Dariusz Wiśniewski
„Jak zgubić 15 kg napełniając swoją duszę. Moja
droga miecza do Santiago de Compostella”
Copyright © by Dariusz Wiśniewski, 2015
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o., 2015
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji
nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana
w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.
Skład: Jacek Antoniewski
Projekt okładki: Robert Rumak
Korekta: Paweł Markowski
Ilustracje na okładce: @ alphaspirit – Fotolia.com
ISBN: 978‒83‒7900‒427‒0
Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3/325, 62‑510 Konin
tel. 63 242 02 02
http://wydawnictwo.psychoskok.pl
A On rzekł do nich: Pójdźcie wy
sami osobno na miejsce pustynne
i wypocznijcie nieco! Tak wielu bowiem
przychodziło i odchodziło, że nawet na
posiłek nie mieli czasu.
Mk 6,31
4
Zamiast wstępu
D
rodzy czytelnicy, nie będzie to typowy przewodnik
po drodze francuskiej z Saint Jean Pied de Port do
Santiago de Compostela, choć będą opisane wszyst‑
kie etapy, które przeszedłem pieszo, miejsca noclegowe, po‑
dane ceny i inne przydatne informacje (przynajmniej mam
taką nadzieję), ale przekażę Wam moje przeżycia, gdy pew‑
nego lutowego dnia roku pańskiego 2015, zdecydowałem
się wkroczyć na Drogę Miecza, jak nazywana jest droga do
Santiago de Compostela (w odróżnieniu do Drogi Serca –
Rzym, czy Drogi Duszy – Jerozolima) i stać się peregrino,
czyli pielgrzymem, pokonując 775 kilometrów, docierając po
36 dniach drogą francuską do grobu św. Jakuba. Niemiecki
poeta Goethe stwierdził, że świadomość europejska zrodziła
się w pielgrzymowaniu do grobu apostoła Jakuba. A świę‑
ty Jan Paweł II w swoim kazaniu w dniu 9 listopada 1982 r.
w Santiago de Compostela – pierwszy papież, który przybył
do tej Katedry – powiedział:
Tu przybywali z Francji, z Włoch, z Europy Środkowej,
z krajów nordyckich i z narodów słowiańskich chrześcijanie
wszelkich stanów: od królów, aż po najskromniejszych wie-
śniaków, chrześcijanie wszelkich poziomów duchowych:
od świętych, jak Franciszek z Asyżu czy Brygida Szwedzka
(nie mówiąc o tylu innych świętych hiszpańskich), aż po
publicznych grzeszników czyniących pokutę.
I ja, prawie 50‑letni grzesznik, (bo kto nie grzeszy?), wy‑
ruszyłem w tę drogę.
5
Czyli postanowione! Zdecydowałem się. Niedługo stuk‑
nie mi 50 lat, dusza przez ostatni rok poraniona przez różne
wydarzenia dziejące się dookoła mnie. Niosę krzyż, ale czuję,
że samą siłą fizyczną go nie udźwignę. Muszę wyruszyć, żeby
walczyć ze swoimi lękami i stawić czoła demonom. To dlate‑
go drogę, którą podejmuję, zwą również Drogą Miecza. Miecz,
od którego zginał pierwszy apostoł Jakub, stał się symbolem
Świętych wojowników, rycerzy i walczących mężczyzn. Dzię‑
kować i błagać. Tyle i aż tyle. Sam, bo tylko wtedy będzie miało
to sens. Mam dziesiątki pytań, jak i dlaczego? Ile razy jeszcze
upadnę i czy sił starczy, żeby kolejny raz wstać? O nic nie ob‑
winiam Boga, tylko chcę się spróbować dowiedzieć, dlaczego?
I prosić Maryję o opiekę i pomoc w szczęśliwym pielgrzymo‑
waniu. Niedawno przeczytałem książkę „Święta Siostra Fausty‑
na i Boże Miłosierdzie”. Roman Kluska w jej posłowiu napisał,
„że przechodząc bardzo trudny okres w swoim życiu, pomogła
mu wyjść zwycięsko z tej próby książka o Bożym Miłosierdziu”.
Wierzę i mam nadzieję, że ta droga, w którą się wybieram, rów‑
nież pomoże w mojej próbie. Otuchy dodaje św. Jakub:
…Za pełną radość poczytujcie to sobie, bracia moi ilekroć
spadają na was różne doświadczenia. Wierzcie, że to, co
wystawia waszą wiarę na próbę, rodzi wytrwałość. Wy-
trwałość zaś winna być dziełem doskonałym, abyście byli
doskonali, nienaganni, w niczym nie wykazując braków…
Martwi mnie tylko to, że tyle spraw niepozałatwianych
i wszystko zostawiam na głowie mojej żony. Ale moja dru‑
ga połowa wspiera mnie i mówi, że wszystko będzie dobrze,
i że mam jechać. Troje moich dzieci też daje mi wsparcie.
6
Rodzice zaskoczeni, bo skąd nagle u mnie taki pomysł, ale
błogosławieństwo i różańce na drogę dostaję. Siostrę i przyja‑
ciół informuję, że znikam na przeszło dwa miesiące. Ze sobą
oprócz rzeczy osobistych biorę jedynie stary telefon z nume‑
rami do najbliższych i modlitewnik.
Przygotowania
W młodości byłem aktywny sportowo, teraz aktywnie oglą‑
dam sport w telewizji. A z marszów uprawiam spacery na
krótkie dystanse, dookoła miejsca, w którym mieszkam. No
dobra, przed wymarszem poczytałem w Internecie o Drodze.
Znajomy przeszedł dystans ok. 200 km do Santiago de Com‑
postela. Proboszcz podczas kolędy z pomocą Ducha Świę‑
tego otworzył Pismo Święte na fragmencie listu św. Jakuba:
…Prawdziwa mądrość
Kto spośród was jest mądry i rozsądny? Niech wykaże się
w swoim nienagannym postępowaniu uczynkami doko-
nanymi z łagodnością właściwą modrości! Natomiast, je-
żeli żywicie w sercach waszych gorzką zazdrość i skłonność
do kłótni, to nie przechwalajcie się i nie sprzeciwiajcie się
kłamstwem prawdzie!
Nie na tym polega zstępująca z góry mądrość, ale mądrość
ziemska, zmysłowa, szatańska.
Gdzie, bowiem zazdrość i żądza sporu, tam też bezład
i wszelki występek. Mądrość zaś [zstępująca] z góry jest
przede wszystkim czysta, dalej skłonna do zgody, ustępli-
wa, posłuszna, pełna miłosierdzia i dobrych owoców, wolna
7
od względów ludzkich i obłudy. Owoc zaś sprawiedliwości
sieją w pokoju ci, którzy zaprowadzają pokój…
Młodszy syn kilka dni temu znalazł w domu breloczek
z muszlą i mieczem czerwonym z napisem z tyłu św. Santia‑
go, choć nikt nie wie, skąd się u nas wziął. O – to Znaków
już chyba wystarczy.
Ale jak dotrzeć do miejsca rozpoczynającego pierwszy
etap? Jest luty. Nie tak łatwo wszędzie dolecieć. Decyduję się
na autobus, przecież nigdzie mi się nie spieszy. To czas tylko
się spieszy. Jest, z Poznania do Bayonne (Francja). A stamtąd
pociągiem do Saint Jean Pied de Port. No, to teraz pozosta‑
je tylko potrenować. Śnieg na dworze, to zimowe buty jak
znalazł, pomyślałem, i w drogę. Przeszedłem 17 km ledwo
powłócząc nogami i zaraz narobiłem sobie pęcherzy na no‑
gach, że ho, ho. Nieźle, pomyślałem. Gdzie ty chłopie chcesz
przejść 800 km? – Dobra, rzucam się do netu, ok., już wiem,
jakie mam mieć buty. Idę do znajomego, który prowadzi sklep
ze sprzętem sportowym, nabywam odpowiednie. Kilka dni
pochodzę i się rozejdą. Dalej czytam rady, że waga plecaka
nie powinna przekroczyć 10% wagi ciała. He, he, to dobrze,
myślę. A, że ważę 97 kg, to naładuję, bo tyle jeszcze mam na
stole do wpakowania. Wyszło pewnie ok. 14 kg, bo sam ple‑
cak też trochę waży. Sprawdzę, co i jak. Gdy zarzuciłem na
ramiona, to mnie lekko ścięło, no, ale do odważnych świat
należy, pomyślałem.
8
Dojazd
Wyjeżdżam w poniedziałek. Podróż autobusem, to jazda
i jazda. Nocka na autobusowym siedzeniu połamała mnie
lekko, choć było kilka przystanków w nocy. Po przekrocze‑
niu granicy czeskiej, po stronie niemieckiej kontrola policji.
Ponad godzina postoju. Sprawdzali te paszporty i sprawdzali.
Ale w końcu okazało się wszystko w porządku. Pojechaliśmy
dalej. Rozpiska, którą miałem, nijak się ma do wydrukowa‑
nego z internetu planu. Przesiadka w Zurichu, a następna
w Genewie. Za oknem słońce i piękne krajobrazy, góry. Czy
ja jadę w góry? Hm… Jezioro Genewskie za oknem. Pięk‑
nie położona jest Genewa. Kolejna przesiadka i w drogę.
Po stronie francuskiej kolejna kontrola, tym razem policja
francuska. Pies wprowadzony do autobusu szczeka, kogoś
proszą o wyjście, czegoś szukają (broni, narkotyków?). Dwoj‑
gu każą wyciągnąć bagaże. Ciekawe, kiedy dojadę do Bay‑
onne? – Wreszcie sygnał, wszystko w porządku, jedziemy.
Do Bayonne mam dojechać o 4.15 nad ranem, a swój następny
transport mam dopiero o 7.45, więc tak sobie myślę, że do‑
brze by było, żeby ten autobus się nie spieszył i najlepiej jak
najpóźniej dojechał. Tak, abym jak najkrócej musiał czekać.
No, to dojechał o 3.30. Mam farta, pomyślałem.
Wysiadam, biorę swój plecak i dodatkowe rzeczy, które
mam ze sobą. Na dworze pusto, mróz i jedynie jakiś człowiek
stoi na przystanku. Pięknie, co dalej? W odległości ok. 200
metrów widzę budynek, to chyba stacja PKP, przynajmniej
miała być w tym miejscu, gdzie wysiądę z autobusu. Kolega
z przystanku zagadał coś do mnie. Po francusku. Tośmy poga‑
dali, pomyślałem. I grzecznie odpowiedziałem po angielsku,
9
bo coś tam w tym języku znam. Ale okazało się, że i on „coś”
tam zna w tym języku. Poinformował, że pociąg nie kursu‑
je do Saint Jean Pied de Port i jest komunikacja zastępcza,
pokazując, gdzie staje autobus. A, i że stacja jest zamknię‑
ta w nocy, otwierają ją około 6 rano, no i zresztą wszystko
jest teraz zamknięte. Miło mi się zrobiło, bo to oznaczało
czekanie na mrozie ponad 2 godziny. Kolega składał mi ja‑
kieś propozycje, ale o 3.30, to nie bardzo… Podziękowałem
i poszedł. Ironiczny głos w głowie drwił: Co, do łóżeczka
byś poszedł, położyłbyś się? Nic z tego. Dobra, spadaj, dam
radę, odpowiedziałem. Trochę skoków, przysiadów, ubie‑
ram czapkę, rękawiczki. Widzę, że zapaliło się światło w ja‑
kimś biurze przy stacji. Lecę tam, wchodzę. Widzę, że jest
człowiek i ciepło płynie z wewnątrz. Pytam jednym tchem,
czy mogę stać w korytarzu, bo zimno na dworze, aż otworzą
dworzec, że jestem z Polski, pielgrzym i jadę do Saint Jean
Pied de Port. On tak samo jednym tchem kazał mi wyjść.
„No, to mam miłość bliźniego”, pomyślałem. Już sądziłem,
że czeka mnie klęska, ale uratował mnie tej nocy kocyk, któ‑
ry zabrałem z Polski, choć miałem go nie zabierać. Pozwolił
mi przetrwać najgorsze mroźne 2 godziny. Około 6 otworzyli
dworzec i tak, w odrętwieniu na ławce w holu, bo drzwi roz‑
suwane i wiało, doczekałem, aż podjechał autobus. Okazało
się, że u kierowcy biletu nie kupię (a kasy biletowe na stacji
zamknięte), kazał mi iść do automatu. Oczywiście już zaczą‑
łem nosić na sobie i ze sobą to wszystko, co miałem ze sobą
zabrane…I biegiem, bo za chwilę miał odjechać. Ze dwie
próby, trochę nerwów i bilet się wydrukował – 10,10 euro.
Uff, ciepło w autobusie, głowa leci z niewyspania, ale najważ‑
niejsze, że za ok. 1,5 godziny będę w Saint Jean Pied de Port.
10
Saint Jean Pied de Port
A
utobus jechał biorąc liczne zakręty, góra, dół i tak na
zmianę. Czasami wjeżdżając w ostry zakręt tak wąskiej
drogi, że podziwiałem kierowcę, że o nic nie zahaczył.
W niektórych miejscach droga przecinała się z torami kole‑
jowymi trasy do Saint Jean Pied de Port, gdzie trwały prace
remontowe. I tak sobie jechaliśmy, aż zobaczyłem na bu‑
dynku stacji, przy której zatrzymał się autobus napis Saint
Jean Pied de Port. Czyli jesteśmy na miejscu, pomyślałem.
Bagaże w dłoń, plan miasta rozwieszony przy stacji, szukam
na nim centrum i w drogę. Po około 10 minutach dochodzę
do wysokich murów cytadeli i po raz pierwszy widzę strzał‑
kę i napis refuge (czyli miejsca noclegowe dla pielgrzymów,
inna nazwa alberqua), w którym to kierunku mam zamiar się
udać. Powoli wspinam się wąską uliczką Rue de la Citadelle,
dochodząc do nr 55. Niestety, spotyka mnie rozczarowanie.
Zamknięte, a na drzwiach informacja, że otwarte od 13, tym‑
czasem mamy godzinę 9.30, a ja marzę o wykąpaniu się i od‑
poczynku. Wracam i widzę, że przy numerze 39 są otwarte
drzwi, wchodzę. Dwoje uśmiechniętych starszych ludzi za‑
prasza mnie do środka. Pani pyta, czego się napiję, kawy czy
herbaty, i żebym się częstował ciasteczkami. Ściągam plecak,
starszy pan pomaga mi go położyć, i uśmiechając się pyta,
ile waży, dopowiadając sobie, że zapewne 20 kg. Gwałtownie
zaprzeczam, mówiąc, że nie, że 14. Ale on kręci głową, śmie‑
jąc się. Okazuje się, że trafiłem do biura pielgrzymkowego,
gdzie kupuję paszport pielgrzyma (Credencial del Peregri‑
no) za 2 euro, który będzie towarzyszył mi od tej pory aż do
Santiago de Compostela na każdym miejscu noclegowym.
11
Do tego dokumentu będą wbijane pieczątki. Pan wpisuje
moje dane, pyta skąd jestem, jak przyjechałem i gdzie chcę
dojść. Na ostatnie odpowiadam, że oczywiście do Santiago
de Compostela. Widzę, że na stole leży mnóstwo muszli, ta‑
kich, jakie noszą pielgrzymi przy swoich plecakach. Pytam,
czy mogę kupić jedną, ale okazuje się, że mogę sobie wziąć
za darmo. Pytają, czy już dzisiaj idę dalej, czy zamierzam się
zatrzymać w Saint Jean Pied de Port. Mówię, że dzisiaj zo‑
staję i że byłem pod nr 55, ale zamknięte, a tak marzę o od‑
poczynku. Radzą, żebym jeszcze raz tam poszedł, że mnie
wpuszczą. Dodatkowo dostaję listę otwartych w lutym nocle‑
gowni na całej trasie, bo w tym okresie większość jest jeszcze
pozamykanych, oraz mapkę pierwszego etapu, z ostrzeże‑
niem i zakazem, żebym przypadkiem nie wpadł na pomysł
wybrania drogi do Roncesvalles przez Honto, d’Orisson, bo
na trasie śnieg po pas, tylko szedł przez Valcarlos. Na koniec
życzą powodzenia. Dziękuję i wracam pod nr 55. Okazuje
się, że rzeczywiście wpuszczają mnie. Starsza pani mówiąca
po francusku zaprasza. Wchodzę, jestem w kuchnio‑jadalni.
Przechodzimy dalej, po prawej toalety i prysznic, a dalej pro‑
sto sala z łóżkami piętrowymi, cieplutko. Pani pokazuje mi,
żebym wybrał sobie łóżko i zostawia mnie samego. Dziękuję
krótką modlitwą za szczęśliwe dotarcie, wysyłam sms‑y do
rodzin i po relaksującym prysznicu wyciągam się szczęśliwy
na moim łóżku. Oprócz mnie jest jakiś gość, silnie kaszlący.
Wnioskuję z rozmowy, jaką prowadził z hosteleros, że się roz‑
chorował i chce tu zostać jeszcze ze dwa dni. Za dużo emo‑
cji we mnie, więc leżenie trwa dość krótko. Idę się przejść po
miasteczku. W oddali widzę szczyty górskie, a tu główna uli‑
ca, wzdłuż której położone są sklepy i restauracja, bar, stara,
12
zabytkowa część miasteczka, w której się zatrzymałem. Robię
kilka zdjęć, wchodzę do otwartego kościoła i powoli czuję,
że ogarnia mnie spokój, o jakim marzyłem od roku czasu.
Wracam powoli pod górę wąską, brukowaną uliczką do mo‑
jego dzisiejszego miejsca zakwaterowania. Widzę z góry, jak
w restauracji ludzie spożywają posiłek. Zimny wiatr wieje mi
w twarz, ale w tym momencie zupełnie mi to nie przeszkadza.
W kuchni czeka już pani, która prosi o mój credencial, wbi‑
ja mi do niego pieczątkę i kasuje ode mnie 10 euro za spanie
i śniadanie. Robię sobie jedzenie, pani robi mi herbatkę i tak
siedzimy sobie we dwójkę. Powoli noclegownia zapełnia się.
Docierają Koreańczycy, Szwedka, Hiszpanie, Francuz, Czech
– rowerzysta. Mówi mi, że mieszka we Wrocławiu i od po‑
nad pół roku jest już poza domem. Zaczął od Holandii, po‑
tem Belgia, Luxemburg, przejechał całą Francję od lewa do
prawa, gdzieś tam się zatrzymał na tydzień, pracując za wikt
i opierunek. Teraz jedzie do Fatimy, a w Santiago de Com‑
postela już był, podobnie jak w Rzymie, pokazując mi doku‑
ment, że był na audiencji u papieża Franciszka. Teraz trochę
ma jechać szlakiem do Pampeluny, a potem już na skos do
Portugalii. Nie pytam kim jest i co robi, zresztą tak jest i po‑
tem na całej drodze, jak ktoś chce to mówi, jak nie, to nie,
szanuje się prywatność tej osoby. Wieczorem zmienia plany,
chce jechać górą, przez Bilibao, San Sebastian i potem w dół.
Powoli zbliża się godzina 22 i za chwilę zgaśnie światło w sali
gdzie śpimy (tak jest we wszystkich alberquach na całej tra‑
sie i obowiązuje wtedy cisza). A rano, generalnie do godziny
8.00, należy opuścić schronisko.
13
Etap I. 12 lutego 2015 r.
St. Jean Pied de Port – Roncesvalles – 28 km
T
eraz już wiem, że jak z daleka widać na trasie góry,
wzniesienia, to oznacza, że musisz się z nimi zmie‑
rzyć już, albo w niedalekiej przyszłości. Ale zacznij‑
my od początku.
Noc minęła wyjątkowo szybko, już po 6 rano zaczęły się
kręcić po sali pierwsze osoby, co prawda po ciemku, (bo świa‑
tło wolno zapalić dopiero po godzinie 7), ale i tak szelest pako‑
wania czy światełko małych latareczek wybiły mnie z resztek
snu. Czyli, to już dzisiaj zaczynam prawdziwy pierwszy etap.
Sam na drodze, pomyślałem. Nie to, żebym czuł jakąś oba‑
wę, bardziej była to ciekawość i niepewność. Co mnie cze‑
ka? Ale najpierw śniadanie. A na nim małe spięcie pomiędzy
Czechem a Francuzem, którzy siedzieli przy stole. Dwoje in‑
nych wychodziło już na trasę, życzyliśmy im buen camino,
jak tym powiedzeniem pozdrawia się pielgrzymów. Czech –
rowerzysta przygotowywał sobie picie na drogę i chłodził je,
gotując sobie dodatkowe ilości wody, a tutaj Francuz nie dość,
że mu tę wodę zabrał, to jeszcze resztki gorącej wlał mu do
dzbanka, gdzie była ta schłodzona. Trochę znam język czeski,
to wiem, jaką wiązką słowną Czech go poczęstował, a dodat‑
kowo słowo alkoholik znane jest chyba i w innych językach.
Ale jak szybko doszło do spięcia, tak szybko sytuacja się
uspokoiła. Samo śniadanie, tosty, płatki, mleko, kawa, dżemy,
herbata, upływa dość szybko, bo każdy zajmuje się sobą. Po‑
tem pakowanie, śpiwór i wszystko, co wyciągnięte z plecaka
dzień wcześniej, z powrotem do plecaka. Jak ja tego nie lu‑
bię robić. Spocony, o 8.40 w czwartek opuszczam schronisko,
14
w którym spałem. Lekko pada, szarawo jeszcze na dworze,
po chwili dochodzę do drogi, gdzie rozchodzą się dwa szlaki.
Ostrzeżony wcześniej wybieram drogę przez Valcalros. Mo‑
dlitwa, w której dziękuję Bogu za otrzymane życie, przepra‑
szam za wszelkie grzechy, świństwa, jakich narobiłem przez
te lata, proszę Maryję o opiekę w drodze i szczęśliwe dotarcie
do miejsca mojego noclegu. To będę powtarzał, każdego dnia
rano. Idę, słońce zaczyna pięknie świecić, śnieg przy drodze
ładnie się skrzy, plecak uwiera, ale pozytywna energia mnie
niesie sama. Generalnie do samego Valcarlos idzie się dobrze.
Tam na ławeczce przed kościołem odpoczywam, soczek za‑
brany jeszcze z kraju plus rogaliki zrobione przez żonę. Py‑
cha. Po chwili ruszam dalej. Idę według wskazówek camino,
wszędzie są znaki lub żółte strzałki. Schodzę z drogi na trakt
leśny, który zaczyna powoli pionowo prowadzić w górę. Sły‑
szę jakieś krzyki w oddali, jakby ostrzegające mnie, ale nikogo
nie widzę, więc idę dalej. Pojawia się śnieg, najpierw trochę,
potem coraz więcej, w cieniu twardy, w słońcu nogi wpadają
do niego, ślizgają się, a stopy wyginają. Boję się szczególnie
o lewą, bo nie tak dawno miałem uszkodzą torebkę skokową,
a droga już tylko w górę i w górę. Bolą mnie ramiona, ple‑
cak zaczyna mi przeszkadzać, pot zalewa oczy, oddech staje
się coraz krótszy. Zaczyna się dla mnie koszmar. Śnieg, ple‑
cak ciąży do ziemi, a ja nie mam sił. Pionowa droga odcina
mi prąd. Zwyczajnie nie mam siły iść pod górę. Pierwszy raz
czuję fizyczną bezsilność. Dookoła nikogo.
Co mam robić? Do głowy wpada nawet taki pomysł, żeby
jamę ze śniegu zrobić, odpocząć przez noc (zapałki mam, to
ognisko sobie zrobię) i rano ruszyć dalej. To chyba z niedo‑
tlenienia mózgu masz takie pomysły, wściekam się sam na
15
siebie. Bezradny jak dziecko, modlę się. Po chwili słyszę ja‑
kieś kroki i pojawia się mężczyzna. Pyta prostym angielskim,
dokąd idę. Mówię mu, że ciężko. Pyta czy idę do Santiago
de Compostela? Coś tam bąkam w odpowiedzi, wzruszając
ramionami, bo w tej chwili to chce mi się zwyczajnie wyć
z bezsilności i najchętniej to chciałbym, aby ktoś zwyczaj‑
nie mnie stąd zniósł, zabierając ten „kamienny”, ciężki ple‑
cak. Pytam, czy widział kogoś po drodze i czy słyszał krzyki.
Odpowiada, że nie. Mówi, żebym wrócił do miejsca skąd
wszedłem na ten trakt i dalej szedł drogą. Jezu, człowie‑
ku – myślę, to dodatkowe 4–5 km razem. Potem mówi mi,
że jak pokonam najtrudniejszą drogę na Camino, to dojdę
do samego Santiago de Compostela. Życzy mi powodzenia
i odchodzi do góry. Nigdy go więcej nie zobaczyłem, choć
wielu ludzi spotykałem wielokrotnie podczas swojej drogi.
Po chwili znika mi z oczu, choć droga jest prosta, a widocz‑
ność doskonała. Nie wiem, co mam o tym myśleć. Próbuję
jeszcze chwilę do góry, ale bez szans i postanawiam za radą
Opiekuna wracać do drogi. Ten powrót powoduje, że zaczy‑
nam rozumieć alpinistów (albo tylko tak mi się wydaje), re‑
zygnujących z wejścia kilkanaście metrów od szczytu, czy też
brutalne, samotne zejścia na dół, kiedy zostawia się partnera
samego. Bo kiedy nie masz sił, to jesteś w stanie pomóc tyl‑
ko sobie, albo zostajesz w górach na zawsze. Więc wracam,
żaląc się, że dokładam sobie te 4–5 km dodatkowo. Wreszcie
dochodzę do drogi i zaczynam mozolną, tępą wspinaczkę.
Mijają mnie trenujący kolarze. Majka, szacun, pomyślałem
wtedy. Kolarstwo to ciężki sport, a etapy w górach to już
mega wysiłek, a ktoś, kto jeszcze je wygrywa, tak jak Majka
w zeszłym roku na Tour de France, wzbudził na tej drodze
16
mój podziw. Idę i idę cały czas do góry. Jestem sam ze swo‑
imi słabościami, ale muszę iść. Mówię do siebie, że ten ple‑
cak, który wpija mi się boleśnie w ramiona i przygniata, to
moje całe dotychczasowe życie. Więc muszę je unieść i do‑
nieść, i nikt i nic mi w tym nie przeszkodzi. Proszę Maryję
o pomoc, o to, bym doszedł. Boga pytam, co jest celem dla
mnie? Czuję ból w każdej części ciała, stopy wręcz parzą.
Już wiem, rozumiem, że to próba, walka Dobra ze Złem,
które są we mnie. Gdy zło dochodzi w rozmowie do głosu,
mówię STOP i zaczynam modlitwę do Matki Boskiej. I tak
maszeruję, wspinając się do góry. W oczach staje mi napis
u syna na Facebooku: NSNP, czyli nigdy się nie poddawaj,
zresztą sam moje dzieci tego uczyłem, czy też zawodników
w klubie sportowym. Nigdy się nie poddawaj, bo życie nie
jest usłane różami, ale trzeba pamiętać, że jutro także jest
dzień. Więc warto żyć, bez względu jak ciebie opluto, nisz‑
czono, jak często upadałeś, czy to było raz, czy więcej. Tu,
na ziemi, życie, które otrzymałeś jest największym dobrem
i masz je nieść z godnością do swojego końca. I tak sobie
prowadzę dialog, może wtedy jeszcze monolog, i stopa za
stopą idę drogą. Po drodze mijają mnie samochody. Poku‑
sa jest ogromna, żeby machnąć ręką. Wreszcie o 17.40, po 9
godzinach wędrówki dochodzę do zasypanego całkowicie
śniegiem klasztoru w Roncesvalles. Olbrzymi klasztor, a ja
po nerwowym szukaniu (szybciej, bo nogi pieką) znajduję
miejsce noclegowe. Płacę 6 euro, dostaję pieczątkę do pasz‑
portu i idę do sali, gdzie wybieram swoje łóżko. Jedyny pro‑
blem, że w tym alberque nie ma kuchni, więc sobie nic nie
zrobię do jedzenia i nic ciepłego nie wypiję. Ale w tym mo‑
mencie to jest najmniejszy problem. Razem ze mną doszło
17
dwoje osób, młody Koreańczyk, który był w poprzednim al‑
berque i nieznana mi Hiszpanka. Buty z nóg i pod prysznic.
Ulga dla ramion. Spoglądam na swoje stopy. Jedna wielka
tragedia. Przy kostce wręcz balon nabrzmiały krwią, pęche‑
rze na obu stopach, a mały paznokieć odpadnie pewnie na
następnym etapie. Ale w ogóle mnie to nie interesuje, czu‑
ję wielką radość z dojścia. I cały czas mam w głowie słowa:
„przejdziesz ten etap, dojdziesz do Santiago de Compostela”.
Te słowa, to jest jak nowa dawka adrenaliny, tłumi ból ra‑
mion, stóp i całego ciała. Leżę, wchodzą następne dwie oso‑
by, Hiszpan i Hiszpanka, to jest już nas pięcioro. Azjata jęczy,
że jest głodny i mówi, żebyśmy poszli do baru w wiosce. Jeść
to mi się ze zmęczenia nie chce, ale pić już tak, szczególnie,
że całe zapasy wody, co do kropelki wypiłem na trasie. Idę,
a raczej kuśtykam, achilesy dodatkowo dają znać. Niestety,
o tej porze w barze jeszcze nie mają nic ciepłego do jedzenia.
Barman mówi Koreańczykowi, żeby przyszedł po godzinie
20, to coś dostanie, ja tymczasem zamawiam piwo (0,2 l),
potem drugie, płacę za te maluszki razem 4 euro, to będzie
moja obiadokolacja tego dnia. Wracamy i z powrotem do
łóżka. Nagle drzwi naszej sypialni się otwierają i wchodzi,
a wręcz wpada do środka Włoch (jak się następnego dnia
dowiedziałem), z wyrazem twarzy, który mówi wszystko. Ból,
oczy zamglone, jedzie na ostatnich rezerwach, pomyślałem.
Patrzy, gdzie jego łóżko, rzuca na nie śpiwór i w ubraniu, tak
jak wszedł, wsuwa się do niego, momentalnie zasypiając. Ani
mycia, nic. Tak, ten etap dał mu się we znaki. To był ostatni
tego dnia pielgrzym, który dotarł do schroniska. Odpoczy‑
wając, przypominam sobie, że jak przyszedłem, to w kance‑
larii było napisane, że o godzinie 20 jest odprawiana msza
18
za pielgrzymów ze specjalnym błogosławieństwem. Godzina
20 się zbliża, Koreańczyk i Hiszpanka poszli już do baru na
kolację, a ja biję się z myślami: iść na mszę czy nie. Kurczę,
taki jestem zmęczony, nogi bolą, wyziębiony, kościół pew‑
nie zimny, bo mury wszędzie tu grube i wysokie, odpocznę,
mówi jeden głos. Ile razy się modliłeś dzisiaj do Matki Bo‑
skiej, prosząc o dojście tutaj, pyta drugi. No tak, to prawda,
pójdę podziękować. Idę, zimno, śnieg, cisza, szukam kościoła
w klasztorze, a nikogo nie ma, aby zapytać. Wreszcie trafiam,
wchodzę i ku memu zaskoczeniu w środku jest cieplutko.
Widzisz, już masz nagrodę, uśmiecham się do swoich my‑
śli. Są nas trzy osoby, Hiszpan z alberque i jakaś kobieta,
Hiszpanka (potem się dowiem, że to kustosz tego klaszto‑
ru). Trzech starszych księży prowadzi mszę, wymieniając,
że uczestniczy w niej pielgrzym z Polski, a drugi z Katalonii
(ważne dla nich są regiony, z których pochodzą), udzielając
nam na koniec specjalnego błogosławieństwa na dalszą drogę
do Santiago de Compostela. Po mszy pani kustosz uprzejmie
zaprasza nas dwóch do zwiedzenia pomieszczeń. Freski na
ścianach z XIII wieku, grobowiec z leżącym królem Navar‑
ry i inne historyczne zabytki robią wrażenie, podobnie jak
sam ogromny kompleks klasztoru. Przypomina mi się jesz‑
cze „Pieśń o Rolandzie”, gdzie w zasadzce przygotowanej pod
Roncesvalles zginał tytułowy bohater. Na zakończenie pytam
kustoszki ilu księży tutaj mieszka i kto tym zawiaduje. Mówi
mi, że tych trzech, co właśnie mszę odprawiało i że jest jesz‑
cze dwóch pomocników. Kiwam z niedowierzaniem głową.
Dziękujemy z Katalończykiem i wracamy do sypialni. Przed
godziną 22 widzę, że budzi się Włoch, coś pije i idzie się wy‑
kąpać. Oczy mi się kleją. Zasypiam.