozmowie z wrzodowatym.
Wprawdzie szpetny, krosty obsiadły nie tylko czoło i policzki, ale wysypały się purchlami na szyję, zamiast
jednej nogi drewniany kikut, lecz chłop rosły, ple-czysty i niestary. Po dniu jasnym zaraz by pani
Katarzyna albo i stara Małgorzata jęły z okna czynić wytyki, w tej ćmie nic nie dojrzą, a zresztą już na cały
świat rozgłosiły, że dziewka, imieniem Zofia, to nicpotem, ladaco, z lochu miejskiego wyciągnięta, piekłu
przeznaczona. Przy takiej osławię będzie się kto godniej-szy swatał? Akurat!

Może coś z tego, o czym myślała dziewczyna, było znane także wrzodowatemu, bo jakże inaczej
podniósłby wzrok tak wysoko? Służka u wdowy Hefnerowej to nie byle kto. Na trzeciej ulicy spytasz, kto
zacz Hefherka, i każdy ci odpowie.

Nie wiadomo, czy dziewka nie odprawiłaby zalotnika, gdyby nie głuchy śpiew i stąpania mnogich nóg,
powolne i szurające. Pierzeja zaułka pojaśniała od wysoko niesionych łuczyw. Czerwony blask zatańczył
po murach.

-

Kapnicy idą.

-

Ano, idą. Jako to w post.

Lica okryte pokutnymi kapturami, plecy obnażone. Szli smagając się powolnymi ruchami, jedni
powiązanym w węzły sznurem, drudzy rzemienną pletnią, inni gałęziami kolczastej tarniny. W świetle
pochodni krew zdawała się bardzo ciemna, prawie czarna. Klaskanie biczów przerywało mamrot
modlitwy, głuszyło słowa.

-

Jak to ludzie za grzechy pokutują - przeżegnawszy się Zofia opuściła ręce, zamrugała powiekami.

-

Do kościoła nie ma co iść - zauważył trzeźwo wrzodowaty. - Całą kaplicę zatłoczą. Piątek przecie.

— 18 —

I taką odrętwiałą w świętym wzruszeniu, kryjącą łzy pod powiekami, żebrak powiódł ze sobą tam, gdzie
świeciły się wszystkie okna i daleko niósł się gwar. Weszli ramię w ramię pod wiechę i zmieszali się z tymi,
którzy tutaj poszukali wytchnienia po minionym dniu.

2

o

przybyłej tajemniczo...

background image

Cokolwiek mówiliby ludzie, Katarzyna, wdowa Hefner, wysoko mniemała o sobie. Nieboszczyk Hefner,
chociaż tylko powro-źnik, pieniądze potrafił wyrzucać nie gorzej niż szlachcic z dziada pradziada. Co kilka
talarów w kalecie zebrał, zaraz się wdawał w konszachty, a to z wekslarzami, a to z tymi, co się lichwą
parają, pożyczał, dawał na procent, kupował kamienice i szybko je tracił, talary przepływały mu przez
palce jak ta rzeczna woda.

Gdy zamknął oczy, przeszukała wszystko i nie znalazła nawet półzłotka.

- Dziadówkę ze mnie zrobiłeś. - Pożółkły profil nieboszczyka rysował się wyraziście w blasku grubych
świec, baby z przytułku jazgotliwie modliły się za zmarłego dobrodzieja. - Jeno to moje, co na grzbiecie.

Pogrzebawszy małżonka, Katarzyna rozejrzała się dokoła i ustaliła, że został jej jeszcze dom, sprzęty i
warsztat, gdzie skręcano z konopi sznury, liny i powrozy. Dom był starą ruderą, która, tylko patrzeć,
rozsypie się w kupę gruzu, sprzęty zafantowali dłużnicy, a do prowadzenia warsztatu wdowa nie znalazła
nikogo zaufanego.

— 20 —

2

o me-znajome.]

przybyłej tajemniczo...

Cokolwiek mówiliby ludzie, Katarzyna, wdowa Hefner, wysoko mniemała o sobie. Nieboszczyk Hefner,
chociaż tylko powro-źnik, pieniądze potrafił wyrzucać nie gorzej niż szlachcic z dziada pradziada. Co kilka
talarów w kalecie zebrał, zaraz się wdawał w konszachty, a to z wekslarzami, a to z tymi, co się lichwą
parają, pożyczał, dawał na procent, kupował kamienice i szybko je tracił, talary przepływały mu przez
palce jak ta rzeczna woda.

Gdy zamknął oczy, przeszukała wszystko i nie znalazła nawet półzłotka.

- Dziadówkę ze mnie zrobiłeś. - Pożółkły profil nieboszczyka rysował się wyraziście w blasku grubych
świec, baby z przytułku jazgotliwie modliły się za zmarłego dobrodzieja. - Jeno to moje, co na grzbiecie.

Pogrzebawszy małżonka, Katarzyna rozejrzała się dokoła i ustaliła, że został jej jeszcze dom, sprzęty i
warsztat, gdzie skręcano z konopi sznury, liny i powrozy. Dom był starą ruderą, która, tylko patrzeć,
rozsypie się w kupę gruzu, sprzęty zafantowali dłużnicy, a do prowadzenia warsztatu wdowa nie znalazła
nikogo zaufanego.

— 20 —

Inna by usiadła przy oknie, gryząc pierniki i czekając rychło li nadejdzie królewicz i o rękę poprosi, wdowa
Katarzyna całkiem inaczej zaczęła układać swoją przyszłość.

Z początku szło jak po grudzie, ale że natura ludzka ułomna, raz i drugi zdarzyło się wdowie posłużyć
komuś znaczniejszemu, a przez to poszła w świat wieść, że jest ktoś miłosierny, który w potrzebie

background image

przygarnie i rzecz całą uładzi tak, że lepiej nie można.

Pani Katarzyna była roztropna. Nie puszczała się na żadne hazardy. Sług mało, ale zaufanych, im mniej
ludzie wiedzą, lym lepiej. Izba pańska jedna, dla pośledniejszych trzy, cztery - nie więcej. Zapłata zawsze z
góry. Niech by kto nawet obiecywał, że worem złota później zapłaci, nic z tego. Przewiadywała się
dokładnie, jakie są życzenia. Tego by tylko brakowało, żeby potem pretensje i żale. Wymagała, by jasno
gadano: tak i tak. Niektórych zrażała taka obcesowość, ale wdowa Hefner wiedziała swoje i w niedługim
czasie czapkowano jej do samej ziemi na kilku sąsiednich ulicach, a w kościele zasiadała przed samym
ołtarzem między żonami i córkami najznacniejszych majstrów i kupców.

Teraz bogatej wdowie trafiali się konkurenci nie byle jacy, ale Hefnerowa precz odsyłała swatki sypiące
pochlebstwa i czekające tylko chwili, by na stole postawić flaszkę wódki, którą przepijano umowę. Ani jej
w głowie było zamęście. Potrafiła rządzić się nie gorzej niż mężczyzna i wcale nie potrzebowała wspólnika
do coraz pęczniejącej kiesy. Proceder, który uprawiała, wymagał wielkiej powściągliwości, zaczęliby
ludzie strzępić sobie języki, gdyby poszła w drugie stadło, pewnie mieliby za złe, że zamężna dalej czyni
to, co czyniła we wdowieństwie.

- Wielcem zaszczytem mi wyświadczonym jestem ukontentowana - odprawiała swatki. - Wszelako przez
pamięć nieopłaka-nego męża mego odmówić muszę.

Powszechnie chwalono jej nabożność i dobre obyczaje. A gdyby chwalący mogli dotrzeć do pomieszkania
asani Katarzyny, byliby prawdziwie zbudowani, adne pieniądze nie mogły sprawić,

by wdowa pobłażała błądzącym, przeciwnie, okazywała zawsze nieodmienną surowość. Nie ukrywała, że
brzydzi się grzechem.

Tak i teraz perorowała podniesionym głosem:

-

No, pokaż się! Tego już żadna sznurówka nie ściśnie. Gdzieżeś dotąd była?

Po licu pytanej spłynęły łzy. Na próżno obciskała na sobie chustę, chcąc zakryć ciężarny żywot. Na
pochyloną głowę sypały się jak tnący grad gniewne słowa.

-

Znam ja was! Rozgłoszono w familii, żeś do krewnych wyjechała, by kłopotu zbywszy, iść w

wianku, do ołtarza.

-

Przez miłosierdzie Boże, nie katuj mnie, waćpani.

-

Było Boga wzywać, gdyś się we wszeteczne amory wdawała, najpewniej z jakimś gładyszem,

gołym jak bizun.

-

Jeżeli masz waćpani chociaż trochę litości - nie dokończyła, załamał się głos.

-

Bo to mało litości, kiedy pod własnym dachem daję schronienie?

Mogłaby jeszcze wdowa Hefner wiele powiedzieć przybyłej, lecz się pomiarkowała. Delikatne toto,
pierwszy wiatr zdmuchnie, paluszki długie i cienkie, takie, co po klawicymbale zdolne brzdąkać i złotem

background image

na jedwabiu wyszywać, płeć biała starannie przed wiatrem i słońcem chroniona, migdałowa maścią
smarowana.

Gdybym wiedziała, że takie chuchro, zaraz bym zastrzegła, że za pochówek nie zapłacę - pomyślało się
wdowie. Mały to eks-pens: trumna, żałobnicy, grabarz, ksiądz?

Doszedłszy do wniosku, że już dostatecznie okazała swoją wzgardę, przywołała starą Małgorzatę.

-

Niech no Małgorzata tej pannie izbę wskaże i pouczy o porządku, jakiego wymagam.

Nie mogła się jednak powstrzymać, żeby nie dodać, gdy stara chciała zabrać ze stołu płonący stoczek i
drogę oświecić:

-

Ta panna i po ciemku do pościeli trafi. Świeca godniejszym przeznaczona.

— 22 —

Może i dobrze, że stara nie poniosła ze sobąłojówki, bo nie było się czym chwalić. Alkierzyk ciasny, cały
wypełniony wielkim łożem, szybki w okienku zaślepłe i zmętniałe, kulawy zydel, mysi chrobot i szelest
karaluchów.

-

Niech pamięta, że pani Katarzyna zabrania oknem wyglądać - zaczęła pouczenia Małgorzata. - A

już otwierać, niech Bóg broni. W dzień nie wolno na pościeli siedzieć, bo się zbruka. Od siedzenia jest
stołek. Zaczerpnęła tchu.

-

Z izby niech nie wychodzi. Gdyby potrzeba, niech woła, przyjdzie kto do posługi. Jeść przyniosę

trzy razy w dzień, rano dzbanek z wodą, pościel przewleczemy za dwie niedziele. Listów żadnych niech
nie pisze, jakby się pani Katarzyna o liście dowiedziała, byłby sądny dzień.

Przerwała sądząc, że przybyła zapyta o coś, ale milczała i w ciszy stara ciągnęła dalej swoje.

-

Skarg pani Katarzyna nie będzie słuchała, bo są wszelkie wygody i grzech żądać większych. Jeśli u

nas nie takie, jak trzeba, porządki, było w pałacach zostać. Myśmy nie zapraszali, sama przyszła.

Wtedy dopiero odezwał się cichy głos:

-

Czy ja waćpani co złego zrobiłam?

-

Uczciwy człek grzechu i końcem palca nie dotknie, bo go brzydzi - rzekła Małgorzata to, co nieraz

słyszała z ust chlebo-dawczyni. - Już to z naszej strony łaska, że schronienia użyczamy i starania.

I z tymi słowami wyszła, pozostawiając przybyłą w gęstej ciemności. Nikt nie widział łez, nikt nie słyszał
płaczu tłumionego zagryzanym rogiem poduszki. Aż wreszcie spłakana zasnęła, niepomna zakazów pani
Katarzyny, bo nie rozdziana, walająca trzewikami świeżo powleczone pościele.

Tak zastała śpiącą Zofia, nieco przybladła po wieczornej zabawie w kabaku. Za zmętniałymi szybkami
niechętnie wstawał dzień, mażąc się mgłami.

background image

— 23 —

-

Pochwalony - pozdrowiła obyczajnie ciężarną.

-

Na wieki.

-

Przynieść pannie wody?

-

Poczciwaś, że chcesz mi usłużyć.

Coś podobnego do bladego uśmiechu przemknęło się po wargach brzemiennej, jakby uśmiechem chciała
jakoś upiększyć ciasną izdebkę i siebie samą, udręczoną, poznaczoną plamami ostu-dy, niekształtną, bo w
tym uśmiechu-nieuśmiechu wypiękniała nagle, a z nią razem nabrało urody wszystko dokoła. A może
chciała rozbroić Zofię, uczynić ją sobie przyjazną?

Zaś Zofii nie w głowie było patrzenie na mieszkankę alkierza. Mało tutaj takich widziała? Przymrużywszy
powieki wspomniała wczorajszego galanta. Ani by pomyślała, że on taki, ten wrzodo-waty, beznogi
Ambroży. Zachichotała bezgłośnie, ale się zadziwi Hefnerka, i to już niezadługo! I przepełniona czułością
do całego świata, postanowiła okazać serce i tej biedocie, skurczonej na łożu.

-

Może by komu jakie pisanie zanieść?

Odpowiedzią było ciche „nie", tak niesłyszalne, że Zofia powtórzyła głośniej swoje pytanie, a nie
doczekawszy się odpowiedzi, zatrajkotała:

-

Pewnie, pewnie, lepiej nie pisać, tylko powiedzieć, a ja wszystko co do słówka powtórzę.

-

Komu? - wargi brzemiennej ledwie się poruszyły. - Komu miałabym wieści przesyłać?

-

Przecie panna tego w kapuście nie znalazła - palec Zofii wycelował w ciężarny brzuch.

-

Tobie co do tego?

Górnie się odezwała, tak, jako przystoi pannie z wielkiego rodu do sługi. Ale Zofię niełatwo było
przepłoszyć.

-

Tak sobie miarkuję, że panna masz swojego amoranta w nienawiści. Inaczej sama byś prosiła,

bym mu chociaż jedno słowo przekazała albo i znak jaki.

-

Poskarżę się gospodyni. Nadtoś pyskata i pomiemości swego stanu nierozumięjąca. Bacz, do

kogo gadasz!

Podrzuciwszy hardo głową Zofia odparła:

-

Teraz my równe albo i ja lepsza niźli panna. Jeśli z kimś się ściskam i karesuję, tom rozmiłowana,

nie inaczej. A panna pewno nawet i to dziecię nienarodzone ma w nienawiści!

background image

Trudno było zrozumieć, co zawołała ciężarna, krzyk tłukł się między ścianami, aż przerażone karaczany z
szelestem zbiegły w szpary.

-

Krzyczeć nie trzeba, bo pani Katarzyna albo Małgorzata posłyszą.

-

Niech posłyszą, niech życia zbytecznego zbawią, niech szczeznę i ja, i ono!

Może przez wczorajszy wieczór, może przez pamięć uścisków Ambrożego, wiślany wiatr, dziki jęk
skrzypiec uczyniła się Zofia łaskawą i cudze rozpacze pojmującą. Pogłaskała ciężarną po ugiętej głowie,
jak matka, choć były prawie rówieśne.

-

Jeszcze będzie czas na płakanie. Teraz nie trzeba. Ja pannie pomogę. Nie takie to straszne, jako

się mniema. Da Bóg, zdrowo się urodzi.

Dzięki Zofinej dobroci, jakoś pociekły dni w ciasnej izdebce, cztery kroki wzdłuż, trzy wszerz. Porządek był
raz na zawsze ustalony i wdowa Hefner nie zezwalała go łamać nikomu.

Wstawało się do zorzy. Grzechotały polana, szczękał pogrzebacz, wprędce pod progiem wciskały się
kuchenne zapachy. Mamrocząc zdrowaśki człapała między alkierzami stara Małgorzata. W ślad za nią
pojawiała się Zofia z konewką i miską. Oszczędnie, z namysłem, polewała nieco wody w nastawione
dłonie:

-

Zimną wodą trzeba się obmyć, zaraz senność precz odleci.

Potem znikała, by niezadługo pojawić się z podśniadaniem.

Stawiała je na kulawym zydlu.

-

Oj, będzie się gniewała pani Katarzyna - przygadywała wracając po niedojedzoną polewkę. - Jeść

trzeba, siły skrzepiać.

— 25 —

Po porannym posiłku można było przysiąść na zydlu, a nawet nieznacznie przysunąć się do okienka. Przez
zmętniałe szybki niewiele było widać, chociaż czasem na parapecie podskakiwał wróbel lub gołąb,
nadymał mieniące się bławo piórka gardzieli. Po niebie przepływały chmury, a gdy zabłysło słońce,
widziało się ślepe okna podwórzowej oficyny.

Można było także łowić różne tajemnicze dźwięki wypełniające pomieszkanie wdowy. Prędko zaczynało
się odróżniać szurające kroki starej Małgorzaty, szybkie tupotanie Zofii, plaskanie bosych stóp kucharki,
skrzypy i piski zamykanych i otwieranych drzwi, lamenty, zdławione krzyki, szczękanie pokryw, chrobot
pogrzebacza, dziecięcy, miauczący płacz, ubijanie poduch, dzwonienie szkła.

Gdy w pomieszkaniu zapadała cisza, słyszało się zza okna klepanie szewskiego młotka, czyjś śmiech,
turkot kół, gdyż tam, za murami, dalej toczyło się życie, a to przypomnienie napędzało wciąż od nowa łzy
pod powieki. Przed południowym posiłkiem do alkierza zachodziła sama pani Katarzyna.

background image

-

Wstań - polecała i założywszy ręce na piersi patrzyła bystro. - Długo cię będę karmiła? Po

mojemu już najwyższy czas. Dwie niedziele przeszły. Izba mi potrzebna.

-

Prawdziwie nielitościwą jesteś waćpani.

Dłonie wdowy uniosły się do góry, jakby odpychała coś od siebie.

-

Ty mnie będziesz uczyła? Ty? Już i ta moja Zośka, chociaż i ladacznica, lepsza od ciebie. Ze mną

się nie śmiej równać!

Okazawszy wzgardę grzechowi, Katarzyna, wdowa Hefner, wychodziła z szelestem sutych spódnic,
zaciskając z obrzydzeniem wargi.

Po południowym posiłku (żur na kiełbasie, kapuśniak na świńskim ryju, grochówka na wędzonce, krupnik
na tukowej kości, kasza z omastą) pojawiła się stara Małgorzata.

-

Niech wstanie. Niech się zegnie. Bólów nie czuje?

— 26 —

Sypała prędkimi pytaniami, a jednocześnie dotykała ciężarnej niby źrebnej klaczy, poklepywała, miesiła
palcami wzdęty żywot.

-

Słabowita jakby i drobnej kości - mruczała do siebie - kłopot będziemy mieli. Umorduję się

pewnie ze dwa dzionki i ze dwie nocki, a może jeszcze i dłużej?

Po odejściu starej można było znowu przemknąć się ku okienku, spróbować chwycić wzrokiem chociaż
zarys bezlistnych gałęzi, chociaż obłok wolno przepływający po niebie.

Najczęściej do alkierzyka zaglądała Zofia, wnosiła posiłki, wynosiła puste miski, wygładzała zmiętoszone
piernaty, piętrzyła jedną na drugiej poduchy. Ona jedna miała dla oczekującej dobre słowo, zagadywała
półgłosem, bacząc, by jej nie słyszano.

-

Pocierp, panno, pocierp, tak trzeba. Ale będzie radość, jak się dziecię urodzi! I dodawała

litościwie:

-

Toć każda się boi, gdy na nią godzina przychodzi. Tak to widocznie od Boga postanowione. Ale ja

będę w pobliżu, a pani Małgorzata przy pannie. Jaka ona jest, to jest, ale co się babich spraw tyczy, żaden
doktor jej nie wydoła, wszystkiemu zaradzi.

Przyciszała głos.

-

Przez to pani Katarzyna mają w wielkim uważaniu. Bo ona sama, Hefherka, znaczy się, to tylko

porządku pilnuje i wszelkie sprawy uładza, ale przy alkierzach Małgorzata prym wiedzie. Bez niej pani
Katarzyna jak bez prawej ręki.

Tak przygwarzała Zośka krzątając się po izdebce i nic jej nie przeszkadzało milczenie. Miała wiele do

background image

powiedzenia, słowa zdawały się ją rozpierać, same wyskakiwać na usta.

-

Bywa, że się człeka z wejrzenia sądzi. Gadają, postury pięknej, oka żywego, a o drugim powiadają,

że szpetny. A u tego szpetnego jest serce dobre, współczujące i więcej on wart niż niejeden gładysz.

Nie wyjaśniała, kogo ma na myśli. Wzdychała tylko głęboko, a czasem przyciskała dłoń do gorsetu, może
chcąc przytłumić gwałtowne stukanie serca.

— 27 —

Po wieczerzy można było położyć się w pościel, zakryć pierzyną głowę, by nie słyszeć mysich harców i
obrzydliwego szelestu karaczanowych pancerzy i zamyślić się o czymś swoim. Rządna pani Katarzyna
zaganiała domowników spać razem z kurami. Czy to łojówki za darmo rozdają? Albo oliwę? I pożar
przydarzyć się może, nie ma nocy, by coś nie zgorzało w mieście.

Więc pomieszkanie zapadało w sen na długo przedtem, nim w zaułku zjawił się obwoływacz.Trzaskowi
kołatki towarzyszyło przeciągłe nawoływanie:

- Oooogień gasić! Oooogień!

I tak nizały się dni, jeden po drugim, niezmienne w porządku, aż przyszedł wreszcie taki, kiedy w ciasnym
alkierzyku rozległ się krzyk.

3

O tym, uczynić

2 iaowo rva^odzoKvym świai...

Jak to na przedwiośniu - pojaśniało, zbłękitniały rynsztoki odbiciem nieba, między łbami kamieni
brukowych pozieleniało, a to kępą mleczu, a to piórkami trawy.

W paradnym pokoju Katarzyny, wdowy Hefher, słoneczny promień skradał się ślizgiem ku kredensowi,
chwila, a zapali tysiączne blaski w rżniętych szkłach.

-

Miło mi uwiadomić wielmożnego pana o szczęśliwym rozwiązaniu.

Czy możebne, żeby gość był ojcem? Wdowa zna się na ludziach, przecież by drgnęło coś w tej twarzy,
zamrugałyby powieki, szerzej otworzyły się oczy. A ten nic, lico jakby z drewna, a w głosie jeno tyle
ciekawości, ile przystoi:

-

Chłopię czy dziewczyna?

-

Chłopię. W czepku urodzone.

-

Odeślesz go, asani, jak najrychlej do mamki.

background image

To słyszała wiele razy. Zawsze chcą, by jak najprędzej zeszło z oczu to, co się narodziło. Tedy odpowiada i
temu człowiekowi tak samo, jak odpowiadała innym:

-

Jest mamka, czysta, zdrowa. Porodziła miesiąc temu, pokarmu jej starczy dla trojga.

— 29 —

-

Gdzie mieszka?

-

Dwie ulice dalej.

-

Żądaniem moim jest, byś, asani, dziecię w jakie dalsze odesłała strony.

-

Jak zapłatę otrzymam, odeślę choćby i na koniec świata.

-

Już to na hojność moją nie masz się, asani, powodów uskarżać - przyciął gniewnie, nie

dopuszczając wdowy do wyliczenia, że poniosła koszta niespodziewane.

-

A czyż ja się skarżę? - pochylając się zniżyła głos do poufałego szeptu. - Lecz nim rzecz zostanie

postanowiona, trzeba, by wielmożny pan otworzył przede mną serce.

-

Na cóż to asani?

-

Bo wiedzieć muszę, czy na życiu tego dziecięcia zależy wielmożnemu panu, czy nie?

Gość potarł czoło wierzchem dłoni.

-

Jeśli je Bóg w miłosierdziu swoim do siebie powołać raczy... - nie dokończył, spojrzał na

Hefnerową jakby od niej oczekując pomocy. I nie zawiódł się. Pani Katarzyna spiesznie podjęła kwestię:

-

Bo to widzi wielmożny pan, nowo narodzone dziecięta łatwo ten padół płaczu opuszczają.

Gorączka nagła uderzy, wiatr zawieje, pokarm zaszkodzi i ani się obejrzysz, jak anielska duszyczka uleci.
Nawet przy wszelkim staraniu, przy opiece należytej tak się stać może. Najwidoczniej gość zrozumiał
zamiar zatajony.

-

Gdyby się zrządzenia boskie takim okazały, przyjęlibyśmy je w pokorze - a potem dodał głośniej,

ostrzej: - Wszelako, gdyby się tak stało z zamysłu...

-

Kto o zamyśle mówi? Ja tylko to na uwadze kładę, że u jednej mamki dziecięta się nad podziw

zdrowo chowają, podczas gdy u drugiej mało które roku dożyje, chociaż opieka i starania podobne.

Odpowiedź padła natychmiast taka, jakiej się można było spodziewać.

— 30 —

-

Asani podług swego rozumienia mamkę wybierze. W tym jej wolną rękę zostawiam.

Teraz i wdowa porzuciła szepty, odezwała się głośno i dobitnie, jakby do niedosłyszącego:

background image

-

Mam rozumieć, że gdyby dziecię pomarło, wielmożny pan na mnie winy nie złoży?

-

Tak właśnie.

-

Tom tylko wiedzieć chciała. Teraz, jeśli taka wola wielmożnego pana, zaprowadzę, byś oną

nawiedził.

Akurat położnica rozpowiła dziecię (Hefnerowa zmarszczyła brwi, ale nijak było przy odwiedzającym
ostrym słowem złajać nieposłuszną), rozplątała powijaki, wysunęła spod małych plecek deseczkę i takie,
nagusieńkie, piastowała na ręku.

Kilka ruchów i już Hefnerowa skrępowała ciasno powijakami fikające rączki i nóżki, ułożyła zawiniątko jak
się należy przy boku matki. Ale przez krótką chwilę przybysz dostrzegł, że na piersi nowo narodzonego
czerwieni się potrójny znak, jakby wypalony ogniem, rzekłbyś, trzy palce złożone ku uczynieniu krzyża,
odciśnięte na zawsze.

-

Mocny i zdrowy jest - zachwaliła Hefnerowa z nawyku, rozumiała bowiem dobrze, że nikomu siła

i zdrowie tego dziecięcia niepotrzebne. - Ostawię wielmożnego pana. Jakby co, proszę zaklaskać, a
duchem przyjdę i wyprowadzę.

W alkierzu zapadła dławiąca cisza. Położnica pochyliła się nad niemowlęciem, mężczyzna zapatrzył się w
okno, chociaż poza murem podwórzowej oficyny nic osobliwszego nie było przez nie widać. Wreszcie to
on przerwał milczenie. - Kontent jestem, kuzynko, że owa nieszczęsna sprawa rychło już znajdzie swój
szczęśliwy koniec. Twoja gospodyni mnie upewniła, że za dzień, dwa, możesz już znieść trudy podróży.

Twarz kobiety została nieporuszona, nie wiadomo, czy słyszała, czy nie. Końcem palca delikatnie wodziła
po zarysie ledwie widocznych brewek dziecka, jakby je chciała narysować mocniejszą kreską.

-

Pojutrze w drogę wyruszysz.

-

A ono?

-

Pójdzie do mamki.

-

Nie oddam.

Rzekła to cicho, lecz tak, że mężczyzna zaniepokoił się i pokrywając zmieszanie krótkim śmiechem, zaczął
strofować położnicę niby nieposłuszną dzieweczkę.

-

Cóż to za kaprysy? Sama wiesz, że wszystko się dla twego dobra czyni! Bacz, bym ci opieki nie

umknął. Chcesz się na pośmiewisko wystawić? Chcesz, by cię palcami wytykano? Chcesz żywot pod
płotem zakończyć, albo i w kościelnej kruchcie?

-

A jeśli chcę, co uczynicie?

background image

-

Już to niedawno błagałaś mnie, bym cię ratował, bo inaczej własną ręką życie sobie odbierzesz.

Było tak? To dziecię chciałaś widzieć na dnie rzeki. Pamiętasz? - nabrał tchu i ciągnął dałej wbijając słowo
po słowie niczym gwoździe: - Zresztą twoimi prośbami bym sobie głowy nie psował, ale wiadomo ci, że
zawarta jest ugoda z twoim ojcem. Jam zaręczył, że onego dziecięcia żadne oczy nie zobaczą, a ty
uczynisz to, co z dawna postanowiono. Jako się twemu ojcu z przyrzeczenia wycofać? Jak się przyznać do
hańby, którą całą familią okryłaś?

Odsuwając od siebie zawiniątko, kobieta podniosła się na łokciach, natężyła głos.

-

Ja tamtego człowieka znosić nie mogę!

-

To czemu nie poszłaś za swoim gaszkiem? Chatka niziuchna, pola trzy zagonki, byłoby się po czym

z sierpem uwijać. W niedzielę półkoszkiem w chudą szkapinę zajeżdżać pod kościół. Chłopię, do lat
doszedłszy, gęsi by pasało, jak to w kmiecym stanie, chociaż o ile wiem, herbowy jest twój amorant. Tyle
tylko, iż w herbie ma łapeć słomą wypchany.

-

Nie dręcz mnie. Niemało się hańby najadłam.

-

Tedy rozsądną być trzeba. Tuszę, że ci afekta rozumu nie odebrały, byś własną familię uważała za

nieprzyjaciół.

— 32 —

-

Pojutrze w drogę wyruszysz.

-

A ono?

-

Pójdzie do mamki.

-

Nie oddam.

Rzekła to cicho, lecz tak, że mężczyzna zaniepokoił się i pokrywając zmieszanie krótkim śmiechem, zaczął
strofować położnicę niby nieposłuszną dzieweczkę.

-

Cóż to za kaprysy? Sama wiesz, że wszystko się dla twego dobra czyni! Bacz, bym ci opieki nie

umknął. Chcesz się na pośmiewisko wystawić? Chcesz, by cię palcami wytykano? Chcesz żywot pod
płotem zakończyć, albo i w kościelnej kruchcie?

-

A jeśli chcę, co uczynicie?

-

Już to niedawno błagałaś mnie, bym cię ratował, bo inaczej własną ręką życie sobie odbierzesz.

Było tak? To dziecię chciałaś widzieć na dnie rzeki. Pamiętasz? - nabrał tchu i ciągnął dałej wbijając słowo
po słowie niczym gwoździe: - Zresztą twoimi prośbami bym sobie głowy nie psował, ale wiadomo ci, że
zawarta jest ugoda z twoim ojcem. Jam zaręczył, że onego dziecięcia żadne oczy nie zobaczą, a ty
uczynisz to, co z dawna postanowiono. Jako się twemu ojcu z przyrzeczenia wycofać? Jak się przyznać do
hańby, którą całą familią okryłaś?

background image

Odsuwając od siebie zawiniątko, kobieta podniosła się na łokciach, natężyła głos.

-

Ja tamtego człowieka znosić nie mogę!

-

To czemu nie poszłaś za swoim gaszkiem? Chatka niziuchna, pola trzy zagonki, byłoby się po czym

z sierpem uwijać. W niedzielę półkoszkiem w chudą szkapinę zajeżdżać pod kościół. Chłopię, do lat
doszedłszy, gęsi by pasało, jak to w kmiecym stanie, chociaż o ile wiem, herbowy jest twój amorant. Tyle
tylko, iż w herbie ma łapeć słomą wypchany.

-

Nie dręcz mnie. Niemało się hańby najadłam.

-

Tedy rozsądną być trzeba. Tuszę, że ci afekta rozumu nie odebrały, byś własną familię uważała za

nieprzyjaciół.

— 32 —

-

Kiedy to być nie może, bym własne dziecię ostawiła!

-

Pomożesz to mu? Twoja gospodyni, niewiasta posiadająca niepoślednie doświadczenie w tych

materiach, dobrą mamkę wybierze dla chłopięcia, a ja na ręce asani Hefnerowej złożę sumę znaczną, by i
na wychowanie starczyła, i na wszelkie inne potrze-by.

-

Nie można by jakiej chłopiance w dobrach ojca dobrodzieja dać dziecięcia na odchowanie?

-

Równie dobrze mogłabyś z onym na ręku wrócić do ojcowskiego domu.

Powiedziawszy to wszystko, mężczyzna zamilkł. Należy dać czas do namysłu, dobra rada nie koń, cwałem
jej nie popędzisz. Dobra rada jak plaster gorczyczny, który przyłożony do rany pali ogniem, ale przecież
leczy, gdy czas minie.

Teraz brakuje, by zaczęła rozprawiać o tym, że dziecię naznaczone, że to palec Boży, białogłowy chętnie
się zajmują wszelakimi omenami. Konterfekt ze ściany spadnie, bo sznur nadwątlony, szklanka pęknie,
nuże najgorsze przewidywać, z czeladnej babę przepowiadać umiejącą wołać. Znane to sprawy.

Trzeba będzie, choćby i siłą ją przymusi, by zrobiła tak, jak postanowiono. Drugi raz w życiu taka okazja
się nie trafi, próżno czekać. Jego, noszącego wielkie nazwisko, ale gołego jak bizun pociotka, którego się
sadza na szarym końcu stołu przy familijnych zjazdach, wezwał do siebie sam pan starosta. Miękko
stąpając w safianowych butach, krążył po komnacie wykładając, czego oczekuje od krewniaka. Gdy
skończył, spojrzał na wezwanego uważnie.

-

Obcemu bym sprawy tak otwarcie nie wyłożył, ale asandziej nosisz to samo miano i klejnotem

tym samym się pieczętujesz, więc wiedzieć musisz, coś familii powinien. Bez nagrody posługa asan-dzieja
nie zostanie. Za każdy rok, który wiadoma persona przeżyje w spokoju, tobie suma pewna zostanie
wypłacona. W spokoju prze-

background image

-

Rozumiem, ale...

-

A czyż ja asandzieja namawiam, by dech komu zadławił albo owego znaj ducha w wodę precz

cisnął? - przerwał swój spacer, mówił z okrągłymi gestami dłoni - Są inne sposoby. A niechby się i zresztą
chowało na zdrowie, byle łosu swego nieświadome. Ja asandzieja wynagrodzę tylko wtedy, gdy o tym
nieszczęsnym owocu hańby żadna wieść nas nie doleci. A jak to sprawić, to już asandzieja rzecz, nie moja.

Inny by pewnie córkę zbłądzoną, jako się pospolicie czyni, przeznaczył do klasztoru, lecz pan starosta miał
tylko jedno dziecię, w puchach hołubione, karmione ptasim mlekiem, nie dziwna więc, że się w gniewie
hamował. A trochę i dlatego, że już dawno spisał był przedślubną intercyzę z panem wojewodą i nie w
smak mu było z drogi prowadzącej ku nowym zaszczytom dla familii zawracać. Wojewoda już dwie
małżonki pochował, człek w latach, bezdzietny, bo syn z pierwszego małżeństwa kark na polowaniu
skręcił, wielkiej mądrości nie trzeba, by odgadnąć, że młoda żonka takiego z kretesem zawojuje. Toż tylko
szalony wypuściłby z garści taką zdobycz. Pan starosta szalony nie był, owszem, nosił sprawnie myślącą
głowę na karku. Rzecz miała się tedy rozwiązać ku powszechnemu zadowoleniu. Pan starosta wyda
świetnie jedynaczkę, starościanka uniknie osławy i w wianecz-ku do ołtarza pójdzie, pociotek (nosił imię
Hieronim) wydobędzie się ze swej chudopacholskiej kondycji, usłużywszy w potrzebie krewniakom. Co
zaś do dziecięcia nie narodzonego, da Bóg, pomrze przy rodach (mało to niewiniątek umiera?).

Tak sobie dumał gość przy łożu położnicy, patrząc na dziecię okręcone oprócz liczka białymi zawijkami.
Czuł nawet coś w rodzaju niejasnej litości, ale wola pana starosty jasno wyłożona została. Nie zamierzał
jej czynić przeciw, przy protekcji wpływowego krewniaka może i patent osiągnie w którymś pułku
królewskim. Przecie nie będzie się rangi dosługiwał od prostego gejma-na!

— 34 —

-

Spraw, żebym go chociaż czasem widywać mogła.

Ta znowu swoje!

-

Dla zdrowszej aury, kuzynko, dziecię będzie na wieś wysłane.

-

Daleko?

-

Po co ci to wiedzieć, kuzynko? Chwalą ci się matczyne afekty, lecz pamiętaj, że wola twego

rodzica święta. Byłem przytomny, gdyś przyrzekła, że we wszystkim będziesz posłuszna.

-

Przyrzekając nie wiedziałam.

-

Czegoś nie wiedziała?

-

Jaki on będzie.

background image

-Kto?

-

Mój syn.

Tak można gadać z położnicą do piania kurów albo do rannej zorzy. Ty jej rzekniesz, ona odpowie, i w
koło Macieju.

-

Pojutrze bądź gotowa do drogi. Z samego rana, nim ludek wyjdzie. Kolaską podjadę, za rogiem

zaczekam. Gospodyni twojej zalecę, niech cię kto podprowadzi, boś jeszcze słaba.

Przy tych słowach położnica osunęła się na poduszki, legła jak te figury, co je na nagrobkach rzezają,
sztywno, z ramionami wyciągniętymi wzdłuż ciała, powieki zawarte, wargi zaciśnięte, więcej martwa niż
żywa, a blada tak, że prawie się lico nie odznaczało od pościeli, jakby cała krew ją uszła. Zapłakało dziecię
i ten płacz, wątły i kruchy, ścigał gościa aż do rozchwierutanych schodów, które prowadziły do
pomieszczenia Katarzyny, wdowy Hef-nerowej.

-

Pal diabli babskie amory - westchnęło się odchodzącemu. -Chociaż, gdyby nie one, sam bym

szczęśliwej odmiany losu nie doczekał.

Rankiem godnie przyodziana Zofia, służka pani Katarzyny, i beznogi żebrak Ambroży ponieśli dziecię do
chrztu.

— 36 —

'< i

-

Jan? - upewnił się zakrystian nie przejawiając zdziwienia na widok pary kumów.

-

A jakby? Jan.

Ceremonia odbyła się pospiesznie, ksiądz mamrotał pod nosem łacińskie formuły, ale najważniejszą -
Johannus, ego baptiso te - wyrzekł wyraźnie, chłopię rozpowite i polane wodą płakało wniebogłosy,
kumowie odrzekli się w imieniu nowo ochrzczonego szatana i wszystkich spraw jego, gdy zaś Zofia
opatulała dziecię, zakrystian rzekł sentencjonalnie:

-

Gadają, że kto naznaczony już w matki żywocie, temu albo szczęsny los, albo szubienica.

Gęsie pióro pryskało inkaustem, gdy w księgi parafialne wpisywano, że oto przed proboszczem tutejszej
parafii pojawili się: człek wędrowny imieniem Ambroży, przezwiskiem Kulas, stanu wolnego i Zofia, w
obowiązku pozostająca, stanu panieńskiego, którzy okazali dziecię płci męskiej, zrodzone z rodziców
nieznanych, zapisane pod imieniem Jana.

Uładziwszy sprawy nowego chrześcijanina, chrzestni zabawili czas niejaki na przykościelnym cmentarzu,
pośród zapadłych w ziemię kamieni i zmurszałych krzyży. Już słonko mocno przygrzewało, w bezlistnych
koronach drzew wrony odprawiały krzykliwy sejmik, staruchy z przytułku obsiadły rządkiem murek
wystawiając woskowe twarze na ciepło wiosennego powiewu.

background image

Trochę się ukrywając przed wzrokiem staruch (takie niedowidzą, niedosłyszą, ale wszystko, co nie trzeba,
zobaczą i uchem pochwycą) Zofia i beznogi Ambroży ukryli się za kapliczką Męki Pańskiej.

-

To jako będzie, Zośka?

-

Z czym?

-

Z nami.

Pochylając się nad niemowlęciem, Zofia rzekła bez nacisku, niby rzecz bez znaczenia:

— 37 —

-

A gdybyśmy tego Jasia za swojego przybrali i z nim w świat poszli?

-

Widzisz ją, jaka litościwa.

-

A bo co komu ten Jasio winien? Mnie czy ciebie grzechy obsiadły, jak nie przymierzając pchły psa,

ale on jeszcze bez zmazy. - Nad tobą się kto litował? Zofia odwróciła twarz, poczuła jak na policzki wpełza
rumieniec. Nagle wspomniała skrzyp okręcanego koła, jęk dzwonka, swoją ucieczkę, byle dalej od tego
miejsca, serce walące jak szalone o klatkę żeber. O tym nie opowie nawet Ambrożemu, chociaż
pragnęłaby odpłacić tamtemu porzuconemu dziecięciu opieką nad tym, które spało teraz w jej
ramionach.

-

Za to, że mnie niby psem bezpańskim poniewierano, i ja mam innym tym samym odpłacać?

Beznogi wzruszył ramionami.

-

Gadasz, żeby za swojego przybrać? Jak mam go żywić, kiedy mnie samemu nieraz brzuch do

krzyża przysycha? W drogę ruszymy, po polach, po lasach, po bezdrożach. I miesiąca dziecię nie wyżyje.

-

A mnie chłopięcia żal.

-

I z tego żalu go na zatracenie przeznaczasz? Durna! Samaś gadała, że to dziecię pewnie z

wielkiego rodu idzie. Niechby jaśnie wielmożni zatroszczyli się sami o swój przypłodek.

Zofia zapatrzyła się na wróbla podskakującego między kępkami trawy. W dziobie kilka ździebeł, pewnie
na gniazdo.

-

Pora na mnie. Jeszcze się pani Katarzyna spostrzeże, żem tyle czasu straciła. I dziecię trzeba

nakarmić.

Na szczęście, wdowa Hefner była tak zajęta wpisywaniem rozchodów, że nie zwróciła uwagi na spóźniony
powrót służebnej dziewki. Lubiła porządek we wszystkim, nigdy nie brała na borg, płaciła gotowym
groszem. Obudzona w samym środku nocy, mogła wyliczyć, że w ostatnim tygodniu kupiła funt świec
łojowych, dwie sztuki płótna bielonego, misek polewanych sześć, tłuczonego korzenia fiołkowego dwie
uncje, udziec wołowy i nie zapomniałaby niczego.

background image

Podnosząc głowę znad rejestru, spytała bez ciekawości:

-

Jako onego ochrzczono?

-

Jako i drugich. Jan.

-

Jan Janowi nierówny - pouczała odkładając pióro. - Jest Jan Chrzciciel, ten najpierwszy między

Janami, jest w Oleju, jest Boży, jest Kapistran. Jest Jan od Krzyża i Jan Nepomucen.

Spróbowała na palcu zaciętego końca, tępy oczywiście, a przecież nakazała, by pióra dla niej mocno
nacinano. Trzeba każdemu na ręce patrzeć. I piasecznica prawie pusta, ywi tyle darmozjadów,
dobrodziejką jest, a o każdą usługę musi się dopraszać.

Poirytowana tymi konstatacjami, poleciła ostro, niby wachmistrz rekrutowi:

-

Gotuj się do drogi, Zośka. Powieziesz dziecię do Wojcieszki.

-

Do Wojcieszki? To już lepiej tego Jasia od razu zadusić!

A to co? Sługa głos śmie podnosić w obliczności pani?

-

Cicho mi bądź! Cóż to? O radę cię prosiłam?

-

Pani gospodyni, pani wielmożna, przecież sama wiecie, że do Wojcieszki to tak samo jak na

zatracenie!

-

Spróbuj to jeszcze raz powiedzieć, a tak ci ozór przykrócę, że już nigdy do nikogo słowa nie

powiesz.

Ale Zośkę poniosło. Niebaczna na gniew chlebodawczyni dławiła się oskarżeniem.

-

Mało to dziatek straciliśmy? Za co? Może i u kogo serce kamienne, ale ja po nocach płacz słyszę.

Już to taka rzecz bez pomsty nie pozostanie, już to Bóg sam dłużej nie zezwoli!

Pani Katarzyna potrafiła poskromić bunt. Podniosła się z krzesła i szeleszcząc spódnicami sunęła wprost
na Zośkę z wyciągniętym oskarżycielsko palcem.

-

Patrzcie, ludzie, i kto to mówi? Ta, co sama dziecię straciła! W lochu byś zgniła, gamratko, żeby

nie ja! Kto cię wykupił? Choćbyś i sto lat żyła, mojej dobroci nie wypłacisz!

-

Orzecie we mnie jak w łysego wołu, świątek i piątek, bez wytchnienia i ustanku.

— 39 —

Na takie dictum wdowa Hefner miała gotową odpowiedź:

-

Jak ci się nie podoba, jak ci do lochu z powrotem pilno, wystarczy, że powiem jedno słówko

przełożonemu nad drabantami.

background image

-

Na tę groźbę Zośka umilkła.

-

No, dziecię odwieziesz, jak przykazałam, a teraz ruszaj ług zlać. Ja ci rogów przytrę! Patrzcie,

mnie, swojej dobrodziejce, śmie wytyki robić!

Mocząc w ługu bieliznę, Zośka roniła łzy bezsilnej złości. Jak to na świecie urządzone, żeby jedni na
worach złota siedzieli, a drudzy nie mieli w dziurawej kieszeni złamanego grosza. Bogatemu wszystko
wolno, bogatemu każdy służy, bogatemu starczy palcem kiwnąć, żeby sam diabeł czapką do nóg mu się
pokłonił.

Raz i drugi wyjrzała na zaułek, lecz nie dostrzegła Ambrożego. Sama się sobie zadziwiła, że oczy za
wrzodowatym kuternogą wypatruje i serce zabiło trwożnie, przepadłaś głupia, zauroczył bez ochyby.

Są potężne czary, o niektórych Zośka wie nieco, szmatkę z krwią zaszyć w połę odzieży, podać napar z
lubczyku, nasięźrza-łem, zielem czarodziejskim, przynęcić, kostkami z nietoperza omieść próg, o
północku, na rozstajnych drogach, zarżnąć białego koguta, imię miłej osoby powtarzając. Może i
kuternoga ją zaczarował? Może zadał napój, domieszał coś do jadła? Bo dlaczego Zośka ciągle o nim
myśli? Czemu jednego dnia bez jego widoku przeżyć nie może?

Z kadzi buchało sinym oparem, palce pobladły od ługu, mocny on, nagotowany z brzozowego popiołu.
Powiadają że z olchowego drzewa jeszcze lepszy, wszelako pani Katarzyna zawsze nakazuje palić
brzeziną, nim się ług narządzi.

Takie już Zośczyne szczęście, że to ją właśnie Hefnerowa posyła z dzieciętami. Inna by sobie tego do serca
nie brała, ale Zośka za każdym razem aż cała dygocze wewnątrz, żal jej niewiniątka i strach jej jejmości
Hefnerowej. Niby jak się woli chlebodaw-czyni sprzeciwić? Już by czasem wolała znowu znaleźć się w
lochu, niż tak, po niewoli, służbę pełnić.

— 40 —

Przyszło jej do głowy, że mogłaby pogadać z ową panną. Jeżeli jej otwarcie rzeknie, co za los dziecięciu
zgotowany, przecież i kamień poruszy, chociaż on z przyrodzenia martwy. A co dopiero matkę, w
ramionach syna piastującą!

Ale do kuchni weszła stara Małgorzata i siadłszy na ławie, ni to się zdrzemnęła, ni to zadumała. W jej
obecności Zośka przestraszyła się swoich myśli, wiadomo, stara słyszy jak trawa rośnie, z półsłówka całej
prawdy dochodzi, jeszcze brakuje, by odgadła, co się w Zośczynej głowie roi.

- Pośpieszaj z maczaniem, bo do dnia jutro wstajesz - doradziła Małgorzata (więc nie spała!). - Pani
Katarzyna chce, byś przed zachodem wróciła.

Pod osłoną bezlistnych jeszcze, dziuplastych wierzb strzegących traktu skrzypiąc toczył się wózek. Koła to
się zapadały w topieli kałuż, to grzęzły w kopnym piasku, myszaty konik napierał na dugę, ze zmydlonych
boków opadła piana. Musiało być koło południa, tylko dzień szary, mżący drobnym deszczem, słońce za
chmurami, ani jeden promyczek się nie przebił.

background image

-

Skoro przyj edziem, biedoto - pocieszała Zośka i siebie, i płaczące dziecko. - Zaraz za górką

chałupa Wojcieszki. W mig przy niej staniemy.

Kogut na kupie gnoju nastroszył się, wyciągnął szyję, zapiał. Odpowiedziało mu kwoktanie kilku
podskubanych kokoszek o piórach polepionych błotem.

-

Pochwalony. Znowu od wielmożnej pani Hefńerowej?

-

Ano - odpowiedziała gramoląc się ze swego siedziska Zośka. - Z tym, co wiecie.

-

Grosz jest?

-

Jest. Co by nie miał być?

Przez całą drogę przemyśliwała o tej kiesce. Dużo pani Katarzyna w niej nie zostawiła, ale i to
wystarczyło, by się wywiano-

— 42 —

wać. Zawsze te parę talarów to więcej niż nic. Kto ma jedną koszulę na grzbiecie, temu każdy grosz
majątkiem. Tylko że zabrałaby tę kieskę dziecięciu, więc żegnała się, by odegnać od siebie pokusę. Jaka
Zośka jest, to jest, ale takiej biedzie nie zabierze nawet szeląga. Pani Katarzyna zabrała, Zośka nie taka.

Wojcieszka przodem, jak nakazuje obyczaj, wpuściła gościa do izby. Ledwie trochę światła przenikało z
sieni, dusił dym snujący się między ścianami z odkrytego paleniska, gdzie w kociołku coś perkotało.

-

Siędnijcie.

-

Dzięki. Gdzie?

-

A, ot - zrzuciła z ławy wytartą baranicę na polepę zasypaną wszelkim śmieciem, rozdeptanym

kurzym pomiotem, źdźbłami słomy. Przygotowawszy Zośce siedzisko, Wojcieszka sięgnęła do wiszącej u
pułapu plecionej kołyski. Przechylając ją bokiem, obejrzała wyścielające wnętrze szmaty.

-

Dajcie onego - położyła dziecko, zakołysała sznurem, leciutko zaskrzypiała belka.

Zośka spoglądała spod oka na biodrzastą Wojcieszkę, dla większej urody stroszącą się aż trzema
zapaskami.

-

Rzeknijcie, Wojcieszko, gdzie owo dziewczątko, com je wam przywiozła przed półtrzecia rokiem?

-

Kilka niedziel temu kaszel udusił. Słabowała, słabowała, aż skończyła.

Rzekła to obojętnie, tak jak się mówi, że dzień był przekropny albo że kury po krzakach gubią jajka.

-

Waszych dziecek także nie widzę.

-

Dwoje tylko zostało. Najmłodszy skapiał od krost, a średnią dziewuchę śniegiem w zimie zawiało -

background image

objaśniła z tą samą obojętnością co poprzednio. - Niedawno ją znaleźliśmy, gdy lód się stopił.

-

Coś warn się nie darzy z dzieckami, Wojcieszko.

-

Taka, widać, dola.

— 43 —

Baba silna, zdrowa, pierś rozpiera katankę, dwoje by mogła na raz wykarmić, bez żadnej dla siebie
szkody. Gdyby jej przemówić do sumienia, może by o dziecię lepsze miała staranie.

-

Tego maluśkiego, com przywiozła, musicie mieć w dobrej opiece.

-

Albo się odchowa, albo i nie.

-

Dobrze za niego zapłacą. Patrzcie, cieniuśka koszulka, cze-peczek szychem dziergany.

Odchowacie, złotem sypną.

-

Grosz gotowy zawsze się przyda, a z dziecięciem będzie co Bóg da.

Jedna z podskubanych kur przeskoczyła próg i przekrzywiając łebek, wypatrywała czegoś wśród
rozdeptanych po glinie śmieci. Wojcieszka zamachała rękami.

-

Pódziesz! - kura zaskrzeczała, zniknęła w sieniach. - Zaraz onego nakarmię, niech tylko warza

dojdzie.

-

Ja wam na uwadze kładę, że płacić będą tylko za żywego! -Ziąb w chacie wcale nie mniejszy niż

na dworze, wcale ogień ciepła nie przyczynia, tylko dymu. - Jeno za żywego, Wojcieszko.

-

Tak się zawsze gada, a jak przyjdzie do pochówku, to ze swojego dawaj deski na trumnę. Czworo

już brałam od wielmożnej Hefnerowej i czworo pochowałam, to wiem.

-

Za tego Jasia odchowanie nie minie was nagroda.

Czemu Zośka namawia Wojcieszkę do opieki nad chłopięciem? Co ją obchodzi, pomrze czy wyżyje? Komu
to maté potrzebne? Własna matka gadała, że go nie chce, a tu się znalazła nieproszona opiekunka, której
się przytroiło, że można odwrócić los.

Z kąta wypełzło półnagie dziecko, raczkując dotarło do paleniska, ale nim zdążyło sięgnąć kipiącego
gliniaka, Wojcieszka odsunęła je stopą.

-

Ile lat ma wasze najmłodsze?

-

A ze dwa. Niewydarzone, jeszcze na nogi nie wstaje, nic nie gada. Pewnie kto urok zadał. Jest

taka Prakseda z krzywym

background image

— 44 —

okiem, ani chybi, ona zadała. Przemówiłyśmy się kiedyś na kładce przez to, że ona mój rańtuch w wodę
ciepnęła.

Aż się zatchnęła niegodziwością onej Praksedy z kosym okiem. Po chwili milczenia rzekła ni to do Zośki, ni
to do siebie:

-

Będzie, co ma być.

Przy odjeździe gościa Wojcieszka, jako przystoi, wyszła na próg. Odprowadziła wózek wzrokiem do
zniknięcia za garbem wzgórza, poczochrała się nieobyczajnie za pazuchą i wzdychając podeszła do
wiszącej u powały kołyski.

-

Jeno byś cysiało. - Mała twarzyczka dziecka skurczyła się od wysiłku ssania. - Jeno byś cysiało,

znajdo zatracona, ale żem ja nieszczęśliwa nowy ktopot na się wzięła, nie pomyślisz - pochyliła się nad
dziecięciem, popatrzyła uważnie i pocieszyła siebie samą: - Słabe jest. Da Bóg, zimy nie przetrzyma.

4- O tym, że nie zawsze u mało lepszego zła służba...

Słońce zapalało iskry w kałużach, ostre listki młodziutkich mleczy rozpierały się coraz szerzej, głusząc
nieśmiałe stokrotki, białe gwiazdeczki w szarej jeszcze po zimowemu trawie.

Na miedzy między straszącym się badylami pasem ugoru a wstęgą ozimin rozkwitły tarniny. W wykrocie
okrytym cieniem przez gałęzie uginające się pod śnieżystym ciężarem przytaił się prawdziwy płat śniegu,
brudny, pokryty liszajem nieczystości, żałosny ślad zimy.

-

Jasiek! Niezguło! Oczu nie masz?

Patyk, którym chłopczyk rozdłubywał błoto, zastygł w bezruchu.

-

Jezu, całą oziminę spyszcze na nic - rozjazgotał się babi głos. - Jakeś chlewa pilnował!? Jak

wieprzka nie złapiesz, ze skóry obedrę, za nogi obwieszę!

Jak smagnięty batem, chłopczyk pogonił w ślad za długonogą, czarną świnią. Potrząsając uszami i kusym
ogonkiem wieprzek przebiegł zagon, chrząknął z zadowoleniem i przejechał ryjem miękką ziemię. Przy tej
czynności nie tracił z oczu biegnącego dziecka. Gdy odległość się zmniejszyła, odskoczył i rozochocony tą
gonitwą wytarzał się w piórkach oziminy.

— 46 —

Świński grzbiet utytłany w błocie przetkanym zielenią ździe-beł, świński ryj oblepiony ziemią, świńskie
racice tratujące młodziutkie zboże, to wszystko chłopczyk widzi bardzo dobrze, lecz wystarczy, by
posunął się kilka kroków dalej, wieprzek znika. Zresztą nie odbiega daleko. Przystaje jakby oczekując
pogoni. Więc jeden krok, drugi i znowu wszystko się powtarza.

background image

-

Za trzech toto je, a szkody robi za dziesięciu - nie mogąc strzymać żałości Wojcieszka

wykrzykiwała swoje pretensje wiosennemu światu. - Po com się na te grosze łakomiła? eby chociaż była z
niego jaka wyręka, ale i tego nie. eby cię pokręciło, znaj-duchu, żebyś jutra nie doczekał!

Głos niósł się szeroko i może przywołał zza zakrętu przybranego z waszecia człeka w czapce brzeżonej
siwym barankiem i palonych butach. Przybysz szedł sobie statecznie, aż doszedł do pomstującej baby i
przystanął za jej plecami.

-

Komu to nagłego skonania życzycie, gosposiu? Zagadnięta tak niespodzianie Wojcieszka zrobiła

półobrót, stając twarzą w twarz z nieznajomym.

-

Wszelki duch... - podniosła rękę, żeby się przeżegnać, ale ów człek nie wyglądał groźnie, więc

rozmyśliła się. Poprawiając zsuniętą chustkę (babie z gołą głową nie przystoi) zapytała: - Szukacie tu kogo,
panie?

-

Może szukam, a może nie szukam.

-

Mojego z podwodą do młyna posłali.

-

Ja nie do waszego. Co byście rzekła, gdybym do was miał sprawę?

-

Ale tam! Niby do mnie?

Wymieniwszy te kilka słów z przybyłym, Wojcieszka przypomniała sobie o najważniejszym.

-

Od tyłu zachodź wieprzka, od tyłu! - krzyknęła. - Połamaniec, pokraka, żebyś już wreszcie zdechł!

Kiedy świnia zmęczyła się bieganiem, słońcem i wilgotnym zapachem nagrzanej ziemi, dozwalała już
zbliżyć się do siebie.

— 47 —

Tylko dziecko wyglądało na niepewne, czy może pochwycić kłap-ciaste ucho. Ta bojaźliwa ostrożność
rozsierdziła Wojcieszkę. Podjęła się pod boki, poczerwieniała na licu. Nim zdążyła za-wrzasnąć, człek w
czapce okładanej barankiem przemówił niegło-śno:

-

To wasz chłopak, gosposiu?

-

Jaki on tam mój! Znajda! Przybłęda! Istna kara boża!

Tym samym tonem, jakim pytał przed chwilą, przybysz rzucił od niechcenia:

-

Znaczy, żebyście się ucieszyli, jakby wam kto w tym strapieniu ulżył?

-Ulżył? A jako?

background image

-

Zabrał chłopaka. Byłoby po kłopocie.

Chyba sens słów nie dotarł do Wojcieszki, zresztą skupiła się cała na tym, co działo się na zagonie.
Pochwycona za uszy świnia zapierając się tylnymi nogami potrząsnęła łbem tak, jakby odpędzała
dokuczliwego gza. Dzieciak był za słaby, by zmusić wieprzka do ruszenia z miejsca. Bo gdzieżby siła w
takiej chudzinie? Rączki jak badylki, nogi niczym wierzbowe witki, wiatr dmuchnie, a przewróci.

-

Kopnij że go, niezguło! Łeb ci obedrę, jak świniaka w dąbrowę poniesie!

-

No, to podziękujcie Bogu, gosposiu, że znalazł się taki, co wam od miski zabierze niepotrzebną

gębę.

Teraz Wojcieszka zrozumiała, o czym prawi nieznajomy. Przygasiła zmrużeniem powiek chytry błysk oczu.

-

Sami widzicie, panie, że spory już parobeczek i niejedno zdolny zrobić. Wody naniesie, bydełko

popasie, drewek naszczy-pie, chrustu zbierze. Snopy nawet umie wiązać. Wyręka z niego jest i pomoc.

-

Całkiem inaczej żeście przódzi gadali.

Ponieważ wieprzek dał się pociągnąć w stronę kleci, Wojcieszka złagodniała.

— 48 —

-

Czego to człowiek w złości nie powie - odprowadziła wzrokiem zad świni znikający w chlewie. - A

zaprzyj no, Jasiu, wieprzka kołkiem, bo go znowu w szkodę poniesie.

Uładziwszy sprawę szkodnej świni, wróciła do przerwanej rozmowy.

-

Chłopak na oko chmyzowaty, ale na dziewiąty rok mu idzie. Zaprzeszłej zimy całą faskę ttustości

na niego wysmarowałam. Od gęby odejmowałam własnym, żeby jego nakarmić.

-

Toż i ja rozumiem, żeście go, gosposiu, czystą wodą a powietrzem nie żywili.

Słysząc czy nie słysząc, iż to o nim ugwarzają, Jasio bosymi stopami brodził w nieczystościach
wylewających się z chlewika. Robił to z poważnym namysłem niby bocian kroczący podmokłą łąką, unosił
wysoko kolana, wolno opuszczał stopę, jakby się zastanawiając, czy miejsce jest odpowiednie.
Wojcieszka miała ochotę zakrzyczeć, ale w porę .przypomniała sobie, że nie może pokazywać przed
obcym Jasiowych przywar. Niechby zabrał chłopaka, od pięciu lat szeląga od wielmożnej Hefnerowej nie
widziała. Nawet przez udających się do Warszawy przesyłała pokorne prośby, by przypomniano sobie o
obietnicach, ale na próżno. Wielmożna Hefnerowa odprawiała wszystkie prośby lekceważącym
wzruszeniem ramion. Jakie chłopię? Nigdy nie słyszała o żadnym chłopięciu! Już jej się znudziło za kieskę
trzymać, tylu wydrwigroszy ją nachodzi.

-

Chybaj do izby, Hanusię pokołysz - nakazała, by przerwać niemądre zabawy. - Przecie słyszysz, że

płacze.

background image

Najwidoczniej jednak człek w palonych butach rozejrzawszy się uważniej, doszedł do wniosku, że skóra
niewarta wyprawki.

-

Ostańcie z Bogiem, gosposiu.

-

To nie weźmiecie chłopaka?

-

Wam potrzebny.

-

Mnie? - chciała zaprzeczyć, ale pomiarkowała się i zachwaliła niczym na targu: - Na swoje lata

silny jest, dużo nie zje.

— 49 —

-

Silny, silny - przedrzeźniał. - Pierwszy wiatr zdmuchnie, a ja za kopidoła będę płacił.

-

Usłuchany, starszych szanuje, zmyślny.

-

Zachwalacie jak cygan konia - odsunął czapkę brzeżoną barankiem z czoła, zmarszczył brwi w

namyśle. - Dobrze, wezmę, tylko żeby żadnych wydziwiań, a żalów nie było. Ze mną idzie i od tej pory ja o
nim postanawiam.

-

Jak wasza wola - zacznie się Wojcieszka targować, człek przechodni odwróci się na pięcie i tyłeś

go widział. Zawsze będzie ulga. Własnych dzieci przybyło, nakarm tyle gąb, każde się pcha do miski, a w
tej misce tylko kwaśnica, chudy żur, na przednówku zaś rozparzona lebioda, bardziej dla świni sposobna
niż dla ludzi. Jeśli w misce kasza, to już święto, jeśli z omastą, to już gody, albo i Pańskie
zmartwychwstanie.

Obrachowawszy wszystko, baba przywołała chłopię z izby.

-

Bierze cię ten oto wielmożny pan. Masz go czcić jak ojca, robić, co nakaże, a jakbyś się przeciwił,

niecnoto, już ja cię znajdę i ze skóry obedrę.

-

Ma on jaką inną przyodziewę? - przerwał nauki człek w czapce z barankiem.

Z kołnierza obszarpanej kapoty wyłaniała się szyjka cienka jak u pisklęcia. Kapocie ucięto poły i
przewiązano w pasie postronkiem, ta okryjbida dziurawa jak rzeszoto, brudna i wyświecona na łokciach
niczym boki miedzianego sagana, przemieniała chłopca w bezkształtny tołub na cienkich, czaplich
nogach.

Z pośpiechem Wojcieszka ogarnęła w chustę wszystko, co znalazła. Zapomniała nawet, że haftowaną
złotym szychem koszulkę i czepeczek umyśliła przeznaczyć Hanusi, kiedy przyjdzie czas ją ponieść do
kościoła (kuma Kordula ochrzciła z wody, a z kościołem jakoś dotąd schodziło).

Nie oglądając się już więcej na Jasia, weszła do kleci i czochrając wieprzka za uchem, zwierzyła mu swoje

background image

myślenie:

— 50 —

-

Durnam. Jakbym przycisnęła, zapłaciłby za chłopaka. Tak się jeno smakiem trzeba obejść.

Gdyby Wojcieszka wiedziała, kto stanął na jej drodze, pewnie nie oddałaby dziecka za Bóg zapłać. Nawet
najbiedniejsi wahali się przed oddawaniem synów do katowskiego rzemiosła. Mistrz owszem, pięknie się
prezentował na szafocie, gdy prosił o przebaczenie skazańca, powszechnie podziwiano sztukę
posługiwania się toporem lub mieczem, ceniono biegłość w zadawaniu tortur, uważano, że żadne
znaczniejsze miasto nie może się obejść bez mistrza sprawiedliwości, ale przeznaczyć do katowskiej
sztuki własne dziecko to całkiem inna sprawa.

Trochę się też bano malolepszego i na wszelki wypadek omijano z daleka jego siedzibę. Ci, którzy ją
nawiedzali, nie czynili tego o jasnym dniu, przekradali się pod osłoną mroku, wiadomo, nie trzeba
ludziom leźć w oczy, kiedy potrzebujesz katowskiego wsparcia.

Różnie gadano o katowskich pomocnikach, a to, że są porywani, a to, że złotem płaci małolepszy za
chłopca, a to, że czarami do siebie przywabia. Skądeś się jednak brali terminujący w rzemiośle, a skąd -
wiedzieli najlepiej kaci przepatrujący zgarbione chałupy, gdzie jednym glonkiem chleba obdzielano
dziesięcioro.

Jasiowi spodobało się u nowego opiekuna. Wyszorowano go wiechciem namaczanym w ługu, dano
porcięta i jaką taką kapotę, a później posadzono nad miską dymiącego żuru. Mógł jeść do syta, nie
żałowano ani polewki, ani chleba.

-

Jedz na zdrowie, ile brzuch strzyma.

U Wojcieszki praca nieprzerobiona, naniosłeś chrustu, chybaj po wodę, natarto ci karku koromysło,
pokołysz dziecko, dziecko usnęło, skocz drewek naszczypać, narąbałeś, bierz sierp i natnij ziela,
podrzuciłeś ziele wieprzkowi, pomóż kręcić żarna. Ze wszystkim się spiesz, bo jak się nie pospieszysz,
zaraz rozlegnie się jazgot Wojcieszki. Ciężką miała gospodyni rękę, ale nie taką ciężką, jak jej chłop. Ten
jak uderzył, to się siniaki przez cztery niedziele nosiło.

— 51 —

Tutaj całkiem inaczej. Bić, owszem, biją, ale nie tak naprawdę, tylko mimochodem, kułakiem po karku,
sójką pod żebra, lecz częściej tylko za ucho szarpną albo za włosy wydrą. Za wiele nie wymagają, tyle żeby
izby pomieszkania w czystości a ochędóstwie trzymać. Albo to sztuka? Skropić polepę, miotłą zdrapać,
plugastwo zebrać i w palenisko nieczystości zsypać.

-

Przyboru nie masz tykać. Sam ci kiedyś pokażę co i jak. -Dłoń zatoczyła koło ukazujące wszelkie

narzędzia rozwieszone na ścianach podług wielkości. - Mnie masz nazywać mistrzem Franciszkiem, a jego
panem Maciejem. - Ten drugi potaknął ruchem głowy nastroszonej pozwijanymi jak kacze ogony
wicherkami. - Co on i ja ci nakażemy, to święte.

background image

Pan Maciej był raczej Maćkiem, niedoroslym chłopakiem, co na próżno wąsów pod nosem szuka, ale
Jasiowi wydawał się stary i dlatego całując rankami mistrza w rękę pokwapial się i do Maćkowej dłoni,
chociaż tamten się wzbraniał, rękę za siebie chowając. Potem wychodzili obaj, mistrz Franciszek i pan
Maciej, zaś Jasio pozostawiony sam sobie przepatrywał kąty.

Ponieważ nie natrafił na nic osobliwszego, wychodził przed próg. Dom kata dzieliły ze dwa strzelania z
muszkietu od najbliższych miejskich zabudowań, rzec można, że stał już w szczerym polu, jakby umyślnie
odwrócony ślepą ścianą do dalekich zabudowań. Rozejrzawszy się, czy nie ma świadków swoich
poczynań, Jasio biegł do zagrody, gdzie zawarto pochwycone na sznur psy. Przywoływał je do siebie,
głaskał, karmił przyniesionymi w zanadrzu kęskami. Mistrz Franciszek nie dozwalał obłaskawiać
trzymanych w grodzi psów.

-

Na sadło pójdą, to po cóż je głaskać? reć, owszem, by z tuszy nie spadły, ale głaskać wara.

Mimo strachu chłopiec przynęcał do siebie łaciatego szczeniaka, wielki łeb, grube łapy, poczciwe bure
ślepia.

-

Ano, Znaj dek, nie bój się. Uproszę mistrza. Będziesz mój.

— 52 —

Bywało, że zamiast do zagrody psów biegł ku zieleniejącej daleko smudze. Rozgarniał poplątane gałęzie
witwy, aż dochodził do białego jęzora piasku wrzynającego się w szarość wód. Tutaj można było znaleźć
muszle skujek, brunatne zewnątrz, a mieniące się różnofarbną tęczą w środku, i inne skręcone jak
baranie rogi, i jeszcze inne, drobniutkie, różowawe i żółtawe.

Na płyciźnie rzucały się wielkie ryby głusząc drobiazg, srebrne cielsko wyskakiwało w rozbryzgach pian i
zapadało z głuchym pluśnięciem podobnym do walnięcia kijanką. Objąwszy ramionami kolana, Jasio
zapatrywał się w wodę, zastygał w zamyśleniu.

Jeżeli omijał łachę, mógł pójść podnoszącym się brzegiem do niedużej zatoczki, nad którą pochylała się
dziuplasta wierzba. Do jej pnia ktoś przywiązywał łódź, wąziutką dłubankę o ostrym dziobie. Kiedy się
siedziało w łodzi, woda z pluskaniem omywała jej boki, w wirze kręciła się wierzbowa gałązka, a pobok,
na spokojnej gładziźnie, ślizgały się na pajęczych nogach nartniki. Nad kitami trzcin polatywała szafirowa
ważka, to przysiadała, to zrywała się do dalszego tańca nad wiecznie płynącą wodą.

-

To tatusiowa łódź - odezwało się za zamyślonym Jasiem. -A ty kto?

Na brzegu stała dziewczynka, dwa warkoczyki, bose nóżki, ko-szulina z bielonego płótna.

-

Ty kto? - z tym pytaniem podciągnęła sznur i siadła w łodzi bok w bok.

-

Jasio.

-Czyj?

-

Jak to czyj?

background image

-

Tak to. Mój tatulo jest Marcin, a ja Justysia Marcina. Twego tatula jako wołają?

-

Nie mam tatula.

-

A matulę masz?

-

Nie mam.

-

Pomarli?

— 53 —

M

Jeszcze nikt nie zadał Jasiowi takiego pytania, więc niesporo mu szło znalezienie odpowiedzi. Dobrze
wiedział, co znaczy pomrzeć, u Wojcieszki kolejne dzieci zajmujące kołyskę wiszącą u powały któregoś
dnia przestawały płakać. Wtedy wkładano je w cztery deski, malowano smołą krzyż na wieku skrzynki i
niesiono na cmentarz. Zabierała go też Wojcieszka na puste wieczory, gdzie wianuszek bab obsiadał
leżącego na ławie nieboszczyka, mdło migotały stoczki i piskorzowe prątki, jak niedosnuta nić ciągnęły się
lamenty i zawodzenia. Na odchodnym obdarzano opłakujących: jajkiem, kromką chleba, okrajcem sera,
ulęgałkami, garścią śliwek. Zaraz za węgłem Wojcieszka zabierała, to, co chłopczyk ściskał w dłoni:

-

Aniś za duszę westchnął, a chciałbyś darowane jeść? Twoje niedoczekanie, znajduchu.

Od chwili, gdy spojrzał na świat, była na nim Wojcieszka, jej małomówny chłop i dzieci, które trzeba było
kołysać, gdy płakały nocami. Baba była taka sama dla niego jak i dla innych dziatek, on nie dojadał i one
nie dojadały, on smykał po miedzy szczaw i lebiodę, żeby oszukać pusty brzuch, i one smykały, on biegał
bo-skiem po śniegu i zamarzniętych kałużach i one biegały, jego bito i one nosiły po sobie czarne i
fioletowe siniaki. Tylko one wołały na Wojcieszkę „matulu", a jemu baba nie omieszkała rzec, gdy z
prędkości lub nieuwagi zwracał się tym zawołaniem:

-

Suka ci matula, nie ja.

Nieświadoma Jasiowych rozmyślań, dziewczynka powtórzyła ze zniecierpliwieniem:

-

Pomarli?

-

Nie wiem - chyba tak trzeba odpowiedzieć, bo gdyby pomarli, toby w zaduszny wieczór chodził

na mogiłę, tak jak chodziła Wojcieszka, by postawić na zapadniętym kopczyku dwojaki zjadłem i rozpalić
ogień z tarninowych gałązek.

Potrząsając warkoczykami dziewczynka pochyliła się i prysnę-ła wodą.

— 54 —

-

Wiosłem umiesz robić?

-Nie.

background image

-

Ja umiem, tatuło nauczył. Jeno że wiosło w sieniach zawarte. Bez tatula mnie nie wolno na rzekę

- nie wiadomo czemu roześmiała się, zakołysała łódką. - Przyjdź kiedy, Jasiu. Pokażę ci gniazdo w
trzcinach, takutkie jak łapeć, nie z łyka a z trzcinowego puchu.

O spotkaniach z dziewczynką nie wiedział nikt. Nocami słuchając chrapania (mistrz chrapał gromko,
Maciej posapywał) Jasio drętwiał na myśl, że wyda się jego tajemnica.

-

Drzwi zaprzyj, nikomu nie odmykaj, a jakby kto o mnie pytał, gadaj, że wrócę na odwieczerz.

Tak przykazywał wychodząc mistrz Franciszek wcale nie wiedząc, że Jasio zatyka drzwi kołkiem i biegnie
precz, aż do zatoczki pod cieniem starej wierzby. Dziewuszka czasem przychodziła, czasem nie. Jeśli nie
przychodziła, czekał cierpliwie, nasłuchując, czy nie posłyszy szelestu rozgarnianych wiklinowych gałęzi.

-

Ty w służbie jesteś, Jasiu?

-

Mistrz powiadają, że na nauce.

-

Czego?

Wolał nie odpowiadać. Już kilka razy mistrz kazał mu iść ze sobą. W półmroku ratuszowej piwnicy, w
tańczącym blasku łuczywa, smarował tłustością przeróżne żelastwa, pomagał naciągać sznury,
przygotowywał siarczane stoczki do przypiekania boków.

-

U mnie rdzy nigdzie nie znajdziesz.

-

Wiadomo. U nas nie gorszy porządek niż w samym lubelskim trybunale - przypochlebiał

mistrzowi Maciej. - Każda rzecz tam, gdzie jej miejsce.

-

I wy się przy mnie do rzemiosła włożycie - podejmując koniec sznurka, mistrz Franciszek

rozpoczynał naukę. - Chociażby i to. Sznury trzeba wybierać z czuciem. Szarpniesz za mocno, kulasy
powyrywasz, ramiona powylamujesz. Tak trzeba ciągnąć, że-

— 55 —

by się stawy rozchodziły równiusieńko, bo nie kto inny będzie je potem nastawiał, jeno ty sam. Ręki
pewnej potrzeba, ćwiczenia i nie byle jakiego rozumu.

Zduszone niskim sklepieniem pytania i odpowiedzi brzmiały głucho jakoby z wnętrza beczki. Czterech za
sędziowskim stołem, z boku pisarz poskrzypujący piórem po karteluszu, przed stołem zaś człowiek
powiązany sznurami, pachoł miejski za nim, baczny na każdy ruch.

-

Byłeś ty i dwaj z tobą.

-

Sam byłem.

-

Kto ci dwaj?

-

Byłem ja jeden.

background image

-

Widziano cię w kompanii. Gadaj, z kim się zmawiałeś?

-

Kto gadał, że widział, łże.

-

Przeto nie rzekniesz z dobrowoli?

-

Sam byłem.

Szybko to szło, pytanie, odpowiedź i znów pytanie, odpowiedź. Związany człek miał przysmagławe lica,
gdy mówił, przysłaniał oczy powiekami, jakby go raziło światło stojącej przed sędziami świecy.

Tak to trwało, aż najstarszy z tych za stołem, w czarnym birecie, przywołał ruchem ręki mistrza
Franciszka, ów pokłonił się głęboko.

-

Z waszą li wolą, panowie przedstolni i zastolni?

-

Naszą wolą jest, by ów Jakub, zwany Szczepułą, był włóczony. Gdyby zaś dalej trwał w

zatwardziałości, będzie palony.

O tym Jasio nie chciałby nikomu opowiadać. Suchy trzask kołowrotu, szuranie lin i nagle krzyk, straszny,
budzący echa w podziemiu i jeszcze skrzypienie naciągu, a później odgłos osobliwy, jakby dartej materii i
pytanie od sędziowskiego stołu:

-

Kto był z tobą?

O ile można pojąć jęk, to jęk był zaprzeczeniem. Na próżno mistrz Franciszek wyciągnął na ślepo dłoń, by
podano mu przy-

— 56 —

gotowane stoczki. Maciej odepchnął Jasia, zapalił od świecy, podał. Zapachniało siarką i spalenizną.

-

Coś miękkie w tobie serce, mały - wstydził mistrz udając, że nie widzi zapuchniętych od płaczu

powiek. - My służymy sprawiedliwości. Przecie nie zacnych powrozami ciągną i palą siarką, jeno zbrodni,
oszustów i kłamców. Gdyby nie moje rzemiosło, strach pomyśleć, jakich niegodziwości by się napleniło na
świecie.

Mistrz był dobry, lecz Jasio wolałby nie opowiadać, co czyni pod jego okiem. Nie dlatego, by się wydać
kim innym Justysi, jeno dlatego, że musiałby jej rzec o krzyku błądzącym podziemiem, o licu tamtego
człeka, o swądzie spalenizny.

Dobrze, że Justyna nie jest pamiętliwa. Zagada, zapyta i zaraz jej myślenie przeskakuje dalej jako ten
świerszczyk, coś go widział na źdźble trawy, a on już przycupnął na łopianowym liściu.

-

Jak, wyrośniesz, chciałbyś rybaczyć?

background image

Na to można odrzec najprawdziwszą prawdę:

-

Chciałbym. Łodzią pływać, siecie i więcierze stawiać. Ja już koszem próbowałem na płyciźnie.

-Ico?

-

Złapałem pięć uklei.

-

Tatulo gadają, że ukleje gorzej piskorza, bo piskorz na prątki sposobny, a ukleja na nic.

Ciągnęło Jasia nad rzekę. Nie dlatego, że lubił patrzeć na płynącą wodę, nie dla śpiewnego poszumu
trzcin, nie dla srebrzenia rybiej łuski, ale dlatego, że tam tylko spotykał się z dziewczynką. Dzieliła się z
nim kromką maźniętą miodem, pozwalała siedzieć w łodzi, rozpowiadała o różnościach, a któregoś razu
splotła wianek z przybrzeżnego kwiecia i włożyła mu na głowę.

-

Na. Dla ciebie.

Zjej opowiadań o zwyczajnych sprawach robiło się nieznośnie ciężko na sercu. Rozmyślał przed
zaśnięciem: jako to? Ma Justy-sia matkę i ojca, ma ciotki i wujów, ma stryjne i stryjów, chrzestnych i
wszelinijákich krewniaków, a on - nikogo. Jeśli sierota, to

— 58 —

przecie musi mieć kogoś, kto się z tego samego rodu prowadzi. Czemu jej stryjna na odpuście kupiła
piernikowe serce, a chrzestny ze straganu przyniósł wstążkę mieniącą, a jemu, Jasiowi, nigdy nikt nie
wsunął gościńca, nie obdarzył dobrym słowem? Zapytał mistrza, gdy razem szli ku ratuszowi.

-

Czemu ja jestem niczyj?

-

Boś sierota.

-

To pomarli moi rodziciele? Oboje pomarli?

-

Pewnie pomarli, skoroś się u obcych chował. Mało to ludzi umiera? Złe powietrze uderzy, mrą

ludziska jak te muchy.

-

Jak ich mogiłki odnaleźć?

-

Dorośniesz, odnajdziesz. - Zrobił taki ruch, jakby chciał pogłaskać Jasia po głowie, ale dłoń

opadła. -1 nie gadaj, żeś niczyj. Jesteś u mnie, toś mój.

Tak, mistrz był dobry i dlatego Jasio poważył się na to, na co się poważył. Przyprowadził pod wierzbę
łaciatego szczeniaka.

-

Jejku! Skąd go masz?

-

To dla ciebie.

background image

-

Jako to tak? Zapytają w chacie, co rzec?

-

Mógł pobiec za tobą - podsunął jej chytrą myśl wyhołubio-ną już wtedy, gdy podnosił deskę w

zagrodzeniu. - Przybłąkał się.

-

A jak go napędzą?

Nie potrafił znaleźć rady na ten lęk, mógł tylko liczyć na to, że Justysia wyprosi kąt dla Łatka, bo tak
nazwała szczeniaka. Gdyby to jego prosiła, zdjąłby dla niej gwiazdkę z nieba, poszedłby za siódmą górę i
siódmą rzekę po czarodziejski kwiat skoczyłby w wir rzeczny, zły odmęt piany, bystrzynę groźną dla
każdego.

Rzecz się wydała tego samego wieczora. Maciej, wyniósłszy żarcie psom, za powrotem oświadczył:

-

Łaciatego brak. I dziw, bom żadnej jamy ani wyłomu nie spostrzegł. Chyba na skrzydłach wyleciał.

Mistrz odłożył łyżkę (spożywali właśnie wieczerzę), postawił brwi w kozła.

— 59 —

-

Nie wiesz to, Jasiu, czego o łaciatym?

-

Niczego nie wiem - już podniósł palce do czoła, by się przeżegnać (widział nieraz w trybunale,

jako się podsądni bożyli i znakiem krzyża przyświadczali swojej prawdzie).

-

Oj, nie żegnaj się - ostrzegł mistrz bez nacisku, ale tak, że skóra na grzbiecie ścierpła. - Ja łgarzy

znieść nie mogę, a zawsze poznam, u kogo w myślach fałsz. Przewiniłeś, przyznaj się, a nie dodawaj winy
kłamstwem. Gadaj, coś zrobił z łaciatym?

-

Wypuściłem.

-

Twoje szczęście, żeś prawdę powiedział. Ale karę odcierpisz, byś zapamiętał, że co zakazane, to

zakazane, i inaczej być nie może.

Bił postronkiem powiązanym w węzły, a jakby i tego było mało, zamknął chłopaka na całą noc w gąsiorze,
przytłoczył kark ciężką deską, przytrzasnął dłonie w ciasnych otworach.

-

Siedź na pokucie, skoroś zgrzeszył.

Toczyły się dni za dniami, z dni składały się miesiące, z miesięcy lata. Już śniegi zasypały pola, zahuczało
lutowym wiatrem w kominie, już kra spłynęła rzekami, zaśpiewał skowronek, a patrzeć, już zboża dostały
pod sierp, babie lato popłynęło nad rżyskami, polna grusza zrzuciła liście, wiatr zaszarpał nagimi
gałęziami, błoto ścięło się grudą i znów w powietrzu bezszelestnie zawirował pierwszy śnieg.

Chłopak dorastał, wyciągnął się, policzki mu potłuściały na mastnych polewkach. Mistrz go ze sobą rad
brał, wprowadzał w rzemiosło, wtajemniczał w różne sekrety, a było ich niemało. Umiał zestawiać

background image

wywichnięte i złamane kości, znał leki przeróżne, a po cichu, chociaż rzecz nie była zakazana, trudnił się
sprzedażą tego, czego szukali ludzie. Psie sadło ratowało od płucnej choroby, psie skóry pomagały od
krzyża bolenia, sznur cięty na kawały szczęście przynosił, pożytki wszelkie, a bywało, że mistrz nakazywał
krew zbierać, gdy zbrodniarza mieczem karano i wielkie brał pieniądze za szklankę takiego likworu.

— 60 —

• .

-

Ja bym tego do ust nie wziął - pouczał pomocników. - Ale są tacy, co złotem sypną, bo gadają, że

to lek nad leki, najpotężniejszy, któremu równego nie ma. My uczciwy towar dajemy, nie tak, jako drudzy
czynią, którzy byle jaką juszkę nalewają w szkło.

Gdy sznurem karano, drzwi się nie zamykały. Przemykały się panny i białogłowy, kawalerowie i ludzie
stateczni, a każdy życzył mieć chociaż kawałek, nie większy od palca, konopnego powroza.

-

Ot, durni. Dumają, że to taką moc ma, iż co zapragniesz, to się spełni. Durniów nie sieją, sami się

rodzą. Ty, Jasiu, tnij sznur z pomyśleniem, nie za dużo, by dla innych także wystarczyło.

-

Kiedy oni życzą, żeby ciąć długo, tak by się mogli przepasać.

-

A cóż to? Mniemają może, że to lina, na której się kamień z łodzi w głąb rzuca? Ledwie parę łokci

tego jest, a ja oszukiwać nie myślę. Rób, jak każę.

Towarzysząc mistrzowi Jasio przysłuchiwał się rozmowom. Czasem gadający zachodzili pod wiechę na
kufel piwa, czasem ugwarzali się na rogu ulicy, chociaż niewielu ludzi w miasteczku życzyło sobie, by ich
widziano w towarzystwie mistrza sprawiedliwości. Lecz kręcący się przy trybunale pisarczykowie, miejscy
.pachołcy, wszelaki ludek sądowy nie gardził i taką pogawędką.

-

Toż i ja mówię, że czas mamy nad podziw spokojny.

-

Za tamtego króla wojsko raz po raz następowało. Saskie, nasze, szwedzkie, moskiewskie, ani się

połapać, kto swój, a kto wróg.

-

Jaki porządek, kiedy dwóch królów rządziło? Jak poznać, który prawdziwy, a który udawany?

Jedni za tym ciągnęli, drudzy za tamtym, a na zwykłego człeka jeno mizeria a uciśnienie z wojny
nieustannej.

-

Przecie Leszczyński precz wygnany został, a król August panował, ojciec obecnego miłościwego

pana. Patrzcie, wpodle inflanckiego grodu Mitawa te dwa palce żem stracił. Tam ze Szwedem
wojowaliśmy, kiedy się król August z carem Piotrem dogadał i przymierze podpisał.

— 61 —

m

-

Było i przeszło, spokój teraz. A i to wam przydam, że moje rzemiosło zawsze potrzebne, taki król

background image

czy inny, dla kata zawsze się robota znajdzie.

-

Święte słowa. Jakobyście z ołtarza zdejmowali. Z tych po-gwarek wyłaniał się przed chłopcem

inny świat, nie ten ograniczony kilkoma ulicami odchodzącymi od rynku, nie ten, znany z jarmarków
pełnych koleśnych wozów, świńskiego kwiku i syczenia gęsi o spętanych łapach, niepodobny do pomroki
lochów ani do domu na wygonie. Zresztą tamten nieznany świat przesyłał wieści o sobie do miasteczka.
Nie raz i nie dwa turkotała po brukach kareta jakowegoś posesjonata poprzedzana przez odzianych z
węgierska hajduków. Nie raz widywało się zbrojnych jadących pobok siebie strzemię w strzemię albo
wędrownych przekupniów, za którymi ciekawie pozierały dziewczęta i niewiasty. Stamtąd, z dalekiego
świata ciągnęli niedźwiednicy, kotlarze, wędrowni cyrulicy niosący słoje pijawek, proszalne dziady,
obsiadające w odpust kościelne schody i kruchtę.

-

Daleko wypływasz z tatulem? - pytał Justysi.

-

Daleko.

-

Tam co jest?

-

Takutko jak tutaj. Wioska, drzewa, bydełko się na błoniu pasie.

-

A dalej?

-

Gdzie?

-

Za oną wioską?

-

Tatulo powiadali, że dwór. Jeno nie widać, bo za górką.

-1 jeszcze co?

-

Nic. Przecież musi być jakieś miejsce, z którego ciągnie wędrowny ludek. Musi być zamek (trzy, a

może pięć razy tak wielki jak fara), gdzie przemieszkuje król. Gdyby tam dotrzeć, napatrzyłoby się
różności, dziwów wszelakich, cudów niewidzianych. Mistrz dobry, oczy przymyka na to, że Jasia wolną
chwilą w domu nie uświadczysz powiada nawet „biegaj, tyle twojego, co teraz" dodając „rzemiosła pilnuj,
starszych szanuj, nie kłam", ale

— 62 —

chłopca ciągnie gdzieś, sam nie wie, czemu rodzą się w nim takie myśli, kiedy patrzy na bieg rzeki.

-

Jako ty do mistrza gadasz: „wujku" albo i „stryjku"?

-Nijak, tylko jako i drudzy „mistrzu" - zasępia się, nie lubi Ju-

stysinej ciekawości, chociaż z nią tylko rozmawia o sobie, eby już nie pytała, pociąga za uszy Łatka. -
Ładny piesek wyrósł, wszędzie chodzi za tobą, gdzie ty, tam i on.

-

Za tatulem też chodzi. Do łódki się napiera, aż piszczy, kiedy niewód wyciąga tatulo.

background image

-

Widzisz, a bałaś się, że go przepędzą.

-

Chcieli, ale nie dałam. Teraz się wzwyczaili. Matula Łątkowi w sieniach siana nakładła, żeby się

miał gdzie w mrozy schronić. Mówi, że zmyślny, nie taki jak inne psy.

Więc dobrze jest u mistrza, dobrze jest z Justysią, niechłodno, niegłodno, już nie drętwieje skóra, nie
mrowią koniuszki palców, łzy nie napływają pod powieki przy jękach i krzykach w podziemnym lochu. Jest
wyręka z Jasia, krząta się przy mistrzu, z półsłówka odgaduje, co potrzeba. Pewnie by już sam umiał
powrozy wybierać przy ciągnieniu skazańca lub siarkowe stoczki przystawiać do żeber, tylko że mu jakoś
do katowskiego rzemiosła nie ciekawość. Nigdy nie prosił, by mu zezwolono popróbować.

-

Syna nie mam, a tyś mnie do serca przypadł. - Na odwieczerz kąty zasnuwały się pomroką, gdy

tak sobie gadali we dwóch pod mdło połyskującym ostrzem topora ledwo widocznym w niepewnych
resztkach dnia. - Zechcesz, grosza nie pożałuję i do naj-pierwszej szkoły w mieście Katowicach wyślę, byś
się na prawdziwego mistrza wyuczył, takiego, co go sprowadzają na egzekucje wielkich panów, kiedy całą
sztukę trzeba pokazać.

Nijak było odmawiać, więc Jasio pocałował dłoń pana Franciszka, za podziękowanie, za zgodę, za dalszy
los.

Jakoś przed Zielonymi Świętami, co to się domy tatarakiem przystraja, a procesja przez miasto idąca
stąpa po kwieciu z łąk zniesionym, przyszło mistrzowi pławić czarownicę.

— 63 —

-

Postanawiamy, by rzeczoną Mariannę, wdowę po sławetnym Drabarku, szewcu tutejszym,

oskarżoną o czarostwo, pławić, jako jest we zwyczaju. - Sędzia gadał przez, nos, mowę miał niewyraźną. -
Niewiasta ta wchodząc w porozumienie z wrogiem piekielnym odebrała mleko krowie swojej sąsiady, a
na nią samą czarami zesłała krosty, przyczyniające niezmiernych boleści. Próba wody pokaże, czy winna
jest, czy niewinna.

Owa Marianna była znajoma Jasiowi. Zachodziła wieczorami po psie sadło, gadała o tym i tamtym,
nauczyła chłopaka pacierzy. Na próbę ludzi się zeszło całe mrowie, wspinali się na palce, by nic z widoku
nie uronić, przepychali się nad głębią, dziw, że nie wleźli na kładkę, skąd miano zepchnąć prawie omdlałą
z trwogi Drabarkową.

Lecz spotkał ich srogi zawód. Niewiasta padła tyłem w wodę i nawet okamgnienie nie utrzymała się na
powierzchni, tylko poszła kamieniem do dna.

-

Niewinna - przeleciało po tłumie, poczęto się rozchodzić, bo już nic do patrzenia nie było. Rzadka

to rzecz, by baba jak żelazo tonęła, babie przyodziewki szerokie, zawsze chociaż pół pacierza na
powierzchni utrzymają, nim wodą nasiąkną.

Coś tam o tym zaczął gadać i Maciej, mistrz go ofuknął: "Nie twoja sprawa, własnego nosa pilnuj". W

background image

ogóle zdawał się rozeźlony i niekontent. Chociaż nigdy tego nie czynił, nakazał pomocnikom sprzęt
zabrać, a sam, nacisnąwszy czapkę na czoło, ruszył przed siebie.

-

Odnieś ty - korzystając z nieobecności mistrza Maciej wyręczył się chłopakiem. - Ja cię dogonię za

jaki pacierz albo dwa.

Pozostawiony sam sobie Jasio przeciął rynek i skierował się w uliczkę prowadzącą ku zamurzu. Tam go
okrzyknięto:

-

Hej, mały! Gdzie tutaj wiecha?

Okrzyknął go jegomość słusznej postury, z zawiesistym wąsem, odziany ni to w węgierkę, jaką pospolicie
ludzie służali p dworach noszą, ni to w kapotę.

— 64 —

-

Postanawiamy, by rzeczoną Mariannę, wdowę po sławetnym Drabarku, szewcu tutejszym,

oskarżoną o czarostwo, pławić, jako jest we zwyczaju. - Sędzia gadał przez, nos, mowę miał niewyraźną. -
Niewiasta ta wchodząc w porozumienie z wrogiem piekielnym odebrała mleko krowie swojej sąsiady, a
na nią samą czarami zesłała krosty, przyczyniające niezmiernych boleści. Próba wody pokaże, czy winna
jest, czy niewinna.

Owa Marianna była znajoma Jasiowi. Zachodziła wieczorami po psie sadło, gadała o tym i tamtym,
nauczyła chłopaka pacierzy. Na próbę ludzi się zeszło całe mrowie, wspinali się na palce, by nic z widoku
nie uronić, przepychali się nad głębią, dziw, że nie wleźli na kładkę, skąd miano zepchnąć prawie omdlałą
z trwogi Drabarkową.

Lecz spotkał ich srogi zawód. Niewiasta padła tyłem w wodę i nawet okamgnienie nie utrzymała się na
powierzchni, tylko poszła kamieniem do dna.

-

Niewinna - przeleciało po tłumie, poczęto się rozchodzić, bo już nic do patrzenia nie było. Rzadka

to rzecz, by baba jak żelazo tonęła, babie przyodziewki szerokie, zawsze chociaż pół pacierza na
powierzchni utrzymają, nim wodą nasiąkną.

Coś tam o tym zaczął gadać i Maciej, mistrz go ofuknął: "Nie twoja sprawa, własnego nosa pilnuj". W
ogóle zdawał się rozeźlony i niekontent. Chociaż nigdy tego nie czynił, nakazał pomocnikom sprzęt
zabrać, a sam, nacisnąwszy czapkę na czoło, ruszył przed siebie.

-

Odnieś ty - korzystając z nieobecności mistrza Maciej wyręczył się chłopakiem. - Ja cię dogonię za

jaki pacierz albo dwa.

Pozostawiony sam sobie Jasio przeciął rynek i skierował się w uliczkę prowadzącą ku zamurzu. Tam go
okrzyknięto:

-

Hej, mały! Gdzie tutaj wiecha?

Okrzyknął go jegomość słusznej postury, z zawiesistym wąsem, odziany ni to w węgierkę, jaką pospolicie

background image

ludzie służali po dworach noszą, ni to w kapotę.

-

W rynku jedna, a za farą, przy ulicy Szewskiej, druga.

-

Zapłacę, jak zaprowadzisz.

-

Pan kazali do dom wracać.

-

Taki srogi twój pan?

-

Pan jak pan.

Jakoś tak się stało, że Jasio znalazł się u progu kabaka. Bo jak obcemu człekowi w potrzebie nie usłużyć?

-

Wchodź, mały. Za fatygę traktament się należy.

Przechodni człek skąpy nie był. Nie pożałował na cały wianek

obwarzanków, nawet się o piernik karczmarza dopytywał, tylko że nie było piernika.

-

Smakuje?

-

Jakby nie?

Zdmuchując z kufla obfitą pianę, nieznajomy zagadał, jakby znał swojego przewodnika od dawna: -
Służysz u kata?

-

Skąd wiecie?

-

Skąd wiem, to wiem.

Pod spojrzeniem sączącego piwo zrobiło się Jasiowi nijako, począł się wiercić na ławie, odszedł go smak
na obwarzanki.

-

Chciałbyś, mały, swoją matulę zobaczyć?

To ten człek posłany jest od matuli? Prawda wyśniła się w snach, gdy coś się zwidywało, jakieś głosy,
jakieś oblicze, zamazane, niewyraźne, takie, jakie bywa za przechodzącymi pasami mgły. Gadał mistrz,
gadali insi, że Jasio sierota, a tu się pokazało, że owo gadanie to łeż. Matula po niego przysłała!

Z trudem docierały do niego słowa przyciszone, bo pilnował się nieznajomy, by nikt nie usłyszał, o czym
rzecz idzie.

-

Ja do matuli zaprowadzę, ale ty coś u mistrza znajdziesz i przyniesiesz.

-

To ja zaraz...

-

W gorącej wodzie kąpanyś. Jeszcze nie wiesz, co to za rzecz, a już byś leciał. - Popił łykiem piwa,

rozejrzał się, pusto, karczmarz z nudów muchy szmatą wygania, a przy stole tylko oni dwaj.

background image

65 —

-

Mnie potrzebna świeca umarłych.

-

Co warn potrzebne?

-

U kata służysz, a nie wiesz? Suszona ręka wisielca, która zapalona sen nieprzespany sprowadza.

Ma taką twój mistrz. Przynieś, a wrychle matulę zobaczysz.

-

Cudzego nie wezmę.

-

Jak chcesz. Swoje rzekłem.

I przyłożył kufel do wąsów, zakrył oblicze, grdyka chodzi w górę i w dół, wyłożyłem sprawę, popijam, a ty
rób, co chcesz, wolna wola.

Przeraził się Jasio, że kiedy nieznajomy odejdzie, straci się ślad do matki prowadzący, zaś utraconego
nigdy nie odnajdzie. Szarpnął pijącego za rękaw.

-

Jakbym przyniósł, to mnie zarutko zaprowadzicie?

Na odstawionym z rozmachu kuflu zadźwięczała pokrywka.

-

A nie. Rok jeszcze u mnie przesłużysz.

-Rok?

-

Długo? To ci powiem, że niedługo. Wolisz sierotą dalej osta-wać, targuj się ze mną, ale ja jednego

dnia nie zborguję. Zrobisz, com powiedział, matkę zobaczysz.

Widząc odstawiony kufel, karczmarz się przybliżył, wytarł deski stołu. Doczekawszy jego odejścia,
nieznajomy odezwał się półgłośno:

-

Wiesz, gdzie na trakcie kapliczka? Za dwie niedziele, na odwieczerz, możesz tam przyjść. Jeno

pamiętaj, byś tamto przyniósł ze sobą a służąc mnie, we wszystkim był posłuszny. Teraz zmiataj, nie-lubo
mi z katowskim pachołkiem na jednej ławie siedzieć.

Nawet mistrz Franciszek zauważył, że coś się porobiło z Jasiem, oczy zapadnięte, gadasz do niego, a on
jakby kołowaty, najprostszych słów nie pojmuje, wszystko mu z ręk wypada, nocami rzuca się i krzyczy.

-

Babę Drabarkową wezwiemy, niech lokuje. Zapachniało gorzko ziołami. Baba rozdmuchała

węgle, okadziła cztery kąty

— 66 —

izby, przeżegnała Jasia palmą na Wielkanoc święconą, zamamro-tała odczyniając urok.

-

Idź na góry, na lasy, na rozstajne drogi, zgiń, przepadnij, rozwiej się na wietrze. Przez Pana Jezu

background image

Chrysta, przez Matkę Jego, przez wszystkich świętych i aniołów zaklinam...

Napojony odwarem z pływającymi po wierzchu paprochami sadzy, Jasio przymknął oczy. Zabrać się od
mistrza? Zapłacić niewdzięcznością? Porzucić Justysię, starą wierzbę, wiślaną łachę, wąską łódkę, psa
Łatka, który chociaż niby cudzy, ale przecież taki jak swój?

Gdyby nie matka wzywała, gdyby nie od matki ów człek był posłany, gdyby nie do matki miał
zaprowadzić, pozostałby Jasio tutaj. Ale przecież matka woła, nie kto inny, a na to zawołanie trzeba rzucić
wszystko i iść nie oglądając się nawet za siebie. Ciężko na sercu, chociaż tak niedawno go ciągnęło tam,
gdzie rzeka, zatoczywszy półkole, znikała oczom za szeregiem garbatych pagórków.

-

Lepiej ci? - Syczą węgle rzucone na wodę, Drabarkowa miesza w misce brzozową witką. - Na dnie

widzę, że ci urok zadano. Czujesz jakoweś ulżenie?

Jak powiedzieć starej kobiecie (ile dni minęło od chwili, gdy mistrz zepchnął ją w głębinę?), że to nie
żaden urok, tylko myśli głowę rozpierające, co snu ni wypoczynku nie dozwalają?

-

Mistrzowi twojemu chciałabym odsłużyć - Drabarkowa zdmuchuje zapaloną świecę, zsypuje w

białe płótno zioła. - Jakby nie on, próżno byłoby swojej niewinności przysięgać.

-

Niewinności? - powtarza machinalnie chłopiec.

-

Bo com ja winna? Tego, że ludzi lekuję? Czary odczyniam? Anim się ze złym nie zmawiała, anim

go nie zwoływała o północ-ku, tylko sąsiadzie moja krowa chruśniak przewróciła i przez to jej złość - tu
stara znaczy pierś, krzyżem, kiwa głową. - Takie to sprawy na świecie. Jegomość Franciszek, com go nie
prosiła, sam z pomocą pospieszył. Kawał żelaza miałam pod spódnicami, a jeszcze pchnął tak, bym zaraz
w topiel wpadła.

— 67 —

-

Mistrz tak uczynił?

-

Myślałam, że wiesz - stropiła się, pobladła na licu. - Przepo-mnij, chłopaku, ot, stara a głupia,

plecie byle co. Z próżnego gadania tyle, co z plew młócenia.

Nie pomogły Jasiowi ziołowe wywary i odczynianie uroków, na próżno miastrz Franciszek wmusił w niego
kwartę psiego sadła, chodził chłopak po bożym świecie jak durnowaty, coś do siebie gadał, ale co, trudno
wyrozumieć.

Przemyszkował już Jasio wszystkie zakamarki, zajrzał pod krokwie na strychu, przegrzebał kąty,
porozwiązywał tłomoczki i zawiniątka, co się w pyle walały, aż do dna przeszukał zamczy-stą skrzynię.

W jednym tłomoku znalazł malusieńką koszulkę i czepeczek złotem szyty, rzucony między brudną

background image

przyodziewę. Zanieść by Justysi, na jej kukłę wypychaną lnianymi paździerzami by się zdało, a już
czepeczek szczególnie, śliczny, pewnie w taki królo-wiątko maluśkie przystrajają.

Ale nie wziął. Szukał czego innego i odnaleźć nie mógł. Gadał nieznajomy, że to jest u mistrza, wszelako
nie rzekł, jak to poznać.

Dobrze, że w chacie nieład, pospolicie tak, gdy mężczyźni rządzą sami, brud się po kątach wala, ot,
porządek bez gospodyni. Więc i nikt nie spostrzegł, że rzeczy poprzestawiane, czasem tylko mistrz klął, że
mu się pamięć zaciemnia, dałby słowo, że szczypce na skrzyni położył, a tu po szczypcach ani widu, ani
sły-chu, diabeł ogonem zakrył.

Już niewiele chybiało do dwóch niedziel, kiedy Jasio odnalazł to, czego żądał nieznajomy. Za sosrębową
belką zawiniątko w czarną szmatę spowite. Ni to poczerniały kawał kory, ni to suszony korzeń, któremu
przypadek nadał taki osobliwy kształt. Ostawił, gdzie znalazł. Niech leży.

-

Jakbym się stracił, to czekaj, pokąd wrócę - rzekł Justysi. -I nikomu nie gadaj.

— 68 —

-

Gdzie się stracisz?

-

Nigdzie. Jeno jakby się tak przytrafiło.

-

Przez co miałoby się przytrafić?

-

To nie słyszałaś, że czeladnik od kowala poszedł na odpust na drugą wieś i słuch po nim wszelki

zaginął?

Dziewczynka skinęła głową, prawda, przepadł ów czeladnik jak kamień w bystrzynie, może wilki zjadły,
może woda zabrała, może zbójcy napadli.

Chociaż zwierzył Justysi część swojej tajemnicy, dalej żył jak w gorączce. Wystarczy sięgnąć za sosrąb,
ukryć w zanadrzu zawiniątko, pobiec ku kapliczce. A jednak strach mu było i żal rzucać znane, jeszcze
gdyby można rzec było mistrzowi, że nie z niewdzięczności go porzuca, tylko dlatego, że matka po niego
posłała. Toż jegomość Franciszek chyba by wyrozumiał, przecież matczyna wola najważniejsza.

Tak był.pochłonięty własnymi myślami, że wcale nie zauważył, co się wokół niego działo. Wieczorem
przed dniem wyznaczonym zagadnął go Maciej:

-

Pojmujesz to, mały, iż mistrz się żeni?

-

Żeni się?

-

Swatają mu wdowę po kacie z Warki. Niestara i grosz jaki taki ma, w naszym rzemiośle o żonkę

niełatwo, żadna dziewka za kata nie pójdzie, chyba ta, co na kaźń prowadzona.

background image

-

A z nami jako będzie?

-

No, tobie mistrzowa żonka rogów przytrze. Skończy się to przepadanie nie wiadomo gdzie. Dotąd

ci mistrz pobłażał, teraz temu przyjdzie kres.

I ta wieść przesądziła Jasiowe rozmyślania.

5 o tym, że czasami dobre chęci prowadzą na manowce...

-

Było chłopakowi ową rzecz odebrać i przepędzić precz.

-

Głupiś! Rusz rozumem, to pojmiesz, że nam potrzebny. Małe to, chude jak witka, przez każdą

szparę się przeciśnie, i na wejrzenie miły, nikt go nie wygoni, ale pod dach przyjmie, wieczerzą ugości. Aż
dziwno, skąd u kata w terminie takie paniątko.

-

Rwetes się podniesie, poczną chłopaka szukać.

-

Kto? Dobrze się przewiedziałem. On sierota, żadnych krewniaków nie ma.

-

Chytrości ci, Mikołaju, nie brak, jeno jakby się co stało, ty winę całą ponosisz.

-

Mam ja na niego sposób. Każę zejść do piekła, zejdzie, każę w ogień skoczyć, skoczy. Zostaw to

mnie. Jeszcze mi podziękujecie, żem go przyprowadził.

Rozłożeni na leśnym, ugrzanym słońcem piasku, pogadywali sobie od niechcenia. Prażyło mocno, z rudej
kory sosen niosło się zapachem żywicy, aż kręciło w nosie. Cygan żuł sprężystą łodygę trawki, nieznajomy
z szynku unosił się na łokciach, by lepiej widzieć to, co zakrywały sosny zstępujące po urwistym zboczu
wydmy.

— 70 —

Folwark był niewielki, ale grodzony wysoko, zabudowa w czworobok, ze trzy cięte kundysy na
łańcuchach, ludzi też sporo się kręciło po dziedzińcu.

-

Coś się akurat tutaj uparł, Mikołaju?

-

Bom widział bachmata - nieznajomy nazwany Mikołajem aż się żachnął z oburzenia. - Nawet nie

wiem, skąd do szlachetki taki koń. I pod króla takiego nie szkoda. Popędź na jarmark, wór złota
dostaniesz.

-

Pewno zdobyczny - odrzucając trawkę stwierdził Cygan. -Tylko jak go dostać? Twierdza istna.

-

Chłopaczka spróbujemy.

Folwarczna dziewka życzliwie przyjęła zdrożone, bose chłopię, proszące o pozwolenie zaczerpnięcia wody
ze studni.

background image

-

Gdzie Bóg prowadzi?

-

Do Sokółki idę.

-

Tyli świat!

-

Dojdę, dobrzy ludzie pomogą. Odpoczywającemu pod studziennym żurawiem na brzegu koryta

przyniosła miskę kaszy. Niebo rumieniło się na zachodzie, wydłużały się już cienie, gdy łyżka zazgrzypiała
o dno.

-

Gdzie się będziesz na odwieczerz w drogę puszczał? Już pani pytałam, czy zezwoli cię

przenocować. Wolisz na bróg czy w stajniach?

Z wysokości brogu widać było, jak spuszczone z łańcuchów kundysy niuchają pilnie pod ogrodzeniem.
Powarkiwały, kłapały na się zębami, a gdy nastała cisza, Jasio ostrożnie zsunął się na dół.

Potknął się w pomroce o cielsko psa nieruchome jak kłoda. Najpierw do wrót w ogrodzeniu, dobrze
baczył, że tylko skoblem od wewnątrz zawarte. Szarpnął, skrzypnęło i skrzydło wierzei uchyliło się nieco.

Z gardłem zdławionym strachem przepatrywał ciemność. Może go oszukał Mikołaj? Może umyślnie
wyprawili tutaj, by się go pozbyć?

0a

J

Szumiały sosny borowe otaczające półkolem zabudowania. Próżno łowić ludzkie stąpanie, cisza, ptak się
tylko nocny zatrzepotał gdzieś wysoko wśród konarów.

-

Stajnia zawarta? - zaszeptało nad samym uchem głosem Mikołaja.

-

Nie. Tam śpi pachołek. Ma samopał.

-

Zmykaj. Czekaj, gdzieś umówiony. Przy jasnym dniu borowa ścieżyna zdała się przyjazna, plamy

słońca sypały się przez liście jak złote pieniążki, liście trzmielin i kruszyn głaskały po licach, czapy mchu
zapraszały, byś siadł i wypoczął: Teraz, nocą węźlaste korzenie chwytały za stopy, trącane gałęzie siekały
po plecach, wczepiały się w odzienie.

Od tej pory nabiegał się pustkowiem w nocnych ciemnościach. Przykazanie bywało krótkie: zajdź, ostań
na nocleg, bramę rozewrzyj, kiedy już psom jadu zadamy, i zmiataj, co sił w nogach -a rozkładali się
zawsze obozem w leśnych chaszczach albo na jakim wzniesieniu na oparzeliskach, biczego oka trzeba i
wilczego nosa, by trafić.

Starał się Jasio pamiętać, a to dąb z dziuplą, a to jarzębinę ustrojoną w korale, a to wykrot głęboki niczym
studnia. Mikołaj nie żartował.

-

Spróbuj się odbić, nigdy matuli nie obaczysz. A będziesz posłuszny, może i prędzej do niej

background image

zajdziemy, niż rzekłem. Na prze-wiady chodzili kolejno, Mikołaj, Cygan i trzeci, którego nazywano
Jacenty. Wypatrywali nie byle czego, tabunek zebrali niezgorszy, koń w konia, wszystkie głębokiego tchu,
wysokich chodów, wszystkie piękne, jak ten, którym na farnym ołtarzu święty Jerzy dojeżdżał smoka.

-

Z tego karego uczynię - zastanawiał się Cygan obchodząc rosłego gniadosza. - Ze strzały gwiazdę

jeno ostawię. Przed jego panem przejadę, a nie pozna.

Biegły zaś w swojej sztuce był nad podziw. Warzył dekokty, których sekretów nie wydawał nawet przed
Mikołajem, namacza-

— 72 —

nymi szmatami przejeżdżał po końskiej sierści, zmywał grzywy i ogony. Fraszką było dla niego przemienić
bułanka w gniadego, gniadego w karosza, tarantowi usunąć łaty, jabłko witego uczynić myszatym.

-

Przemienię, w co chcecie, byle nie w siwego - mawiał, gdy podziwiano jego kunszt. - W siwego

tylko sam Pan Bóg zdolen odmienić.

Za nic mieli chłopskie mierzynki, człapaki szlachetków, byle jakie podjezdki. Brali co najlepsze, żadna
zasuwa, żadna straż nie stały bandzie Mikołaja na przeszkodzie. Niczym im było konia spod pańskiego oka
uprowadzić.

-

Widziałeś tego kasztana przy karczmie? Smok nie koń.

-

Pan popasu zażywa, a pachołkowie koni pilnują. Te od karety też gładkie jak hamany.

-

Czwórka znaczna, niechajmy jej. Pójdzie Jacenty z pachołkami grać w kości.

-

Za dużo ludzi kręci się wedle koniowięzi. Mnie tam, Mikołaju, na stryczek niepilno.

-

Coś taki strachliwy niby ten zajączek? Byle Jacenty kubkiem dobrze potrząsał, koń nasz. Kto się

będzie w jasny dzień przed kradzieżą pilnował? A jakby co, Jasio zagada. Sprytnie mu to idzie.

Pachołkowie jaśnie wielmożnego me wzdragali się zbytnio, kiedy nowy kompan wyciągnął zza pazuchy
graniastą flachę. Zaznaczyli paznokciem na szkle swoją działkę i pili koleją, obciera-jąc obyczajnie wlot
flaszy przed podaniem jej następnemu. Grzechot kości w kubku także przyjęli chętnym sercem. Jaśnie
wielmożny w białej izbie na pierzynach daje odpocznienie ciału strudzonemu podróżą, a oni na wiązce
siana albo w grochowinach wczasują się po dalekiej drodze. Nic dziwnego, że chętnie przystali na chwilę
wytchnienia, tym bardziej że piło się do syta, grosza jednego nie wysupłując z zanadrza. I w kości dobrze
szło, ja-

— 73 —

koś nie wychodziły rzuty właścicielowi kubka i kostek, co się mu potoczyły, to dwójki, jedynki albo trójki.

background image

Tak się rozochocili, że mógłbyś im z muszkietu nad głową strzelać, a nie usłyszeliby niczego. Już Cygan
odwiązał pięknego wierzchowca i kiełznał go właśnie, gdy z karczmy wytoczył się nie kto inny, tylko sam
jaśnie wielmożny.

Stanął na ganku zdumiony, że nikt z czeladzi ku niemu nie pospiesza, potem posapując ruszył sprawdzić,
jakie niedbalstwa w służbie przyczyny.

Nim doszedł do węgła, drogę zastąpił mu Jasio.

-

Grosik jeden, jaśnie wielmożny panie. Wspomożenia dla biednego.

-

Z drogi!

Nie strwożył się Jasio ani zmarszczenia brwi, ani podniesionego głosu. Wczepił się w rękaw kosztownego
kontusza.

-

Oćwiczyć każę, obwiesiu!

-

Wspomóżcie w mojej niedoli - umiało chłopię głosu dobyć tak żałośliwego, iż kamień by się

wzruszył, lecz nie jaśnie wielmożny rozsierdzony zuchwalstwem obdartusa.

-

Z drogi, rzekłem - swoją jaśnie wielmożną dłonią popchnął chłopaka, aż się zatoczył, padł na

kolana.

W tej chwili od koniowięzi rozległ się tętent, a zaraz rozkrzyczały się mnogie głosy:

-

Rabusie!

-

Koniokrady!

-

Łapaj! Chwytaj!

Pachołkowie pytali jeden drugiego:

-

Gdzie ów, co z nami był?

-

Dopiero co pobok siedział. Pod ziemię się zapadł, czy jak?

Zaś jaśnie wielmożny grzmiał piorunowym głosem:

-

Gamonie! Chamy zatracone! Koniokrady przywiodły was na hak! I ten chłopak, i ów drugi byli w

zmowie! Zaraz wam się w głowie rozjaśni, jak każdy sto odlewanych weźmie!

Mógł sobie krzyczeć do woli. Cygana na uprowadzonym koniu nie zgoniłby nikt. Znał wszystkie
przechody, dróżki leśne, brody na rzekach, miał w tej głuszy umówionych ludzi, smolarzy na polanach,
rybaków nad wodami, drwali na porębach. Ludzie to byli niemowni, nosa do cudzych spraw nie
wtykający. Za jaki siaki grosz stawiali konia w rybackiej kleci czy w smolarskiej budzie, nie pytając o nic.

background image

Wypatrzył kiedyś Mikołaj wasążek w zgrabną klaczkę zaprzężony. Tak mu się owa kobyłka udała, że
nakazał swoim ruszać w ślad za zaprzęgiem.

-

W lasy jedzie i sam. Weźmie po głowie, a kobyłkę wyprzężemy.

Już w oddali przedzwoniono na Anioł Pański, woźnica kiwał

się na koźle snem morzony, wieczór był ciemny, parny, jako przed burzą, kiedy się oczy same zamykają.

Kobyłka, widocznie drogi świadoma, szła bez wodzy, koła toczyły się cichutko po piasku. Zaszeptał
Mikołaj do Cygana:

-

Wyprzęgamy po śpiku?

-

Wyprzęgamy. Jacenty i Jasio do pchania! Naparli z tyłu na wasążek, kobyłka odwróciła łeb, ale już

ją Cygan wyprzęgał, podczas gdy wózek toczył się tym samym rytmem co poprzednio, nie wolniej i nie
prędzej, a woźnica spał nieświadom niczego. Dopiero gdy Cygan skoczył na koński grzbiet, przestali
popychać, porzucili wasążek ze śpiącym na środku drogi. Właśnie wzeszedł księżyc, gdy uskoczyli w las.

Przykro rzec, lecz nauki mistrza Franciszka szybko odleciały od Jasia. Popłakiwał na początku, opierał się
Mikołajowi, przypominał o obietnicy, ale prędko zasmakował w nowym życiu. Mało który dzień
przesiedzieli w jednym miejscu, chodzili tu i tam, wypatrywali zdobyczy, przepędzali konie, podczas
wypraw strach mieszał się z radością, że udało się raz jeszcze.

Dobrze wiedział Jasio, co będzie, gdy go pochwycą albo rozpoznają, nie darmo przeszło trzy lata służył
mistrzowi sprawiedliwości. Tylko jak opisać uciechę, kiedy się trzymasz końskiej

— 75 —

W

grzywy, ziemia dudni pod kopytami, drzewa uciekają w tył, wiatr smaga po twarzy? Jak wypowiedzieć to,
co czujesz, skradając się do skobla, przekradając między śpiącymi w stajni, chwilę, gdy uchylasz wrota w
ciemność wiedząc, że tam, w mroku, czekają na skrzyp odsuwanej zawory. Albo i to, że chodzisz sobie
między ludźmi nierozpoznany, taki jak wszyscy, a przed godziną obębnio-no nagrodę za twoje pojmanie.

-

Ucieszy się matka, że takiego ma prześcipnego syna - chwalił Mikołaj. - Ani bym pomyślał, żeś tak

zręczny, boś mi na gamonia wyglądał.

Na noclegach ponaglany przez Jasia Mikołaj czasami rozpowiadał o matce. Gadał, że kram ma w rynku,
miasto dosyć znaczne, targowe, więc w dostatku żyje i rada syna przy sobie zobaczy. Innym razem
opowiadał, że Jaśkowa matula oberżę prowadzi, trochę na uboczu, ale i tak dosyć się ludu schodzi, gardło
przepłukać albo na muzykę po sumie w niedzielę.

-

Przódzi mówiliście, że kramarka!

background image

-

Bo miała kram, a teraz w oberży siedzi. Jenom się nie dowiedział, czy to jej pierwszy chłop, czy

drugi, bo we dwoje piwo szynkują.

-

Jak mówiła, że mnie odnajdziecie?

-

Do małolepszego, powiada, syneczka dałam w służbę. Sama po niego jechać nie mogę, tedy

upraszam was, Mikołaju, byście dziecię odnaleźli i do mnie przywiedli. Tylko, przydała, wypróbujcie go
przez rok. Może w onej służbie się zestrachał albo stracił rozum. Zaszeleściło siano, Mikołaj zbierał się do
snu.

-

Mnie mistrz Franciszek wziął od Wojcieszki.

-

Tak i matka twoja mówiła, że najpierw cię dała Wojcieszce, a później w termin u małolepszego -

Mikołaj ziewnął. - Dajże wreszcie spać, całą noc byś gadał i gadał.

Niedziwne, że się chłopak z całej siły przykładał, by próba wypadła pomyślnie. Sam się rwał do
wszystkiego. Innym zamróz chodził po grzbietach, serce truchlało, Jasio nic, ani drgnie.

— 76 —

Pożółkły brzozowe listewki, kiedy popędzili tabun na koński jarmark w Sokołowie. Jawnie pędzili,
jezdnym traktem, bo konie przemienione do niepoznania, ani jeden własnej maści nie miał.

Kilka sprzedali przygodnym kupcom po drodze, dobrą brali cenę, bo i towar tego wart. Trzy
najpiękniejsze bieguny umyślił Mikołaj pokazać na jarmarku, a z nimi klaczkę,tę, którą chytrą sztuką
wyprzęgli z wasążka..

Jeszcze nigdy nie widział Jasio takiego zbiegowiska. Człek przy człeku, rojno jak w mrowisku, krzyk,
wrzawa, rżenie i parskanie koni. Zagonowa szlachta, mieszczankowie, handlarze w szarych kapotach
obszytych ciemną taśmą, ydzi w lisich czapach, wielmożni i jaśnie wielmożni, hajduczkowie, kozaczkowie,
wszelaka pańska służba wyżarta, pyskata i bezczelna, schodź z drogi, jeśli nie szukasz guza. Byli także i
panowie oficerowie spod różnych znaków, a z nimi sumiaści wachmistrze, owi nosili się nader górnie
przebierając w koniach jak w ulęgałkach.

- Nigdy bym nie przedawał - zaklinał się Mikołaj oprowadzając pięknego karosza - gdyby nie proces
nieszczęsny, którym

M

mnie niegodni krewniacy nękają. - Przyśpieszył kroku, biegun z nim razem, szyja wygięta łukiem, rozdęte
chrapy. - Z ilu mnie niebezpieczeństw koń wierny wyniósł! Ile razy na bitewnym polu pilnował, gdym od
ran leżał osłabły! - Poluzował wodze, kary ruszył kołem grzmiąc kopytami, odsądziwszy ogon. - Byle komu
nie przedam, tylko temu, co sługuje wojskowo, bo tylko ten dosiadać godny mojego konika.

background image

Niektórzy słysząc cenę zaraz wychodzili z koła patrzących, owszem, piękny koń, chody uczone,
wyjeżdżony na głos, ale worem dukatów płać. Wreszcie napatoczył się jaśnie wielmożny, któremu
pachołkowie drogę torowali przez ciżbę.

-

Przeprowadź go, asan, jeszcze - polecił. - Widzi się, że miał zatrat.

-

Bogiem się klnę, nie miał! Racz spojrzeć sam, jaśnie wielmożny panie, kopyta gładkie niczym

panieńskie liczko, suchutkie, bez zadziorki, a nogi jak u sarny.

Podczas gdy posesjonat targował karosza, Jacenty z Jasiem przedawali kobyłkę. Jak miał przykazane,
chłopiec nic nie gadał, stał obok Jacentego, który wołał żałośliwie zwracając się do kupców:

-

My sieroty ostatków chudoby się wyzbywamy. Brat i ja z ojcowizny podstępnie zostaliśmy

wygnani! Nie krzywdźcie i wy nas, dobrzy ludzie. Kobyłka silna, napłodzi wam cały tabun źrebaków. Czy w
czas wojny, czy w drogę, wszędzie się nada. Tylko ona nam została z całego dobytku po ojcach.

Widocznie Jacenty dobrze przemawiał, bo odliczono mu rzetelna cenę, dobijając targu klaśnięciem w
prawicę.

-

Na - dał Jasiowi talara z wizerunkiem otyłego męża. - Kup co wola. Mikołaj przykazał, żebyś i ty

swoją dolę wziął.

Za końskim targiem pośród kramów omal oczy nic wyskoczyły z głowy. Tu uprzęże srebrem nabijane i
miedzią, dzwoneczkami srebrnymi obwieszone, suknem podszywane czerwonym, wodze plecione, tam
dery i nakrycia, pospolite szare i bure, dalej ki-

— 78 —

tajkowe, aksamitne i atłasowe. Za nimi rozłożyli się stelmachowie ze swoim towarem, zaś po nich
następowały kramy z garnkami, misami, dzbanami, gdzie sprzedawano także gliniane kogutki gwiżdżące
na różne tony.

Odzienia także nie brakowało: kapoty i kaftany, czamarki, ko-lety, żupany i kontusze, zwyczajne kożuchy
baranie, lisiury i wilczury, a za nimi na umyślnych drążkach wywieszone pańskie przyodziewy: kontusze i
delie, barwiste, cienkie sukno, futra z szarych wiewiórek, rysi, wydr, tumaków.

Przy czapkach postał Jasio sporą chwilę. Zdała by mu się ma-gierka krasna niby kwiat makowy albo
kołpaczek zgrabny z czaplim piórkiem, ale mocniej talara ścisnął w garści. Sobie nie będzie wygadzał.
Przecież niezadługo przed matką stanie, nie z pu-

stymi rękami chyba, tylko z gościńcem, by wiedziała, że o niej myślał.

Jeszcze przeszedł wzdłuż pierników nader kunsztowniie wypieczonych w ludzkie osoby, karoce, zamki,
zwierzaki, ozdobnie polukrowanych na biało, różowo i błękitno, i natrafił na stragany z żeńską
przyozdobą. Długie wstążki mieniące się jak woda, inne haftowane, inne z tłoczonym deseniem, bicze

background image

szklanych paciorków, toczone bursztyny nanizane wedle wielkości, korale czerwone i bladoróżowe
wielkie jak polny groch, kształciczki dziergane złotym i srebrnym szychem, koszule z najcieńszego płótna
fryzowane przy szyi i na przegubach rąk, czepeczki i czepce, proste i zdobne.

Przeszedł Jasio między kramami raz i drugi, podumał i wybrał bicz korali.

Na umówionym miejscu zjawił się zadyszany Cygan i jąkając się z pomieszania i lęku, przygasił radość:

-

Cieszcie się, cieszcie, baranie łby. Łapacz wraz z pachołkami kręci się po targowisku. Tak go

widziałem, jako was teraz widzę. A jeszcze dwa konie nie sprzedane.

-

Za karego wziąłem wielkie pieniądze - Mikołaj potarł czoło.

-

Weź swoją część i na jarmark do Środy ruszaj. Tam je sprzedasz.

-A ty?

-

Obaczymy. Jasia ze sobą wezmę. Wiosną się spotkamy gdzie zawsze.

6

O tym, jak się. służy jaśnie oświeconym...

Wszedłszy na podjazd przed pańską siedzibą, Mikołaj stracił zwykłą pewność siebie. Bo i brama jaka, kuta
w figlasy, i kolumny fronton wspierające, i służba w barwy pańskie przyodziana kręcąca się na schodach i
sam podjazd żwirem wysypany i pośrodku gazonu biała skulptura, nie wiadomo nawet, czy nabożna,
chociaż na wszelki wypadek Mikołaj syknął do Jasia:

-

Zdejmij przed świętym czapkę, bisurmanie. Przepytując się, dotarli do bocznej oficyny, gdzie w

antykamerze trafili pomiędzy podobnych sobie. Wypasiony fagas ze znudzeniem zapytał:

-

Z supliką?

-

Służby szukam - zaczapkował Mikołaj do samej ziemi, jakby już przed kim znacznym stanął, nie

przed sługą.

-

Chłopak asana?

-

Mój. onka zmarła, a ja jako ten pelikan własną krwią dziecię żywię.

-

Urodzony?

-

Jakżeby inaczej - z pośpiechem Mikołaj zaczął wydobywać zza pazuchy jakieś papiery. - To pismo

mój klejnot i urodzenie potwierdza.

-

Tedy czekajcie.

— 81 —

background image

Czekali wciśnięci między podgolonych panów braci, którzy zdjęci uszanowaniem ledwie szeptem śmieli ze
sobą gadać, aż skrzypnęły drzwi.

-

Dla asana żadnej służby nie ma, dla chłopięcia coś by się znalazło.

-

Miałbym zostawić bez opieki jedyne dziecię?

-

Wola asana.

-

Wolałbym już żywe ciało od kości odedrzeć, niż z synem się rozstawać - zakrzyknął Mikołaj, by

przydać stateczniejszym tonem: - Chociaż może i słuszne, że się chłopię między ludźmi przetrze.

Nim zjawili się w pańskiej siedzibie, Mikołaj zaprzysiągł żegnając się, iż na Gody odstawi Jasia matce.

-

Czym cię oszukał? Czym za służbę nie wynagrodził? Mały jesteś, a swoją część wziąłeś, jako i my

wszyscy. Teraz tylko w jednej sprawie mi posłużysz, a nim snop w kącie ustawią, matkę pod kolana
obejmiesz. Słowem się klnę, że prawdę gadam.

Wędrowali długo, w karczmach wieczorami Mikołaj popijał i gadał. O czym tak rozprawiał, Jasio nie miał
pojęcia. Mikołaj człowiek bywały, języka w gębie nie zapominał, przy rozstaniu ściskali go przygodni
kompani jakby kogo znajomego z dawien dawna.

-

W służbę do pana pójdziemy - mówił układając się na pachnącym minionym latem sianie.-Trzeba

nam uczciwie żyć, jako i drudzy żyją.

Gdy Jasia przyjęto, Mikołaj wymówiwszy sobie, że będzie odwiedzał jedyne dziecię, odszedł nie wiadomo
gdzie. Zaś chłopca, przybranego w malinową koszulę, szerokie szarawarki i safianowe buciki, poczęto
oglądać niby jaką osobliwość. Kazano mu chodzić, okręcać się. kłaniać, siadać i wstawać.

-

Dziczek, nieokrzesaniec. Gdzie takiemu na pokoje jaśnie wielmożnej pani.

-

Poruszenia mało zwinne.

— 82 —

-

Damy do ogólnej antykamery. Jak się wprawi, przeniesiemy na pokoje.

Najczęściej chłopiec drzemał przy drzwiach na szerokiej ławie. Posłyszawszy turkot kolasy wybiegał na
podjazd, opuszczał stopień, czekał przy drzwiczkach, bo może wysiadający gość raczy się wesprzeć o jego
ramię. Wieczorem wynosił pochodnię, idąc tyłem oświecał stopnie schodów, podawał i odbierał futrzane
okrycia, a przede wszystkim kłaniał się do ziemi. Jeśli w czymś uchybił, starsi ze służby częstowali go
kułakiem lub potajemnym kopniakiem.

Jadał z innym służebnym ludem w czeladnej, spał pokotem na słomie i liczył dni. Już mróz ścinał rankami
kałuże, ziemia tężała grudą, po pierwszym śniegu pan wojewoda szczuł chartami zające i lisy. Znaczy się,

background image

do Godów niedaleko.

W wielogłosym pochrapywaniu rozmyślał o tym, jak spotka się z matką. Poznają sam? A może to ona go
pozna? Wyobraził sobie schody, takie same jak w pańskim pałacu, matkę na tych schodach i siebie
biegnącego do góry. Jeno dziwne, że w owym myśleniu widział matczyną zapaskę, fartuch z wypukłym
haftem, a nie dostrzegał twarzy.

Dotykał ukrytych w zanadrzu korali, grzechotały cichutko, uspokojony zasypiał i śniło mu się, że budzi się
w nieznanej izbie, a przy piecu stoi tyłem niewiasta, czerwony żar kładzie się smugą po bielonej ścianie,
pachnie świeżo upieczonym chlebem.

-

Brak jednego na pokojach jaśnie wielmożnej. Pójdziesz tam, tylko bacz, by niczym w służbie nie

uchybić, boś teraz pod samym pańskim okiem.

W antykamerze pani wojewodziny także posypiało się na ławach pod ścianą, chyba że która z niewiast
służebnych posyłała a to do ochmistrzyni, a to do apteczki, a to do kapelana. Pani wojewodzina była
wątłego zdrowia, odwiedzali ją cyrulicy (miednicę z przyschniętymi bryzgami krwi Jasio wynosił do
czeladnej), cudzoziemcy w pudrowanych perukach (puste puzderka po miksturach i cudownych
likworach także wynosiło się do czeladnej),

— 83 —

kwestarze (czasami pachołkowie mogli ucałować dłoń patra albo krzyżyk od różańca święconego przy
Grobie Pańskim) i inne osoby duchowne, pani wojewodzina bowiem wiele świadczyła na cele pobożne i
wyklękiwała kolanami aksamitne poduszki w pałacowej kaplicy.

Sama pani nieczęsto wychodziła ze swoich pokojów (przechód do kaplicy miała uczyniony ze swojej goto
walni), jeśli je opuszczała, należało przytrzymać drzwi, a trzymając klamkę pokłonić się jak najniżej.
Trudno rzec, by Jaś mógł się przyjrzeć małżonce pana wojewody. Słyszał szelest jedwabnych materii
rozpiętych na szerokiej rogówce, czuł woń toaletowego octu i pachnącego pudru, wydawało mu się, iż
jaśnie wielmożna nie stąpa jak inni ludzie, tylko płynie po wzorzystym pawimencie.

Nieco więcej działo się za zamkniętymi szczelnie drzwiami. Słyszało się za nimi zaaferowaną bieganiną,
stłumione jęki, czasem nawet płacz. Bywało, że do antykamery wpadała któraś z dworek wojewodziny i
skarżyła się:

-

Od tego głowy bolenia i nam rozum przyjdzie stracić. Pani od zmysłów odchodzi, łaje, płacze,

fiika, a ratunku nie ma. Za medykami drzwi się nie zamykają jeden wyszedł, drugi wchodzi i wszystko na
nic.

Nie zawsze jednak dręczyły wojewodzinę bóle. Kiedyś tak podniosła głos, aż się Jasio w antykamerze na
równe nogi porwał, myśląc, że coś złego się stało.

background image

-

Zmiłuj się, kuzynie! - zabrzmiało wyraźnie, choć drzwi były szczelnie zawarte. - Gdzie te sumy,

którem wpłacała? Czegoś zwlekał? Gdzie on?

Gość w oficerskim mundurze, który niedawno przystąpił był progi niewieścich komnat, także odparł
gniewnie i głośno:

-

Zamiast mi dziękować, kuzynko, żem w twoich sprawach wiele stracił czasu, wyrzutami mnie

spotykasz? Małe to miałem ekspensa? Wielem czasu i pieniędzy strawił, nim do tej chłopian-ki dotarłem,
która w najgorsze popadła opilstwo.

— 84 —

-

Co z nim?!

-

Przycisz głos, kochana kuzynko, bo grzmisz jak. Stentor sławny z głośnego wołania. Ja ci rzecz po

porządku wyłożę...

Ale tak raz tylko było, gdyż zwyczajnie zza drzwi jaśnie wielmożnej pani dobiegały głośno odmawiane
modlitwy, dworki po-klęknąwszy naokoło powtarzały ostatnie słowa litanii lub wyciągały wdzięcznie
nabożne pienia.

Służba ciężka nie była. Jasiowi wiodło się i nie gorzej, i nie lepiej niż drugim i byłby ze swojego losu
kontenty, gdyby nie szybko zbliżająca się pora Godów i gdyby nie odwiedziny Mikołaja.

Mikołaj nigdy z chłopakiem nie gadał ani w czeladnej, ani w sieniach. Wyprowadzał Jasia w szpalery przy
psiarniach.

-

Gdzie sepet z precjozami? Gdzie trzymają pieniądz gotowy? Wiele tego być może? Ile służby przy

osobie pana? Ile przy osobie pani?

Jeśli Jasio nie potrafił odpowiedzieć, Mikołaj złościł się, szarpał pętlice czamarki.

-

Jednej tylko żądam posługi, wyraźnie mówiłem, że jednej. Gadała twoja matka, bym bez

wypróbowania ciebie do niej nie prowadził. Co to? Oczu we łbie nie masz? Ślepyś? Głuchy? Już ja ci te
ślepia przetrę, zobaczysz, co trzeba! - Na końcu przygrażał: - Ucho własne prędzej obaczysz niż matkę.
Złamałeś zgodę, to i ja cię pokinę na złamanie karku.

W takich chwilach trzęsło się wszystko w Jasiu. Już przywykł do myśli, że przez Mikołaja trafi tam, gdzie
serce ciągnęło, przestanie być znajdą, co własnego rodu nieświadom, będzie jako i drudzy i nikt za nim
nie wykrzyknie hańbiącej obelgi.

-

Przewiem się! - Był gotów uklęknąć na przemarzniętej ziemi, skędzierzawionej trawie posiwiałej

szronem. - Jeno starszy nad pokój owcami srogi, nie daj Boże, by na pokojach przyłapał, ale się przewiem.

-

No, pamiętaj. Próżno przychodził nie będę.

background image

Konie porywać - inna rzecz, wykładał mu niegdyś Mikołaj, iż nie biednym bierze, zechcą, dziesięć takich
samych kupią, albo

— 86 —

i lepszych, ale do czego były tu potrzebne wieści o sepecie i pańskich hajdukach, trudno odgadnąć. Gdyby
o wierzchowce albo cugowe pytał, Jasio odpowiedziałby rzetelnie, dobrze sobie obejrzał czwórkę
siwków, którą karetę pani wojewodziny zaprzęgano, cisawego bieguna, na którym pan wojewoda zwierza
na polach i borach dojeżdżał, piątkę bułanych do podróżnego ekwipażu, iza-belowate z grzywami i
ogonami barwionymi na szkarłatno, które służyły ku paradzie. Od zaprzęgów i biegunów
podprowadzanych pod pałacowe schody aż się w głowie kręciło.

Gdy usiłował opowiedzieć o tym Mikołajowi, ten nakazywał mu milczenie.

-

Głupiś! Trzymaj język za zębami. Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr.

Jaś trochę się bał Mikołaja. Kiedy ściągało mu się lico, marszczyło czoło, brwi zbiegały w kresę, kulił się,
wciągał głowę w ramiona, rozumiejąc, że w gniewie Mikołaj nie zna litości. Ale nie kto inny, tylko Mikołaj
chwalił go nieraz za zręczność i odwagę, opowiadał o nieznanej jeszcze matce, dbał na popasach o garść
siana, łyżkę strawy dla chłopaka.

Ale dowiedzieć się o to, czego żądał Mikołaj, było bardzo trudno. Zejść ze służby nie wolno, chodzić
samopas także nie wolno, zaś przekraść się tajemnie - marzenie ściętej głowy. Ludzi się kręciło a ludzi,
samych muzykantów miał pan wojewoda ze trzydziestu, rękodajnych, pokojowych, hajduków i wszelkiej
innej służby nie policzysz. Mysz by się nawet nie prześlizgnęła niepostrzeżenie, co dopiero człowiek.

W ludzkiej kuchni Jasio wieczorami przykucał przy boku wy-lepianego pieca. Kipiały kasze, skwierczała
tłustość, dochodził groch, rozczerwieniony kucharz perorował wymachując kopyścią nad karkami
podkuchennych:

-

Ja bym i na pański stół zgotować wydolił, chociaż tam same odmieńce, nie wiadomo skąd

sprowadzone, które nawet ludzką mową nie gadają. Ale chociaż i odmieńce, prześcipne, a pasztet-

— 87 —

nik szczególnie, taką ci budowlę wystroił na chłopa wysoką! Jak ją krajali, żywe gołębie wyleciały, co je,
jucha, w pasztecie zapiekł sekretnym sposobem. Albo cukiernik, który pozłaca marcepany i różne figlasy z
nich wyczynia, serce przez dziecięta skrzydlate podtrzymywane, jabłka i śliwy jak prawdziwe, kwiaty
najprzeróżniejsze - zwracał się do podkuchennych: - Gdybyście jaki rozum we łbach mieli, to byście umysł
polerowali, a nie czas mamili w ferbla grając po kątach.

background image

Mimo gderań kucharza Jasio lubił zakradać się do kuchni, wcale nie dla smacznych kąsków, ale dlatego,
że przymknąwszy oczy, wyobrażał sobie, że kto inny krząta się przy kuchennym palenisku, kto inny
podkłada szczapy na malinowy żar, inny głos zwołuje do stołu. Tak się nie raz i nie dwa pogrążył w
dumaniach, że się nagle porywał na równe nogi, na przytomnych z wielkim podziwem patrząc, jakby ich
pierwszy raz w życiu widział.

-

Trochę pomieszany na rozumie - gadano o nim. - Ale w służbie nie gorszy niż inni.

Czekając na rozkazy w antykamerze małżonki pana wojewody, Jasio zabawiał się koralami. Układał je na
ławie, rozciągał i skręcał, dotykał końcami palców różowej wypukłości. Włoży je matula zaraz na szyję?
Czy schowa do skrzyni?

-

Komu taki gościniec? - Nad Jasiem stała jedna z dworek. -Matce?

Nie ośmielił odpowiedzieć słowem, kiwnął głową.

-

Ma z ciebie matka pociechę. - Pochyliła się, zważyła w dłoni bicz korali. - Piękne. A to niektórych

samotność gniecie i pewnie przez to wszelakie choroby się rzucają. Znowu na to bolenie głowy zapadła, a
dla nas sądny dzień. Żeby chociaż jaki lek...

Dotknął Jasio w kieszeni zaskrońcowej skórki znalezionej jeszcze latem, kiedy z koniokradami po lasach
wędrował. Od mistrza Franciszka wiedział, że taka skórka jest pomocna przy głowy boleniu, na skronie ją
się kładzie, czoło pociera.

— 88 —

-

Jeżeli nie pogardzicie... - Skórka błyszcząca, cieniuteńka, żadnej zadry, rozłożona kształt węża

zachowała. - Najlepiej głowę przewiązać. - Tonący i słomki się czepia. Wezmę.

Może skórka pomogła, może nie, ale od tej pory dworki bardzo łaskawie na Jasia spoglądały, to wetknęła
mu któraś garść orzechów, to suszonej czerechy, to okraj ec ciasta.

Przed przełożonym nad pokojowcami, przed ochmistrzynią wychwalały chłopię, usłużne, rozgarnięte,
przylepne, aż i starsi przyjrzeli się bystrzej.

-

Wzięcie ma niezgorsze, coś niecoś ze służby rozumie, można by go chyba przenieść między

stołową czeladkę? Nie, żeby zaraz półmiski obnosił czy tokaj rozlewał, to zaszczyt za wielki, lecz z tyłu go
postawić z nalewką i ręcznikiem albo między tych, którzy z kuchni potrawy noszą i pokojowym przy
drzwiach przekazują.

Zazdroszczono Jasiowi, ółtodziób, niedolatek, ledwo od ziemi odrósł, a już go do lepszej służby przenoszą.
Inny wiek drzwi pilnuje, włos oszadzieje, postura się przygarbi i nigdzie go od tej służby nie zabierają.

Szeleściła słoma, myszy drapały po kątach, po niebie wędrował miesiąc ledwie widoczny przez zamróz
osiadły na szybkach.

background image

-

Patrzcie go, przybłędę, faworów mu się zachciewa.

-

Albo to wiadomo skąd się przybłąkał?

-

Ojciec wilkiem patrzy, jakby się katu z powroza urwał. Pewnie i synek nielepszy.

-

Jak komu z gości sygnet ściągnie, kiesę obrobi, zapinkę złupi, zaraz się wyda, że to złodziejskie

nasienie.

Dogadywali Jasiowi całkiem szpetnie, nie odpowiadał, i dlatego że był najmłodszy, i dlatego że jakaś
prawda była w tych słowach.

-

Najgorszy pies, co milczkiem kąsa.

-

Pewnikiem nieboszczka matka była niemową, nie dziwota, że i syn mruk.

— 90 —

-

Zdumieli się krzykiem Jasia.

-

Coście rzekli?!

-

Blekotu żeś się najadł? O czym niby?

-

O matuli.

-

Dajcie spokój, po co dzieciakowi zmarłą przypominać -wtrącił ktoś litościwszy. - Już byście

pomiarkowanie mieli w kpi-nowaniu.

-

Żyje moja matula, żyje - teraz nie krzyczał, powtarzał swoje niegłośno, lecz wyraźnie, tak iż go w

najdalszym końcu rozległej izby słyszano. - Zobaczę ją niedługo.

I kpiarze, i złośliwi umilkli, poczęli się mościć w słomie, wzdychać, pacierze półgłosem odmawiać, jako to
przed snem. Nijako im się stało, sieroctwo wyśmiewali, a widać, że chłopię w żałości za matką bajdy sobie
zmyśla.

Rozpoczynając służbę w sali jadalnej, zebrał Jasio niemało szturchańców, dopóki się nie nauczył, z której
strony ma podchodzić, jak wodę na ręce polewać, jak miskę podstawiać, ręcznikiem służyć, co go na
ramieniu trzymał.

- Po mięsiwach podchodzisz po raz pierwszy, tylko z wyczuciem, bo niejeden widełkami się posługuje i
palców nie zatłuści. Po drobiu i dziczyźnie drugi raz, do każdego, bo czy kapłon tuczony, czy kuropatwa,
czy jarząbek, mięso się palcami odrywa od kości. Po wetach trzeci raz.

W godne święta w ludzkiej kuchni ustawiono w kącie wiel-gachny snop ustrojony w jarzębiny, w szyszki
pozłocone, w kwiatowe równianki, nad długimi stołami zawieszono światy wylepio-ne z kolorowych
opłatków, okręcały się pomaleńku, poruszane niewidzialnym wiatrem. Przy kisielu owsianym poczęli
dworscy siano spod radna wyciągać, długie na czerstwe zdrowie i dobry los, krótkie na chorobę i niedolę.

background image

Jasiowi dostał się badyl długa-śny, chociaż nie siano to było, a łodyga szczawiu.

W rozległych sieniach zebrali się wszyscy dworscy i baranimi

— 91 —

głosami zawiedli kolędę, gdy na schodach pojawił się pan wojewoda, a z nim pani wojewodzina.

Pan był niskiego wzrostu chuderlawy, lico zapadłe, włos dobrze siwy, mowa niewyraźna i sepleniąca, bo
mu przednich zębów chybiało. Pani o pół głowy przenosiła małżonka wzrostem, lecz się wyższą jeszcze
zdawała z powodu napiętrzonych włosów pudrem przysypanych i spódnicy tak rozłożystej, że szerokie
schody od ściany do poręczy wypełniała.

-

Z narodzeniem Pańskim życzymy zdrowia, splendorów i wszelkich dostatków jaśnie wielmożnym

dobrodziejom naszym osobliwym.

Coś tam pan wojewoda odpowiedział, ałe niewyraźnie, po czym starsi i godniejsi z ludzi służałych ruszyli
podejmować państwa pod nogi.

Do późnej nocy, tłukąc laskowe orzechy, rozprawiano, do kogo pan wojewoda przemówił, komu pani
rękę podała do ucałowania. Spodziewano się, że przy Roku Nowym państwo każą nieco grosza rozdać
między czeladź, po zasłudze, rzecz jasna.

Mikołaj się nie zjawił. Na próżno Jasio wymykał się na umówione miejsce, tylko śnieg skrzypiał i wiatr
targał gałęzie obsypując białą okiść.

Przed Trzema Królami zjechało się huk gości. Niektórym przeznaczono pałacowe komnaty, inni,
pośledniejsi, musieli się kon-tentować słomą w czeladnej bądź zgoła w szopach i stodołach. W paradnej
komnacie nakryto długachne stoły.

-

Ty, Jasiu, na szarym końcu będziesz ku posłudze. Pilnuj tam, gdzie groch, kaszę, skopowinę i zraz

wołowy noszą. Gdzie cietrzewie w piórach i szczuki złocone, nosa nie pchaj. Ze swego kąta patrzył
chłopak na podgolone głowy, karmazynowe kontusze z rękawami podszytymi złotogłowiem, na zapinki
płonące jaśniej świec w pająkach, pasy na dwie dłonie szerokie przerabiane w kwietny wzór. Między
kontuszowcami trafiali się panowie we frakach kusych, barwni jako te piegże czy kraski, ręce niknęły

— 92 —

w koronkach, gdy postukiwali palcami w wysadzane diamentami tabakierki. Włosy mieli kręte niby owcze
runo, zasypane pudrem i zwiniętymi lokami spadające na ramiona, nie wiedzieć, własne czy sztuczne.

Im dalej od miejsca, gdzie zasiadał pan wojewoda, tym bardziej blakły i szarzały ubiory. Jeśli sukno to od
starości wypłowiałe, jeśli jedwab to wytarty, nierzadko szaraczkowy żupanik z samodziału na domowych

background image

krosnach tkanego, nierzadko spłowiała pańska barwa od święta, na paradę, wyciągana ze skrzyni.

-

Ano, rusz się. Niech ci tylko nie przyjdzie do głowy ręcznika odmieniać. Ten, co masz, starczy na

dwudziestu.

Gdy Jasio pośledniejszym gościom posługiwał, u szczytu podniósł się jaśnie wielmożny okazałej
cyrkumferencji.

-

Wielki to honor wznieść zdrowie pana wojewody, Amfitrio-na naszego, prawdziwego pater

patriae. Kto cnotliwy, a w poważaniu mający starożytną virtus, ten kreskę da na sejmiku za dobrodziejem
naszym. Vivat! Niech nam żyje!

Naokoło stołu przeszedł stugębny ryk, ktoś bardziej krewki roztłukł kielich na własnej głowie, ktoś inny jął
szablą płazować niewinną faskę z bigosem.

Podniósł się pan wojewoda.

-

W wasze ręce, panowie bracia. Zdrowie najjaśniejszego króla Augusta, drugiego tego imienia!

Spełniono i ten toast do dna. Zaraz też służba napełniła kielichy, puchary i szklane kulawki po raz trzeci.

Nagle posesjonat, ten sam, co zdrowie gospodarza wznosił, porwał się z miejsca, poczerwieniał na licu, a
ręką wyciągniętą wskazywał:

-

To ten! Poznaję obwiesia!

Obrócili się wszyscy, nie pojmując, kogo palec pańskiego gościa wskazuje. Lecz i Jasio poznał, osłabł,
jakby cała krew go uszła, chciał uskoczyć, uciekać, a tu nogi jakby do ziemi przyrosły.

— 94 —

- Chwytaj! Łapaj złodziejskiego pachołka!

Porwali się ku Jasiowi, nim pochwycili, zwinęło się chłopię, nurknęło pomiędzy wyciągnięte ramiona,
skokiem dopadło drzwi. Pokojowca, który półmich studzieniny dźwigał, zbiło z nóg, prześlizgnęło się
węgorzem, żmijowatym skrętem przez antykamerę i za drzwi uniknęło w styczniową noc miotającą
biczami zmrożonego śniegu.

Zamieć ustała dopiero drugiego dnia o południu. Rozjaśniło się niebo nad bielą otulającą czapami
chaszcze, obciążającą czapami konary drzew, zmieniającą w równiny wądoły i rozłogi, wykroty i parowy.

Zagrodnik brnący przez śnieg dojrzał z dala coś jaskrawiejącego w wysoko nawianej zaspie. Spod ściętego
lodkiem puchu sterczało ramię w malinowej koszuli.

7

background image

O

tym, jak się spotykają ludzie nieznajomi...

Miało się na burzę, nawet bydełko przestało szczypać trawę

1

ściągnęło do cienia. Ludzie rozprażeni gorącem chodzili niczym kołowaci, ocierając pot z czoła.

W kościelnej kruchcie dla chłodu przystanęło kilku mieszczan-ków patrzących bez ciekawości na
młodzieńca rzucanego przed wejściem drgawkami wielkiej choroby.

Przez całe ciało przebiegały falami drgawki, tył głowy tłukł o ziemię, piana wystąpiła na wargi.
Początkowo wygięty w łuk, chory nagle zatrzepotał jak ryba i opadł płasko na kamienie.

-

Udaje - stwierdził jeden z widzów.

-

Namnożyło się wydrwigroszów - poparł go drugi. Odeszli omijając łukiem leżącego, po

zamkniętych powiekach

łaziła sennie mucha, także zmęczona upałem.

Spomiędzy zapadniętych w ziemię krzyży wykusztykał jednonogi żebrak, zbliżył się do leżącego, nisko
pochylił.

-

Tyś, bracie, jeszcze zielony. W taki gorąc nikt do trzosa nie sięga. Nuże, wstawaj.

Odchyliły się powieki, chory rozejrzał się przytomnie.

-

Wy co? Przechodźcie, dobry człecze, nie pchajcie nosa, bo wam przytrą.

— 97 —

-

Takiś zadziorny? - Jednonogi wyglądał na rozbawionego słowami młodzieńca. - W naszym fachu

też nie lada trzeba sztuki, partacz zasypia o suchym pysku.

-

Uczcie kogo innego.

-

Może i tobie przyda się nauka.

-

Ja sobie sam panem. Mnie nauczycieli nie trzeba. - Jakby przed chwilą nie miotał się w

drgawkach, młodzieniec porwał się na równe nogi.

-

Zbierajcie się - zażądał od jednonogiego. - Dwóch tutaj za wiele, jeden starczy.

-

Jeszcze się zobaczy, kto odejdzie, a kto zostanie - nie cofając się nawet o pół kroku, jednonogi

przymrużył oczy, zmarszczki zbiegły się promieniście w kącikach. - Ty co? Sam chodzisz?

-

Sam czy nie sam, co wam do tego?

-

Cóż, twoja wola. Mógłbyś się zabrać z nami.

background image

Za już odchodzącym jednonogim sam nie wiedząc czemu młodzieniec zawołał:

-

Idę z wami.

-

Ano w kupie raźniej.

Przy przydrożnej pańskiej męce, tonącej w drzewinach jarzębin, czekała na jednonogiego dziadówka,
objuczona parcianą sakwą.

-

Gadaj do niej Zośka, a ty jemu Jan - usiadłszy w chłodku jednonogi odjął kikut, opuścił hajdawery,

rozpowił szmaty. -Nadojadło mi kusztykać na jednym kulasie tyli czas. Ludzie tu nie patrzą, na dwóch
dalej zajdę.

Bez zdziwienia Jan przyjął przemianę z kaleki w zdrowego człeka.

-

Użebrałaś co? - żebrak zajrzał w głąb parcianej torby, kromka chleba, jedno jajko, woreczek krup.

- Jakoś przebiedujemy. Byle do odpustu. A teraz trza noclegu poszukać. Zaszyli się we troje w kopę siana
na łące stojącą.

Mnąc bosymi nogami rośną trawę, żebrak i Jan schodzili ku dymiącej porannym oparem rzece. Na
wschodzie niebo rozjaśnia-

— 98 —

ło się złotawą poświatą odezwał się pierwszy ptak, zaćwierkał i zamilkł. W kopicy siana pozostała śpiąca
Zośka, mamrotała coś przez sen, gdy odchodzili.

-

Miętus się jam pod wysokim brzegiem trzyma - pouczał żebrak brodząc po pas w ciemnej wodzie.

- Między korzenie się wciska. Znajdziesz, ręką możesz brać.

Z wysoka Jan widział węźlaste plecy, ogorzały kark, ramiona nurzające się głęboko w toni. - Zleź i ty.
Woda po nocy jak grzana.

Nim Jan zdążył zsunąć się po piasku urwiska, zakotłowało się, bryznęło białymi pianami. Przytrzymywana
palcami wbitymi pod pokrywy skrzeli miotała się duża ryba.

-

Spaśny nikiej wieprz! - ebrak wyrwał ciężar z ciemnej toni, ostatnie chlaśnięcie ogona, plamisty

miętus z szeroką paszczą podrygiwał w mocnym uchwycie. - Baba ogień rozłoży, podjemy na drogę jak
królowie.

-

Obierając palcami ości, żebrak wykładał Janowi szlak wędrówek.

-

Od miasta do miasta chodzić, od wsi do wsi na nic, tylko nogi zedrzesz. Ja z Zośką chodzimy po

cudownych miejscach: Częstochowa, Kodeń, Kalwaria Studzianna, Skała, Gidle, Poczajów, gdzie zawsze
ludu mnogo i każdy chętny ubogiego wesprzeć. Wiemy też o odpustach, bo tam także zawsze grosza
kapnie.

background image

Rzucił ości w przygasające węgle.

-

Chcesz chodzić z nami, chodź. Nie chcesz, wolna droga. Ja wolę w kupie, bo bezpieczniej i raźniej,

inny woli sam, niby ten odyniec albo basior, który się od stada odbił. Dwie niedziele temu pomarł Jakub,
świeć Panie nad jego duszą, z którym my w dobrej zgodzie wiele lat wspólnie chodzili.

I tak przystał Jan do Ambrożego i Zofii, dziadów proszalnych z odpustu na odpust chodzących, żyjących o
zebranym chlebie.

Dola dziadowska obca mu nie była. Pokosztowat jej aż do gorzkości. Gdy podniósł się z choroby, słaby,
wychudły, przeźro-

— 99 —

czyście blady, pędzili go wszyscy precz. Nikomu nie w smak darmozjada żywić, który nawet nie ma siły
chrustu z lasu przynieść, aż wreszcie zlitował się nad chłopakiem ślepiec, pacholęcia do prowadzenia
potrzebujący. Początkowo Jan był za niemowę, bełkotał, na usta pokazywał, ale że niemowów
namnożyło się jak pcheł w psiej sierści, wyuczył go stary rzucać się w drgawkach wielkiej choroby.
Niejedna mieszczka o miękkim sercu żegnając się z przerażenia (trochę też od uroku) rzucała choremu
miedziaka i żyli sobie ze ślepym nie najgorzej, tyle że nieraz brzuch do krzyża przysychał z głodu.

Ślepiec pomarł. Od tego czasu Jan chodził samotnie, ale przez to, że się rozrósł i skrzepił, mało kto się nad
nim litował, chociaż pianę toczył z ust, głową i barkami walił o kamienie, a drgawki rzucały go na
wszystkie strony.

Wiele razy próbował porzucić dziadowanie. Ałe co potrafił? Katu posługiwać albo w pańskich
przedpokojach na ławie siedząc czekać, aż go wezwą do posługi. Mógłby jeszcze konie kraść, ale na to
kompanii potrzeba i chytrości. W jego latach już czeladnik myślał o wyzwolinach, chłopek-chleborób od
dawna zginał się nad pańskim zagonem, szlachcic sił w wojennym rzemiośle lub urzędzie próbował, zaś
Jan wyciągał rękę po proszonym chlebie. Nie on jeden zresztą. Spotkał wielu takich jak on sam, tylko ci
przy chlebie żebraczym nie pogardzali złodziejstwem: opiłego obedrzeć, babie pochwycić kokosz, unieść z
łąki rozciągnięty do bielenia postaw płótna, wsadzić za pazuchę kołacz porwany ze straganu.

Jan brał cudze tylko wtedy, kiedy samo w ręce się pchało, okazji nie szukał. Gdy nikt go nie widział,
wydobywał z zanadrza korale, gruby bicz, dobrany wielkością, bladoróżowy niby kwiaty szypszyny,
patrzył na nie i rozmyślał. Gdyby się był doczekał Mikołaja, pewnie by mu się dola inaczej ułożyła. Gdyby
od mistrza Franciszka nie zbiegł, może by teraz w trybunale sługiwał, przecież mistrz obiecywał, że go na
naukę pośle grosza nie żałując.

—100 —

Czasem, gdy leżał na pokoszonym sianie lub na igliwiu w leśnym wykrocie, nad głową wędrował księżyc,
przesuwały się stada obłoków, mrugały dalekie gwiazdy - miał ochotę zawyć jak pies z samotności. Dla
wszystkich był cudzy. Na całej ziemi nie istniał próg, na którym by go czekano, nikt by nie zapłakał, gdyby
mu się zmarło.

background image

Nie pojmując, po co jego kompania Ambrożemu i Zośce, radował się skrycie z ich stałej obecności.
Osobliwie Zofia zawsze miała dla niego dobre słowo. Wsparłszy brodę pięściami, oświetlona pełganiem
żaru, jak to niewiasta, próbowała wypytywać o przeszłe lata. Odpowiadał półsłówkami, skąpo, aż
wreszcie zrozumiała, że Janowi jej ciekawość nieluba. Co miał opowiadać towarzyszce dziadowskiej
peregrynacji, kiedy sam nie wiedział, kim jest i czemu tak mu się losy zaplątały.

- Ale pannę jaką pewnikiem Jan ma? Pokręcił głową. Zdarzały się ostatnimi laty dziewczęta, które z nim
zamieniały słów kilka, podając kawałek chleba. Niektóre z nich pamiętał, ale przecież żadna z nich nie
popatrzyła tak na włóczęgę, jak patrzyła na kawalerów, gdy z przystojną pannie skromnością
postępowała przed rodzicami.

Naprawdę było w Janowym żywocie wiele do rozpamiętywania i nic do powiadania innym. Ambroży i
Zofia też za dużo o sobie nie gadali, zresztą jakie tu gadanie, gdy nóg nie czujesz, myśląc tylko o tym, żeby
się gdzie na spoczynek zwalić. Jednak z Zośczynego powiadania Jan wymiarkował, że miała niegdyś
dziecię, które teraz miałoby Janowe lata. Pewnie dziecię pomarło, chociaż tego nie rzekła.

W Skale kościół wzniesiony na wzgórzu porosłym bukiem, droga wąska ku niemu prowadzi, kamienista i
kręta, bo jako wąż się wije górę opasując. Jak to przy odpuście, u podnóża nazjeż-dżało się bryk,
kałamaszek, wasągów grochowinami moszczonych, a także pańskich karet poprzedzanych konnymi
forysiami. Narozstawiano kramów, gdzie pobożne pamiątki sprzedawano

—101 —

pielgrzymom, a przy nich przeróżne różności: gwizdki, drewniane koguty skrzydłami bijące, koniki na
toczących się kółkach, pierniki lukrem polewane, wstążki, trzewiki, chusty. Nie brakło gorącej warzy, człek
pacierze odmówiwszy, ciało grzeszne potrzebuje także skrzepić.

Trochę się spóźnili, droga daleka, już proszalne dziady lepsze miejsce zajęły przy bramie, na kościelnych
schodach, w kruchcie. Było ich, a było, trądem pokrytych, bezokich, bezrękich, opuchlizną wzdętych, na
sznurze prowadzonych jak dziki zwierz, wyjących, zgrzytających zębami. Szarpali za odzienie
pielgrzymów, modlili się w głos, skamleli nieludzkimi głosami, a palcami pokrzywionymi niby szpony suli
w zanadrza rzucane miedziaki. Ambroży i Zośka, ludzie bywali, jakoś się w ten gąszcz wkręcili, znaleźli
jakie takie miejsce. Janowi nie stało śmiałości, przysiadł na kamieniu przy drodze. Będzie szedł kto
znaczniejszy, w drgawkach przed nim upadnie.

Szli ku górze różni. Jedni wyciągając nabożne pieśni, drudzy w głos odmawiając litanie, był i taki, co
pletnią plecy za każdym krokiem smagał, aż koszula na plecach czerwieniła się świeżą krwią.

Potem na drożynie pojawili się słudzy w barwę przyodziani, nakazując rozstąpić się na boki i dać wolne
przejście. Na kolanach sunęła zakwefiona dama, za nią panna służąca z flakonem trzeźwiących soli i sługa
baczny na każde poruszenie pani.

Już z barwy rozpoznał Jan ludzi pana wojewody, porzucił swoje zamiary, wstyd mu było. Nie poznaliby go,
ale on wiedział, że go niegdyś widzieli niedolatkiem przy drzwiach antykamery. Przed Jaśnie oświeconą
panią nie chciał udawać choroby. Wcale nie zapomniał, jak płakała zamknięta w swoich komnatach,

background image

jeszcze by przeraził ją taki widok, przyprawił o jakie cierpienie.

- Wieleś zebrał? - zapytał Ambroży. Raczyli się piwem w karczmie po święcie, wokoło trędowaci,
połamani, kalecy nie żałowali sobie jadła i napitku. Gęby rozczerwienione, wzbiera ochota, gdy na
skrzypkach zapiskano, porwały się dziady proszal-

— 102 —

ne z ław, ruszyły do tańca. Trudno przekrzyczeć zgiełk, toteż Ambroży głosu musiał natężać. - Jako
poszło?

-

Nijako. Grosza jednego nie wyprosiłem.

-

Toś nie Jan, a Jasio-przygłupek. Znaj pana, dzisiaj ja, jutro ty mnie ugościsz.

Aż drzazgi leciały z podłogi, kiedy dziady waliły w deski kosturami, kulami, laskami. Spódnice dziadówek
szumiały po karczmie, jak odpust, to odpust.

Podochociła sobie i Zośka. Zapatrzyła się w Jana, jakby pierwszy raz go widziała.

-

Przypomnieć sobie nie mogę, u kogo takie same były oczy. I lico podobne.

-

Pij więcej - ofuknął Ambroży. - Wrychle uwidzisz anioła albo i świętego! Przyczepiła się do

chłopaka, coś sobie uroiła.

W dobrej zgodzie wędrowali we troje z odpustu na odpust, z jednego miejsca słynącego cudami na
drugie. Jeśli mieli jedną kromkę chleba, dzielili na troje, jeśli jedną miskę polewki, to do niej trzy łyżki.

Mimo że Ambroży między ludźmi kulał na drewnianym kikucie, mimo że Jan trząsł się w paroksyzmach
drgawek, często nie użebrali nic. To Zośka umiała zmiękczyć serce, pochlebstwem, błogosławieństwem,
modlitwą, pokorą, jak się dało. Czasami Jan myślał, że to starucha, bez zębów, odziana dziurawą
przyodziewą, posiwiała, a czasami, że daleko Zośce do starości, ze śmiechu, z żywości poruszeń zdawała
się jeszcze młoda.

Przeminęło lato, kiedy to każda kopa siana, każda kępa mchu, snopek słomy zaprasza na spoczynek. W
lecie głód oszukasz jagodami, naskubiesz malin w chruśniaku, ryby nałowisz choćby dziurawym koszem,
nasmykasz liści szczawiu po łące, rozetrzesz w dłoni kłos, ziarnem się pokrzepisz. Jesień ziębiła wiatrem,
cięła deszczem. Ambrożego nocami kaszel dusił. Parzyła mu Zośka zwarzony mrozem ślaz, wyprosiła
garść lnianego siemienia, nie pomogło, precz kaszlał.

—103 —

Sypnęło śniegiem, woda stanęła pod lodem. - Albo zimowiska nam trzeba, albo koniec z nami - wyrzekła
w głos Zośka brnąc przez kopne śniegi. - Łatwo grosz przeputać, trudno znaleźć.

background image

Janowi ciężko było wspierać kroki Ambrożego, który całkiem z sił opadł. Ciągle na niego poty uderzały
albo go na przemian zi-mnica trzęsła, aż ząb o ząb dzwonił, kaszlał zaś tak, jakby z beczki, głęboko i
głucho. Na wyślizganym płozami trakcie szedł jako tako za ramię podtrzymywany, tam gdzie śniegi
nawiane i zaspy, dźwigać go było prawie trzeba.

Wyprosiła Zośka na zimowanie kąt w owczej kleci, ona i Jan posługiwali gospodarzom, nosili chrust z lasu,
rąbali przeręble, piłowali drzewo, byle Ambroży mógł leżeć na mierzwie pod owczymi jasłami.

-

Wyleżysz się w cieple, biedoto, wydobrzejesz. - Skulone w gromadzie owce pobekiwały wtórząc

Zośce. - Południem z sopli już kapie, wiosna nie za górami.

Z każdym dniem twarz Ambrożego stawała się coraz bardziej koścista, zapadły się policzki, wyostrzył nos,
świstało mu z gardła, gdy oddychał, a kaszlał tak, że po każdym paroksyzmie bez ruchu leżał i słowa.

-

Pomnisz, jak się niepokoszoną łąką idzie? - wczepił się palcami w Janowy rękaw. - Zapach, aż w

nosie wierci, pszczoły buczą, motyle z kwiatu na kwiatek przefruwają, a kwiecia nie przeliczysz, choćbyś
liczył i wiek. - Trochę się uniósł, kleć mroczna, tylko przez strzaskane gonty nieco światła. - Albo tęcza po
deszczu. Ile farb po niebie! Szedłeś ty kiedy tam, gdzie ona z ziemią się styka? Deszcz też lubiłem. Leżysz
gdzie pod dachem, a krople stukają niby małe paluszki i świeżość taka, aż krzyczeć się chce.

Coś w słowach Ambrożego przeraziło Zośkę. Przypadła, otarła spocone skronie.

-

Cichaj, cichaj. Wydobrzejesz, jeszcze nie raz posłuchasz deszczu.

—104 —

-

Pamiętasz, jak łowiliśmy miętusa? - Chory zdawał się nie zwracać uwagi na babią troskliwość,

mówił tylko do Jana: - Rosa błyszczy na wszelkim zielu, niebo ledwie się rozjaśnia, a rzeka dymi, jakby
mokrym drzewem w ognisku palona. Dobrze rybę chwyciłem, chociaż się i pod korzeniami zaparła, nie
dała rady -zmarszczył brwi w przypomnieniu. - W wodzie tam kwitły takie różowe kwiatuszki, w gwiazdkę
ułożone.

-

Jeszcze niejednego miętusa złowicie.

-

Nie gadaj po próżnicy. Sam wiem, że się kądziel do końca wyprzędła - coś na kształt uśmiechu

przemknęło po bezkrwistych wargach. - Sobie zawsze panem byłem. Ją - pokazał na Zośkę -ze sobą
zabrałem i wiele roków w zgodzie przeżyliśmy - pomil-czał i dodał szeptem: - Jeno żal.

Odwiódłszy Jana daleko od legowiska chorego, Zośka prosiła załamującym się głosem:

-

Gadałeś, Janie, że my w pobliżu tego miasta, gdzieś się chował. Tam ci pomocy nie odmówią.

Podwody trzeba, grosza na medyka. Ja się przewiedziałam, że przy klasztorze niedalekim jest przytułek,
tylko Ambroży sam nie dojdzie, a za Bóg zapłać nikt nie powiezie. Poszedłbyś, może się Najświętsza
Panienka zlituje i jakie wspomożenie ześle.

background image

Ale Jan zwlekał. Ciągnęło go do miasteczka nad wielką rzeką i odpychało zarazem. Kto by w dorosłym
młodzieńcu mógł poznać niedolatka, dziecko prawie, zbiegłe od kata? Kto mógłby pamiętać historię
sprzed lat wielu, czas stale nowe niesie, stare zaciera. Płakał kto tam po nim? A juści! Może jeden mistrz
Franciszek wspominał, że gdy zbiega złapie, własną ręką rozumu nauczy.

Poza tym wydawało mu się, że Ambrożemu lepiej. Oddech nieco zelżał, kaszel przestał mocno dusić, tyle
że się teraz krew pokazywała, ale Zośka mówiła, że to dobrze, żyły się oczyszczają. Przecież wielkim
panom też krew puszczają cyrulicy dla poratowania zdrowia.

Gdyby tak jadło tłuste, wzmocniłby się chory, ale biedowali wszyscy, bo i gospodarze korę tłuczoną
mieszali do chleba, a sagan wody omaszczali jedną garścią kaszy i trochą pokrajanych karpieli. Gdy tylko
stopniały śniegi, przygrzało słonko, pędzili dzieci w pola po skrzypowe główki, byle głód oszukać.

Wreszcie, po nocy, kiedy wydawało się, iż Ambroży wyzionie ducha, Jan zebrał się w drogę. Odtopiły się
nawiane śniegi na stokach wzgórz, zalegające jeno od północnej strony, drogi przemieniły w topiele,
szeroko rozlane, bezdenne kałuże, sina śniegowa kasza, błocko po kolana. Dobrze się trzeba było
namordować, żeby wiorstę przejść. Taką porą mądry w drogę się nie puszcza, lecz Jan brnął przez
rozlewiska, zapadał się w błoto, ślizgał po uboczach, gdzie gruby cień nie dopuszczał słońca.

Niesporo mu się wędrowało, przy suszy w dwa dni by doszedł, teraz i pięciu było mało. Zaraz pierwszego
dnia skradł w lesie smolarzom niezgorszy okrajec chleba i kawał sadła. Sadło krajane na cieniutkie paski
jadł wtedy, gdy miał pewność, że nikt go nie widzi. W Wielki Tydzień tłuszcz jeść wielki grzech, wszyscy o
chlebie i wodzie czekają Pańskiego zmartwychwstania.

Piątego dnia rankiem odezwały się wielkopostne kołatki, od sioła do sioła, do chaty do chaty niósł się
klekoczący, suchy dźwięk.

Z wysokiego brzegu miasteczko wydawało się jakieś mniejsze niż we wspomnieniach. Jan rozpoznawał
wieże fary, bliźniacze, zwieńczone baniastymi hełmami, ostrokończyste wieże kościoła świętego Jakuba,
a w bok od nich - ratuszową, z blaszaną chorągiewką na samym szczycie. Z góry dachy były spadziste i
strome, zaś domy skupione jeden przy drugim, napierające na siebie bokami.

W Wielką Sobotę kołatki dalej posyłały swój głos nad przybrzeżne witwy obsypane srebrem bazi. Dom
mistrza Franciszka też się pomniejszył, zapadł w ziemię. Zamieszkiwał go rozczochrany staruch, na
łańcuchach rwały się kundysy.

—106 —

-

Małolepszy? Franciszek? Nigdy tu takiego nie było. Pięć lat tutaj już siedzę. A ty, obwiesiu, nie

przepatruj kątów, bo psami wyszczuję.

W ślad za idącymi ku farze pociągnął i Jan. Wiedział, że w chustach związanych rogami kryją się brunatne
od jałowcowego dymu pęta kiełbas, kraszone jaja, biały chleb, czuł kruczenie w żołądku na myśl o
smakołykach przytajonych w świątecznych zawiązkach.

background image

Młodziutki zmierzch przyszarzał babie chusty, trzaskało miotając iskry ognisko rozpalone między
grobami. Niewiasty i dziewczęta poklękały długim, podwójnym szeregiem, rozpowijając święconki, każda
baczna, czy spadnie na nie kropla uświęcająca to, co postawią na wielkanocnym stole.

Stojąc w załamaniu farnej bramy, Jan czuł nieprzepartą pokusę, by skoczyć i porwać chustę sprzed którejś
z klęczących. Ma bystre nogi, znał tu niegdyś każdy przechód, nie zgonią go. Po prostu czuł smak
wędzonego mięsa i świeżego chleba zaczynionego na mleku.

Tak się zapamiętał w tym swoim myśleniu, że nie zauważył dziewczyny, która przystanęła w bramie.
Zerknęła na łachmany, na obłocone chodaki, na mimowolne oblizywanie warg językiem i chciwy ruch
grdyki.

-

Weźcie w imię Boże - ze swojej święconki podała Janowi kolorową kraszankę. - Bóg wam zapłać.

Obracał w palcach kolorowe jajko - rzędami wierzbowe kotki, a między nimi ordynkiem wyrysowane
kogutki.

Szkoda tłuc takie śliczności, ale głód przemógł, skorupka pękła z cichutkim trzaskiem. W wielkanocny
ranek wraz z innymi pociągnął do kościoła, stojąc w kruchcie między podobnymi sobie wyciągał o tym, że
nastał wesoły dzień, którego każdy żądał, i przyłączył swój głos do radosnego alleluja. Potem ludzie
rozeszli się do woniejących kołaczami, pieczenią i tartym chrzanem domów, a Jan włóczył się
opustoszałymi ulicami, przeklinając sa-

mego siebie za zwłokę. Kto mu w świąteczny czas pomoże? Kiedy zapuka do drzwi, miłosierni ludzie
dadzą żebrakowi nieco jadła, ale on jadła nie potrzebował, chociaż ssało go głęboko w dołku, aż chwilami
czuł mdłości. Łatwo mówić - przynieś gotowy grosz. Skąd? Jakiej się jąć posługi? Owszem, drew narąbać,
wody nanosić na koromysłach, to Jan potrafił, tylko za to płacą miską polewki, niczym więcej.

Pomyślał, że w wielkie święto ludzie gorzałką nie pogardzają, a chociaż napitego obdzierać grzech,
przecież Bóg wybaczy, bo to dla poratowania Ambrożego. W mieście nie można, obaczą, pochwycą
rabusia, ale gdzieś na uboczu, z daleka od ludzi, czemu nie?

Sam nie wiedział, jak zaszedł nad rzekę. Stara wierzba dalej pochylała krzywy pień nad wodą, czółno
mocował jak niegdyś konopny sznur.

Z kustów wyskoczył pies, zajazgotał szczerząc zęby i nagle skoczył na pierś Jana, polizał lica, zaskowyczał,
zapiszczał.

-

Nie bójcie się - wołała nadbiegająca dziewczyna. - Z uwięzi się urwał. Zaraz psa zaczepię.

Wydała się Janowi niezwykle urodziwa, podobna do świętych panien wymalowanych na kościelnych
ołtarzach. Kosa długa, gruba, że garścią u nasady nie obejmiesz, oczy jak ta woda wiślana, ni to błękitne,
ni to szare, brwi jak skrzydła jaskółcze. Aksamitny kształciczek obejmował utoczony stan, spódnice
szerokie, odstające, jeszcze po wierzchu haftowanym fartuszkiem przepasane.

background image

-

Ktoście, że pies was wita?

-

On ze mną z dawna znajomy.

-

Wczora was widziałam w bramie u fary. - Jak niegdyś powtórzyła pytanie: - Ktoście?

Nigdy nie poznałby Justysi, dopóki nie usłyszał jej głosu. Aż ręce wyciągnął ku niej:

-

Justyś!

—108 —

-

Ktoście? - spytała raz jeszcze z przestrachem. Lękała się obdartego, nieznanego człeka, który ją

imieniem wołał.

-

Nie poznajesz? My oboje jako siostra i brat rośliśmy.

Zawahała się, zrobiła taki ruch, jakby chciała uciekać daleko

od dziwnie gadającego człeka.

-

Jasia nie przypominasz? Pobok siedzieliśmy w łódce. Pieska ci dałem.

-

Jasia? - powtórzyła niepewnie i jakby to imię dodało jej śmiałości, zawołała w cały głos: - Toś ty

Jasio! Ten, co w świecie przepadł! Gdzieżeś się podziewał tyli czas?

-

Tam i gdzie indziej. Różnie.

-

Powiadali, żeś się w rzece utopił.

-

żyję-

-

Toć widzę. Wyglądasz, jakbyś po proszonym chlebie chodził.

-

Bo chodzę - odparł i zaraz zagadał prędko, czując, że się rumieni aż po czoło - Piękna panna z

ciebie wyrosła. Pewnieś już zmówiona?

-

A nie - i ona poczerwieniała.

-

Chyba kawalerowie oczu nie mają.

-

Może ja na królewicza jakiego czekam?

-

Nim doczekasz, wyjdźże, Justyś, wieczorem jak przódzi. Dawny czas wspomnimy. Potrząsnęła

głową.

-

Tatulo nie zezwolą. Jeszcześ się ze mną dosyć nie ugadał?

-

Nie. Gdybyś i do zorzy tu stała, jeszcze by dosyć nie było.

background image

-

Trzeba mi do chaty - spojrzała na pomroczniałą twarz Jana, dodała cicho: - Jak pójdę na nieszpór

do fary, czekaj przy bocznym wejściu. Głodnyś! Coś ci przyniosę. Tatulo węgorzy nawę-dzili. Odbiegła, a
pies pomknął za nią. Resztę dnia spędził niebaczny na chłód ciągnący od wody, po której unosiły się
jeszcze złomki kry, na piaszczystej łasze. Co przymknął powieki, widział przed sobą Justysię, szare oczy,
brwi wąziutkie jak jaskółcze skrzydła. Przyjdzie, jako rzekła? Nie przyjdzie? Wyśmieją ją ludzie, kiedy
obaczą, że z obdartusem, włóczęgą, żebrakiem gada.

—109 —

s

Tak mu teraz do Justysi jako do tego słoneczka na niebie. Próżno ręce wyciągać, nie dosięgniesz.

Nawet o głodzie zapomniał. Przesypywał przygarście piasku, patrzył na drobne ziarenka snujące się
między palcami, mieszające się z bezlikiem innych ziarenek. Co dotąd zrobił? Czego dokonał? Kim jest?

Jednak przyszła. Wetknęła zawiniątko zjedzeniem, chociaż się wzbraniał.

-

Czemu o proszonym chlebie chodzisz?

-

Mam kraść? Zbójować?

-

Możesz wyuczyć się czego. Do terminu pójść.

-

W moich latach? - żachnął się. - Próbowałem. Pędzili precz. Gęba, powiadali, zbójecka. Obrabuje

albo zarżnie. Tak powiadali, Bogiem się klnę.

-

Mógłbyś krewniaków o pomoc prosić.

-

Kogo? Sam jestem jak ten palec. Niczyj byłem i niczyj jestem.

Nawinęła koniec warkocza na palec, zamotała, szarpnęła.

-

Jest tu ktoś, kto ludzi szukał. Stoi w zajeździe przy Szewskiej ulicy. Pójdź, może ci się los odmieni.

Na farnym cmentarzu Jan najadł się do syta, wyssał nawet węgorzowe skórki, wymazał chlebem całą
tłustość. Potem, osłonięty kapliczną przyporą, prześpi noc śniąc o Justynie. We śnie uśmiechała się do
niego, nie pytała o nic, jakby rozumiała wszystko i wiedziała, że inaczej być nie może.

W drugie i trzecie święto kręcił się to przy farze, to przyryba-czej chacie, widział kilka razy z daleka
Justysię, ale zawsze w kompanii. Gdy mówiła do innych, gdy śmiała się, aż dławiło go w gardle ze złości.
To do niego powinna mówić, to pobok niego winna iść. Bliski był zastąpienia jej drogi, z. trudem się
powstrzymał. Jakie ma prawo dziewkę narażać na osławę?

Z tego wszystkiego zupełnie zapomniał o Ambrożym. Był gotów warować w wiklinach, aż znajdzie
możność następnego spo-

tkania. Bez końca rozpamiętywał, jak Justyna patrzy, jakie ma długie rzęsy, cień rzucające na liczko, jak

background image

między brwiami rysuje się mała kreska, jak za uchem zwija się niesforny pukiel, który się wysunął z ciasno
splecionego warkocza.

Widok proszalnych dziadów na farnych schodach uprzytomnił mu, że czas traci, podczas gdy Ambroży w
mierzwie pod Jasłami krwią odpluwa, a Zośka próżno wygląda pomocy przyrzeczonej. W zajeździe
rozmowa była krótka.

-

Znają cię w tych stronach, hultaju?

-

Ja tu przechodem.

-

Konno poradzisz jeździć?

-

Poradzę. - Na coś się zdała służba u Mikołaja!

-

Bronią robisz?

-

Robię. - Tu skłamał, ale przecież, jak dostanie szablę do garści, poradzi sobie jakoś. Gorzej z

samopałem, rusznicą, czy muszkietem, ale nie święci garnki lepią.

-

Język za zębami trzymać umiesz?

-

Umiem.

-

To staw się nad wieczorem. Wyjechali kupą już o gęstym zmroku. Na czele sadził przysadkowaty

mąż w czapce z czaplą kitką. Konia miał ostrego, więc i Jan, i drudzy mocno musieli poganiać swoje
szkapięta, by tamtemu dotrzymać kroku.

Gdy dojechali do ogrodzenia rozłożystego dworu, ten z czaplą kitą przykazał:

-

Wysadzacie drzwi, wpadacie kupą. Gdyby bronili, siec bez. litości. Za to płacę. Z jejmością ja

jeden będę gadał, wy nikogo nie dopuścicie, by przeszkody w dyskursie czynił.

Zrobili, jak przykazano. Zahukali, zawrzasnęli, by sobie dodać ducha, czeredą runęli do sieni. W środku
babi pisk, lamenty, ktoś z dworskich z rusznicy wystrzelił, zapachniało prochem i dymem.

W jeden pacierz zegnali służbę do czeladnej, podparli drzwi kołem, a wtedy przysadkowaty szlachcic
dopiero przekroczył próg.

—112 —

Alkierz okazał się zawarty na siedem spustów. Przysadkowaty dał znak:

-

Wywalajcie.

Zawrzasnęła białogłowa kuląca się między pościelami łoża. Przyciskając do siebie poduchę, rozglądała się
przerażonym okiem po zbirach, pewnie, biedna, ostatniej godziny czekała.

background image

-

Ponieważ w zapusty wzgardziłaś, waćpani, moją osobą, w taniec ze mną iść nie racząc, podczas

gdy innym tego faworu nie odmawiałaś, zezwolisz, że teraz w taniec pójdziemy.

Tak rzekł przysadkowaty do białogłowy dwornie się kłaniając.

-

Muzykanta umyślnie przywiozłem. A byłbym praw swoich wcześniej znacznie dochodził, tylko

mnie sprawy publiczne zatrudniały do pokąd. Racz wstać, waćpani, i bez ochyby w taniec ruszymy.

-

Zlituj się pan - białogłowa z trudem wydobywała głos ze ści-śnionego gardła. - W żałobie jestem.

-

Ale tańcować, waćpani, będziesz. Ja od swego nie odstąpię żadną miarą.

-

Pierwej umrę.

Porwał się ku białogłowie przysadkowaty szlachcic, wywlókł z łoża, w pół obłapił.

-

Graj, psi synu!

Zadźwięczała taneczną nutą bandurka. Przysadkowaty przy-tupnął, lecz nim zdążył uczynić pierwszy krok,
wlokąc za sobą białogłowę, ta mdlejąc osunęła się na ziemię.

-

Ocknij się, waćpani, przez miłosierdzie Boże, a nie, siłą zmuszę!

-

Jął poklepywać policzki omdlałej, przystawił jej niuch tabaki do nosa, leżała dalej niczym kłoda,

nieruchoma i cicha.

-

Jeśli nie po dobroci, to po niewoli waćpani się ockniesz i do tańca staniesz.

Chętnie by Jan odepchnął od niewiasty wąsatego pokurcza. Jeszcze jak się batożkiem na leżącą
zamachnął, ledwie zdołał na

—113 —

miejscu ustać. Za zapłatę służy, gdy rękę podniesie na chlebodawcę, grosza nie zobaczy.

Lecz batożek nie opadł, gdyż omdlała rzekła całkiem przytomnym głosem:

-

Okrutniku! Tyranie! Bij, morduj mnie, nieszczęsną, opiekuna nie mającą.

-

Wielką mi boleść sprawiasz, waćpani, gdyż rękę muszę podnieść na personę płci białej, którą

mam w szczególnej estymie. Ale tańcować ze mną będziesz, inaczej być nie może. Raczysz zezwolić, bym
ją do tańca powiódł?

Widząc, że chytrością, niewieścimi sztuczkami, łzami ni słabością nie zmiękczy napastnika, zezwoliła się
powieść w taniec, tak jak stała, w czepcu nocnym ze szlarami, w białym gieźle. Przetańcowali dwa razy
wokół alkierza (bandurka dźwięcznie sypała nutki), pokłonił jej się przysadkowaty i na dłoni całusa
wycisnął.

background image

-

Odpłaciłem za dyshonor waćpani osobliwszej mojej dobrodziejce. Teraz mam honor ją pożegnać,

służby moje usilne stale polecając.

Janowi wypłacono nawet więcej, niż mógł oczekiwać.

Przysadkowaty grosza nie dusił, pozbierani pachołkowie podejmowali go pod kolana, a on powtarzał:

-

Gęby na kłódkę, hołoto. Kto by pytał, niczegoście nie widzieli i nie słyszeli.

Chociaż serce ciągnęło, by na Justysię z daleka bodaj popatrzeć, zebrał się Jan w powrotną drogę. Tym
razem miał szczęście, bo wiaterek drogi podsuszył, a i powózka się nadarzyła w tę samą stronę idąca.

-

Pomarł - Zośka opuchła od płaczu. - Ledwie ostygł. Już mu, biednemu, nie trzeba niczego. -

Pochówek będzie miał przystojny. Powieźli trumnę ze świerczynowych desek do kościoła. Wystarczyło i
na pokropienie, i na dół, i na niezgorszą flaszkę okowity.

—114 —

-

Pijcie - zapraszała Zośka kościelnych dziadów, którzy czując okazję traktamentu zebrali się przy

ledwie co usypanej mogile. - Za pamięć dobrego człeka pijecie.

Ruszając grdykami dziadowie pociągali koleją z flaszy, zaś Zośka zawiodła żale po zmarłym.

-

Czego mnie opuściłeś, sokole jasny? Jakże bez ciebie żyć będę? Samą mnie, niebogę, ostawiłeś.

Na żal wieczny i płakanie porzuciłeś. Na tęsknicę pokarałeś. Gdzie tyś teraz? Czy łzy gorzkie widzisz?

Opłakawszy, poradziła Janowi:

-

Tyś młody, ja stara. Ruszaj w swoją stronę. Może się dola odmieni. Mnie nic nie potrzeba. Im

prędzej się z moim nieborakiem połączę, tym większa moja kontentość.

-

Ja was nie ostawię. Chcecie, do samej Warszawy pójdziemy.

-

Prawda, niegdyś w Warszawie żyłam, ale wracać próżno. Nie ma do czego i do kogo.

Zośka sama chce, by ją zostawić, więc Janowi wolna droga. Podarowałby Justynie korale, które tyle lat za
pazuchą nosi, korale matce przeznaczone, chronione w najgorszej biedzie, prędzej by sobie dał rękę
uciąć, niż je sprzedał. Może by łaskawiej spojrzała, może by się uśmiechnęła tak samo jak we śnie?

Ale nie mógł porzucić Zośki przesiadującej ciągle u mogiły. Niech by powiedziała, gdzie chce iść, wszędzie
ją zaprowadzi.

-

Czego chcesz, chłopaku? Pochowałeś przystojnie Ambrożego. Trumnę ma, dół własny, nie

wspólny z innymi. Mnie ci się trzeba odwdzięczyć. Jeno co ja ci mogę dać?

I zaparła się, że odzienie Janowi upierze i wylata. Kiedy ma między ludzi iść, lepszej doli szukać, niech się
godnie pokaże. Nie suknia zdobi człowieka, prawda to, lecz obdartusem każdy się brzydzi. Czas już nastał
prawdziwie wiosenny, gdy wylatane odzienie przepierze, w okamgnieniu wyschnie.

background image

Bieda tylko, że Jan nie miał nic innego do przewleczenia. Znalazła i na to Zośka radę. W zakolu rzeczułki
chaszcze gęste, niech się ukryje i poczeka, ciepło, szkody żadnej nie będzie.

Skądś zabraną kijanką wyklepała Zośka Janowe szmaty, rozłożyła na kamieniach, schną.

-

Tyś nie dziewka, ja nie parobek, żebyś się wstydał. Ja się odwrócę, bierz portki, nadziewaj i albo z

powrotem w krzaki, albo ostań i czekaj, aż zeszyję koszulę.

Rad, nierad postąpił podług jej rady. Już się miał brać ku ukryciu, gdy Zośka obróciwszy się, krzyknęła
wniebogłosy:

-

Panno Najświętsza!... Jasio!

-

Przecie wiecie, żem Jan! Nie słuchała ciągłe powtarzając:

-

Jasio... Jasio... - rozwiodła szeroko ręce. - Teraz już wiem, u kogo takutkie oczy widziałam... Ja ci

chrzestną jestem! Jasio... ciebie maluśkiego na rękach piastowałam! Maryjo miłosierna... Jasio...

8

o tym, że w wielkim mieście też człowiekowi niesłodko...

o

Im bliżej Warszawy, tym tłoczniej robiło się na trakcie. Ciągnęły ku stolicy wozy naładowane
osznurowanymi łubami, zaprzęgi wołów napierały na jarzma, wlokąc drzewo budulcowe, kamień
kosztowny łamany w Chęcinach, rumianą cegłę, dźwięczną jak dzwon. Ciągnęli kupcy, wędrowni
handlarze, bokiem traktu gnano ogromne stado gęsi w smołowanych bucikach na nóżkach, widno z
daleka. Toczyły się między wózkami, brykami, pół-koszkami, wasągami, kałamaszkami lustrzane karety o
wysokich kołach, zapuszczone firanki chroniły od ciekawości pospólstwa podróżujące persony. Za taką
karetą ciągnął cały tabor, wieziono pańskie łoże, pościele, zastawy, miednicę i dzban do umywania, kufiy
ze strojami, zwierciadło, by dostojny pan niewygód nie cierpiał w podróży.

W obie strony, od i do miasta przelatywali jezdni, rysią lub galopem, mało który krok zwolnił koniowi, tak
im było spieszno. W zajazdach czekały świeże wierzchowce, wymieniaj i pędź dalej.

Niemało kręciło się także żebraków, oszustów, wydrwigroszów, wszelkiego wędrownego ludku. Kroczyli
sobie poboczem, ustępując miejsca pojazdom, obsypani miałkim kurzem, wypatrujący z każdej
wysoczyzny dalekich wież Warszawy.

—117 —

-

Piękne miasto, wszystkiego dostaniesz. Kościołów dużo, pałace, kamienice - wędrowny kotlarz

objaśniał przygodnych towarzyszy drogi, Zofia i Jan słuchali, nie przerywając. - Zagadasz na ulicy do
znaczniejszej persony, to ci pewnikiem odpowie obcą mową. Pan miłościwy obcymi się otacza.

-

Wyście pana miłościwego widzieli?

background image

-

Gadali, że w karecie siedział. Karetę widziałem, pana miłościwego chyba nie... - Kotlarz podrapał

się w głowę. - Prawdę powiem, że jakoweś oblicze się za szybą pokazywało, może to król, może nie on.
Albo to wiadomo? Słyszałem, że pan miłościwy ma faworytnego pieska i to on z karety patrzył, mops go
nazywają. Po mojemu nie pies to był.

Zmęczywszy się upałem, kotlarz zaprzestał opowieści, narzekał, że w gardle zasycha, nie doczekawszy się
obietnicy poczęstunku, odszedł, by poszukać hojniejszych wędrowców.

-

Znałam ja dobrze Warszawę, gdym była w służbie Hefnero-wej i przódzi takoż. - Ugięta pod

ciężarem sakwy (za nic nie chciała powierzyć jej Janowi) dreptała Zośka, dla zmęczenia robiąc w mowie
przerwy, by tchu głębiej zaczerpnąć. - Bez mała dwadzieścia lat przeszło, ja już nie ta i Warszawa
pewnikiem całkiem cudza. Ale to być nie może, żeby wszyscy pomarli. Hefnerowa to raz - rozstawiła
palce do wyliczenia, zagięła jeden. -Małgorzata to dwa. Scholastyka, kucharka, to trzy. Józefek, którego
gospodyni na przewiady wysyłała, to cztery.

-

Sama powiadacie, że odnaleźć kogo w Warszawie to tak samo, jakby igłę w stogu siana odszukać.

-

Niech cię głowa nie boli, Jasiu. Zdaj się jeno na mnie. Odnajdziemy kogo trzeba.

-

Wiecie, że mnie w drugą stronę ciągnie. Zośka zatrzymała się i rzekła podnosząc głos:

-

Głupiś, Jasiu. Nie dadzą za ciebie dziewki, bo masz tylko aby łaty na tyłku i nic więcej. Zrozum,

głowo barania, że gdy odnajdziesz matkę, bogato cię wywianuje. Wtedy proś o pannę i do ołtarza.

-

Już kiedyś Mikołaj do matki mnie prowadził.

-

Będziesz mnie z takim szubienicznikiem porównywał? On to on, ja to ja. Kto cię do chrztu

podawał? Zdaj się na mnie, a nie pożałujesz.

Za rogatkami Zośka straciła zupełnie rezon. Zadzierała głowę przyglądając się wąskim frontom
kamieniczek.

-

Chyba nowe. Dawniej takich nie było.

Musieli wypytywać przechodniów o drogę, gdyż Zośka zbłądziwszy w sieć wąskich uliczek, pomyliła
wszystko. Kręcili się w kółko, przechodząc po kilka razy obok tych samych budynków i kramów. Na
dodatek Zośka bożyła się, że rozpoznaje dobrze, niechby tylko do rogu, a tam już z pewnością odnaj dą
dom Hefnerowej.

Wreszcie poddała się.

-

Znacie wielmożną panią Hefnerową?

Zagadnięty szewc-łatacz, przyklepując podeszwę odpowiedział półgębkiem:

-

Znać nie znam, ale słyszałem o takiej. Za wysokie progi na moje nogi.

background image

-Powiadajcie, gdzie jej szukać?

-

Zapytajcie kogo innego.

-

A dom? Hefnerowa miała dom. Trzy okna w szczycie. Brama wielgachna. Oficyny.

-

Dom niby i jest. Insi tam żyją. Weźcie się w prawo, skręćcie, odsieb, tam gdzie miski cyrulika

wiszą, dojdziecie do lawy z no-rymberszczyzną i zaraz za rogiem dom zobaczycie.

W bramie służący zamachał na Zośkę jakoby na uprzykrzoną kurę:

-

Żebrakom zabronione. Idźcie, babo, gdzie indziej. Nic tu po was.

Usiadłszy nad rynsztokiem, Zośka opuściła opuchnięte stopy i poskarżyła się nie tyle Janowi, co samej
sobie.

-

Obwiesić się czy jak? Nitka się zerwała, poznaj, gdzie koniec i gdzie początek... - Zapatrzyła się we

własne stopy, poruszała

—119 —

W

palcami, to patrzenie odwróciło jej myśli, plasnęła rękami. - Ot, durna! Może zakrystian coś wie, on z
Małgorzatą z dawna znajomy.

W pachnącej kadzidłem kruchcie dowiedzieli się mało wiele. Jeżeli Małgorzata nie pomarła, to mieszka w
jakiejś stancji nie opodal katedry. Cienko przędzie stara, koniec z końcem ledwie wiąże, nie wynagrodziła
Hefherowa wiernej służby, sobie zebrała całą tłustość, Małgorzacie zostawiła postną wodę. Bo teraz nie
ma wdowy po Hefnerze, tylko jaśnie wielmożna pani von Hefner, która u zakonnic na dożywociu,
powozem lustrzanym jeździ i wielka łaska, jeśli rękę poda do ucałowania.

-

Za wysokie progi. Nawet do rozmównicy nie wyjdzie - zakończył zakrystian. - Tam same wielkie

panie, każda ma pokoje oddzielne, służbę, stół osobny. Tam byle kogo nie przyjmują, ale pieniądz
najlepszy klucz, każdy zamek otwiera.

Następnego ranka Jan odmówił dalszego błądzenia po Warszawie dudniącej kołami karet i tupotem
poszóstnych zaprzęgów, rozwrzeszczanej głosami przekupniów, piaskarzy i woziwodów, szumiącej obcą
mową, jazgotem rajcujących kumoszek, zawodzeniem żebraków, piskami dzieci przemykających się
między pojazdami.

-

Nie pójdę nigdzie i nikogo nie będę szukał. Sam sobie los odmienię. Czyja matce mojej

potrzebny? Gdyby tak było, odnalazłaby mnie już wtedy, gdym był u Wojcieszki. ołnierzem ostanę. Na
żołnierza każdego biorą, byle wolnego stanu, a ja nikomu nie poddany.

background image

Próżno mu Zośka przekładała, że własne szczęście precz odrzuca. Może posłała Janowa matka do
Wojcieszki po synka, zaś baba kary się bojąc, nakłamała, że pomarł? Wie to Jan, czy matka mu krzywdy
nie wynagrodzi? Panem nie uczyni? Pewnie łez morze przepłakała za zaginionym, a tu patrzeć - znajdzie
syna zdrowego i urodnego.

-

Ona z wysoko urodzonych. Obejście delikatne, rączki bielut-

—120 —

L_

kie. Złotem za nią Hefnerowej płacili - zakończyła i dodała, żeby już do końca przekonać Jana: - Za
urodzonego każda dziewka pójdzie. Ta, którąś zmiłował, Panu Bogu podziękuje za szczęsny los. Na koniku
cisawym do niej przyjedziesz, w szkarłatnym kaftanie, z trzosem ładownym, zaraz cię poproszą na
poczesne miejsce.

Pokręcił głową Jan. Za wiele słyszał obietnic, co się nigdy nie spełniły. Już nie był niedolatkiem, który
wierzył, że wystarczy matulę odnaleźć, by się zło w dobro obróciło. Co mógłby powiedzieć tej, której nie
znał? Skrzywdziła go srodze, porzuciła na niedolę, wolałby być sierotą. Gdyby pomarła, pocieszałby się
tym, że go miłowała i tylko przez zrządzenie Boże opuściła.

-

Ani ja ją znam, ani ona mnie. Co nam do siebie? Tyle co nic.

Przed cekhauzem żołnierze stoją, czapy wysokie, wąsy szwar-cowane, muszkiety u nogi, ani przystąpić. Z
oficyjerów nikt odpowiadać byle przybłędzie nieskory, do wachmistrzów nie próbuj się zbliżać, oberwiesz
po karku. Wreszcie wywiedział się Jan, że trzeba werbowników szukać, lecz gdzie ci werbownicy, nie
powiedziano.

Przed karczmą niedaleko Warszawy natrafił na nich. Przy odwróconej dnem do góry beczce siedział
starszy nad rozłożystym karteluszem. Kilku żołnierzy kręciło się tam i siam, popijali piwo zdmuchając
pianę, liczyli pieniądze, zagadywali do dzieciaków, których wiele zbiegło się na takie dziwowisko.

Widział Jan, jak nadjechał jegomość w palonych butach, konia osadził i popędził przed sobą trzech
chłopków z baranimi czapkami w garści.

-

Jaśnie wielmożny pan Kiciński, dziedzic dóbr tutejszych -zwrócił się do drzemiącego przed beczką

werbownika - tych oto poddanych swoich oddaje w służbę wojskową. Sumy należne za nich upoważniony
jestem odebrać, na co pismo pana Kicińskiego przedłożyć mogę.

Werbownik umoczył pióro w inkauście i zaczął skrobać pracowicie po karteluszu.

-

Jako się wołają? - spytał.

-

Ten wysoki to Szymon, ów z blizną - Kuba, a ten co wilkiem patrzy - Mateusz.

Skończywszy pisanie werbownik pomacał mięśnie (tak się ogląda bydlątko na targ przypędzone), kazał
otworzyć usta, pokazać ręce, by potem nakazać owym trzem krzyżem kartelusz naznaczyć. Więc

background image

ujmowali po kolei pióro w sękate paluchy i wodzili ostrożnie, snadź nie nawykli do takiej czynności.

-

Zawrzeć czy swobodno zostawić? - spytał werbownika jeden z żołnierzy.

-

Ostawcie wolno. Ludzie poddani, gdzie uciekną? - werbownik zza beczki popatrzył w ślad za

odjeżdżającym jegomościem w palonych butach. - No, na dobry początek.

Albo przez kogo napędzana, albo z własnej woli podeszła do beczki srokata krowa, wyciągnęła pysk,
zamuczała.

-

Ady zapiszcie ją, sama się naprasza - wykrzyknięto z odsuniętego na bezpieczną odległość

wianuszka widzów. Chłopkowie i chłopianki woleli nie zbliżać się do żołnierzy, chociaż ciekawość
przywiodła ich pod karczmę.

Nagle z gromady wyrwała się para, mizerny chłopowina i rozrośnięta baba.

-

Raz kozie śmierć! Zapisujcie! - zawołał mizerny stając przed beczką.

-

Oj, nie zapisujcie - jęknęła nieoczekiwanie cienkim głosem baba. - Jako mu ślubną żonę porzucać?

-

Nadojadłaś mi. Zapisujcie!

Werbownik poskrobał się końcem pióra za uchem.

-

Niezdatnyś. Nie zapiszę.

-

A przez co tak? - oburzył się mizerny.

-

Zębów nie masz z przodu. Jak będziesz ładunki odgryzał? Szczerbatych zakazano zapisywać.

— 122 —

Janowi nie czyniono wstrętów. Wzrost dobry, postura okazała, zęby wszystkie. Machnął krzyż na
kartełuszu bez namysłu, co werbownik skwitował życzliwie:

-

Może i do gwardii trafisz, hultaju. Rosłyś. Dopiero po paru dniach odstawiono całą partię

rekrutów. Byli wśród nich tacy jak Jan, którzy zgłosili się dobrowolnie, byli poddani, których sprzedano w
kamasze, byli wreszcie i tacy, których podstępem nakłoniono do nakreślenia krzyża, uczęstowani gorzałką
zaczynali pić jako wolni ludzie, a kończyli jako żołnierze najjaśniejszego pana. Ci ostami lamentowali i
przeklinali swoją dolę, odgrażając się, że zbiegną przy pierwszej nadarzającej się okazji. Na ogół jednak
nowozaciężni milczeli, w pokorze przyjmując połajanki i sztur-chańce, jakich nie szczędzili werbownik i
żołnierze.

Rozdzianych oglądał wojskowy cyrulik, badanie ograniczało się do kuksańca pod żebra, klepnięcia po
ramieniu, szybkiego wejrzenia.

-

Zdrów, zdolny służyć.

background image

Podczas oględzin weszli oficerowie, któryś z rekrutów zarobił uderzenie trzciną za hardość, zresztą
trudno było wyrozumieć, o co chodziło, gdyż panowie nie gadali wcale polską mową, słowa, brzmiały
obco, szczekliwie, tylko śmiech był zrozumiały.

Można też było wymiarkować, że najważniejszy jest mąż w przylizanej na skroniach peruce, z harcapem
ujętym z tyłu w skórzany pokrowiec. Gdy zabierał głos, inni milkli, słuchali z uszanowaniem, mimo woli
prężąc się na baczność.

Spojrzenie oficera w peruce prześlizgnęło się po nowozacięż-nych, o coś zapytał, odszczeknięto mu w
obcej mowie, widocznie to chciał usłyszeć, bo skinął z aprobatą głową. Obrócił się na pięcie kwapiąc się
ku wyjściu, gdy nagle jego wzrok zatrzymał się na Janie, a dokładniej ha potrójnym krwawym znamieniu.
Wydawało się, że chce coś powiedzieć, wargi poruszyły się niemo, nie rzekł nic, a opuścił salę tak
pospiesznie, jakby przed czymś uciekał.

—123 —

Gdy zapisywano rekrutów w rejestr, wachmistrz przetrzymał nieco Jana.

-

Z mieszczan? Z chamstwa?

-

Nie wiem.

-

Czym się trudnił ojciec?

-

Nie wiem.

-

Jego imię? Gdzie żył?

-

Nie wiem.

-

Matkę jak wołano?

-

Nie wiem.

-

Mało wiesz - prysnął inkaust, wachmistrz zaklął nader szpetnie, co za porządki, rejestr prowadzić

rzecz skryby, pisz człowieku, kiedyś gramotny, a na żołd czekaj ruski miesiąc albo dłużej. -Nic nie wiesz,
łajdusie zatracony, tutaj ci się oczy otworzą.

Z początku uczono maszerować w nogę przy takcie werbla, by kroku nie pomylić. Rekruci przywiązywali
sobie do jednej nogi wiecheć siana, do drugiej pęk słomy i pilnie uważali, którą stopą postąpić na
komendę:

-

Słoma, siano, słoma, siano, równo, zgodnie, słoma, siano...

background image

Panowie oficerowie komenderowali wcale inaczej:

-

Links, recht, links, recht, links, recht...

Biada temu, kto rytm złamał, krok pomylił. Wachmistrz miał ucho jak ryś, oko sokole, zaraz winnego
wyciągnął z szeregu i uczył kijem rozumu, dobrze, kiedy słupek darował. A stało się przy słupku w pełnym
oporządzeniu, na ostrym słońcu, mdlały chłopy jak dęby, bo nawet nie wolno było odmienić postaw ani
nogi ugiąć w kolanie, by ciału dać odpocznienie.

Nie wiadomo, czy Jan częściej się mylił niż drudzy, ale prawie nie było dnia, by go kijem nie obito.
Wycinano mu stale pogębki, najbardziej zaś srożył się na niego pan oficer nazwiskiem Holtz.

-

Dummkopf! Sinnloser Grossmaul!

Krzyczał, tupał nogami, ale nie bił, do bicia wołał wachmistrza, który nie żałował Janowi ręki, kija ani
kopniaków. Jan razy

znosił pokornie, wiadomo, chcesz zostać żołnierzem, nadstawiaj skóry. Czasem jednak z trudem
powstrzymywał się od wyrwania podniesionego kija, sam nie ułomek, mógłby oddać wet za wet, nawet z
nawiązką. Nie tyle bolały go razy (do bicia był przyzwyczajony, garbowali mu skórę wszyscy, Wojcieszka,
jej chłop, mistrz Franciszek, Maciej, Mikołaj, starsi wiekiem służący w pałacu pana wojewody, ba, nawet
ślepy dziad potrafił boleśnie zmacać żebra kosturem), ile to, że jego karano najczęściej, za błąd i bez
błędu, za to, że za prędko wykonał rozkaz i za to, że za wolno, za to, że podniósł oczy na przełożonego i za
to, że patrzy w ziemię.

Jak tylko najcięższa, najbrudniejsza praca, zaraz przeznaczano do niej Jana. Wywalać nawóz ze sta-jen -
on, zagrzebywać zdechłego konia - on, czyścić latryny - on, zamiatać podwórzec, myć wschody - także on.

Gdy wyćwiczyli już marsz i przeszli do zwrotów, niektórym z żołnierzy pozwolono przy święcie wyjść na
miasto. Szykowali się do wyjścia, czyścili miałką kredą guziki, natłuszczali pasy i la-dawerki, przecierali
złote monogramy królewskie na giwerach, wszystko po to, by jak najdogodniej i najstrojniej prezentować
się na ulicach, by warszawskie dziewczęta pogubiły serca na widok takich junaków.

-

Krokiem z cekhauzu się nie ruszysz - oznajmiono Janowi, laki rozkaz zwierzchności.

Oficer w gładko przylizanej przy skroni peruce po prawdzie nic wyraźnie nie nakazał, ale niżsi stopniem
dorozumieli się łatwo, że zależy mu, by temu żołnierzowi za słodko w cekhauzie nie było. Innym też żyło
się nie po jedwabiu, musztra gorzej tortur, żarcie niby w świńskie koryto, sen na słomie, kary za byle co,
żołdu jeszcze nawet nie powąchali, a swobody tyle, ile niedźwiedziowi trzymanemu na krótkim łańcuchu.

-

Pysk wykrzywiasz jeden z drugim - perorował wachmistrz -a nie wiesz, jako się za pierwszego

Augusta służyło. Do kości nogi zdarłeś, bo buty spadły, żołd dwa lata nie płacony, jak padłego

—125 —

konia znalazłeś, toś jadł. Szwed następował, partia Leszczyńskiego następowała, Moskwa następowała,

background image

miesiąca spokojnego, bitwa za bitwą. I nie wiadomo, czy kontuzja, czy wiktoria. Kto z muszkietu
odstrzelon, komu armatni pocisk łeb urwał, kto usie-czon, kto z zarazy pomarł, od wody nieczystej, jadła
zepsutego, nie policzysz. Cieszcie się, takie syny, że czas spokojny.

Czasem dodawał w formie pociechy:

-

Pójdziecie na kwaterę, pojecie sobie i wywczasujecie się na sianie, hołoto. Teraz służby pilnować,

mores znać.

Jakimś znanym tylko sobie sposobem Zośka odnalazła Jana. Nie dozwolono jej mówić z nim, chociaż aż
klękała przed panem oficerem. Nie, nie i jeszcze raz nie. Coś krzyczała zza krat, gdy ćwiczyli zwroty, ale
co, Jan nie dosłyszał.

Z tygodni porobiły się miesiące. Coraz częściej Jan przeklinał chwilę, gdy poszedł do werbownika. Łeb
osiwieje, nim się jakiej rangi dosłuży. A będzie to Justyna czekała, gdy nawet jej nie wiadomo, że Janowi
luba?

Gryzłby się jeszcze bardziej, gdyby wiedział, że jaśnie wielmożny pułkownik pan Hieronim Ostrzewski już
powziął postanowienie.

-

Dałem był niegdyś parol nieboszczykowi, ojcu wojewodziny, że nikt z familii owego znaj ducha

nie obaczy ani nie usłyszy o nim. Kuzynka moja, wojewodzina, wypłacała znaczne sumy na moje ręce, cóż
grzech taić, rozeszły się one jakoś. Gdyby zaś ten przybłęda do niej dotarł, byłby kłopot z wyliczeniem się
z sum pobranych - wydmuchując nowy kłąb dymu z lulki przedstawiał sam sobie dalsze argumenty. -
Kuzynka ma teraz dożywocie na majątkach nieboszczyka, rodzina zmarłego tylko pretekstu szuka dla
obalenia testamentu. Miałbym wrogom krewniaczki miecz w rękę wsunąć? Jeżeli się wyda, że zbłądziła w
młodości, zaraz ją majętności pozbawią. I cóż to wreszcie takiego? Ilu podobnych ginie po gościńcach,
tonie w rzekach, pomiera od złego powietrza, traci życie w bójkach a zwadach? Nawet kiedy się mylę co

« 9_>

do osoby (ale przysiągłbym, że to ten), żadna szkoda się nie stanie, pewnie by w jakiej bitce karczemnej
żywot stradał lub opiw-szy się, w bagno poszedł. Zaś, przede wszystkim, słowo szlacheckie nie dym!

Tak uspokajając sumienie zawezwał pewnego człowieka, który podejmował się nader delikatnych usług.

-

Rzecz jest subtelnej materii.

-

Był kiedy wielmożny pan niekontent ze mnie?

-

Dlatego znowu asana wezwałem.

-

Ktoś znaczny?

-

...Nikt, ale... Je pense bien quo ce rustand peut etre bien am-barrassant.*

-

Je vous aiderai avec plaisir, monsieur colonel.**

background image

Uradziwszy rzecz, wielmożny pan pułkownik porzucił rozmyślania o zdawaniu rachunków. Ile razy widział
dno w swojej kalecie, tyle razy raczył wojewodzinę opowieściami, że chłopcu przy-godziłoby się nieco
grosza. Kształcił się więc Jasio w kolegium jezuickim pod zmyślonym nazwiskiem (patent na owo
nazwisko nader był kosztowny), wysłał go w podróż w cudzoziemskie kraje wraz z preceptorem (krainy
niemieckie, Niderlandy, Francja) i pozostawił tam czas niejaki dla ogłady manier i nauki języka.
Wojewodzina łożyła na stroje, kolaski, broń, księgi, wierzchowce, a wielmożny pan pułkownik bez
ociągania przyjmował. W stosownym czasie przekazał wieść smutną, zmarło się chłopięciu pełnemu
najpiękniejszych zalet, śmierć bezlitosna nie wybiera, ścina kwiat młodości tak, jak ususzoną mnogimi
latami łodygę. Przedstawił nawet wojewodzinie preceptora, który był obecny przy zgonie młodzianka.
Ten wymownymi słowami chwilę żałosną opisał, przydając, że wysiłki najbieglejszych medyków na nic

* Sądzę, że ten prosiak może narobić wiele kłopotów. ** Zrobię to z przyjemnością, panie pułkowniku.

— 127 —

się nie zdały (rzekomego preceptora odnalazł jaśnie wielmożny pułkownik w lochu, był to kleryk, który
sukienkę zrzuciwszy, jął się wcałe niepięknego procederu łupienia podróżnych na gościńcu).

Już i wspominać nie warto, że nim Jasia do kolegium rzekomego posłał, wielkie sumy pobierał na jego
odnalezienie, żadnych zresztą poszukiwań nie podejmując.

Rzecz rozważając sumiennie, sama wojewodzina narzuciła się z talarami. Gwałtem je dawała, płakała, gdy
odmawiał. Brał, kto by nie brał? Zmyślonymi opowieściami raczył krewniaczkę dopiero później, gdy
zaczęła się natarczywie domagać wciąż nowych wieści.

Ale boleść jej podzielił, pocieszył, wymownie opowiadał o niezbadanych wyrokach opatrzności,
przytoczył wiele budujących przykładów, sprawiając, iż dawna skrucha i nabożność wojewodziny
przemieniły się w dewocję. Odtąd nie on korzystał z dostępu do trzosa jaśnie oświeconej, a wszelkie
klasztory, kościoły, kwestarze, kaznodzieje i misjonarze. No i dobrze, niech czyni dzieło miłosierdzia, tylko
niech nigdy nie pozna prawdy.

Aby prawda jej nigdy nie doszła, żołnierz Jan musiał zniknąć. Mała strata, krótki żal. W opowieści umarł
już dawno, czas, żeby stało się to w rzeczywistości.

Z wyrachowaniem sprawił, że Jan stał się zakałą roty. Ucieszą się kompani, gdy zniknie bez wieści, nie
będą dochodzili przyczyny.

I byłoby się wszystko potoczyło z góry wytyczonym torem, gdyby nie porucznik Wirski.

Widząc Jana okładanego trzciną przez Holtza, uniósł się, stanął w obronie krzywdzonego, a wreszcie
przybrał Jana za ordynansa. Jaśnie wielmożnemu pułkownikowi nijako było zakazać, nie chciał zdradzać
zainteresowania losem zwykłego gejmana. Tego tylko brakowało, żeby ktoś później połączył zaginięcie
tego właśnie żołnierza i fakt, że o jego losie postanowił sam pułkownik Ostrzewski.

— 128 —

background image

-

Zbądźcie urazy, herr Holtz. Oddajcie tępaka Wirskiemu. Prędzej czy później on także sięgnie do

kija, kiedy się przekona, jaki skarb wziął sobie do posługi.

Minąwszy rogatki Jan podążał sporym kłusem za biegunem pana porucznika Wirskiego. W równych
prawie byli latach, porucznik przystępny i łaskawy, skłonny słowo z żołnierzem niby z równym sobie
zamienić.

-

Za co kije zbierałeś? Leniwyś czy głupi?

-

Melduję, że rozkazów nie rozumiałem.

-

Pan miłościwy z niemieckiego rodu, przeto nie dziwota, że cudzoziemcom komendę powierza.

-

To nasz król nie Polak? - zdumiał się Jan zapominając o należnym uszanowaniu dla rozmówcy. -

Obcy jest?

-

Obcy.

-

Przez co tak?

-

I tak tego nie pojmiesz. Sami pana obcej krwi na tron powołaliśmy - miarkując kroki biegunowi

dodał bez troski o to, czy Jan zdolny zrozumieć: - Nie nasze sprawy król miłościwy ma na uwadze, a że
flegmatycznej kompleksji i przyciężkiego dowcipu, insi za niego władają.

Nie spytał Jan, kto ci insi, pokiwał w milczeniu głową dziwując się temu, co usłyszał.

-

Kompanom twoim i tobie krzywda od obcych się dzieje, lecz i to przydać trzeba dla

sprawiedliwości, że całkiem inne teraz w wojsku ćwiczenia i porządek. Twierdze dobywać, aprosze i
szańce sypać, z dział bić, podkopy czynić, zakładać miny, żołnierza musztrować, tego nam się od obcych
uczyć. I nie tylko tego. Widziałeś może manufaktury farfury, sukno, proch, oręż i wszelkie dobra
wyrabiające?

-

Melduję, że nie widziałem.

-

Obaczysz, coraz więcej ich po ziemiach Rzeczypospolitej. Wielu na nowe porządki wyrzeka, gada,

że ojcowie i dziadowie żyli bez onych wymysłów, lecz mnie się widzą potrzebne i pożyteczne.

—129 —

background image

Niewiele pojął ordynans, choć wdzięcznym sercem to przyjął, że mówiono do niego, jakby był zdolny
rozumieć. Dotąd znał tylko obelgi, połajanki i słowa cedzone z partesu.

Zresztą i porucznik Wirski czasem w gniewie rękę na ordynan-sa podniósł, słowem obelżywym go łając.
Wszelako miarkował swój gniew, a czasem, jako i teraz, do konfidencji przypuszczał. Tym razem jechał
młody oficer z pismem hetmańskim nakazującym dziedzicowi włości pobliskich Warszawie przyjąć na
kwaterę dwustu ludzi. Wiedział, że sprawa łatwa nie będzie, wykręcali się panowie od tej powinności, a
po cichu gadano, że takie przysłanie wojska na leże i prowiant to zemsta któregoś z zauszników
najjaśniejszego pana, gorsza od banicji albo wyroku trybunalskiego.

-

Jeżeli przyjmie mnie jaśnie wielmożny pan Mieleszko, ty nie odstępuj mnie na krok - Jan

przytaknął skinieniem, tak, rozumie. - Zostań u drzwi, a pistolet nabity miej w pogotowiu. Będzie na
służbę wołał albo sam do szabli się porwie, w powałę strzel na postrach, może się umityguje.

Do szabli panu Mieleszce nie było spieszno, ale spurpurowiał na licu i krzyczał głosem donośnym jak
bojowa surma, aż dźwięczały szkła rozstawione na kredensie.

- Kardynalne prawa szlacheckie gwałcą! ywcem mnie ze skóry łupią! Odpowiesz za to, panie oficyjerze! Ja
do samego najjaśniejszego pana ze skargą trafię! Jest jeszcze prawo i sprawiedliwość w nieszczęsnym
tym kraju!

Gdy krzyczący zamilkł, porucznik wszedł w kwestię, głosu nie podnosząc, lubo mówił z naciskiem a
wyraźnie:

-

Przypominam wielce mnie miłościwemu panu, że powinnością właścicieli dóbr jest utrzymywanie

wojsk koronnych tako przez wikt i obroki, jako przez pomieszkanie. Przeto i wielce mnie miłościwemu
panu dobrodziejowi nie wolno się uchylać, gdy na niego porządkiem kolej przyszła.

-

Już to nie wasan będziesz mnie powinności obywatelskich uczył! - Z portretów popatrywali

surowo antenaci gospodarza

—130 —

*w

4 w

strosząc wąsy, wytrzeszczając oczy. - Młokos, co mu mleko nie obeschło pod nosem!

-

Racz tedy wyznaczyć, wielce mnie miłościwy dobrodzieju, termina, w których wojsko przyjmiesz

na leże.

-

Prędzej mnie piorun spali, niż jednego darmozjada tu wpuszczę! - Chociaż to się wydawało

niemożebne, spurpurowiał jeszcze bardziej na obliczu, zda się, za moment padnie apopleksją tknięty. -
Zaś, wasan, panie oficyjerze, wynoś się stąd, bym nie musiał ludzi przywołać.

-

Żołnierz mój waćpana dobrodzieja na muszce pistoletu trzyma. Ludzi wołać nie radzę.

background image

-

To gwałt! To zamach istny! Rozbój prawdziwy!

-

Oznacz, waćpanie dobrodzieju, termin, a zaraz go od swojej obecności uwolnię. - Wynoś się,

zuchwalcze!

Najwidoczniej oswojony z takimi sytuacjami, porucznik westchnął i jął rzecz po porządku wykładać, jakby
gospodarzowi nie była wcale znana.

-

Gdybyście uchwalili waćpanowie sumy stałe na utrzymanie wojsk, nie musiałbym i ja, i drudzy o

leże i prowiant prosić. Nie wstyd to, że defensorzy ojczyzny o proszonym żyją chlebie? e żołnierze,
niebożęta, żołdu przez lata nie widzą? e buty dziurawe, kolety sparciałe, broń nieledwie wiktorie
Sobieskiego pamiętająca?

-

Ja urzędy piastuję, których waćpan nigdy nie dostąpisz, przeto amor patriae znaną mi jest, a gąb

próżnych żywić nie będę. Zawieź wasan tę odpowiedź swojej zwierzchności.

Osnuci kurzem szarym, miękkim jak futro, kłusowali na powrót ku miastu, do Jana dolatywały gniewne
słowa młodego oficera, który teraz dopiero rankorowi folgował, wykrzykując w takt uderzeń kopyt o
piaszczysty trakt:

-

Pozwij takiego, to z pola, sprzed nieprzyjaciela, zbiegnie! -Z przydrożnej wierzby porwała się

sroka, zapadła w krze, mignęło czernią i bielą. - Pierzynę na bój powiezie, sagan z bigosem, pa-

—131 —

sztetnika, farfurowy urynał! Grosza na potrzeby publiczne także skąpi! Kto rękę wyciągnie, ten nasz kraj
poszarpie, bo gdzie obrońcy? Dziw wielki, że nieprzyjaciel nie następuje, bośmy jak jabłko przejrzałe,
które wraz spadnie z gałęzi, byłeś tylko dotknął...

Z rankoru bódł porucznik bieguna ostrogami, aż na kieł wziąwszy, pomknął wyciągniętym cwałem,
zajęczała ziemia, spod tętniących kopyt wzbił się obłok kurzu przysłaniając jeźdźców. Jan na próżno starał
się dotrzymać kroku, szkapę pod sobą miał jaką taką, lecz gdzie jej do oficerskiego wierzchowca.
Chrapało koni-sko z wysiłku wyciągając susy, piana z pyska, boki zmydlone.

W pierwszej chwili Jan nie pojął, że słyszy strzał. Dopiero gdy odgłos się powtórzył, zyskał pewność. Miał
pistolet nabity za pasem, drugi w olstrach. Zbójów przy traktach zatrzęsienie, może więc obstąpili
porucznika...

Już miał szkapę do biegu ponaglić, gdy ściągnął wodze. Uchem ułowił daleki tętent, widno wymknął się
młody oficer, koń rączy wyniósł z obieży.

Jeżeli zasadzka na drodze, cóż tam po nim? Myśl szybka jak błyskawica przemknęła przez głowę: sam jest
po raz pierwszy od dnia nieszczęsnego, gdy się w ręce werbowników oddał. Wystarczy skierować szkapę
w bok, pomknąć miedzami, duktem leśnym, przez bose stopy udeptaną steczką, gdzie śladów kolein nie

background image

widno.

Pomyśli Wirski, że zbóje Jana ustrzelili, może nawet każe szukać. Niech będzie, szkapę puści wolno, na
kłębie znaki ma wypalone. Nogi także zaniosą, gdzie trzeba. Odzienie jakieś znajdzie, pora ciepła,
nietrudno z płotu ściągnąć. Brał kiedyś, weźmie i teraz, jak mus to mus.

Nawet pacierza nie trwało. Nierozkiełznaną szkapę klepnął po karku i nie patrząc za nią, skoczył w zarośla
czeremchy, kalin, trzmieliny, zamlaskało pod stopami błoto. Przeskakując z kępy na kępę, przemierzył
podmokłą łąkę. Las zamknął się nad nim ciemnym dachem.

—132 —

Jaśnie wielmożny pułkownik Ostrzewski stukając niecierpliwie palcami słuchał meldunku.

-

Gamoń z waćpana. Gamoń i niezguła - spod oka popatrzył na wyprężonego jak struna młodego

oficera. - Z misji wróciłeś waćpan z niczym, ołnierza straciłeś.

-

Pokornie melduję, że strzelano do nas. Tamten pewnie ubity albo ranion, bo koń jego z pustym

siodłem po paru stajach mojego doszedł.

-

Chwalić się czym nie ma, że oficyjer przed zbójami uciekał, aż się kurzyło. - Postukujące palce

znieruchomiały, głos złagodniał: - Onego, gdyby był znaleziony, pogrzebać bez rozgłosu.

-

Melduję, że mi dziwno, że na kilka strzelań od rogatek przy-taili się zbóje.

-

Małoś wasan jeszcze na świecie widział. W mieście Paryżu strach chodzić w biały dzień. Dobrze,

że to w wasana kula nie trafiła. Cóż, jeden prostak mniej, jeden więcej...

9

O tym, ¿e nieszczęśliwe miłowanie takoż duszę uclrę.£zza...

Rumianolicy swat przestąpiwszy próg przeżegnał się ku świętym obrazom, a potem, jak zwyczaj każe,
zapytał rybaka, który nie podniósł oczu od wiązanej sieci.

-

Zginęła nam jałowica. Nie widzieliście jej?

-

Jako żywo, waszego bydlątka tutaj nie ma. - Wtykając szydło w przygarść konopnych nici, Marcin,

ojciec Justyny, pokłonił się gościom. Było ich dwóch, swat i Wincenty, rzeźnik. - Ale zapraszam,
spocznijcie z drogi.

-

Siąść zawsze można, ale rzeknijcie to, Marcinie, utargujemy co u was?

-

Ano, obaczymy.

Goście zasiedli ciasno obok siebie, rozglądali się po izbie, czysto, polepa umieciona, powala wybielona,

background image

piec polepiony gliną, znać rękę gospodyni.

-

Chociażeście wdowiec, Marcinie, macie wy z córuchny pociechę i wyrękę. Robota w rękach jej się

pali.

-

Czyście nie przechwalili? Do miski pierwsza, do roboty piasek w rękach. - Wypadało odmawiać

konkurenta, ganić córkę, w całym szukać dziury. - Bez matki chowana, więc nie dziwota.

-

Nie powiadajcie, i robotna, i pobożna, i urodna.

-

Lewą nóżką powłóczy, oczka, zda się, oparzyste.

-

E, gadacie! Najlepszego kawalera godna - nieznacznie swat szturchnął pod żebro Wincentego na

znak, że przechodzi do sedna sprawy. - I znalazł się kawaler, że lepszego nie znajdziecie, choćbyście całą
ziemię obeszli.

Posypały się słowa, jak groch o rzeszoto, swat znany był ze sztuki przekonywania, językiem obracał niby
wiatrak śmigami, a tak prędko, że słuchający całkiem się gubili w tym zalewie.

-

Kawaler jak świeca, postawny, cetnar na plecy bierze, pół wieprzka jedną ręką podnosi. W

bractwie jest chorążym, przy procesjach baldachim nad celebransem nosi, ludzie go szanują. O jatce nie
wspomnę, bo każdemu znana, tak samo jak dom murowany przy rynku.

Gadając swat rozglądał się; rychło li przez izbę przejdzie dziewczyna? Pewnie, że pannie nie przystoi na
przyszłego narzeczonego się gapić jako ten wół na malowane wrota, ale wejść powinna, poprawić
pogrzebaczem żar na palenisku, z wiadrem z kąta wziętym pójść po wodę, oskubać uschłe listki mirtu,
panieńskiego ziela.

Zdziwiłby się swat i to mocno, gdyby wiedział, że Justyna ani nie przykłada ucha do drzwi, by lepiej
słyszeć, o czym radzą, ani przez szpary nie podpatruje niezwykłych gości. Po prostu siedzi w bokówce,
ręce złożyła na kolanach, odrętwiała i obojętna, jakby nie o jej losie postanawiano.

-

Przepijemy na zgodę?

Rybak podrapał się frasobliwie w głowę, westchnął i powiedział:

-

Statek domowy dostanie, przyodziewę, kożuch, pierzynę. Krowę dam, ale groszem gotowym nie

wywianuję.

-

A czy my się o wiano targujemy? Kawaler tak sobie waszą córuchnę upodobał, że niczego nie

żąda - zaterkotał swat za siebie i za milczącego Wincentego. - Wołajcie, Marcinie, dziewkę, niech
narzeczony oczy ucieszy.

Uznał snadź rzecz za postanowioną, już na stole stanęła flaszka.

- Rusz się, jegomość, ojcu za dziewkę podziękować - popchnął obcesowo rzeźnika. - Pod nogi podejmij.

background image

Konkurent obłapił Marcina za kolana niedźwiedzim uściskiem, chłopisko było nieruchawe, niemowne, ale
krzepkie nad podziw.

-

Justyś!

Mimo wezwania drzwi od bokówki pozostały zawarte, jakby nie było tam nikogo, żadnych kroków,
żadnego głosu, martwa cisza.

-

Justyś! - Wszyscy trzej wlepili wzrok w nie oheblowane deski. Rzeźnik przełknął głośno ślinę.

-

Może panna Justyna nie zechce? - zaszeptał do swata, ten zaś aż wykrzyknął z oburzenia:

-Jegomość siedź cicho, bo rzecz całąpopsowasz! To nie dziwna, że się dziewka wstydzi, wstyd
najpiękniejsza ozdoba panieńskiego stanu. Niech ochłonie, a wnet ją między nami zobaczymy.

Na wyraźny rozkaz ojca, który wszedł do bokówki, dziewczyna nie poprawiwszy warkocza, nie
przewlekłszy codziennej przy-odziewy, stanęła na progu.

Od dawna wiedziała, że ojciec tego konkurenta wdzięcznym sercem przyjmie, majętny, niestary,
szanowany w mieście. Dla ry-baczej córki szczęście prawdziwe, wrogiem byłby rodzonej dziewki, gdyby
zalotnika odmówił.

-

Ten nie, ów nie, tamten nie - grzmiał Marcin zdjęty złością na kaprysy Justyny. - Lepszego nie

znajdziesz! Co ty myślisz, że książę jaki albo i królewicz będzie się swatał? Ja wieczny nie jestem i chcę cię
widzieć za godnego człeka wydaną.

Może przez to, że matka już dawno odumarła Justynę, trudno się było dogadać rybakowi z jedynym
dzieckiem. Niewieście zawsze łatwiej do panieńskiego serduszka trafić, on na darmo gadał jako ów dziad
do obrazu. Potulna, zgodna córka zacięła się w uporze. Czemu tak? Przez co?

-

Jeżeli ci w myślach stoi ten szubienicznik, z którym cię ludzie widzieli, to ja cię rozumu nauczę

własną ręką! Z wolą czy po niewoli, pójdziesz za Wincentego!

A Justyna sama nie wiedziała, czy czeka na Jana, czy nie czeka. Gdy zbiegała po wodę, rozglądała się
wokoło, jakby pragnąc, by zza krzywego pnia ukazał się ten przepadły w świecie... Gdy szczekał Łatek,
wyglądała za próg, nuż to on nadchodzi... Sama wyśmiewała swoje wypatrywanie. Na kogo czeka? Na
żebraka, włóczęgę, na obcego człowieka, który nawet nieświadomy, że chciałaby go uwidzieć, zamienić
kilka słów, jak niegdyś pójść z nim po białym piasku łachy nad szarą, wiślaną wodą.

-

Latawiec, płanetnik istny - przekonywała samą siebie. - Rok prawie minął, ani widu, ani słychu.

Ładne miłowanie w świecie się tracić, znaku o sobie nie dać.

Prawił jej to Jan o miłowaniu? Nie prawił. Chwalił, owszem urodę, prosił o spotkanie, ryby ze smakiem
zjadł i ruszył przed siebie, tam gdzie droga prowadziła. A ona, głupia, ledwo szelest w wiklinach usłyszy,
ślad stopy zobaczy na brzegu, w głos by go wołała.

Ojciec, człowiek roztropny i doświadczony, nie próżno przed nim przestrzega. Ma sobie Justyna życie

background image

zawiązać? Na dziadowanie, biedowanie się skazać? Najlepsze lata przesiedzieć na przyzbie wypatrując,
czy miły nie powraca? Siwego włosa przy tym czekaniu dojść? Ojcu się przeciwić?

Pamiętna, na to wszystko skinęła głową, że przyzwala, przepiła do Wincentego i wymówiwszy się byle
pozorem, wróciła do bokówki. Zapatrzyła się w sine sople wiszące u okapu, długie i ostre jak noże,
wychuchała w małej szybce otwór, spojrzała na śnieżne czapy na wierzbach, w puch nie dotknięty
niczym, błękitnawy i lekki.

-

Już słowo dałam - odezwała się głośno.

Twarda jesień, zimowe mrozy to nie pora na wędrowanie. Dobrze jest. przejechać sanną wyślizganym
traktem, ogrzać się

w karczmie przy sutym ogniu na kominie, by zatuliwszy się po szyję baranicą pospieszyć dalej w
dzwonieniu janczarów, parskaniu wy stałych koni, skrzypieniu zamrożonego śniegu pod płozami.

Kto ma tylko nogi, dziurawą kapotę na grzbiecie i ani grosza przy duszy, ten mroźny czas winien
przepędzić w bezpiecznym schronieniu.

Poszedłby Jan do Justyny na nic się nie oglądając, tylko jako noce przepędzać w farnej kruchcie (jeżeli
kościelny precz nie wygoni) i żyć z dnia na dzień tym, czym ludzie obdarzą i co w rękę wpadnie? Miasto
niewielkie, zaraz by ją wieść doszła. Chciałby inaczej Justynie się pokazać, nie dziad proszalny, nie
włóczęga, ale ktoś, kogo sadzają na poczesnym miejscu.

Ciągle mu się wydawało, że Justyna czeka na niego tak, jak on tęskni do niej. Stara wierzba okrywała
niegdyś ich dwoje swoim cieniem, gwarzyła im ta sama woda, śpiewały te same ptaki, dzielili się tą samą
kromką chleba, jeden kęs ona, drugi on. On, Jan, pamięta wszystko, nawet czerwony gałganek wpleciony
w cienkie warkoczyki, podrapane przez kolce jeżyn bose nóżki, zerwany obrąb spódniczki zwisający jak
ogonek. Czy Justyna także pamięta? - Justyś, siostrzyczko - szepcze do siebie Jan, z tym szeptem zasypia,
tym szeptem wita wstający dzień. Powiadają, że dobre słowo daleko białym gołębiem doleci, niech je
wiatr zaniesie nad wiślaną wodę, przez opadający śnieg niech wypisze zamrozem na szybce jego imię.

Zimą kamienieją w ludziach serca, każdy rad się w domu zawiera, dymy kładące się po burym niebie
przypominają o perko-cie gotowanych krup, skwierczeniu sadła, pieczonych karpielach, kwaśnej polewce
z kapusty, do której kraje się z wielkiego bochna grube pajdy i wtyka w wyciągnięte dłonie, naści, jedz na
zdrowie. W srogie, lute miesiące nikt nie chce pod swoim dachem obcego, nowej gęby do miski,
przednówek nie za górami.

- Niech Bóg opatrzy - tymi słowami wypraszają sprzed progu Jana i dodają: - Mnie w warsztacie nikogo do
pomocy nie trzeba!

—139 —

background image

-

Albo: - Bieda aż piszczy, na co mi pomocnik? - Albo: - Czeladnika tobym wziął, w termin chętnych

muszę przeganiać. - Albo:

-

Umiesz ty co? Nie? Czemu ludziom po próżnicy głowę zawracasz?

Do pańskich dworków i dworów Jan wcale nie zachodził, tam czeladzi jak igieł w boru, przebierają niby w
ulęgałkach, byle pachołek czy hajduk ma być szlacheckiego stanu, a wybierać mają z czego. Jest, a jest tej
szlachty, co szablę na sznurku nosi, buty wkłada dopiero na kościelnym progu, ale pyskuje po sejmikach,
za największy zaszczyt mając, choćby na szarym końcu, lecz przy pańskim stole, przycupnąć. Kiedy komu z
panów trzeba ludzi do grubszej posługi, po kmiotków posyła, pańska wola większa od Bożej, boć Bóg
daleko, pan zaś blisko. Mieliby brać cudzego, gdy własny zrobi, co nakażą?

Do chłopskich chat też nie ma po co pukać. Tam tylko czekają, by mniej łyżek sięgało do miski. Uświerknie
małe dziecię, pomrze stary, uciecha, dla innych zostanie więcej. Kmiotkowi w niczym pomocy nie
potrzeba, wołka sam napasie, dzieciaki chrustu naniosą, bukwi zbiorą i żołędzi dla wieprzka, baba
załomocze ramą warsztatu, przy mdłym żarzeniu piskorzowych prątek utka postaw płótna, sama ześciboli
zapaski, kapoty, koszule.

Lecz są po wsiach i ludzie wolni, dostatniej żyją, to im obracają się skrzydła wiatraków, dudni woda pod
młynowym jazem, sapią kowalskie miechy.

- Możesz stanąć do obdzierania skóry - garbarz przypatrzył się Janowi, nie zapytał o nic, chociaż inni
wypytywali się gorzej ni-źli w sądzie. - Pomarło się temu, który to robił, chorość uderzyła nagła, ta, co się
jej od padłych bydlątek dostaje. Chcesz, stawaj.

Jan chciał. Jeszcze w żołnierskim kolecie poprzysiągł, że ręki już wyciągał nie będzie. Obciągając ze skóry
żółte żebra zdechłego wołu, pocieszał się myślą, że od czegoś trzeba zacząć. Przekona się majster, że Jan
chętny i usłużny, zdolny za czterech pracować, do terminu przyjmie, radą dobrą wspomoże.

— 140 —

W garbarni patrzył bacznie na skrobanie mizdry, kąpiele skór w wielkich kadziach, suszenie, zwijanie.
Podglądał, jak sporządzają odwar z dębowych wiórów i kory, jak śliskie, czarne zwoje mokną w garbniku,
jako je odsączają, ugniatają drewnianą prasą, naciągają na leszczynowe pręty.

Po dwóch niedzielach garbarz przegonił Jana precz. Zginęła skóra, podejrzenie padło na obcego.

- Czyś winien, czy nie winien, zbieraj się. Źle ci ze ślepiów patrzy.

Kiedy się obcy basior zbliża do watahy, wilcy na niego kłapią zębami, chociaż on tego samego rodu co
one, tej samej maści, wzrostu i siły. Jeśliś dotąd samopas chodził, nic ci do nas, warczą, przepędzaj ą j ak
naj dalej.

Jako opowiadać cudzym ludziom o losach, doli, niedoli, o tym, jak przechodził z rąk do rąk, durny
niedolatek, który własnego nie miał rozumu? Jak tęsknił do matuli? Jak korale dla niej chował za
pazuchą? Jak śnił o szuraniu ożoga, którym się węgle w chlebowym piecu przegarnia, o zapachu chleba,

background image

dłoniach, które ten chleb dzielą i podają.

Było źle, było i lepiej, trafiał na dobrych ludzi. Dotąd pamięta, jak mistrz Franciszek rzekł, że skoro Jasio u
niego, to swój, nie niczyj. Ślepy dziad ostatnim kęsem się z nim dzielił, Zośka i Ambroży radowali się z nim
i smucili.

Ale przede wszystkim była Justyna, mała siostrzyczka, której zawierzył swoją tajemnicę i którą prosił, by
na niego czekała. Ta sama Justyna spotkana po latach, równie bliska jak wtedy, jeno stokroć bardziej
upragniona, podobna królewnom z dawnych bajęd Drabar-kowej, baby znachorki. Nieznanemu
włóczędze dała kraszankę, żebrakowi przyniosła jadło, przyjacielowi przyniosła pocieszenie.

W bajkach junak dosiada siwka-złotogrzywka, by gwiazdę zdjąć z nieba, wykrada Kościejowi zaklęcie
zatajone w jaju, ukrytym w sroczym gnieździe na ostrowie pośród wielkiego morza, zwycięża okrutnego
smoka lub przywołuje na pomoc borowego

zwierza: niedźwiedzia, wilka, rysia, rosomaka albo diabłu karte-lusz podpisuje i złoto diabelskie w worze
do dom przynosi.

W bajkach niemożliwe jest możliwe, prawdziwe - nieprawdziwe, zwyczajne - niezwyczajne. W życiu
Janowi nic się nie spełniło. Bóg litościwy, chyba tej jednej pociechy nie odmówi, pozwoli zobaczyć
Justynę.

W przypadkowej kompanii dowiedział się, że biorą ludzi do pracy w wytwórni farfur.

- Tam robota gorsza od katuszy. Ludzie krwią odpluwają od żaru i zimna.

Ostrzeżono uczciwie, tylko że Jan nie miał wyboru. Uchodził nogi, niczego nie znalazłszy, tedy postanowił
jąć się onej pracy. Do wiosny wytrzyma, gdy śnieg rozstaje, w drogę się puści. Wolny jest, po własnej woli
przyszedł i po własnej woli odejdzie.

Grabiały i siniały palce, gdy przerzucał rydlem zwały gliny. Trudno było dostać do wieczora, zmrokiem
walił się w barłóg, tak umęczony, że nawet do jadła wstawać nie miał siły.

Dla pospolitego narodu słoma po ziemi rozrzucona, gorąca strawa dwa razy na dzień, robota wyginająca
grzbiet w pałąk, skręcająca palce niby sosnowe korzenie, rozdzierająca kaszlem płuca, napędzanie kijem,
obelgi, błocko wsiąkające w szmaty, wżarte w skórę.

Dla majstrów ze świata sprowadzonych wygodne pomieszkania, ludzie do usługi, strawa specjalnie
zgotowana, wysokie stosy monet przy każdej wypłacie. Oni nie mieszali przemarzniętej gliny, nie
rozczyniali jej na masę, nie kształtowali misek, dzbanków, półmisków, nalewek, talerzy wgłębnych i
zwykłych, nie czyścili pieców, nie rozkładali ognia, nie wyżarzali w gorącości pomalowanych, oblanych
polewą farfur. Chodzili sobie tylko po szopach coś szwargocząc po swojemu, tu własną ręką dolepili ucho
do dzbana, ówdzie natupali nogami na niezdarnego robotnika, tam dopilnowali oczyszczenia wnętrza
buchającego żarem, jeszcze nie wystygłego pieca.

— 142 —

background image

zwierza: niedźwiedzia, wilka, rysia, rosomaka albo diabłu karte-lusz podpisuje i złoto diabelskie w worze
do dom przynosi.

W bajkach niemożliwe jest możliwe, prawdziwe - nieprawdziwe, zwyczajne - niezwyczajne. W życiu
Janowi nic się nie spełniło. Bóg litościwy, chyba tej jednej pociechy nie odmówi, pozwoli zobaczyć
Justynę.

W przypadkowej kompanii dowiedział się, że biorą ludzi do pracy w wytwórni farfur.

- Tam robota gorsza od katuszy. Ludzie krwią odpluwają od żaru i zimna.

Ostrzeżono uczciwie, tylko że Jan nie miał wyboru. Uchodził nogi, niczego nie znalazłszy, tedy postanowił
jąć się onej pracy. Do wiosny wytrzyma, gdy śnieg rozstaje, w drogę się puści. Wolny jest, po własnej woli
przyszedł i po własnej woli odejdzie.

Grabiały i siniały palce, gdy przerzucał rydlem zwały gliny. Trudno było dostać do wieczora, zmrokiem
walił się w barłóg, tak umęczony, że nawet do jadła wstawać nie miał siły.

Dla pospolitego narodu słoma po ziemi rozrzucona, gorąca strawa dwa razy na dzień, robota wyginająca
grzbiet w pałąk, skręcająca palce niby sosnowe korzenie, rozdzierająca kaszlem płuca, napędzanie kijem,
obelgi, błocko wsiąkające w szmaty, wżarte w skórę.

Dla majstrów ze świata sprowadzonych wygodne pomieszkania, ludzie do usługi, strawa specjalnie
zgotowana, wysokie stosy monet przy każdej wypłacie. Oni nie mieszali przemarzniętej gliny, nie
rozczyniali jej na masę, nie kształtowali misek, dzbanków, półmisków, nalewek, talerzy wgłębnych i
zwykłych, nie czyścili pieców, nie rozkładali ognia, nie wyżarzali w gorącości pomalowanych, oblanych
polewą farfur. Chodzili sobie tylko po szopach coś szwargocząc po swojemu, tu własną ręką dolepili ucho
do dzbana, ówdzie natupali nogami na niezdarnego robotnika, tam dopilnowali oczyszczenia wnętrza
buchającego żarem, jeszcze nie wystygłego pieca.

zwierza: niedźwiedzia, wilka, rysia, rosomaka albo diabłu karte-lusz podpisuje i złoto diabelskie w worze
do dom przynosi.

W bajkach niemożliwe jest możliwe, prawdziwe - nieprawdziwe, zwyczajne - niezwyczajne. W życiu
Janowi nic się nie spełniło. Bóg litościwy, chyba tej jednej pociechy nie odmówi, pozwoli zobaczyć
Justynę.

W przypadkowej kompanii dowiedział się, że biorą ludzi do pracy w wytwórni farfiir.

- Tam robota gorsza od katuszy. Ludzie krwią odpluwają od żaru i zimna.

Ostrzeżono uczciwie, tylko że Jan nie miał wyboru. Uchodził nogi, niczego nie znalazłszy, tedy postanowił
jąć się onej pracy. Do wiosny wytrzyma, gdy śnieg rozstaje, w drogę się puści. Wolny jest, po własnej woli
przyszedł i po własnej woli odejdzie.

Grabiały i siniały palce, gdy przerzucał rydlem zwały gliny. Trudno było dostać do wieczora, zmrokiem

background image

walił się w barłóg, tak umęczony, że nawet do jadła wstawać nie miał siły.

Dla pospolitego narodu słoma po ziemi rozrzucona, gorąca strawa dwa razy na dzień, robota wyginająca
grzbiet w pałąk, skręcająca palce niby sosnowe korzenie, rozdzierająca kaszlem płuca, napędzanie kijem,
obelgi, błocko wsiąkające w szmaty, wżarte w skórę.

Dla majstrów ze świata sprowadzonych wygodne pomieszkania, ludzie do usługi, strawa specjalnie
zgotowana, wysokie stosy monet przy każdej wypłacie. Oni nie mieszali przemarzniętej gliny, nie
rozczyniali jej na masę, nie kształtowali misek, dzbanków, półmisków, nalewek, talerzy wgłębnych i
zwykłych, nie czyścili pieców, nie rozkładali ognia, nie wyżarzali w gorącości pomalowanych, oblanych
polewą farfiir. Chodzili sobie tylko po szopach coś szwargocząc po swojemu, tu własną ręką dolepili ucho
do dzbana, ówdzie natupali nogami na niezdarnego robotnika, tam dopilnowali oczyszczenia wnętrza
buchającego żarem, jeszcze nie wystygłego pieca.

Jan, osłuchawszy się w szeregach, trochę ich szwargot pojmował. Ci majstrowie nie krzyczeli tak, jak
panowie oficerzy, raczej gadali coś, powtarzając te same słowa po wiele razy, czasem pokazywali, o czym
rzecz idzie, żeby dzban na kole wytaczać wyżej, żeby na desce do wypalania ustawiać naczynie podług
miary, sprawdzać gorącość pieców przed wypałem i czasu pilnować, by nie był ani za krótki, ani za długi,
tylko podług potrzeby.

Do szop Jana nie dopuszczano, lecz przewiedział się, że pan podskarbi swoich pańszczyźnianych
garncarzami w farfurni uczynił. Robili na pańskich łanach, teraz mozolą się przy formowaniu gliny,
wtenczas swój los przeklinali i tutaj go przeklinają, już lepiej przy orce, kośbie, bronie, podwodzie zginać
się nad cudzym, niż w zimnie, w błocie, żarze bijącym od pieców trudzić się około farfur.

Raz czy drugi dostał się Jan do szopy. Garncarska praca nie nowość, sam w dziecięcych latach lepił z gliny
różności: kogutki, dwojaczki, prosiaki, krówki. Tym tutaj składnie idzie, każdy podług wzoru naczynie
toczy, jedno do drugiego podobne, nie mniejsze, nie większe, porządku Niemiec pilnuje, krąży między
garncarzami i powtarza:

-

Ordnung muss sein.*

Dalej kraszą naczynie rozmaitą farbą, też nie wedle swego rozumienia, ale tak, jak przykazane. Przy
malowaniu albo cudzy siedzą, albo tacy, których pan podskarbi daleko po naukę posłał. Znają sekrety
sporządzania i mieszania farb, pędzelkami z borsu-czej sierści po naczyniach wodzą, figlasy, zawijasy,
kwiaty, zwierzaki, wszystko wymalować zdolni.

-

Ty czego oczy wytrzeszczasz? - przepędzają Jana. Strasznie są pyszni, każą sobie czapkować do

ziemi, waćpanami się między sobą wołają. - Do łopaty, psi synu!

* Porządek musi być.

— 144 —

background image

Równie pyszni są glazurnicy polewę sporządzający. Bez nich matowana nawet farfura będzie podobna do
dzbanów i misek przedawanych na jarmarkach, szorstka, bura albo ruda.

Dalej, gdzie ustawiają naczynia na deskach, inny Niemiec je sprawdza, nie śmie iść w piec obite czy
uszkodzone, liczy je w swojej mowie, a co wyliczy dziesiątkę, znakiem karbuje.

Do pieców Jan nie podchodził, żar jak w piekle. Na dworze mroźno, aż konary pękają, śnieg skrzypi jakbyś
po gałęziach porąbanych chodził, a lud przy plecach rozdziany, jeno w portkach, pot po plecach spływa, z
czół skapuje, mokrzy, jakby ich zlano całych wodą.

Było w tym coś z czarów. W rozgrzaną czeluść szły bure, gliniane naczynia, a po wyżarzeniu ukazywały się
całkiem odmienione, barwiste, błyszczące, dźwięczały pod ostukującym palcem, cieszyły oko figlasami,
zawijasami, wzdymały się brzuścami, rozpychały uchami zawijanymi w ślimaczą skorupę.

Oglądano każdą sztukę uważnie, czy nie wyszczerbiona, nie obita, nie spękana. Bywało, że precz
odrzucano cały wsad dla ce-ku, drobnej siatki spękań, był wtedy sądny dzień w farfurni, no, bo jakże?
Tyle pracy zmarnować!

Ale nieczęsto mógł Jan śledzić to, co działo się pod dachem. Zaraz go przepędzano. Człek od łopaty niech
się swojego trzyma.

-

Mrozy ściskają, to i dobrze, gliny nie kopiemy - pocieszał siebie i Jana człek z obwisłymi wąsami. -

Oj, umordujesz się w dole. Już i jadło niemiłe, i żyć się odechciewa. Wyjdziesz z jamy i na pysk padasz, a
ręce masz takie, jakby je kołem łamano. Wzdychał głęboko i ciągnął rzecz dalej:

-

A przecie nie po innej glinie za wołami chodzisz, łapcie tak oblepi, jakby ci kamień przywiesili,

śliska ona i tłusta niczym sadło, ale wtedy inaczej dumasz po owej glinie chodząc, e dobrze, że ona taka,
bo ziarno pożywi, ono ciężkim kłosem wyrośnie, hojnym plonem sypnie. A skowronek ci nad głową
wyśpiewuje, skiba się odkłada, wrony podskakują, niebo takie wielkie.

Wieczorami pogadywali pańszczyźniani o swoich zagrodach, o siejbie, orce, żniwach, wołkach, a z ich
słów zdawało się, że do pokąd w szczęśliwości żyli, poty ich z ziemi nie spędzono do far-furni.

- Co tylko wymyślą, na ciebie jak ta kłoda upada, człowieku. Taki już i los, taka dola.

Patrząc na widnokrąg zamglony nad białą równiną i ciemnymi ścianami borów, Jan także czuł przemożną
chęć, by porzucić rydel i brnąć w kopnych śniegach, byle dalej od tutejszego zgiełku. Mógł tak uczynić, był
wolny, swój własny, tamci należeli do pana podskarbiego i mogli tylko wspominać dawne bytowanie,
oderwani od niego pańską wolą.

Lecz jako po raz drugi stanąć przed Justyną z pustymi rękami? W podartym kabacie? Co miałby
powiedzieć dziewczynie? Odzieją powieść za sobą? Co przyrzec?

Zacinał tedy zęby wbijając ostrze rydla z całą siłą w przemarznięte, kruszące się grudy. Pracował z

background image

zapamiętaniem, każdy dzień zbliżał go do wytęsknionej, każdy grosz budził nadzieję. W bajkach starej
Drabarkowej dzielny junak także musiał odsłużyć za rękę księżniczki...

Czasem wspominał Zośkę, lecz nigdy nie rozmyślał nad tym, czy wypełniła to, co zamierzała. Kiedy on,
Jan, zostanie już godnym, szanowanym człekiem, niechby ta biedota przy nim osiadła, sama jest jako ten
palec, niechby miała wreszcie dom i własne dziatki, Justynę i. Jana. Jakim sposobem zaś Jan miałby dojść
do znaczenia i majątku, nie wiedział, chociaż podsycał w sobie jakoweś mgliste nadzieje. Być nie może,
żeby wiatr zawsze dął mu w oczy, dola, powiadają, jak ten pieniądz się toczy, raz tak, raz owak, jednemu
upada reszką, drugiemu orłem, wygrywasz albo i przegrywasz.

W sklepionej sali mamrotanie, jęki, stękanie, kiedy człek w latach, każdy członek dokucza, osobliwie
chłodną i dżystą porą.

— 146 —

Starucha pochylona nad rozmoczonymi w kubku skórkami chleba niezbyt się kwapiła do pogwarki z
Zośką.

-

Albo ja ciebie kiedyś znałam, albo i nie znałam - wyłowioną skórkę obcmoktała bezzębnymi

dziąsłami. - Jakoś nie przypominam.

-

Jak to nie?! Przy pokojach służyłam u wielmożnej pani Hef-nerowej.

-

Dużo dziewek służyło.

-

Musi pani Małgorzata pamiętać! Mnie z lochu pani Hefnerowa wzięła w służbę.

Wspomnienie chlebodawczyni zapaliło na moment mętny płomyk w spłowiałych źrenicach.

-

Nabożna niby, miłosierna niby, a mnie jak tego psa sparszy-wiałego przegnała, kiedy sobie

umyśliła wielką panią ostać. Już jej Bóg sprawiedliwy mojej krzywdy nie daruje, w ogniu piekielnym
zgorzeje! Nawet żeby tysiąc mszy za siebie ufundowała i to nie pomoże. Piekłu przeznaczona za moje łzy!

Słuchając tej skargi pomiarkowała sobie Zośka, jak ma sprawę prowadzić, by do szczęśliwego dojść końca.

-

Tak mi pani Małgorzaty żal, aż mnie płacz dusi. Nielitościwe ma serce wielmożna Hefnerowa. Ale

jest sposób, by pani Małgorzata za swoje krzywdy została wynagrodzona. Jednego słówka tylko trzeba.

Stara popatrzyła koso, zacięła wargi, pomilczała nieco, a wreszcie głos przyciszywszy zapytała:

-

Jakie ono słówko?

-

Rzeknijcie, kto matka chłopięcia, które z potrójnym znamieniem urodzone. Tego, które do

Wojcieszki woziłam.

-

Kto to wiedzieć może?

-

Zawsze wielmożna Hefnerowa Józefka posyłała na przewia-dy, a czego się dowiedziała, pani

background image

Małgorzacie zwierzała pod tamtą porę. Bogiem się klnę, niech odpuszczenia grzechów przy skonaniu nie
doznam, jeśli za tym przypomnieniem panią Małgorzatę nagroda minie.

Przyciskając paluchem namoczone skórki, stara medytowała w milczeniu.

-

Grzech tajemnicę łamać - mruknęła nie tyle do Zośki, ile do siebie samej. - Wszelako Bóg

wybaczy, bo krzywdzicielce złamię, nie komu poczciwemu - potem odwróciła pomarszczone lico ku
Zośce. - Nie oszukasz ty mnie? Wspomożesz?

Mimo jesiennej pory Zośka puściła się w drogę nie zwlekając ani godziny. Człapała po błocie, nocowała w
stogach i brogach, żywiła się jak wróbel byle czym.

Dopiero gdy obaczyła pyszny pałac, rozłożyste oficyny, mnogość sług, bezlistne szpalery i białą skulpturę
przed wschodami, złamało się w niej serce.

Powtarzała sobie przez całą drogę jak czarodziejskie zaklęcie, że od Jana przychodzi, wierząc, że ono
drzwi przed nią otworzy i pozwoli stanąć przed obliczem jaśnie oświeconej wdowy po panu wojewodzie.
Ale gdzież jej, żebraczce, na pańskie komnaty? Jako głos podnieść, by jaśnie oświecona wzrok na nią
obróciła? Co uczynić, by móc wypowiedzieć to, z czym przybyła?

Przeganiano ją, psami szczuto, a ona precz wracała przygięta pod swoją sakwą, w zadymkach
najpierwszego śniegu kuliła się u bramy, podchodziła ku schodom prowadzącym do pałacu, przy-tąjona
za pniem wpatrywała się w szyby okien aż do łzawienia źrenic. Grabiały dłonie, martwiały stopy, cała
trzęsła się drobnym dygotem.

Wreszcie przyszedł taki dzień, kiedy udało się Zośce wychynąć zza pleców hajduków i przypaść do sań.
Uczepiwszy się z całej mocy w futrzane zapatulenie, ogłupiła pachołków, bo jako razem z uprzykrzoną
nędzarką ściągać okrycie z kolan jaśnie oświeconej.

-

Jan, Jan, Jan! - powtarzała Zośka jakby żadnego innego nie znała słowa, aż brwi wojewodziny

zbiegły się w kreskę i lico pobladło.

Mniemając, że pani gniewna, hajduk szarpnął Zośkę, upadła twarzą w śnieg.

-

Bóg nakazuje nam miłosierdzie - zaszemrało łaskawie - weźcie ową na umyśle pomieszaną do

czeladnej i nakarmcie. Za powrotem ja sama jałmużną ją opatrzę.

Na gotowalni uginają się płomyki świec, w ciemnej gładzi wysokiego zwierciadła odbija się oblicze
wojewodziny w białym puchu osypanych pudrem loków, nakrytych jak wdowie przystoi, czarną koronką.
Za oknami jęczy wichura, przemrożony śnieg siecze szyby z miałkim szelestem.

-

Weź wspomożenie - palce w haftowanej sakiewce znalazły monetę, podały. - Pomódl się za duszę

zmarłego.

Pod ścianą garderobiana krzywi szpetnie wargi. Czas już rozdziać panią na nocny spoczynek, ale jak się

background image

przybliżyć, gdy wojewodzina traci czas z obdartą babą? Spod ściany nie słychać, co mamle nędzarka, jak
się rozpłynie w błogosławieństwach i dziękczynieniach, kilka pacierzy potrwa. Jaśnie oświecona chętnie
słucha, jak ją aniołem niebiańskim i pocieszycielką strapionych mianują. W minionym poście ledwo ją
kapelan odwiódł, kiedy się naparła, że nogi dwunastu żebrakom własną ręką umyje, tak jako czyniły to
ongi święte i błogosławione niewiasty.

Ze zdumieniem garderobiana widzi ruch dłoni nakazujący odejście. Jeszcze brakuje, by jaśnie oświecona
wspólnie z ona babą zaczęła odmawiać różaniec. Gwałtem pani chce na ołtarze trafić, z tą myślą
garderobiana zamyka za sobą drzwi, po śmierci pana wojewody pani nic innego nie robi, jeno kościoły
objeżdża, fundacje nabożne czyni, rozdaje jałmużny i wyklękuje aksamitne poduszki.

-

O czym prawisz, szalona?

-

Jasna pani przecie musi mnie pamiętać. Byłam ja przy was i przy waszym syneczku maluśkim.

Jego do chrztu podawałam. Pomnicie? - z prędkości Zośka aż się krztusi pospieszną mową, trudno ją
wyrozumieć. - Znak taki ono dziecię na świat przyniosło, potrójny, jako palce odciśnione.

—149 —

Spod powiek wojewodziny spływa łza, za nią inne smugę żłobią w pokładzie pudru i cukrowej mączki
obsypującej jagody. Pomarł młodzianek pełen cnót najpiękniejszych, pomarł w dalekiej stronie, wieczną
żałość zostawiając. Niezbadane wyroki Boże, człowiek ich nie pojmie swoim mdłym rozumieniem. Dziej
się wola Twoja, powtarza codziennie w pacierzach, a mimo to teraz płacze na przypomnienie chwil
niewielu, gdy miała przy sobie dzieciątko.

-

Nie płaczcie, jasna pani, nie płaczcie. Pięknie wyrósł! Urodny i serca poczciwego.

Z trudem dociera do wojewodziny sens tych słów. Przykłada obie dłonie do szyi czując duszenie gardła
ściskające, bezgłośnie porusza wargami.

-

Żyje, żyje - naszeptuje Zośka. - Takutko z nim gadałam, jako teraz z wami, jasna pani. Ani

wypowiedzieć, jak was kiedyś widzieć żądał. A potem się zapiekł, bo mu się zdawało, żeście o nim
zapomnieli.

Obsychają łzy. Rozszerzonymi oczami patrzy wojewodzina na mówiącą, ucisk w gardle ustępuje miejsca
mdlącemu gniewowi. Bezczelna żebraczka stara się wyłudzić jałmużnę! Kłamstwem chce całą kiesę
wyprosić! Niczym głodna wilczyca za żerem aż tutaj ściągnęła. Po latach tylu chce profity ciągnąć,
tajemnicą kupczyć. Myśli, głupia, że łganymi opowieściami sakwę wypełni, że złotem ją udarują za wielką
nowinę. Kogo Bóg do siebie powołał, ten nie wraca na ten padół płaczu. Umarło chłopię w dalekich
stronach, skąd by nędzarka wiedzieć to mogła? Umarło, a ona o żywym opowiada!

Wychwalają ludzie dobroć i miłosierdzie jaśnie oświeconej, lecz tego by i anioł Pański nie ścierpiał.
Zawrzeć gębę babie, sprawić, by zapomniała własnego imienia, by zapomniała wszystkiego.

Na dźwięk dzwonka uchylają się drzwi od antykamery.

background image

-

Wołajcie hajduków - przykazuje twardo wojewodzina, powstaje z szelestem rozłożystego

robronu, nie chce patrzeć, zasłania rękami uszy, by nie usłyszeć krzyku wywlekanej.

—150 —

Jak się Zośka z zasp wygrzebała, jak na nogi stanęła, trudno rzec, żelazne zdrowie w niej siedziało, nie
inaczej. Kijem ją obito nie na żarty, od przytomności odeszłą precz w śniegi ciśnięto, pozbiera się, jej
szczęście, uświerknie, jeszcze lepiej.

Pomieszało się w Zośczynej głowie. Sama siebie zapytywała, czym na karę zasłużyła. Szczerą prawdę
rzekła jako na świętej spowiedzi, płakała jaśnie oświecona z żałości, znaczy, że synka z serca nie
wyrzuciła. Co wojewodzinę rozgniewało? W czym jej Zośka przewiniła?

Rozumie się, że w pańskim stanie insze obyczaje, inaczej się miłuje i inaczej pamięta. Nie na Zośki rozum
to sprawy. Ale mogła jaśnie wielmożna zapytać, gdzie szukać zaginionego, nie zaś karać jakoby
zbrodniarkę.

Gdzie szukać? Ot, durna! Bo to Zośka wie, gdzie się teraz Jan obraca? W jakiej przebywa stronie? Co
czyni? Ani pomyślała w drogę się puszczając, że Jana z oczu straciła. Pewnie dalej jest przy wojsku, ale
żołnierz w cekhauzie nie wiekuje. Może w pole pociągnął? Może go gdzie zwierzchność posłała? Może
wojna jest, kule gwiżdżą, pokotem wojaków kładą niby te snopy na żniwnym polu.

Jedno tylko imię tłukło się po Zośczynej głowie, Justyny, Janowej miłej, która w rybaczej chacie na brzegu
żyje. Przecie do swojej lubej prędzej czy później chłopak powróci, nie z tych on, którym co z oczu, to i z
myśli. Gdyby jeno sił starczyło, Justynie Zośka zawierzy miano Janowej matki.

10

o tym, jako

'os

dał szczęście...

-

Ktoś z wami żąda gadać.

Zatrzepotało się w dziewczynie serce. Chustką się tylko ogarnąwszy, za dzieckiem, które wieść przyniosło,
pobiegła.

Trochę się przelękła, trochę zdumiała, gdy dziecko doprowadziło ją do kłębu szmat w kruchcie, nie
wiedzieć nawet, co się pod nimi kryje, człek jeszcze żywy czy umarły czekający ostatniej posługi.

Łachmany poruszyły się, wysunęła się spod nich ręka nie grubsza w kiści od wierzbowej gałązki,
pogmerała, odgarnęła szmaty. Na Justynę spojrzały oczy zamglone gorączką, półprzytomne.

-

Tyś Justyna?

-

Ano - mogłaby przysiąc, że nigdy nie widziała tej żebraczki.

background image

Powieki leżącej przysłoniły wejrzenie, oddech świstał w gardle.

-

Jan przyjdzie...

-

Toście wy przysłana od Jana? - ani wiedziała, jak to pytanie wyskoczyło na wargi, rumieniec

zabarwił policzki, podpełzł czołem po nasadę włosów.

-

Jak przyjdzie, to powiedz... - leżąca pasowała się z niemocą, nim słowo wypowie, cała potem się

obleje. - Powiedz mu, kto jego macierz...

—152 —

Musiała się Justyna nisko pochylić, by uchem ułowić głos niknący.

-

Nie przepomnisz?

Pomyślało się dziewce, że żebraczka, jak to w chorości, plecie nieprzytomnie, ale konającej nie wolno się
przeciwiać, przeżegnała się tedy i przytwierdziła:

-

Nie przepomnę.

Chora umilkła, zaś Justyna współczuciem zdjęta pobiegła pomocy szukać. Zratować pewnie już chorej nie
zratują, ale chociaż bez sakramentów nie pomrze.

Pozostawione sam na sam z leżącą dziecię sięgnęło pod wezgłowie. Obróciło sakwę na nice nie znalazłszy
nic, prócz kilku okruchów chleba, sczerstwiałych, twardych jak kamyki.

-

Na rozum ci padło, czy co? - opędzał się rybak przed córką. - Ja ryby ciągnę, nie talary. Za jaki niby

grosz miałbym byle przybłędzie sprawiać pochówek?

Współczujące serce ma ta jego córka. Bywało jeszcze w dzieciństwie, ptaszka przyniesie wypadłego z
gniazda, nad topionymi kociętami łzy leje, z dziadem wędrownym chlebem się podzieli. Ale żeby
wypraszała pogrzeb dla jakiejś baby przy farnych wschodach pomarłej, trudno w głowie pomieścić!

-

To przedajcie, upraszam, co z mego wiana.

-

Ale! eby ci narzeczony wypominał, żeś z pustą skrzynią szła za niego? Przyczepiła się. Babę

pogrzebią pod płotem i bez ciebie. Może nawet dobrodziej pokropi, jak mu taki humor przyjdzie.

Gdyby nie Janowe imię, nie myślałaby Justyna o pomarłej że-braczce. Już nocą, w bokówce, powtórzyła
kilka razy tamto drugie miano, które wionęło ku niej słabo niczym szelest. Może to być? Nie omroczenie
to? Nie majak?

Przy nabitej ludem nawie (jak przystoi, w ławkach kolatorzy, za nimi rajcy, majstrowie cechowi, kupcy,
zaś w tyle ludek pospolity, któremu miejsc dalej od ołtarza przeznaczono) padały drugie

—153 —

background image

zapowiedzi Wincentego, mieszczanina wolnego stanu, i Justyny, panny.

Chociaż powszechnie wiedziano, że się rzeźnik swata do Mar-cinowej dziewki, zaraz się języki w ruch
puściły. Albo to nie szczęście? Dom murowany, piętrowy i jatka pierwsza w całym mieście, sam burmistrz
po mięso do Wincentego posyła i panowie sędziowie z trybunału. Niejedna Panu Bogu by na klęczkach
dziękowała, chłop postawny, zdrowy, na rękę mu nikt w mieście nie wytrzyma, kołek osinowy ściśnie, sok
kapie, konia rozhukanego za grzywę chwyciwszy, w miejscu osadza. Zdarzyło się ślepej kurze ziarno, a
rybaczej dziewce nad podziw świetne zamęście. Mało to panien na wydaniu? Za wieloma domy
murowane idą, grosz gotowy. Wziąłby Wincenty długo nie szukając Marysię ko wałową, toby mógł się
zabrać i za handel bydłem, Marysia, na psa urok, gładka i posażna.

-

Panna Justyna pozwoli? - z takim pytaniem powiódł ją Wincenty ku ławom w nawie. Rozpychał

łokciami siermiężny, kożu-szany tłum, by przejście uczynić, potem usadził, sam pobok stanąwszy.

Po mszy tak samo wyprowadził. Pokłonił się Marcinowi do kolan zapraszając, by do sanek siedli. Droga
wprawdzie niedaleka, lecz tylko patrzeć, jak słońce przygrzeje, śniegi stopi, przeto już ostatnie dni to były
sanny.

-

Konika dobrego kupiłem - chwalił się narzeczony poprawiając hołoble. - Gładko chodzi, batem

jeno machnąć, a wiatr przegoni.

Waliły spod płóz kawały mokrego śniegu, gdy pędzili traktem, gdzieniegdzie pryskała woda z kałuż
obmarzniętych cienką błon-ką lodu. Garbate wierzby uciekały w tył, wiatr szumiał w uszach.

Po tej przejażdżce Justyna łaskawiej spojrzała na narzeczonego. Doznała całkiem nowych, nieznanych
uczuć. Przyjemnie było iść przez nawę w szmerze zawistnych szeptów, przyjemnie zasiąść na ławach
przeznaczonych dla naj pierwszych kupców i ce-

— 154 —

chowej starszyzny, przyjemnie popędzić przed siebie lekkimi sankami, podczas gdy inni z trudnością
wyciągali stopy z półrozmar-zniętego śniegu.

Rzekła starucha, że Jan wróci - za szybką miesiąc lał srebrne światło na kędzierzawe witwy, w wielkiej
ciszy trzaskały lody skuwające rzekę. Po raz pierwszy od wielu miesięcy Justyna rozmyślała o powrocie
Jana bez kołatania serca, bez mdlącej tęsknoty, która kazała jej przypadać do okienka, wpatrywać się w
mrok, w każdym szeleście odgadywać zbliżające się kroki. Powróci i co z tego? Albom mu ślubowała?
Przyjdzie, to i odejdzie, jako i przódzi odszedł.

W nocy śniło się Justynie, że wianek na wodę puściła, ale się zaraz równianka zaczepiła o wierzbowe
gałęzie i ktoś ją pochwycił. Nie mogła rozpoznać z postawy ani z lica, kto to taki, biegła za nieznajomym
wołając, żeby się odwrócił. Aż się roześmiała w głos z radości, rozpoznawszy Wincentego. Z tym
śmiechem obudziła się pośród nocy.

background image

Skąd mógł Jan wiedzieć, o czym śni Justyna w dalekiej chacie nad brzegiem? Dalej machał rydlem,
ubłocony, ogłupiały od zmęczenia, dalej wstawał przed poranną zorzą i walił się na słomę głuchą nocą.
Zebrał trochę grosiwa, na przyodziewek starczy, nawet może zostanie, by jaki kąt w karczmie wynająć.

- Dusigrosz jesteś - wstydzili go inni, nim sen zmorzył. - Nigdy gorzałki nie postawisz. Tyle naszego, co w
karczmie pohulamy.

Obracał się plecami udając, że nie słyszy. Kieski i korali pilnował jak oka w głowie. Już tu niejeden
przeklinał złodzieja, co ludzi krwawego grosza zbawiał.

Nim przyszły roztopy, któregoś dnia przemknął się Jan tam, gdzie garncarskie koło. W szopie pusto, żywej
duszy. Przysiadł się, zagarnął gliny, uformował i koło w ruch puścił. Może kręcił za szybko, może za wolno,
rozsypała się glina. Spróbował jeszcze raz i jeszcze raz.

—155 —

-

Takiś, jucho, przepierny - przemówił do gliniaka, który mu się wytoczył, niczym do żywej istoty. -

Poczekaj, ładniejszy będziesz, jedno mi się nie przeciwiaj.

Polepił w palcach kwiatuszki, wcisnął w podatny, miękki brzu-siec dzbanka, kwiatuszkami zakończył ucho
dołem i górą. Tak się ową zabawą zajął, że go przyłapali garncarze.

-

Kto ci pozwolił, psi synu, smoluchu!

-

Jakeś zepsował, marny twój los!

Biczem go przejechać, to mu się raz na zawsze odechce!

Jan się nie bronił ani przed złym słowem, ani przed kułakami. Skulił się tylko, głowę wcisnął w ramiona
przemyśliwując, jak tu by ku drzwiom skoczyć. Za progiem prędzej diabła zjedzą, niż go zgonią.

Zwabiony rejwachem pojawił się Niemiec. Przepchał się przez ciżbę coś po swojemu wykrzykując.
Odstąpili garncarze od Jana, już go nadzorca ukarze, nie ma strachu.

Zamiast karać, Niemiec zagapił się na świeżo wytoczony dzbanek. Pokiwał głową i o coś zapytał. Jan
wyrozumiał, że chce wiedzieć, kto kołem się zabawiał. Zaprzeczyć niepodobna, przyznać się - pewna kara.
Gdy nadzorca powtórzył pytanie, Jan pokazał na siebie.

-

Pokornie upraszam przebaczenia. Zaterkotał Niemiec, zamachał rękami, pojmij tu, człecze, o

czym mowa. Już byś prędzej tureckie kazanie wyrozumiał.

-

Chce wiedzieć, gdzieś się takie figlasy uczył lepić - pospieszył z pomocą któryś z garncarzy.

Od rydla przesadzono Jana do garncarskiego koła. Nie minęło wiele dni, gdy nadzorca przyniósł
wyrysowane na karteluszu naczynie całe w rybiej łusce, ze szczupaczą paszczą na pokrywie.

background image

-

Sehr gut, sehr gut - przygadywał z zadowoleniem, a Jan lepił otwarty pysk i okrutnie

wytrzeszczone szczupacze ślepia, składnie mu szło lepienie, jak za dziecięcych lat, kiedy to dla Justysi
ugniatał z gliny najprzeróżniejsze ptaszydła i zwierzaki.

Obrzuciwszy niechętnym spojrzeniem Jana, stojącego z czapką w dłoni na progu kantoru, otyły oficjalista
dał wyraz swojej niekontentości:

-

Na rzezimieszka patrzysz, ale się herr Piltze zaparł, żeś zmyślny. Postaw tu krzyż, obwiesiu, i Bogu

podziękuj.

Nie będzie Jan pod niczym kreślił krzyża. Już raz się w niewolę zaprzedał, drugi raz tego nie uczyni. Umie
to przeczytać, co mu podsuwają?

-

Głuchyś, gamoniu? Postaw krzyż i zmiataj.

Pokręcił Jan głową w odmowie. Oficjalista spurpurowiał na obliczu, uniósł się za stołem.

-

Hardyś? Łaskę odrzucasz? Wynoś się, złodziejskie nasienie, bo mnie apopleksja trafi!

Nie dowiedziawszy się, co miałby podpisać, Jan zaczął się powoli zbierać do drogi. Lękał się, że go
nadzorca siłą zatrzymać zechce, ciągle się kręcił wedle Jana, pogadywał po swojemu, nawet po ramieniu
poklepywał. Co na karteluszach wyrysował, Jan lepił, najbardziej się Niemcowi udał łabędź ze skrzydłami
rozłożonymi do lotu. Cmokał nad tym łabędziem i cmokał, głową kiwał, nawet innego Niemca
przyprowadził, który malarzy pilnował, i wspólnie się ptakowi dziwowali. Tedy umyślił sobie, pójdzie
nocą, zaraz po tym gdy grosz wypłacą.

W porannym chłodzie wyczuwało się leciutki podmuch ciepła, pod ścianami szop odtajał śnieg, krople z
dachów padały na czarną, wilgotną ziemię. Tylko patrzeć jak się skowronek odezwie. Siąpiłeś na śnieg, a
tam, pod spodem, już woda, popatrzyłeś na gołe jeszcze wczoraj wierzbowe witki, a tu dzisiaj już je
obsiadły bazie, mięciutkie jak jagnięce futerko.

Inaczej się teraz szło niż rok temu. Buty jałowiczne, kabat galonem obszywany, kieska za pazuchą wcale
pełna. Teraz i karczmarz rzucał się stół przed podróżnym wycierać, pytał, czy jadło smakowało, ukłonem
żegnał, gdy pierwej wolał muchy na powale liczyć, niż zauważyć skulonego w kącie obdartusa.

— 158 —

Ki

W przechodzie ułowił Jan raz i drugi ciekawe wejrzenia dziewcząt, spotkani w drodze pozdrawiali
młodego wędrowca pochwalonym, ktoś go podwiózł parę stajań saniami, ktoś inny zagadał, bo mu się
Janowe lico wydało znajome.

Z tej nowej dla siebie ludzkiej ciekawości dobrze wróżył. Jeśli Justysia obdartym żebrakiem nie
pogardziła, czy pogardzi młodzianem w dostatniej przyodziewie, z niepustym trzosem? Nie będzie się
teraz Jan krył po kustach, śmiało zajdzie do rybackiej chaty. Z dawna przecież znajomy, ze świata

background image

wracający.

O ile mógł wyrozumieć, co gada nadzorca, chwalono go za zręczność palców, za oko bystre. Co zobaczył,
mógł nawet z zamkniętymi powiekami w glinie wyrobić. Gdyby wrócił do farfur-ni, nie przepędziliby go
stamtąd. Chwała Bogu i Pannie Najświętszej, że czasu nie zmitrężył. Wraca odmieniony po swoją miłą.

Długo się szykował, nim wszedł przez miejską bramę. Nad już roztajałym nadrzecznym jeziorkiem obmył
twarz i przygładził włosy, w ciemnej wodzie przypatrzył się swojemu odbiciu. Dmuchnął wiatr,
pomarszczył lico drobnymi falkami, zniekształcił postać.

Czas był postny, chociaż jeszcze do Wielkiego Postu paru niedziel chybiało, ale już w karczmach pusto.
Grzech się piwem raczyć i brzuchowi dogadzać, kiedy czas Męki Pańskiej niedaleki. Późno w onym roku
święto zmartwychwstania przypadało, niele-dwie w majowy czas.

Szedł sobie nad samą wodą, pogwizdywał, płaskim kamykiem cisnął, który jak rybka na wodzie
wyskakiwał i w niej się zapadał. Chłopackiej sztuki nie zapomniał, kiedyś przednio rzucał.

Nim zobaczył, posłyszał głosy. Drgnął, bo jeden z nich wszędzie by rozpoznał. Sam nie wiedział, czemu
zszedł w wierzbowe zarośla już okryte puchem najmłodszych liści, rozgarniał je ostrożnie, baczny, by nie
trzasnęła łamana gałązka.

-

Mojaś ty w świecie jedyna.

-1 tyś jedyny - odezwał się znany głos.

-

Co zechcesz, zrobię. Jeno rzeknij, co chcesz...

—159 —

-

Serce we mnie topnieje, kiedyś blisko.

Wreszcie zobaczył tych dwoje objętych w pół. Dziewczyna ledwie sięgała mężczyźnie głową ramienia.
Słońce rozzłociło jasne włosy, płonęły jako światła, co je malują nad głowami aniołów i świętych.

Jan chwiał się na nogach bezgłośnie poruszając wargami. Chciał krzyczeć, skoczyć, powalić nieznajomego,
a został tam, gdzie był, bezwolny niczym wół ogłuszony obuchem.

Dawno odeszli ci dwoje, a on precz klęczał pomiędzy sprężystymi gałęziami wiklin, patrząc pustymi
oczami w to miejsce, gdzie stali.

Głupi! Czemu myślał, że za powrotem weźmie Justynę jak swoją? Jakież jej mógł ofiarować dostatki, jakie
życie, jaki byt? Nockami, dniem, rankiem myślał o niej, dla niej, przy niej, nią siły skrzepiał. Skąd ta myśl
szalona, że dziewczyna jego powrotu wypatruje, imię jego powtarza, tak jak on jej imienia wołał w
najcięższej chwili?

Przypadł czołem do zimnego piasku, chłodne dotknięcie przywróciło przytomność. Jeżeli Justyna zobaczy
jego, Jana, czyż nie odmieni serca, przypominając czas dawny? Muszą być słowa, którymi ją zaklnie,

background image

sprawi, iż pojmie, jak wielkie jest jego miłowanie. Cóż ona winna, pozostawiona w samotności, niepewna
powrotu, że poszukała pocieszenia?

Myślami tymi skrzepiony ruszył przed siebie. Niechby tylko mógł do niej przemówić...

Gdy stanął przed nią, nieoczekiwanie drogę jej zastępując, spojrzała na niego obojętnie.

-

Nie poznajesz mnie to, Justyś?

-

Jezusie Nazareński! Z nieba spadłeś? Nie było w jej głosie ani uciechy, ani lęku, ani zdumienia,

tylko prosta ciekawość, którą się i obcemu człowiekowi okazuje.

-

Widzę, żeś teraz w dobrym życiu. To i Bogu chwała, że ci się poszczęściło. Wielcem rada. - Potem

przydała jeszcze: - Pewnie się już swatasz. Bo ja wydana. Zimą za Wincentego poszłam.

— 160 —

Wyświergotała to jakby najzwyklejszą nowinę i chciała ominąć natręta, spieszno jej było. Przełożyła z
jednej ręki do drugiej coś owiniętego w płótno.

-

Krawczyni czeka. Koronki jej niosę ku przyozdobię.

Jęła rozpowiadać, że te są zwyczajne, klockowej roboty, ale bywają i cieniuśkie jak mgła, jak nić pajęcza,
łokieć takich majątek kosztuje, boje wielkie panie noszą. Rozgadała się, jakby znajomka spotkała
niewidzianego ze dwie niedziele, zaś Jan stał jak wmurowany, nie mogąc słowa dorzecznego wykrztusić.
Nagły chłód zziębił mu lico, mrugał powiekami niczym sowa oślepiona przez słoneczny blask, nic nie
pojmował. Uciekły od niego wszystkie myśli, rozwiały się na cztery strony świata.

-

Mnie już pora - ucięła Justyna opowieść wśród słowa, potem obyczajnie, tak jako się przyjaciela

żegna, dodała: - Wiele szczęścia ci życzę. Ostawaj z Panem Bogiem.

Dopiero wtedy w Janowej głowie zahuczało krwi waleniem, krzyk się sam wyrwał z gardła, chociaż wcale
krzyczeć nie pragnął. - Jako tak: odejść! Przecie ja cię miłuję! Poczęli się oglądać

—161 —

ludziska, kto głos podnosi w rozmowie z Wincentową żonką? Widziane to rzeczy, żeby niedawno
zaślubiona na środku ulicy uga-dywała się z nieznajomym człekiem? Oj, dobre ziółko z rybaczej córki,
więcej by szczęścia jegomość Wincenty za Marysią kowalów znalazł. Było tylko rad ludzi doświadczonych
posłuchać!

Spłoszyła się Justyna tym głosu podniesieniem, gdy Jan za rękę ją pochwycił, wyrwała się z jego dłoni.
Obróciwszy się z szelestem spódnic, rzuciła z partesu, tak jak się do byle jakiego człeka gada: - Dajcie mi
przejść.

background image

Prawie odbiegła od niego, dopiero po kilku krokach pomiarko-wała swoje ruchy, przygładziła chustę na
ramionach, podniosła wysoko czoło.

Już znikała na zakręcie ulicy za wysuniętymi skarpami kamienicy. Justyna, jego Justyna ucieka niczym
obca? Słów słuchać nie chce? Głowy nie odwraca? To być nie może! Serce wyrwie i na kamienie rzuci,
głowę o mur rozbije, nożem się pchnie! Bo jak mu żyć, gdy ostatnia nadzieja rozwiewa się dymem, gdy
wymarzone, wytęsknione z Justyną widzenie bólem nieznośnym karmi, kamieniem tłoczy, goryczą
piołunową napaja.

Justyna postąpi tylko krok jeden i zniknie. Trzeba biec za odchodzącą, lecz stopy wrosły w ziemię, ciążą
głazami. Boże, Boże, czemu nadzieją żył? Ma teraz swoją nadzieję, odtrącony i wyśmiany. Zawsze, odkąd
pamięcią sięga, tak było. Nikt nigdy sercem za serce mu nie wypłacił. Nagle Justyna przystaje.

Chociaż wydawało się to niemożliwe, w kilku skokach jest przy niej. Ze swojej ławy norymberszczyzną
spogląda ku nim ru-mianolicy kupczyk, trzeba Wincentemu donieść, że żonka z nie-znajomkiem na
oczach ludzkich się schodzi. Patrzajcie ludzie, przechodni człek przed Wincentową żonką klęka niby
nabożny przed świętym obrazem!

- Wstań, asan.

Odzywa się jak do obcego, ale ważne, że dźwięczy głos, modre oczy spoglądają.

—162 —

-

Chcę jeno wieść przekazać dla asana uszu przeznaczoną. Rzekła mi to stara żebraczka.

Jan nie rozumie, ale pragnie sobą całym, by Justyna nie odchodziła. ebraczka? Jaka żebraczka?

-

Masz, asan, wiedzieć, żeś jest synem jaśnie oświeconej wojewodziny.

Jaśnie oświeconej? Ktoś jest synem jaśnie oświeconej. Niech mówi dalej. Niech mówi, co chce.

-

Teraz daj mi, asan, przejść spokojnie.

-

Miłuję cię.

-

A cóż to? Wydana jestem. Wiele razy mam powtarzać?

Bywa, iż szalonego trzeba łańcuchami krępować, do ściany za

szyję obrożą przykuwać, bo na ludzi się rzuca, szarpie, głosem nieludzkim wyje, paluchami gardła dławi.
Mało się Jan od obłąkanego różnił, gdy pochwycił Justynę za ramiona, do ściany przyparł. Ze zbielałymi
oczami dychał jej w lico. - Miłuję cię, miłuję, miłuję. Zaszamotała się w uchwycie, słychać było suchy
trzask rozdartej materii spódnicy.

-

Puść, zbóju! Puść!

-

Justyś!

background image

-

Ludzie, pomocy!

-

Justyś!

Już nadbiegli ze wszystkich stron, czeladnik kowalski okopconym fartuchem nagą pierś przysłaniający,
piekarczyk mąką obsypany, pachołek w kołpaczku, baba drewnianą kierzankę niosąca, rumianolicy
kupczyk z łokciem do mierzenia materii, woźny trybunalski przy szabli.

Posypały się razy. Odmachiwał się Jan młócącym pięściom. Kupą na niego skoczyli, razy padały w próżnię,
człek przeszkadzał człekowi.

Puścił ramiona Justyny i obracał się ku nacierającym tak, jak to czyni niedźwiedź osaczony przez psy, mur
za nim, bokiem przy-

—163 —

pora, bronił się będzie. Nim go powleką lub ubiją i on niejednemu krwi opuści. Gdzie Justyna? Gdzie ona?

Jeśli jej nie ma, niech się dzieje, co chce. Może najlepsza śmierć taka, takie od męki wybawienie.

Ale już biegnie od swojej jatki Wincenty. Rzekli mu ludzie, że obcy żonkę jego zuchwale nagabuje za rękę
chwytając, słowa wykrzykując nieprzystojne. Odrzuca na boki tłoczących się ciżbą przy murze, spuszcza
kułak ciężki jak kamień, w uderzenie wkłada całą złość i obrazę. Jan pada bez przytomności.

-

Chybaście go ubili, jegomość. Ktoś pochyla się nad Janem leżącym z ugiętymi nogami, strużka

krwi sączy się z nozdrza. -Nie wiedzieć, dycha czy nie dycha.

-

Niechby zczezł!

11

0

tym, ze trzeba odważnie zmierzyć się. ze swojq dolq...

Ciemno. Palce wymacują źdźbła, przesuwają się po chłodnej

1

wilgotnej twardości. Pod czaszką dzwonią wszystkie dzwony świata głębokim, dudniącym

dzwonieniem. Ktoś jęczy. Z głębokim zdumieniem Jan uświadamia sobie, że tym jęczącym jest on sam.
Dotyka głowy, ma wrażenie, że szyję mu obciąża nalana bólem bania. Bania rozdyma się, ogromnieje,
zamiast dzwonów uderzenia młotów, buch, przerwa, buch, buch, przerwa i znowu huczenie wzbierające,
rosnące aż do niewypowiedzianej tortury.

Pochyliwszy się Jan dotyka czołem chłodnej wypukłości kamienia. Czuje chwilową ulgę, by zaraz popaść
ni to w omdlenie, ni to w sen.

Wreszcie nie wiedzieć, czy po godzinach, czy po dniach, czy po tygodniach dociera do niego cudzy głos:

-

Pomarłeś czyś żyw?

background image

W odpowiedzi Jan jęczy i cudzy głos ucicha. Później jest chwila ocknienia i Jan rozumie, że zawarto go w
lochu. Przez wysokie, nie szersze niż dłoń okienko smuga światła pada na zdeptaną mierzwę.

-

Strach z umrzykiem - gada ten, co poprzednio, cudzy głos. -Wołajmy, niech go wyniosą.

—165 —

-

Jeszczem żyw - z trudem obraca językiem, głos ledwo, ledwo wydobywa się z ust, słabszy niż

pajęczyna.

-

Chleb my zjedli. Wybacz, na rany Chrystusa.

-

Jaki chleb?

-

Lepiej my niźli szczury. Ćma tutaj plugastwa. Wielkie jak koty, niebojące.

Głos się oddala, zaciera, niknie. Jan odpływa w szarość, gdzie kołaczą serca dzwonów, nierówno,
niezgodnie, ciszej, głośniej, a każdy dźwięk wydaje się rozsadzać rozum, kruszyć czaszkę.

Przebudzenie jest nagłe. Gdzieś z góry spływa jasna poświata.

-

Może ten by się nadał? Zawarty za napaść na białogłowę.

-

Zdechlak. Jednego cięgnienia nie wytrzyma.

-

To weźcie owego. Przyłapany w zakrystii, jak ku drogocen-nościom sięgał.

-

A ten?

-

Podpalił sąsiada.

-

Przez co tak?

Szelest mierzwy.

-

Co warn do tego? - skrzypi z mroku. - Podpaliłem i moja rzecz.

-

Tego wezmę. Zapiekły, widzę, w złości.

Z trudem Jan obraca obolałą głowę. W blasku rzucanym przez łuczywo stoją dwaj na wschodach, nie
zstępując ku stęchliźnie lochu. Ten z łuczywem obraca się ku drugiemu i przez chwilę oświetla jasno jego
twarz.

-

Mistrz Franciszek! - woła Jan i zaraz kuli się, gdyby mógł, wkręciłby się w mierzwę, zapadł pod

ziemię.

-

Skąd mnie znasz, hultaju?- dudni znany głos. - Głuchyś czy niemowa? Gadaj, kiedy politycznie

background image

stawiam zapytanie. Jużeś się ze mną spotkał?

Przybliża łuczywo, Jan zatula powieki oślepione jasnością.

-

Gąba napuchnięta jak wielkanocny kołacz przed wsadzeniem w piec, juchą pomazana. Nigdym

takiej nie widział, bo gdybym zoczył, po nocach bym śnił maszkarę.

—166 —

-

Niecne postępki ma na gębie wypisane nie gorzej niż w rejestrze - przydaje ten drugi, odbierając

od mistrza Franciszka łuczywo. - Na zbója patrzy. Powiadali ludzie, że sławetną Wincentową dławił,
pieniędzy od niej żądając. Gdyby nie pomoc, ostałby Wincenty wdowcem kilka niedziel po weselu.

Nie pytając już o nic, mistrz Franciszek ruszył ku schodom. Zaszczekały rygle i przygłuszyły słowa tego
drugiego z łuczywem.

-

Czemuście tak nagle owego zbója odstąpili, mistrzu?

Do przytomności doszedłszy, Jan jeno śmierci żądał. Jeszcze raz zawalił mu się świat, obłądził go, oszukał,
omamił nadzieją na nic niepotrzebną. Gdyby chociaż po niewoli Justynę wydali, ale nie, dobrze zauważył
uśmiech na liczku przebiegający, gdy

0

zamęściu swoim wspominała. Głupi by odgadł, że luby jej mąż, dla niego z pamięci swojej

wykreśliła Jana, a z nim całą przeszłość, migotanie wody pod dziobem dłubanki, łaciatego pieska,
wspólne gonitwy po białym piasku, muszelki nanizane na konopny sznur, palce poplamione jeżynami,
starą pochyloną wierzbę.

Takiej dziewce jak Justyna na co mógłby się zdać Jan, włóczęga bez domu, bez krewniaków, bez mienia?
Pewnie całkiem niepodobnego człeka zmiłowała, godnego, szanowanego, a przybłędę przegnała z
pamięci.

Co powiadała o jaśnie oświeconej pani wojewodzinie? Sen to czy jawa? Jeżeli jawa, nie wszystko
stracone. Zajedzie Jan po-szóstnym zaprzęgiem, a wtedy Justyna obróci na niego łaskawe wejrzenie.

Nie, nie zajedzie. Minie kilka dni i jego także powiodą na górę do sali, gdzie sąd. Niechże go skażą co
rychlej, bo myśleniem

1

żalem całkiem już umęczony, niech żywota niepotrzebnego zbawią. Nie będzie się opierał,

pójdzie sam. Z dobro woli. Może i lepiej, że mistrz Franciszek to uczyni, niżby sam własną rękę na siebie
miał podnieść.

—167 —

Niemal z radością nasłuchiwał odgłosu rygli, może to po niego? Ale wyprowadzano innych, a jemu
rzucano rankami glon chleba.

background image

-

Zbieraj się - nareszcie przyszła i jego kolej. Podniósł się chwiejnie i czepiając się ściany ruszył ku

górze, gdzie od rozwartych drzwi buchało czystym świeżym powietrzem, oszałamiającym po cuchnącej
zgniliźnie lochu.

-

Żebym cię więcej nie widział - pachoł pchnął Jana. - Wynoś się z miasta, bo ci kat w oczy zaświeci!

Na rynku gruchały gołębie, nadymały podgardla, okręcały się wokoło, wiosna przecie. Przechodnie z
obawą omijali poczerniałego, cuchnącego młodzieńca w podartym odzieniu. Na nogach się chwieje,
wilkiem patrzy, albo pijany, albo szalony.

Jan rozglądał się nierozumiejącym, pustym wejrzeniem. Wiedli go jako innych ku sądowej sali, ale puścili
na wolę, za bramę wypchnąwszy, nakazali iść byle dalej. Wolałby przyjąć swój los, jako sobie ułożył leżąc
w ciemności, coś w nim pękło, uciekła chęć życia. Po co mu ono? Czemu je wlec ciążące niczym okowy
więźniowi? Kiedyś tęsknił do matki i zawiodła go ta tęsknota. Tęsknił do Justyny i oszukały go próżne
nadzieje. Jest sam, jak przódzi. jak zawsze, odkąd pamięcią sięgnąć zdolny.

Nogi go same zaniosły nad zatoczkę, pod wierzbę okrytą runią młodego listowia. W człowieka
nieszczęście uderza, lata przyginają bieląc włos, a drzewina stoi sobie krzywym pniem pochylona ku
rzece, która wody szare toczy niczego nieświadoma i toczyć je będzie do skończenia czasów.

Rozerwał zakładkę, wydobył bicz korali, zalśniły w słońcu kolorem widywanym na płatkach polnego
maku, gdy ledwie kwietną krasę z pąka wywinie. Dla matki chronił, dla Justyny chronił, myśli odpędzał, by
je na jadło i kąt przy piecu zamienić. Nie oddał ich na zratowanie Ambrożego, a teraz ciążyły dłoni
niepotrzebne, serce tylko krwawiące przypomnieniem marzenia ode-szłego. - Takom podumał, że tutaj
cię znajdę. Nie posłyszał Jan

—168 —

zbliżających się kroków tłumionych przez miękkość młodziutkiej trawy.

-

Zrazu cię nie poznałem, tyle lat przeszło. Niedolatkiem ode mnie odbieżałeś, dorosłym chłopem

ciebie odnalazłem. Gdyby nie znak, jak obok obcego bym przeszedł. Jakby rzecz sama przez się była
zrozumiała, mistrz Franciszek zasiadł na burcie łodzi.

-

Miałeś na porządnego człeka wyrosnąć i co z tego ostało? -westchnął. - Trzeba ci było skórę

codziennie garbować, może by moje rady w las nie poszły. W lochu cię spotkać, ot. piękna mi nagroda.

Rozłamał kruchą gałązkę.

-

Oboje prosili, by cię z lochu uwolnić. Przez imię Boże prosili, gadali, że złości nie mają, że gniew

ich odszedł. A już ta Wincentowa ślozy rzewne lała. Chleb mi, powiada, w ustach rosnąć będzie, oka,
powiada, nocą nie zmrużę, kiedy pomyślę, żem człeka z dawna znajomego zgubiła. Dziewkom, Jasiu,
pstro w głowie, dziś miłuje, jutro precz napędzi. Ja się na żonkę nie skarżę, gospodarna, czysta, rządna,
trzy dzieweczki porodziła i zdrowo odchowała, ale mi białogłowskie humory czasem bokiem wychodzą.
Ani się połapać, o co rzecz idzie. - Zniżył głos do Jana się bliżej przysuwając.- Przez nią tu wróciłem,
chociaż tamten i ten urząd wcale sobie nierówne. Dużo by gadać - zajrzy w ściętą, pobladłą twarz Jana. -

background image

Ty pewnikiem w głąb chciałbyś skoczyć, żywota zbytecznego się zbawić, ale ci rzeknę, że nigdy na to nie
dozwolę. Trzeba będzie, to w dyby cię zamknę, aż zmądrzejesz.

Pomilczeli na rzekę patrząc, zaiskrzyła się woda okruchami słonecznego żaru.

-

Wczesna wiosna lałoś, chwała Bogu. Bywa, że w kwietniu śniegi jeszcze leżą, a ninie można już

bydełko na trawę wypędzać. Rzekniesz coś, czy sam mam gadać, jako ten dziad do obrazu? Zaschło mi w
gębie, precz mówię i mówię, a tyś sowę zadał i głuszca stroisz. - Nie doczekawszy się odpowiedzi podjął
rzecz da-

lej: - Myślisz, żem nie wiedział, że z dziewuszką Marcinową czas tracisz, kiedyś u mnie służył? Tak ci ona
cierniem w serce zaszła?

-

Na miłosierdzie Boże, nie gadajcie o niej!

-

Twoja wola. Jeno tyle przydam, żem wyrozumiał z jej trajkotu, co ci się rozum pomieszał od

wieści niespodziewanej. Jaśnie oświecona wojewodzina! Możeś się i panem wielkim obaczył, który
złotem w krąg sieje?

-

Tego też nie tykajcie!

Mistrz Franciszek splótł mocno palce, aż chrupnęło w stawach.

-

Nie sierdź się. Dużo lat przeżyłem, dużo widziałem, przed sądem człek swojej natury prawdziwej

nie skryje, miodem oczu nie zasmaruje, cukrowanym słówkiem nie osłodzi tego, co gorzkie. Chcesz,
słuchaj, chcesz, precz odrzuć. Miłowanie to sprawa taka, której za żądny pieniądz nie kupisz, żadnymi
łzami nie wypłaczesz. Ono albo jest, albo go nie ma. A ty młody jesteś jeszcze, Jasiu. Za miesiąc, za dwa,
za roczek, prędzej czy później inne miłowanie ci drogę zastąpi. O tym całkiem zapomnisz. Tak zawsze
bywa.

W szarych po zimowemu trzcinach zamigotało coś błękitnie, zimorodek z furkotem skrzydełek oblatywał
skędzierzawione, szeleszczące badyle.

-

Miejsca na gniazdo szuka. Taki świata porządek, najlichsza ży-wina miejsce ma sobie

przeznaczone, a co dopiero człek od Boga stworzony. Znajdź i ty sobie miejsce. Chcesz, w termin
przyjmę?

Na słońce nasunęła się chmura, zgasło lśnienie fali, rzeka poszarzała, zesmutniała w tym poszarzeniu.

-

Ja cię nie pytam, coś czynił prze te lata. Sam widzę, żeś sadłem nie obrósł ani ci pieczone gołąbki

same w gębę nie zlatywały. Nie chcesz do mnie, do służby, niemiła księdzu ofiara, wracaj, cielę do obory.
Ale stąd nie odejdę, póki się nie przeżegnasz, że myśl o samobójstwie porzucisz. Więc jako? Przeżegnasz
się?

Wiele jeszcze mówił mistrz Franciszek, niebaczny, że od ziemi wieje chłodem, a od wody ciągnie ziąbem
wilgotnym. Kropla

background image

—170 —

i kamień wydrąży, raz po raz na opokę padając, wreszcie zapłakał Jan, łez niemęskich wcale się nie
wstydząc, pierwszy raz zapłakał od lat dziecięcych. Nie krył zapłakanego lica, rękawem łez nic ocierał,
płakał bez szlochu, cicho, łzy strumykiem po jagodach spływały, skapywały na kabat, wsiąkając w sukno.

Od płaczu zrobiło się Janowi jakoś pusto w sercu, jakby z każdą łzą spływającą odchodziła cząstka
marzenia, tego o chlebie dzielonym matczyną ręką, i tego o spotkaniu pierwszym, o głosie nie słyszanym,
nie zaznanej pieszczocie. I tego o złotym warkoczu dziewczyny, oczach modrych, chacie własnej, słowach
podobnych ptasiemu świergotowi, spotkaniach nad wszystko milszych.

- Przeżegnasz się, Jasiu?

Podniósł stulone palce do .czoła. Niech i ta będzie.

Zakwitły jabłonie, wiatr sypał zawieją płatków, buczały pszczoły miód zbierające. Krótkie, majowe
deszcze przelewały kwitnące korony, parowała wiosenna ziemia wonią wiosny i świeżości.

W pańskim ogrodzie nikt jabłoni nie sadził, drzewo to pospolite, na szpalery i strzyżenie niesposobne.
Między ciemnymi żywotnikami i bukszpanami, po alejach wysypanych piaskiem najdrobniejszym,
peregrynowała jaśnie oświecona niosąc modlitewnik różańcem owity, nieświadoma, że ktoś śledzi jej
kroki. Zresztą była pochłonięta i modlitwą, i kroków liczeniem, nie była to bowiem zwykła przechadzka, a
pielgrzymka do Grobu Pańskiego, który w mieście Jerozolimie się znachodzi. Wziąwszy na uwagę słabość
zdrowia jaśnie oświeconej, której trudy podróży mogły zaszkodzić, spowiednik wyliczył, ile dni gazon
okrążając do Jerozolimy dojdzie.

Gadali o pani wojewodzinie jako o świętej, a w niej serce stwardniało w nieustannych procesach z
sukcesorami nieboszczyka wojewody, ani półwłóczka nie dała sobie wydrzeć, ani jednego folwarku
odebrać. Pomrze, niech rozdrapią schedę, póki żywa, nie przyzwoli. Ile się przez te wszystkie lata musiała
z oszustami,

— 171 —

wydrwigroszami naużerać, ile chciwych rąk sięgało do jej kiesy... Niedawna pora, gdy krewniak,
pułkownik królewski, u nóg się włóczył, błagając wspomożenia, wyszły na jaw niepiękne sprawki,
sprzeniewierzenie, kradzież talarów na broń i żołd przeznaczonych. Chociaż groził, że w łeb sobie wypali z
pistoletu, nie ulitowała się, wspomożenia odmówiła.

-

Tedy, kuzynko, rozpowiem, co mi wiadome.

-

Rozpowiadaj, co wola. Sam żeś się, kuzynie, jako kłamca napiętnował, nikt nie uwierzy. A mnie za

jedno. Umarłemu życia nie powrócą.

-

Krewni nieboszczyka złotem mnie obsypią.

background image

-

Niechże.

-

Łez nie przepłaczesz.

-

Niechże. Mnie nie uprosisz. Już nie raz, a sto razy swój grzech odpokutowałam, mogę i dziś

jeszcze przed Bogiem stanąć. Nie raz, a sto razy przepłakałam wszystkie łzy, więcej ich nie mam. Próżna
twoja mowa, kuzynie.

Po takiej odprawie odjechał i gadano, że w cudze kraje zbiegł, przed sądami się chroniąc. Z jego zaś
ucieczką pamięć dawnych wydarzeń coraz bardziej blakła, coraz rzadziej budziła jaśnie oświeconą po
środku nocy wyganiając na aksamitny klęcznik. Może i niegdyś coś było, tęsknota, żal za dziecięciem
utraconym, niepokój, serca kołatanie, pomarło dziecię, czas jako fala biegnąca uniósł przeszłe, teraz
ostawało tylko o zbawieniu myśleć i biednych wspomagać, kościoły fundować, klasztorom patronować,
kwestarzom worki wypełniać.

Do miasta Jeruzalem droga daleka. W tym roku nie dojdzie, w przyszłym dopiero. Ciału nie pobłaża, za nic
ma deszcze, mrozy, wietrzyska, grady, zamiecie, jednego dnia nie przepuszcza, krzywi się panna służąca,
lokajom stopy grabieją, kiedy jaśnie oświeconej towarzyszą, w przyzwoitej odległości baczenie dając, by
nic jej w pielgrzymce nie przeszkodziło. Mało to razy przemarzła, zmokła, mało to razy zasłabła ód upału?

-

Wybaczenia upraszam. Rzeknijcie proszę, czego jaśnie oświecona chodzi wciąż w koło?

Zastanowiwszy się, czy może zaspokoić ciekawość młodego włóczęgi, sługa odrzekł cedząc powoli słowa:

-

Nie na twój to rozum, prostaku. Nasza pani ofiarowała się do Grobu Pańskiego.

-

Gdzie on?

-

Daleko.

-

To jako dojdzie?

-

Głupiś!

Przecież mógł Jan zabiec drogę idącej. Widział ją tak blisko, że owiewała go znajoma niegdyś woń
toaletowego octu, ryżowego pudru, słyszał szelest rozłożystych spódnic i skrzyp żwiru pod podeszwą
trzewika. Ale nie zabiegł drogi, pozostał, gdzie był. Inną sobie wymarzył matkę, ta tutaj to jeno jaśnie
oświecona wdowa po panu wojewodzie, obca, daleka. Kto sięga po gwiazdę, kto chwyta słoneczny
promień? Co jemu do tej białogłowy i jej do niego?

Prawił mistrz, by przeszłego zapomnieć. Nawet jeżeli jaśnie oświecona złotem go udaruje, nie wróci
Justyny. Nie wróci, nie naprawi niczego z lat, które przeszły bezpowrotnie. Trzeba samemu naprzeciw
swojej doli wyjść, spróbować się z losem, kto mocniejszy.

Nim pani wojewodzina rozpoczęła codzienną wędrówkę, położył Jan bicz korali na piasku. Jeżeli się
pochyli, może to znaczy, że sercem odgaduje, że coś w niej innego przytajone niż wyniosłość i ust twarde
ściśnięcie.

background image

Nie schyliła się. Korale pospolita ozdoba, chłopianek, mieszczek przystrojenie, przestąpiła leżący pod
stopami bicz, myśląc, że służba niedbała, bo dozwala, by się gawiedź kręciła w miejscu, gdzie pani w
skupieniu nabożnym pielgrzymkę ślubowaną odprawia.

Jan odszedł precz od strzyżonych szpalerów, nie obracając się za siebie. Jabłoniowe drzewa obsypywały
go deszczem płatków.

— 174 —

Rozjeżdżona koleinami droga wiodła ku garbatym wzgórzom zakrywającym widnokrąg, prowadziła ku
nieznanej dalekości, doli czy niedoli. Czuł w sobie spokój, jakiego nie zaznał od dawna, nawet żałość już
bólem żywym nie toczyła piersi, tylko omroczyła myśli niby ta mgiełka wznosząca się nad łąkami. Sam
sobie życie uładzi, sam, nie kto inny.

I tak doszedł ku stokom pagórka kryjąc się za nimi, włóczęga jakich wielu, wydany na świat przez jaśnie
oświeconą, w czepku urodzony, poniewierany, porzucany, niepotrzebny. Los człeka nie-jednaki, ale, gdy
wola jest, może się przemieni. To myśląc szedł przed siebie.

Spis rzeczy

1.

O tym, co stało się w błotnistym zaułku................................................ 5

2.

O nieznajomej przybyłej tajemniczo...................................................... 20

3.

O tym, co uczynić z nowo narodzonym na świat.................................. 29

4.

O tym, że nie zawsze u małolepszego zła służba................................... 46

5.

O tym, że czasami dobre chęci prowadzą na manowce......................... 70

6.

O tym, jak się służy jaśnie oświeconym................................................ 81

7.

O tym, jako się spotykają ludzie nieznajomi......................................... 97

8.

O tym, że w wielkim mieście też człekowi niesłodko...........................117

9.

O tym, że nieszczęśliwe miłowanie takoż duszę udręcza......................135

10. O tym, jako Justynie los dał szczęście...................................................152

11.0 tym, że trzeba odważnie zmierzyć się ze swoją dolą.........................165


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Christenberry Judy W czepku urodzone Z dzieckiem na ręku
Christenberry Judy W czepku urodzone Z dzieckiem na reku
Nowacka Ewa Rogi Minotaura
Nowacka Ewa Jak okiełznac wronego rumaka
469 Christenberry Judy W czepku urodzone 01 Wyjdz za mnie Kate
Nowacka Ewa Może nie może tak
PLACEK Z RABARBAREM I KRUSZONKÄ„, ciasta i ciasteczka Ewa Wachowicz
Pewność, Ewa Lipska - poezja
Do szlachetnie urodzonego z Kioto
opracowanie na nowacka- na zerówkę i egzamin, PWSZ Kalisz
Maćkowiak Ewa - Ćwiczenia z Czakrami, aura, czakry,bioterapia
3 Bit, EWA WACHOWICZ - Przepisy
BABKA KOKOSOWA, ciasta i ciasteczka Ewa Wachowicz
Projekt 2 - Ewa Litwinek, Akademia Górniczo - Hutnicza, Technologia Chemiczna, Studia stacjonarne I
systemy konspekt Ewa Dadacz, systemy klasa II
Ewa Stemposz Sprawdzian 2

więcej podobnych podstron