Rozdział 12
BEING ON THE RIGHT SIDE (part II)
STOJĄC PO WŁAŚCIWEJ STRONIE (część II)
Kate zatrzymała się przed bramą kryjówki w Rosewood. Wysiada-
jąc ze swojego BMW, zablokowała drzwi, a następnie weszła do środka.
Wewnątrz znajdowało się kilkanaście osób. Większość z nich sta-
nowili mężczyźni. Remont już się skończył, zatem teraz pozostało jedynie
wystroić wnętrze, aby kryjówka była ponownie gotowa do użytku.
Praca nie tylko ekipy budowlanej, ale również dekoratorów, była
naprawdę imponująca. Kate miała nieodpartą chęć, by zwiedzić cały budy-
nek i sprawdzić, jak wyglądają postępy. Najpierw jednak postanowiła
przywitać się z osobą, która wszystko nadzorowała.
- Cześć, Mia - rzekła, zatrzymując się obok niej.
- Cześć, już po szkole? - odpowiedziała pytaniem, gdyż odniosła
wrażenie, że godzina dwunasta to dosyć wczesna pora jak na zakończenie
zajęć.
- Tak, dzisiaj mieliśmy tylko ćwiczenia w obserwatorium.
- No tak, w sumie jest sobota. Nie powinni was trzymać zbyt dłu-
go. Jak ci się podoba? - zapytała, wskazując na wnętrze kryjówki. - Oczy-
wiście jest tu jeszcze sporo do zrobienia, ale i tak wydaje mi się, że jest
całkiem nieźle.
- Właśnie miałam powiedzieć, że jestem pod wrażeniem. Widzę, że
zamówiłaś już nawet większość mebli.
- Zgadza się. Zajęłam się też łazienkami i korytarzami. Warsztat
i parkingi pozostawiam Thomasowi. On najlepiej będzie wiedział, czego
tam potrzebuje.
- Słusznie - zgodziła się Kate. - Mogę się tu trochę rozejrzeć?
- Pewnie. Chodź, oprowadzę cię - rzekła Mia, wskazując na przej-
ście do korytarza po ich prawej stronie. - Nie chcę przeszkadzać dekora-
torom, dlatego oglądanie zaczniemy od bocznych pomieszczeń.
2
- W porządku.
Pierwszym z nich był korytarz prowadzący do większego z parkin-
gów. Podłogę w nim pokrywały srebrne płytki glazurowe, a ściany zdobiła
jasnoniebieska, lekko połyskliwa farba. Pod sufitem wisiały trzy dosyć
proste w swej budowie, ale jednocześnie bardzo eleganckie lampy, które
dodatkowo wzmacniały wrażenie „niebieskości” w pomieszczeniu poprzez
zamontowane w nich żarówki. Ten wszechobecny błękit zakłócały jedynie
stojące w kątach ogromne donice z kwiatami o dużych, intensywnie zielo-
nych liściach.
Później oglądane były łazienki, w których podobnie jak na koryta-
rzach dominowała niebieska kolorystyka. Znajdowało się tam po kilka ka-
bin i umywalek z zawieszonymi ponad nimi lustrami o idealnych, kwadra-
towych kształtach. Pomieszczenia były bardzo przestronne, dlatego mimo
tak wielu elementów wystroju na środku nadal pozostawało dużo wolnego
miejsca. Jedyną rzeczą, o którą nadal należało zadbać, było podciągnięcie
wody do umywalek i klozetów.
Jak tłumaczyła Mia, ze względu na dość szybkie tempo pracy ekipy
remontowo-budowlanej, nie zdążono się jeszcze tym zająć. Na szczęście
wystarczy jeden telefon, a wtedy w ciągu kilkunastu godzin sprawa powin-
na być załatwiona.
W następnej kolejności odwiedzony został parking. Jego rozmiar
wprawiał w osłupienie, choć rzeczywiście nadal było tam nieco pustawo.
Na sam koniec Mia pozostawiła główne pomieszczenie, które we-
dług planu Thomasa miało stanowić jednocześnie klub i kryjówkę dla wo-
zów z Czarnej Listy.
Jego układ, jak i postępujący wystrój idealnie wpisywały się w te
założenia. Na środku znajdowała się bowiem ogromna, pusta przestrzeń,
gdzie rzeczywiście powinno zmieścić się przynajmniej kilkanaście samo-
chodów. Przy głównej bramie natomiast (która od tej pory ma być wyko-
rzystywana zdecydowanie rzadziej) umieszczony został bar. Półki, na któ-
rych już niedługo znajdą się przeróżne butelki o łatwej do domyślenia się
zawartości, blat i stojące przy nim wysokie krzesła
zrobione zostały
z drewna o ładnym, ciemnobrązowym odcieniu. Jedynie ostatni ze wspo-
mnianych elementów wystroju odróżniał się nieco od pozostałych, a to ze
względu na swoje czerwone obicia siedzeń.
3
Po lewej stronie bramy znalazły się z kolei czteroosobowe, okrągłe
stoliki i krzesła tego samego koloru i faktury powierzchni jak w przypadku
wyposażenia baru.
Stoliki te ciągnęły się przez całą długość ściany, pozostawiając
lukę jedynie tam, gdzie znajdowało się przejście do bocznego korytarza.
Dokładnie naprzeciwko bramy ustawiono podest, który już nieba-
wem będzie wykorzystywany przez DJ’a jako jego „muzyczne centrum
dowodzenia”.
Nad podestem natomiast znalazł się obszerny balkon, gdzie do-
stać się można było tylko i wyłącznie poprzez szerokie, srebrno-metalowe
schody, których najniższy stopień położony był nieopodal przejścia do
korytarza.
Kate ruszyła w górę, kładąc lewą dłoń na lodowatej, przyjemnie
gładkiej poręczy. Zatrzymując się na szczycie, przechyliła się przez nią,
spoglądając w dół. Od znajdującego się poniżej podestu dzieliło ją teraz
jakieś pięć metrów.
- To chyba będzie moje ulubione miejsce w tym klubie - rzekła do
stojącej obok Mii, a następnie usiadła na krześle przy jednym ze stolików,
które zostały licznie porozstawiane również tutaj.
Spojrzała jeszcze raz w dół, tym razem skupiając uwagę na barze
i znajdującej się obok niego bramie wjazdowej. W jej głowie pojawiła się
nagle wizja, jak to miejsce będzie wyglądać za jakiś czas - brama powoli
się otwiera, do środka wjeżdża sportowy wóz, ludzie tańczący w rytm gło-
śnej muzyki odsuwają się na dwie strony, by pozwolić kierowcy zaparko-
wać pośród innych stojących na środku klubu samochodów, barman
uśmiecha się do dwóch osób siedzących przy blacie, Nikki powoli wchodzi
po schodach na balkon, patrząc Kate prosto w oczy.
W tym czasie Mia również zajęła miejsce przy stoliku, patrząc na
swoją rozmówczynię z wyraźnym rozbawieniem.
- Widzę, że lubisz obserwować wszystko z góry - powiedziała,
śmiejąc się.
- Trochę jak Bóg, co nie? - odpowiedziała po chwili Kate, wyrywa-
jąc się wreszcie z tej dziwnej wizji.
- Właśnie.
- Niestety do Boga jest mi jeszcze bardzo daleko. Zmieniając te-
mat - rzekła, poprawiając się na krześle. - Rozmawiałaś może dzisiaj
z Thomasem?
4
- Dzisiaj nie. Wczoraj wieczorem.
- W takim razie i tak na pewno masz nowsze informacje niż ja. Co
u niego słychać?
- Ogólnie w porządku. Twierdzi, że ten tajemniczy zespół jest
coraz bardziej spłoszony. Po narzuceniu im nowych zasad są już zdecy-
dowanie mniej pewni siebie. Mówiąc w skrócie, powoli się wycofują.
- Nadal nie ustalił, kto jest za to wszystko odpowiedzialny?
- Niestety nie. Cały czas jest na poziomie szukania tego ich Wolfa.
Cross powiedział, że gość musiał się naprawdę dobrze ukryć. Przez te
kilkanaście dni miał okazję spotkać wielu wyścigowców, ale po Wolfie nie
ma nawet śladu.
- Podejrzewam, że Thomas tego nie odpuści...
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Że nie powinniśmy spodziewać się jego szybkiego powrotu do
Rockport.
Mia westchnęła.
- Niestety muszę przyznać ci rację. Chyba że nagle stanie się cud
i Wolf się odnajdzie.
- A jego kumple wyniosą się z Palmont i okolicy - dodała szybko
Kate. - No cóż, przynajmniej w ten sposób masz jeszcze trochę czasu,
żeby doprowadzić renowację kryjówki do końca. Thomas będzie zachwy-
cony, nie ma wątpliwości.
- Tak myślisz?
- Oczywiście - zapewniała dziewczyna, podnosząc się powoli
z krzesła. - Ja będę się zbierać. Dzisiaj znowu jest spotkanie na Paseo del
Mar. Może uda mi się ostatecznie przekonać de Silvów do udziału w Czar-
nej Liście.
- Dlaczego właściwie nadal się wahają? - zapytała Mia, również
oddalając się od stolika.
- No wiesz... Czarna Lista oznacza częste ucieczki przed policją.
Nie są tym zachwyceni. Trudno ich też przekonać możliwością zdobywania
dużych pieniędzy i samochodów. Zdają sobie sprawę z tego, że to działa
we dwie strony. Raz uda się wygrać tobie, innym razem rywalowi, a wtedy
musisz liczyć się ze stratami.
- A ty co o tym wszystkim myślisz? Podejrzewam, że będziesz
trzymać się poza sferą zainteresowania policji. Mam rację?
5
- Uważam, że to bardzo ciekawy i emocjonujący sposób rywaliza-
cji między wyścigowcami, choć nie da się zaprzeczyć, że bardzo ryzykow-
ny. Głównie właśnie ze względu na policję.
Kate zrobiła małą przerwę w swojej wypowiedzi, by ubrać w odpo-
wiednie słowa swoją kolejną myśl.
- Kusi mnie bardzo, by brać w tym udział - kontynuowała - ale
chyba rzeczywiście nie mogę tak ryzykować. Jeśli policja wpisze mnie
w poczet osób z wyrokiem, nawet najmniejszym, moja przyszła kariera
w NASA będzie skończona.
- Wiem - odrzekła Mia z wyrozumiałością. - Ja też proponuję ci
pozostać w ukryciu. I tak jestem pod wrażeniem, że w ogóle masz odwagę
zajmować się nielegalnymi wyścigami.
- Nie umiem bez tego żyć - uśmiechnęła się Kate.
- No cóż... każdy z nas ma jakąś słabość.
***
Clarence i Kate wjechali na parking znajdujący się przy drodze
Paseo del Mar. Wysiadając ze swoich wozów, stanęli obok siebie, rozglą-
dając się w poszukiwaniu braci de Silva.
Początkowo plan przewidywał, że właścicielka BMW zjawi się na
spotkaniu wyścigowców sama, ale później z braku lepszego zajęcia posta-
nowił dołączyć się do niej Clarence. Wspólnie mieli teraz przekonywać
bliźniaków do udziału w Czarnej Liście.
Ci byli już wtajemniczeni w większość kwestii związanych z tym
systemem rywalizacji, ale nadal nie znali wszystkich szczegółów. Właśnie
dlatego bardzo liczyli na to, że członkowie Smoków wytłumaczą im do-
kładnie, jak to wszystko wygląda w praktyce.
Braci niestety nie było jeszcze na parkingu. Co prawda do godziny
dwudziestej pierwszej pozostało jakieś trzydzieści minut, jednak i tak
wydawało się to trochę dziwne, bo de Silvowie mieli w zwyczaju zjawiać się
na miejscu na długo przed czasem.
- Czyżby dzisiaj sobie odpuścili? - zastanawiał się głośno Claren-
ce.
6
- Na pewno nie. Oni nigdy sobie nie odpuszczają. A poza tym
umawiali się ze mną na spotkanie - odpowiedziała Kate.
- No to w takim razie czekamy - rzekł właściciel Mustanga, opie-
rając się teraz o jego maskę.
Kolejni kierowcy zbliżali się do trybuny, zatrzymując swoje głośno
pracujące wozy na parkingu nieopodal drogi.
- A może by tak... - zaczął Clarence, rozglądając się dookoła.
- Co?
- Namówić też innych.
- Kogo na przykład?
- Nie wiem. W sumie to ty dobrze orientujesz się w tutejszych
kierowcach. Myślisz, że ktoś byłby godny uwagi?
- To zależy, jaką miałby odgrywać rolę. Jeśli chodzi o osoby, do
których możemy mieć zaufanie i które będą pomagać nam w utrzymywa-
niu panowania nad sytuacją, to w zasadzie pozostają tylko bracia de Silva.
A jeżeli chodzi ci o kogoś, kto podobnie jak Ming byłby tylko uzupełnie-
niem listy i jednocześnie nie stanowił dla nas zagrożenia, to właściwie
każdy tutaj jest odpowiedni. Choć może z drugiej strony... - zastanawiała
się Kate. - warto byłoby zorientować się, kto jest wystarczająco nadziany.
No wiesz - tłumaczyła z przebiegłym uśmiechem. - potrzebni są ludzie,
którzy po oddaniu nam jednego samochodu, będą w stanie szybko kupić
sobie następny.
- Ach... no tak - przytaknął Clarence, uśmiechając się szeroko. -
Tak jak Ming?
- Coś w tym stylu. Tylko lepiej by było, gdyby to wszystko odby-
wało się poprzez uczciwą rywalizację na drodze, a nie poprzez napady na
dziewczyny przeciwników.
- Jasna sprawa. Spokojnie, Ming to taki raczej osobliwy przypadek.
- O, proszę - rzekła Kate, spoglądając w stronę ulicy. - są i nasze
asy. Chodźmy się z nimi przywitać.
Czarne Chevrolety wjechały na parking, zatrzymując się pośród
innych drag-carów. Po krótkiej chwili bracia de Silva opuścili swoje wozy
i dostrzegając zbliżających się Kate i Clarence’a, krzyknęli już z daleka:
- Cześć!
Ci odpowiedzieli w podobny sposób i gdy cała czwórka znalazła
się już obok siebie, podali sobie ręce. Kate postanowiła od razu przejść do
głównego punktu ich spotkania.
7
- Macie czas pogadać o Czarnej Liście teraz czy dopiero po zawo-
dach?
- Lepiej byłoby po zawodach, ale jeśli się spieszycie…
- Nie, nie. Może być po zawodach. Tak właściwie to przyjechaliśmy
nie tylko z wami porozmawiać, ale też się pościgać.
- O, to świetnie. Będzie ciekawie.
Kilkanaście minut później rozpoczęły się zapisy do dragów. Po raz
kolejny na rywalizację w nich zdecydował się Razor. Kate natomiast posta-
nowiła zachować energię na odbywające się później okrążeniówki. Czuła
bowiem, że to jest typ wyścigów, w których radzi sobie najlepiej i którym
jednocześnie powinna poświęcić najwięcej uwagi. Poza tym uważała, że
mimo zwycięstwa w rockporckich dokach, jej wóz nadal nie ma na tyle
dobrego przyspieszenia, by rywalizować w zawodach drag. A przynajmniej
nie w wyścigach, które odbywają się na tak krótkich odcinkach drogi.
Po wylosowaniu wszystkich par (a było ich dzisiaj dziewięć), roz-
poczęły się pierwsze pojedynki. Bracia de Silva przedostali się do kolejne-
go etapu rekordowo szybko – wygrywając swoje wyścigi w pierwszej
i czwartej parze.
Razor z kolei znalazł się w siódmej i choć początkowo bał się, że
nie da sobie rady z przeciwnikiem jadącym w najnowszym modelu Pontia-
ca GTO, na ostatnich metrach udało mu się wyprzedzić rywala.
Siedząc pośród innych kibiców na trybunie, Kate obserwowała
wszystko ze zdumieniem. Zaskoczyło ją między innymi to, że Clarence tak
szybko wpadł w tarapaty. Już w pierwszym pojedynku musiał mocno się
przyłożyć, by wyjść z niego obronną ręką. Co w takim razie będzie w póź-
niejszych etapach?
Kolejnym powodem zdziwienia była formuła, w jakiej miała się
odbyć kolejna runda. Po dziewięciu wyścigach pozostało dziewięciu zwy-
cięzców, których jak łatwo się domyślić, nie dało się ponownie podzielić na
pary.
Organizatorzy zawodów zawsze starali się, by w pierwszym etapie
znajdowała się parzysta liczba par, tak by do drugiego etapu również
przechodziła parzysta liczba kierowców. Tym razem jednak nie udało się
tego tak zorganizować.
Dlatego właśnie podjęto decyzję o przeprowadzeniu drugiego
etapu nie poprzez wyścigi jeden na jeden, a przez uzyskanie przez kie-
rowców najlepszych czasów w indywidualnych przejazdach. W ten właśnie
8
sposób doszło do sytuacji, którą Kate miała okazję obserwować po raz
pierwszy.
Kolejni kierowcy wyjeżdżali na ulicę, by w jak najkrótszym czasie
pokonać czterystumetrowy odcinek. Forma niektórych zawodników wpra-
wiała w podziw. Pierwszym z nich był oczywiście ten, który sprawił tak
duże problemy Razorowi. Równie dobrze prezentował się około trzydzie-
stoletni mężczyzna jeżdżący Plymouthem Barracudą.
Kate zastanawiała się teraz, jakim sposobem nie zauważyła talentu
tych kierowców wcześniej. A może to ktoś nowy? W końcu zdarza się od
czasu do czasu, że do tej półzamkniętej grupy drag-wyścigowców z Paseo
del Mar dołączają nowe osoby.
Jakiekolwiek historie stały za tymi kierowcami, nie można było
zaprzeczyć, że radzą sobie naprawdę dobrze. Awans do półfinału to wiel-
kie osiągnięcie. Jedynymi rywalami, którzy pozostali poza ich zasięgiem
byli bracia de Silva. Nawet Clarence musiał zaakceptować zajętą przez
siebie szóstą pozycję i tym samym pogodzić się z porażką. Organizatorzy
ustalili bowiem, że do przedostatniego etapu może przejść tylko czterech
najlepszych kierowców.
Tu pojawiła się kolejna niespodzianka – bliźniacy znaleźli się w tej
samej parze. To oznaczało, że tym razem nie uda się im wspólnie zdomi-
nować całych zawodów. Do finału mógł przejść tylko jeden z nich.
Clarence znalazł się na trybunie. Usiadł obok Kate, uśmiechając się
nieznacznie. Nie wyglądał na załamanego ani złego. Raczej potraktował
swój udział w zawodach jak dobrą zabawę.
- Dzisiaj nie poszło mi już tak dobrze, jak poprzednio – stwierdził.
- Miałeś bardzo trudnych przeciwników. Poza tym, jeśli chce się
wygrywać w dragach, trzeba nieustannie trenować. Przecież nawet ćwierć-
sekundowe opóźnienie wciśnięcia gazu na starcie jest dużą stratą. Nie
mówiąc już o prawidłowym zmienianiu biegów.
- To prawda. Ciekawe, jak się to wszystko teraz potoczy – rzekł,
zmieniając temat. – Bracia de Silva w jednej parze jeszcze przed finałem…
- dodał z uśmiechem.
- Tak, to zdecydowanie precedensowa sytuacja. Ale może to do-
brze. Przynajmniej jest ciekawie.
- Bardzo ciekawie. Co prawda szczerze kibicuję bliźniakom, ale
chcę też zobaczyć, co pokażą ci dwaj pozostali kierowcy. A może powinni-
śmy z nimi pogadać o Czarnej Liście? Znasz ich dobrze?
9
- Znam tego w błękitnym Pontiacu. Nie rozpoznałam go od razu,
bo najwyraźniej zmienił samochód, ale twarz jest znajoma.
- Czyli kojarzysz go tylko z widzenia?
- Tak, tylko z widzenia.
- Szkoda. A ten drugi?
- Nie mam zielonego pojęcia, kto to jest. Widzę go pierwszy raz.
- O - zdziwił się Clarence. – a to interesująca sprawa. Gość może
zrobić de Silvom małą niespodziankę.
- Taką samą, jaką kiedyś ty im zrobiłeś, startując w tych zawodach
po raz pierwszy – uśmiechnęła się Kate.
- Ale wtedy namieszałem, nie?
- Owszem. W ogóle wydaje mi się, że od tamtego czasu bracia nie
są już przekonani, że ich zwycięstwo jest takie oczywiste. Co prawda wy-
grali z tobą, ale nie przyszło im to zbyt łatwo.
Zbliżała się pora rozpoczęcia pojedynków półfinału. Jako pierwsi
ścigali się ze sobą właściciele czarnych Chevroletów Chevelle. Tu nie było
żadnej niespodzianki – wygrał de Silva. Z perspektywy osób siedzących na
trybunie trudno było nawet określić, który z nich. Wyglądają identycznie.
Ich wozy również.
Na pytanie, kto zmierzy się z mistrzem odpowiedź nadeszła szyb-
ko. Drugi pojedynek odbył się trzy minuty później i wyłonił zwycięzcę,
którym został dzisiejszy rywal Clarence’a w Pontiacu GTO.
Coraz głośniej wyrażane podejrzenia, że do finału przejdzie nowy,
nieznany jeszcze kierowca nie spełniły się. Wiele osób na trybunie wyraź-
nie odetchnęło. Zapewne dlatego, że były one kibicami młodszego z kie-
rowców.
- Dzisiejszy dzień jest naprawdę zaskakujący – rzekła Kate, kręcąc
lekko głową. – Już od rana zadziwiają mnie różne rzeczy. Najpierw w ob-
serwatorium odkryliśmy nową kometę, później odwiedziłam Rosewood.
Musisz koniecznie zobaczyć, co Mia tam zrobiła – wtrąciła z ekscytacją. –
Tego nie da się opisać. No i jeszcze teraz te zawody. Jednak nowy odpadł.
- A też już myślałem, że wygra.
- Niewiele mu zabrakło. Chyba jest wściekły – stwierdziła nastolat-
ka, patrząc na twarz wyścigowca, który zjechał już z ulicy i zatrzymując
swój wóz pośród innych na parkingu, wysiadł z niego nerwowo.
- Patrz, gdzieś dzwoni – kontynuowała Kate, nadal obserwując
zachowanie mężczyzny.
10
- Pewnie musi wyżalić się mamie – zaśmiał się Clarence.
Wyścigowiec patrzył w jeden punkt na horyzoncie, będąc wyraźnie
skupionym na swojej rozmowie. Jego twarz nadal wskazywała na zdener-
wowanie, choć nieco inne niż przed chwilą. Teraz wyglądał tak, jakby na
coś czekał. Spojrzał nawet na zegarek na swojej ręce, a następnie rozejrzał
się dookoła siebie. W końcu rozłączył się i wsiadł do samochodu.
- Ten typ jest albo bardzo zdenerwowany swoją przegraną, albo
ma jakąś schizofrenię czy coś w tym stylu. W każdym razie normalnie to
on się nie zachowuje. Szczerze mówiąc… - Kate zawiesiła na chwilę głos. –
wydaje mi się podejrzany.
- Podejrzany? To znaczy?
- Gość jest tu pierwszy raz. Ma bardzo dobrą brykę, co jest raczej
nietypowe w przypadku początkujących. Zachowuje się dziwnie i w dodat-
ku patrz – najnormalniej w świecie odjeżdża. Nawet nie czeka na finał.
- Rzeczywiście jest dziwny. Albo tak wkurzony. Mniejsza z nim –
rzekł Clarence, podnosząc się z krzesła. – Chodź na dół. Po finale trzeba
jak najszybciej pogadać z chłopakami o naszych sprawach, bo przecież
później będziesz się spieszyć na swoje wyścigi.
- Racja. Chodźmy.
Jeden z bliźniaków czekał już na parkingu. Zaparkował swój wóz
nieopodal Mustanga i BMW.
- Pozwólcie, że brat wygra jeszcze wyścig i możemy przejść do
omawiania naszych interesów – powiedział, patrząc na ulicę z zaintereso-
waniem i pewnością. Najwyraźniej był przekonany, że ten pojedynek może
mieć tylko jedno zakończenie.
Nagle rozległ się dźwięk szybko zbliżających się radiowozów.
Nadjeżdżały ze wszystkich stron, zamykając pierścień wokół kierowców
i ich kibiców.
- Cholera! - krzyknął Clarence.
- Biegnij szybko do brata - zwróciła się do de Silvy Kate. - i po-
wiedz mu, żeby jechał za mną i Razorem. Spróbujemy was z stąd wycią-
gnąć.
- Dobra! - rzucił szybko bliźniak, zbliżając się do Chevroleta sto-
jącego na ulicy.
- Nie wiem, jak planujesz wyciągnąć z tego siebie, a co dopiero
nas wszystkich czworo - powiedział właściciel Mustanga, otwierając teraz
drzwi swojego wozu.
11
- Bez paniki. Mam kilka pomysłów.
- W którą stronę uciekamy? - zapytał de Silva, podbiegając już do
swojego samochodu.
- Na północ, w stronę centrum - odpowiedziała szybko Kate, usa-
dawiając się jednocześnie za kierownicą BMW.
- Ruszajmy - pospieszał Clarence. - bo inaczej za chwilę nie damy
rady wyjechać nawet z parkingu. Miałaś rację - kontynuował już tylko
przez opuszczoną szybę swojego auta. - Ten gość zachowywał się bardzo
dziwnie. Teraz już wiemy, dlaczego. To był agent.
W końcu samochody ruszyły. Przemieszczanie się po ulicy było
bardzo utrudnione. Wszyscy wyścigowcy i kibice próbowali ewakuować się
z tej pułapki, tworząc wokół parkingu gęstą masę ciał i samochodów. Ra-
diowozy zaciskały pierścień coraz mocniej. Policjanci wyłapywali już
pierwsze ofiary. Kate wcisnęła pedał gazu do ziemi, używając jednocześnie
klaksonu, by zmusić do zejścia z ulicy tych, który uciekali pieszo. Nie
chciała nikogo potrącić, ale zdawała sobie sprawę z tego, że teraz każda
zmarnowana sekunda jest jej wrogiem.
Czarne Chevrolety i Ford Mustang jechały równym tempem za
BMW. Kolumna mijała kolejne radiowozy, nie hamując nawet wtedy, gdy te
próbowały zajechać im drogę.
Z każdą chwilą agresja ze strony policji zdawała się rosnąć. Do
uciekających zbliżały się dwa oznakowane Jeepy Grand Cherokee. Szybko
okazało się, że będą próbowały spychać wyścigowców z drogi.
Widząc to, Clarence postanowił natychmiast odgrodzić radiowozy
od BMW Kate. Ta jednak prawie w tej samej chwili skręciła gwałtownie na
skrzyżowaniu w prawo, unikając tym samym starcia z jednym z SUV-ów.
Niestety w ten sposób kierowca Mustanga i bracia de Silva nieco
się pogubili. Powrócenie do ustalonego wcześniej szyku zajęło im kilkana-
ście sekund.
Ciężkie radiowozy naciskały coraz mocniej. Teraz celem ich ataku
stał się wóz jednego z bliźniaków. Ten uciekał przed jadącym obok niego
Jeepem na pobocze, ale to i tak nie zniechęcało policjanta. W końcu wje-
chał w bok czarnego Chevroleta, spychając go tym samym na metalowe
słupki ciągnące się wzdłuż ulicy.
Drugi z de Silvów poczuł się bardzo dotknięty tym agresywnym
manewrem i postanowił jak najszybciej pomóc swojemu bratu w uwolnie-
niu się od dręczących go SUV-ów. Wcisnął pedał gazu jeszcze mocniej i po
12
trzech sekundach przyłożył z całym impetem w tył jednego z Jeepów.
W tym czasie jego brat wyjechał z powrotem na ulicę i przyspieszył, by
dogonić pozostałe ścigane wozy. Wkrótce znalazł się na równi z drugim
Chevroletem.
Clarence również postanowił dołączyć się do walki. Pomyślał, że
dobrym sposobem będzie jechanie w zwartym szyku, który uniemożliwi
policjantom atakowanie pojedynczych wozów. Dlatego zjechał bliżej środ-
ka ulicy, by znaleźć się obok Chevroletów bliźniaków.
- Kate, jaki masz pomysł na pozbycie się tych Jeepów? - zapytał
przez ich zespołowy komunikator.
- Musimy się dostać bliżej centrum. Tam jest kilka uliczek, które
pozornie kończą się ślepymi zaułkami, ale tak naprawdę da się nimi prze-
jechać.
- Chevrolety się tam zmieszczą?
- Tak, na pewno. Tylko de Silvowie muszą dać radę tam dotrzeć.
Będziemy musieli skręcić na paru skrzyżowaniach.
- Cholera... te ich wózki wydają się jeździć tylko do przodu.
- Wiem i właśnie to mnie martwi, ale nie mamy innego wyjścia.
- Dobra, rób swoje. Ja postaram się nie przepuścić do ciebie tych
SUV-ów.
Kierowcy pędzili kolejnymi ulicami, wymijając samochody ruchu
drogowego. Czerwone światła teraz dla nich nie istniały. Policjanci nadal
starali się kąsać wozy to jednego, to drugiego wyścigowca, ale za każdym
razem manewr ten kończył się niepowodzeniem. Strategia polegająca na
trzymaniu się blisko siebie najwyraźniej dawała oczekiwane skutki.
Kate skręciła na skrzyżowaniu w lewo, starając się jednocześnie
zmieścić między dwoma samochodami jadącymi z przeciwnych stron. Na
szczęście udało się jej wcisnąć idealnie pomiędzy nie, a następnie zjechać
na prawy pas.
Ulica była wąska, jednopasmowa. To na pewno nie był najbardziej
trafny wybór trasy ucieczki, biorąc pod uwagę to, jakie wozy jechały za
nią, ale niestety nie było innego wyjścia.
Zarówno Clarence, jak i bracia de Silva jadący jakieś pięćdziesiąt
metrów za limonkowym BMW skręcili jego śladem, jednak ich wozy będąc
zdecydowanie mniej zwrotne, wyleciały na pobocze, ponownie demolując
słupki i skrzynki, a nawet małe drzewka rosnące przy drodze. Mimo to
udało się im w końcu wyjechać na prostą i dalej gnać ku centrum miasta.
13
Dla policyjnych SUV-ów ten zakręt nie był jednak tak szczęśliwy.
Wchodząc w niego nieco za późno, przetrwać dał radę tylko jeden z nich.
Drugi wpadając w poślizg, najpierw obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni,
a następnie zatrzymał przy zjeździe ze skrzyżowania.
Gdy pozostał już tylko jeden rywal, Kate zdecydowała się na bar-
dziej radykalne posunięcie.
- Clarence - zwróciła się do niego. - Spróbuj blokować tego Jeepa,
a w tym czasie może uda mi się gdzieś ukryć de Silvów.
- Dobry pomysł. Czyli co, rozdzielamy się?
- Tak, ale najpierw rozpracuj tego SUV-a. Musi koniecznie poje-
chać za tobą.
- W porządku.
Właściciel Mustanga od razu przeszedł do realizacji planu. Naj-
pierw zwolnił nieco, by pozwolić się dogonić policjantowi i jednocześnie
wypuścić braci do przodu. W ten sposób oddzielił Chevrolety od Jeepa,
starając się teraz maksymalnie go spowalniać.
Kate włączyła prawy kierunkowskaz, dając braciom znak, że będą
skręcać na najbliższym skrzyżowaniu. Tymczasem Clarence pojechał pro-
sto i ku jego radości, SUV podążył za nim. Nawet jeśli główną intencją jego
kierowcy było ściganie właścicieli Chevroletów, teraz musiał dać za wygra-
ną. I tak nie byłby już w stanie ich dogonić, a drugi z Jeepów zdawał się
pozostać już daleko poza strefą całej akcji.
- Jedź teraz cały czas prosto - powiedziała Kate do Razora. - Żeby
nie przyszło gościowi do głowy gdzieś tu skręcać w naszym kierunku.
- Jasne. Ukryj braci, a ja już jakoś sobie dam tutaj radę.
Właścicielka BMW zbliżała się do końca kolejnej ulicy. Tuż za nią
jechały głośno ryczące Chevrolety. Nieścigani już kierowcy skręcili spokoj-
nie w kolejną alejkę, jadąc teraz w kierunku portowej części miasta. Gdy
znaleźli się nieopodal doków, ruszyli w lewo, biegnącą wzdłuż nich drogą.
Po kilkuset metrach skręcili na wschód. Kate wpadła bowiem na pomysł, by
zatrzymać się na parkingu należącym do klubu jachtowego. Tam, wśród
wielu innych wozów, a także licznych statków i łódek, trzy sportowe wozy
przestaną być widoczne.
Niestety jej plany zostały pokrzyżowane w momencie, gdy znaleźli
się na skrzyżowaniu. Chyba los przestał sprzyjać uciekinierom, bo od
wschodu nadlatywał właśnie policyjny śmigłowiec. Zawisł natychmiast nad
ich wozami, a gdy przejechały pod nim, obrócił się, by rozpocząć pościg.
14
- Kate! - krzyknął przez komunikator Clarence. - Wyłapuję komu-
nikaty policji przez CB Radio. Jeśli jesteście w okolicy doków jachtowych,
to natychmiast stamtąd uciekajcie.
- Clarence… - zaczęła dziewczyna, cały czas mknąc do przodu
i tym samym mijając teraz zjazd na parking. - Mamy tu śmigłowiec.
- O, cholera - zaklął cicho właściciel Mustanga. - Nigdzie się teraz
nie zatrzymujcie. Musicie być cały czas w ruchu.
- Jakieś propozycje, jak go zgubić?
- Nie da się. Musisz czekać, aż sam odleci.
- To chyba trochę potrwa, co? - zapytała Kate, skręcając teraz na
północ.
- Aż zabraknie mu paliwa. Z doświadczenia wiem jednak, że to nie
trwa aż tak długo.
- To dobrze. Jak sytuacja u ciebie?
- Cały czas mam na ogonie tego SUV-a, ale odnoszę wrażenie, że
gościowi już się nie chce mnie ścigać. Postaram się go zgubić i dołączyć
do was.
- Dobra. Ja jadę na północ, w stronę Vincent Thomas Bridge
1
. Słu-
chaj! - wpadła nagle na jakiś pomysł Kate. - A może wiejmy na Terminal
Island
2
? Tam jest pełno hangarów, kontenerów, tuneli i innych dziur, gdzie
można się zaszyć. Powinno się udać wyrolować ten śmigłowiec.
- To jest myśl. W takim razie ja też jadę w tamtą stronę.
Właścicielka BMW mknęła ulicą Harbor Boulevard biegnącą wzdłuż
linii portowej. Od mostu będącego drogą ucieczki z miasta dzieliły ją jesz-
cze jakieś dwa lub trzy kilometry. Chevrolety wciąż trzymały się blisko,
jednak można było dostrzec, że ich kierowcy są już chyba zmęczeni. Jeź-
dzili nieostrożnie, demolując prawie wszystko, co znalazło się na ich torze
jazdy. Ucierpiało również kilka samochodów, które zaparkowane były na
poboczach.
Śmigłowiec hałasował nad ich głowami, dekoncentrując i wybijając
wyścigowców z rytmu. Kate starała się jednak zachować trzeźwy umysł
i nie zwracać na to uwagi. Będąc w odległości już zaledwie kilkuset metrów
1
Po polsku - most nazywający się Vincent Thomas. Stanowi jedyne drogowe połą-
czenie między San Pedro a Long Beach (Rockport).
2
Po polsku - wyspa o nazwie Terminal. Znajduje się w zatoce między San Pedro
a Long Beach.
15
od mostu, spojrzała odruchowo w prawo. Tam znajdowało się międzyna-
rodowe centrum morskie, w porcie którego zwykł był dokować okręt, na
którym pływał ojciec dziewczyny.
Ku jej zaskoczeniu i jednocześnie ogromnej radości, okręt znaj-
dował się na miejscu, a to oznaczało, że po kilkumiesięcznym rejsie jej
tata wreszcie wrócił do San Pedro. Przez chwilę miała chęć zjechać na par-
king znajdujący się obok centrum, by go tam odnaleźć i przywitać. Dopie-
ro po dłuższej chwili uświadomiła sobie, że teraz nie jest najlepsza chwila
na takie rzeczy. Poza tym o tak późnej porze już na pewno dawno opuścił
pokład okrętu i dotarł do domu. Kate cieszyła się na samą myśl o spotka-
niu z tatą, za którym przez te kilka miesięcy bardzo się stęskniła.
Teraz jednak musiała skupić się na czymś zupełnie innym. Zbliżała
się szybko do malującego się na horyzoncie mostu, który zawsze kojarzył
się jej ze słynnym Golden Gate w San Francisco. Vincent Thomas był jed-
nak nie pomarańczowy, a zielony. Jego długość czy wysokość również nie
były aż tak imponujące, ale to nie zmieniało faktu, że oba mosty są do
siebie bardzo podobne.
Znajdując się już na ostatnim skrzyżowaniu, które pokonać mieli
kierowcy, skręcili w lewo, by dostać się na wjazd na autostradę. Tu mieli
nadzieję spotkać się z Clarencem, dlatego Kate postanowiła ponownie
wykorzystać ich zespołowy system komunikacji.
- To znów ja. Daleko jesteś od mostu?
- Nie. Mam tylko mały problem z wjazdem. Sporo tu pokręconych
uliczek i nie mogę się zorientować, która z nich jest właściwą drogą. Ale
nie martw się, za chwilę powinienem was dogonić. Może przynajmniej uda
mi się tutaj zgubić tego SUV-a.
- Byłoby dobrze. Wystarczy, że mamy śmigłowiec nad głową.
- Nadal nie odleciał?
- No niestety nie.
- Uparciuch. Dajcie mi dwie, trzy minuty i będę z wami.
- W porządku - odpowiedziała Kate, zwalniając nieco, by dać Cla-
rence’owi potrzebny czas.
Śmigłowiec rzeczywiście nie ustępował. Nawet nad autostradą
starał się ścigać kierowców, ryzykując tym samym zderzenie z kolumnami
lub znajdującymi się między nimi linami mostu.
Sportowe wozy jechały teraz nie szybciej niż 80km/h. Na szczę-
ście wkrótce w ich tylnych lusterkach pojawił się czarny Ford Mustang.
16
Dogonił szybko pozostałych, a wtedy cała czwórka ruszyła dalej, mając
nadzieję, że już niedługo uda się im uciec przed policją.
Gdy znaleźli się na Terminal Island, skorzystali z pierwszego zjaz-
du i choć śmigłowiec nadal nie dawał za wygraną, starali się znaleźć od-
powiednie miejsce na tymczasową kryjówkę. Krążyli więc między różnymi
halami i kontenerami, czekając, aż helikopter się oddali lub przynajmniej
wystarczająco pogubi. W końcu postanowili, że po raz kolejny rozdzielą
się, by śmigłowiec wybrał sobie jeden cel, a w tym czasie reszta mogła się
ukryć. Clarence oderwał się od kolumny, licząc na to, że policja zechce
skupić się na nim.
Choć początkowo pilot był bardziej zainteresowany obserwowa-
niem BMW i Chevroletów, w końcu zmienił kurs i po chwili zawisł nad wo-
zem Razora. Wszystko za sprawą komunikatu, którego treść ponownie
udało mu się usłyszeć poprzez CB Radio.
„Uwaga, wszystkie jednostki. Sprawdziliśmy dane na temat ściga-
nych wozów. Dwa Chevrolety Chevelle SS z 1973 roku - kierowcy poszu-
kiwani są za regularny udział w nielegalnych wyścigach ulicznych na tere-
nie San Pedro. Nazwiska nieznane. BMW Z4 M Coupé - wóz nie znajdował
się dotychczas w bazie NCIC-u
3
. Czarny Ford Mustang GT - wóz zareje-
strowany na nazwisko Clarence Callahan. Należy do kierowcy zatrzymane-
go i skazanego za udział w nielegalnych wyścigach samochodowych
w 2004 roku. Kod 10-87”.
- No dobra, oni chcą mnie - oświadczył kierowca Mustanga, odda-
lając się od pozostałych wyścigowców.
- Co to znaczy, że oni chcą ciebie? - zapytała Kate.
- Znowu ich podsłuchałem. Sprawdzili nas i wiedzą, że byłem kie-
dyś bardzo popularny. Będą mnie ścigać. Wam prawdopodobnie dadzą
spokój. Ukryjcie się, a ja postaram się was później odnaleźć.
- No dobra, w takim razie powodzenia.
- Wam też.
Ford i obserwujący go śmigłowiec oddaliły się dostatecznie, by
Kate mogła poszukać miejsca na postój. Jechała kolejnymi alejkami między
wielkimi, towarowymi kontenerami, aż w końcu znalazła całkowicie pusty,
kryty parking i halę, które w razie pojawienia się jednostek powietrznych,
całkowicie osłaniały wyścigowców. Dziewczyna zatrzymała się tuż za bra-
3
NCIC - po polsku - Narodowe Centrum Informacji Kryminalnej.
17
mą wjazdową hali i wysiadając ze swojego wozu, rozejrzała się szybko
dookoła, by upewnić się, że tutaj nic nie zdradzi ich obecności. Po chwili
zamilkły również silniki Chevroletów. Bliźniacy opuścili swoje wozy, pa-
trząc na Kate w wyraźnym przerażeniem w oczach.
- Nie uciekacie przed policją zbyt często. Mam rację? - zapytała,
poprawiając czarną czapkę basebolówkę.
- Tak właściwie to dopiero drugi raz - przyznał jeden z braci. - Co
z Razorem?
- Spokojnie, da sobie radę. Przez długi czas był najbardziej po-
szukiwanym kierowcą Czarnej Listy. Pościgi to dla niego rozrywka.
Clarence zmienił szybko bieg, jadąc slalomem między innymi sa-
mochodami poruszającymi się szeroką ulicą. Mijał właśnie coś, co przy-
pominało plac budowy stadionu, a w rzeczywistości było jedynie trasą
kursującego w okolicy pociągu towarowego. Zielony most rysował się jesz-
cze w lewym lusterku Mustanga, gdy jego kierowca oślepiony został nagle
odbiciem blasku białego reflektora.
Śmigłowiec nadal utrzymywał się w stałej odległości od wozu wy-
ścigowca, starając się teraz utrudniać mu jazdę poprzez stosowanie moc-
nego światła skierowanego w lusterka.
Clarence miał jednak rozwiązanie. Założył szybko okulary prze-
ciwsłoneczne, które znalazł w schowku. Przy okazji wyciągnął z niego
telefon komórkowy. Postanowił wykonać szybkie połączenie. Wybrał numer
z listy kontaktów i położył urządzenie na siedzeniu pasażera, włączając
wcześniej tryb głośnomówiący. Przez kilkanaście sekund odpowiadał mu
jedynie dźwięk towarzyszący oczekiwaniu na odbiór.
W końcu jednak z telefonu wydobył się wesoły głos jego przyjacie-
la:
- Sieeeema! Co jest? - zapytał Ronnie.
- Jestem w małych tarapatach. Możesz się uaktywnić w naszym
systemie komunikacyjnym?
- Jasne. Daj mi minutę.
- Do usłyszenia - odpowiedział Clarence, ponownie umieszczając
telefon w schowku.
Pędził dalej wielopasmową drogą, która zdawała się ciągnąć
w nieskończoność. Rozejrzał się dookoła - po horyzont ciągnęły się kon-
18
tenery i portowe żurawie. Po prawej stronie lśniła tafla granatowej wody,
która łączyła się w jedność z równie granatowym niebem.
Śmigłowiec stawał się coraz bardziej natrętny. Raz leciał za Mu-
stangiem, innym razem wisiał tuż nad jego dachem, a jeszcze innym wy-
przedzał go i świecił reflektorem wprost w przednią szybę.
W końcu w CB Radiu usłyszeć się dało kolejny komunikat: „Obiekt
odmawia zatrzymania się. Kod: 6 i 10-85”.
- Nie prosiliście mnie o zatrzymanie się - warknął sam do siebie
Clarence, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że tak właściwie to nie ma
żadnego znaczenia. - Kod 10-85, mówicie? Czyli zbliża się towarzystwo…
Nie będę gorszy - rzekł cicho, nawiązując połączenie z Ronniem, który
wyświetlił się właśnie jako dostępny w zespołowym systemie komunikacyj-
nym.
- Co się dzieje? - zapytał szybko chłopak.
W tym czasie w systemie pojawił się również Toru i natychmiast
dołączył do konwersacji.
- Jestem na Terminal Island. Mam nad sobą śmigłowiec, a posiłki
już nadciągają.
- O, kurde - podsumował krótko Toru. - Potrzebujesz pomocy?
- Przydałaby się. Jeżeli zaraz będą tu też radiowozy, to będę miał
przechlapane. Mógłbym co prawda bawić się z nimi nawet do rana, ale
Kate i bracia de Silva też tu są. Ukryli się w jakimś hangarze, ale czekają na
mnie, dlatego wolałbym to wszystko załatwić jak najszybciej.
- Dobra, w takim razie jedziemy do ciebie - powiedział Ronnie.
- Dajcie mi znać, kiedy będziecie na wyspie. Podam wam wtedy
moje dokładne położenie.
- W porządku.
Ronnie i Toru rozłączyli się, a Clarence zbliżał się właśnie do roz-
widlenia dróg.
- W którą stronę teraz? - zastanawiał się głośno. - Dobra, niech
będzie w prawo.
Po chwili przejechał pod wiaduktem i jadąc dalej prosto, dostrzegł
ogromny plac, który był wręcz usiany żurawiami. Pomyślał, że dobrym
pomysłem będzie zmuszenie śmigłowca do latania między nimi, co zdecy-
dowanie trudniejsze jest niż przemieszczanie się w pustej przestrzeni.
19
Przed metalową, siatkową bramą znajdował się czerwono-biały
znak „Wstęp wzbroniony”, ale kierowca Mustanga zignorował go i przebi-
jając się przez przeszkodę, wjechał na plac.
- Zobaczymy, co zrobisz teraz, cwaniaczku - rzekł, myśląc o pilo-
cie śmigłowca.
Jechał między wysokimi żurawiami i znajdującymi się pod nimi
kontenerami. Skręcił gwałtownie w lewo, gdy zorientował się, że kilkadzie-
siąt metrów przed nim powierzchnia portu kończy się, a dalej jest już tylko
ocean. Gnał znowu przed siebie, skręcając od czasu do czasu to w prawo,
to w lewo. Śmigłowiec nadal latał za Mustangiem, ale jego pilota rzeczywi-
ście kosztowało to zdecydowanie więcej energii. Z czasem coraz bardziej
zostawał z tyłu, choć niestety nadal w odległości kontaktowej.
- Jesteśmy na wyspie - rozległ się głos Ronniego.
- Czy jadąc autostradą, widzieliście po lewej stronie takie niekoń-
czące się pasmo kolorowych kontenerów? - zapytał Clarence.
- Tak.
- Jestem gdzieś między nimi. Nie pytajcie, gdzie dokładnie, bo nie
mam zielonego pojęcia.
- Nie musisz nic mówić. Widzę już śmigłowiec - oświadczył
Ronnie. - Zamęczysz tego pilota. W takie miejsce go wyciągać… - dodał,
śmiejąc się. - Jedziemy do ciebie.
Właściciele Astona i Mercedesa śledzili jednostkę policji przez
kilka minut, aż dotarli wreszcie do portu. W nieskończoność ciągnęły się
tam metalowe pojemniki, które zapewne zawierały towar ładowany na
regularnie odpływające stąd okręty.
Wkrótce oczom kierowców ukazał się również wóz ich przyjaciela.
Mknął między kolejnymi żurawiami znajdującymi się jakieś dwieście me-
trów od wjazdu na plac. Zbliżali się do niego szybko i gdy stwierdzili, że
on również będzie już w stanie ich zauważyć, użyli klaksonów.
- Cześć - przywitał się ponownie Ronnie, korzystając z systemu
komunikacyjnego.
- Cześć, chłopaki. Dobrze, że jesteście. Mam już dość tego typa
w helikopterze. Świeci mi cały czas po oczach, skurczybyk.
- Jak się go pozbędziemy? - zapytał Toru.
- Powinno mu wreszcie zabraknąć paliwa. Bardziej martwią mnie
te radiowozy, które z całą pewnością wiedzą, gdzie mnie szukać.
20
- Ale nie jestem pewien, czy wiedzą jak tu wjechać - dodał szybko
Ronnie. - To dość skomplikowane. Może spróbujmy jakoś stąd wyjechać,
nie korzystając z tej głównej bramy? Nawet jeżeli oni tamtędy wjadą, to
nas już tu nie będzie.
- Dobry pomysł - zgodził się Clarence. - Poszukajmy jakiegoś
wyjazdu, a w międzyczasie miejmy nadzieję, że śmigłowiec odleci.
Trójka wyścigowców zwiedzała plac, rozglądając się, gdzie będą
mogli uciec, gdy wyrwą się wreszcie spod obserwacji pilota. Po chwili na
falach CB Radia znów nadany został komunikat: „Uwaga, wszystkie jed-
nostki. Do ściganego obiektu dołączyły dwa kolejne. Jeden z nich to żółto-
zielony Aston Martin DB9 zarejestrowany na nazwisko Ronald McRea, dru-
gi to czarny Mercedes-Benz SLR McLaren zarejestrowany na nazwisko Toru
Sato. Obaj kierowcy zostali aresztowani i skazani za udział w nielegalnych
wyścigach samochodowych w 2004 roku. Z departamentu policji
w Rockport dostaliśmy informację, że obaj wspomniani kierowcy oraz Cla-
rence Callahan byli przed zatrzymaniem notowani na tzw. Czarnej Liście.
Kod 10-32. Powtarzam: kod 10-32”.
- „10-25” - nadał komunikat ktoś inny.
- „10-10” - odpowiedział pierwszy głos.
- „Powtarzam: 10-25”.
- „10-4”.
- Wasze pieprzone kody - podsumował cicho Clarence.
- Jakie kody? - zainteresował się Ronnie.
- Słyszę komunikaty policyjne w CB Radiu. Cały czas nawijają tymi
swoimi tajnymi kodami. Wcześniej pokapowałem się, że wysłali jednostki
naziemne, no ale teraz tyle tego nagadali, że nic nie rozumiem. Wiadomo
tylko, że zorientowali się, kim jesteśmy i chyba nie zamierzają dać nam
spokoju.
Ku zaskoczeniu wyścigowców, śmigłowiec skręcił nagle w prawo
i niebawem znikł za horyzontem wyznaczanym przez najwyższe kontenery
znajdujące się w porcie.
- O, proszę, a jednak - ucieszył się kierowca Mustanga. - Wresz-
cie. Teraz możemy wiać.
Mijały kolejne minuty. Kate z trudnością odczytała godzinę z czar-
nej tarczy swojego zegarka. Postanowiła w końcu skontaktować się z Cla-
21
rencem i dowiedzieć się, jak wygląda jego sytuacja. Wsiadła więc do BMW
i spoglądając na wyświetlacz swojego urządzenia, wybrała połączenie.
- Jesteśmy, widzę, bardzo jednomyślni - zaśmiał się właściciel
Mustanga. - Właśnie chciałem się z tobą skontaktować.
- Co u ciebie?
- Męczyłem się z tym śmigłowcem niemożliwie długo. Wezwałem
już nawet na pomoc Ronniego i Toru. Szukają nas jeszcze jednostki na-
ziemne, ale jak na razie nie natrafiliśmy na siebie. Spotkajmy się gdzieś
wszyscy. Trzeba wreszcie pogadać z de Silvami. Tak swoją drogą, bardzo
są wystraszeni?
Kate wychyliła się z wozu, by spojrzeć na braci, po czym odrzekła
cicho:
- Są wystraszeni jak cholera. Cały czas sprawdzają, czy ktoś już
nas nie znalazł.
- Po dzisiejszym wieczorze chyba będzie trudno ich namówić do
Czarnej Listy.
- Niestety też mi się tak wydaje, ale może się nie poddawajmy.
Gdzie jesteście?
- Obok Seaside Highway
4
.
- W takim razie skorzystajcie z niej i jedźcie do Rockport.
- Jak to? A wy?
- My też tam pojedziemy. Może moglibyśmy spotkać się u Ronnie-
go w mieszkaniu? W sumie to niedaleko.
- Bardzo dobry pomysł. Można tam łatwo ukryć wozy, nawet jeśli
będzie ich o trzy więcej niż zwykle. W takim razie widzimy się u Ronniego.
Uważajcie na te zagubione posiłki. Byłoby nieciekawie, gdyby na was trafi-
li.
- Do zobaczenia - odpowiedziała Kate, rozłączając się.
Dwadzieścia minut później dawni kierowcy Czarnej Listy stali na
parkingu obok niedużego bloku mieszkalnego, oczekując na właścicielkę
limonkowego BMW oraz braci de Silva.
Ci zjawili się niedługo potem i zatrzymując się przed garażem
należącym do Ronniego, wysiedli ze swoich wozów.
- Nikt was nie śledził? - zapytał Kate Clarence.
4
Po polsku - autostrada nazywająca się Seaside.
22
- Nie. Przedostaliśmy się tutaj bez najmniejszych przeszkód.
- W porządku. W takim razie chodźmy do środka - rzekł wskazu-
jąc na wejście do budynku.
Na miejscu Ronnie zachował się, jak przystało na prawdziwego
gospodarza - poczęstował wszystkich kawą i herbatą. Proponował nawet
napoje alkoholowe, ale nikt się na nie nie zdecydował.
- Przechodząc do naszej nawet nierozpoczętej rozmowy z San
Pedro - zaczął Clarence. - czy jesteście skłonni dołączyć do rywalizacji na
Czarnej Liście?
- Po tym, co stało się dzisiaj? - odpowiedział pytaniem jeden
z braci.
Członkowie Smoków popatrzyli na siebie nawzajem. Wiedzieli, że
może być tylko jedna odpowiedź. Nie zgodzą się. Widać przecież wyraź-
nie, że policyjne pościgi to zupełnie nie ich świat.
- Pod jednym warunkiem - kontynuował de Silva. - Chcemy być po
waszej stronie.
Clarence ponownie spojrzał na Kate. Oboje byli zdziwieni, ale jed-
nocześnie bardzo zadowoleni z takiego obrotu spraw.
- To oczywiste - odpowiedziała dziewczyna. - Inaczej sobie tego
nie wyobrażaliśmy.
- W takim razie wchodzimy w to. Chyba i tak dziś niechcący to
zrobiliśmy.
- To prawda. Tym bardziej, że widzieli was w towarzystwie daw-
nego najbardziej poszukiwanego. To dla policji taka zakodowana, ale jed-
nocześnie bardzo oczywista informacja.
- Informacja, że mniej lub bardziej jesteśmy związani z waszą
grupą? To świetnie. Właśnie o to chodziło.
- Widzę, że wyjątkowo cieszy was fakt, że będziecie mogli być
z nami, a nie przeciwko nam - rzekł z uśmiechem Clarence.
- Powiem szczerze - zaczął drugi z braci. - Do tej pory nie byli-
śmy do końca pewni, czy to wszystko, co nam proponujecie nie jest jakąś
pułapką. To znaczy nie podejrzewaliśmy, że będziecie nas chcieli wystawić
policji czy coś w tym stylu. Nie byliśmy tylko przekonani, czy będziemy
mogli na was liczyć, gdy sprawy się skomplikują. Dzisiejszy wieczór poka-
zał, że nasze obawy były bezpodstawne. Ryzykując własną wolnością, pró-
bowaliście nas wyciągnąć. Kogo obchodzi los obcych ludzi, gdy wszędzie
pełno jest polującej policji? Jesteśmy wam bardzo wdzięczni za ratunek
23
i teraz już wiemy, że chcemy być częścią tej rywalizacji. Jeśli tylko pomo-
żecie nam odpowiednio zacząć, będziemy dumni, mogąc stać po waszej
stronie, bo nie ma żadnych wątpliwości, że stać po waszej stronie, to zna-
czy stać po właściwej stronie.
- Drodzy panowie, wy już zaczęliście odpowiednio - oświadczył
Clarence.
***
O godzinie drugiej Kate wjechała swoim BMW do garażu obok
domu. Zamykając bramę, ruszyła w stronę drzwi wejściowych. Po cichu
przekręciła klucz w zamku i naciskając klamkę, weszła do środka. Zdjęła
z siebie kurtkę i na wyczucie zawiesiła ją na wieszaku. Dopiero teraz po-
stanowiła zaświecić jedną z lamp wiszących pod sufitem salonu.
Odwróciła się więc ponownie w stronę drzwi i naciskając włącznik,
rozświetliła nieco mrok w pomieszczeniu. Ku wielkiemu zaskoczeniu
dziewczyny przy stoliku w kuchni siedziała jej mama. Wyraz twarzy i po-
stukujące o blat palce jednoznacznie wskazywały na to, że zaraz rozpocz-
nie się porządny wykład, a może nawet awantura.
Kate spojrzała na nią z najbardziej niewinnym uśmiechem, na jaki
tylko było ją stać. Niestety wszelkie próby udawania, że jest przynajmniej
jedenasta albo chociaż dwunasta w nocy były na nic. Już dawno minęła
północ, a to oznaczało, że dziewczyna ma naprawdę przechlapane.
- To, co dziś wyprawiałaś przechodzi już wszelkie, ludzkie pojęcie
- zaczęła kobieta podwyższonym głosem.
- Wiem, wiem. Bardzo długo to wszystko dzisiaj trwało. Podejrze-
wam, że więcej się to już nie powtórzy.
- Lepiej, żeby się nie powtórzyło. Inaczej mogę zejść na zawał.
- Daj spokój, mamo. Przecież ścigam się już od parunastu miesię-
cy...
- Ale jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się widzieć w telewizji, jak
uciekasz razem ze swoimi kumplami przed radiowozami i śmigłowcem,
robiąc przy tym bałagan w połowie miasta!
- O, o - wyrwało się cicho Kate, gdy zorientowała się, że jej mama
o wszystkim wie.
24
Zawiesiła się na chwilę, szukając w głowie odpowiedniego wyjścia
z tej sytuacji. Patrzyła na mamę dużymi oczami, próbując powiedzieć jej
coś, co będzie dla niej chociaż trochę uspakajające. Trudno było jednak
w tym położeniu znaleźć odpowiedź, która mogłaby ją teraz zadowolić.
Zobaczyć bliską sobie osobę w telewizji i jeszcze w dodatku w takiej ak-
cji...
- Żebyś wiedziała, co się działo, zanim przyleciał śmigłowiec -
rzekła w końcu, uśmiechając się z satysfakcją.
Dopiero po chwili zrozumiała, że to był błąd.
- Lepiej się już nie pogrążaj - odpowiedziała jej mama znacznie
cichszym niż wcześniej, lecz nie mniej groźnym tonem.
- Masz rację. Dzisiejszy wieczór był przesadą, ale nie miałam in-
nego wyjścia - tłumaczyła nastolatka. - Będąc wyścigowcem, czy jak inni
to nazywają - piratem drogowym, przed policją trzeba uciekać. Nie można
stać w miejscu i czekać, aż cię zatrzyma, bo wtedy więzienie jest już gwa-
rantowane. Ucieczka natomiast daje jakieś szanse. Jak widzisz, w moim
wykonaniu zakończyła się pełnym powodzeniem. Nadal jestem na wolno-
ści.
- A twoi znajomi?
- Oni też uciekli.
- Chociaż tyle... - rzekła jakby z ulgą pani Mileski.
- Widzę, że cię to cieszy.
- Powiedzmy.
- Dobrze, zostawmy już tę sprawę w spokoju. Lepiej połóżmy się
spać - powiedziała Kate, podążając powoli w stronę schodów prowadzą-
cych na piętro.
- Myślisz, że zasnę? Jestem zbyt roztrzęsiona - oświadczyła ko-
bieta z wyrzutem, ruszając w ślad za córką. - Jak w ogóle wyobrażasz
sobie poranek? Zarwałaś pół nocy, a przecież musisz być na występach.
- Ciiii, mamo, nie krzycz, bo obudzisz tatę - powiedziała dziew-
czyna, gdy obie były już na szczycie schodów. - Dam sobie jakoś radę. Jak
zawsze.
- Skąd wiesz, że ojciec jest już w domu?
- Kiedy uciekaliśmy przed policją, widziałam okręt w porcie.
- Może on powinien z tobą porozmawiać. Mnie już brakuje pomy-
słów, jak cię przekonywać do porzucenia tego wszystkiego.
25
- Przed tobą trudne zadanie - odpowiedziała Kate, uśmiechając
się.
- Dlaczego?
- Bo najpierw musiałabyś przekonać jego, żeby chciał przekony-
wać do czegokolwiek mnie.
***
Thomas wjechał do kryjówki Scorpions, parkując pośród innych
sportowych wozów.
Ich ilość wzrastała w zatrważającym tempie. Po ponad trzech ty-
godniach zmagań z rywalami na nowych zasadach, zespół wzbogacił się
o jedenaście naprawdę szybkich i jednocześnie bardzo drogich aut.
Dwunasty był teraz prowadzony przez Thomasa. Wygrywając ko-
lejną wojnę wyścigową, Scorpions zapewniło sobie nowiusieńkie Ferrari
F430 oraz dwieście tysięcy dolarów.
Do garażu będącego częścią kryjówki wjeżdżali kolejni kierowcy.
Wśród nich byli Colin, Nikki, Cody, a także kilku jego najbliższych znajo-
mych. Pozostała część drużyny czekała już w sąsiednim pomieszczeniu.
- I znów zwycięstwo - ekscytował się lider Skorpionów, patrząc na
nowy nabytek jego zespołu.
- Jeżeli nasi ulubieni rywale nie pomyślą o zakupie kolejnych sa-
mochodów, niedługo będą musieli skapitulować i wynieść się stąd. Mam
nadzieję, że na zawsze - powiedział Thomas, a Nikki uśmiechnęła się tylko
z dumą.
- A może lepiej, żeby zostali - rzekł z rozbawieniem Cody. - Przy-
najmniej w ten sposób mielibyśmy nieskończone źródło nowych samocho-
dów.
- I to jakich - dodał szybko Colin.
- Wydaję mi się, chłopaki, że niestety to się nie uda. Oni mają już
dość tej zabawy - stwierdził Thomas.
- A szkoda. Już zaczęło mi się to podobać.
Wyścigowcy przeszli do pomieszczenia obok, witając się ze znaj-
dującymi się tam członkami zespołu. Ruch i gwar były ogromne. Mimo to
lider Smoków od razu zauważył brak jednej osoby.
26
- Sala jeszcze nie ma? - zapytał jakby sam siebie.
- A tego gdzie znowu wcięło? - zdziwiła się również Nikki.
- Oj, chyba już jesteście przewrażliwieni na jego punkcie - zaśmiał
się Cody. - Spokojnie, pewnie zaraz się zjawi. Tymczasem zaczynajmy! -
dodał głośniej, klaszcząc jednocześnie w dłonie tak, by wszyscy w po-
mieszczeniu go usłyszeli.
Nim jednak kierowcy zdążyli zająć swoje miejsca, do pomieszcze-
nia weszły dwie postaci. Jedną z nich był Sal, który znajdując się w przej-
ściu, uśmiechał się nieśmiało, starają się jednocześnie opanować drżenie
rąk.
Obok niego stała osoba, której wizyty w kryjówce wyścigowcy
spodziewali się nie bardziej niż nagłego ataku ze strony obcej cywilizacji.
Mężczyzna - jak to zawsze było w jego zwyczaju - patrzył na wszystkich
dumnie, zdejmując właśnie z dłoni czarne rękawice. Ubrany był w ciemne
palto z kapturem, które zdobione było dużymi, srebrnymi guzikami. Niżej
znajdowały się czarne dżinsy i lśniące buty oksfordy.
Choć sposób ubierania się nie uległ zmianie, niektórym zajęło
dłuższą chwilę rozpoznanie niespodziewanego gościa. Wszystko z powodu
jego fryzury, która znacznie różniła się od tej, z jaką widziano go po raz
ostatni w Palmont i okolicach.
Zebrani w kryjówce wyścigowcy spoglądali na mężczyznę ze zdzi-
wieniem. W końcu naprzeciwko niego i Sala stanął Thomas.
- Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek zdecydujesz się tu poka-
zać - zaczął poważnym tonem.
- Thomas, pozwól, że ci wszystko wyjaśnię - rzekł Sal. - Byłem
w drodze tutaj. Zatrzymałem się na stacji benzynowej i tam, gdy wracałem
do auta, zauważyłem, że ktoś na mnie czeka.
- Poczekaj, ja wytłumaczę - wtrącił tajemniczy gość. - Myślę, że
w obecnym układzie to ja powinienem mówić. Tak jak już wspomniał Sal,
spotkaliśmy się na stacji albo dokładniej mówiąc, postanowiłem zjechać na
stację, gdy dostrzegłem jego Mercedesa. Jest jedynym człowiekiem, który
ma takie malowanie na wozie. Nie mogłem się mylić. Chciałem z nim po-
rozmawiać o tym, co dzieje się w mieście. O wszystkim mi opowiedział.
Wiem już też, że podejrzewacie mnie…
- Owszem - potwierdził Thomas, krzyżując ręce na klatce piersio-
wej. - Czyżbyśmy nie mieli racji?
27
- Może przedstawię moją perspektywę, od początku - kontynu-
ował Wolf. - Jakiś miesiąc temu wróciłem do Palmont. Jak mniemam, do-
myślacie się, że najbardziej przywiązany jestem do Fortuny. Zresztą tam
właśnie mieszkam. Niedługo po przyjeździe dotarły do mnie wieści, że
Scorpions mają pod panowaniem całe miasto oraz San Juan, ale ktoś -
jakiś nowo utworzony zespół próbuje odebrać im panowanie. Początkowo
nie miałem pomysłu, jak zdobyć więcej informacji, ale nie minęło nawet
kilka dni, gdy przejeżdżając wzgórzami Fortuny, dostrzegłem na parkingu
naprzeciwko ambasady ogromną, wręcz niewyobrażalną ilość sportowych
samochodów i kłębiących się między nimi ludzi. Zatrzymałem się i wysia-
dłem z wozu, by przyjrzeć się temu wszystkiemu dokładniej. Po paru
chwilach kilka samochodów nadjechało szybko od strony szpitala i za-
trzymało się na ulicy przed ambasadą. Wśród tych samochodów bez pro-
blemu rozpoznałem twoje BMW, Forda Nikki i Mercedesa Sala. Oczywiste
było zatem, że jesteście w mieście i pomagacie Skorpionom w obronie
terytoriów. Pomyślałem nawet wtedy, że może byłoby warto z wami poga-
dać, ale jakoś… nie miałem na tyle odwagi - rzekł Wolf, patrząc w ziemię.
- Potem żałowałem i liczyłem na to, że może jeszcze uda mi się kogoś
z was spotkać. Gdy trafiłem na Sala, postanowiłem skorzystać z okazji.
- Więc mówisz, że to nie ty dowodzisz tym nowym zespołem? -
zapytał łagodniejszym głosem Thomas.
- Absolutnie.
- A po co wróciłeś do miasta?
- No wiesz, to mój dom. Czy Sal wspominał ci o tym, że szukałem
Dariusa?
- Tak.
- No właśnie. Po tym, jak Nikki ujawniła prawdę o jego machloj-
kach i o tym, że to on ukradł pieniądze, wrabiając w to ciebie, postanowi-
łem go dorwać. Niestety moje poszukiwania skończyły się na niczym, więc
wróciłem do Palmont.
- Co właściwie chciałeś mu zrobić, gdybyś go już dostał w swoje
ręce? - zapytał z uśmiechem lider Smoków.
- Najpierw bym mu nagadał, a potem… postrzelił w obie nogi.
- Postrzelił w nogi? - zaśmiał się Thomas, a głosy niektórych wy-
ścigowców stojących za nim zawtórowały mu.
- No tak, wtedy przez jakiś czas albo nawet już zawsze nie mógł-
by jeździć samochodem.
28
- Tak, to w pewnością byłaby dla niego odpowiednia kara. Wraca-
jąc jeszcze do poprzedniego tematu, cieszę się, że postanowiłeś tutaj
przyjechać i wyjaśnić sytuację. Cieszę się też, że to jednak nie ty, choć to
oznacza, że znów straciliśmy jedyny trop.
- Chciałbym wam pomóc - oświadczył pewnie Wolf.
Zebrani w kryjówce wyścigowcy przyjrzeli mu się ze zdziwieniem.
Jeszcze paręnaście minut temu był numerem jeden na liście podejrzanych,
teraz chciał stać się wsparciem w poszukiwaniu prawdziwego winnego.
Niektóre rzeczy zmieniają się zbyt szybko. Trzeba jednak przyznać, że
tym razem zmiana ta była jednocześnie bardzo miłą niespodzianką.
Thomas odpowiedział mu długim spojrzeniem. Sam nie wiedział,
co teraz powiedzieć. Wierzył, że Wolf ma czyste sumienie, ale nie potrafił
zrozumieć, jaki może mieć interes w pomaganiu Skorpionom.
- Dlaczego? - zapytał w końcu.
- Jak już wcześniej powiedziałem, Palmont to mój dom - odrzekł
uroczyście. - A domu trzeba bronić, prawda?
- Prawda.
- To jak, znajdzie się u was dla mnie miejsce?
- Nie do mnie należy decyzja - odpowiedział Thomas z uśmie-
chem, odsuwając się jednocześnie na bok.
Po chwili przed Wolfem znalazł się Cody i spoglądając na niego
życzliwie, zapytał:
- Czy możemy liczyć też na to, że będziesz nas reprezentował
w wyścigach?
- Oczywiście.
- I na to, że będziesz drugim liderem zespołu, kiedy Thomas
i Nikki wrócą do Kalifornii?
Wolf nie odpowiadał dłuższą chwilę. Z czasem przez zaskoczenie
na jego twarzy coraz wyraźniej przebijał się uśmiech. Był zachwycony tą
propozycją. W końcu rzekł:
- Będę zaszczycony.
- W takim razie witamy w zespole - powiedział Cody, podając mu
rękę.
- Dziękuję. Obiecuję robić wszystko, co w mojej mocy, by Palmont
i pobliskie tereny nigdy nie wpadły w łapy naszych wrogów.
29
- Naszych wrogów, mówisz? - zaczął ponownie Thomas. - Szybko
wczułeś się w sytuację - dodał z uśmiechem. - Ale to dobrze. Cieszę się,
że stanąłeś po właściwej stronie.