DEBRA DOYlE, JAMES D. MACDONALD
Królewska córka
Krąg Magii
Rozdział
pogranicza
Przez otwór po drzwiach w opuszczonej chacie wpadł złośliwy wiatr, zapędzając do środka rój
lodowatych kropel. Wątły płomyk w kamiennym palenisku za-syczał i wyzionął ducha, przemieniając się
w smużkę szarego dymu. Randal z Doun owinął się szczelniej swoją togą, naciągnął na głowę kaptur i z
westchnieniem zabrał się do ponownego rozniecania ognia. Rozgarnął nadpalone* szczapki, ułożył
między nimi kupkę suchego mchu, po czym starannie obłożył ją gałązkami. Następnie wyciągnął dłonie
nad drewnianą piramidką i wymamrotał zaklęcie.
Przez krótką chwilę nic się nie działo, mimo iż Randal poczuł ów charakterystyczny wewnętrzny przeskok
- uczucie jedyne w swoim rodzaju - świadczący o pomyślnym uruchomieniu czaru. Nagle mech i szczapki
bez ostrzeżenia zapłonęły z głośnym trzaskiem, rozsypując wokół snopy iskier. Pomarańczowe języki
ognia strzeliły w górę i jęły łapczywie lizać szerokie rękawy togi czarodzieja. Randal gwałtownie cofnął
dłonie; westchnął ponownie i usiadł na podło-
dze, by w zamyśleniu patrzeć, jak wnętrze chaty powoli wypełnia się szarym dymem.
„Im bardziej zbliżamy się do Krainy Elfów, tym bardziej zawodna staje się ludzka magia - pomyślał
czarodziej. - Z roznieceniem ognia powinienem był poradzić sobie już za pierwszym razem, nawet przy
silnym wietrze. To było pierwsze zaklęcie, jakiego się uczyłem".
Wnętrze chaty na chwilę pociemniało, kiedy w niskim wejściu pojawił się Walter - dwudziestoletni kuzyn
Randala, starszy od niego o zaledwie cztery lata, ale już znany w całej Breslandii rycerz.
-
W jukach zostało żywności najwyżej na jeden dzień - oznajmił Walter grobowym głosem. Kiedy
mówił, przed jego ustami pojawiały się i znikały małe obłoczki pary. - Mam nadzieję, że mistrz Madoc
odnajdzie przejście, nim pomrzemy z głodu i zimna.
Randal sięgnął po grubsze polano. Wkładając je w ogień, przelotnie zerknął na kuzyna.
-
Już niedługo, czuję to - powiedział, patrząc w ogień.
-
Mam nadzieję, że się nie mylisz.
Walter usiadł na zabłoconej podłodze tuż obok Randala, by zagrzać dłonie przy ogniu. Z jego
przemoczonego płaszcza zaczęły się unosić zwiewne opary.
-
Kończy się jesień - podjął rycerz. - Kiedy spadnie śnieg i zasypie szlaki, utkniemy tu do wiosny.
Potrzebujemy zapasów.
Randal potrząsnął głową.
-
Kiedy znajdziemy przejście do Krainy Elfów, na nic nam ziemskie jadło. To wiem na pewno. Gdzie
Lys i Madoc?
* - _
-
Madoc powiedział, że gdzieś w pobliżu powinno być źródło - odrzekł Walter. - Poszli go szukać,
kiedy ja oporządzałem konie. Lys miała przynieść trochę wody, a Madoc... nie jestem całkiem pewien, co
zamierzał zrobić. Wspomniał coś o przemawianiu do wzgórz i słuchaniu wiatru.
-
Znaczy to tyle, że jesteśmy w pobliżu przejścia -powiedział Randal i zamilkł, wpatrzony w kłęby
dymu, unoszące się z paleniska.
Zapadła cisza. Po długiej minucie czarodziej powoli, z namysłem odwrócił głowę, by spojrzeć w oczy
kuzynowi.
-
Przeszedłeś długą drogę - rzekł cicho. - Towarzyszyłeś mi spod Grzmiącego Zamku aż dotąd...
Dopóki nie dotrzemy do przejścia, wciąż jeszcze możesz zawrócić. W Krainie Elfów tylko ja mam coś do
załatwienia.
-
Przecież dałem ci słowo - powiedział Walter, marszcząc brwi. - Czy naprawdę sądzisz, że
porzuciłbym krewniaka i zarazem najlepszego przyjaciela w taki czas jak ten?
-
Nie - odparł Randal - ale musiałem zapytać. Przeczucie mówi mi, że wydostanie córki Wielkiego
Króla z Krainy Elfów nie będzie takie proste, jak mogłoby się wydawać.
Walter roześmiał się.
-
Spójrz prawdzie w oczy, kuzynie. W naszej wyprawie nic nie będzie proste. Ty martw się o
wydostanie księżniczki z Krainy Elfów, ja będę martwił się o to, co będzie później.
-
Co masz na myśli?
-
Nic poza tym, że wobec perspektywy osadzania księżniczki na tronie jej ojca, szturmowanie bram
Krainy Elfów wydaje mi się tylko ciekawą przygodą. Bezkrólewie w Breslandii trwa od dwudziestu lat,
albo i dłużej... W każdym razie od śmierci Wielkiego Króla i zniknięcia księżniczki magnaci mieli czas, by
się rozbestwić. Robią, co tylko przyjdzie im do obłąkanych łbów, bo od dawna nie ma nikogo, kto by ich
ukrócił. Chciwość i strach popycha prostych ludzi do morderstw i rabunków. A teraz przyjrzyj się naszej
trójce: błędny rycerz, cudzoziemska pieśniarka i wędrowny czarodziej. Nikt, komu powierzyłbyś misję
zaprowadzenia porządku w pogrążonym w chaosie państwie; nikt, kto mógłby skłonić możnowładców do
złożenia hołdu wierności nieznanej dziewczynie.
Walter zamilkł. Kolejny podmuch wiatru wpędził do chaty jeszcze więcej deszczu. Krople spadały na
rozżarzone węgielki i z cichym sykiem ginęły, ale tym razem ogień nie poddawał się wilgoci. Randal skulił
się jeszcze bardziej i przysunął do paleniska.
-
Masz rację, Walter.
Czarodziej zaczął mocno zacierać ręce, by rozruszać zesztywniałe mięśnie. Przy takiej pogodzie, wilgotnej
i zimnej, szpetna rana, przecinająca jego prawą dłoń, bezlitośnie rwała, przypominając mu, że
konsekwencje niektórych czynów ponosi się przez całe życie.
-
Tak czy owak musimy spróbować - podjął Randal. - Odkąd pamiętam, Breslandia była areną
zmagań o władzę lub bogactwa. Dotąd mieliśmy szczęście: Doun jest silne i bogate, Tarnsbergu bronią
mistrzowie ze Szkoły Czarodziejów, ale z czasem kłopoty
zaczną się i tam. Ponadto czeka mnie jeszcze sporo nauki, jeśli kiedykolwiek sam mam zostać mistrzem.
Kiedy skończył mówić, w wejściu chaty pojawiła się smukła sylwetka Lys. Okcytańska pieśniarka, aktorka i
akrobatka w jednej osobie była odziana w chłopięce szaty, jak zwykle podczas wędrówek. W jednej dłoni
trzymała bukłak z koziej skóry, a w drugiej lutnię w czarnym skórzanym pokrowcu.
Dziewczyna powiesiła bukłak na sęku w jednym z niskich, grubo ciosanych pali, a potem usiadła po
drugiej stronie paleniska i wyjęła lutnię z pokrowca. Przeciągnęła palcem po strunach - zabrzęczały
fałszywym wielogłosem. Lys zmarszczyła brwi i zaczęła mozolnie je stroić, na przemian szarpiąc po jednej
i kręcąc kołeczkami w główce gryfu.
- On ma rację, Walter - powiedziała, nie przerywając zajęcia. - Wierz mi, bo ja to wiem najlepiej. Jeśli jest
cokolwiek, co mogłoby uchronić twój dom i rodzinę przed wojenną zawieruchą, warto tego spróbować.
Lys zamilkła znowu. Na pozór całkowicie pochłonęło ją strojenie instrumentu, ale jej błękitne oczy nagle
zwilgotniały. Randal wiedział, że jego przyjaciółka myśli o swojej własnej rodzinie: trupie wędrownych
aktorów z dalekiego południa, znienacka zaatakowanej i wymordowanej przez bandytów, którzy
rozpanoszyli się w pozbawionej władcy Breslandii.
Przez dłuższą chwilę ciszę burzyło tylko wycie wiatru na zewnątrz, trzaskanie płonącego drewna i
brzęknięcia strun, szarpanych długimi palcami Lys. Serie dźwięków powtarzały się w nieskończoność, ale
za każdym razem brzmiały nieco inaczej, choć Randal
nie byłby w stanie powiedzieć, na czym polega zmiana. Nareszcie wszystkie struny zabrzmiały w zgodnej
harmonii. Lys zaczęła śpiewać; strofy melancholijnej pieśni wzbijały się pod dach wraz z dymem z
paleniska i nikły w mroku między krokwiami.
Dom, mój dom dawno nie widziany,
Dom, mój dom za trzema morzami.
Tam gdzie jesion, dąb, piękna jarzębina
W uścisku splecione, tam moja kraina.
Na zewnątrz chaty szare światło z wolna przygasało, ostatecznie przemieniając wejście w prostokąt
nieprzeniknionej czerni. Oszalały wiatr zawodził potępieńczo. Nareszcie na progu zastukały kroki. Randal
uniósł głowę i spojrzał przez ogień na Madoca Obieżyświata, który właśnie wchodził do chaty. Ciemne
włosy czarodzieja i jego krótko przystrzyżona broda były przesiąknięte deszczem. Z szafranowej koszuli i
wełnianego kiltu ciekły strumyki wody, zbierając się u jego stóp w szkliście połyskującą kałużę. Mistrz
wyglądał na zmęczonego i obolałego, jak po długich godzinach splatania misternej sieci skomplikowanych
i potężnych czarów.
- Od przejścia do Krainy Elfów dzieli nas tylko pół dnia jazdy - oznajmił, gdy już dołączył do pozostałych
przy palenisku. - Jutro doprowadzę was tam, i na tym koniec. Przed laty opuściłem legendarny świat z
własnej woli, a żaden człowiek, który to uczyni, nie może tam powrócić.
Randal poszturchał patykiem płonące polana i zadumał się, patrząc na iskry, migoczące w kłębach dymu.
10
-
Jak tam jest w Krainie Elfów? - zapytał. - Ja wiem tylko to, co mówili nam w Szkole Czarodziejów:
że elfy i demony żyją w innej niż nasza sferach bytu, gdzie pojęcia czasu i miejsca mają inne znaczenia.
Dotąd nie miałem do czynienia ze sferą elfów, ale spotkałem już demony... Jeśli elf to coś w rodzaju
demona...
Madoc zaniósł się urywanym chichotem.
-
Niezupełnie, mój chłopcze. I nie czyń takich sugestii tam, gdzie ktoś z legendarnego świata
mógłby cię usłyszeć... gotów nie dostrzec dowcipu.
Lys musnęła palcem struny lutni, dobywając z niej pytający akord.
-
Wszystkie pieśni i opowieści o Krainie Elfów mówią o niebezpieczeństwie - powiedziała
dziewczyna. - Czy twoim zdaniem kłamią?
Madoc spoważniał i potrząsnął głową.
-
Mówią prawdę, ale taką, jaką znają ludzie - odparł. - Erlking, król elfów, włada krainą cudowną,
ale i groźną. Największym niebezpieczeństwem jest to, że możecie nie chcieć stamtąd odejść.
-
Jest aż tak piękna? - spytał zaintrygowany Walter.
-
Piękno to najmniejsza z gróźb - w głos Madoca wkradła się nuta smutku - choć istotnie kraj
Erlkinga nazywają legendarnym światem nie bez powodu. Wiedzcie, że wszystkie te rzeczy, które poddają
się upływowi czasu, wszystko to, co w naszej rzeczywistości pewnego dnia zardzewieje, zgnije lub
zestarzeje się, w Krainie Elfów trwa wiecznie w niezmienionej postaci. Są tam miecze, które nigdy nie
rdzewieją; in-
strumenty, które nigdy nie tracą brzmienia; drzewa, które mają zielone wiosenne liście, kwiaty i owoce
na tej samej gałęzi... i wreszcie magia o potędze i subtelności wykraczającej ponad ludzką miarę... Madoc
westchnął.
-
Wolałbym nigdy stamtąd nie odchodzić - podjął po chwili - ale kiedy oddałem księżniczkę pod
opiekę Erlkingowi, wróciłem do Breslandii, by pomóc królowi w walce z wrogami. Jednak w Krainie Elfów
czas rządzi się własnymi prawami i kiedy dotarłem do świata śmiertelników, okazało się, że mój przyjaciel
już dawno został pochowany.
Lys przestała brzdąkać na lutni.
-
Ja też słyszałam podobne historie - powiedziała.
-
O podróżnikach, którzy spędzili u elfów lata, choć zdawało im się, że byli tam tylko jedną noc.
Słyszałam też inne rzeczy... Czy to prawda, że tam nie można niczego jeść ani pić?
Madoc uśmiechnął się z przekąsem.
-
Wtedy wszyscy byliby bardzo głodni - odparł. -Nie, owoce elfów nie są zatrute, a jedząc je nie
staniesz się na zawsze więźniem legendarnego świata. Jednak każdy, kto ich spróbuje, zostanie
odmieniony.
Mistrz umilkł. Lys bezwiednie zaczęła dobywać z lutni tajemniczo brzmiące dźwięki i posępne akordy
-
echo nastroju Randala. Noc stała się jeszcze ciemniejsza, ogień przygasł i wędrowcy zapadli
wreszcie w płytki, niespokojny sen.
Noc przemieniła się w szary świt. Czwórka podróżnych w milczeniu osiodłała i dosiadła koni, tych sa-
12
mych, na których wyruszyli na północ z obozu wojsk oblegających Grzmiący Zamek. Po kilku godzinach
jazdy przekroczyli pasmo niskich wzgórz i ujrzeli morze, rozciągające się ołowianą taflą aż po północny
horyzont. Od wielu już dni przemierzali ponure skaliste pustkowia porośnięte tylko wrzosem i
kolcoli-stem, ale tutaj brzeg pokrywała gęsta soczysta zielona trawa. U stóp wzgórz rósł brzozowy las,
sięgający do samej krawędzi wody.
Walter zatrzymał konia na szczycie wzniesienia.
-
Dziwne miejsce - powiedział, rozglądając się wokół. - Niepokoi mnie. Od tygodni nie widzieliśmy
drzew i takiej trawy, a w powietrzu nie czułem zapachu soli ani wczoraj, ani dziś rano.
-
To przejście do Krainy Elfów - powiedział Ma-doc. - Idziesz z nami czy nie?
-
Jeśli to jest droga, którą możemy przynieść Breslandii pokój i dostatek, to nic nie zdoła mnie
powstrzymać - odparł rycerz i ruszył naprzód.
Randal ścisnął boki konia piętami i popędził, by dogonić kuzyna. Lys i Madoc ruszyli za nimi i po chwili
cała czwórka wjechała między brzozy, oddzielające łąkę od morza. Przez kilka minut kluczyli między
smukłymi białymi pniami, gdy nagle Randal zdał sobie sprawę, że brzozowa gęstwina ciągnie się dalej, niż
powinna.
-
Słyszę ocean - powiedział. - Kiedy do niego dotrzemy?
-
Już niedaleko - rzucił Madoc.
I rzeczywiście, po kilku chwilach las skończył się nagle tuż nad wodą.
-
Odtąd musicie jechać sami - powiedział Madoc. -Ja nie mogę iść dalej.
Randal, Walter i Lys ostrożnie ruszyli naprzód, spoglądając na siebie niepewnie. Woda wkrótce sięgnęła
końskich brzuchów, a potem jeszcze wyżej. Randal usłyszał zdumiony okrzyk Lys:
-
Ta woda... jest ciepła!
Zatrzymali się, by przyjrzeć się morzu. Tak jak spodziewał się Randal, było ono słone, ale choć widziane z
brzegu miało barwę roztopionego ołowiu, tutaj skrząca się refleksami kryształowo przejrzysta woda
falowała nad białym jak śnieg piaskiem. Ryby, które od czasu do czasu przemykały między końskimi
goleniami, miały jasne czerwone, niebieskie i żółte łuski.
-
Widziałem morza południa - powiedział Walter do Randala - żeglowałem na wodach wokół
Zachodnich Wysp, ale nigdy nie widziałem takiego oceanu jak ten. Dokąd nas zawiodłeś?
Randal, który widział ocean w Tarnsbergu i Widse-gardzie, zdołał tylko potrząsnąć głową i spojrzeć
pytająco na Madoca, wciąż czekającego na brzegu.
.- Tego morza nie zasilają źródła bijące w naszym świecie - powiedział mistrz magii, odgadując jego myśli.
- Ruszajcie w drogę bez lęku. Dotarliście do granicy między naszą rzeczywistością a legendarnym
światem.
Madoc pomachał ręką na pożegnanie, po czym zawrócił konia i znikł między drzewami.
-
Ruszajmy - powiedział Randal.
Konie mozolnie brnęły przez wodę, która nie stawała się ani płytsza, ani głębsza. Niebawem brzozy
zniknęły im z pola widzenia, ale drugiego brzegu wciąż nie było widać. Ciężkie powietrze zamarło w
całkowitym bezruchu, jakby dociśnięte do morza ciężarem niskich szarych chmur, skutecznie
skrywających położenie słońca - jeśli źródłem sączącego się przez nie światła w ogóle było słońce.
Nagle na horyzoncie pojawiła się ciemna linia, która zaczęła z wolna grubieć, by po pewnym czasie stać
się pasem lądu, wiszącego nad jeźdźcami szarym omszałym masywem. Randal popędził konia; wkrótce
trójka podróżnych wspinała się na wysoki klifowy brzeg, po drodze wydostając się z cienia. Ostatnia
chmura ulotniła się dokładnie w chwili, w której dotarli do szczytu. Stali teraz na szmaragdowo zielonej
łące pod niebem z czystego, głębokiego błękitu.
Randal obejrzał się i z trudem stłumił okrzyk zdumienia. Morze zniknęło, a łąka, na której stali, ciągnęła
się nieprzerwaną plamą zieleni aż po południowy horyzont.
„Czy to naprawdę było przejście? - zastanawiał się czarodziej. - Jeśli tak, to rzeczywiście magia elfów
działa zupełnie inaczej niż ludzka".
W myśli Randala brutalnie wdarł się głos jego kuzyna.
- Co teraz, Randy? Którędy idziemy?
Randal odwrócił głowę i ujrzał Waltera wskazującego ręką miejsce, skąd rozchodziły się trzy drogi. Po
prawej stronie wąska ścieżynka pięła się ostro pod górę, klucząc między wielkimi głazami i ostrymi
skałami. Gdzieniegdzie szlak znikał w gęstwie ciernistych zarośli i rosochatych krzewów.
-
Jeśli pojedziemy tędy - ciągnął Walter - będziemy musieli ustawić się w rzędzie, a podróż będzie
uciążliwa i przez to bardzo powolna. Jednak gdybym miał podjąć decyzję, wybrałbym właśnie ten szlak.
Nawet w pojedynkę można obronić się tam przed ciżbą napastników.
Po lewej stronie dwie strzeliste skałki wyznaczały początek szerokiej i płaskiej drogi, ciągnącej się prosto
aż po horyzont. Lys spojrzała w tamtą stronę i zadrżała.
-
Te kamienie przypominają zęby - powiedziała. -Napełniają mnie lękiem. Po tej drodze
podróżowalibyśmy szybko, ale sądzę, że ktoś, kto chciałby nas dopaść, nie miałby z tym większych
kłopotów.
Dokładnie na wprost zaczynał się trzeci szlak, wyznaczony jedynie pasem trawy, wijącym się między
wzgórzami.
-
Pojedziemy środkową drogą - powiedział Randal po chwili namysłu. - Szlak nie wydaje się ani zbyt
trudny, ani zbyt łatwy, a ponadto wygląda znacznie przyjemniej niż pozostałe. Ostatecznie jesteśmy w
świecie baśni.
Podróżnicy ruszyli więc środkowym szlakiem. Czyste dotąd niebo zasnuło się pierzastymi obłoczkami, a
ciepły powiew niosący ze sobą słodką przyjemną woń wprawiał wysoką trawę w delikatne falowanie.
Niedługo przed zachodem słońca dotarli do szczytu niedużego wzgórza, gdzie rosło jedno jedyne drzewo.
Przed nimi kręty ciemnozielony szlak ciągnął się dalej, przesłonięty gdzieniegdzie niskimi pagórkami.
Trójka przyjaciół zatrzymała się nieopodal drzewa. Z jego gałęzi zwieszały się złote kule owoców, a tuż
obok pnia siedziała na skrzyżowanych nogach młoda dziewczyna w sukience z zielonego aksamitu,
całkowicie pochłonięta nawlekaniem szklanych paciorków na nitkę. Ręce dziewczyny, długie i smukłe,
poruszały się szybko i z pełną gracji zręcznością. Z alabastrowego czoła spływały za ramiona ciemne fale
niezwykle długich włosów. Randal pomyślał, że można by ją wziąć za człowieka, gdyby jej twarz nie
odznaczała się wprost nieziemską urodą, doskonałością marmurowej rzeźby, pięknem, jakie według słów
Madoca nie poddawało się upływowi czasu.
Dziewczyna odłożyła sznur paciorków na trawę i wstała, by powitać przybyszów. Z jej ust popłynęły
melodyjne słowa, których Randal nie zrozumiał, a w rękach nie wiadomo skąd pojawiła się rzeźbiona
drewniana waza z czterema złotymi owocami. Dziewczyna podsunęła wazę Randalowi.
-
Chyba chce nas poczęstować - powiedział młody czarodziej. - Skoro jesteśmy gośćmi w Krainie
Elfów, sądzę, że nie powinniśmy odmawiać.
Wychylił się z siodła i wziął jeden z owoców. To samo uczyniła Lys, a potem, po chwili wahania, także
Walter. Dziewczyna ujęła ostatni owoc, podniosła go do ust i patrząc Randalowi w oczy odgryzła spory
kęs. Walter spojrzał na kuzyna.
-
Co teraz?
Randal długo ważył złotą kulę w dłoni. Owoc sprawiał wrażenie dojrzałego i soczystego. Jego zapach
-słodki, uderzający do głowy aromat, kojarzący się
17 JL
* A
1
z miodem wymieszanym z ziołami - sprawił, że młodemu czarodziejowi ślina napłynęła do ust. Od tygodni
żywił się wyłącznie skąpymi racjami podróżnymi, składającymi się głównie z sucharów i suszonego mięsa.
-
Madoc powiedział, że owoce elfów nie otrują nas ani nie zniewolą - powiedział wreszcie. - Jestem
gotów spróbować, cokolwiek miałoby się potem zdarzyć.
Odważnie wgryzł się w owoc, aż strużka lepkiego soku pociekła mu po podbródku. Żółty miąższ był
miękki i słodki. Randal podniósł wzrok. Wzgórza, które dotąd wydawały się puste, porośnięte wysoką
trawą i polnymi kwiatami, teraz były upstrzone małymi chatkami. W oddali wznosił się strzelisty zamek,
połyskujący w słońcu, jakby zbudowano go ze złota i kryształu.
-
Witajcie w Krainie Elfów - powiedziała dziewczyna z uśmiechem tyleż przyjaznym co
triumfującym. - Długo czekaliśmy na wasze przybycie. Erlking oczekuje was.
Rozdział II
Pałac Erlfcinga
- Pójdźcie za mną - powiedziała dziewczyna w zielonej sukni. - Nie będziecie potrzebować koni. Wasze
rumaki odpoczną, a w tych stronach przyjemniej chodzi się piechotą.
Randal czuł na sobie wzrok Waltera i Lys. Był nieco zażenowany: jego starszy kuzyn, który w latach ich
dzieciństwa zawsze przewodził wszystkim zabawom, teraz czekał na jego wskazówki. Czarodziej
westchnął w duchu. „Do tej pory powinienem się już nauczyć, że jeśli Walter postanowił zaufać memu
osądowi, to zaufa mu całkowicie. Decyduj, Randal" - pomyślał i odrzuciwszy pestkę owocu w trawę,
zeskoczył z konia. Za sobą usłyszał brzękanie metalu i skrzypienie skóry - Walter i Lys również stanęli na
ziemi.
- Chodźcie za mną.
Dziewczyna wykonała zapraszający gest i zaczęła schodzić po stoku w stronę zamku z kryształu i złota.
Randal i jego przyjaciele podążyli za nią, prowadząc konie za uzdy. Młody czarodziej przyglądał się cieka-
19 i
* A
wie roślinom, rosnącym po obu stronach ścieżki: przedziwnym kwiatom o delikatnych płatkach, jarzących
się białą i złotą poświatą. Z ich ciemnożółtych środków unosiła się słodka woń, niezdrowa jak słodycz
mięsa, które zbyt długo przetrzymywano. Randal zmarszczył brwi. „Mistrz Madoc nie wspominał o tym" -
pomyślał i obejrzał się na Waltera i Lys, ale rycerz i pieśniarka najwyraźniej nie dostrzegali w kwiatach
niczego podejrzanego. Randal wzruszył ramionami, postanawiając nie roztrząsać zanadto swoich
spostrzeżeń.
Nareszcie wędrowcy dotarli do zamku. Strzeliste złote wieże z bliska wydawały się matowe, jakby
pokrywała je cienka warstewka sadzy. Szklane okna, z oddali tak pięknie połyskujące czerwonymi
refleksami, okazały się zakurzone i pokryte pajęczynami pęknięć. „Coś jest nie tak - pomyślał Randal,
przekraczając wysoką na kilka pięter bramę zamku - to mi nie wygląda na krainę wiecznego piękna, o
jakiej mówił nam Madoc".
Przewodniczka zawiodła ich do apartamentu w jednej z zamkowych wież.
- Odświeżcie się - powiedziała. - Czujcie się jak u siebie w domu. Możecie chodzić, dokąd chcecie, ale
kiedy zagra róg na rozpoczęcie wieczerzy, stawcie się w głównej sali. Erlking będzie wielce zawiedziony,
jeśli nie dotrzymacie mu dziś towarzystwa.
Po tych słowach dziewczyna dygnęła wdzięcznie przed gośćmi i oddaliła się. Przyjaciele spojrzeli po sobie
i bez słowa rozeszli się do przydzielonych komnat. Randal zamknął się w swoim pokoju, by ku swej
wielkiej radości ujrzeć w nim kryształowy basen po
brzegi napełniony wodą. Nie zwlekając zrzucił ubranie i urządził sobie rozkoszną kąpiel. Gdy już zmył z
siebie wielodniowy brud, wyszedł z wody i jął ciekawie rozglądać się za czymś, czym mógłby się wytrzeć.
Choć w kominku buzował jasny ogień, wilgotną skórę czarodzieja owionęło chłodne powietrze. Dygocąc z
lekka, podszedł do paleniska i zdębiał, odkrywszy, że płomienie nie dają ciepła. Zaczął się zastanawiać,
czy nie są jedynie iluzją. „Jeśli to jest magia elfów, to mistrz Madoc wyrażał się o niej nazbyt pochlebnie.
Coś takiego wyczarowałby bez trudu pierwszy lepszy śmiertelny czarodziej i to z większą dbałością o
szczegóły". Z tą myślą podszedł do stołu, ujął stojący tam srebrny puchar i uniósł go do oczu. Tak jak się
spodziewał, w zakamarkach odlanego w metalu wzoru ciemniały matowe smużki. Czarodziej odstawił
naczynie i podszedł do łóżka, na którym leżały przygotowane nowe szaty. Włożył czystą koszulę,
pończochy i buty z miękkiej skóry, po czym sięgnął po swoją togę wędrownego czarodzieja. Mocna
wełniana toga była nowa, kiedy Randal wyruszał z miasta Peda na dalekim południu, ale od tamtej pory
zdążyła wystrzępić się i wyświecić gdzieniegdzie w wielomiesięcznych wędrówkach. Teraz jednak
osłupiały Randal trzymał w dłoni nową szatę uszytą z czarnego aksamitu i podszytą jedwabiem. Po
dokładniejszych oględzinach odkrył, że togę wykonano z jednego kawałka materiału, bez ani jednego
szwu. „Wydaje się, że w Krainie Elfów mimo wszystko pozostało trochę cudowności" - pomyślał. Po
krótkim wahaniu włożył togę, poprawił ją na ramionach i wyszedł z komnaty.
Na zamkowym dziedzińcu spotkał swoich przyjaciół. Walter miał na sobie lśniącą kolczugę, na którą
włożył jedwabny kaftan. Lys odziana była w koszulę i pończochy o barwie głębokiej zieleni, ozdobione
pięknymi złotymi haftami. Wędrowcy stali przez dłuższą chwilę przyglądając się sobie nawzajem w
pełnym napięcia milczeniu.
Pierwsza odezwała się Lys.
-
I co teraz? - spytała.
-
Uważam, że powinniśmy odnaleźć księżniczkę i jak najszybciej ruszyć z powrotem do naszego
świata - odrzekł Randal. - Dzieją się tu rzeczy, których nie rozumiem.
Jeszcze nie skończył mówić, gdy rozległ się dźwięk myśliwskiego rogu, a na zamkowy dziedziniec wpadło
kilkunastu elfów na wspaniałych czarnych rumakach. Przywódca grupy osadził konia w miejscu i
pozdrowił Waltera.
-
Hej, mości rycerzu! - zawołał. - Wybieramy się na polowanie. Przyłączysz się do nas?
Walter posłał kuzynowi pytające spojrzenie.
-
Czemu nie - powiedział Randal, wzruszając ramionami. - Szukać można na różne sposoby. Może
przy okazji dowiesz się czegoś o księżniczce.
Jeden z elfów wyprowadził na dziedziniec osiodłanego rumaka. Walter zręcznie wskoczył na siodło,
pomachał ręką na pożegnanie i pomknął w ślad za jeźdźcami. Lys i Randal poszli wzdłuż krużganka,
ciekawie rozglądając się wokół i nie bardzo wiedząc, co robić dalej. Nagle z otwartych drzwi po drugiej
stronie dziedzińca dobiegła ich pieśń, śpiewana czystym ko-
# \ I
biecym głosem przy subtelnym akompaniamencie harfy.
- Muzyka! - zawołała Lys ze śmiechem i niewiele myśląc pobiegła, by poszukać jej źródła.
Młody czarodziej został sam. „Rozkosze Krainy Elfów odebrały mi przyjaciół - pomyślał z goryczą - czy
tylko ja dostrzegam rysy na szkle i brudny nalot na srebrach? Doskonałość widziana przez innych nie
może być iluzją, wyczułbym jej obecność, ale to, co ja widzę, też nią nie jest. A może patrzę na inną
rzeczywistość? Może komuś na tym zależało...? Ale dlaczego właśnie ja?". Randal nie potrafił
odpowiedzieć sobie na to pytanie. „Muszę znaleźć sobie jakiś spokojny zakątek i przemyśleć to wszystko"
- pomyślał z westchnieniem.
Nie zatrzymywany przez nikogo, czarodziej wyszedł przez główną bramę zamku, między dwiema
niebotycznymi kolumnami z kryształu ozdobionego srebrnymi inkrustacjami. Na zewnątrz skierował się
do miejsca, gdzie z zupełnie płaskiego gruntu wyrastał nieduży okrągły pagórek. „Podobna górka była
niedaleko zamku Doun - przypomniał sobie nagle -wspinałem się tam zawsze, gdy chciałem zostać
naprawdę sam". Sposób skuteczny w latach dziecinnych teraz mógł okazać się jeszcze skuteczniejszy.
Randal wspiął się na pagórek i z westchnieniem opadł na sprężystą darń. Leżąc na plecach, spoglądał w
tył na zamek Erlkinga. Z tej odległości ślady rozkładu i zniszczenia były niewidoczne. Poranne słońce
zasypywało kryształowe wieże miriadami srebrzystych refleksów.
Młodego czarodzieja ogarnął smutek. „A więc to jest legendarny świat, o którym Madoc opowiadał z
takim
23 JL
uniesieniem. Spodziewałem się czegoś zupełnie innego" - pomyślał i usiadł, by rozejrzeć się po okolicy.
Daleko przed sobą ujrzał zbliżającą się grupę jeźdźców na czarnych rumakach. Olbrzymie zielone flagi
łopotały na wietrze. Randal poczuł zimny dreszcz, przebiegający mu wzdłuż grzbietu. „Widziałem to już
wcześniej - pomyślał z lękiem - kiedy Madoc po raz pierwszy zjawił się w Doun i przepowiadał nam
przyszłe losy, zajrzałem do jego misy i zobaczyłem jeźdźców. Potem widziałem ich we śnie i wtedy omal
mnie nie schwytali".
Jeźdźcy pędzili z wiatrem w zawody. Końskie kopyta wstrząsały ziemią w opętańczym rytmie, wyrzucając
w powietrze deszcz wirujących grudek darni. Randal pomyślał o ucieczce - ale dokąd tu uciekać? Rycerze
zbliżali się bardzo szybko. Widział ich blade twarze pod czarnymi czapkami, ozdobionymi pękami
bażancich i orlich piór albo kwitnącym wrzosem. Za plecami jeźdźców powiewały czarne peleryny. „Jeżeli
pobiegnę, to czy natknę się na niewidzialny mur, tak jak w moim śnie? - zastanawiał się Randal. Po chwili
potrząsnął głową. - To był przecież dobry sen, mimo lęku, jaki we mnie wzbudził. Gdyby nie on, być może
nie zostałbym czarodziejem. Nie mogę teraz wyprzeć się jego siły, rzucając się do ucieczki" .
Randal stanął wyprostowany i z podniesioną głową czekał na jeźdźców. Byli już blisko, znacznie bliżej niż
w owym zapamiętanym z lat chłopięcych śnie. Wyraźnie widział zęby rumaków i boki błyszczące od potu,
upstrzone plamkami białej piany. Oddział gnał po stoku wzgórza, szarżując prosto na czarodzieja. Jeździec
prowadzący grupę wychylił się z siodła i wyciągnął rę-
* *
kę. Nie przerywając obłąkańczego galopu, złapał Ran-dala wpół i jednym ruchem mocarnego ramienia
posadził na końskim grzbiecie za sobą. Czarodziej opasał go rękami i przywarł do jego pleców. „Jeśli
spadnę, stratują mnie" - pomyślał z lękiem. Nikt nie odezwał się ani słowem. Powietrze huczało od
tętentu kopyt, bezlitośnie tratujących nieskazitelną trawę, i groźnego łopotu postrzępionych chorągwi.
Niebo nagle pociemniało od napływających ńie wiadomo skąd skłębionych burzowych chmur. Randal nie
zauważył, kiedy jeźdźcy zostawili za sobą tereny porośnięte trawą i wjechali między skały na twardy,
pokryty kamieniami grunt. Niebawem wspięli się na szczyt nagiego ciemnego wzgórza, ukoronowanego
kręgiem kamiennych słupów. W centrum kręgu na masywnym tronie wykutym w czarnej skale siedział elf
odziany w czarne jak noc szaty. Głowę opasywał mu wąski srebrny diadem, przytrzymujący powiewające
na wietrze długie ciemne włosy. W białej szczupłej twarzy o surowych rysach tkwiły oczy czarne i
bezdenne jak głębokie studnie, spoglądające chmurnie spod równie czarnych prostych brwi. Podobnie
jak napotkana pod drzewem dziewczyna i jeźdźcy, którzy porwali Randala, elf na tronie miał idealnie
symetryczną i wprost nieludzko piękną twarz, a całą jego postać otaczała nieuchwytna aura dostojeństwa
i siły. Randal wiedział, że nie może to być nikt inny, tylko król elfów - Erlking we własnej osobie.
Jeźdźcy zsiedli z koni. Randal uczynił to samo. Gdy dotknął stopą ziemi, niebo rozdarł zygzak błyskawicy, a
przez okolicę przetoczył się potężny grzmot, który
SI
na chwilę zagłuszył wycie wichru. Czarodziej zbliżył się do tronu i stanął przed obliczem króla. Rycerze
czekali, ustawiwszy się za nim w półkolu. Randal przykląkł na jedno kolano.
-
Chciałeś się ze mną widzieć, wasza wysokość?
-
Owszem - głos Erlkinga był głęboki i dźwięczny, a spojrzenie tak pochmurne i płomienne zarazem,
jak rozdarte błyskawicami niebo nad jego głową.
Król przez dłuższą chwilę przyglądał się czarodziejowi w milczeniu, a ten patrzył prosto w straszne i
piękne oczy, ze wszystkich sił starając się nie okazywać lęku. Wreszcie władca świata elfów przemówił
znowu.
-
Wiesz, kim jestem.
-
Tak, wasza wysokość.
-
Nie wiesz jednak niczego o mojej naturze.
Erlking wstał i obszedł wkoło wciąż klęczącego
Randala. Wiatr targał jego czarną szatą, zmuszając ją do dzikich pląsów.
-
W świecie, którym włada śmierć, jesteś czarodziejem - ciągnął król. - Z pewnością sporo wiesz o
prawach rządzących magią. Nie możesz mówić nieprawdy i oczekiwać, że magia będzie służyła ci wiernie.
Tutaj magia jest daleko bardziej czysta i prostolinijna. Śmiertelny czarodziej może czasem złamać słowo
obietnicy, by zachować jej ducha. Mnie tego nie wolno. Jeśli powiem, że coś uczynię, albo że nie uczynię,
muszę to zrobić lub poniechać zgodnie ze słowami, jakie zostały wypowiedziane.
Król zatrzymał się, ponownie zasiadł na kamiennym tronie i znów przykuł Randala do miejsca swym
mrocznym przenikliwym spojrzeniem.
-
Powiedz mi, młody Randalu, czy teraz, skoro znasz już cenę, zamieniłbyś twoją śmiertelną magię
na cudowną moc legendarnego świata?
Randal pomyślał o niezliczonych wypadkach, kiedy musiał posługiwać się półprawdami, wprowadzając w
błąd innych, by móc osiągnąć swój cel.
-
Nie, wasza wysokość - odrzekł szczerze, patrząc w oczy Erlkinga. - Ale twoi jeźdźcy zapewne nie
przywiedli mnie tu tylko po to, byśmy mogli pogawędzić o magii. Czego oczekujesz ode mnie, królu? Czy
jest coś, co mógłby dla ciebie zrobić śmiertelny czarodziej?
W oddali błysnął piorun.
-
Ocal moje królestwo - powiedział król elfów poprzez narastający grzmot.
Randal pomyślał o upadku i rozkładzie, jakie tylko on zdawał się dostrzegać.
-
Jak mam tego dokonać? - spytał, ale nie doczekał się odpowiedzi.
Nagły błysk światła zmusił czarodzieja do zamknięcia oczu. Gdy je otworzył, spostrzegł, że naga skała pod
jego nogami przemieniła się w gęstą trawę, a wichura w delikatny ciepły powiew. Na szyi czuł gorący
dotyk słońca; skłębione burzowe chmury zniknęły bez śladu. Zniknął też król elfów i jego rycerze. Randal
klęczał przed cienistym zakątkiem, utworzonym przez różane krzewy. Kolczastą gęstwę pokrywały
ogromne czerwone i białe kwiaty. Wiatr roznosił wokół słodki zapach róż, jednak i tym razem skażony
ledwie wyczuwalnym odorem zgnilizny.
Wśród krzewów na ławce z białego marmuru siedziała dziewczyna w sukience z zielonego jedwabiu.
28
Wydawała się niewiele starsza od Randala, a z pewnością nie starsza od Waltera, ale jej włosy spływające
po plecach aż do talii miały barwę starego srebra. Kolana nieznajomej przykrywała płachta błękitnego
jedwabiu. W zręcznych palcach połyskiwała igła, przeciągająca przez materiał cienką srebrną nić to z
jednej, to z drugiej strony. Dziewczyna wyszywała wizerunek skaczącego jelenia pod królewską koroną.
„Nigdy przedtem nie widziałem tego godła - pomyślał Randal - ale pamiętam, jak dawno temu w zamku
Doun Sir Iohan opowiadał nam, że taki właśnie sztandar powiewał nad Polem Królów w dniu koronacji
Wielkiego Króla. To herb królewskiego rodu Breslandii, a ta dziewczyna to zapewne córka Wielkiego
Króla". Czarodziej uniósł głowę.
-
O pani - powiedział, siląc się na dystyngowany ton - wydaje mi się, że wiem, kim jesteś, ale twoje
imię wciąż pozostaje dla mnie tajemnicą.
Dziewczyna spojrzała nań bez uśmiechu. Jej oczy, zielone jak suknia, obserwowały go z niewzruszonym
spokojem, niemal tak samo niepokojącym jak mroczne spojrzenie króla elfów.
-
Nazywam się Diamante - powiedziała po dłuższej chwili. - Jestem przybraną córką władcy Krainy
Elfów i rodzoną córką Wielkiego Króla Breslandii. Ty zaś jesteś...?
-
Randal... Randal z Doun - wymamrotał Randal, czując, że rumieni się ze wstydu. Nie pierwszy raz
zapominał o przedstawieniu się damie. Czarodziej przełknął ślinę, zaczerpnął powietrza i ruszył do boju.
-Jestem wędrownym czarodziejem, przyjacielem mi-
strza Madoca zwanego Obieżyświatem, który przywiózł cię tutaj. Twoje prawdziwe królestwo potrzebuje
cię, pani. Przybyłem, by zabrać cię do domu.
Dziewczyna pochyliła głowę i wróciła do przerwanej pracy. Smukła dłoń zaczęła wykonywać miarowe
ruchy, przeplatając srebrną nić przez błękitny jedwab.
-
Wiele lat temu - powiedziała Diamante, nie unosząc wzroku - mój przybrany ojciec dał słowo, że
zatrzyma mnie u siebie. Bez względu na to, jak bardzo pragnie odesłać mnie do Breslandii lub jak bardzo
ja pragnę tam wrócić, prawa Krainy Elfów zmuszają go do trzymania się litery złożonej przysięgi.
Randal zamyślił się.
-
Czemu Erlking miałby chcieć odsyłać cię do Breslandii? - spytał po chwili. - Musi wiedzieć, że grozi
ci wielkie niebezpieczeństwo. Jeśli naprawdę kocha cię jak własną córkę, z pewnością wolałby cię nie
narażać...
-
Zapewne masz rację - odparła Diamante. - Mój przybrany ojciec troszczy się o mnie, ale bardziej
obchodzi go jego królestwo. Ze wszystkich krajów w świecie śmiertelników Breslandia jest najbliższa
Krainie Elfów. Tam granice między sferami bytu są najcieńsze i chaos w moim prawdziwym królestwie
wywołuje rozkład w moim przybranym domu. Jestem pewna, że to zauważyłeś.
-
Owszem - ostrożnie przyznał Randal. - Zastanawia mnie jednak, czemu moi przyjaciele nie
dostrzegają zniszczenia i zgnilizny.
-
Jesteś czarodziejem i nauczono cię posługiwać się oczami duszy. Dostrzegasz właściwą istotę
rzeczy, a nie tylko zewnętrzną powierzchnię zjawisk.
< m »
Księżniczka jeszcze raz przewlekła nić przez jedwab.
- Nie myśl źle o swoich przyjaciołach - ciągnęła. -W tej materii ogromna większość elfów jest równie
-
Erlking poprosił czarodzieja śmiertelnika o ocalenie Krainy Elfów - wymamrotał Randal. -
Dlaczego właśnie ja? Nie jestem nawet mistrzem. Jestem zaledwie wędrownym czarodziejem.
-
Tylko ty odpowiedziałeś na wezwanie - powiedziała Diamante i po raz pierwszy na jej twarzy
pojawił się cień uśmiechu. - Powiedz mi szczerze, Randa-lu z Doun, czy śniłeś już kiedyś o Krainie Elfów?
-
Wówczas nie wiedziałem, o czym śnię - powiedział markotnie Randal, przypominając sobie
koszmar sprzed lat - ale owszem, widziałem ją we śnie.
-
Twoje sny były moim dziełem - oznajmiła księżniczka. - Wiadomości wysyłane na ślepo, niczym
łódki z kory puszczane z prądem rzeki. Szukałam kogoś, kto byłby gotów zabrać mnie stąd, ale Erlking...
kto wie, czego on szuka? W tym świecie jego moc jest olbrzymia, ale ginie poza Krainą Elfów.
Randal nie zdążył nic powiedzieć, bo w tejże chwili w oddali rozległ się przeciągły zew rogu. Diamante
zawiązała supełek i oderwała nić.
-
Gotowe - powiedziała, po czym starannie złożyła sztandar w kostkę i wstała z ławki. - Pomówimy
jeszcze, ale później. Róg wzywa na wieczerzę. Cały dwór musi przyjść na ucztę i ty także, w przeciwnym
razie król będzie bardzo rozczarowany. Chodź ze mną.
ślepa jak oni.
Księżniczka odwróciła się i ruszyła w stronę kolczastej ściany zarośli, unosząc ze sobą złożony sztandar.
Randal wstał i poszedł za nią. Diamante bez wahania wkroczyła między róże i w tejże chwili gęstwina
rozstąpiła się, odsłaniając główną salę zamku z kryształu i złota. Randal nie widział podobnego przepychu
od czasu, gdy opuścił dwór księcia Vespiana z Pedy: smukłe woskowe świece w nabijanych klejnotami
kinkietach, ściany obwieszone wysokimi zwierciadłami, olśniewającymi rojem świetlnych refleksów, i ani
piędzi miejsca wolnego od złotych lub srebrnych ozdób.
Erlking w czarnej szacie siedział przy głównym stole na środkowym miejscu. Diamante zasiadła po jego
lewej stronie i gestem zachęciła Randala, by zajął miejsce obok niej. Po prawej stronie króla siedział
Walter, a obok rycerza Lys.
- Są już wszyscy nasi goście - oznajmił Erlking. -Zaczynajmy.
Po tych słowach popłynęła muzyka wykonywana przez niewidocznych artystów. Dźwięki instrumentów -
Randal nie potrafił rozpoznać jakich - układały się w łagodne melodie o zmiennym rytmie i przedziwnie
zaskakującej harmonii. Muzyka miała w sobie tajemnicze i obce piękno. Wiedziony skojarzeniem Randal
powrócił myślą do chwili, gdy jako dwunastoletni chłopiec z zapartym tchem obserwował pokaz światła i
dźwięku, urządzony przez Madoca podczas wieczerzy w zamku Doun. „Czy wówczas Madoc grał muzykę,
której nauczył się w Krainie Elfów? Czy dlatego wszystko, co grał, brzmiało tak smutno?" - zastanawiał się
czarodziej. Niewidzialne instrumenty na-
pełniały salę cichą, ale coraz bardziej złożoną kaskadą dźwięków. Tymczasem do sali, jakby niesione przez
niewidzialnych posługaczy, wpłynęły rzędem półmiski wypełnione przeróżnymi potrawami. Randal nie
wyczuł echa magicznej mocy, jakie zdradziłoby działanie czaru lewitacji, ale postanowił nie dziwić się
niczemu. Przed biesiadnikami leżała już złota i srebrna zastawa. Teraz niewidzialne ręce zaczęły napełniać
talerze soczystymi mięsiwami i białym jak śnieg chlebem. Randal ujął nóż oprawny w kość słoniową i
odciął ze swojej porcji niewielki kawałek mięsa. Gdy podniósł go do ust, zawahał się. „Kosztowałeś już
owoców Krainy Elfów. Czego lękasz się teraz?" - pomyślał i wgryzł się w smakowicie wyglądającą pieczeń.
Tylko dzięki pobieranym w dzieciństwie lekcjom dobrych manier i właściwej czarodziejom umiejętności
samokontroli zdołał powstrzymać jęk odrazy. Mięso było nadpsute i to do tego stopnia, że obfitość
aromatycznych przypraw nie wystarczała, by to zamaskować. Okazało się też mocno przypalone. Randal
ukradkiem zerknął na Waltera i Lys, ale ci najwyraźniej nie zauważali odrażającego smaku. Podobnie
Diamante, choć kamienna obojętność jej zielonych oczu mogła skrywać każde uczucie. A jeśli chodzi o
króla... „Któż może wiedzieć, co myśli Erlking" - pomyślał Randal i z westchnieniem zabrał się do jedzenia.
Całkowicie pochłonięty zmuszaniem się do odgryzania i przeżuwania kęsów zgniłego mięsa, dopiero po
chwili spostrzegł, że złote i srebrne talerze są pogięte i odrapane, a stojące obok nich kryształowe
puchary mają wyszczerbione krawędzie.
Muzyka ucichła, a biesiadnicy napełnili salę burzą oklasków. Erlking pochylił się nad stołem i spojrzał na
- Zaśpiewaj dla nas, moje dziecko. Bardzo proszę. My elfy uwielbiamy ludzką muzykę i ze wszystkich
śmiertelników bardowie są najdrożsi naszym
Lys wstała i skłoniła się nisko przed królem.
-
Z przyjemnością, wasza wysokość. Nie mam jednak ze sobą lutni. Czy mogę ją przynieść, panie?
-
Nie ma potrzeby - powiedział Erlking z uśmiechem. - Weź tę.
Klasnął w dłonie i na ten znak pojawiła się lutnia, która w powietrzu podpłynęła do Lys. Pieśniarka
zdziwiła się, ale bez słowa wsunęła głowę pod pasek instrumentu i wyszła zza stołu, by stanąć przed
królem i jego przybraną córką. Tam zadumała się na chwilę, bezwiednie trącając struny palcami prawej
dłoni. Potem zaczęła śpiewać.
Znów dziwne wieści wędrowcy przynieśli,
Znów osobliwe słyszałam nowiny,
Kochanek twój umarł - wciąż straszą mnie jedni,
Żyje - mówią - lecz z inną dziewczyną.
Randal odsunął talerz i zasłuchał się w piosence, tak jak wiele razy odkąd wędrował razem z Lys. Nagle
bez żadnego ostrzeżenia śpiew umilkł, a najbliższe otoczenie czarodzieja zamarło w całkowitym i
niewytłumaczalnym bezruchu. Randal znalazł się w przerażającym kręgu ciszy.
Lys
sercom
Dotąd tylko raz zaznał podobnego uczucia - pewnej sztormowej nocy nad morzem w Widsegardzie, kiedy
rozmawiał z duchem swojego niegdysiejszego nauczyciela, mistrza Laerga. Tamtej nocy sam był bliski
śmierci i wystąpienie poza ramy czasu było niebezpiecznie łatwe. Dziś jednak ucztował na dworze króla
elfów. Randal zrozumiał, że otaczająca go bezczaso-wość jest prawdziwą naturą legendarnego świata.
- Nagle spostrzegł, że nie jest sam w owym kręgu ciszy. Erlking opuścił swoje honorowe miejsce i stanął
tuż za czarodziejem. Randal odwrócił głowę, by spotkać mroczne spojrzenie króla elfów.
-
Czym mogę ci służyć, panie? - spytał.
-
Rozmową - odparł król - niczym więcej. Czy smakuje ci wieczerza?
Randal nie odpowiedział. „Czarodziej nie kłamie -myślał - ale mądry człowiek nie drażni monarchy w jego
własnym dworze".
-
No dalejże, śmiało! - nalegał Erlking. - Co sądzisz o przysmakach Krainy Elfów?
Młody czarodziej zaczerpnął powietrza i powoli wypuścił je z płuc. „Skoro tak uparcie domaga się prawdy,
dam mu ją bez dosładzania".
-
Jadałem lepiej, kiedy jako parobek pracowałem za resztki ze stołu - wypalił i skulił się, oczekując
wybuchu wściekłości. Nic takiego nie nastąpiło. Erlking skinął głową i rzekł:
-
Ach tak. A mój zamek?
-
Widziałem potłuczone okna i zmatowiałe srebra.
-
Ach tak - powtórzył król w zamyśleniu. - Jeszcze jedno, czarodzieju. Co sądzisz o moim
królestwie?
Dotąd tylko raz zaznał podobnego uczucia - pewnej sztormowej nocy nad morzem w Widsegardzie, kiedy
rozmawiał z duchem swojego niegdysiejszego nauczyciela, mistrza Laerga. Tamtej nocy sam był bliski
śmierci i wystąpienie poza ramy czasu było niebezpiecznie łatwe. Dziś jednak ucztował na dworze króla
elfów. Randal zrozumiał, że otaczająca go bezczaso-wość jest prawdziwą naturą legendarnego świata.
■
Nagle spostrzegł, że nie jest sam w owym kręgu ciszy. Erlking opuścił swoje honorowe miejsce i stanął
tuż za czarodziejem. Randal odwrócił głowę, by spotkać mroczne spojrzenie króla elfów.
-
Czym mogę ci służyć, panie? - spytał.
-
Rozmową - odparł król - niczym więcej. Czy smakuje ci wieczerza?
Randal nie odpowiedział. „Czarodziej nie kłamie -myślał - ale mądry człowiek nie drażni monarchy w jego
własnym dworze".
-
No dalejże, śmiało! - nalegał Erlking. - Co sądzisz o przysmakach Krainy Elfów?
Młody czarodziej zaczerpnął powietrza i powoli wypuścił je z płuc. „Skoro tak uparcie domaga się prawdy,
dam mu ją bez dosładzania".
-
Jadałem lepiej, kiedy jako parobek pracowałem za resztki ze stołu - wypalił i skulił się, oczekując
wybuchu wściekłości. Nic takiego nie nastąpiło. Erlking skinął głową i rzekł:
-
Ach tak. A mój zamek?
-
Widziałem potłuczone okna i zmatowiałe srebra.
-
Ach tak - powtórzył król w zamyśleniu. - Jeszcze jedno, czarodzieju. Co sądzisz o moim
królestwie?
- Twój świat podupada, panie - powiedział Randal. - Twój ogień nie daje już ciepła, a kwiaty więdną,
jeszcze zanim zakwitną.
-
Niewielu śmiertelników dostrzega prawdziwą naturę tego miejsca - rzekł ze smutkiem. - Nawet
oczy mego ludu pozostają ślepe na rozkład i zniszczenie, jakim ulega Kraina Elfów. Tylko ja to widzę i być
może moja przybrana śmiertelna córka. Ona... już nieraz próbowała uciekać do własnego świata, ale
prawa rządzące naszą sferą bytu nie pozwoliły jej na to. Teraz ty widzisz to samo co ja i wiem, że
przybyłeś, by nam pomóc.
Randal otworzył usta, by zaprotestować, ale nim zdążył wykrztusić choć słowo, krąg ciszy nagle pękł.
Erlking znów siedział na swoim tronie, a Lys kończyła śpiewać piosenkę.
Na myśl, że to nie bajka,
Rzewnie zaszlochalam.
Skradziono mi kochanka,
Kiedy smacznie spalam.
Biesiadnicy zaczęli klaskać i wznosić radosne okrzyki, a najgłośniej wiwatował sam król.
-
Oto przedstawienie godne królewskiego dworu! - zawołał. - Żądaj nagrody, moje dziecko, a
otrzymasz ją.
Zapadła cisza. Oczy wszystkich gości spoczęły na pieśniarce. Lys ukradkiem zerknęła na Randala. Jej
błękitne oczy zadawały bezgłośne pytanie. Czaro-
Erlking znów skinął głową.
-
Twój świat podupada, panie - powiedział Randal.
-
Twój ogień nie daje już ciepła, a kwiaty więdną, jeszcze zanim zakwitną.
Erlking znów skinął głową.
-
Niewielu śmiertelników dostrzega prawdziwą naturę tego miejsca - rzekł ze smutkiem. - Nawet
oczy mego ludu pozostają ślepe na rozkład i zniszczenie, jakim ulega Kraina Elfów. Tylko ja to widzę i być
może moja przybrana śmiertelna córka. Ona... już nieraz próbowała uciekać do własnego świata, ale
prawa rządzące naszą sferą bytu nie pozwoliły jej na to. Teraz ty widzisz to samo co ja i wiem, że
przybyłeś, by nam pomóc.
Randal otworzył usta, by zaprotestować, ale nim zdążył wykrztusić choć słowo, krąg ciszy nagle pękł.
Erlking znów siedział na swoim tronie, a Lys kończyła śpiewać piosenkę.
Na mysi, że to nie bajka,
Rzewnie zaszlochalam.
Skradziono mi kochanka,
Kiedy smacznie spałam.
Biesiadnicy zaczęli klaskać i wznosić radosne okrzyki, a najgłośniej wiwatował sam król.
-
Oto przedstawienie godne królewskiego dworu!
-
zawołał. - Żądaj nagrody, moje dziecko, a otrzymasz ją.
Zapadła cisza. Oczy wszystkich gości spoczęły na pieśniarce. Lys ukradkiem zerknęła na Randala. Jej
błękitne oczy zadawały bezgłośne pytanie. Czaro-
dziej popatrzył na przyjaciółkę, a potem na Erlkinga. Król milczał. Randal jeszcze raz spojrzał na Lys i
nieznacznie skinął głową.
Dziewczyna uśmiechnęła się do niego, po czym spojrzała prosto w czarne jak noc oczy władcy elfów.
Kiedy przemówiła, jej głos dotarł donośnym echem do najdalszych zakątków sali.
- Królu... daj nam swoją przybraną córkę, prawowitą dziedziczkę tronu Breslandii.
Rozdział
Poudre
Świat zawirował i w jednej chwili zrobiło się ciemno. Biesiadna sala kryształowego zamku jakby zapadła
się pod ziemię. Randal spostrzegł, że stoi na środku kamienistej pustyni, ciągnącej się aż po horyzont.
Była noc, ale w oddali strzelały ku niebu czerwonopomarań-czowe gejzery ognia, podświetlając opasłe
brzuchy ciężkich czarnych chmur.
Czarodziej obejrzał się i ujrzał Waltera, Lys i Diamante stojących w odległości kilku kroków za nim.
Księżniczka najwyraźniej nie była zaskoczona; wyglądała wręcz na zadowoloną z takiego obrotu
wypadków. W dłoniach wciąż ściskała złożony sztandar, który zabrała ze sobą z różanej altany. Na
twarzach pozostałych malował się lęk i zdumienie. Lys przyciskała do piersi lutnię, a Walter dobył miecza
i wodził wokół zdezorientowanym wzrokiem, gotując się do odparcia ewentualnego ataku. Rycerz
spojrzał na kuzyna.
-
Coś ty znów narobił, Randy?
-
On nic nie zrobił - powiedziała Lys. - Erlking pozwolił mi wybrać nagrodę i wydało mi się to zbyt
dobrą okazją, by ją przepuścić. Nie sądzę jednak, by był zadowolony.
Diamante parsknęła cichym śmiechem.
-
Zapewniam was, że gdyby mój przybrany ojciec naprawdę się rozgniewał, nie moglibyśmy sobie
tak swobodnie rozmawiać.
-
Dobrze to wiedzieć - powiedział "Walter - ale teraz nie bardzo nam to pomoże.
Randal potrząsnął głową.
-
Jestem pewien, że to Erlking przeniósł nas tutaj z sobie tylko wiadomych powodów. Nie traćmy
czasu na pogawędki. Im szybciej się stąd wydostaniemy, tym lepiej.
-
No dobrze - mruknął Walter, chowając miecz do pochwy. - W którą stronę pójdziemy?
Randal spojrzał pytająco na Diamante. Księżniczka wyciągnęła rękę w stronę tryskających pod chmury
płomienistych gejzerów.
-
Tam.
Czwórka towarzyszy ruszyła w drogę. Nie była to łatwa wędrówka. Musieli ostrożnie stawiać kroki na
niepewnym gruncie, pokrytym ostrymi czarnymi kamieniami, które turlały się i usuwały spod stóp, albo
wspinać się na stosy głazów o groteskowych kształtach. Po nieskończenie długim marszu dotarli do
miejsca, gdzie szczeliny w ziemi wypluwały w górę czerwonozłote fontanny płomieni.
Wędrowcy zatrzymali się. Przed nimi, w płytkim wyżłobionym w skale korycie, pienił się wąski strumień,
niczym potargany motek białej przędzy. Nagle ze szczeliny w ziemi wystrzelił kolejny słup lodowa-
39
* A
dobrą okazją, by ją przepuścić. Nie sądzę jednak, by był zadowolony.
Diamante parsknęła cichym śmiechem.
-
Zapewniam was, że gdyby mój przybrany ojciec naprawdę się rozgniewał, nie moglibyśmy sobie
tak swobodnie rozmawiać.
-
Dobrze to wiedzieć - powiedział Walter - ale teraz nie bardzo nam to pomoże.
Randal potrząsnął głową.
-
Jestem pewien, że to Erlking przeniósł nas tutaj z sobie tylko wiadomych powodów. Nie traćmy
czasu na pogawędki. Im szybciej się stąd wydostaniemy, tym lepiej.
-
No dobrze - mruknął Walter, chowając miecz do pochwy. - W którą stronę pójdziemy?
Randal spojrzał pytająco na Diamante. Księżniczka wyciągnęła rękę w stronę tryskających pod chmury
płomienistych gejzerów.
-
Tam.
Czwórka towarzyszy ruszyła w drogę. Nie była to łatwa wędrówka. Musieli ostrożnie stawiać kroki na
niepewnym gruncie, pokrytym ostrymi czarnymi kamieniami, które turlały się i usuwały spod stóp, albo
wspinać się na stosy głazów o groteskowych kształtach. Po nieskończenie długim marszu dotarli do
miejsca, gdzie szczeliny w ziemi wypluwały w górę czerwonozłote fontanny płomieni.
Wędrowcy zatrzymali się. Przed nimi, w płytkim wyżłobionym w skale korycie, pienił się wąski strumień,
niczym potargany motek białej przędzy. Nagle ze szczeliny w ziemi wystrzelił kolejny słup lodowa-
39 1
* A
tego ognia, zalewając całą okolicę drżącym pomarańczowym blaskiem. Randal gwałtownie zaczerpnął
powietrza.
Po drugiej stronie strumienia poruszały się niespokojnie ciemne sylwetki - cztery czarne konie z siodłami,
ale bez jeźdźców. Drogę do strumienia i wierzchowców zagradzał rycerz w czarnej zbroi, dosiadający
piątego konia. Zamknięta przyłbica całkowicie skrywała mu twarz, a w jego prawej dłoni błyskała
złowrogimi refleksami długa kopia. Kilka kroków przed nim tkwiła druga kopia, wbita ostrzem w ziemię.
-
Wracajcie, skąd przybyliście - powiedział czarny rycerz. - Nie przepuszczę was.
Walter wystąpił o krok naprzód.
-
Musimy przejść, jeśli tędy wiedzie droga do naszego kraju.
-
Walter, ostrożnie - szepnął ostrzegawczo Randal.
Rycerz obejrzał się przez ramię, by spojrzeć na kuzyna.
-
Wiem, co robię, Randy - powiedział twardo. - To moje wyzwanie.
Odwrócił głowę i zwrócił się do czarnego rycerza:
-
Powiedz prawdę, czy to jest droga, która wiedzie do świata śmiertelników?
-
Tak - odrzekł strażnik strumienia - ale jeśli chcecie tędy przejść, musicie ze mną walczyć.
-
Zatem walczmy, a nagrodą niech będzie wolna droga dla mnie i moich przyjaciół.
-
Niech i tak będzie - powiedział czarny rycerz i uniósł lewą dłoń.
Jl 40
A>
Jeden z koni po drugiej stronie strumienia ruszył truchtem przed siebie, przeszedł przez wodę, ochlapując
sobie brzuch i boki, po czym zatrzymał się tuż przed Walterem. Przy siodle wisiał hełm i tarcza. Randal
spostrzegł ze zdumieniem, że widniał na niej rodowy herb Waltera: zielona sosna na czerwono-złotym
polu.
Walter zręcznie wskoczył na siodło, włożył hełm na głowę i przesunął lewe ramię przez paski tarczy.
Czarny rycerz zbliżył się i wręczył mu swoją kopię, a sam wyrwał drugą z ziemi.
Przeciwnicy pokłusowali w różne strony i zatrzymali się dopiero, gdy dzielił ich dystans mniej więcej stu
jardów. Tam zawrócili. Czarny rycerz uderzył kopią
0
tarczę, oddając honory rywalowi, po czym opuścił ostrze w dół i ruszył do przodu. Walter
zasalutował w ten sam sposób i spiął konia ostrogami, zmuszając go do galopu. Tarczę trzymał przed
sobą, a ostrze kopii uniósł na wysokość głowy.
Kopyta rozpędzonych rumaków wyrzucały w górę kamienie i grudki ziemi. Dwaj rycerze natarli na siebie
w brawurowej szarży. Spotkali się z głośnym trzaskiem pękającego drewna, szczękiem metalu i skrzekiem
rozciąganych skórzanych popręgów. Kopia Waltera trafiła w sam środek tarczy przeciwnika i rozszczepiła
się na dwoje. Czarny rycerz odchylił się do tyłu pod impetem uderzenia, ale zdołał utrzymać się w siodle.
Jego własna kopia ześlizgnęła się po krawędzi tarczy Waltera i musnęła jego bok, rozrywając stalowe
ogniwa kolczugi
1
otwierając sześciocalową ranę tuż pod żebrami.
Na widok krwi na zbroi kuzyna Randal zacisnął pięści, ledwie wstrzymując okrzyk trwogi. „Cokol-
wiek się stanie - nakazał sobie w duchu - bądź cicho. Nie rób nic, co mogłoby rozproszyć Waltera".
Tymczasem walczący odrzucili kopie, dobyli mieczy i zawrócili konie, ruszając do ponownej szarży. Po
pierwszej wymianie ciosów Walter błyskawicznie założył brzeg swojej tarczy za tarczę przeciwnika i z
całej siły pociągnął, unosząc go i wysadzając z siodła. Czarny rycerz poleciał na ziemię głową do przodu,
ale natychmiast zerwał się na równe nogi. Tymczasem Walter zeskoczył z konia. Rycerze natarli na siebie
ze zdwojoną furią; szczęk mieczy mieszał się z okrzykami wysiłku i chrzęstem kamieni pod stopami
walczących. Randal z przerażeniem spostrzegł, że plama krwi na boku kuzyna rośnie powoli, lecz
nieubłaganie. „Walter walczy znakomicie - pomyślał -ale wkrótce osłabnie. Będzie chciał zakończyć walkę
jak najszybciej".
Rycerze nie przerywali pojedynku, na przemian odskakując od siebie i nacierając w morderczych
kombinacjach cięć i sztychów. Opancerzone stopy ubijały twardy grunt, mieląc kamienie na -piasek i
stopniowo tworząc duże wygniecione w ziemi koło. Walter zamachnął się, by wyprowadzić kolejny cios,
lecz w tej samej chwili poślizgnął się i z okrzykiem zaskoczenia runął na ziemię. Czarny rycerz nie tracił
czasu; natychmiast przypadł do przeciwnika, jednocześnie dobywając zza pasa sztylet. Randalowi zdało
się, że czas stanął w miejscu. Niczym w koszmarnym śnie patrzył na wąską trójkątną klingę, zmierzającą
ku sercu Waltera - stalowy kieł węża, szukający luki w pancerzu ofiary.
4 * »
Z jakiejś niepojętej przyczyny ostrze uderzyło w kolczugę ukosem i ześlizgnęło się po ogniwach. Walter
odrzucił miecz i złapał przeciwnika za ramię. Jednocześnie przełożył nad nim nogę, by potężnym
szarpnięciem tułowia przewrócić go na plecy.
Teraz Walter klęczał nad czarnym rycerzem, unieruchamiając go ciężarem swojego ciała i zbroi. Lewą
dłonią docisnął do ziemi rękę trzymającą sztylet, a prawą dobył własny nóż i wsunął go w szczelinę pod
czarnym jak noc hełmem. Przez chwilę trwał tak, z trudem łapiąc oddech.
-
Ustąp, rycerzu. Daj nam wolną drogę - zażądał wreszcie głosem stłumionym stalową puszką
hełmu.
-
Poddaję się - rzekł czarny rycerz. - Możecie przejść.
Walter wstał i pomógł podnieść się byłemu przeciwnikowi. Czarny rycerz schował sztylet za pas, po czym
zsunął z głowy hełm. Diamante krzyknęła, a Randal rozdziawił usta w niemym zdumieniu. Oto stał przed
nimi Erlking we własnej osobie.
-
Pokonałeś mnie w uczciwej walce - powiedział król elfów, zwracając się do Waltera. -
Wywalczyłeś sobie i swoim przyjaciołom przejście do świata śmiertelników, ale zgodnie z odwiecznym
zwyczajem winien ci jestem okup. Żądaj, czego chcesz, a będę musiał spełnić twe życzenie.
„Już drugi raz daje nam wolny wybór - pomyślał Randal - a nikt tak silnie związany z danym przez siebie
słowem nie składa podobnych ofert pochopnie i bez celu. Erlking chce, byśmy go o coś poprosili, o coś,
czego sam nie mógłby nam dać, w przeciwnym razie...".
Ale "Walter najwyraźniej znał już odpowiedź.
-
Wasza wysokość, tylko ty wiesz, ile naprawdę warte jest zwycięstwo nad tobą. Sam wybierz
okup.
Erlking uśmiechnął się.
-
To mądry wybór - pochwalił. - Oto mój okup: na twoje wezwanie przybędę ci na pomoc bez
względu na to, gdzie będziesz. Jednak wezwać mnie możesz tylko jeden raz.
Z tymi słowy król dosiadł swego konia. Czarny rumak potrząsnął grzywą i spięty ostrogami ruszył
galopem, by po kilku krokach zniknąć bez śladu wraz z jeźdźcem.
Walter schował sztylet za pas, podniósł miecz i wsunął go do pochwy, po czym jeszcze raz dosiadł
swojego rumaka. Gdy to uczynił, pozostałe konie ruszyły przez strumień i pochyliły łby przed Randalem,
Lys i Diamante.
-
Ruszajmy - powiedział Walter. - Kraina Elfów jest pełna cudów, ale śmiertelnicy nie powinni
włóczyć się po niej zbyt długo.
Randal, Lys i Diamante dosiedli koni i wszyscy czworo wjechali do strumienia. W chwili gdy przekroczyli
linię drugiego brzegu, otoczyło ich ciepłe pachnące łąką powietrze i jasny blask słońca. Stali teraz na
szerokiej dobrze utrzymanej drodze, przeciętej rzeczką płynącą tuż za nimi. Po drugiej stronie rzeczki
ciągnęła się ta sama droga, a na horyzoncie widać było kilka niewysokich zielonych pagórków i ciemną
linię lasu. Czarne skały, chmury i ogniste gejzery zniknęły bez śladu. „Cóż za łatwe i szybkie przejście. Nie
takie, jak bezbrzeżne morze, przez które brnęli-
44
śmy w drodze do Krainy Elfów" - pomyślał Randal, rozglądając się wokół. Elficki rumak dreptał w miejscu i
niespokojnie parskał.
-
Gdzie jesteśmy? - spytała Diamante. - Nigdy nie widziałam tych okolic.
-
Jesteśmy w Breslandii - odrzekł Randal. - Wiem to na pewno, ale nie potrafię powiedzieć ci, w
której części królestwa.
Walter patrzył w bok, marszcząc brwi, mocno czymś zafrasowany.
-
Zdaje się, że to nie jedyny nasz problem, Randy - rzucił, nie odwracając głowy. - Spójrz na te
kwiaty przy drodze. No i ten zapach... Jest wiosna, a przecież opuściliśmy Breslandię jesienią. Te kilka
godzin spędzonych w Krainie Elfów przemieniło się w pół roku, a może półtora?
-
A ty jesteś ranny - przypomniała mu Lys. - Będziemy musieli urządzić gdzieś postój i Randy zajmie
się tobą.
-
Możemy nie mieć na to czasu - głos Diamante był spięty, lecz spokojny. - Spójrzcie za siebie.
Randal obrócił się w siodle i ujrzał grupę rycerzy, wyłaniającą się zza pagórka za rzeczką. Na widok
czwórki podróżnych oddział ruszył w ich stronę, najpierw krótkim galopem, a potem przyspieszając do
kłusa. Czarodziej naliczył więcej niż dwa tuziny jeźdźców.
-
Zbyt wielu, by podjąć walkę - oznajmił. - Rzucę czar dezorientacji na drogę za nami. Będą kręcić
się w kółko przynajmniej do północy.
Zawrócił konia i uniósłszy rękę wypowiedział zaklęcie, splatające sieć iluzji i fałszywych szlaków mię-
45 JL
* A
dzy nim a zbliżającymi się jeźdźcami. Poczuł uwalniającą się magiczną moc... i aż jęknął ze zdumienia, gdy
czar rozwiał się bez żadnego efektu. „Są zabezpieczeni przed wpływem magii - pomyślał, bezradnie
opuszczając rękę - co oznacza, że spodziewają się starcia z czarodziejem, a także że mają czarodzieja po
swojej stronie".
-
Jest gorzej, niż myślałem. Musimy uciekać - powiedział do Waltera, starając się opanować
drżenie głosu.
Bez zbędnych słów wszyscy popędzili konie i pomknęli naprzód. Przez dłuższy czas ścigający ich rycerze
nie zbliżali się ani nie oddalali. Randal zaczął się zastanawiać, czemu nie przyspieszają, i wtedy zza
najbliższego wzgórza wyłonił się kolejny tuzin jeźdźców, którzy zablokowali uciekinierom drogę.
-
To pułapka! - zawołał Walter. - Nie mamy wyboru, musimy walczyć!
-
Jeszcze nie teraz - powiedziała jak zwykle spokojna Diamante. - Za mną!
Księżniczka zboczyła z drogi i pomknęła prosto w stronę pagórka, za którym wcześniej czaili się
napastnicy. Porośnięty trawą stok rozstąpił się przed nią dokładnie tak, jak różane krzewy w Krainie
Elfów. Lys, Walter i Randal wjechali za Diamante do pustej podziemnej jaskini.
-
Gdzie jesteśmy? - spytał Randal, przyglądając się kamiennemu sklepieniu, przykrywającemu
obszerne okrągłe pomieszczenie.
Konie parskały i kręciły się w miejscu, zaniepokojone osobliwą czerwonawą poświatą dochodzącą ze-
46
wsząd i znikąd zarazem. Ze wszystkich stron w ścianach pomieszczenia otwierały się przejścia, wykute w
skale na kształt rozchylonych ust.
-
Jesteśmy w forcie elfów - powiedziała Diamante. - Ludzie mojego przybranego ojca zbudowali ich
wiele na tym świecie, by podróżni mieli gdzie schronić się i odpocząć.
-
Nigdy wcześniej o nich nie słyszałem ani ich nie widziałem - wymamrotał Randal.
-
Bo nigdy wcześniej nie próbowałeś owoców z Krainy Elfów - odparła beznamiętnie księżniczka.
-Ja widzę je, ponieważ wychowałam się wśród elfów. Teraz i wy...
-
Zjawiliście się w samą porę!
Surowy głos dobiegł z jednego z wejść. Księżniczka drgnęła i spojrzała w tamtą stronę. Randal i pozostali
zrobili to samo. Do jaskini wszedł wysoki szczupły elf o rudobrązowych włosach i krótkiej gęstej brodzie.
-
Jego wysokość powiadomił mnie, że przybędziecie. Czekam od bardzo dawna. Kim są ci
śmiertelnicy?
Nieznajomy nieznacznie skłonił głowę przed księżniczką, po czym ujął uzdy koni.
-
Dobrze cię widzieć, Ullin - powiedziała Diamante, zeskakując z konia.
Gdy wszyscy stali już na kamiennej podłodze, księżniczka zatoczyła ręką półkole, wskazując swoich
towarzyszy.
-
To Randal, Walter i Lys. Oni odpowiedzieli na moje wezwanie.
-
Miałem nadzieję na kogoś więcej niż troje zwyczajnych ludzi - powiedział Ullin, marszcząc brwi. -
Jeśli nie zostaniesz królową Breslandii w dniu letniego przesilenia, oba królestwa czeka upadek.
-
Ile mamy czasu i w jakiej części Breslandii jesteśmy? - spytał Walter.
-
Jesteście na ziemiach barona z Wirrell - odrzekł elf - nieopodal Lannadzkiej Puszczy. Jeśli chodzi
0
czas, to zostały wam dwa miesiące, więc musicie wykorzystać każdą minutę... - tu przerwał i
potoczył po przybyłych skupionym wzrokiem - jeśli naprawdę jesteście tymi, którzy są zdolni tego
dokonać - dodał półgłosem.
Pod przenikliwym spojrzeniem rudowłosego elfa Randal poczuł, że powinien coś powiedzieć.
-
Udałem się do Krainy Elfów, by przywieźć stamtąd księżniczkę i pomóc w odbudowie królestwa,
jeśli to będzie możliwe. Nie zmieniłem swoich planów.
-
Ani ja - dodał Walter, prostując się. - Dopilnuję, by księżniczka została koronowana, albo zginę.
Lys postąpiła o krok do przodu i stanęła obok rycerza. Jej twarz była blada, ale głos twardy jak skała.
-
Breslandia nie jest moją ojczyzną - powiedziała, patrząc Ullinowi prosto w oczy - ale nie mam w
zwyczaju opuszczać przyjaciół, gdy potrzebują mojej pomocy.
Ullin skinął głową w zadumie.
-
Twoje czary były skuteczne - powiedział do Diamante. - Ci troje mogą okazać się bardzo
pożyteczni.
Randalowi elf wydawał się jednocześnie wyniosły
1
pełen pokory. „Gdyby człowiek mógł być królem i chłopem zarazem - pomyślał - zapewne
zachowywałby się w podobny sposób".
Ullin zawiódł konie do jednego z bocznych tuneli. Randal przez chwilę odprowadzał go wzrokiem, po
czym dołączył do Lys i Diamante, stojących w pobliżu wejścia do jaskini. Stok wzgórza, przez który weszli,
wyglądał stąd jak przejrzysta zielona zasłona, oddzielająca ich od doliny i drogi na zewnątrz. Tymczasem
Walter chodził wokół podziemnej komnaty z obnażonym mieczem w dłoni i uważnie przyglądał się jej
ścianom.
-
To miejsce nie zawsze należało do elfów - oznajmił po pewnym czasie.
Randal, Lys i Diamante jak na komendę spojrzeli na rycerza.
-
Jest w nim coś dziwnego - ciągnął Walter. -Czym była ta jaskinia?
-
Ludzkim grobowcem, tak jak wszystkie forty elfów - odpowiedziała Diamante, wzruszając
ramionami. - Po wielu wiekach elfy przejęły te miejsca i przemieniły je w schronienia dla potrzebujących.
Lys poruszyła się niespokojnie.
-
Grobowiec - szepnęła do Randala. - A ta zielona mgła między nami a drogą to ziemia, przez którą
patrzymy. A może jesteśmy już martwi i pogrzebani? Może umarliśmy w miejscu zwanym Krainą Elfów?
Diamante usłyszała słowa pieśniarki.
-
Prawdą jest jedno - powiedziała. - Umarł wasz ludzki sposób postrzegania świata. Przedtem
widzieliście tylko jego część. Teraz dostrzegacie więcej.
-
Nie jestem pewien, czy mi to odpowiada - wymamrotał Walter. - Zawsze widziałem tyle, ile było
mi trzeba, i nie prosiłem o więcej.
49 i
W glosie rycerza pojawiła się bolesna nuta, zupełnie nie pasująca do jego zwykłego pogodnego tonu.
Randal uważnie przyjrzał się kuzynowi. Nawet w czerwonawym świetle widać było, że jego twarz jest
kredowobiała. Na boku Waltera, tam gdzie kopia Erl-kinga przedarła się przez kolczugę, rozrywając ciało,
ciemniała szpetna rozległa plama.
-
Nadal krwawisz? - spytał z niepokojem Randal.
-
Zdejmij pancerz, to spróbuję coś na to zaradzić.
Walter z ociąganiem zabrał się do rozbierania. Randal pomógł mu ściągnąć ciężką kolczugę i skórzaną
ochronną kurtę, jaką nosił pod pancerzem. Z długiej rany na boku rycerza ciekła z wolna strużka krwi.
Randal namówił Waltera, by położył się na wznak na kolczudze ze zwiniętą kurtą pod głową, a sam ukląkł
obok i po chwili koncentracji zabrał się do uruchamiania czarów powstrzymujących krwawienie i
zasklepiających rany.
Kiedy skończył, Walter spał kamiennym snem przynoszącym zdrowie i siły. Tymczasem Ullin przyniósł
wędrowcom jedzenie i dzban z wodą. Lys i Diamante siedziały już pod ścianami, posilając się w milczeniu.
Randal wziął z tacy pajdę chleba i wgryzł się w nią chciwie, wygłodniały po całym dniu przygód i nieco
osłabiony po użyczeniu kuzynowi części swojej energii. Powoli zbliżał się zmierzch.
Kiedy Walter się obudził, na zewnątrz fortu elfów panował już mrok. Rycerz podniósł się z cichym
stęk-nięciem bólu i dołączył do pozostałych.
-
Dziękuję ci - powiedział, siadając obok Randala.
-
Rana zapewne nie zabiłaby mnie, ale z pewnością
osłabiłaby na długie tygodnie. Teraz nie mógłbym sobie na to pozwolić.
Walter zwrócił się do Diamante:
-
Dlaczego Erlking wyzwał mnie po tym, jak puścił nas wolno?
-
Legendarnego świata nie opuszcza się ot tak -powiedziała księżniczka. - Zwłaszcza wówczas, gdy
jego władca dał słowo, że jedną z odchodzących osób zaopiekuje się i zatrzyma w Krainie Elfów. Prośba
Lys zmusiła go do oddania mnie pod waszą opiekę, ale wciąż był związany drugą częścią przysięgi.
-
To wszystko prawda, wasza wysokość - powiedział Ullin, który właśnie wyłonił się z jednego z
tuneli grobowca i zaczął uprzątać resztki jedzenia. - Pamiętaj jednak, że król kocha cię i troszczy się o
ciebie jak o rodzoną córkę. Czy sądzisz, że puściłby cię w towarzystwie pierwszego lepszego śmiertelnika,
nie sprawdziwszy, czy jest godzien jego zaufania?
„Test - pomyślał Randal - pojedynek był sprawdzianem, ale jest jeszcze coś... inaczej nie oferowałby
Walterowi okupu, skoro walczyli o wolną drogę".
Walter ponuro kiwał głową, słuchając słów Ullina.
-
Erlking słusznie spodziewał się kłopotów - powiedział, gdy elf skończył i wyszedł z pustą tacą.
-Minęło sześć miesięcy, odkąd opuściliśmy Breslandię, a dziś wróciliśmy i od razu dostaliśmy się w
pułapkę.
-
Chciałabym wiedzieć, jak nas odkryli - powiedziała Lys. - Przecież sami nie mieliśmy pojęcia, gdzie
się znaleźliśmy.
Randal spojrzał na przyjaciółkę, a potem na Diamante.
-
Nie wiem, kto nas ściga - oznajmił grobowym głosem - ale wiem, że ma na swych usługach
czarodzieja... i to potężnego. W każdym razie wystarczająco potężnego, by za pomocą czaru spojrzenia w
przyszłość dokładnie określić miejsce naszego przybycia i by zabezpieczyć przed magicznym atakiem
wszystkich wysłanych przeciw nam rycerzy.
-
Ktoś stanowczo nie życzy sobie, bym została królową Breslandii - powiedziała Diamante, patrząc
Randalowi w oczy. - Wiem, że muszę stawić się na Polu Królów w dniu letniego przesilenia i uczynię to,
choćby każdy szlachcic i czarodziej w tym kraju postanowił stanąć na mojej drodze - księżniczka
westchnęła i spuściła wzrok, rozluźniając zaciśnięte pięści. - Wy troje znacie ten kraj, a ja wcale. Jeśli
macie dla mnie jakąś radę, wysłucham was.
-
Powinniśmy pójść do zamku Doun - powiedział Randal bez chwili wahania. - Lord Alyen z
pewnością przyjmie nas pod swój dach. Tam będziemy bezpieczni, dopóki nie wymyślimy, co robić dalej.
-
Ojciec wam pomoże - potwierdził Walter. - Poproście go o gościnę w moim imieniu...
-
Jak to w twoim imieniu? - zaniepokoił się Randal. Czarodziej wytrzeszczył oczy na kuzyna,
przejęty nagłym lękiem. - Przecież nie jesteś...
Walter roześmiał się.
-
Nie obawiaj się, Randy. Świetnie się spisałeś, sklejając mnie z kawałków. Po prostu wydaje mi się,
że kiedy jutro wy troje wybierzecie się do Doun, ja powinienem podążyć swoją drogą.
-
Niby dokąd? - burknęła Lys.
-
Bez względu na to, jak słuszne są roszczenia księżniczki, musimy pamiętać, choć to bardzo
przygnębiające, że dziś w Breslandii niczego nie da się dokonać bez armii. Spróbuję ją zorganizować.
Randal nie był przekonany.
-
Musisz pamiętać - powiedział z przekąsem - że nawet w Breslandii armie nie leżą na ziemi niczym
dojrzałe jabłka.
-
To prawda - przyznał Walter - ale choć nie jestem przyjacielem żadnego możnego pana, tak się
składa, że dobrze znam jednego z nich. Jest władcą okolicznych ziem. Zamierzam zawiadomić jego i
rycerzy, jeżdżących od turnieju do turnieju, że prawowita dziedziczka tronu powróciła do kraju. Nie chcę
się chwalić, ale cieszę się pewną reputacją w tych stronach... Nie zabiegałem o nią, zapewniam, mimo to
znają tu moje imię i sądzę, że jeśli wzniosę sztandar prawdziwej królowej, ci, do których zamierzam się
zwrócić, bez wahania podążą za mną.
Rozdział
Zamek Doun
Podróżni spędzili noc na kamiennej posadzce podziemnego grobowca. Randal spodziewał się koszmarów,
ale spał nadspodziewanie głęboko i smacznie. Rankiem, gdy przez pokrywający wejście zielony muślin
przedarły się pierwsze promienie słońca, z mrocznych otchłani fortu wyłonił się Ullin, prowadząc za uzdy
cztery czarne rumaki.
Gdy inni dopiero przecierali oczy, Walter był już w siodle.
-
Zmykam - powiedział do dziewcząt i ziewającego przeraźliwie Randala. - Pozdrówcie ode mnie
ojca i powiedzcie mu, że spotkamy się w dzień przesilenia, jeżeli nie wcześniej.
Po tych słowach spiął konia ostrogami i odjechał przez zieloną mgłę. Randal, nie całkiem jeszcze
przytomny, patrzył na refleksy, jakimi poranne słońce obsypywało kolczugę kuzyna. Potem wstał,
przeciągnął się i podszedł do Ullina.
-
Z pewnością dobrze znasz te okolice - powiedział, biorąc od elfa uzdę swojego konia. - Czy
54
mógłbyś wskazać nam najkrótszą drogę do zamku Doun?
-Jeśli interesuje was najkrótsza droga, mogę ją wskazać - odrzekł Ullin. - Jeśli wolelibyście drogę
najszybszą i najbezpieczniejszą, to będziecie musieli podążyć za mną szlakiem łączącym forty elfów.
Wiedz jednak, że jest to droga, jaką niewielu śmiertelników odważyłoby się pójść.
-
Bądź naszym przewodnikiem - odparł Randal, wskakując na siodło. - Ktoś potężny próbował nas
dopaść tuż po naszym przybyciu. Nie będziemy bezpieczni, dopóki nie znajdziemy się za murami zamku.
Elf pomógł księżniczce dosiąść konia. Lys poradziła sobie sama.
-
Ruszajmy - powiedział, gdy wszyscy byli gotowi. - Niech wasze konie idą moim śladem.
Ullin dziarskim krokiem wyszedł z fortu, a konie pozostałych bez żadnej zachęty ruszyły za nim. Już na
zewnątrz Randal obejrzał się, ale ujrzał tylko zielony pagórek. Dopiero gdy wpatrzył się w stok uważniej,
dostrzegł tam zarys wejścia - półkole nieznacznie ciemniejszej trawy.
Przewodnik zignorował drogę, wijącą się żółtym pasem między wzgórzami, i podążył na przełaj, kierując
się prosto na południe. Początkowo szedł dość powoli, potem zaczął przyspieszać, choć jego kroki
-przynajmniej na pozór - wcale nie stawały się dłuższe. Wkrótce konie musiały przejść w kłus, by za nim
nadążyć.
Rudowłosy elf wciąż przyspieszał, do czasu, gdy konie podróżników pędziły wyciągniętym galopem -
wciąż jednak utrzymywał się na czele. Tymczasem niebo pociemniało od ciężkich skłębionych chmur.
Wiatr przemienił się w wichurę. Mijane jeziora i potoki burzyły się fontannami białej piany, a twarze
jeźdźców bezlitośnie smagały liście, które wicher zrywał z drzew i rozrzucał po okolicy w postaci gęstych
zielonych wirów.
Na niebie zajaśniała błyskawica, zalewając ziemię upiornym blaskiem. W chwilę później nadciągnął
grzmot, jakby nad chmurami przedefilowało tysiąc doboszy olbrzymów, grających na gigantycznych
werblach. Konie gwałtownie zahamowały i stanęły dęba, ale zaraz potem same pognały za oddalającym
się elfem. Pod ciężkimi uderzeniami kopyt ziemia zmieniała się w błoto. Wiatr zawodził potępieńczo, a
nad głowami podróżnych krążyły i złowrogo krzyczały wielkie czarnoskrzydłe ptaki.
Mimo to wciąż pędzili na południe, przez cały czas prosto jak strzała, by wreszcie przemknąć przez
otwarty stok innego fortu elfów.
- Jesteśmy na miejscu - powiedział Ullin. - Poza tym fortem są już tylko ludzie.
Elf wcale nie wydawał się zmęczony podróżą; nie miał nawet zadyszki. Kiedy mówił, wiatr na zewnątrz
ucichł, chmury rozstąpiły się i przez mglistą zasłonę w wejściu do fortu Randal ujrzał jakże znajomą i
dawno nie widzianą masywną sylwetę zamku Doun.
Na widok szarych pobrużdżonych od wiatru i deszczu murów czarodziej poczuł, jak łzy napływają mu do
oczu. Natychmiast ścisnął konia piętami i wyjechał z fortu - tego samego pagórka, na którym w dzieciń-
stwie szukał samotności i gdzie został uwięziony między niewidzialnymi murami w swoim śnie o magii.
Lys i Diamante podążyły za Randalem. Księżniczka spojrzała na Ullina, ale ten potrząsnął głową.
-
Zostanę tutaj, gdzie jest bezpiecznie - oznajmił.
Randal dotarł już do połowy stoku pagórka. „Zawsze tęskniłem za domem - myślał - ale dopóki go nie
zobaczyłem, nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo mi go brakuje".
Zbliżając się do bram, zwolnił nieco i zaczął rozglądać się po okolicy. Spodziewał się zmian, bo ostatecznie
nie widział tych okolic od kilku lat, ale to, co zobaczył, nie mogło być wywołane jedynie upływem czasu.
Na polach wokół zamku, gdzie dawniej chłopi uprawiali zboże, rosły tylko chwasty, a w pobliskiej wiosce
Doun nie było żywego ducha. W powietrzu wisiała przygnębiająca cisza. Nie było oraczy pokrzykujących
do zaprzęgów wołów, z kuźni nie dobiegał wesoły śpiew kowala ani zwykłe miarowe metaliczne
uderzenia młota; żadnego śmiechu harcujących dzieci, żadnego besztania, płaczu, gwaru rozmów,
wołania
-
nic. Całkowity bezruch i martwota.
Lys dogoniła czarodzieja.
-
Co tu się stało? - spytała.
Randal przygryzł wargę.
-
Nie wiem, ale nic dobrego... Bramy zamku są zamknięte. Za dnia to się nigdy nie zdarzało.
Popatrz tam
-
wskazał ręką na najwyższą basztę, gdzie w podmuchach porannego wiatru leniwie kołysała się
czerwono--złota flaga. - To sztandar lorda Alyena, ten największy, wciągany tylko przy najważniejszych
okazjach.
5U
Zapadła cisza, którą po chwili przerwała Lys.
-
Co masz na myśli?
-
Widziałem ten sztandar tylko raz - odrzekł Randal. - Ktoś z rodziny brał wówczas ślub...
Nagła myśl sprawiła, że poczuł się, jakby dłoń z lodu zacisnęła się na jego trzewiach. Natychmiast
popędził konia, ruszając galopem prosto do zamkowej bramy. Ledwie znalazł się w zasięgu głosu, gdy z
murów dobiegło doń wołanie.
-
Kto jedzie?!
-
Randal z Doun, siostrzeniec lorda Alyena! - odkrzyknął młody czarodziej, zatrzymując konia.
-
Kto jest z tobą?!
Randal obejrzał się przez ramię na Lys i Diamante. „Jeśli okaże się, że wśród wszystkich zamków w
Bre-slandii właśnie tutaj nie mogę przedstawić księżniczki należnym jej tytułem, to nie ma dla nas
nadziei" - pomyślał, po czym odwrócił twarz do wartownika.
-
Panna Lys z Okcytanii - zawołał - oraz księżniczka Diamante, prawowita dziedziczka tronu
Bre-slandii.
Wartownik wezwał gestem drugiego żołnierza i powiedział mu coś, czego Randal nie mógł dosłyszeć.
-
Zbliżcie się, byśmy mogli was zobaczyć! - zawołał po chwili.
Randal i jego dwie towarzyszki podjechali do małej furtki umieszczonej w murze nieopodal bramy. Drzwi
były nie większe, niż trzeba, by przepuścić jednego mężczyznę w zbroi. Zachrobotały klucze, furtka
otworzyła się ze skrzypnięciem i wyłonił się z niej wartownik. Czarodziej zeskoczył z konia.
58
-
Oto jestem - powiedział do żołnierza. - Czy Sir Palamon i Sir Iohan są w zamku? Oni mnie
rozpoznają. Poślijcie im wiadomość.
-
Nie ma potrzeby - odparł wartownik. - Możecie wejść. Lord Alyen spodziewał się was.
Mimo woli Randal wydał z siebie westchnienie ulgi. „Cokolwiek złego się dzieje, przynajmniej lord Alyen
ma się dobrze - pomyślał, ale naraz ogarnął go niepokój. - Jak to... spodziewał się? Jak to możliwe, skoro
pół roku spędziłem w innym świecie, a jeszcze wczoraj rano sam nie miałem pojęcia, gdzie jestem?".
Czarodziej przemógł pokusę zasypania wartownika pytaniami i gestem nakazał swym towarzyszkom, by
zsiadły z koni i poszły za nim.
Randal pokonał wąski korytarz, prowadzący od bocznej bramy, i stanął jak wryty po jego drugiej stronie.
W przeciwieństwie do wyludnionej wioski za murami, zamkowy dziedziniec był szczelnie wypełniony
hałaśliwą ciżbą ludzi, zwierząt i wozów obładowanych tobołami. Tłum był tak liczny, że kurz wzbijany
setkami stóp, kopyt i racic mącił powietrze złotą mgiełką. „Co tu się dzieje? - zastanawiał się Randal. -
Wygląda mi to na przygotowania do oblężenia, choć za murami zamku nie ma żadnej armii".
Na okrzyk wartownika spod łuku podcieni wyłonił się rycerz i szybkim krokiem szedł do Randala, Lys i
Diamante. Na stalowej kolczudze nosił kaftan z czerwono-złotym herbem Doun, a u jego pasa wisiał
miecz o długiej i szerokiej klindze.
-
Sir Palamon - wyszeptał czarodziej.
Zbrojmistrz zamku Doun był jego nauczycielem fechtunku jeszcze w czasach, gdy młodemu giermkowi
nawet się nie śniło, że porzuci kiedyś rodzinny dom i zostanie czarodziejem. Wówczas opinia Pala-mona
była dla Randala ważniejsza niż cokolwiek na świecie... „Choć pamiętam go wyższego" - pomyślał
czarodziej.
Zbrojmistrz zatrzymał się o niecały jard od swego byłego ucznia i obrzucił go od stóp do głów taksującym
spojrzeniem. Następnie postąpił o krok do przodu, by niespodziewanie opasać czarodzieja ramionami i
niemal zmiażdżyć mu kości w mocarnym uścisku.
-
Randal! - zawołał, a z jego srogich zazwyczaj oczu płynęły łzy. - Straciłem już nadzieję, że
kiedykolwiek cię zobaczę... Ale wróciłeś, i to w samą porę. Jakże się cieszę, że cię widzę... ciebie i twoje
towarzyszki - poprawił się, puszczając Randala i kłaniając się Diamante i Lys.
Księżniczka lekko skinęła głową.
-
Gdzie znajdę pana i panią tego zamku? - spytała. - Chcę z nimi pomówić.
-
Tędy, moja pani - powiedział Sir Palamon, kłaniając się po raz wtóry.
Rycerz poprowadził gości przez zatłoczony dziedziniec i po szerokich schodach do biesiadnej sali zamku.
Długą wysoko sklepioną komnatę również wypełniał hałaśliwy tłum. „Wszyscy ci, których nie ma na
dziedzińcu, zapewne są tutaj" - pomyślał Randal, krzywiąc się, gdy zgiełk zaatakował mu uszy.
-
Randal! - przez gwar przedarł się nagle znajomy kobiecy głos. - Jak to dobrze, że wróciłeś. Nie
sądzi-
! 60
łam, że jeszcze cię zobaczymy, wbrew temu, co mówił ten czarodziej.
Tłum rozstąpił się i po chwili Randal utonął w ciepłym, pachnącym przędzą i suszoną lawendą uścisku
cioci Elene. Matka Waltera wyrzucała z siebie jedno pytanie za drugim, nie czekając na odpowiedzi.
-
Jesteś zdrów? Widziałeś się z Walterem? Czy nic mu nie jest? Może chory? Kim są twoje
przyjaciółki...?
-
Nic mi nie dolega - przerwał jej Randal, broniąc się przed pocałunkami i usiłując wyzwolić się z
obfitych ramion ciotki. - Walter też jest zdrów. Gdy widziałem go ostatni raz, był w jednej z północnych
baronii. Jeśli chodzi o moje przyjaciółki... pozwól, że ci przedstawię: to panna Lys z Okcytanii, a to jest
księżniczka Diamante.
Oczy lady Elene nagle się rozszerzyły.
-
Księżniczka... - wymamrotała w osłupieniu, uwalniając Randala z uścisku. Zaraz jednak odzyskała
rezon. - Twój wuj na pewno będzie chciał o tym pomówić. Ale, ale... wyglądacie mi na znużonych i
głodnych. Pozwólcie, że zakrzątnę się za jakimś posiłkiem i miejscem, gdzie moglibyście odsapnąć.
Diamante potrząsnęła głową.
-
Przede wszystkim musimy się zobaczyć z lordem Alyenem.
Randal był zaskoczony reakcją ciotki. Odkąd pamiętał, nikt nigdy nie śmiał sprzeciwiać się lady Elene i
kwestionować jej pomysły. „Oczywiście nikt też nie przyprowadzał jej do domu następczyni tronu" -
pomyślał rozbawiony.
61 i
* A
-
Jak sobie życzysz, pani - powiedziała potulnie Elene, dygając niewprawnie przed Diamante, po
czym pomknęła dokądś, zostawiając gości z Sir Palamonem.
Zbrojmistrz zawiódł ich do wieży i poprowadził po schodach do osobistej komnaty lorda Alyena. Gdy
wszyscy stanęli przy drzwiach, zapukał i odczekawszy chwilę, wszedł do środka. Randal zawahał się.
Dobrze pamiętał czasy, gdy jako paź, a potem giermek, nosił tace z posiłkami do stołu swojego wuja i
nigdy, przenigdy nie odzywał się pierwszy. Teraz Sir Palamon - niegdysiejszy autorytet i postrach -
traktował go jak znakomitego gościa. Wprawiało go to w nie lada zmieszanie.
Zbrojmistrz obejrzał się na Randala i wykonał zapraszający gest.
-
Wejdźcie, wejdźcie.
Czarodziej i jego towarzyszki przekroczyli próg komnaty. Po dwóch stronach dębowego stołu siedzieli
lord Alyen i Sir Iohan, najstarszy z zamkowych rycerzy. Pomiędzy nimi leżał rozpostarty zwój pergaminu,
przyciśnięty cynowym kubkiem oraz świecznikiem, oblepionym soplami wosku. Na widok wchodzących
obaj mężczyźni zerwali się na równe nogi.
Raz jeszcze Randala uderzyły zmiany, jakich dokonał nieubłagany czas. Lord Alyen wciąż był wysokim,
potężnie zbudowanym mężczyzną o barach dostatecznie szerokich, by udźwignąć na nich ciężar władania
zamkiem i okolicznymi ziemiami. Jednak jego twarz znaczyły głębokie bruzdy, wyryte przez troski i
frasunek. Włosy Sir Iohana zaczynały siwieć, kiedy Randal opuszczał Doun, teraz były białe jak mleko.
63
Lord Alyen przemówił pierwszy.
-
Wróciłeś zatem... dokładnie tak, jak przewidział czarodziej. Czy wobec tego prawdą jest także to,
co mówił o przyczynie twego powrotu?
-
Nie wiem, co usłyszałeś od czarodzieja, panie -powiedział cicho Randal, po czym przełknął ślinę i
podjął mocniejszym głosem: - Przybywam do ciebie wraz z księżniczką Diamante, córką Wielkiego Króla i
jedyną prawowitą dziedziczką tronu. Proszę cię, panie, o pomoc w uczynieniu jej królową Breslandii.
Sir Iohan nagle pobladł i ciężko opadł na krzesło.
-
Zatem to prawda - wyszeptał. - Przez całe życie żywiłem nadzieję... ale nigdy nie odważyłem się
uwierzyć, że to się kiedyś stanie. Oby tylko nie było za późno...
Randal był już tak samo wzburzony jak sędziwy rycerz.
-
Błagam, wuju - jęknął, zwracając się do lorda Alyena. - Przebyłem długą drogę i pół roku
spędziłem w Krainie Elfów. Nie znam żadnych nowin. Co w tym czasie wydarzyło się w Breslandii? Czemu
macie tak zafrasowane miny? Czemu zamek gotuje się do oblężenia? Powiedz mi, wuju...
-
Potrafisz czytać? - rzucił lord Alyen w odpowiedzi.
Randal skinął głową.
-
Więc rzuć okiem na to. Takie pisma rozesłano do wszystkich książąt, lordów i kasztelanów w
kraju.
Lord Alyen ujął spoczywający na stole prostokąt pergaminu i wręczył go Randalowi. Młody czarodziej
szybko przebiegł wzrokiem tekst i zatrzymał spojrze-
64
nie na zwisającej u dołu kartki wstążce z czerwonym krążkiem łąkowej pieczęci. Przerażenie odebrało mu
mowę. Nagle wszystko zrozumiał. Pergamin zawierał żądanie, by lord Alyen przybył do wyznaczonego
miejsca i złożył autorowi ultimatum przysięgę na wierność, pod groźbą utraty praw do zamku i wszystkich
ziem. Na pieczęci widniał herb i napis: Hugo de la Corre Wielki Król Breslandii.
Randal stał bez ruchu, nie mogąc wykrztusić słowa. Sztywny pergamin drżał w jego dłoni. „Wszystko na
nic - myślał z rozpaczą - ktoś inny zagarnął tron". Ciszę przerwał twardy głos lorda Alyena.
-
Doręczono mi to jesienią, tuż przed pierwszymi śniegami... Hugo de la Corre, uwierzyłbyś?
-
De la Corre... - wycedził Randal. Powoli zaczynał odzyskiwać równowagę i zdolność logicznego
myślenia. Ultimatum nie miało sensu. - De la Corre... Przecież on nie ma żadnych praw do tronu. Nie jest
nawet księciem.
Diamante bez słowa wyciągnęła rękę i odebrała pergamin czarodziejowi. Szybko przeczytała tekst, oddała
kartkę Randalowi, po czym zwróciła się do lorda Alyena i Sir Iohana:
-
Co uczyniliście, gdy wręczono wam te żądania?
-
Zignorowaliśmy je, i przez całą zimę nic się nie działo - powiedział Sir Iohan. - Jednak tydzień
tejnu zjawił się tu posłaniec w barwach de la Corre i zażądał odpowiedzi. Powiedzieliśmy, że dostanie ją
w dniu letniego przesilenia.
Diamante spoglądała to na jednego rycerza, to na drugiego. Choć nie miała korony, głowę trzymała tak
65
* A
dumnie, jakby jej srebrne włosy już teraz zdobił królewski diadem.
-
Czas do namysłu minął - oznajmiła stanowczym tonem. - Udzielcie mi odpowiedzi tu i teraz.
Lord Alyen przyglądał się jej w milczeniu przez bardzo długą chwilę.
-
Postanowiliśmy już, że nie złożymy hołdu, lecz wzniesiemy własny sztandar i przygotujemy zamek
do wojny - powiedział powoli. - Teraz, skoro przybyłaś do Breslandii wraz z czarodziejem, który wspiera
cię w twych roszczeniach i zaświadcza, że są słuszne... oddaję się pod twoje rozkazy. Przysięgam ci
wierność i posłuszeństwo oraz ofiaruję moich poddanych, mój zamek i moje włości.
-
Przyjmuję twój hołd - rzuciła krótko Diamante.
Księżniczka rozwinęła prostokąt błękitnego jedwabiu, który przyniosła ze sobą z Krainy Elfów, i rzuciła go
na stół przed lordem Alyenem i Sir Iohanem.
-
Być może nie zdołam ochronić twojej ziemi przed wojną - powiedziała - ale jeśli wojna musi
wybuchnąć, przynajmniej będziecie walczyć pod sztandarem Breslandii.
-Wojna... - mruknął ponuro Randal w zapadłej nagle ciszy.
Młody czarodziej zawsze wspominał Doun jako bezpieczne i szczęśliwe miejsce, wolne od kłopotów
nękających resztę królestwa.
-
Mam nadzieję, że nie będziemy sami w walce z de la Corre.
-
Trudno powiedzieć - westchnął lord Alyen. -Ostatnio nie docierało do nas wiele wieści, ale
słyszeli 66
• • >
dumnie, jakby jej srebrne włosy już teraz zdobił królewski diadem.
-
Czas do namysłu minął - oznajmiła stanowczym tonem. - Udzielcie mi odpowiedzi tu i teraz.
Lord Alyen przyglądał się jej w milczeniu przez bardzo długą chwilę.
-
Postanowiliśmy już, że nie złożymy hołdu, lecz wzniesiemy własny sztandar i przygotujemy zamek
do wojny - powiedział powoli. - Teraz, skoro przybyłaś do Breslandii wraz z czarodziejem, który wspiera
cię w twych roszczeniach i zaświadcza, że są słuszne... oddaję się pod twoje rozkazy. Przysięgam ci
wierność i posłuszeństwo oraz ofiaruję moich poddanych, mój zamek i moje włości.
-
Przyjmuję twój hołd - rzuciła krótko Diamante.
Księżniczka rozwinęła prostokąt błękitnego jedwabiu, który przyniosła ze sobą z Krainy Elfów, i rzuciła go
na stół przed lordem Alyenem i Sir Iohanem.
-
Być może nie zdołam ochronić twojej ziemi przed wojną - powiedziała - ale jeśli wojna musi
wybuchnąć, przynajmniej będziecie walczyć pod sztandarem Breslandii.
-
Wojna... - mruknął ponuro Randal w zapadłej nagle ciszy.
Młody czarodziej zawsze wspominał Doun jako bezpieczne i szczęśliwe miejsce, wolne od kłopotów
nękających resztę królestwa.
-
Mam nadzieję, że nie będziemy sami w walce z de la Corre.
-
Trudno powiedzieć - westchnął lord Alyen. -Ostatnio nie docierało do nas wiele wieści, ale słyszę-
liśmy, że połowa lordów Breslandii odrzuciła jego żądania.
-
A co z pozostałymi? - spytała Diamante. - Czy będą wspierać de la Corre?
-
Niektórzy pójdą za nim ze strachu - rzekł posępnie Sir Iohan - ale wielu z nich szczerze wierzy, że
nawet najgorszy król jest lepszy od bezkrólewia.
-
Dobrze więc - powiedziała Diamante. - Roześlijcie posłańców do tych, którzy nie złożyli hołdu
Hugonowi de la Corre. Pozdrówcie ich i wezwijcie w moim imieniu, by stawili się na Polu Królów w dniu
letniego przesilenia.
Sir Palamon spojrzał na lorda Alyena. Ten skinął głową i zbrojmistrz wyszedł, by wydać stosowne rozkazy.
-
Lepsza wojna niż Hugo de la Corre - powiedział lord Alyen, gdy rycerz zamknął za sobą drzwi. -
Ten król samozwaniec nie ma do zaoferowania nic prócz strachu i tylko tym podtrzymuje wierność
swoich wasali. Pierwszy, kto uzna, że jest od niego silniejszy, zagarnie koronę dla siebie i cała krwawa
jatka zacznie się od początku.
-
Wszystko stało się tak szybko - smutno stwierdził Randal. - Ubiegłego lata nic nie zapowiadało tej
tragedii.
-
Ubiegłego lata nikt nie mógł wykonać ruchu, jeśli nie wspierał go książę Thibault albo lord Fess -
wyjaśnił lord Alyen. - Wpływy tych dwóch równoważyły się nawzajem. Kiedy obaj znikli bez śladu wraz z
Grzmiącym Zamkiem i ostatnią osobą, jaka mogła zgłosić zasadne pretensje do tronu... cóż, wówczas
stało się jasne, że to tylko kwestia czasu, nim ten czy ów wielmoża złakomi się na koronę. De la Corre po
prostu najszybciej zorientował się w sytuacji.
Randal spojrzał w dół na pergamin, który wciąż trzymał w dłoniach. „Zatem to ja sprowadziłem kłopoty
na Doun i cały kraj - pomyślał z goryczą. - To ja złamałem czar chroniący Grzmiący Zamek i pomogłem
lady Blanche uciec od królestwa, którego nie chciała".
-
Los igra z nami okrutnie - powiedział Sir Iohan. - Prawowita królowa wraca do kraju po latach w
chwili, gdy tron jej ojca przejął już ktoś inny.
Sędziwy rycerz westchnął boleśnie.
-
Ostatnie dwadzieścia lat pamiętam jako pasmo nieszczęść - podjął ściszonym głosem - ale czasem
cieszę się, że nie pożyję wystarczająco długo, by zobaczyć następne dwie dekady.
-
Uczynię wszystko, co w mojej mocy, by dla Bre-slandii były to szczęśliwe czasy - obiecał Randal i
dodał: - Chciałbym, żeby był z nami jeszcze choć jeden czarodziej, który pomógłby mi się z tym uporać.
-
To się da zrobić - wtrącił niespodziewanie lord Alyen. - Czarodziej, który zapowiedział nam twoje
przybycie, wciąż jest w zamku... tyle że on nie wychodzi ze swojej komnaty. Nie je, nie pije i z nikim nie
rozmawia od dnia, w którym się tu zjawił.
-
Lepiej pójdę się z nim zobaczyć - powiedział Randal. - A nuż potrzebuje pomocy?
„Albo kogoś, kto by go powstrzymał - dodał w duchu. - Nikt jeszcze nie wymienił imienia tego czarodzieja.
Gdyby przybył tu Madoc, lord Alyen powie-
68
działby mi o tym, a wczorajsza zasadzka dowodzi, że mam wrogów wśród breslandzkich magów".
- To coś, czym Randal musi zająć się sam - usłyszał jeszcze Lys mówiącą do Diamante, kiedy on sam
opuszczał komnatę w ślad za Sir Iohanem. - Tymczasem proponuję, byśmy posiliły się nieco i może
zdrzemnęły choć na chwilę. Przyda się nam odpoczynek.
Lys, Diamante i lord Alyen zeszli do sali biesiadnej, by poszukać lady Elene, a Sir Iohan zawiódł Ran-dala
wyżej do jednej z komnat wieży - tej samej, w której nocował mistrz Madoc, gdy przed laty po raz
pierwszy zawitał do zamku Doun. Randal zastukał w drzwi, a że nikt nie odpowiadał, delikatnie na nie
nacisnął. Natychmiast poczuł, jak magiczna pieczęć rozpływa się pod jego dotykiem. Drzwi otworzyły się i
Randal przekroczył próg.
Na środku komnaty płonął nieziemskim ogniem duży magiczny krąg. Wewnątrz kręgu stała znajoma
postać - nie był to Madoc, ale mistrz Crannach, jeden z rektorów Szkoły Czarodziejów w Tarnsbergu.
Elegancka i zawsze nienagannie utrzymana toga mistrza była teraz wymięta i poplamiona, a po jego
przystojnej twarzy spływały strużki potu. Znaki rozmieszczone wokół magicznego kręgu jarzyły się
karmazynową poświatą; nakreślono je krwią. Krwią przesiąknięty był też bandaż owinięty wokół dłoni
czarodzieja.
Przez dobrych kilka minut osłupiały Randal przysłuchiwał się słowom zaklęcia, wyśpiewywanego
półgłosem przez mistrza. Potem odwrócił się i wyszedł, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.
-
Co się dzieje? - wyszeptał mocno wystraszony Sir Iohan, który przez cały czas czekał za progiem.
-
Potężna magia - wymamrotał Randal, wpatrując się tępo w podłogę. - Tylko najsilniejsze zaklęcia
wymagają pieczętowania krwią. Mistrz Crannach robi, co może, by postawić magiczną barierę między
tym światem a światem demonów.
Rozdział
Wieczerza
Sir Iohan zaklął szpetnie, ale Randal nie słuchał go, tylko pognał co tchu na wyższe piętro wieży.
Znajdowała się tam przestronna, dobrze nasłoneczniona i przewiewna komnata, gdzie w szczęśliwszych
czasach lady Elene i jej dworki spędzały czas na przędzeniu, tkaniu lub szyciu. Jeśli ciotka chciała
zapewnić Lys i Diamante spokojny kąt, gdzie mogłyby odpocząć z dala od zgiełku sali biesiadnej, to z
pewnością zaprowadziła je właśnie tam. Randal musiał teraz za wszelką cenę porozmawiać ze swoimi
towarzyszkami - zwłaszcza z Diamante.
Dotarłszy do drzwi zapukał i nie czekając na wezwanie, wszedł do środka. Lys i księżniczka siedziały przy
stole nad skromnym posiłkiem. Na tacy leżał chleb, ser i stał dzban wypełniony napojem - sądząc po
intensywnym zapachu, jabłecznikiem sporządzonym z owoców rosnących w sadach wioski Doun. Lady
Elene nie było w komnacie. Randal przypuszczał, że zeszła na dół, by podjąć beznadziejną próbę
zaprowadzenia odrobiny ładu w chaosie i zamieszaniu, jakie opanowały zamek.
JL
* A
Na dźwięk otwieranych drzwi Lys i Diamante jednocześnie spojrzały na czarodzieja.
- Wyglądasz jak trup - powiedziała pieśniarka. -
-
Wszystko - westchnął i opadł ciężko na jedyne wolne krzesło. - Hugo de la Corre to nasz
najmniejszy problem. W Doun jest mistrz Crannach. Pamiętasz go? To jeden z rektorów Szkoły
Czarodziejów. Właśnie teraz nagina do swojej woli potężną magię, usiłując odgrodzić nasz świat od
świata demonów. Widziałem i czułem, jak konstruuje swój czar. Moim zdaniem, wierzy, że demony mogą
wydostać się ze swojej sfery bytu.
Lys zachłysnęła się jabłecznikiem.
-
Demony? - wykrztusiła, ocierając usta rękawem. - Myślałam, że dadzą nam spokój, kiedy
pomogłeś Balpeshowi wypchnąć Erama przez przejście między światami.
Diamante spojrzała na Randala. Srebrny nóż w jej dłoni zawisł bez ruchu nad gomółką sera.
-
Niewiele wiem o czarodziejach i ludzkiej magii -powiedziała. - Znam tylko magię elfów, którą
poznałam w ich Krainie, a tego rodzaju czary nie na wiele zdają się w walce. Czy ten... mistrz Crannach
jest wystarczająco silny, by powstrzymać demony?
-
Mam taką nadzieję - odrzekł ponuro Randal. -W Szkole Czarodziejów zajmował się studiami nad
duchami elementarnymi, demonami i ogniskami mocy. Jeśli on nie zdoła tego dokonać, nie uda się to
nikomu.
-
A może mała wróżba? - podsunęła Lys. - Potrafisz przecież patrzeć w przyszłość. Może przynaj-
Coś poszło nie tak?
mniej dowiesz się, jakim niebezpieczeństwom będziemy musieli stawić czoło.
-
Możliwe - przyznał Randal. - Patrzenie w przyszłość jest metodą co najmniej niepewną. Jeśli nie
zadasz właściwych pytań, odpowiedzi mogą łatwo wywieść cię na manowce. Sądzę jednak, że warto
spróbować.
Czarodziej potoczył wzrokiem po wnętrzu komnaty. Wszędzie widział tylko stosy tamborków do
haftowania, wrzeciona i kosze pełne przędzy. Przy jednej ze ścian stało małe krosno, którego lady Elene
używała do tkania swoich słynnych gobelinów.
-
Potrzebny mi jakiś połyskliwy przedmiot, coś, na czym mógłbym się skupić - powiedział Randal.
-Lustro, kryształ, kawałek wypolerowanego metalu...
Lys dopiła resztę jabłecznika, jaka pozostała w jej kubku, po czym postawiła naczynie na środku stołu i
napełniła je ponownie.
-
Może być?
-
Równie dobre, jak cokolwiek innego - powiedział Randal i spojrzał na Diamante.
Przybrana córka króla elfów wychylała się do przodu, jakby również spodziewała się ujrzeć w kubku wizję
przyszłości. Włosy księżniczki spływały dwiema srebrnymi falami na stół, ocieniając jej twarz.
-
O co spytamy? - spytał czarodziej.
-
Zapytaj o moją przyszłość - odrzekła Diamante, nie odrywając wzroku od kubka. - Być może grożą
nam nie tylko demony.
Randal odciął się od wszelkich bodźców, oczyścił umysł i skoncentrował się na cieczy w cynowym na-
czyniu. Starał się nie dostrzegać cieni i refleksów tańczących na powierzchni i sięgnąć wzrokiem w głąb
kubka. Po kilku chwilach na samym dnie pojawiła się znajoma barwna plamka. Tym razem była brązowa
-miała kolor ziemi albo skrzepłej krwi.
„Nie podoba mi się to" - pomyślał czarodziej, ale nie spuszczał plamki z oczu. Wkrótce rozrosła się,
wypełniając sobą całe pole widzenia. Pojawił się obraz: ziemia - albo krew - pokrywała koronę, porzuconą
na stercie kamieni o barwie popiołu. Pod szarym niebem przesuwała się czarna sylwetka drapieżnego
ptaka, zataczającego koła, jakby wypatrywał ofiary, którą mógłby porwać i pożreć.
Nagle ptak skrzeknął przeraźliwie i pomknął ku ziemi niczym strzała. Nie dopadł jednak ofiary. Zamiast
tego wylądował na przedramieniu człowieka odzianego z dworską elegancją, ale uzbrojonego w bojowy
miecz, wiszący u pasa w odrapanej pochwie. Szlachcic był mężczyzną potężnie zbudowanym, lecz nie
opasłym. Proste rude włosy sięgały mu do ramion.
Mężczyzna potoczył wokół siebie lekceważącym wzrokiem i ponownie wypuścił ptaka w powietrze.
Drapieżnik okrążył stertę kamieni, wydał jeszcze jeden chrapliwy okrzyk, po czym runął w dół prosto na
spoczywający wśród kamieni złoty skarb.
Jednak nim ptak zdążył dopaść korony, obca dłoń podniosła ją z ziemi. Dłoń była smukła i pomarszczona;
należała do leciwego mężczyzny, odzianego w togę mistrza sztuk magicznych, uszytą z przedniego
aksamitu i ozdobioną magicznymi symbolami haftowanymi złotem i srebrem.
Ptak zniknął, a czarodziej wzniósł koronę nad własną głową. W tejże chwili podbiegł doń człowiek z
mieczem. Szlachcic złapał za złotą obręcz i szarpnął w swoją stronę. Obaj mężczyźni znaleźli się nagle na
szczycie porośniętego trawą kopca, wyrastającego z posadzki mrocznej sali ponurego zamczyska.
Czarodziej i szlachcic walczyli o koronę, która tymczasem stawała się coraz mniejsza i mniejsza, aż
wreszcie całkowicie zniknęła. W tejże chwili ściany zamku runęły w gruzy, a pagórek zaczął wsiąkać w
posadzkę, niczym piasek w górnej części klepsydry. Dwaj mężczyźni stali bez ruchu na kurczącym się
pagórku. Ich ciała nagle zaczęły zmieniać rozmiary i kształty, dopóki nie przestali wyglądać jak ludzie,
przypominając raczej nieziemskie istoty, które ukradły przebrania lorda i czarodzieja. Randal wytężał
wzrok, starając się dostrzec rysy ich twarzy, ale obraz był zbyt ciemny i mglisty. Nagle bez żadnego
ostrzeżenia w mrok wdarł się boleśnie raniący oczy jaskrawy błysk światła.
Randal krzyknął i gwałtownie odepchnął kubek, wylewając jego zawartość na blat. Lys i Diamante
odskoczyły od stołu, ale czarodziej nie zwracał na nie uwagi. Zgarbił się na krześle i ukrył twarz w
dłoniach, czekając, aż minie ból, a spod powiek ulotnią się pozostałości białej poświaty.
Przed sobą słyszał krzątaninę dziewcząt, wycierających ze stołu rozlany jabłecznik. Potem odezwała się
Lys.
- Co się stało, Randy? Co widziałeś?
Mroczki przed oczami stopniowo zanikały. Czarodziej odjął dłonie od twarzy i szybko zamrugał, pró-
bując odzyskać wzrok. Diamante i Lys wpatrywały się
-
Widziałem szlachcica i czarodzieja - powiedział wreszcie. - Nie udało mi się rozpoznać żadnego z
nich, ale założę się, że paniczykiem był ów Hugo de la Corre, który postanowił nazwać się Wielkim
Królem. Jeśli chodzi o czarodzieja... nie mam pojęcia, kto to taki.
-
Wciąż nie powiedziałeś nam, co się stało - nalegała Diamante.
Randal potrząsnął głową.
-
Nie jestem pewien. Wydaje mi się, że ktoś wykrył moją próbę odczytania przyszłości i przerwał
mi celowo.
-
Czarodziej z wizji?
-
To możliwe.
Randal zmarszczył brwi i odruchowo potarł oczy pięściami, by pozbyć się ostatnich kropek światła, które
mąciły mu widzenie.
-
Jeśli to on - podjął po chwili - to mam nadzieję, że jest to ten sam czarodziej, który przewidział
miejsce naszego powrotu z Krainy Elfów i zastawił na nas pułapkę. Dwóch tak silnych wrogów to za dużo
nawet dla mistrza sztuk magicznych, a ja jestem tylko wędrownym czarodziejem.
-
I co teraz zrobimy? - spytała Lys.
-
Poczekamy - odparł Randal. - Poczekamy na przybycie Waltera, na następny ruch Hugona de la
Corre i poczekamy, aż mistrz Crannach skończy rzucać swoje czary. Nie sądzę jednak, by trwało to długo.
weń pobladłe i przestraszone.
Podczas wieczerzy, urządzonej późnym popołudniem, Randal zasiadł po prawicy lorda Alyena. Lady
Elene, Lys i Diamante zajęły miejsca z lewej strony. Kiedy giermkowie wnieśli tace z jedzeniem, czarodziej
uświadomił sobie, że nie rozpoznaje żadnego z nich, choć wielu było mniej więcej w jego wieku. Posiłek
okazał się prosty: pieczone mięso, gotowane warzywa i zwykły ciemny chleb nawet dla pana zamku i jego
gości. Porcje były więcej niż skromne. „Marne zbiory - pomyślał Randal - nawet tutaj. Ciocia Elene
oszczędza żywność". Popatrzył na lorda Alyena.
-
Spodziewacie się oblężenia? - spytał cicho pod osłoną gwaru rozmów, jaki napełniał biesiadną
salę. -Do tej pory zamek Doun nie był na tyle ważnym punktem strategicznym, by komukolwiek zależało
na jego zdobyciu.
Wuj Randala w zamyśleniu dźgał nożem porcję mięsa na swoim talerzu.
-
Do tej pory nikt nie próbował zasiąść na tronie Breslandii - powiedział po chwili. - Poza tym nie
ma zamku leżącego bliżej Pola Królów. Jeśli utrzymamy się do dnia przesilenia, przeszkodzimy w
koronacji uzurpatora i stworzymy bazę wypadową dla tych, którzy nie uznają jego roszczeń.
-
Rozumiem.
Randal nie odważył się wypowiedzieć głośno swoich wątpliwości. Do dnia letniego przesilenia nie
pozostało wiele czasu, a Doun, nawet w roku lichych zbiorów, było zbyt dostatnią baronią, by dać się
szybko zagłodzić. Jeśli de la Corre zamierzał zdobyć za-
mek, musiał go wziąć szturmem - i nie był to dobry temat do pogawędki przy stole.
Czarodziej szukał w głowie odpowiedniego pytania, gdy nagle przez wysokie i wąskie okna wpadł do sali
podmuch wiatru, wzbijając spiralny tuman kurzu na samym środku podłogi. Powietrze pociemniało, jakby
niewidzialna siła wysysała z pochodni całe światło.
Smukłe płowe psy myśliwskie, które kręciły się pod stołami żebrząc o kości, zawyły nagle, po czym
podkuliły ogony i skamląc podpełzły do lorda Alyena, by ułożyć się u jego stóp. Jednak, ku zdziwieniu
Ran-dala, nikt prócz psów nie zauważył osobliwej przemiany, jakiej uległa rzeczywistość. Biesiadnicy jedli,
pili i rozmawiali ze sobą, jakby zupełnie nic się nie stało, choć gwar głosów był stłumiony, jakby dobiegał z
wielkiej dali.
Randal spojrzał na Lys i Diamante. Dziewczęta trwały w niemym osłupieniu, patrząc na środek sali. „One
też to widzą - pomyślał - dzięki owocom elfów dostrzegamy to, czego nie widzą inni śmiertelnicy".
Tymczasem na środku sali kurz wirował coraz szybciej, wzbijając się coraz wyżej. Wkrótce ciemny obłok
osiągnął wysokość rosłego mężczyzny i zaczął nieregularnie pulsować, przybierając coraz bardziej ludzką
formę. Z chmury wyłoniły się niewyraźne i zniekształcone kończyny oraz coś na kształt głowy. Stworzenie
wyciągnęło do przodu pękatą nogę, zostawiając za nią smugi drobinek kurzu, błyszczących w żółtym
świetle pochodni, i ruszyło w stronę Diamante. „Muszę coś zrobić" - pomyślał Randal. Odepchnął się od
stołu i wstał.
- Randal...? Czy wszystko w porządku? - zaniepokoi! się lord Alyen.
Czarodziej zignorował go. Stworzenie z kurzu i wiatru poruszało się powoli, lecz niepowstrzymanie. Każdy
ociężały krok zbliżał je do miejsca, gdzie siedziała przerażona księżniczka. „Muszę wiedzieć, z czym mam
do czynienia" - pomyślał Randal i wypowiedział zaklęcie, ujawniające prawdziwą przyczynę i naturę
magicznych zdarzeń.
Czar zadziałał. Na środku sali pojawiła się mglista sylwetka czarodzieja: szczupłego siwobrodego starca
odzianego w togę ozdobioną magicznymi symbolami. Czarodziej stal w centrum świetlistego kręgu z
rękami wzniesionymi do góry. Mówił coś, ale słów nie było słychać.
„To czarodziej z mojej wizji - uświadomił sobie Randal. - Uruchomił gdzieś magiczny krąg i stamtąd wysyła
przeciw nam tego stwora. Ale co chce osiągnąć...? Crannach wiedziałby, co robić, ale jego tu nie ma".
Młody czarodziej nie zwracał uwagi na lorda Alye-na, szarpiącego raz po raz za rękaw jego togi. Gdzieś z
oddali dobiegał go zaniepokojony szept ciotki Elene, ale w tej chwili cała jego uwaga skupiała się na
stworzeniu, maszerującym w stronę księżniczki. Zjawa kołysała się na boki, przy każdym ruchu
pozostawiając w powietrzu wirujące smugi kurzu.
Randal doznał olśnienia. „Kurz... - pomyślał - powietrze... Ta istota zbudowana jest z kurzu i powietrza, a
jeśli powietrze dało jej życie, powietrze może je odebrać. Muszę się spieszyć".
Nie zważając na przerażone okrzyki, Randal porwał wysoki puchar, stojący przed lordem Alyenem, i rozlał
wino na białym obrusie, tworząc niezgrabne, nieco zniekształcone kółko. Umoczonym w tym samym
winie palcem nakreślił znaki czterech stron świata, symbole przywołania i zaklęcia mocy. Następnie wziął
ze stołu cztery świece wraz z podstawkami, by rozstawić je wokół naprędce sporządzonego magicznego
kręgu. „Nie mam czasu na recytowanie wszystkich zaklęć - pomyślał. - Muszę polegać na sile mojej woli.
Mam nadzieję, że to zadziała".
Nie zwlekając, wypowiedział na głos te słowa Zapomnianej Mowy, które tworzyły nagi kościec czaru -
kilka zaklęć, jakich nie można było pominąć bez względu na okoliczności. Randal napełnił czar mocą
swojej woli i przywołał jednego z duchów elementarnych.
Wewnątrz kręgu pojawiła się przezroczysta, niemal niewidoczna postać: nieduży człekokształtny kłąb
zagęszczonego powietrza.
-
Jak mam cię nazywać? - spytał Randal.
„Gyrelif..." - odpowiedź pojawiła się w umyśle
czarodzieja niczym szept wiatru.
-
Gyrelifie, mam dla ciebie zadanie - czarodziej wskazał przysadzistą sylwetkę potwora. - Czy
widzisz tę istotę?
- Zniszcz ją, przemień w powietrze, z którego jest uczyniona. Potem możesz odejść tam, skąd przybyłeś.
„Słucham i jestem posłuszny..." Szybkim ruchem dłoni Randal przerwał magiczny krąg. Duch powietrza
wystrzelił w stronę istoty z ku-
,Widzę ją..."
rzu niczym ledwie widoczna smuga światła. Potwór zatrzymał się i eksplodował, jakby pękły wiązania,
podtrzymujące jego dotychczasową formę; w jednej chwili zatracił ludzki kształt, przemieniając się w
skłębiony obłok, z wolna rozwiewający się we wszystkich kierunkach jednocześnie.
Na środku sali wizerunek czarodzieja w magicznym kręgu także stawał się coraz mniej wyrazisty. Wkrótce
stworzenie z kurzu całkowicie rozpłynęło się w powietrzu. Pękły magiczne więzi łączące je z jego stwórcą i
siwobrody czarodziej również zniknął.
Randal opadł na krzesło, porażony nagłym powrotem światła i zgiełku. W uszy wwiercały mu się
natarczywe głosy. Ciocia chciała wiedzieć, czy dobrze się czuje; Sir Palamon dopytywał się, czy
przypadkiem nagle nie oszalał.
- Co to było, Randy?! - wołała Lys. - Co zrobiłeś temu potworowi?
Tylko wuj zachowywał kamienny spokój, mimo rozlanego wina i zniszczonego obrusa - wuj i Dia-
Księżniczka wstała ze swego miejsca i zwróciła się wprost do Randala.
-
Dziękuję ci za ocalenie mi życia. Nie wiem, kto wysłał tę istotę, ale jestem pewna, że zrobił to po
to, by wyrządzić mi krzywdę.
Srebrnowłosa dziewczyna spojrzała na lorda Alyena.
-
Jestem znużona - powiedziała. - Gdybym była potrzebna, będę w mojej komnacie.
Księżniczka wyszła z sali, a Lys zerwała się z krzesła i pobiegła za nią. Randal w milczeniu odprowa-
mante,
dzał ją wzrokiem. Był zbyt wyczerpany, by móc się poruszać; przesiąknięta potem koszula lepiła mu się do
grzbietu. Przywołanie ducha powietrza za pomocą niekompletnego czaru wymagało olbrzymiej energii.
„Jeśli to był czarodziej, który zastawił na nas pułapkę, to znaczy, że śledził nas aż do Doun i że jesteśmy w
wielkim niebezpieczeństwie - pomyślał Randal i westchnął. - Muszę coś wymyślić, by ochronić księżniczkę
i nas wszystkich. Chciałbym wiedzieć, co byłoby najskuteczniejsze. Gdyby tylko Crannach...".
Młody czarodziej nie dokończył swojej myśli, bo w tejże chwili na dziedzińcu wybuchnął głośny zgiełk.
Rozległy się okrzyki, tętent wielu kopyt, a w końcu gwałtowne łomotanie pięścią w drzwi biesiadnej sali.
Lord Alyen skinął na odźwiernego. Ciężkie okute podwoje rozchyliły się, przepuszczając dwóch rycerzy w
zbrojach. Jeden z nich utykał i idąc opierał się na ramieniu drugiego, w którym Randal nie wierząc
własnym oczom rozpoznał swojego kuzyna Waltera. „A ten drugi...? Jestem pewien, że kiedyś go już
widziałem" - pomyślał.
Rycerze zbliżyli się do stołu, przy którym zasiadał lord Alyen, i młody czarodziej aż zachłysnął się ze
zdumienia. Na ramieniu Waltera wspierał się baron Ektor z Wirrell - tenże sam baron Ektor, którego
ostatni raz widział podczas oblężenia Grzmiącego Zamku. „Co on tutaj robi? - zdziwił się Randal. - On i
Walter raczej nie darzą się sympatią... nie po tym, jak baron oskarżył mnie o kradzież złota, którym miał
zapłacić swoim najemnikom" .
Biesiadna sala i przedtem nie była cichym miejscem, ale teraz wypełnił ją harmider wprost trudny do
wytrzymania. Część obecnych głośno wzywała służbę, by wydać jakieś polecenia; inni zerwali się z miejsc
i jęli zasypywać rycerzy pytaniami. Wszyscy głośno komentowali wydarzenia, a psy, które zdążyły już
zapomnieć o swoim strachu, wypadły spod stołu i zaczęły wściekle ujadać na przybyłych. Randal musiał
porządnie wytężać słuch, by ze zgiełku wyłowić słowa Waltera.
-
Na północy niedaleko stąd doszło do bitwy -mówił młody rycerz. - Oddziały barona starły się z
armią Hugona de la Corre. Baron przegrał bitwę, ale uszedł z życiem dzięki pomocy wiernych mu rycerzy.
-
Gdzie teraz jest de la Corre? - spytał lord Alyen.
-
Zmierza na południe... i ma czarodzieja na swoich usługach - odrzekł Walter, pomagając rannemu
baronowi usiąść na ławie za stołem. Na zakurzonej twarzy rycerza znać było zmęczenie po długiej i
ciężkiej jeździe. Miał mocno podkrążone oczy, a jego usta zacisnęły się w wąską prostą kreskę.
Randal pochylił się do przodu, by lepiej słyszeć.
-
Czy znasz imię owego czarodzieja? - spytał pełnym emocji głosem.
„To musi być ten sam, którego widziałem w mojej wizji - dodał w duchu - zaatakował Diamante już
dwukrotnie".
-
Randy? - Walter kręcił głową, szukając wzrokiem kuzyna. Wreszcie znalazł. - Dobrze, że cię tu
widzę, Randy. Czarodziej, który pomaga Hugonowi de la Corre, nazywa się Varnart i mam nadzieję, że nie
83 JL
s
jest twoim przyjacielem. Brałem udział w bitwie i widziałem, jak za pomocą magii dokonuje rzeczy, o
jakich wolałbym jak najprędzej zapomnieć.
„Varnart... - pomyślał Randal ze złością, zaciskając pięści tak mocno, że blizna przecinająca jego prawą
dłoń zaczęła pulsować tępym bólem. - Ze też ze wszystkich czarodziejów w Breslandii musiałem się
natknąć właśnie na niego" . Młody czarodziej ze świstem wciągnął powietrze do płuc i wypuścił je w
głębokim westchnieniu.
-
Nie, Walter - powiedział po chwili. - Varnart nie jest moim przyjacielem. Przed laty zniszczyłem
coś, czego on pragnął: bardzo niebezpieczny artefakt, ognisko złej mocy. Gdyby mógł posłużyć się nim
teraz, nie byłoby dla nas nadziei. Jeśli wie, że to właśnie ja pomagam księżniczce, nie przepuści okazji, by
się na mnie zemścić.
Lord Alyen spojrzał na Randala spod ściągniętych brwi.
-
Czy jest coś, co mógłbyś zrobić, by ochronić resztę z nas?
Młody czarodziej podniósł głowę i ujrzał, że wszyscy zebrani patrzą tylko na niego. Jednak wbrew swoim
obawom w ich wzroku nie wyczytał oskarżenia o sprowadzenie na zamek nowego niebezpieczeństwa, a
jedynie ufne oczekiwanie.
„Muszę coś zrobić - pomyślał jeszcze raz. - Szkoda, że w Szkole Czarodziejów nie uczono nas magii
bojowej. Varnart... Jak u licha mam obronić cały zamek przed kimś takim jak on?".
Rozdział V
Senny
Randal spojrzał na swego wuja. Z jego posępnej twarzy, oświetlonej migotliwym blaskiem pochodni, nie
potrafił wyczytać żadnych emocji.
-
Uczynię, co w mojej mocy - powiedział po chwili milczenia. - Zbuduję magiczny krąg wokół całego
zamku. To powinno na pewien czas ochronić nas przed czarami mistrza Varnarta.
-
Kiedy możesz to zrobić? - spytał lord Alyen.
Randal wstał.
-
Jeśli dasz mi włócznię ze swojej zbrojowni, od razu zabiorę się do pracy. Ostatni czar Varnarta
obrócił się przeciw niemu. Nie będzie próbował dosięgnąć nas tą drogą, dopóki nie wymyśli czegoś
nowego.
Kilka minut później Randal stał za zamkniętą bramą zamku, przyglądając się w zadumie milczącym
czarnym murom i zębatym blankom. Księżyc jeszcze nie wzniósł się nad horyzontem, a ciemności
rozpraszało jedynie światło jasno płonących gwiazd. Na tle nieba odcinały się złowrogie sylwety baszt.
Młody czarodziej poczuł się przytłoczony odpowiedzialno-
85 1
* A
ścią, jaką wziął na swoje barki, i rozmiarami narzuconego sobie zadania. Zamek Doun nie był tak duży jak
okolony murem gród zwany Widsegardem, czy choćby Grzmiący Zamek, który stał niegdyś przy
wschodniej granicy Breslandii. Jednak myśl o konieczności osłonięcia go przed magicznym atakiem za
pomocą wyłącznie własnej mocy napełniała młodego czarodzieja lękiem.
„Im dłużej tu stoję, tym większe szanse, że nie zdążę przed kolejnym atakiem Varnarta. Czas zabrać się do
pracy" - skarcił się w duchu, po czym wbił ostrze włóczni w sprężystą darń i zaczął mozolnie żłobić rowek,
którym zamierzał otoczyć cały zamek. Rozdzieranie dywanu splątanych korzeni i trawy było ciężką pracą,
bardziej odpowiednią dla zaprzęgu wołów i pługa niż jednego zmęczonego młokosa z włócznią. Bardzo
szybko rozbolał go grzbiet i ramiona, a prawa dłoń zaczęła piec, jakby przecinająca ją blizna powstała
dopiero przed chwilą. Mimo to posuwał się uparcie, krok po kroku, by wreszcie wykonać ostatnie cięcie,
łącząc koniec gigantycznego kręgu z jego początkiem. Cały zlany potem cofnął się o kilka kroków i z
trudem łapiąc oddech wsparł się na włóczni. Chciał spojrzeć na swoje dzieło i odsapnąć nieco przed
następnym krokiem - nakreśleniem w ziemi znaków czterech stron świata i magicznych symboli. Na
wschodzie niebo zaczynało już szarzeć. Randal westchnął i już miał znowu zabrać się do pra-cy, gdy nagle
kątem oka pochwycił jakiś ruch. Odwrócił głowę w tamtą stronę i ujrzał sylwetkę samotnego wędrowca,
zmierzającego drogą ku bramie
zamku. Na widok Randala mężczyzna zatrzymał się i pomachał swym długim kosturem. W mroku rozległ
się znajomy głos:
-
Witaj, mój drogi Randalu!
Tuż nad rozpostartą dłonią przybysza rozbłysła białobłękitna kula magicznego światła, ukazując
roześmianą brodatą twarz Madoca Obieżyświata.
-
Czy w twoim kręgu znajdzie się miejsce dla jeszcze jednego czarodzieja?
-
Mistrz Madoc! - wykrzyknął Randal i ruszył ku czarnej postaci. Nagle zawahał się i zatrzymał.
-Mistrz Madoc, nieprawdaż? - spytał podejrzliwie.
Przybysz parsknął śmiechem.
-
We własnej osobie - powiedział wesoło. - Możesz sprawdzić, czy nie jestem iluzją albo
zamaskowanym intruzem. Śmiało, nie obrażę się.
Randal zaśmiał się nerwowo.
-
Nie, wierzę ci, ale wejdź do kręgu, mistrzu. Przeżyliśmy już jeden magiczny atak i muszę ukończyć
barierę, nim nastąpi kolejny.
Madoc przekroczył wyżłobioną w darni linię.
-
Czy wiesz, kto was zaatakował? - zapytał, nagle poważniejąc.
-
Mam wszelkie powody, by przypuszczać, że zrobił to mistrz o imieniu Varnart. Działa do spółki z
Hugonem de la Corre i nie przepadał za mną, jeszcze zanim stanąłem po stronie księżniczki.
-
Varnart... - powtórzył chmurnie Madoc. - Jakoś mnie to nie dziwi... Pewnego dnia będziesz musiał
mi opowiedzieć, jak to się stało, że wszedłeś mu w drogę.
-
Niechcący pokrzyżowałem mu plany - powiedział Randal. - Coś, co próbował ukraść, dostało się w
moje ręce i nie sądzę, by puścił to w niepamięć.
-
Varnart zawsze długo chował urazę - rzekł mistrz. Drżące światło zimnego płomienia przemieniło
jego twarz w posępną maskę. - Jeśli raz z nim zadarłeś, nie spocznie, póki cię nie zgładzi... Co gorsza,
zawsze najchętniej parał się magią związaną ze śmiercią i spustoszeniem. To jego specjalność.
-
Tylko tego mi było trzeba - westchnął Randal -zwady z mistrzem magii bojowej.
-
Jak dotąd nienajgorzej dajesz sobie radę - zauważył Madoc. - Pozwól, że dokończę za ciebie ten
krąg. Mam przeczucie, że w tej chwili bardziej przydałbyś się w zamku niż tutaj.
Randal z wdzięcznością wręczył włócznię mistrzowi i pobiegł do zamku. W sali biesiadnej ujrzał Waltera i
lorda Alyena pochylających się nad ławą, na której leżał ranny baron Ektor.
-
Dobrze, że już wróciłeś - powiedział lord Alyen. - Z baronem jest gorzej, niż myśleliśmy.
Znachorka ze wsi robiła, co mogła, ale jej magia okazała się bezsilna. Walter mówi, że mógłbyś mu
pomóc.
Randal spojrzał na Ektora. Baron leżał bez zbroi, w samej tylko lnianej koszuli. Jedną rękę miał
usztywnioną deseczką i ciasno owiniętą świeżym bandażem -musiała to zrobić znachorka - ale nawet w
skąpym świetle pochodni widać było, że nie strzaskane ramię miał na myśli lord Alyen. Oczy barona nikły
pod opuchlizną i mnóstwem pęcherzy. Oparzenia pokrywały usta, nos, a także szyję i dłonie. Czerwone
pręgi
88
widniały wszędzie tam, gdzie ciało nie było osłonięte pancerzem.
-
Co mu się stało? - spytał Randal.
-
Czarodziej Hugona de la Corre cisnął weń kulą ognia - wyjaśnił Walter. - Gdyby nie zbroja, baron
już by nie żył. Jego koń upiekł się żywcem.
„Nigdy nie widziałem, by ktoś wyczarowywał tak potężne ogniste kule. Madoc wcale nie przesadzał,
mówiąc, że Varnart ma niszczycielskie zapędy" - pomyślał Randal.
-
Oparzenia wyglądają, jakby przez dłuższy czas nikt ich nie opatrywał - powiedział na głos. - Kiedy
doszło do bitwy?
-
Cztery... nie, pięć dni temu - odrzekł Walter. -Od tamtej pory de la Corre i jego armia deptali nam
po piętach. Zajmowaliśmy się baronem najlepiej, jak potrafiliśmy, ale cóż... - rycerz wzruszył ramionami
-żaden z nas nie jest uzdrowicielem. Ty to co innego.
-
Uczynię, co w mojej mocy - obiecał Randal. -Teraz bądźcie cicho.
Młody czarodziej zamknął oczy i skoncentrował się na swoich magicznych zmysłach, usiłując spenetrować
nimi jestestwo Ektora. „Te oparzenia muszą być bardzo bolesne" - pomyślał, po czym wyszeptał słowa
przynoszące spokój i ulgę w cierpieniu. Gdy tylko zdał sobie sprawę, że baron nie czuje już bólu,
przystąpił do budowania uzdrawiających czarów, usuwając trucizny, jakie zgromadziły się w długo nie
leczonych zaropia-łych ranach, i odnawiając uszkodzone tkanki.
Nareszcie baron zapadł w głęboki uzdrawiający sen. Randal opadł na ławę z głębokim westchnieniem.
89 JL
yt A
Lord Alyen patrzył na niego przez chwilę wzrokiem pełnym szacunku, po czym oddalił się, pozostawiając
czarodzieja i dwóch rycerzy samych.
Randal odwrócił się od barona i posłał kuzynowi pytające spojrzenie.
-
Byłeś w armii barona, prawda? - spytał. - Podczas bitwy, ma się rozumieć.
-
Tak - przyznał Walter. - Po tym, jak was opuściłem, by zgromadzić wojsko, najpierw udałem się
do niego. Nie wiedziałem, jak mnie przyjmie po naszym starciu pod Grzmiącym Zamkiem, ale okazało się,
że nie żywi urazy. Zgodził się poprowadzić swoich ludzi na południe i poprzysiąc wierność księżniczce.
„Lepszy Hugo de la Corre niż nikt - powiedział - ale każdy będzie lepszy od niego". Zmierzaliśmy do Doun,
kiedy zaatakował nas Hugo.
Randal powoli skinął głową.
-
Powiedz mi... kiedy się rozdzieliliśmy?
-
Mniej więcej sześć tygodni temu. Czemu pytasz?
„Sześć tygodni - pomyślał Randal - a wydawało mi
się, że podróż z Ullinem trwała kilkanaście minut". Nim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, drzwi biesiadnej
sali otworzyły się i do środka dziarskim krokiem wmaszerował Madoc. Mistrz podszedł do śpiącego na
ławie barona, obrzucił go szybkim spojrzeniem i z zadowoleniem kiwnął głową.
-
Dobrze się spisałeś, chłopcze - powiedział, siadając obok Randala. - Teraz jednak stanowczo
powinieneś odpocząć. Krąg wokół zamku już działa i na pewien czas osłoni nas przed magicznymi atakami
Yarnarta.
90
Walter spojrzał na kuzyna niepewnie.
-
Przecież kiedy walczyłeś z demonem w wieży mistrza Balpesha, zniszczyłeś krąg jednym
dotknięciem. Jak coś tak kruchego może obronić cały zamek? - rycerz pochylił głowę i dodał nieco
spokojniej: -Widziałem, co potrafi Varnart, i nie chciałbym tutaj oglądać tego jeszcze raz.
-
Tym razem Varnart będzie miał przeciw sobie innych czarodziejów - obiecał Madoc. - A jeśli
chodzi
0
przełamanie kręgu - mistrz uśmiechnął się nieznacznie - to mylisz, mój drogi, barierę mającą
uwięzić coś wewnątrz z taką, która ma utrzymać coś na zewnątrz.
-
Zawsze miałeś smykałkę do tych spraw - obcy, chrapliwy i znużony głos dobiegł od strony
schodów wiodących do wieży.
Akcent był jakby znajomy. Randal obejrzał się i ujrzał mistrza Crannacha, podchodzącego właśnie do
stołu. Czarodziej wyglądał na skrajnie przemęczonego. Poruszał się sztywno i powoli, a twarz błyszczała
mu od potu. Mimo to w jego przekrwionych oczach czaił się triumf.
Czarodziej opadł na ławę, obandażowaną dłonią sięgnął po puchar i opróżnił go kilkoma tęgimi łykami.
Odstawiwszy naczynie, otarł usta rękawem
1
zwrócił się do Madoca.
-
Gotowe - sapnął. - Z czymkolwiek przyjdzie się nam zmierzyć, będą nam zagrażać ludzie i siły
natury, nie niższa sfera bytu.
-
Co sprawiło, że pomyślałeś o demonach, mistrzu? - spytał Randal.
91
Crannach ponownie napełnił puchar i opróżnił go, tym razem nieco wolniej.
-
Demony karmią się chaosem - odrzekł po chwili. - Zło i bezprawie przyciąga je, tak jak zepsute
mięso przyciąga muchy. I bez nich Varnart będzie wystarczająco trudnym przeciwnikiem.
Ciekawość Randala wciąż nie była zaspokojona.
-
Skąd wiedziałeś, że powinieneś tu przybyć?
Crannach uśmiechnął się i ruchem głowy wskazał
Madoca.
-
Ubiegłego lata nasz przyjaciel włóczęga przybył do Tarnsbergu, by udzielić mi pewnej rady. Rzekł
wówczas: „Może nadejść dzień, w którym rada miasta i rektorzy Szkoły Czarodziejów postanowią zawrzeć
bramy Tarnsbergu i powiedzieć pewnemu magnatowi, by gdzie indziej poszukał sobie wiernych
poddanych. Jeśli kiedykolwiek do tego dojdzie, natychmiast udaj się do zamku Doun i zaoferuj jego panu
swoją pomoc". Nie tak dawno temu przepowiednia Madoca spełniła się co do joty. Podczas gdy reszta
czarodziejów została w Tarnsbergu, by chronić szkołę i miasto, ja przybyłem tutaj.
Walter pokiwał głową.
-
To znaczy, że rozmawiałeś z mistrzem Cranna-chem, zanim poprowadziłeś nas do Krainy Elfów
-powiedział do Madoca. - Czy wiedziałeś, że de la Corre zagarnie tron?
-
Przewidywanie przyszłości zawsze należało do największych talentów Madoca - wtrącił Crannach
-Kiedy mówi mi, że mądrze byłoby coś zrobić, słucham jego rad.
± 92
A *
Madoc wstał z ławy i przeciągnął się.
- Skoro tak - rzekł - to teraz radzę wam wszystkim, byście jak najszybciej poszli spać. Nikomu nie
pomożecie, jeśli jutro będziecie słaniać się z wyczerpania.
Nikt nie próbował się z nim sprzeczać, ale znalezienie miejsca do spania okazało się niełatwym zadaniem.
Sala biesiadna i dziedziniec pełne były chłopów z wioski Doun oraz żołnierzy, którzy przybyli z Walterem i
baronem Ektorem. Ostatecznie Randal położył się na sienniku w niedużej wnęce za jedną ze ścian sali.
Zazwyczaj to ciasne pomieszczenie służyło do przechowywania glinianych naczyń, ale tego wieczoru
usunięto stamtąd wielki kredens, by uczynić miejsce dla honorowego gościa. „A ten honorowy gość to
właśnie ja - Randal uśmiechnął się w duchu. - Jeszcze kilka lat temu byłem zaledwie jednym z wielu
tutejszych giermków" . Młody czarodziej rozejrzał się po swojej miniaturowej mrocznej sypialni. „To stąd
przyniosłem misę Madocowi, gdy po raz pierwszy przybył do Doun. Przepowiedział wówczas przyszłe losy
wszystkim obecnym - wszystkim prócz mnie". Kolejne wspomnienie napełniło go niepokojem.
„Palamonowi obiecał udział w bitwie, która miała przynieść mu sławę do końca jego dni. Czyżby jej czas
właśnie nadszedł?". Randal uznał, że to wielce prawdopodobne, i na tym zakończył rozmyślania. Był
bardzo zmęczony. Zrobiło się późno, a on włożył dużo wysiłku w wywołanie ducha powietrza i
uzdrowienie Ektora. Ułożył się na plecach na swoim sienniku i rozluźnił wszystkie mięśnie po kolei, tak jak
uczono go w Szkole Czarodziejów. Wkrótce przyszedł doń sen, ale przyniósł ze sobą
I
ifr \
koszmary - przedziwną plątaninę poszarpanych obrazów, wirujących i przenikających się nawzajem
według jakiejś niepojętej diabelskiej logiki. Randal wiedział, że śni, ale choć wytężał całą swą wolę, nie
mógł ani zapanować nad żadnym z owych obrazów, ani się obudzić.
Nagle poraził go oślepiający błysk, gwałtownie przerywając opętańczy kołowrót wizji. Randal ujrzał, że
stoi w długiej jaskini, rozświetlonej drżącym blaskiem pochodni. Pochodnie tkwiły w dłoniach mężczyzn i
kobiet, powoli mijających go w pogrzebowym pochodzie. Wśród nich dostrzegł nieruchomą postać,
niesioną na prostych drewnianych marach. „Kto umarł?" - zdziwił się w duchu. W tejże chwili scena
zmieniła się i Randal z przerażeniem uświadomił sobie, że to on sam jest człowiekiem odprowadzanym
do grobu przez żałobników. Leżąc na plecach wśród stosów świeżo zerwanych kwiatów, widział wokół
siebie płomienie pochodni i czuł miarowe stąpnięcia niosących go mężczyzn.
Randal obrócił głowę w prawo i ujrzał Lys, idącą obok procesji. W ręku trzymała strzaskaną lutnię.
Pieśniarka obejrzała się, by spojrzeć przyjacielowi w oczy. Po jej policzkach płynęły łzy.
„Opłakuje strzaskaną lutnię czy mnie?" - zastanawiał się Randal.
-
Dlaczego, Randy? - spytała Lys ze snu. - Dlaczego nas zawiodłeś?
-
Ja nie... - zaczął, ale jego następne słowa stłumił ciężki całun na twarzy, odbierający mu wzrok i
utrudniający oddech.
W nagłym przypływie paniki Randal zerwał z siebie całun, by po chwili odkryć, że szamocze się
94
z prześcieradłem, którym ciotka Elene przykryła jego posłanie. Przez wąską szczelinę okienną wpadało do
pokoiku zimne światło wczesnego poranka, rysując na czarnej ścianie jasnoszary prostokąt.
Randal usiadł na sienniku, nie wiedząc, czy trzęsie nim chłód, czy świeże jeszcze wspomnienie złego snu.
„Był taki prawdziwy... - pomyślał - jak wszystkie te sny, które przyszły nie wiadomo skąd i zawsze mówiły
prawdę". Czarodziej ociężale zwlókł się z posłania. Orzeźwiony lodowatym dotykiem kamiennej posadzki,
przeciągnął się leniwie i sięgnął po koszulę. „Muszę z kimś o tym porozmawiać".
W zamku prawie wszyscy jeszcze spali. Kiedy Randal wyszedł ze swojej wnęki i ruszył przez salę biesiadną,
musiał kluczyć wśród pochrapujących i pomrukujących postaci, owiniętych w płaszcze lub koce. Pięć lat
temu, gdy poszedł szukać Madoca, by oznajmić mu gotowość zostania uczniem czarodzieja, odnalazł go
na schodach przy jednym z okien najwyższej wieży zamku. Nic dziwnego, że i tym razem skierował swe
kroki w tamtą stronę.
Jednak na spiralnych schodach wieży nie było nikogo. Zionące chłodnym oddechem okna przyglądały się
w milczeniu polom przykrytym warstwą szarej mgły. Randal wspiął się na sam szczyt, ale zamiast
czarodzieja znalazł tam swojego kuzyna. Walter opierał się o wykusz i wpatrywał w mgłę, zlewającą się w
oddali z szaroniebieskim niebem i skutecznie rozmywającą wszelkie szczegóły krajobrazu. Słysząc kroki,
rycerz odwrócił się.
- Ty także nie możesz spać? - zapytał.
-
Miałem złe sny - odparł Randal.
Czarodziej stanął obok kuzyna i wbił oczy w nieprzyjazne szare opary. Gdzieś poniżej, wiedział o tym,
ciągnęła się linia magicznego kręgu, nakreślonego przez niego samego i aktywowanego przez mistrza
Madoca. Krąg był niewidzialny, ale Randal czuł uspokajającą obecność mocy, spowijającej cały zamek
niczym olbrzymia, dająca poczucie bezpieczeństwa puchowa kołdra.
-
Złe sny? - powtórzył Walter. W jego głosie pojawiła się nutka niepokoju. - Czy takie jak ten, który
przyśnił ci się w Tattinham tuż przed tym, jak próbowano mnie zabić?
-
I tak, i nie - powiedział Randal, nie patrząc na kuzyna. - Tym razem śniłem o sobie... Zawiodłem
kogoś, czyniąc coś lub czegoś nie czyniąc... Sam nie wiem. Moje sny zawsze ziszczają się na swój sposób,
więc teraz się boję.
Walter uśmiechnął się smutno.
-
Czymże więc wy, czarodzieje, różnicie się od zwykłych ludzi?
-
To nie ten rodzaj strachu - westchnął Randal. -Toczy się gra o olbrzymią stawkę: korony,
królestwa... być może bezpieczeństwo całego śmiertelnego świata, a ja stoję w samym środku tego
zamieszania. Ja, rozumiesz? Wędrowny czarodziej, który gdy był jeszcze uczniem, potrzebował całych
dwóch lat na opanowanie czaru zapalającego świeczkę! Skąd u licha mam wiedzieć, co powinienem
zrobić, a czego nie?!
-
Tego niestety nie potrafię ci powiedzieć - odparł Walter po chwili milczenia. Odwrócił się twarzą
do
kuzyna i mówił dalej: - Pamiętam, że kiedy opuszczałem Doun, by wędrować po kraju i próbować sił w
turniejach, ojciec rzekł do mnie: „Zawsze dotrzymuj danego słowa i nie przynieś hańby swoim
nauczycielom". To dobra rada dla rycerza, ale dla czarodzieja. .. Nie wiem, Randy. Przykro mi.
- W porządku, Walter - mruknął Randal. - Sam muszę odpowiedzieć sobie na te pytania.
Przez dłuższy czas kuzyni stali obok siebie w milczeniu, wpatrując się ponuro w powoli jaśniejący
krajobraz. Niebawem nad horyzontem pojawił się rąbek wstającego słońca i gorące promienie wypłoszyły
z pól mleczny opar. A kiedy mgła zniknęła, rycerz i czarodziej spostrzegli, że równiny wokół Doun
pokrywa barwna mozaika chorągwi, proporców i namiotów armii Hugona de la Corre.
Rozdział
magiczny polatał
Walter opuścił swój posterunek z westchnieniem.
-
Czas przypasać miecz. Randal skinął głową.
-
Kiedy spotkasz lorda Alyena, powiedz mu, że ochronny krąg wciąż działa.
-
Skąd to wiesz?
-
Poczułbym, gdyby został rozerwany. Poza tym sam widziałeś, że nawet mgła nie przekraczała
jego granicy.
Gdy Walter zniknął za zakrętem schodów, Randal odwrócił się do okna, by jeszcze raz spojrzeć na
obozowisko wroga. Zamkowi wartownicy wołali już na alarm, a od strony pól dobiegały odległe dźwięki
rogów. Słysząc za sobą odgłos kroków, czarodziej obejrzał się i ujrzał swojego wuja i mistrza Madoca.
-
De la Corre wyśle herolda tuż po wschodzie słońca - powiedział lord Alyen, pokonując ostatni
stopień schodów. - Poczekamy.
-
Co zamierzasz mu powiedzieć? - spytał Randal.
i 98
A*
-
To, czego i tak się domyśla. Doun nie złoży hołdu ani się nie podda.
Lord Alyen podszedł do krawędzi wieży i wyjrzał, dokładnie tak jak Walter kilka minut wcześniej.
-
Przynajmniej dopełnimy formalności - powiedział cicho, wpatrując się w krajobraz zmrużonymi
oczami.
Madoc dotknął ramienia Randala.
-
Randal, chłopcze... jest coś, o czym musimy pomówić na dole - szepnął.
Nieco przestraszony Randal bez słowa zszedł za mistrzem po spiralnych schodach. Madoc zatrzymał się
przed drzwiami pracowni lady Elene. Tam czekał już Sir Palamon w zbroi ze swym długim mieczem.
-
Otwórz drzwi, rycerzu - zażądał Madoc. - Niech młody Randal zobaczy to, co ty i ja już
widzieliśmy.
Sir Palamon pchnął drzwi i wszyscy trzej przekroczyli próg komnaty. Randal niespokojnie rozejrzał się
wokół. Wszystkie sprzęty stały tam, gdzie widział je poprzedniego dnia - kołowrotek, stoły zasypane
tam-borkami i wrzecionami, a na podłodze kosze wełny lub przędzy. W kącie stało przygotowane do
pracy krosno. Obok jednego z krzeseł leżała porzucona lutnia Lys.
„Kłopoty - pomyślał Randal. - Lys nigdy nie wychodzi bez lutni".
-
Nikogo tu nie widzę - powiedział na głos.
-
W tym cały problem - odparł Sir Palamon. - Po wczorajszej wieczerzy lady Elene przygotowała
tutaj posłania dla Diamante i dziewczyny z Okcytanii. To jedyne miejsce, w którym księżniczka mogła
cieszyć
99 1
się prywatnością należną królewskiej córce. - Rycerz przerwał i zaczerpnąwszy powietrza dodał: - A ja
przez całą noc stałem za drzwiami na warcie.
Złe przeczucia zaczęły osnuwać mózg Randala niczym zimna poranna mgła. Leżąca na podłodze lutnia
była milczącym oskarżeniem.
-
Chcesz zapewne powiedzieć, że w nocy nikt nie wchodził ani nie wychodził z komnaty? - zapytał.
Sir Palamon potrząsnął głową.
-
Nikt.
Madoc wskazał palcem podłogę na środku komnaty.
-
Rzuć czar magicznego rezonansu - powiedział do Randala. - Skieruj go na to miejsce i powiedz mi,
co widzisz.
Wciąż ogarnięty złowieszczym przeczuciem, Randal posłuchał mistrza. Wypowiedział zaklęcia magicznego
rezonansu - czaru pozwalającego na wykrycie innych działających w pobliżu czarów, magów lub
magicznych obiektów - i powracające echo mocy niemal zwaliło go z nóg.
-
To magiczny portal - wyszeptał, gdy otrząsnął się z oszołomienia. - Albo przynajmniej jego
pozostałości - dodał głośniej i zwrócił się do Sir Palamona: - Kiedy lady Elene zaprowadziła dziewczęta do
łóżek? Co ja robiłem w tym czasie?
Zbrojmistrz pomyślał przez chwi ..
-
Właśnie wyszedłeś za mury - odrzekł.
Randal przygryzł wargę.
-
Czarodziej Hugona de la Corre przedostał się do zamku przez portal. Uprowadził Diamante i Lys,
kiedy ja wciąż kreśliłem krąg wokół murów. Wtedy jesz-
100
cze nie działały zaklęcia ochronne - młody czarodziej zerknął na Madoca. - Jak wielką mocą dysponuje
Var-nart, skoro potrafi otworzyć magiczny portal niedługo po utraceniu kontroli nad potężnym czarem?
Musiał wtedy stracić mnóstwo energii.
-
Varnart jest bardzo potężny - powiedział Madoc z szacunkiem należnym nawet wrogowi. -
Znałem go, gdy przystępował do egzaminu mistrzowskiego. Wystarczyło mu mocy, by pokonać
czarodziejów znacznie bardziej utalentowanych.
Randal spojrzał na deski podłogi na środku komnaty.
-
Ktoś musi pójść za księżniczką i Lys. Ktokolwiek się na to zdecyduje, będzie musiał przejść przez
portal wrogiego czarodzieja, a nikt nie wie, co jest po drugiej stronie.
Młody czarodziej przerwał na chwilę. Nie podobał mu się kierunek, w jakim biegły jego myśli. Wreszcie
zwrócił się do Madoca:
-
Ty i mistrz Crannach jesteście potrzebni tutaj. Ktoś musi karmić swoją mocą magiczny krąg i
podtrzymywać barierę między nami a światem demonów. Jeśli ktoś ma pójść po księżniczkę, muszę to
zrobić ja.
-
To prawda - zgodził się Madoc - ty masz największe szanse. Ponadto księżniczka dobrze cię zna,
więc będzie ci ufać.
Randal przez dłuższy czas milczał. „Cóż za wspaniała pora na to, by mistrzowie zaczęli traktować mnie jak
równego sobie kolegę" - pomyślał z goryczą.
-
Wolałbym nie iść tam sam - powiedział wreszcie - ale pójdę.
101 JL
* A
-
Pójdę z tobą - oznajmił Sir Palamon - jeśli tylko lord Alyen pozwoli mi na to. Księżniczka była pod
moją opieką i to ja jestem odpowiedzialny za jej zaginięcie.
Zbrojmistrz wypadł z komnaty i puścił się biegiem po schodach. Niebawem pojawił się znowu, tym razem
w towarzystwie Waltera. Podobnie jak Sir Palamon, młody rycerz był odziany w kompletną zbroję. W
dłoni trzymał hełm, a w pochwie zawieszonej na jego plecach tkwił olbrzymi miecz, podobny do tego, jaki
zabrał ze zbrojowni Grzmiącego Zamku.
-
Sir Palamon powiedział mi, co się stało - wysapał Walter, nieco zdyszany po wspinaczce na
schody. - Po drugiej stronie portalu może nam grozić nie tylko magia. Z pewnością przyda ci się mój
miecz, tak samo jak broń Sir Palamona.
Randal sięgnął po porzuconą lutnię i stanął na środku komnaty, trzymając instrument lewą dłonią za
główkę gryfu.
-
Stańcie obok mnie - polecił rycerzom. - Otworzę portal Varnarta od tej strony.
Młody czarodziej spojrzał na Madoca.
-
Gdybyś mógł trzymać straż przy drzwiach... Na wypadek, gdyby zamiast nas wróciło coś
niedobrego...
-
Oczywiście, mój chłopcze.
Czarodziej z północnych prowincji zamknął drzwi komnaty i oparł się o nie plecami.
-
Zabezpieczę je magiczną barierą - oznajmił, krzyżując ręce na piersi. - To czar podobny do kręgu.
Bez trudu podtrzymam działanie obu.
Sir Palamon i Walter stanęli z niepewnymi minami
0
kilka stóp od Randala. Czarodziej gestem zachęcił ich, by zbliżyli się jeszcze bardziej. „Nie sposób
dłużej tego odwlekać" - pomyślał i wyszeptał słowa otwierające magiczne przejście.
Bez amuletu lub talizmanu, który pozwoliłby zakotwiczyć czar w solidnym fundamencie, budowanie
portalu było żmudnym i czasochłonnym zajęciem, przypominającym składanie w całość skomplikowanej
układanki. Tak jak w przypadku wszystkich czarów, osobowość twórcy dawała o sobie znać w każdym
węźle struktury zaklęć. Randal wiedział, że gdy spotka Varnarta, rozpozna go natychmiast po naturze jego
mocy.
Wreszcie zaklęcia zadziałały. Wnętrze komnaty zszarzało, po czym znikło. Randal, a wraz z nim Walter i
Sir Palamon, znaleźli się w dziwnym mrocznym lesie, wśród wysokich drzew o fantazyjnie powykręcanych
ciężkich konarach i korzeniach mocno wczepionych w skalisty, bardzo nierówny grunt. Poranne niebo
pojawiało się tylko jako kilka plamek szarości znikających wśród zielonej gęstwy liści.
Kilkanaście kroków dalej widniała niewielka polana, gdzie celowało w chmury pięć wykutych z kamienia
słupów. Między nimi wbito w ziemię dwa drewniane pale. Na ziemi leżało pięciu żołnierzy. Ich miecze
tkwiły w pochwach, co dowodziło, że zostali zaskoczeni.
Randal wszedł na polanę. Walter i Sir Palamon podążyli za nim, unosząc przed sobą obnażone miecze
1
bacznie rozglądając się wokół. Czarodziej pochylił się nad jednym z leżących. Strój mężczyzny
potwier-
103 JL
* A
dził jego przypuszczenia - był to jeden z żołdaków opłacanych przez Varnarta. Randal spojrzał w górę na
swoich towarzyszy.
-
On śpi - powiedział. Jego głos zabrzmiał dziwnie obco w ciszy, której nie burzył nawet szum
drzew. -To ludzie Varnarta. Spotkałem podobnie odzianych niedaleko Cingestoun. Tych tutaj powaliła
magia, tego jestem pewien, ale nie mam pojęcia jaka. Jej charakter nie ma nic wspólnego ze Szkołą
Czarodziejów, więc nie może to być sprawka Varnarta.
-
Spójrz tam - rzucił cicho Walter, ruchem głowy wskazując na jeden z dwóch drewnianych słupów.
-Co o tym sądzisz?
Rycerz wyciągnął palec w stronę pary żelaznych pierścieni, przytwierdzonych do szczytu pala. Na ziemi
leżały dwie liny, a obok nich skrawek zielonego jedwabiu.
-
To materiał z sukni Diamante - powiedział Randal, czując, jak ogarnia go lęk. - Ktokolwiek porwał
ją i Lys, sprowadził je tutaj i związał. Ci ludzie na ziemi zapewne mieli ich strzec. Co było dalej, trudno
powiedzieć...
-
Czy sądzisz, że panna Lys i księżniczka jeszcze żyją? - spytał posępnie Walter.
Odpowiedział mu Sir Palamon.
-
Żyjącą dziedziczkę tronu zawsze można uśmiercić później. Martwej nie sposób przywrócić życia.
Randal przytaknął skinieniem głowy.
-
Mam wrażenie, że nasz przyjaciel Varnart postanowił posłużyć się księżniczką, by zdobyć
przewagę nad Hugonem de la Corre.
104
** ♦ -W
„Ale co zrobił z Lys? - zastanawiał się w duchu. -Jej nie chroni królewskie pochodzenie, a Varnart z
pewnością nie darzy jej większą sympatią niż mnie".
-
To co robimy? - zapytał Walter. - Jeśli się nie mylisz, zmieniły się zasady gry.
-
Spróbuję użyć pewnego zaklęcia - odrzekł Randal. - Lys tworzyła muzykę za pomocą lutni. Łączy ją
z tym instrumentem bardzo silna więź.
Czarodziej wyciągnął lutnię przed siebie i wyszeptał zaklęcie przywołujące dźwięk. Była to odmiana tego
samego czaru, jakim niegdyś posługiwał się akompaniując Lys podczas jej ulicznych występów. Gdy tylko
poczuł, że zaczyna działać, wzniósł instrument nad głową i z zamkniętymi oczami jął się z wolna obracać.
Nagle lutnia zagrała; najgrubsza struna zaczęła drżeć, wypełniając ciszę przeciągłym niskim dźwiękiem.
Randal poczuł przypływ ulgi: Lys nadal żyła.
Obracał się dalej. Lutnia brzęczała coraz głośniej i głośniej, aż wreszcie przycichła. Czarodziej poruszył się
w przeciwną stronę, po czym zamarł w pozycji, w jakiej dźwięk był najgłośniejszy. Otworzył oczy i spojrzał
w stronę, którą wskazywał gryf instrumentu.
-
Tędy - rzucił.
-
Ależ tu nie ma żadnej ścieżki - zaprotestował Sir Palamon.
-
Mimo to właśnie w tę stronę pójdziemy - zarządził Randal i nie zwlekając ruszył w drogę,
trzymając przed sobą brzęczący instrument.
Rycerze podążyli za nim. Cała trójka zagłębiła się w las. Nie uszli nawet stu kroków, gdy z zarośli wy-
105
skoczyło stado szkaradnych stworzeń, które otoczyły ich wyjąc i chrapliwym głosem wykrzykując
niezrozumiałe słowa. Randal nie potrafił odgadnąć, czy ma przed sobą zarośniętych ludzi, czy jakiś rodzaj
włochatych dwunożnych bestii. Pewne było tylko to, że stwory nie mają dobrych zamiarów. Rycerze
błyskawicznie ruszyli do boju. Ich miecze zawirowały i jęły ze świstem ciąć powietrze, migocząc
refleksami wśród pląsających cieni. Nagle dziwne istoty rozpłynęły się bez śladu w rzadkiej mgiełce,
unoszącej się nad ziemią. „Czyżby iluzja?" - zdziwił się Randal.
W powietrzu dał się słyszeć szatański śmiech. Czarodziej spojrzał w tamtą stronę i ujrzał mężczyznę w
todze mistrza, stojącego nieopodal na szczycie niedużej skałki.
-
Znakomity pokaz fechtunku - szydził nieznajomy. - Doprawdy, bardzo imponujący.
Randal czuł fale mocy, rozchodzące się od mężczyzny na skałce. Już wiedział, kim on jest.
-
Mistrz Varnart - powiedział niemal bezgłośnie.
-
Widzę, że mnie znasz - odrzekł mistrz i ukłonił się.
„Zatem to jest Varnart - pomyślał Randal. - Czarodziej z mojej wizji, ten sam, który wczoraj zaatakował
zamek Doun. Madoc miał rację, to potężny mag". W istocie Varnart wyglądał na silnego i
niebezpiecznego czarodzieja. Jego długą togę, uszytą z granatowego aksamitu, zdobiły magiczne symbole
wyhaftowane złotymi i srebrnymi nićmi, jarzące się własną wewnętrzną poświatą. Mistrz miał długą
brodę, a na ramiona opadały mu pukle siwych włosów.
106
Varnart skinął dłonią i po jego prawej stronie pojawiła się Diamante, a po lewej Lys. Pieśniarka sprawiała
wrażenie, jakby kipiała wściekłością, ale twardo postanowiła jej nie okazywać. Księżniczka miała dumną
ponurą minę.
Varnart położył dłonie na ramionach dziewcząt i wraz z nimi lekko uniósł się w powietrze, by wylądować
przed trójką z zamku Doun. Nim Randal zdążył cokolwiek uczynić, mistrz uniósł dłoń w ostrzegawczym
geście.
- Żadnych zaklęć, chłopcze - rzucił sucho. - Gdy tylko poczuję najlżejsze dotknięcie twojej magii,
księżniczka i jej towarzyszka umrą. Tymczasem pozbądźmy się twoich bohaterów. Patrz.
Szelest suchych liści za plecami Randala obwieścił przybycie pięciu żołnierzy, tych samych, którzy
wcześniej leżeli uśpieni na polanie. Sir Palamon i Walter odwrócili się do siebie plecami i wznieśli miecze.
Napastnicy okrążyli ich. Palamon był najbliżej miejsca, gdzie stał Randal. Dwaj żołnierze stanęli dokładnie
naprzeciw niego, a trzeci krążył za nimi, szukając najdogodniejszej pozycji do ataku.
Zbrojmistrz zamku Doun zastygł bez ruchu niczym posąg, by w następnej chwili wyprowadzić
niespodziewane a błyskawiczne pchnięcie. Żołnierz po jego prawej stronie krzyknął i runął na kolana; z
jego uda tryskała struga krwi. Sir Palamon nie tracił czasu. W porę wycofany miecz przefrunął nad jego
głową, odbił się od tarczy drugiego przeciwnika i zatoczywszy szeroki łuk zagłębił się w jego prawym
boku. Mężczyzna właśnie upadał, gdy zbrojmistrz zamach-
107
nął się jeszcze raz; obrócił się w lewo ku ranionemu wcześniej żołnierzowi i opuścił ciężką klingę na jego
Palamon odwrócił się do trzeciego żołnierza, ale nie zdążył zaatakować, bo w tejże chwili najemnik
Varnarta runął bez życia na ziemię. Olbrzymi miecz Waltera niemal odciął mu głowę. Dwaj mężczyźni,
którzy zaatakowali Waltera na początku, leżeli teraz jeden na drugim, brocząc krwią spod rozpłatanych
blach pancerzy.
Rycerze jak na komendę zwrócili się ku Varnarto-wi i ruszyli do ataku. Miecz Waltera pomknął w dół, a Sir
Palamona zatoczył poziomy łuk na wysokości pasa. Jednak żaden nie sięgnął celu. Klingi ze świstem
przecięły powietrze. Zły czarodziej znikł, porzucając Lys i Diamante.
-
Szybko! - zawołał Randal. - Wracamy na polanę! Muszę odnaleźć portal!
Wszyscy bez słowa ruszyli przez las w stronę, z której przed kilkoma minutami przybyli Randal i dwaj
rycerze.
-
Nie podoba mi się to - wymamrotał Walter, odpychając na bok grubą gałąź. - Jak dotąd idzie nam
stanowczo zbyt łatwo.
-
Varnart puścił nas wolno - przytaknął Sir Palamon.
-
Ale czemu? - zdziwiła się Lys.
-
Wybaczcie, ale nie zostanę tu, by się tego dowiedzieć - powiedział Randal, stając w miejscu, w
którym znajdował się portal. - Złapcie się wszyscy za ręce -polecił i pośpiesznie wyszeptał słowa
otwierające magiczne przejście.
hełm, rozszczepiając go na dwoje.
„Jesteśmy bezpieczni, jeśli tylko Madoc utrzymuje otwartą drugą stronę portalu..." - zdążył jeszcze
pomyśleć i w tym samym momencie świat zawirował mu przed oczami. Drzewa najpierw zatraciły
wyrazistość konturów, a potem przemieniły się w ściany pracowni lady Elene. Mistrz Madoc wciąż tam
stał, odwrócony plecami do drzwi.
-
Dobrze się spisaliście - pochwalił przybyłych -ale teraz jej wysokość potrzebna jest na murach.
Nie mamy wiele czasu.
Randal i pozostali śpiesznie pobiegli za Madokiem w górę po spiralnych schodach. Gdy dotarli na szczyt
wieży, okazało się, że lord Alyen wciąż tam stoi, wpatrując się ponuro w obóz wrogiej armii. Randal
podszedł do swojego wuja.
-
Czy de la Corre wysłał już herolda? - spytał.
-
Jeszcze nie - odrzekł lord Alyen - ale sądzę, że nie będziemy długo czekać.
Z oddali dał się słyszeć przeciągły zew rogu. Spośród barwnych plam namiotów wychynął niewielki konny
oddziałek, który ciągnąc za sobą warkocz kurzu pomknął drogą w stronę zamku. Jeden z jeźdźców
dzierżył sztandar z herbem Hugona de la Corre - olbrzymim krukiem z rozpostartymi do lotu skrzydłami -
inny był odziany w biały płaszcz herolda. W pobliżu zamku oddział zwolnił, a po chwili dotarł do granicy
wyznaczonej przez magiczny krąg. Gdy koń prowadzącego dotknął niewidzialnej bariery, ta rozjarzyła się
na chwilę błękitną poświatą, a zwierzę stanęło dęba i cofnęło w popłochu. Reszta koni zatrzymała się i nie
chciała pójść dalej.
-
Mam wiadomość dla wszystkich w zamku! - zawołał wreszcie herold. - Jeśli oddacie nam
dziewczynę i przysięgniecie wierność królowi Hugonowi, odejdziemy w pokoju!
Nim lord Alyen zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Diamante wspięła się na blank, gdzie była widoczna dla
wszystkich stojących pod murami. Stanęła tam wyprostowana i dumna, a jej długie włosy powiewały na
wietrze niczym srebrzysta flaga.
-
Jeśli uzurpator pragnie pokoju, niech wraca tam, skąd przybył! - zawołała gniewnie księżniczka. -
To ja jestem prawowitą królową i to wy mnie będziecie przysięgać na wierność.
Rozdział
Walka na migach
Od strony zamku nie rozległa się żadna inna odpowiedź. Lord Alyen podszedł do masztu, przywiązał do
linki sztandar, który księżniczka przywiozła ze sobą z Krainy Elfów, i wciągnął go wysoko ponad flagę
Doun.
- To powinno dać im do myślenia - mruknął, wpatrując się w łopoczący na wietrze prostokąt błękitnego
jedwabiu z wyhaftowanym srebrną nicią skaczącym jeleniem i królewską koroną.
Jeźdźcy, czekający na zewnątrz magicznego kręgu, zawrócili konie i pomknęli w stronę obozu de la Corre.
Diamante stanęła obok lorda Alyena, przyglądającego się lasowi namiotów i sztandarów. Po niedługiej
chwili Madoc odwrócił się od pozostałych i zszedł na dół.
Randal zawahał się. Przenosił wzrok to na wuja i księżniczkę, to na schody, gdzie zniknął Madoc, by
wreszcie pobiec za mistrzem. Lys, niewiele myśląc, ruszyła za nim. Razem zbiegli po spiralnych schodach,
a w połowie wysokości wieży wypadli na drewniany pomost prowadzący na blanki. Madoc w mil-
112
A>
czeniu przechadzał się wzdłuż murów, nie zwracając uwagi na ciekawskie spojrzenia łuczników i
żołnierzy.
Wyczuwając kłębiącą się wokół magię i widząc skupioną twarz czarodzieja, Randal zrozumiał, że Madoc
sprawdza wytrzymałość swojego ochronnego kręgu. Razem z Lys poszli w ślad za czarodziejem, okrążając
cały zamek. Tymczasem za murami rozległ się warkot werbli, przemieszany z dziarskim zewem trąbek i
dostojnym buczeniem rogów. „Varnart musi wkrótce zaatakować - pomyślał Randal. - Ani on, ani de la
Corre nie mają czasu na czekanie, aż w Doun skończy się żywność i woda. Hugo musi zjawić się na Polu
Królów w dniu letniego przesilenia".
Lys nerwowo zerkała za mury. W promieniach porannego słońca wyraźnie było widać rzędy drewnianych
machin oblężniczych - gigantycznych katapult służących do miotania głazów, zdolnych skruszyć
najgrubszy mur i zaopatrzonych w koła wież, wznoszących się na wysokość blanków Doun. Był tam także
potężny taran do wyłamywania bram.
-
Czy wewnątrz nie byłoby bezpieczniej? - spytała nerwowo pieśniarka.
Madoc zatrzymał się i obejrzał przez ramię.
-
Dopóki krąg działa, jesteśmy tu bezpieczni tak samo, jak w jakimkolwiek innym miejscu w zamku
-czarodziej z północy uśmiechnął się lekko. - Choć mój przyjaciel Crannach powiedziałby, że odzywa się
we mnie dusza barbarzyńcy, zawsze wolałem toczyć swoje walki na otwartej przestrzeni.
Walka miała rozgorzeć już wkrótce. Randal dobrze wiedział, że nim machiny bojowe ruszą do boju prze-
113 JL
* A
ciw murom zamku Doun, ktoś będzie musiał zniszczyć ochronną barierę, którą on i Madoc wznieśli wokół
zamku. „A to oznacza bitwę czarodziejów - pomyślał - mistrz Varnart przeciwko Madocowi,
Crannacho-wi... i mnie. Nasza trójka powinna dać sobie radę z podtrzymaniem działania kręgu, choć z
drugiej strony Madoc mówił, że Varnart to czarodziej o niebywałej mocy".
Randal zerknął na Lys.
-
W jaki sposób ty i Diamante zostałyście porwane? - spytał. -1 co się przytrafiło strażnikom przy
kamiennych słupach?
-
To było dziwne - odrzekła dziewczyna. - Byłyśmy w pracowni lady Elene i właśnie stroiłam lutnię,
kiedy coś bezkształtnego - nie widziałam dokładnie -wychynęło zupełnie znikąd i złapało księżniczkę.
Zdążyłam chwycić ją za nogę i wciągnęło nas razem. W następnej chwili stałyśmy już na tej polanie,
przywiązane do pali.
Lys przerwała na chwilę i zamyśliła się, jakby usiłowała coś sobie przypomnieć.
-
Po kilku minutach - podjęła - zjawił się ten... czarodziej.
-
Varnart - podsunął Randal.
Błękitne oczy Lys nagle się rozszerzyły.
-
A więc to on! Po tym, co zrobiłeś z tą jego nieszczęsną kościaną figurką, nic dziwnego, że tak
radowała go myśl o spotkaniu z tobą! Pogapił się chwilę, a potem powiedział do Diamante, że nie
powinna obawiać się o swoje bezpieczeństwo, bo żywa księżniczka jest cenniejsza niż martwa. Nazwał ją
biczem
I 114
do poskramiania zapędów Hugona. Niestety mnie nie miał do powiedzenia nic tak pocieszającego.
Mówię ci, Randy, myślałam, że już po mnie. Powiedział tylko, że ten wścibski młodzian, to znaczy ty, z
pewnością się zjawi i że bardzo go to cieszy.
Raz jeszcze Randala ogarnęły złe przeczucia. „Var-nart jest czarodziejem - myślał - i zbyt kocha swoją
moc, by nadwerężać ją kłamstwami. Magia zmieniła świat, a świat jest zbudowany z prawdy. Nikt, kto
łże, nie może oczekiwać, że prawda będzie mu służyć. Skoro Varnart powiedział, że moje przybycie go
cieszy, to znaczy, że tak było. Ale jeśli tak, to dlaczego pozwolił mi odejść?".
-
Tak czy owak - ciągnęła Lys - Varnart wkrótce odszedł, a żołnierze, których tam widziałeś, zaczęli
z nas drwić. Kłaniali się przed księżniczką i prosili o rozkazy, a potem nagle wszyscy padli na ziemię.
Zasnęli.
Madoc skinął głową.
-
Znam ten czar - wtrącił. - Księżniczka musiała nauczyć się tego w legendarnym świecie. W rękach
śmiertelników magia elfów działa wolno, ale pewnie. Co się stało potem?
-
Potem? Potem opadły z nas sznury - znów jakiś czar księżniczki. Poszłyśmy szukać fortu elfów, ale
Varnart szybko nas znalazł. Zrobił coś takiego, że nie mogłyśmy oderwać stóp od ziemi. Powiedział, że
poczekamy na przybycie naszych przyjaciół. No to czekałyśmy... Resztę już znacie.
Przez dłuższą chwilę dwaj czarodzieje i pieśniarka stali w milczeniu, wpatrując się w las namiotów za
115 JL
* A
murami zamku. Z obozu wypływały niekończące się sznury żołnierzy; na ich zbrojach i broni tańczyły
mi-riady świetlnych refleksów. Żołnierze skupiali się w grupy wokół proporców przy wszechobecnych
dźwiękach trąbek i bębnów. Na murach i wieżach zamku rozbrzmiewały znajome głosy - to Walter, lord
Alyen, Sir Palamon oraz Sir Iohan pouczali łuczników, by nie strzelali bez rozkazu, gdyż jedna strzała lub
włócznia ciśnięta z murów natychmiast rozerwałaby od wewnątrz magiczny krąg, pozbawiając zamek
osłony. Diamante także chodziła wzdłuż murów, a gdziekolwiek się pojawiła, ludzie prostowali się, jakby
wstąpiła w nich nowa nadzieja.
Armia Hugona de la Corre ruszyła w stronę zamku Doun, by zatrzymać się tuż przy niewidzialnej granicy.
Z jednej z katapult wystrzelił kamień, przefrunął łukiem w stronę zamku, po czym odbił się od powietrza i
upadł między żołnierzy, otaczających podstawę wzgórza: magiczny krąg wciąż działał.
Z miejsca, gdzie stała Lys, doszło Randala głębokie westchnienie ulgi. On sam zaciskał dłonie tak mocno,
że rozwierając je poczuł ból. Bał się, ale nie dlatego, że wątpił w wytrzymałość ochronnego kręgu
Madoca, ale ponieważ po raz pierwszy w pełni zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Wojna w Doun!
Młody czarodziej przeniósł wzrok dalej, poza żołnierzy pod zamkiem, maszyny oblężnicze i obóz wrogiej
armii. Na zachodzie, tuż nad horyzontem, pojawiła się mała chmurka. Randal nie zwracał na nią uwagi,
dopóki nie uświadomił sobie, że obłok zbliża się, rosnąc z nienaturalną prędkością. Wkrótce prze-
i 116
A*
istoczył się w gigantyczną chmurę burzową: spłaszczone u góry kowadło o ciemnej podstawie, rzucające
olbrzymi cień na przepływające pod nim wzgórza.
-
Aha! - zawołał Madoc, podążając wzrokiem za spojrzeniem Randala. - Zaczyna się! Teraz okaże
się, czyja magia jest silniejsza.
-
Gdzie jest mistrz Crannach? - spytała Lys. - Nie zamierza wam pomóc?
-
Już nam pomaga - odparł Madoc. - Podtrzymuje barierę, chroniącą nas przed demonami - mistrz
zerknął na pieśniarkę z nieznacznym uśmiechem. -Zapewne zamknął się w swojej komnacie. Crannach
lubi wygodę i cywilizowane warunki. Jeśli nie musi, nigdy nie pracuje pod gołym niebem.
-
Takiemu to dobrze - Lys przygryzła wargę i spojrzała w górę nieszczęśliwym wzrokiem. - Wygląda
na to, że reszta z nas zmoknie.
Randal nie mógł zaprzeczyć. Na zachodzie gromadziło się coraz więcej czarnych chmur, które szybko
dołączały do pierwszej. Ołowiane kowadła sunęły nad wzgórzami, zasłaniając słońce i pogrążając całą
okolicę w ciemnościach. Burzowy front groźnie błyskał piorunami i wydawał z siebie przeciągłe grzmoty.
Nad blankami Doun zawirował gorący wiatr, który napełnił powietrze magią - magią potężną i rzetelną,
ale przepełnioną tak niezłomną wolą niszczenia, że Randal mimo woli zadrżał. „Varnart nie bawi się w
żadne subtelności. Czyżby tak nisko nas oceniał?". Jakby w odpowiedzi na zadane w duchu pytanie nad
wieżami Doun rozbłysła cała korona piorunów. W tej samej chwili zerwała się gorąca wichura,
podrywając w po-
117 1
* A
wietrze chmury kurzu i liści. Magiczna bariera wokół zamku rozjarzyła się mętną czerwoną poświatą. Po
jej przejrzystej powierzchni zaczęły wspinać się białe promienie, niczym zamrożone w czasie błyskawice
albo korzenie monstrualnej rośliny.
Przez szum wiatru i grzmoty przedarł się narastający pomruk. Białe zygzaki wiły się coraz szybciej. Na
zamkowym murze stał bez ruchu mistrz Madoc. Miał zamknięte oczy, a na jego twarzy malował się wyraz
najgłębszej koncentracji. Usta mamrotały coś bezgłośnie. Randal nie musiał używać czaru rezonansu, by
czuć echo ścierających się magicznych potęg. Madoc podtrzymywał działanie bariery, którą Varnart
wściekle szturmował.
-
Co się dzieje?! - zawołała Lys, przekrzykując wycie wichury.
-
Zostaliśmy zaatakowani! - odkrzyknął Randal. -"Widzisz te białe błyskawice? To Varnart usiłuje
przebić się przez nasz krąg.
Nagle Randal zauważył, że stojący nieopodal żołnierz otwiera szeroko oczy, a jego twarz wykrzywia
grymas przerażenia. W następnej chwili mężczyzna cofnął się o krok i z okrzykiem przestrachu wzniósł
rękę, by cisnąć swój oszczep w szczelinę między blankami.
-
Nie! - krzyknął Randal i błyskawicznie wyczarowanym magicznym ciosem wytrącił oszczep z
trzymającej go dłoni.
Lys skoczyła naprzód i przechwyciła broń, nim żołnierz zdążył znów po nią sięgnąć. Randal złapał go za
ramiona i mocno potrząsnął.
118
-
Co ty wyprawiasz?! - zawołał, nie panując nad emocjami. - Nie słyszałeś, co Sir Palamon i lord
Alyen mówili o magicznym kręgu?!
Mężczyzna był śmiertelnie blady i cały dygotał. Oddychał jak ryba wyrzucona na brzeg. Wyglądał, jakby
zaraz miał rzucić się do ucieczki.
-
Nie widzisz ich?! - wrzasnął, wyciągając przed siebie drżący palec. - Szkielety! Węże! Wspinają się
po murach! Wszyscy zginiemy!
Randal spojrzał w stronę, którą wskazywał żołnierz, ale nie dostrzegł tam niczego prócz kamiennych
murów. Marszcząc brwi, wyszeptał zaklęcie magicznego rezonansu. Echo magicznej mocy powróciło doń
natychmiast - nader skomplikowana iluzja, wymierzona przeciw ludziom pozbawionym czarodziejskich
zmysłów i nosząca specyficzne piętno magii Varnarta.
-
One nie są prawdziwe! - zawołał natychmiast, starając się, by jego głos dotarł jak najdalej. - Nie
bójcie się! Te stwory nie istnieją!
W oddali rozległy się głosy, podejmujące jego wołanie: to Walter, Sir Palamon i lord Alyen uspokajali
obrońców. Wkrótce zamieszanie na murach ucichło, ale Randala nie opuścił niepokój. Wewnątrz kręgu
iluzja nie powinna działać. Młody czarodziej ponownie wypowiedział zaklęcie magicznego rezonansu, tym
razem kierując czar na krąg. Niewidzialna bariera wciąż była na miejscu, nasycona ogromem energii, jaką
wlewał w nią Madoc. „To niemożliwe - pomyślał Randal. - Varnart wysyła iluzję przez zamknięty magiczny
krąg!". Nagle ogarnął go chłód. Zrozumiał. „Yarnart nie wysyła jej
przez krąg. Wysłał ją wraz ze mną przez portal, jeszcze nim rozpoczął się szturm". Czarodziej roześmiał się
gorzko z samego siebie. „A ja miałem go za mocarza pozbawionego sprytu. Porwał Diamante i Lys tylko
po to, by przemycić iluzję za pierścień obrony" .
Randal puścił się biegiem wzdłuż murów. „Nie będę próbował zniszczyć iluzji, bo mógłbym też zniszczyć
krąg" - pomyślał.
-
Nie patrzcie na te stwory! - wołał do obrońców. - Czarodziej Hugona de la Corre próbuje was
zwieść! Nie patrzcie na nie!
Nagle kątem oka zauważył jakiś ruch za murami zamku. Od strony bramy pełznął człowiek, cal po calu
zbliżając się do magicznego kręgu. Podążając za czymś, czego Randal nie mógł zobaczyć, mężczyzna
niemal osiągnął swój cel. Uniósł rękę i wyciągnął ją w stronę świecącej czerwonym blaskiem bariery.
Randal natychmiast cisnął magiczny cios, celując w człowieka na dole. Za późno. Dłoń żołnierza dotknęła
rozjarzonej przejrzystej ściany i przeniknęła przez nią. Magiczna bariera pękła niczym bańka mydlana.
Czerwony blask i białe zygzaki zniknęły, jakby nigdy ich tam nie było.
Za murami podniósł się ryk tysiąca gardeł. Armia wroga ruszyła naprzód wśród szczęku oręża, grzmotu
bębnów i śpiewu zagrzewających do boju trąbek. W stronę zamku pomknął rój strzał. Głazy, miotane z
drewnianych katapult, majestatycznie wirowały w powietrzu, przelatując nad murami, by siać śmierć i
zniszczenie.
-
Randal, przyjacielu!
120
Głos należał do Madoca. Randal obejrzał się i ujrzał mistrza na wpół leżącego przy murach, tak jakby
rozerwanie kręgu powaliło go niczym potężny cios. Tuż obok stała Lys, wciąż ściskając w ręku oszczep.
Randal pobiegł w ich stronę.
-
Mistrzu! - zawołał. - Wszystko w porządku?
Madoc wyprostował się z wysiłkiem.
-
Ze mną owszem - odrzekł - ale teraz biegnij co tchu do Crannacha i sprowadź go jak najszybciej.
Jeśli we trzech zbudujemy ochronny czar, to nawet Var-nart nie zdoła go rozerwać. Biegnij!
Randal popędził wzdłuż murów, kilkoma susami przesadził drewniany pomost i pognał w górę po
wewnętrznych schodach wieży. Lys wahała się przez moment, a potem pobiegła za przyjacielem, nie
wypuszczając z dłoni oszczepu. Randal tymczasem dopadł drzwi komnaty Crannacha i załomotał w nie
zaciśniętą pięścią.
-
Mistrzu Crannach! - wołał. - Mistrzu Crannach, Madoc wzywa cię na mury!
Prosta magiczna pieczęć ustąpiła pod jego dotykiem, tak jak poprzedniego dnia. Drzwi otworzyły się;
Randal i Lys weszli do komnaty.
Mistrz Crannach leżał rozciągnięty na podłodze wewnątrz magicznego kręgu. Nakreślone krwią znaki
płonęły żywym ogniem. Randal dostrzegł wśród nich nowe, silniejsze symbole, chroniące świat przed
atakiem demonów barierą z najpotężniejszej magii - magii przypieczętowanej krwią czarodzieja.
Skóra Crannacha była biała jak śnieg i mokra od potu. Na widok Randala i Lys mistrz uniósł głowę, ale
zaraz z westchnieniem opuścił ją z powrotem. Randal ukląkł obok i dotknął dłonią jego czoła. Crannach
zaczął mówić słabym urywanym głosem.
-Powiedz mojemu przyjacielowi... Madocowi... Przykro mi. Dotarłem do kresu sił. Już nie...
-
Obroniłeś nasz świat przed demonami - powiedział Randal uspokajającym tonem - to wystarczy.
Crannach z wysiłkiem potrząsnął głową.
-
Fałszywy król... cały świat w niebezpieczeństwie...
Powieki mistrza zamknęły się powoli, po czym nagle rozchyliły znowu.
-
Księżniczka... czy będziesz stał u jej boku?
-
Dopóki żyję - obiecał Randal. - Teraz musisz odpocząć, mistrzu.
Młody czarodziej wstał i pociągając Lys za rękaw wyszedł wraz z nią z komnaty. Następnie cicho zamknął
drzwi, położył na nich dłoń i wyszeptał zaklęcie przywołujące iluzję. Drzwi zniknęły, a na ich miejscu
pojawił się kamienny mur, zlewający się w całość z resztą ściany korytarza, tak samo zimny i chropowaty
w dotyku.
-
Po co to zrobiłeś? - spytała Lys, gdy schodzili już po schodach.
-
Żeby go ukryć - odrzekł Randal. - Na wypadek, gdyby Hugo zdobył zamek.
Lys zatrzymała się, a po sekundzie odwróciła twarzą do czarodzieja.
-
Uważasz, że zamek Doun padnie, prawda?
Randal wytrzymał jej wzrok.
-
Owszem - przyznał. - De la Corre ma przewagę liczebną, a Yarnart jest mistrzem magii bojowej.
Zdą-
122
A *
żyłem już poznać jego moc i nie sądzę, by nawet Madoc zdołał dorównać mu w tej dziedzinie.
Pieśniarka przełknęła ślinę i zacisnęła dłonie na oszczepie tak mocno, że zbielała jej skóra na kostkach.
-
Co my teraz zrobimy? - spytała cicho.
-
Musisz się ratować, póki jeszcze możesz - powiedział Randal. - Idź do fortu elfów. Zaprowadzę cię
do bocznej furty i zamaskuję jakimś czarem, byś mogła prześliznąć się niepostrzeżenie przez pierścień
oblężenia.
Oczy Lys, dotąd wypełnione strachem, po tych słowach złowrogo błysnęły.
-
A co ty zamierzasz robić w czasie, gdy ja będę czekać w bezpiecznym schronieniu? - wycedziła
przez zaciśnięte zęby.
Randal wzruszył ramionami.
-
Pomagać Madocowi, dopóki będzie można, a potem spróbować ocalić księżniczkę.
-
Ale mnie chcesz odesłać już teraz - twarz pieśniarki pałała gniewem, a jej głos drżał. - Po
wszystkim, przez co razem przeszliśmy, traktujesz mnie jak zwykłego tchórza.
Randal nagle poczuł się bardzo zmęczony. Powoli pokręcił głową.
-
Nie - powiedział spokojnie. - Nigdy nie miałem cię za tchórza, ale nie chcę, byś zginęła z powodu
moich błędów.
-
Jestem tu z własnej woli - oświadczyła Lys. -Dopóki ty tu jesteś, zostanę i ja.
Randal westchnął.
123
-
Wobec tego poszukaj Diamante i trzymaj się blisko niej. Jeśli zamek padnie, spróbujemy uciec
razem.
-
To rozumiem - powiedziała Lys.
Stała przez chwilę bez ruchu, świdrując Randala spojrzeniem swoich błękitnych błyszczących oczu, po
czym rzuciła mu się na szyję, mocno uścisnęła i pomknęła w dół schodów, unosząc ze sobą oszczep.
Czarodziej odprowadził ją wzrokiem, westchnął jeszcze raz i również ruszył w dół.
Po minucie dotarł do sali biesiadnej, skąd wyszedł na dziedziniec, prosto w rzęsistą ulewę, jaką
czarno-zielone chmury chłostały zamek Doun. Przez strumienie wody zdołał dojrzeć główną bramę i
nieco mniejszą boczną. Obie były zamknięte i zaryglowane, ale atakujący zapewne podtaczali już taran.
„Nim pójdę do Madoca, równie dobrze mogę zrobić coś tutaj" - pomyślał Randal i szybko opieczętował
obie bramy magicznymi blokadami. Nim skończył, od strony południowego muru dobiegły go gromkie
okrzyki Sir Palamona.
-
Odpychajcie je! Odpychajcie! - wołał zbrojmistrz iłe sił w płucach.
„Drabiny - pomyślał Randal. - Napastnicy wspinają się na mury".
Nagle we wszechobecny zgiełk wmieszał się głuchy odgłos miarowych uderzeń. Zadrżała od nich ziemia.
Randal ujrzał, że główna brama chwieje się i wygina w swych zawiasach, dzielnie znosząc ciosy
olbrzymiego tarana. Okrągły głaz, wystrzelony z ka-tapulty, przeleciał łukiem nad murami i uderzył w
ścianę niedaleko miejsca, gdzie stał młody czaro-
124
dziej. Rozległ się trzask kruszonych kamieni i na dziedziniec posypał się grad ostrych odłamków. Jeden z
granitowych odprysków drasnął policzek Randala. Poczuł, jak po twarzy cieknie mu ciepła strużka,
mieszając się z zimnymi strugami deszczu, tak samo jak w jego duszy lęk mieszał się z wściekłością i żądzą
odwetu. „Atakują mój dom - pomyślał - nachodzą miejsce, gdzie urodziłem się i wychowałem".
W tej samej chwili przez dziedziniec przetoczył się grzmot głośniejszy niż bitewny zgiełk i odgłosy
szalejącej burzy. Ziemia zakołysała się i Randal ujrzał, że fragment muru, w którym tkwiła brama, zaczyna
płonąć coraz jaśniejszym blaskiem. Jednocześnie w głębi duszy poczuł straszliwy dotyk magii Varnarta.
Nim zdążył cokolwiek zrobić, brama runęła, zamieniając się w stertę pokruszonych kamieni, spomiędzy
których sterczały kikuty strzaskanych belek. Żołnierze Hugona de la Corre zaczęli przedzierać się przez
rumowisko i wysypywać dziesiątkami na otwarty dziedziniec zamku Doun.
Rozdział
Wróg w zamku
Randal wpatrywał się w napastników nie dłużej, niż trzeba, by wydać z siebie jedno niedowierzające
westchnienie. W następnej chwili wzniósł potężny okrzyk bez słów, wzywając do siebie całą swoją moc i
cisnął magiczny cios w najbliższego wroga. Mężczyzna poleciał do tyłu, wyrzucając w powietrze miecz i
zwalając z nóg dwóch swoich towarzyszy. Tymczasem przez zwały gruzu, jakie pozostały po bramie, wciąż
przelewały się potoki wojowników. Wszyscy nosili kaftany ozdobione herbem Hugona de la Corre -
czarnym krukiem z rozpostartymi skrzydłami. Randal posyłał w ich stronę cios za ciosem, skutecznie
powstrzymując atak, podczas gdy chłopi i żołnierze z Doun wycofywali się do sali biesiadnej -
największego pomieszczenia w zamku. Wiedział, że Varnart wkrótce zauważy jego poczynania i
powstrzyma go.
Randal roześmiał się głośno - przebijająca przez ów śmiech nuta histerii przeraziła go. „Nie, mój chłopcze
- szydził z siebie w duchu, jednocześnie wyczarowując iluzoryczną ścianę ognia tuż przed nacie-
126
rającymi oddziałami. - Varnart cię nie powstrzyma. Varnart zabije cię od razu. Oto właśnie koniec twoich
nadziei. Nigdy nie zostaniesz mistrzem".
Płomienie na środku dziedzińca strzelały coraz wyżej i wyżej. Napastnicy cofnęli się.
-
Naprzód! Ten ogień nie jest prawdziwy! - zawołał ktoś na tyłach atakującej ciżby.
Wojsko znów ruszyło do przodu. Nagle na płyty dziedzińca w samym środku ściany płomieni spadła
wielka ognista kula. „Varnart?" - pomyślał Randal, ale jego iluzja nie zgasła, tylko rozjarzyła się jeszcze
intensywniejszym blaskiem. W tej samej chwili żołnierze dotarli do płonącej bariery. Rozległy się
przeraźliwe okrzyki bólu, a tłum zafalował i cofnął się.
W dół sfrunęła kolejna sycząca kula płomieni. Randal spojrzał w górę, szukając jej twórcy, i ujrzał
Madoca, stojącego na murze z ramionami wzniesionymi nad głową. Wokół czarodzieja z północy blanki
świeciły błę-kitnobiałym żarem, sprawiając, że zamek wyglądał jak otoczony rozmigotaną i zmienną
aureolą światła. Nagle spoza murów wystrzeliła w powietrze strzała. Randal zauważył ją tylko dlatego, że
pozostawiała za sobą smugę zielonego blasku. Strzała poruszała się po torze, jakiego nie mógł zapewnić
żaden zwykły łuk, zmierzając ze złowrogą precyzją prosto w stronę Madoca.
-
Madoooc!
Okrzyk Randala wzniósł się ponad bitewny zgiełk i odbił echem od kamiennych murów. Za późno.
Magiczna strzała utkwiła głęboko w boku mistrza. Madoc zachwiał się i upadł, znikając z zasięgu wzroku
Randala.
127 I
* A
Płomienie na dziedzińcu znów stały się iluzją i rycerze Hugona de la Corre rzucili się do ataku. Ostatni
obrońcy dziedzińca zaczęli pospiesznie wycofywać się do sali biesiadnej.
Randal pozwolił się nieść tłumowi. Upadek Madoca w jednej chwili oszołomił go i pozbawił resztek woli.
Czarodziej z północy był dla niego czymś takim, jak sam zamek Doun: jednym z niezniszczalnych
niezmiennych elementów świata wypełnionego chaosem. Tego dnia, w ciągu kilku minut, oba te
fundamenty zniknęły z jego życia.
W sali biesiadnej panował niewyobrażalny hałas i zamieszanie. Wszędzie leżeli ranni żołnierze i
wieśniacy. Wielu krzyczało z bólu, inni umierali po cichu. Lady Elene, blada, lecz spokojna, zaganiała
kobiety i dzieci do zamkowych piwnic, by odsunąć je jak najdalej od bitwy. Każdy, kto jeszcze mógł unieść
miecz, gotował się do walki. Ze zbrojowni wyciągano pancerze i broń, którą rozdawano pozostałym przy
życiu mężczyznom. Wśród obrońców Randal ujrzał barona Ektora - był jeszcze blady po niedawnym
seansie uzdrawiającym, ale wdział już swoją kolczugę, a w krzepkiej dłoni ściskał rękojeść miecza.
Na drugim końcu sali, tam gdzie wczoraj stał stół lorda Alyena, Randal dostrzegł Diamante i Lys.
Pieśniarka niosła zawieszoną na plecach lutnię, a w ręku wciąż trzymała oszczep zabrany z murów.
Diamante kluczyła wśród leżących na podłodze rannych, klękając od czasu do czasu, by dotknąć czyjegoś
czoła lub wyszeptać zaklęcia przynoszące ulgę w cierpieniu. Księżniczka wyglądała tak jak zawsze: była
spokojna
128
i trochę smutna. Randal zastanawiał się, czy nie żałuje, że opuściła legendarny świat, by na zawsze
przenieść się tu, gdzie rządzi śmierć.
Młody czarodziej odsunął te myśli i rozejrzał się wokół, szukając innych znajomych twarzy. Waltera i
lorda Alyena nie było nigdzie w zasięgu wzroku. Sir Palamon także gdzieś zniknął, ale Sir Iohan był na
miejscu i komenderował żołnierzami wznoszącymi przy drzwiach barykadę ze stołów i ław.
-
Topory! - krzyknął sędziwy rycerz do jednego z giermków. - Idź do zbrojowni i przynieś włócznie i
topory.
Giermek zniknął w tłumie. Sir Iohan zauważył Randala i zamrugał powiekami, jakby widział go pierwszy
raz w życiu.
-
Gdzie jest Madoc i ten drugi czarodziej... ten cudzoziemiec? - zapytał, przekrzykując zgiełk.
Randal mocno zacisnął pięści w nadziei, że ból przeciętej blizną dłoni pozwoli mu na chwilę zapomnieć o
dręczącym obrazie mistrza i przyjaciela przebijanego magiczną strzałą. Wolnym krokiem podszedł do
rycerza.
-
Madoc trafiony - rzucił ponuro. - Pewnie nie żyje... nie wiem. Crannach obronił nas przed
demonami, ale całkowicie opadł z sił. Jeśli potrzebujecie czarodzieja, zostałem wam tylko ja.
-
Pomóż nam utrzymać drzwi - powiedział Sir Iohan. - To wszystko, o co cię proszę.
Rycerz jeszcze nie skończył mówić, gdy rozległo się pierwsze głuche grzmotnięcie tarana, uderzającego o
zabarykadowane drzwi sali. Pogrążony w desperacji
129 i
Randal jeszcze raz wyczarował magiczne blokady. Wiedział jednak, że to nie pomoże na długo. Magia
mogła utrzymać na miejscu żelazny skobel, ale to nie miało większego znaczenia, skoro taran mógł
wyrwać całe wrota z zawiasami, framugami i kawałkami ściany. Randal wolał nie myśleć, co potrafi z nimi
zrobić Varnart, skoro samą mocą swojej woli zdołał zburzyć bramę zamku.
Drzwi załomotały pod kolejnym potężnym ciosem. „Muszę coś zrobić, zanim runą i rozpocznie się rzeź" -
pomyślał czarodziej i zbliżył się do barykady. Za sobą słyszał rozkazy Sir Iohana, ustawiającego ludzi w
szpaler osłonięty tarczami i najeżony włóczniami. Nie zwracał na to uwagi. Nie obchodziło go nic prócz
drzwi i ludzi za nimi. Prawie widział, jak cofają się, dźwigając na łańcuchach ciężki taran; jak rozpędzają
się i pozwalają, by uderzał w drzwi całym swoim ciężarem.
„Strach i zamieszanie - pomyślał. - Niech ich własne złe zamiary powrócą do nich i zmuszą do ucieczki".
Taran uderzył znowu z głuchym grzmotnięciem. Randal uniósł dłoń.
- Imago terrońs! - zawołał w Zapomnianej Mowie.
-
Imago malevolentiae -fiat!
Łomotanie ucichło. „Przestali... ale to nie wystarczy. Muszę zrobić coś, co utrzyma ich z dala od nas"
-
pomyślał Randal i wypowiedział kolejne zaklęcie. Po chwili poczuł, że czar wypełnia się mocą. W
ciągu kilku sekund kamienne schody przed wejściem do sali biesiadnej rozgrzały się i zaczęły świecić
czerwoną pulsującą poświatą. Randal tego nie widział, ale słyszał
130
0 W
efekty swojego działania - wrzaski bólu przemieszane z przekleństwami i tupotem uciekających żołnierzy
Potem zapadła przeciągająca się, nienaturalna cisza. Powietrze zdawało się gęstnieć od magii - czuli to
wszyscy. Giermkowie i żołnierze za rzędem tarcz wymieniali się niespokojnymi spojrzeniami. Baron Ektor
i Sir Iohan, stojący przy końcach szpaleru, marszczyli brwi, nie wiedząc, co teraz począć. Randal złapał się
za głowę. Świadomość obecności magicznej mocy, potężniejącej nieubłaganie z sekundy na sekundę,
przytłaczała go i sprawiała niemal fizyczny ból.
Nagle Varnart uderzył i jeszcze raz kamienie zamku Doun skruszyły się w powodzi błękitnobiałego
światła. Cała frontowa ściana runęła w tumanie kurzu i granitowych okruchów. W tej samej chwili do
wnętrza sali wpadł rój strzał, płonących zielonym blaskiem. Jedna z nich świsnęła Randalowi tuż obok
ucha. Inna utkwiła w gardle Sir Iohana. Rycerz złapał się za szyję i charcząc runął na posadzkę.
-
Zachować spokój! - krzyczał Ektor do przerażonych żołnierzy. - Spokojnie! Hej, czarodzieju! -
zawołał, napotkawszy wzrok Randala. - Zabierz księżniczkę do wieży i zarygluj drzwi. Spróbujemy
zatrzymać ich na dole tak długo, jak się da.
Randal nie odpowiedział, tylko od razu puścił się biegiem na tyły sali. Szpaler tarcz rozstąpił się, dając mu
wolną drogę i natychmiast zwarł z powrotem. Lys i Diamante już na niego czekały.
-
Prowadź - powiedziała księżniczka.
-
Za mną - rzucił i pobiegł w stronę drzwi wiodących do spiralnych schodów wieży.
131 JL
* A
Gdy wszyscy troje znaleźli się za progiem, Randal zamknął drzwi i zabezpieczył je magiczną blokadą. „To
na nic wobec magii Yarnarta albo choćby odpowiednio ciężkiego tarana, ale może przynajmniej zyskamy
trochę czasu - pomyślał. - Zapewne będziemy go potrzebować".
W połowie schodów natknęli się na zbiegającego w dół Waltera. Rycerz miał zakrwawioną zbroję i kaftan.
Krew spływała też po klindze miecza, a tarcza, którą niósł na lewym przedramieniu, miała powyginaną i
poszczerbioną obręcz. Jego twarz pokrywał pot wymieszany z kurzem.
-
A wy dokąd się wybieracie? - zapytał chrapliwym głosem. - Wróg jest już na murach. Ojciec kazał
mi znaleźć księżniczkę i wyprowadzić ją przez boczną furtę.
Randal potrząsnął głową.
-
Nic z tego - oświadczył. - Droga jest odcięta. De la Corre zajął też dziedziniec i salę biesiadną.
Ramiona Waltera nagle obwisły.
-
Zatem wszystko na nic - powiedział cicho, z nutą skargi. - Nie chciałem opuszczać walczących na
murach, ale ojciec mi kazał. A teraz...
Księżniczka wyciągnęła dłoń i delikatnie dotknęła jego nadgarstka.
-
Nie rozpaczaj, rycerzu - powiedziała łagodnie, po czym zwróciła się do Randala: - Mamy przejście
w komnacie lady Elene. Kosztowałeś owoców Krainy Elfów i widzisz więcej niż większość śmiertelników.
Czy twój wzrok jest na tyle ostry, byś mógł znaleźć portal i uczynić go drogą ucieczki?
-
Nie wzroku potrzebuję - odparł Randal - ale umiejętności przekształcenia czaru mistrza magii w
taki, który będzie służył mnie.
-
Musisz spróbować, Randy - powiedział Walter błagalnym tonem. - Nie ma już innej drogi
ucieczki... Poza tym obiecałem ojcu...
Randal uświadomił sobie nagle, że w tej chwili jego wuj mógł już być martwy. Lord Alyen nie odesłałby
syna, gdyby istniał choćby cień nadziei na utrzymanie zamku - Walter z pewnością o tym wiedział.
Czarodziej spojrzał na kuzyna ze zrozumieniem w oczach. „Walter chce wypełnić ostatnią wolę ojca -
pomyślał -nic innego nie zmusiłoby go do opuszczenia murów".
-
Dobrze - powiedział do Diamante. - Spróbujemy uciec przez portal Varnarta.
Wszyscy czworo wbiegli po schodach do drzwi pracowni lady Elene. Odgłosy walki dobiegały ich teraz ze
wszystkich stron, przedzierając się nawet przez grube kamienne mury. „Przynajmniej wciąż walczą
-pomyślał z goryczą Randal. - Doun nie jest tak łatwe do zdobycia, jak sądzili de la Corre i Varnart".
Czarodziej otworzył drzwi komnaty i spostrzegł, że jej wnętrze rozjaśnia pełgające czerwono żółte
światło, wpadające do środka przez wysokie okna. Na początku pomyślał, że to jakiś nowy straszliwy czar
Varnarta, ale szybko zdał sobie sprawę, że patrzy na płomienie, pląsające pomarańczowymi językami na
tle czarnego pełnego postrzępionych chmur nieba. To płonął drewniany pomost prowadzący na mury.
-
Wszyscy pozostali wycofali się do wieży wartowniczej - wyjaśnił Walter. - Podpalili za sobą
pomost.
133 i
* A
-
Nie wzroku potrzebuję - odparł Randal - ale umiejętności przekształcenia czaru mistrza magii w
taki, który będzie służył mnie.
-
Musisz spróbować, Randy - powiedział Walter błagalnym tonem. - Nie ma już innej drogi
ucieczki... Poza tym obiecałem ojcu...
Randal uświadomił sobie nagle, że w tej chwili jego wuj mógł już być martwy. Lord Alyen nie odesłałby
syna, gdyby istniał choćby cień nadziei na utrzymanie zamku - Walter z pewnością o tym wiedział.
Czarodziej spojrzał na kuzyna ze zrozumieniem w oczach. „Walter chce wypełnić ostatnią wolę ojca -
pomyślał -nic innego nie zmusiłoby go do opuszczenia murów".
-
Dobrze - powiedział do Diamante. - Spróbujemy uciec przez portal Varnarta.
Wszyscy czworo wbiegli po schodach do drzwi pracowni lady Elene. Odgłosy walki dobiegały ich teraz ze
wszystkich stron, przedzierając się nawet przez grube kamienne mury. „Przynajmniej wciąż walczą
-pomyślał z goryczą Randal. - Doun nie jest tak łatwe do zdobycia, jak sądzili de la Corre i Varnart".
Czarodziej otworzył drzwi komnaty i spostrzegł, że jej wnętrze rozjaśnia pełgające czerwono żółte
światło, wpadające do środka przez wysokie okna. Na początku pomyślał, że to jakiś nowy straszliwy czar
Varnarta, ale szybko zdał sobie sprawę, że patrzy na płomienie, pląsające pomarańczowymi językami na
tle czarnego pełnego postrzępionych chmur nieba. To płonął drewniany pomost prowadzący na mury.
-
Wszyscy pozostali wycofali się do wieży wartowniczej - wyjaśnił Walter. - Podpalili za sobą
pomost.
133 i
* A
Rycerz był blady i mocno zaciskał usta. Randal nie dziwił się jego wzburzeniu. Po zdobyciu przez wroga
sali biesiadnej obrońcy na szczycie wieży zostaną zaatakowani zarówno od frontu, jak i z dołu.
„Wyprowadzę stąd księżniczkę i Lys, jeśli zdołam -obiecał sobie czarodziej - a potem wrócę i... no tak,
wrócę i co? Poproszę Hugona de la Corre, by wstrzymał szturm? Myśl, Randal, myśl! Zresztą, będę się
martwił później. Najpierw muszę przerobić portal Varnarta". Wypowiedział zaklęcie magicznego
rezonansu i na nowo wyostrzony wzrok pozwolił mu dostrzec nikły zarys magicznego kręgu na środku
podłogi. „Nie mogę tak po prostu otworzyć portalu - pomyślał Randal - bo znów wylądujemy w pułapce
Varnarta. Muszę poprawić krąg, opatrując go stosownymi symbolami". Szybko rozejrzał się po
rozświetlonej upiornym blaskiem komnacie. „Ciotka Elene zawsze używała kredy do rysowania
wykrojów. Może znajdę ją w koszyku". Wziął bryłkę kredy i zaczął obrysowywać nią kontur kręgu na
podłodze.
- Spróbujemy dostać się do Tarnsbergu - powiedział, nie przerywając pracy. - To najbezpieczniejsze
miejsce, jakie znam, i jedyne, gdzie możemy znaleźć pomoc.
Nakreślił ostatni z magicznych symboli na zewnątrz kręgu i wstąpił do jego wnętrza, zachęcając gestem
pozostałych, by uczynili to samo. Lys i Diamante dołączyły do niego bez wahania, Walter ze skrywaną
niechęcią. Randal zaczął recytować zaklęcia otwierające magiczne przejście.
134
Tak jak poprzednio, bez materialnego klucza budowanie czaru przychodziło mu z trudem. Tym razem
jednak znał szczególny charakter mocy Varnar-ta, dzięki czemu mógł szybciej rozgryzać zawiłości jego
sposobu łączenia zaklęć. Największą trudność sprawiło mu wplatanie w strukturę jego magii własnych
zamiarów. By oderwać ponadczasowy korytarz od pierwotnego miejsca przeznaczenia i umocować jego
drugi koniec w Tarnsbergu, musiał nadbudować nad portalem Varnarta własny czar pomocniczy.
Wreszcie poczuł, że czar wypełnia się mocą, zaczerpniętą z jego własnych zasobów. Charakter i cel magii
Varnarta zaczęły się zmieniać.
- Aperite portae! - zawołał Randal w Zapomnianej Mowie i portal otworzył się.
„Udało się! - pomyślał z ulgą, kiedy ściany komnaty poszarzały i zaczęły rozmazywać się niczym
roztopiony wosk. - To działa!".
I wtedy, bez żadnego ostrzeżenia, magia Varnarta spadła nań całą swą przytłaczającą potęgą, tak jak
wówczas, gdy w tej samej komnacie próbował odczytać przyszłość. Randal desperacko walczył o
zachowanie kontroli nad czarem. Wszystko było lepsze od pozwolenia, by portal zaniósł ich prosto w ręce
złego czarodzieja. Magiczne moce wiły się i wirowały wokół kręgu jak białe języki błyskawic. Varnart
nacierał ostro, ale rozpacz dodawała Randalowi sił.
Nagle kontakt z Varnartem urwał się. Randal ujrzał, że ściany, podłoga i sufit komnaty coraz bardziej
oddalają się od niego, aż wreszcie portal zamknął się
135 JL
* A
za nim ostatecznie. W następnej chwili uderzył stopami o twardy grunt.
Czarodziej potoczył wzrokiem dookoła, spodziewając się, że ujrzy wąskie uliczki Tarnsbergu. Ale uliczek
nie było. Czwórka przyjaciół stała w dziwnym miejscu, gdzie nisko wiszące chmury jaśniały złowrogim
czerwonym blaskiem nad lasem pełnym starych drzew o grubych pniach i rozłożystych konarach. W
koronach drzew szumiał wiatr, ale na dół nie docierał nawet najsłabszy podmuch. Tuż przy ziemi unosiła
się rzadka mgiełka o intensywnej cierpkiej woni.
Randal zakaszlał, a jego oczy napełniły się łzami. Zacisnął mocno powieki, a gdy znów je rozchylił,
dostrzegł przed sobą przedziwne poskręcane drzewo, rosnące z dala od innych i obwieszone liśćmi trzech
różnych rodzajów. Tknięty nagłym przeczuciem, podszedł bliżej i zrozumiał, że w istocie ma przed sobą
trzy drzewa: dąb, jarzębina i jesion wykiełkowały w jednym miejscu i rosły razem, by z biegiem lat spleść
się w jeden pień. Jesion szpeciły blizny po uderzeniach siekiery, stare i całkowicie zarośnięte korą. „Byłem
tu już kiedyś - uświadomił sobie Randal. -byłem tu i pamiętam to...". Nagle, między jednym oddechem a
drugim, do jego świadomości dotarła straszliwa prawda o tym, co zrobił im Varnart. Pod czarodziejem
ugięły się nogi; przerażenie odjęło mu mowę. „Są rzeczy gorsze niż śmierć, a ja właśnie natrafiłem na
jedną z nich" - pomyślał tylko.
- To nie jest Tarnsberg - zauważyła Lys. Jej trzeźwy głos pomógł Randalowi oddalić od siebie ponure
myśli.
136
Walter prychnął krótkim nerwowym śmiechem.
-
Co prawda nigdy tam nie byłem - oznajmił - ale gdy patrzę na to miejsce, coś podpowiada mi, że
masz rację.
Randal z wysiłkiem oderwał wzrok od potrójnego drzewa i odwrócił się, natrafiając na zalęknione
spojrzenia swoich towarzyszy. Tylko Diamante spoglądała nań ze zwykłą mieszanką spokoju i smutku.
-
Nie jesteśmy nawet w Breslandii - oświadczył czarodziej. - Varnart zauważył, że otwieram portal,
i zdołał go przeformować.
-
Powiedz im całą prawdę - zażądała księżniczka. -Znaleźliśmy się poza światem śmiertelników.
Randal przygryzł wargę.
-
Tak. Varnart wysłał nas do świata demonów -przyznał, wbijając wzrok w ziemię. - Przykro mi,
Walter. Mój sen o porażce jednak się ziścił. Chciałem przenieść was w bezpieczne miejsce, a zamiast tego
naraziłem was na jeszcze większe niebezpieczeństwo.
-
Czy można się stąd jakoś wydostać? - zapytała Lys lekko drżącym głosem.
Randal uniósł głowę.
-
Jest pewien sposób - powiedział do pieśniarki. -Niebezpieczny, ale to nasza jedyna nadzieja. Daj
mi swój nóż.
Lys zmarszczyła brwi.
-
Po co?
-
Muszę nakreślić znaki. Daj mi nóż i wszyscy stójcie spokojnie. Cokolwiek się stanie, nie
wychodźcie z kręgu.
137 L
* A «
Walter zmierzył kuzyna podejrzliwym spojrzeniem.
-
Powiedziałeś, że mistrz Crannach postawił barierę między tym miejscem a Breslandią.
-
Bo tak było - odparł czarodziej. - Tyle że Crannach wzniósł barierę zatrzymującą demony, a nie
śmiertelników. Dlatego jest szansa, że uda mi się ją przeniknąć i stworzyć połączenie z naszym światem.
Nie wiem tylko, czy zdołam...
Uwagę Randala przykuł ruch między drzewami. Wśród roztańczonych cieni płynął niewyraźny kształt.
-
Obserwują nas demony - powiedział cicho i wyciągnął rękę do pieśniarki. - Proszę, Lys, nóż.
Muszę uaktywnić krąg.
Dziewczyna bez słowa podała mu swój nóż do chleba. Randal natychmiast zabrał się do kreślenia pary
magicznych kręgów, najbardziej skomplikowanych, jakie kiedykolwiek musiał stworzyć. Ściskając nóż w
przeciętej blizną dłoni, najpierw narysował krąg tak mały, że wewnątrz z trudem mogła się zmieścić jedna
osoba. Ten pozostał pusty - była to pułapka, w którą zamierzał złapać Varnarta. Następnie nakreślił
drugie koło, obejmując nim zarówno to pierwsze, jak i skrawek ziemi, na którym czekali jego towarzysze,
i tworząc barierę, mającą ochronić ich przed demonami.
W lesie pojawiło się więcej niepokojących kształtów. Były coraz bliżej.
Randal starannie wypisał zaklęcia i wyrysował magiczne symbole wokół większego kręgu. Mniejszy
i 138
A*
otoczył wcześniej tylko znakami czterech stron świata. Wreszcie wypowiedział zaklęcie i zewnętrzny krąg
zabłysł błękitną poświatą. Teraz czarodziej stał wraz z przyjaciółmi wewnątrz pierścienia ochronnego, ale
na zewnątrz pułapki.
-
Trzymajmy się blisko siebie - powiedział. - Var-nart popełnił błąd, tworząc więź między sobą a
mną, by przeniknąć przez krąg chroniący Doun. Spróbuję wykorzystać tę więź, by ściągnąć go tutaj i
zmusić go do stworzenia jeszcze jednego przejścia między światami. Kiedy to uczyni, droga do domu
stanie przed nami otworem.
Randal przerwał i popatrzył na pozostałych.
-
Zniewolenie mistrza magii wymaga użycia najpotężniejszych czarów - podjął po chwili - mocy,
jaką może dać tylko krew czarodzieja. Dlatego cokolwiek się stanie, nie wolno wam przełamać kręgu. Jeśli
demony wedrą się tu i skosztują krwi czarodzieja, nawet bariery mistrza Crannacha mogą nie
powstrzymać ich od wdarcia się do naszego świata.
Pieśniarka, rycerz i księżniczka stali w milczeniu wewnątrz kręgu w cieniu gałęzi potrójnego drzewa.
Randal odwrócił się od nich, by skoncentrować się na gromadzeniu magicznej mocy - i całej swej odwagi
-potrzebnej do uruchomienia czaru. Nagle uniósł nóż i gwałtownym ruchem przesunął ostrze po
wewnętrznej stronie lewej dłoni.
Na białej skórze dłoni wykwitła krwawa pręga. Gdy na ziemię spadły pierwsze czerwone krople, w lesie
rozległy się szelesty i wokół kręgu zaczęły gromadzić się demony. Wysokie, smukłe, nieludzko
139
piękne, o jasnej lekko opalizującej skórze, napierały na magiczną barierę, obnażając swoje długie i cienkie
kły.
-
Czarodzieju... - powiedział, a raczej szepnął jeden z nich. Nawet jego głos był piękny; przypominał
szelest szklanych dzwoneczków. - Mały czarodzieju... czy pamiętasz mnie?
Otwarta rana na dłoni Randala piekła i pulsowała, wydzielając strużkę krwi. Poniżej utworzyła się mała
ciemna kałuża. Czarodziej spojrzał śmiało poza granicę, wyznaczoną przez zewnętrzny krąg - bariera była
wystarczająco mocna, by powstrzymać demony. Upewnił się co do tego już wcześniej.
-
Pamiętam cię - odrzekł. - Nazywasz się Eram. Przed laty pokonałem cię w pustelni mistrza
Balpesha.
Demon zaniósł się cichym melodyjnym śmiechem.
-
Niewiele brakowało, a dostałbym wówczas ciebie i twoją krew.
Randal odwrócił się od demonów. „Jeśli następny czar zadziała, nie będę musiał dłużej się nimi martwić"
- pomyślał, pochylając się nad kałużą krwi. Raz po raz zanurzając palec w ciepłym płynie, jął kreślić nim
symbole wokół mniejszego kręgu. Kiedy skończył, wyprostował się i zaczerpnąwszy potężny haust
powietrza zaczął nucić zaklęcia.
Wkrótce na czoło wystąpiły mu krople potu. Zadanie okazało się daleko trudniejsze niż wszystkie, jakich
podejmował się do tej pory. Mimo to udawało mu się. Czuł, że więź łącząca go z Varnartem stopniowo
poddaje się jego woli, i choć wiedział, co musi się stać później, cieszył się pięknem doskonale skonstruują
140 A*
owanego czaru, śpiewającego w jego krwi niczym nieziemska muzyka.
Nareszcie wymówił ostatnie zaklęcie i w tejże chwili znaki, jakie nakreślił wokół mniejszego kręgu,
zapłonęły pomarańczowym ogniem. Portal otworzył się, a wewnątrz kręgu pojawił się mistrz Varnart.
Wyraz zdumienia na jego twarzy wkrótce ustąpił miejsca złemu uśmiechowi.
Demony naparły mocniej na barierę zewnętrznego kręgu, drapiąc powietrze długimi szponami,
osadzonymi na smukłych i pięknych palcach. Las napełnił się odgłosami przypominającymi tryl szklanych
dzwonków, pomieszany z dźwiękiem pękających kryształowych naczyń.
-
Nie ruszaj się! - rozkazał Randal, zwracając się do Varnarta. - Moi przyjaciele i ja zamierzamy
skorzystać z twojego portalu.
-
Głupcze! - zawołał mistrz. - Sądzisz, że ściągając mnie tutaj wbrew mej woli, cokolwiek
osiągnąłeś? Zostałem wezwany, ale nie skrępowany i jeśli mamy walczyć tutaj, to niech tak się stanie.
Jestem gotów!
Randal poczuł lęk. „Czar zadziałał - pomyślał - ale jeśli magia opieczętowana krwią nie jest wystarczająco
silna, by powstrzymać Varnarta, to jakże mam go pokonać?".
Spoza zewnętrznego kręgu dobiegł go śmiech Erama.
-
Walczcie, śmiertelnicy - zachęcał demon. - Zamiast zadowolić się jednym czarodziejem, będę
spijał krew dwóch.
* * * * * * *.,; -
* * • V * *
Rozdział X
J
Zamknięty kt%
- Milcz! - krzyknął Varnart do demona. - Tobą zajmę się w stosownym czasie.
Mistrz odwrócił twarz do Randala.
-
Najpierw jednak zabiję ciebie. Wszedłeś mi w drogę o jeden raz za dużo i zamierzam dopilnować,
by to się więcej nie powtórzyło.
-
Nie odważysz się przełamać kręgu - powiedział Randal.
„A ja nie odważę się użyć magicznej tarczy - dodał w duchu - chyba że nie będę miał innego wyjścia.
Var-nart skruszy ją, tak jak skruszył mury Doun. Muszę zaczekać na jego ruch".
-
To prawda - przyznał Varnart ze złowieszczym uśmiechem. - Nie mogę uczynić niczego, co
przełamałoby krąg... Nie mogę i nie muszę.
Mistrz uniósł rękę i Randal poczuł, że olbrzymia niewidzialna dłoń z wolna zaciska się wokół jego żeber.
Chciał przywołać magiczną tarczę, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Desperacko walczył o każdy
oddech.
142
Yarnart uważnie mu się przyglądał.
-
Kłopot z młodymi wędrownymi czarodziejami -zaczął swobodnym, gawędziarskim tonem -
polega na tym, że nie wiedzą wszystkiego, ale nader często o tym zapominają. Magiczna więź, jaka mnie
tu sprowadziła, wciąż nas łączy, mój drogi. Magia płynie w obie strony.
Randal padł na kolana. Przed oczami wirowały mu czerwone plamy. Demony zawyły z zachwytu, wiedząc,
że w miarę jak ubywa mu sił, słabnie także bariera magicznego kręgu. Młody czarodziej nie mógł już
oddychać ani krzyczeć z bólu. Słyszał trzeszczenie swoich żeber i wiedział, że za chwilę pękną, przebijając
mu płuca i kładąc kres jego krótkiemu życiu.
„To koniec. Zginiemy wśród demonów, a Breslan-dia wpadnie w ręce samozwańczego króla. Mój sen
pokazał mi prawdę - zawiodłem wszystkich..." - pomyślał Randal resztką gasnącej świadomości.
Nagle przez mgłę zasnuwającą mu oczy ujrzał smukłą sylwetkę Lys, zrywającą się do przodu, by całym
ciężarem swego kruchego ciała zatopić oszczep w boku Yarnarta.
-
Kłopot z mistrzami magii polega na tym, że lekceważą innych ludzi - wysyczała dziewczyna,
gniewnym ruchem wyrywając oszczep z ciała czarodzieja. -Walter, pomóż mi!
Rycerz nie potrzebował zachęty. Lys jeszcze nie skończyła mówić, gdy jego miecz ze świstem spadł na
głowę mistrza. Varnart runął na ziemię nie wydawszy jęku. Lecz nawet jego śmierć nie mogła sprawić, by
Randal znów zaczął oddychać.
144
Młodemu czarodziejowi zdało się, że niebo nad nim pociemniało. Nie czuł już nic, choć był świadom tego,
że leży na ziemi i że ochronna bariera znikła, pozbawiona dopływu magicznej mocy. Wysoko w górze
pojawił się demon z błyszczącymi złowrogo kłami, spływający w dół na pięknych muślinowych skrzydłach.
Nagle czyjeś silne dłonie chwyciły Randala pod ramiona i odciągnęły pod pień potrójnego drzewa. Ciepłe i
wilgotne wargi dotknęły jego ust; czarodziej poczuł, że jego obolałe płuca wypełniają się powietrzem.
Otworzył oczy, a gdy wyostrzył mu się wzrok, ujrzał klęczącą obok niego Lys. Dziewczyna wzięła głęboki
wdech i wtłoczyła w gardło czarodzieja kolejną porcję powietrza.
Randal poczuł kłujący ból w piersiach. Zachłysnął się powietrzem, które bezwiednie wciągnął do płuc, a
po chwili jego oddech wrócił do zwykłego rytmu. Spróbował usiąść; Lys pomogła mu oprzeć się o pień
drzewa. O kilka kroków przed sobą ujrzał plecy Waltera, stojącego na straży z mieczem gotowym do
zadania ciosu. Diamante klęczała przy drzewie, delikatnie muskając palcami ślady nacięć na pniu jesionu.
Wraz z czuciem powracał ból. Stara blizna na prawej dłoni Randala piekła równie mocno, jak świeża rana
na lewej. Czarodziej wbił wzrok w ziemię, nie chcąc spojrzeć przyjaciołom w oczy.
-
Przepraszam was - wymamrotał. - Wygląda na to, że to koniec naszej przygody.
-
Jeszcze nie umarłeś - odparła Lys. - Nie poddawaj się.
145 i
* A
Randal spojrzał ponad przyjaciółką na miejsce, gdzie białe ciała demonów kotłowały się wściekle nad
bezwładnym truchłem Varnarta. Nad ruchliwym kłębowiskiem wzniósł się skrawek granatowego
aksamitu, który wirując w powietrzu opadł kilka kroków dalej.
-
To nie potrwa długo - powiedział Randal. - Teraz są zajęte, ale wkrótce przypomną sobie o nas.
Lys usiadła obok przyjaciela; lutnię położyła sobie na kolanach.
-
Możesz narysować jeszcze jeden krąg.
Randal potrząsnął głową.
-
Nie mogę. Nie mam dość siły. Poza tym - wskazał ręką demony, rozszarpujące ciało Varnarta -
teraz, kiedy posiliły się krwią czarodzieja, nie powstrzyma ich nawet najpotężniejsza magiczna bariera.
Lys spuściła głowę i dotknęła strun lutni, dobywając z niej akord tyleż smutny, co pełen nadziei. Tuż za nią
Diamante zdawała się przemawiać do drzewa, mamrocząc coś śpiewnie, ale zbyt cicho, by Randal mógł
rozpoznać słowa. Nagle przestała i w tym samym momencie rany na potrójnym pniu zaczęły zarastać
świeżą korą. Po chwili nie było po nich śladu. Randal zdał sobie sprawę, że nie czuje już pulsującego bólu
rąk. Zdumiony spojrzał na swoje dłonie. Świeża rana przestała krwawić i zasklepiła się, nie pozostawiając
najmniejszego śladu, prócz plamy zaschniętej krwi. Czarodziej przeniósł wzrok na prawą dłoń i oniemiał.
Stara blizna zniknęła, jakby jej tam nigdy nie było. Jeszcze nie wierząc własnym zmysłom, ostrożnie
zacisnął i rozwarł palce. Po raz pierwszy od blisko trzech lat jego dłoń poruszała się swobodnie.
146
„Magia elfów - pomyślał - powolna, ale pewna. Gdy-byż tylko księżniczka mogła w podobny sposób
uzdrowić Breslandię...".
Od oszalałego kłębowiska otaczającego ciało Var-narta oderwał się Eram. Książę demonów powoli zbliżył
się do drzewa. Walter zastąpił mu drogę i wysunął do przodu swój miecz.
-
Nie sądzisz chyba, że zdołasz nas powstrzymać -wysyczał demon. - Poddaj się, a umrzesz bez
bólu. Oddaj mi twoją krew.
-
Nie! - powiedział twardo rycerz. - Jeśli pragniesz naszej krwi, będziesz musiał o nią walczyć.
Eram roześmiał się.
-
Krew maga, królewska krew, krew wojownika i krew barda - biada ludzkim królestwom, biada
Krainie Elfów! Och... zaiste wspaniała czeka nas uczta.
Po tych słowach, ku wielkiemu zdumieniu Randala, Walter uśmiechnął się.
-
Krainie Elfów, powiadasz? Dzięki, demonie, za podpowiedz.
Pozostałe demony skończyły już swój makabryczny posiłek i zaczęły gromadzić się wokół potrójnego
drzewa. Walter spojrzał w górę, na krwawe niebo ich świata.
-
Królu elfów! - zawołał. - Przybywaj! Wzywam cię, byś wypełnił swe przyrzeczenie i spłacił należny
mi okup! Przybywaj, królu!
Po tych słowach demony rzuciły się do ataku. Walter walczył ze skupioną miną, a po każdym błyśnięciu
jego miecza jeden z napastników padał na ziemię. Na nic jednak jego wysiłki, skoro poszatkowane członki
ożywały i znów pełzły do walki. Jeden z demonów
147 i
* A
złapał brzeg tarczy rycerza i zaczął wciągać go w kłębowisko głodnych bestii. Lys z rozmachem zdzieliła
potwora lutnią, wyszarpnęła mu tarczę, po czym wraz z Diamante odciągnęły Waltera pod drzewo.
Tymczasem Randal zerwał się na równe nogi i cisnął między napastników magiczną błyskawicę. Jedna z
bestii roz-bryznęła się w smoliście czarną kałużę, a reszta zawyła i odstąpiła od drzewa, by po chwili
zaatakować znowu. Młody czarodziej wyczarował jeszcze jedną błyskawicę, a potem olbrzymią kulę
białego żaru. Dwa kolejne demony eksplodowały, a trzeciego Randal odrzucił w las magicznym ciosem.
Od chwili, gdy Diamante uzdrowiła drzewo, poczuł w sobie nowe siły i nowy zasób magicznej mocy.
Wiedział jednak, że nie starczy jej na długo. Każde zaklęcie poważnie uszczuplało ten zapas.
Spomiędzy drzew wyłaniało się coraz więcej demonów. „Niech się dzieje, co chce - pomyślał Randal. -Jeśli
przegramy, wszystko będzie stracone. Nie będę oszczędzał mocy". W następnej chwili z jego palców
trysnęły smugi tęczowego światła, którymi omiótł nacierające hordy, powalając na ziemię kilkadziesiąt
demonów naraz.
Nagle w oddali dał się słyszeć przeciągły zew rogu. Po chwili dołączył doń drugi podobny dźwięk, a potem
jeszcze jeden. Niskie buczenie niosło się po lesie, coraz głośniejsze i coraz bliższe. Diamante uniosła
głowę. Jej oczy błyszczały radością.
- Wojownicy Krainy Elfów! - zawołała.
Wtedy pomiędzy drzewami pojawili się jeźdźcy -cała armia elfów, z zielonymi proporcami łopoczący-
148
złapał brzeg tarczy rycerza i zaczął wciągać go w kłębowisko głodnych bestii. Lys z rozmachem zdzieliła
potwora lutnią, wyszarpnęła mu tarczę, po czym wraz z Diamante odciągnęły Waltera pod drzewo.
Tymczasem Randal zerwał się na równe nogi i cisnął między napastników magiczną błyskawicę. Jedna z
bestii roz-bryznęła się w smoliście czarną kałużę, a reszta zawyła i odstąpiła od drzewa, by po chwili
zaatakować znowu. Młody czarodziej wyczarował jeszcze jedną błyskawicę, a potem olbrzymią kulę
białego żaru. Dwa kolejne demony eksplodowały, a trzeciego Randal odrzucił w las magicznym ciosem.
Od chwili, gdy Diamante uzdrowiła drzewo, poczuł w sobie nowe siły i nowy zasób magicznej mocy.
Wiedział jednak, że nie starczy jej na długo. Każde zaklęcie poważnie uszczuplało ten zapas.
Spomiędzy drzew wyłaniało się coraz więcej demonów. „Niech się dzieje, co chce - pomyślał Randal. -Jeśli
przegramy, wszystko będzie stracone. Nie będę oszczędzał mocy". W następnej chwili z jego palców
trysnęły smugi tęczowego światła, którymi omiótł nacierające hordy, powalając na ziemię kilkadziesiąt
demonów naraz.
Nagle w oddali dał się słyszeć przeciągły zew rogu. Po chwili dołączył doń drugi podobny dźwięk, a potem
jeszcze jeden. Niskie buczenie niosło się po lesie, coraz głośniejsze i coraz bliższe. Diamante uniosła
głowę. Jej oczy błyszczały radością.
- Wojownicy Krainy Elfów! - zawołała.
Wtedy pomiędzy drzewami pojawili się jeźdźcy -cała armia elfów, z zielonymi proporcami łopoczący-
mi w szaleńczym pędzie, długimi mieczami, połyskującymi nad głowami wojowników i samym królem
elfów, pędzącym na jej czele. Demony wpadły w popłoch. Elfy zatapiały włócznie w ich pięknych ciałach i
bezlitośnie siekały je mieczami. Bestie, które padły, już się nie podnosiły.
Dotarłszy do polany, konnica nie zatrzymała się, ani nawet nie zwolniła. Jeźdźcy niczym wiatr przemykali
obok potrójnego drzewa, a kopyta ich rumaków rozbiły w pył kupkę białych kości, jaka pozostała w
miejscu, gdzie upadł mistrz Varnart. Eram stał przez chwilę na drodze Erlkinga, po czym umknął w las.
Reszta demonów rozpierzchła się na wszystkie strony.
Do potrójnego drzewa podjechał rudowłosy Ullin, prowadzący za wodze cztery osiodłane konie.
- Wsiadajcie - powiedział do nieco oszołomionego Randala i jego towarzyszy. - Nie macie za dużo czasu.
Bez słowa posłuchali polecenia. Zagrzmiały rogi i jeźdźcy zawrócili, by w zwartej gromadzie popędzić w
stronę, z której przybyli. Konie czwórki towarzyszy bez zachęty z ich strony popędziły tuż za rumakiem
Erlkinga.
Mknęli przez las coraz szybciej i szybciej, aż mijane drzewa przemieniły się w rozmazane w powietrzu
szare smugi. Wreszcie wypadli na płaską i pustą równinę. Słońce, niemal schowane za horyzontem,
malowało podstawy chmur krwistą czerwienią, podczas gdy ziemię spowijał ponury półmrok. Mimo to
Randal zdołał wypatrzyć daleko przed sobą niewielki spłachetek zieleni. Erlking wiódł swoją armię
właśnie
149 I
* A
w tamtą stronę. Plamka rosła z minuty na minutę, aż wreszcie Randal spostrzegł, że jest to wzgórze, na
którym wzniesiono zamek Doun - teraz w połowie obrócony w dymiące zgliszcza, ale wciąż kłujący
wrogów w oczy sztandarem Wielkiej Królowej, powiewającym na szczycie wieży strażniczej.
Przeskakując przez zwalone mury, jeźdźcy króla elfów wysypali się na dziedziniec, siejąc panikę wśród
żołnierzy, atakujących zamkniętą w wieży garstkę obrońców. Odsiecz nadeszła w samą porę. Armia
Hugona de la Corre rozpierzchła się, bo nikt i nic nie mogło dotrzymać pola nieziemskim wojownikom na
ich wspaniałych czarnych rumakach. Zatrąbiono na odwrót i wkrótce najeźdźcy znów znaleźli się za
murami Doun. Oddziały elfów zajęły pozycje wokół zamku.
Nagle koń Erlkinga wzniósł się w powietrze, a za nim rumaki Randala i jego przyjaciół. Wierzchowce
wylądowały na szczycie wieży, gdzie jeźdźcy zeskoczyli z siodeł. Randal ujrzał lorda Alyena i Sir
Palamo-na, stojących pod sztandarami Doun i królowej. Tuż obok przy murze siedział Madoc,
zakrwawiony, ale
Erlking wspiął się na blank i wzniósł zielony sztandar Krainy Elfów.
-
Słuchajcie mnie! - zawołał i w tejże chwili w zamku i za murami zapanowała całkowita cisza.
Król skinął ręką i do blanku podeszła Diamante. Randal pomógł jej wspiąć się na górę.
-
Oto wasza prawowita królowa! - podjął Erlking. Randal pomyślał, że ten gromki głos musi być
słyszal-
zywy.
150
ny nawet w najdalszym zakątku obozu najeźdźców. -Czy ktoś ośmieli się zaprzeczyć? Jeśli tak, niech się
pokaże!
Z wrogich szeregów wystąpił jeden mężczyzna. Powoli podszedł do jednej z drabin oblężniczych, wciąż
opartych o wieżę. Na jego tarczy i kaftanie widniał wizerunek czarnego kruka z rozpostartymi do lotu
skrzydłami, ten sam, jaki zdobił sztandary armii sa-mozwańczego króla. Randal wiedział, że jest to Hugo
de la Corre we własnej osobie.
Szczebel po szczeblu Hugo wspinał się po drabinie i nikt nie próbował go zatrzymać. Wkrótce dotarł do
szczytu wieży, gdzie stanął naprzeciw Diamante. Był od niej znacznie wyższy. Za księżniczką stał
przybrany ojciec, trzymając dłonie na jej ramionach.
Hugo dobył swój miecz i wzniósł go nad głową.
Jeszcze raz, tak samo jak w zamku króla elfów, Randal poczuł, że czas zwalnia, a potem staje w miejscu.
Gdy ponownie spojrzał na Hugona, z przerażeniem spostrzegł, że stoi za nim Eram, podobnie jak Erlking
za Diamante. „A więc to tak" - pomyślał i wyciągnął palec w stronę demona.
-
Eram! - zawołał. - Znam twoje imię! Odejdź! Opuść ten świat i pozwól ludziom dokonywać
własnych wyborów.
Demon spojrzał na młodego czarodzieja, uśmiechnął się i przecząco pokręcił głową. Randal wpadł we
wściekłość.
-
Dość! - krzyknął. - Zbyt wielu ludzi przelało krew dla twojej przyjemności! Odejdź z tego świata i
nie niepokój go więcej!
151 i
* A
-
Wśród mego ludu jestem księciem - rzeki Eram. - Nie przychodzę i nie odchodzę na życzenie byle
człowieczka.
-
Nie - powiedział Randal. - Rzeczywiście.
Jednocześnie zaczął recytować w myśli zaklęcia, jakich przedtem użył do stworzenia przejścia między
światami ludzi i demonów. Tym razem nie miał kręgu ani magicznych symboli, wiążących i kierunkujących
strumień mocy - musiał polegać wyłącznie na sile swojej woli. Wewnątrz własnego umysłu budował
magiczny portal, słowo po słowie, zaklęcie po zaklęciu. Wkrótce poczuł, że przejście nabiera kształtu tam,
gdzie chciał je umieścić - za plecami Erama.
-
Rzeczywiście, na ogół nie musisz słuchać poleceń zwykłych ludzi - powiedział do demona - ale
teraz...
Portal był gotowy. Randal przywołał do siebie jeszcze więcej mocy, zaklął ją w postaci błyskawicy i
podtrzymał w gotowości.
-
... Ale teraz posłuchasz mnie. Aperite portae! -zawołał nagle. - Ruat fulmen!
Piorun błysnął tuż po otwarciu portalu. Zygzak białego światła uderzył Erama w pierś, wyrzucając go w
powietrze. Demon koziołkując wpadł do otwartego portalu, gdzie wydając z siebie przeciągły krzyk zmalał
do rozmiarów muchy i znikł. Portal zamknął się, a czas znów ruszył z miejsca.
Hugo, który wciąż stał przed Diamante ze wzniesionym mieczem, nagle uklęknął i pochyliwszy głowę
obrócił broń rękojeścią do przodu i wyciągnął ku księżniczce.
152
-
Poddaję się twej woli - powiedział uroczyście. -Uczyń ze mną, co zechcesz.
Diamante ujęła miecz, przez chwilę ważyła go w dłoni, po czym zwróciła rycerzowi.
-
Wstań, Hugo - poleciła. - Zbierz swoich ludzi i odejdźcie w pokoju.
Księżniczka odwróciła się.
-
Od dziś Breslartdia będzie krajem życia, a nie śmierci! - zawołała tak, by słyszeli ją wszyscy w
zamku i za murami. - Nie będzie już rozlewu krwi!
Gdy skończyła, wciąż spowitą dymem wieżę oświetlił ostatni błysk zachodzącego słońca. Przez wzgórza
przetoczył się zew rogu. Erlking dosiadł swojego rumaka i cała armia elfów jak na komendę uniosła się w
powietrze. Jeźdźcy wznosili się coraz wyżej, niczym stado odlatujących na południe ptaków. Potem znikli.
W dniu letniego przesilenia ciemności nadciągnęły późno, po długich godzinach purpurowego wieczoru.
W czasie uczty koronacyjnej w zamku Doun pochodnie płonęły jeszcze dłużej. Długa i wysoka sala
biesiadna była zatłoczona tak samo, jak w dniu powrotu Randala. Tym razem jednak jadła i napitku było
w bród, a głosy biesiadników wyrażały jedynie radosne uczucia.
Diamante zasiadała na honorowym miejscu. Obok niej zajęli miejsca najznaczniejsi lordowie królestwa
-wśród nich lord Alyen, Hugo de la Corre i baron Ek-tor z Wirrell. Podczas walk w biesiadnej baron
odniósł mnóstwo ran, ale w chwili, gdy elfy przybyły z odsie-
153 t
* A
czą, on wraz z garstką giermków i żołnierzy wciąż dzielnie bronili wejścia do wieży.
Za stołami zasiadło tylu znacznych gości, że Ran-dalowi i jego przyjaciołom przypadły odległe miejsca w
rogu sali przy stole na wpół skrytym w cieniu. Stamtąd, w przeciwieństwie do Diamante, młody czarodziej
mógł przyglądać się zabawie i posilać się we względnym spokoju. Tymczasem księżniczka musiała
przyjmować podarunki, życzenia i petycje, a także przysięgi wierności od drobnej szlachty, której nie
dano sposobności złożenia hołdu podczas koronacji na Polu Królów.
Randal siedział pomiędzy Lys i Walterem, a po drugiej stronie stołu zasiadł Madoc Obieżyświat i mistrz
Crannach. Nieopodal stał Sir Palamon, otoczony grupką młodych rycerzy, spoglądających nań z
mieszaniną szacunku, zazdrości i bojaźni.
-
Cóż, wygląda na to, że twoje przepowiednie sprawdziły się, mistrzu - zagadnął Madoca Walter.
-Kilka lat temu, gdy po raz pierwszy do nas zawitałeś, powiedziałeś Sir Palamonowi, że weźmie udział w
bitwie, która zapewni mu sławę do końca jego dni. Sądzę, że bardowie będą śpiewać o obronie Doun
znacznie dłużej.
Randalowi zdało się, że po drugiej stronie sali widzi mistrza Balpesha i mistrzynię Pullen. Był ciekaw, co tu
robią rektorzy Szkoły Czarodziejów. Spytał o to Madoca.
-
Pani Pullen bez wątpienia przybyła, by złożyć nowej królowej hołd w imieniu Tarnsbergu i Szkoły
Czarodziejów - odrzekł Madoc, bawiąc się kawałkiem
i 154
A *
chleba. - Mistrz Balpesh zapewne też pragnie zaoferować Diamante swoją przyjaźń.
Madoc był wciąż bardzo blady. Stracił bardzo dużo krwi, ale wciąż żył, czego nie dało się powiedzieć o
wielu innych, trafionych magicznymi strzałami. Sir Iohana i jego ludzi pochowano następnego dnia po
bitwie.
„Doun już nigdy nie będzie takie samo - pomyślał Randal. - Odbudowano mury i zmyto krew z kamieni,
ale w ten sposób nie da się cofnąć czasu". Czarodziej westchnął. „Ciekawe, co zdarzyłoby się tak czy
owak, a ile zniszczenia przyniosłem ja sam przez swoje błędy" .
-
Co się stało, chłopcze? - spytał Madoc. - Wyglądasz, jakbyś brał udział w pogrzebie, a nie w
koronacji.
-
Przepraszam - Randalowi naprawdę było przykro - ale zginęło tylu ludzi, których znałem... Nie
wiem nawet, jak to się stało, że ty jeszcze żyjesz.
Mistrz Crannach zerknął na Madoca i uśmiechnął się.
-
Magia śmiertelników nie zawsze działa na tych, którzy są śmiertelnikami tylko w połowie. Może o
tym nie słyszałeś, ale kobiety z północnych plemion czasem biorą za mężów jeźdźców z armii Erlkinga.
„A więc Madoc jest półelfem" - pomyślał Randal. Podejrzewał, że powinien być zaskoczony, ale w tejże
chwili powróciło doń pewne wspomnienie. Przed laty, gdy wędrował wraz z Madokiem, by rozpocząć
naukę w Tarnsbergu, mistrz opowiedział mu o swoim spotkaniu z człowiekiem, który dużo później miał
spłodzić księżniczkę Diamante. „A więc jesteś synem
155
Wielkiego Króla - miał powiedzieć wówczas Madoc -a moim ojcem jest stryjeczny brat króla elfów".
Randal spojrzał na mistrza z północy. „Myślałem, że wtedy żartował, ale czarodziej taki jak on nie
skłamałby nawet w żartach".
-
To rozumiem - odezwał się Walter. - Nie pojmuję jednak czegoś innego: skoro Erlking mógł
przybyć nam na pomoc do świata demonów, to dlaczego po prostu nie przybył do Breslandii wiele lat
temu i sam nie osadził księżniczki na tronie?
-
Erlking jest potężny - odparł Madoc - i jest absolutnym władcą w swoim własnym świecie, ale
mimo posiadania wielkiej mocy nie może opuścić Krainy Elfów, chyba że ktoś, tak jak ty, wezwie go do
wypełnienia złożonej przysięgi. Choć chaos w Breslandii powoli niszczył legendarny świat, Erlking nie
mógł nic na to poradzić, dopóki Randal nie sprowadził ciebie i Lys do jego królestwa. Dopiero dzięki wam
zyskał możność działania i uzdrowienia obu światów za jednym zamachem.
Walter milczał, najwyraźniej usatysfakcjonowany odpowiedzią. Tymczasem w sali biesiadnej pojawił się
nowy gość. Randal wytrzeszczył oczy ze zdumienia -był to mistrz Petrucio, czarodziej z miasta Peda,
leżącego na południu daleko od Breslandii i jej kłopotów. Petrucio rozejrzał się wokół i ujrzawszy Randala
i jego przyjaciół, szybkim krokiem podszedł do ich stołu.
-
Randal, Crannach, Madoc, jakże miło widzieć was razem - powiedział wesoło. - Czy się
spóźniłem?
-
Na wieczerzę owszem - odparł Madoc - ale sądzę, że znajdą się jeszcze jakieś resztki.
JL 156
-
Mistrzu Petrucio - ożywił się Randal. - Myślałem, że służysz księciu Vespianowi. Chyba nie
przybyłeś, by złożyć hołd księżniczce?
-
Przynoszę wiadomość dla jej wysokości - odrzekł Petrucio, po czym uśmiechnął się do Madoca i
Crannacha. - Wszystko jak za dawnych czasów, co?
-
Mistrz Petrucio, Crannach i ja dzieliliśmy pokój w Szkole Czarodziejów, w czasach gdy
zaczynaliśmy naukę - wyjaśnił Madoc w odpowiedzi na zdziwioną minę Randala. - Wszystkich
cudzoziemców wrzucali do jednego koszyka. Mistrz Varnart był wówczas jednym z młodych nauczycieli i z
upodobaniem uprzykrzał nam życie.
Randal nie zdążył zarzucić mistrzów pytaniami, bo w tejże chwili przez gwar rozmów przedarł się donośny
głos herolda.
-
Niech Sir Walter z Doun, Randal z Doun i panna Lys z Okcytanii stawią się przed jej wysokością
królową Breslandii!
W sali biesiadnej zapanowała cisza. Randal wstał i zaczął przeciskać się między rzędami stołów, wiedząc,
że Walter i Lys podążają tuż za nim. Wreszcie stanął na niedużym skrawku wolnej przestrzeni przed
stołem, za którym na wielkim tronie zasiadała Diamante. Tam wszyscy troje przyklęknęli i pochylili głowy,
czekając na słowo królowej.
-
Sir Walterze... - zaczęła Diamante. - Dlaczegóż to nie przysiągłeś wierności koronie?
-
Mój ojciec złożył ci hołd, wasza wysokość - odrzekł Walter. - Ja, i wszyscy w Doun, związani
jesteśmy jego słowem.
157 JL
* A
-
Mistrzu Petrucio - ożywił się Randal. - Myślałem, że służysz księciu Vespianowi. Chyba nie
przybyłeś, by złożyć hołd księżniczce?
-
Przynoszę wiadomość dla jej wysokości - odrzekł Petrucio, po czym uśmiechnął się do Madoca i
Crannacha. - Wszystko jak za dawnych czasów, co?
-
Mistrz Petrucio, Crannach i ja dzieliliśmy pokój w Szkole Czarodziejów, w czasach gdy
zaczynaliśmy naukę - wyjaśnił Madoc w odpowiedzi na zdziwioną minę Randala. - Wszystkich
cudzoziemców wrzucali do jednego koszyka. Mistrz Varnart był wówczas jednym z młodych nauczycieli i z
upodobaniem uprzykrzał nam życie.
Randal nie zdążył zarzucić mistrzów pytaniami, bo w tejże chwili przez gwar rozmów przedarł się donośny
głos herolda.
-
Niech Sir Walter z Doun, Randal z Doun i panna Lys z Okcytanii stawią się przed jej wysokością
królową Breslandii!
W sali biesiadnej zapanowała cisza. Randal wstał i zaczął przeciskać się między rzędami stołów, wiedząc,
że Walter i Lys podążają tuż za nim. Wreszcie stanął na niedużym skrawku wolnej przestrzeni przed
stołem, za którym na wielkim tronie zasiadała Diamante. Tam wszyscy troje przyklęknęli i pochylili głowy,
czekając na słowo królowej.
-
Sir Walterze... - zaczęła Diamante. - Dlaczegóż to nie przysiągłeś wierności koronie?
-
Mój ojciec złożył ci hołd, wasza wysokość - odrzekł Walter. - Ja, i wszyscy w Doun, związani
jesteśmy jego słowem.
157 i
* A
-
Uznaję twój hołd jako syna lorda Alyena - rzekła Diamante - ale królestwu potrzebny jest ktoś,
kto strzegłby jego granic i bronił pokoju. Czy przysięgniesz mi wierność jako Wielki Marszałek Breslandii?
Walter pochylił głowę jeszcze niżej. Był wstrząśnięty.
-
Nie jestem godzien, pani...
Królowa uśmiechnęła się.
-
Chcę, by ten urząd objął ktoś, kogo znam, a ko-muż miałabym zaufać, jeśli nie rycerzowi, który
walczył o moje życie w trzech światach, ryzykując dla mnie swoje własne życie? Pytam raz jeszcze - czy
przysięgasz mi wierność?
„No dalejże - irytował się w duchu Randal - na co czekasz? Jesteś tego wart bardziej niż ktokolwiek inny.
Jeśli urząd otrzyma jakiś wielmoża, inni zaczną kopać pod nim dołki".
Walter podniósł wzrok.
-
Wasza wysokość... przysięgam na honor.
-
Powstań, rycerzu - powiedziała Diamante. - Powierzam twej pieczy bezpieczeństwo moje i całego
królestwa. Ufam, że nigdy mnie nie zawiedziesz.
Walter wstał i zajął miejsce należne marszałkowi -u prawego boku królowej. Diamante przeniosła wzrok
na Lys.
-
Lys z Okcytanii, czy i ty przysięgniesz mi wier-
ności
- Wasza wysokość - Lys z trudem dobywała z siebie głos - jestem tylko pieśniarką, wędrowną aktorką i
akrobatką... a kiedyś byłam nawet złodziejką. Władcy nie chcą hołdów od takich jak ja.
Diamante roześmiała się.
-
Sam król elfów nazwał twój śpiew wartym każdej ceny. A ja powiadam, że dom królowej
powinien rozbrzmiewać muzyką. Czy przysięgniesz mi wierność i czy uczynisz Breslandię domem dla twej
sztuki?
-
Tak, wasza wysokość - głos Lys przeszedł niemal w szept.
-
Powstań zatem i zajmij miejsce w moim orszaku.
Lys wstała i usiadła w miejscu należnym bardom,
u stóp królewskiego tronu. Przed Diamante klęczał już tylko Randal.
Diamante milczała przez bardzo długi czas. Ciszy nie mącił najlżejszy nawet szelest. Wreszcie Randal
zebrał się na odwagę i przemówił:
-
Wasza wysokość, wiem, że nie złożyłem ci hołdu wierności. Uczyniłbym to z radością, lecz
niestety nie mogę. Wciąż jestem tylko wędrownym czarodziejem, zobowiązanym przemierzać świat w
poszukiwaniu wiedzy i doświadczenia. Moja przysięga byłaby próżna, skoro w każdej chwili magia może
upomnieć się o mnie.
-
Magia już upomniała się o ciebie, jak sądzę - odparła królowa i dała znak dłonią.
Z różnych zakątków sali wystąpili mistrzowie magii - pani Pullen, Madoc, Crannach, Petrucio, Balpesh -
wszyscy zebrali się wokół Randala.
-
Czy macie coś do powiedzenia? - spytała Diamante.
-
Owszem, wasza wysokość - powiedziała pani Pullen. - Mamy pewną sprawę do tego oto
młodzieńca, wędrownego czarodzieja.
-
Zatem czyńcie, co do was należy.
Mistrz Balpesh wystąpił z szeregu czarodziejów.
-
Obserwowaliśmy cię bardzo uważnie - powiedział do Randala - od twych wątpliwych początków,
przez trudną drogę, jaką pokonałeś, aż do dzisiejszego dnia.
-
Dlatego też - podjął mistrz Crannach - zanim opuściłem Tarnsberg, by przybyć tutaj, rektorzy
Szkoły Czarodziejów uznali, że powinieneś zostać nagrodzony, jeśli ty i my przeżyjemy bitwy, jakie miały
nadejść.
-
Książę Vespian Niezrównany, jedyny władca Pędy, przesyła pozdrowienia dla jej wysokości -
powiedział mistrz Petrucio. - Pragnie też z całego serca zaoferować tobie, pani, przyjaźń swoją i swojego
miasta
-
mistrz skłonił się i odwrócił twarzą do Randala. W rękach trzymał złożoną w kostkę tkaninę. - A
tobie książę Vespian przesyła to: dzieło rąk lady Blanche, którą niegdyś uratowałeś, za jedyną nagrodę
mając świadomość, że czynisz dobro.
Czarodziej z Okcytanii rozwinął materię i oczom Randala ukazała się toga - prawdziwa wspaniała toga
mistrza sztuk magicznych, wyposażona w szerokie rękawy, nieprawdopodobnie długi kaptur i ozdobiona
magicznymi symbolami, wyhaftowanymi srebrną nicią. Petrucio podsunął szatę Randalowi.
-
No dalejże. Wstań i włóż ją. Jest twoja.
Randal jeszcze nie do końca wierzył w swoje szczęście. Wzruszenie i zakłopotanie odebrało mu mowę.
Wstał i bezradnie spojrzał na Madoca.
-
Tak, chłopcze - powiedział czarodziej z północy.
-
Wiemy, że każdy wędrowiec powinien ukończyć na-
i 160
A*
ukę, stanąć do egzaminu mistrzowskiego, zaprezentować swoje dzieło i tak dalej. Skoro jednak na swej
drodze nie uczyniłeś nic, co zwykle czynią inni wędrowni czarodzieje, to po co zaczynać teraz? Nie każdy
wędrowiec potrafiłby przywołać do siebie czarodzieja klasy Varnarta wbrew jego woli i wygnać z naszego
świata księcia demonów. Nie zawaham się nazwać tego arcydziełem sztuki magicznej. Rektorzy zgadzają
się, że nowa królowa powinna mieć u swego boku mistrza czarodzieja i nikomu z nas nie przyszedł do
głowy nikt lepszy niż ty. Śmiało, włóż swoją togę. Zasłużyłeś na nią, mistrzu Randalu.
Madoc zdjął z ramion Randala znoszoną togę wędrowca, a Petrucio pomógł mu włożyć nową szatę.
Crannach zawiązał pas.
-
Odpowiedz mi teraz, mistrzu Randalu - powiedziała Diamante. - Czy przysięgniesz mi wierność i
zostaniesz u mego boku jako mój nadworny czarodziej?
Randal spojrzał na Lys, siedzącą u stóp tronu, a potem na Waltera, stojącego z poważną miną za królową.
Następnie przykląkł na jedno kolano i uśmiechnął się.
-
Z całego serca, wasza wysokość.
SH-j
-k.
Debra Doyle i James D. macdonald
Randal sądził, że pragnie być czarodziejem...
Jako młody giermek, Randal nie wątpi, że w przyszłości zostanie rycerzem - do chwili, gdy bramy zamku
przekracza tajemniczy mag.
Ku swemu zdumieniu Randal odkrywa, że sam posiada nadprzyrodzoną moc. Wiedziony impulsem,
porzuca poczucie bezpieczeństwa i pewną przyszłość, by zostać uczniem Szkoły Czarodziejów.
Wkrótce po rozpoczęciu nauki Randal odkrywa, że będzie musiał pokonać wiele przeszkód - i jednego
śmiertelnego wroga - zanim ze zwyczajnego ucznia awansuje do rangi wędrownego czarodzieja.
I
Debra Doyle i James D. macdonald
Cóż znaczy czarodziej bez magii?
Randal złamał świętą zasadę, zakazującą czarodziejom i ich uczniom posługiwania się rycerskim orężem.
Musiał przyrzec, że nie będzie używał magii, dopóki pewien stary mistrz nie zwolni go z tej przysięgi.
Randal musi dotrzeć do odległej pustelni mistrza. Podróż jest tym bardziej niebezpieczna, że wędrowiec
nie może bronić się ani mieczem, ani czarami.
Kiedy Randal dociera wreszcie do celu, wieża okazuje się opuszczona. Młody czarodziej szybko odkrywa,
że ponure gmaszysko kryje w sobie straszliwą tajemnicę...
i
Debra Doyle i James D. łYlacdonald
Cóż znaczy czarodziej bez magii?
Randal złamał świętą zasadę, zakazującą czarodziejom i ich uczniom posługiwania się rycerskim orężem.
Musiał przyrzec, że nie będzie używał magii, dopóki pewien stary mistrz nie zwolni go z tej przysięgi.
Randal musi dotrzeć do odległej pustelni mistrza. Podróż jest tym bardziej niebezpieczna, że wędrowiec
nie może bronić się ani mieczem, ani czarami.
Kiedy Randal dociera wreszcie do celu, wieża okazuje się opuszczona. Młody czarodziej szybko odkrywa,
że ponure gmaszysko kryje w sobie straszliwą tajemnicę...
Debra Doyle i James D. macdonald
Czy warto umierać za magię?
Randal, młody czarodziej, rozpoczyna ryzykowną przygodę, kiedy nieznajomy mężczyzna przed śmiercią
powierza mu tajemniczy posążek. Zgodnie z ostatnią wolą umierającego, czarodziej ma przekazać figurkę
najemnikowi imieniem Dagon.
Randal szybko odkrywa, że w posążku drzemie olbrzymia moc oraz że Dagon nie jest kimś, komu można
zaufać.
Jednak nie tylko najemnik pożąda posążka. Randala i jego przyjaciół tropi wpływowy wielmoża, mistrz
czarodziej i grupa magów ze starożytnego grodu Wid-segard.
Co więcej, siła posążka wydaje się rosnąć. Czy Randal znajdzie dlań bezpieczne miejsce, nim zła moc
dosięgnie go i zniszczy?
Debra Doyle i James D. macdonald
Przyjaciel czy wróg?
Kiedy Randal i jego najlepsza przyjaciółka Lys otrzymują pracę w trupie teatralnej w pałacu bogatego
księcia, wydaje im się, że los nareszcie uśmiechnął się do nich.
Wkrótce Randal zostaje zamieszany w spisek przeciw księciu. Jego magiczne zdolności będą mu
potrzebne bardziej niż kiedykolwiek dotąd.
Czy Randal zdąży ujawnić prawdziwych wrogów księcia, nim będzie za późno?
Debra Doyle i James D. macdonald
Twierdza pełna tajemnic
Grzmiący Zamek jest ostatnim miejscem, do jakiego Randal chciałby się udać. Twierdza należy do jego
starego wroga - lorda Fessa - a chroni ją potężna magia. Mimo to Randal i jego przyjaciele udają się tam,
gdyż przyrzekli, że dostarczą złoto na żołd dla oblegających zamek żołnierzy
Wkrótce po ich przybyciu złoto znika, a Randal staje się głównym podejrzanym. Musi dowieść swej
niewinności i odzyskać skradzione pieniądze. Oznacza to konieczność stoczenia potyczki z rządzącym
zamkiem czarodziejem, którym okazuje się kolega szkolny Randala, a zarazem jego odwieczny wróg.
Rzucone przez niego czary grożą uwięzieniem Randala i jego przyjaciół w miejscu leżącym poza czasem.