Renault Mary Trylogia o Aleksandrze 03 Igrzyska żałobne

background image

Mary Renault

Igrzyska żałobne

- Przewiduję, że moi przyjaciele wyprawią mi wspaniałe igrzyska żałobne.

Ostatnie słowa

Aleksandra Wielkiego

323 r. p.n.e.

Zikkurat Bela-Marduka stał częściowo zrujnowany od półtora wieku, od czasu gdy Kserkses
upokorzył bogów buntowniczego Babilonu. Krawędzie tarasów zamieniały się w osuwiska lepiku i
wypalanych cegieł, a bociany gnieździły się na wyszczerbionym szczycie, gdzie kiedyś mieściła się
złocista komnata - sypialnia ze złotym łożem boga i jego świętej nałożnicy. Były to jednak tylko
powierzchowne uszkodzenia, bo potężna konstrukcja zikkuratu oparła się zniszczeniom. Mury
wewnętrznego miasta miały przy Bramie Marduka trzysta stóp wysokości, ale zikkurat nadal górował
nad nimi. W pobliżu wznosiła się świątynia boga. Tę żołnierze Kserksesa zdołali jedynie w połowie
spustoszyć. Resztki dachu załatano strzechą i podparto grubo ciosanymi belkami. We wnętrzu, gdzie
kolumny wyłożone były wspaniałą, choć poszczerbioną glazurą, nadal panował uroczysty półmrok,
unosiły się wonie kadzidła i spalanych tam ofiar. Na porfirowym ołtarzu pod otworem w dachu
odprowadzającym dym płonął w koszu z brązu święty ogień. Ledwie się tlił, a skrzynia na opał była
pusta. Akolita z ogoloną głową spojrzał na kapłana. Ten, choć zatopiony w myślach, pochwycił jego
wzrok.

- Dorzuć drewna. Na co czekasz? Czy król ma umrzeć, bo lubisz leniuchować? Ruszaj! Twoja matka
chyba twardo spała, kiedy zostałeś poczęty.

background image

Akolita skłonił się, ale niezbyt głęboko. W tej świątyni nie panowała surowa dyscyplina.

- Jeszcze nie zaraz - rzucił w ślad za nim kapłan. - Może nawet jeszcze nie dziś. On jest wytrzymały
jak górski lew. Niełatwo mu będzie umrzeć.

Dwa wysokie cienie pojawiły się w drzwiach świątyni. Kapłani, którzy właśnie weszli, nosili wysokie
filcowe mitry Chaldejczyków. Podeszli do ołtarza, wykonując rytualne gesty i kłaniając się z dłonią na
ustach.

- Jeszcze nie? - spytał kapłan Marduka.

- Nie - odrzekł jeden z Chaldejczyków. - Ale to nie potrwa długo. On nie może już mówić. Właściwie
ledwie oddycha. Kiedy żołnierze z jego kraju podnieśli wrzawę pod drzwiami, bo pragnęli go ujrzeć,
kazał ich wszystkich wpuścić. Nie dowódców, bo ci już tam byli, ale włóczników, zwykłych piechurów.
Prawie pół dnia przechodzili przez sypialnię, a on każdemu podawał rękę. To go dobiło. I teraz leży w
letargu.

Drzwi za ołtarzem rozwarły się i weszli dwaj kapłani Marduka. Ukazało się na chwilę bogato
urządzone wnętrze, wyszywane zasłony, blask złota. Doleciał stamtąd zapach pieczeni duszonej z
przyprawami.

Chaldejczycy wymienili spojrzenia, wspominając jakiś dawny skandal.

- Zrobiliśmy, co było w naszej mocy, by go trzymać z dala od miasta - powiedział jeden z nich. - On
jednak słyszał, że świątynia nie została odbudowana i myślał, że się go boimy.

- To nie był dobry czas dla wielkich dzieł - odrzekł chłodnym tonem kapłan Marduka. -
Nabuchodonozor budował w niepomyślnym roku. Jego cudzoziemscy niewolnicy walczyli między
sobą i zrzucali się nawzajem z tej wieży. A Sikandra szczęście by nie opuściło i siedziałby spokojnie w
Suzie, gdyby nie naraził się bogu.

- Wydaje mi się, że on oddawał należną cześć bogu, tyle że nazywał go Heraklesem. - Chaldejczyk
rozglądał się demonstracyjnie po zrujnowanej budowli, jakby miał ochotę spytać: "Gdzie się podziało
złoto, które król dał wam na odbudowę. Czyżbyście wszystko przejedli i przepili?"

Zapadło wrogie milczenie. Przywódca kapłanów Marduka odezwał się pojednawczo, choć z
godnością.

- Z pewnością przekazaliście mu prawdziwą wróżbę. A czy od tamtego czasu czytaliście w
gwiazdach?

Wysokie mitry pochyliły się równocześnie na znak akceptacji. Starszy z Chaldejczyków, którego
srebrna broda odbijała się od ciemnej twarzy i purpurowej szaty, skinął na kapłana Marduka,
przywołując go w zrujnowany koniec świątyni.

- To jest sądzone Babilonowi.

Złotą laską zakończoną gwiazdą zatoczył krąg obejmujący pozostałości murów, zniszczony dach
podparty pochylonymi belkami i noszącą ślady ognia kamienną posadzkę.

background image

- Tak będzie przez jakiś czas, a potem... Babilon przeminie.

Podszedł do wejścia i przystanął, nadsłuchując, ale w odgłosach wieczoru nic się nie zmieniło.

- Gwiazdy mówią, że zacznie się to ze śmiercią króla.

Kapłan wspominał promiennego młodzieńca, który przybył tu przed ośmiu laty, ofiarowując złoty
skarb i arabskie wonności, i mężczyznę, który powrócił w tym roku ogorzały i pokryty bliznami, ze
złotorudymi włosami spłowiałymi od słońca i śladami siwizny, lecz z wciąż płonącymi, głęboko
osadzonymi oczami, niezmiennie strasznymi w gniewie.

Zapach kadzidła długo unosił się w powietrzu, złoto ocalało w skarbcu, nawet pośród ludzi żyjących
wygodnie i ponad stan. Zachowała się jeszcze połowa, lecz to bogactwo nie cieszyło już kapłana Bela-
Marduka. Zapowiadało ono teraz krew i płomienie. Duch zaczął w nim przygasać niczym ogień na
ołtarzu, gdy brakowało opału.

- Czy my to zobaczymy? Czy zjawi się nowy Kserkses?

Chaldejczyk zaprzeczył ruchem głowy.

- To będzie umieranie, a nie zabijanie. Inne miasto powstanie, a nasze upadnie, jest bowiem spod
znaku króla.

- Co takiego? Więc on jednak przeżyje?

- On umiera, jak ci powiedziałem. Jego znak podąża jednak pośród gwiazdozbiorów w przyszłość,
której nie umiemy odczytać. Nie zajdzie za naszych czasów.

- Ach tak? Cóż, on za życia nie wyrządził nam krzywdy. Może nas oszczędzi i po śmierci.

Astrolog zmarszczył brwi, szukając słów niczym dorosły, który zwraca się do dziecka.

- Czy pamiętasz ten ogień, który spadł z nieba w zeszłym roku? Oświetlił miasto jaśniej niż księżyc w
pełni. Dowiedzieliśmy się, gdzie spadł, o tydzień drogi stąd, i wyruszyliśmy tam. Na miejscu
zobaczyliśmy jednak, że zmienił się w rozżarzone węgle, które wypaliły ziemię dookoła. Jakiś rolnik,
którego żona urodziła tego dnia bliźnięta, zabrał jeden kawałek do domu, ale ukradł mu go sąsiad.
Walczyli potem ze sobą i obaj zginęli. Inny kawałek upadł u stóp niemego chłopca, któremu zaraz
wróciła mowa. Od trzeciego wybuchł pożar, w którym spłonął las. A mag z tamtej okolicy zabrał
największy kawałek i wmurował go w ołtarz ognia na pamiątkę wielkiego światła na niebie. Wszystko
to za sprawą jednej gwiazdy. Tak będzie i teraz.

Kapłan pochylił głowę. Z kuchni świętego okręgu dolatywały smakowite zapachy. Lepiej zaprosić
Chaldejczyków na wieczerzę, niż zmarnować mięso. Gwiazdy gwiazdami, ale dobre jedzenie też jest
ważne.

Stary Chaldejczyk mówił, wpatrzony w cienie.

- Tu, gdzie teraz stoimy, lamparcica będzie wychowywać swoje młode.

Kapłan milczał przez dość długą chwilę. Z królewskiego pałacu nie dochodził żaden odgłos. Przy
odrobienie szczęścia zdążą coś zjeść, zanim podniesie się lament.

background image

Mury pałacu Nabuchodonozora miały cztery stopy grubości i obłożone były niebieską glazurą dla
utrzymania chłodu, ale w środku lata żar i tak przenikał przez te wszystkie warstwy. Pot ściekający z
przegubu Eumenesa rozmazywał atrament na papirusie. Woskowa tabliczka, z której przepisywał na
czysto, połyskiwała wilgocią. Zanurzył ją na powrót w zimnej wodzie, aby nie rozpuściła się
powierzchnia wosku. Miejscowi pisarze używali wilgotnej gliny, ale ta twardniała zbyt szybko,
uniemożliwiając poprawki. Podszedł po raz trzeci do drzwi, wypatrując jakiegoś niewolnika do obsługi
wachlarza. Raz jeszcze odległe stłumione dźwięki - ciche skradające się stąpania, zalęknione smutne
głosy - cofnęły go za zasłonę w drzwiach do poprzedniego zajęcia. Klaskać w dłonie, wołać,
wykrzykiwać polecenia; wszystko to było nie do pomyślenia. Nie szukał swego gadatliwego pisarza,
ale przydałby się milczący niewolnik i powiew wachlarza. Sprawdził nie dokończony zwój przypięty do
stołu. Minęło dwadzieścia lat, odkąd nie napisał własną ręką żadnego listu, jeśli nie był on ściśle tajny.
Czemu więc teraz pisze ten, który nigdy nie będzie wysłany, chyba że stałby się cud? Zdarzały się już
tak często, ale chyba nie tym razem. Było to po prostu jakieś zajęcie, które przesłaniało niepewną
przyszłość. Usiadł znów za stołem, wyjął z wody tabliczkę, podparł ją, osuszył dłoń o ręcznik
pozostawiony przez pisarza i wziął do ręki pióro.

"Okręty zaś pod dowództwem Nearcha mają się zebrać u ujścia rzeki, gdzie dokonam ich przeglądu,
a tymczasem Perdikkas przyprowadzi armię z Babilonu i zostaną złożone ofiary odpowiednim bogom.
Potem obejmę dowództwo wojsk lądowych i pomaszerujemy na zachód. Pierwszym etapem..."

Kiedy miał pięć lat i jeszcze nie umiał pisać, przyszedł do mnie do pracowni króla. "Co to takiego,
Eumenesie?" "List". "A to pierwsze słowo, które napisałeś duże?" "To imię twego ojca: FILIP, król
Macedończyków. Jestem teraz zajęty, idź się bawić". "Napisz mi moje imię, drogi Eumenesie. Proszę".
Napisałem je na odwrocie jakiegoś rozkazu. Nazajutrz już się go nauczył i wyrył je na tabliczce
przygotowanej na list królewski do Kersobleptesa, króla Tracji. Dostał za to linijką po palcach...

Ciężkie drzwi zostawił otwarte z powodu upału. Zbliżały się szybkie kroki, przyciszone jak wszystkie
inne dźwięki. Ptolemeusz odsunął zasłonę i zaciągnął ją za sobą. Na jego surowej ogorzałej twarzy
widać było zmęczenie. Przez całą noc czuwał, a nie była to bojowa akcja pobudzająca do działania.
Miał czterdzieści trzy lata, ale wyglądał starzej. Eumenes czekał bez słowa.

- Dał swój pierścień Perdikkasowi - powiedział Ptolemeusz.

Nastała chwila ciszy. Czujna grecka twarz Eumenesa kryła nie mola książkowego, lecz walecznego
żołnierza. Wpatrywał się on w kamienne oblicze Macedończyka.

- Jako komu? Jako zastępcy czy jako regentowi?

- Nie może mówić - rzekł sucho Ptolemeusz - więc nigdy się tego nie dowiemy.

- Jeśli pogodził się ze śmiercią - zastanawiał się Eumenes - możemy przypuszczać to drugie. Jeśli
nie...

- Teraz to już wszystko jedno. On nie widzi ani nie słyszy. Z tego snu nigdy się nie obudzi.

- Nie bądź zbyt pewny. Wiem o ludziach uważanych za zmarłych, którzy potem opowiadali, że
słyszeli każde słowo.

background image

Ptolemeusz opanował gest zniecierpliwienia. "Ci wymowni Grecy! A może tamten czegoś się boi?"

- Przyszedłem, bo ty i ja znamy go od urodzenia. Nie chcesz tam być?

- A czy Macedończycy mnie tam zechcą? - Dawna gorycz wykrzywiła na chwilę usta Eumenesa.

- Dajże spokój! Wszyscy ci ufają. Wkrótce będziesz potrzebny.

Sekretarz zaczął powoli porządkować stół. Wycierając pióro, zapytał:

- I do końca ani słowa o następcy?

- Perdikkas spytał go o to, kiedy mógł jeszcze mówić szeptem. Powiedział tylko: "Najdzielniejszemu.
Hoti to kratisto".

"Mówią, że umierający mają dar jasnowidzenia" - pomyślał Eumenes. Przeszedł go dreszcz.

- Albo - dodał Ptolemeusz - tak nam powiedział Perdikkas, który pochylał się nad nim. Nikt inny tego
nie słyszał.

Eumenes odłożył pióro i podniósł wzrok.

- A może powiedział Kratero? Mówisz, że szeptał i że brak mu było tchu.

Wymienili spojrzenia. Krateros, najwyższy rangą z wodzów Aleksandra, maszerował do Macedonii,
by przejąć regencję od Antypatra.

- Gdyby to on był w tej komnacie...

Ptolemeusz wzruszył ramionami.

- Kto wie?

Sam zaś pomyślał: "Gdyby tam był Hefajstion..." Ale gdyby on żył, to wszystko nie wydarzyłoby się.
Aleksander nie popełniłby żadnego z tych szaleństw, z powodu których umiera; nie przybyłby do
Babilonu w środku lata, nie pływałby łodzią po tych plugawych bagniskach w dole rzeki... Ale o
Hefajstionie nie należało rozmawiać z Eumenesem.

- Te drzwi są ciężkie niczym słoń. Chcesz, żeby je zamknąć?

Przystając w progu, Eumenes zapytał:

- Czy wiadomo coś o Roksanie i jej dziecku?

- Jeszcze cztery miesiące. A jeśli to będzie dziewczynka?

Weszli w mroczny korytarz, wysoki grubokościsty Macedończyk obok szczupłego Greka. Młody
oficer macedoński szedł po omacku naprzeciw, prawie wpadł na Ptolemeusza i wyjąkał jakieś
przeprosiny.

- Jest jakaś zmiana? - spytał Ptolemeusz.

background image

- Nie, wodzu, chyba nie. - Tamten przełknął ślinę, spostrzegli, że płacze. Kiedy odszedł, Ptolemeusz
powiedział:

- Ten chłopak już w to uwierzył. Ja jeszcze nie.

- Cóż, chodźmy tam.

- Zaczekaj. - Ptolemeusz ujął go pod ramię, wprowadził z powrotem do komnaty i przymknął wielkie
hebanowe drzwi na skrzypiących zawiasach. - Lepiej ci to powiem, póki mamy czas. Powinieneś to
wiedzieć wcześniej, ale...

- Tak, tak? - ponaglał go Eumenes. Pokłócił się z Hefajstionem na krótko przed jego śmiercią i odtąd
Aleksander nie ufał mu bezgranicznie.

- Statejra też jest w ciąży.

Eumenes, który chciał już iść, znieruchomiał.

- Mówisz o córce Dariusza?

- A o kim by innym? Ona jest żoną Aleksandra.

- Ależ to wszystko zmienia. Kiedy to...

- Nie pamiętasz? Nie, oczywiście, ty wyjechałeś wtedy do Babilonu. Kiedy doszedł do siebie po
śmierci Hefajstiona (nie można bez końca unikać tego imienia), wyruszył na wojnę z Kosajami. To było
moje dzieło, to ja mu powiedziałem, że się domagają haraczu i tym obudziłem jego gniew.
Potrzebował jakiegoś zajęcia i dobrze mu to zrobiło. Kiedy ich pokonał i był już w drodze tutaj,
zatrzymał się na tydzień w Suzie, by wstąpić do Sisygambis.

- Stara wiedźma - powiedział z goryczą Eumenes. Pomyślał, że gdyby nie ona, przyjaciele króla nie
zostaliby uszczęśliwieni perskimi żonami. Tamto wielkie wesele w Suzie było niczym sztuka
wystawiana z niezwykłą wspaniałością, póki nagle on sam nie znalazł się w jakiejś pełnej aromatów
komnacie, w łożu i w ramionach szlachetnie urodzonej Persjanki, której cała greka ograniczała się do
"Witaj, panie mój!"

- To wielka pani - rzekł Ptolemeusz. - Szkoda, że jego matka nie jest taka. Ona kazałaby mu się
ożenić, zanim opuścił Macedonię, i zadbałaby o następcę tronu. Miałby już teraz czternastoletniego
syna. Na pewno nie obrzydziłaby mu małżeństwa, kiedy był jeszcze dzieckiem. Czyja to wina, że nie
był gotów do miłości z kobietą, dopóki nie spotkał tej Baktryjki? - Większość Macedończyków tak
nazywała między sobą Roksanę.

- Co się stało, to się nie odstanie. Ale Statejra... Czy Perdikkas wie?

- Właśnie dlatego spytał go, komu zostawia królestwo.

- A on nie odpowiedział?

- Powiedział: "Najdzielniejszemu". Pozostawił wybór nam, Macedończykom, kiedy chłopcy dorosną.
W końcu okazał się prawdziwym Macedończykiem.

background image

- Jeśli to będą chłopcy - przypomniał Eumenes.

- I jeżeli dorosną - dodał w zamyśleniu Ptolemeusz.

Eumenes nic więcej nie powiedział. Szli dalej ciemnym korytarzem o ścianach wyłożonych niebieską
glazurą ku komnacie umierającego.

Sypialnia Nabuchodonozora zbudowana w stylu asyryjskim zyskała z czasem perski wystrój dzięki
kolejnym królom, od Cyrusa począwszy. Kambyzes obwiesił jej ściany trofeami z podbitego Egiptu,
Dariusz Wielki pokrył kolumny złotem i malachitem. Kserkses przybił do jednej ze ścian haftowaną
szatę Ateny zagrabioną z Partenonu. Drugi Artakserkses sprowadził z Persepolis rzemieślników, by
wykonali to wielkie łoże, na którym leżał teraz umierający Aleksander.

Podwyższenie pokrywały szkarłatne kobierce obszyte złotą frędzlą. Łoże było ogromne, sześć stóp
na dziewięć. Dariusz Trzeci, wysoki na siedem stóp, miał w nim dość miejsca. Cztery złote demony
ognia o srebrnych skrzydłach i oczach z drogocennych kamieni podtrzymywały baldachim. Umierający
leżał obnażony, przykrywany do połowy cienkim lnianym prześcieradłem w chwilach, kiedy nie rzucał
się w gorączce. Mokre od potu, ciasno przylegało do ciała. Król podparty stosem poduszek, by łatwiej
mu było oddychać, sprawiał wrażenie bardzo drobnego wśród tych wszystkich splendorów. W
powtarzającym się cyklu płytki chrapliwy oddech stawał się coraz głośniejszy, po czym się urywał.
Przez chwilę w zatłoczonej komnacie nie było słychać niczyjego oddechu, a potem zaczynało się od
nowa to samo crescendo. Do niedawna panowała absolutna cisza. Teraz, gdy król przestał już
reagować na głos lub dotknięcie, zaczął narastać w komnacie cichy pomruk, zbyt ostrożny i
stłumiony, by można go było umiejscowić, basowy podkład wyraźnego rytmu śmierci.

Stojący u wezgłowia Perdikkas podniósł gęste ciemne brwi, spoglądając na Ptolemeusza. Był wysoki,
zbudowany jak Macedończyk, choć ciemniejszy, a rozkazujący wyraz jego twarzy ostatnio nabrał
mocy. Jego gest oznaczał: "Wciąż bez zmian". Ruch wachlarza z pawich piór przyciągnął wzrok
Ptolemeusza ku drugiej stronie łoża. Tam już od wielu dni, najwyraźniej obywając się bez snu, siedział
na podwyższeniu perski chłopiec. Tak wciąż o nim myślał Ptolemeusz, choć musiał już mieć
dwadzieścia trzy lata. Trudno ocenić wiek eunucha. Jako szesnastolatka przyprowadził go do
Aleksandra pewien perski wódz wmieszany w morderstwo Dariusza, aby się oczyścić z zarzutów.
Chłopiec znalazł sobie miejsce, stając się królewskim ulubieńcem. Nie opowiadał swej historii
kronikarzom i nigdy nie oddalał się od Aleksandra. Niewiele dziś można było dostrzec z jego słynnej
urody, która olśniła dwóch kolejnych królów. Wielkie ciemne oczy zapadły się w twarzy jeszcze
bardziej wymizerowanej niż ta wyniszczona gorączką twarz na poduszce. Był ubrany jak sługa. Czyżby
myślał, że każą mu wyjść, jeśli zostanie zauważony? Ptolemeusz zastanawiał się, co tamten czuje.
Musiał sypiać w tym łożu z Dariuszem.

Jakaś mucha zawisła nad lśniącym od potu czołem Aleksandra! Pers odegnał ją, a potem odłożył
wachlarz, by zanurzyć ręcznik w miednicy z wodą o zapachu mięty i przetrzeć nieruchomą twarz.

Początkowo Ptolemeusz nie lubił tej egzotycznej postaci, snującej się po kwaterach Aleksandra i
zachęcającej go do przejmowania stroju królów perskich i obyczajów perskiego dworu, mającej do
niego dostęp w dzień i w nocy. Można się było jednak do niego przyzwyczaić. Mimo smutku i

background image

poczucia zbliżającego się kryzysu, Ptolemeusz poczuł, że budzi się w nim litość. Przeszedł na drugą
stronę łoża i dotknął ramienia tamtego.

- Odpocznij trochę, Bagoasie. Niech się tym zajmie jakiś inny szambelan.

Grupka starzejących się dworskich eunuchów z czasów Dariusza, a nawet Ochosa, przysunęła się
gorliwie do łoża.

- On już cię nie poznaje, sam to wiesz.

Bagoas obejrzał się. Twarz nabrała innego wyrazu, jakby usłyszał dawno oczekiwany wyrok śmierci.

- Mniejsza z tym - rzekł cicho Ptolemeusz. - Zostań, jeśli chcesz, to twoje prawo.

Bagoas dotknął palcami czoła. Już mu nie będą przeszkadzać. Z oczami znów utkwionymi w
zamkniętych oczach Aleksandra poruszał wachlarzem, przeganiając gorące powietrze Babilonu.
Ptolemeusz uświadomił sobie, że tamten zachował coś ze swej władzy. Udało mu się nawet
załagodzić burzę w umyśle Aleksandra po śmierci Hefajstiona.

Przy ścianie najbliższej łoża, na stole solidnym jak ołtarz nadal czczono Hefajstiona. Stały tu posążki
wotywne i popiersia podarowane przez współczujących przyjaciół, wytrwałych łowców stanowisk i
tych, którzy kiedyś kłócili się ze zmarłym, zamawiane u najlepszych artystów, jakich można było
znaleźć, by tylko rozproszyć smutek Aleksandra. Hefajstiona przedstawiono pod różnymi postaciami:
odlany w brązie jako nagi Ares z tarczą i włócznią, albo chryzelefantynowy w złotej zbroi z twarzą,
ramionami i nogami rzeźbionymi w kości słoniowej, albo z barwionego marmuru w złotym wieńcu
laurowym, albo jako srebrny sztandar bojowy drużyny, która nosiła jego imię, albo półbóg,
pierwowzór posągu dla jego świątyni w Aleksandrii. Ktoś, kto pomagał choremu, niechcący
przewrócił małego Hefajstiona ze złoconego brązu. Ptolemeusz ustawił go na powrót, rzuciwszy
szybkie spojrzenie na niemą twarz na poduszkach. Niech wszystko pozostanie na swoim miejscu, póki
on nie odejdzie.

Cichy stuk przyciągnął spojrzenie Eumenesa, który zaraz odwrócił wzrok.

"Nie masz się czego bać" - pomyślał Ptolemeusz. "Tak, tamten bywał arogancki. Pod koniec
wyobrażał sobie, że tylko on go rozumie - ale czy się bardzo mylił? Przyznaj, Eumenesie, że był
dobrym duchem Aleksandra. Znałem ich obu, kiedy chodzili do szkoły. Tamten był kimś i obaj o tym
wiedzieli. Ta jego duma, której nie znosiłeś, była zbawieniem Aleksandra: nie przymilna i nie
odpychająca, nie zazdrosna i nie fałszywa. Kochał Aleksandra i nigdy go nie wykorzystywał.
Dotrzymywał mu kroku na wykładach Arystotelesa i nigdy nie przegrywał z nim rozmyślnie. Jeszcze
pod koniec życia rozmawiał z Aleksandrem jak równy z równym, umiał mu powiedzieć, że się myli i
ani przez chwilę się go nie bał. Uratował go przed samotnością - i kto wie przed czym jeszcze? Teraz
go zabrakło i oto co się stało. Gdyby żył, ucztowalibyśmy dziś wszyscy razem w Suzie, cokolwiek o tym
mówią Chaldejczycy".

Jakiś wystraszony lekarz popychany przez Perdikkasa położył dłoń na czole Aleksandra, dotknął jego
przegubu, wymamrotał coś posępnie i wycofał się. Dopóki Aleksander mógł mówić, nie pozwalał
lekarzom zbliżać się do siebie, a kiedy zaczął majaczyć, nie można było znaleźć chętnych do leczenia

background image

go, bo wszyscy obawiali się podejrzenia o podanie mu trucizny. Teraz nie miało to znaczenia, skoro
niczego już nie przełykał.

"Niech piekło pochłonie tego szarlatana, który pozwolił umrzeć Hefajstionowi, bo poszedł oglądać
igrzyska. Powiesiłbym go jeszcze raz, gdybym mógł".

Od dawna wyglądało na to, że ten chrapliwy oddech może zmienić się już tylko w przedśmiertne
rzężenie. Dotknięcie lekarza pobudziło chyba jednak jakieś drgnienia życia; szorstki świszczący
oddech wyrównał się, powieki zaczęły się poruszać. Ptolemeusz i Perdikkas postąpili naprzód. Wtedy
jednak usuwający się w cień Pers, o którym wszyscy zapomnieli, odłożył wachlarz i, jakby nikogo przy
tym nie było, ułożył się poufale obok opartej na poduszkach głowy króla, rozrzuciwszy swe długie
włosy. Szeptał do niego cicho. Szare oczy Aleksandra otworzyły się. Coś poruszyło się pod płaszczem
jedwabistych włosów.

- Poruszył ręką - odezwał się Perdikkas.

Ręka znieruchomiała, a oczy znów były zamknięte, choć Bagoas wpatrywał się w nie jak
sparaliżowany. Perdikkas zacisnął wargi: zbyt wielu ludzi na to patrzyło. Nim jednak zdążył podejść,
by upomnieć Persa, ten wrócił na swoje miejsce i podniósł wachlarz. Gdyby nie ruch tego wachlarza,
można by go wziąć za posąg z kości słoniowej.

Ptolemeusz uświadomił sobie, że Eumenes mówi coś do niego.

- Co takiego? - spytał szorstko. Oczy miał pełne łez.

- Przyszedł Peukestas.

Stłoczeni dostojnicy rozstąpili się, by przepuścić wysokiego postawnego Macedończyka ubranego jak
Pers. Nosił nawet spodnie, co najbardziej oburzało jego rodaków. Kiedy został satrapą Persydy,
przywdział miejscowy strój, by zrobić przyjemność Aleksandrowi. Wiedział też, że mu w nim do
twarzy. Postąpił naprzód, utkwiwszy oczy w łożu. Perdikkas zbliżył się do niego.

Słychać było przyciszoną rozmowę. Oczy tych dwóch zdradzały ukryte myśli. Perdikkas przemówił
władczym tonem na użytek zebranych.

- Czy wyrocznia Sarapisa przemówiła?

Peukestas pochylił głowę.

- Czuwaliśmy przez całą noc. Bóg przemówił o świcie: "Nie przynoście króla do świątyni. Lepiej
będzie dla niego, jeśli pozostanie, gdzie jest".

"Nie" - pomyślał Eumenes. "Nie będzie więcej cudów". Przez chwilę, kiedy poruszyła się ręka, prawie
uwierzył w kolejny.

Odwrócił się, szukając wzrokiem Ptolemeusza, ale ten wyszedł doprowadzić twarz do porządku.
Peukestas, odchodząc od łoża, zagadnął go:

- Czy Roksana wie?

background image

Harem zajmował rozległą wydzieloną część pałacu wokół sadzawki z wodnymi liliami. I tu słychać
było przyciszone głosy, ale inaczej brzmiące. Nieliczni mężczyźni w tym świecie kobiet byli
eunuchami.

Żadna z kobiet, których domem był ten harem, nie oglądała umierającego króla. Słyszały o nim wiele
dobrego; dzięki niemu żyły w przepychu i w niczym nie zakłóconym spokoju, oczekując jego
odwiedzin, które nigdy nie nastąpiły. To było wszystko, nie licząc tego, że nie wiedziały, czy istniał
jakiś następca, który mógłby je odziedziczyć. Zdawały sobie sprawę, że wkrótce może zabraknąć
Wielkiego Króla i w zdławionych głosach słychać było skrywany lęk.

Były tu wszystkie te kobiety, które pozostawił Dariusz, kiedy ruszał na spotkanie z losem pod
Gaugamelą. Swoje faworyty zabrał, oczywiście, ze sobą. Te pozostawione stanowiły dziwną
mieszaninę. Były tu jego dawne nałożnice z czasów, gdy jako szlachetnie urodzony i nie liczący się w
kolejce do tronu mieszkał w Suzie, były dziewczęta wyszukiwane dla niego, kiedy już wstąpił na tron,
którym nie udało się zachować jego względów albo które zjawiły się zbyt późno, by zostać
zauważone. Były też kobiety z haremu króla Ochosa, których przyzwoitość nie pozwalała wyrzucić za
drzwi po jego śmierci. Jako niechciana spuścizna, utworzyły one wraz ze starymi eunuchami własny
niewielki krąg. Nienawidziły kobiet Dariusza, uzurpatora, którego podejrzewały o współudział w
zabójstwie ich pana.

Z nałożnicami Dariusza sprawy miały się inaczej. Kiedy je tu sprowadzono, miały po czternaście,
piętnaście lat, co najwyżej osiemnaście. Poznały prawdziwe dramaty haremu; plotki i intrygi, łapówki
za uprzedzenie o wizycie króla, zazdrość i rozpacz, gdy dni menstruacji przedłużały odosobnienie,
chwile tryumfu, gdy w obecności rywalki było się wzywanym do króla, albo gdy po udanej nocy
otrzymywało się zaszczytny upominek.

Owocem kilku takich nocy były jedna czy dwie ośmioletnie dziewczynki, chlapiące się w sadzawce i
opowiadające sobie z powagą, że król jest umierający. Byli też i chłopcy. Po upadku Dariusza znikli jak
zaczarowani, bo ich matki były pewne, że ten nowy barbarzyński król odbierze im życie. Nikt ich
jednak nie szukał, powrócili więc z czasem, a teraz wyszli już spod opieki kobiet i gdzieś u boku
krewnych wyrastali na wojowników.

Dyscyplina haremu rozluźniała się podczas tak długich nieobecności któregokolwiek z królów w
Babilonie. W Suzie, gdzie przebywała królowa matka Sisygambis, wszystko szło jak należy. Tu jednak
nawet Dariusza widywano rzadko, Aleksandra zaś wcale. Jedna czy dwie kobiety zdołały jakoś zmówić
się z mężczyznami z zewnątrz i uciec, eunuchowie zaś, których Ochos kazałby wbić na pal za
niedbalstwo, utrzymywali to w sekrecie. Część dziewcząt podczas długich dni bezczynności wdawała
się w romanse między sobą, a wynikłe z tego sceny zazdrości i skandale ożywiły niejedną gorącą noc
asyryjską. Jedna została otruta przez rywalkę, ale i to zdołano zatuszować. Przełożony eunuchów
głównie zajmował się paleniem haszyszu i nie lubił, by mu przeszkadzano.

Potem, po latach spędzonych w nieznanych krajach Wschodu, po legendarnych zwycięstwach,
ranach, narażaniu życia na pustyni, król zawiadomił, że wraca. Harem obudził się ze snu i zaczęły się
przygotowania i bieganina eunuchów. Oczekiwano go przez całą zimę, ciepłą porę odpowiednią do
urządzania uroczystości, ale nie przybył. Nadeszły wieści, że zmarł jego przyjaciel z dzieciństwa -
niektórzy mówili, że kochanek - i że to go przyprawiło o szaleństwo. Potem doszedł do siebie, ale
wojował w górach z Kosajami. Harem znów popadł w drzemkę. W końcu król był już w drodze, ale

background image

przerwał pochód w Suzie. Gdy znów wyruszył, spotkał się z poselstwami wszystkich ludów ziemi,
przynoszącymi mu złote wieńce i proszącymi o rady. Potem, gdy późna wiosna rozpaliła się letnim
żarem, ziemia zatrzęsła się pod kopytami koni, kołami rydwanów, stopami słoni i maszerujących
wojowników, a pałac wypełnił się dawno zapomnianym gwarem królewskiego dworu.

Następnego dnia ogłoszono, że przełożony eunuchów królewskiej sypialni będzie wizytował harem.
Oczekiwano z lękiem tej znakomitej osobistości, okazało się jednak, ku ogólnemu zdziwieniu, że to
nie kto inny, tylko osławiony Bagoas, ulubieniec dwóch królów i jeszcze prawie młodzik. Zatroszczył
się o to, by zrobić wrażenie. Strojny był w jedwabie, tkaniny nigdy w tych murach nie oglądane, a
pysznił się niczym paw. Był Persem od stóp do głów, co zawsze sprawiało, że Babilończycy czuli się
prowincjuszami, a dziesięć lat spędzonych na dworach wypolerowało jego maniery niczym stare
srebro. Pozdrawiał bez skrępowania wszystkich eunuchów, których poznał za czasów Dariusza, i
ukłonił się z szacunkiem kilku starszym paniom. Potem przeszedł do rzeczy.

Nie mógł powiedzieć, kiedy pilne zajęcia pozwolą królowi odwiedzić harem, w każdym razie
zastanie on tu niewątpliwie wszystko w najlepszym porządku. Jedno czy drugie niedociągnięcie
zostało pośrednio wypomniane ("wydaje mi się. że w Suzie mają w zwyczaju to czy tamto"), ale nie
zajmowano się przeszłością. Nadzorcy kryli westchnienia ulgi, kiedy poprosił, by mu pokazano
komnaty królowych.

Zaprowadzili go do nich. Owe komnaty były oddzielone od innych i miały własny dziedziniec
wyłożony najpiękniejszymi płytkami. Od dawna nie były używane i wiele rzeczy wymagało
uporządkowania: uschnięte rośliny i pnącza, pozieleniała woda i martwa rybka w fontannie. Zadbano
o to wszystko, ale w komnatach nadal brakowało zapachu świeżości i przytulnej atmosfery. Bagoas
dał to do zrozumienia, rozdymając swe delikatne nozdrza.

Pokoje królewskiej małżonki, choć zaniedbane, były pełne zbytku. Dariusz był samolubny, ale umiał
też być szczodry. Potem zaprowadzono Bagoasa do mniejszych, lecz jeszcze piękniejszych komnat
królowej matki. Sisygambis mieszkała tu w pierwszych latach krótkiego panowania swego syna.
Bagoas oglądał je, przechylając na bok głowę. Nieświadomie z biegiem lat przejął ten nawyk od
Aleksandra.

- Bardzo przyjemne - powiedział. - A w każdym razie mogą takie być. Jak wiecie, pani Roksana
podąża tu z Ekbatany. Król bardzo troszczy się o to, by miała wygodną podróż. - Eunuchowie
nadstawili uszu. Ciąża Roksany nie została jeszcze podana do publicznej wiadomości. - Przybędzie tu
za siedem dni. Zamówię niektóre rzeczy i przyślę dobrych rzemieślników. Dopilnujcie, żeby zrobili, co
należy.

W wymownym milczeniu oczy eunuchów zwróciły się ku pokojom królewskiej małżonki. Nic nie
wyrażające oczy Bagoasa powędrowały za nimi.

- Te pokoje pozostaną chwilowo zamknięte. Dopilnujcie tylko, żeby je dobrze przewietrzono. Macie
klucz od zewnętrznych drzwi? To dobrze. - Nikt się nie odezwał. Bagoas dodał uprzejmie: - Nie ma
potrzeby, by pokazywać te pokoje pani Roksanie. Gdyby pytała, mówcie, że są w remoncie.

Wyszedł, zachowując się tak samo grzecznie, jak na początku wizyty. Doszli wtedy do wniosku, że
Bagoas ma jakiś stary dług do spłacenia. Faworyci i żony żyli w tradycyjnej niezgodzie. Chodziły
słuchy, że w pierwszych latach małżeństwa Roksana próbowała go otruć, ale nie spróbowała tego

background image

nigdy więcej, tak straszny był gniew króla. Sprzęty i zasłony były kosztowne, a urządzonym już
pokojom nie brakowało królewskiego splendoru.

- Nie unikajcie przepychu - uprzedził ich z góry Bagoas. - Jej to odpowiada.

Karawana Roksany przybyła z Ekbatany zgodnie z zapowiedzią. Sprowadzona ze stopni swego
podróżnego wozu okazała się młodą kobietą o uderzającej urodzie, czarnowłosą i z błyszczącymi
czarnymi oczami. Jej ciąża nie rzucała się w oczy, zdradzała ją co najwyżej pewna miękkość rysów.
Roksana mówiła płynnie po persku, choć z akcentem baktryjskim, a baktryjska świta, która ją
otaczała, nie ułatwiała pozbycia się tego akcentu. Poznała też wcale nieźle grekę, język całkiem jej nie
znany przed małżeństwem. Babilon był dla niej równie obcy jak Indie. Wprowadziła się bez protestów
do przygotowanych dla niej pokojów, mówiąc tylko, że są mniejsze niż jej pokoje w Ekbatanie, ale o
wiele milsze. Miały one własny mały cienisty dziedziniec. Dariusz, który czuł wobec matki równie
wielki lęk co szacunek, zawsze troszczył się o jej wygodę.

Następnego dnia jakiś szambelan, tym razem w wieku godnym szacunku, zapowiedział przybycie
króla. Eunuchowie czekali z niepokojem. Co się stanie, jeśli Bagoas działał bez upoważnienia? Mówiło
się, że gniew króla jest rzadki, ale za to straszny. On jednak powitał ich uprzejmie w swym ubogim i
nieco łamanym perskim i nie robił żadnych uwag, kiedy mu pokazano pokoje Roksany.

Przez szczeliny i szpary używane w tym haremie od czasów Nabuchodonozora zerkały na niego co
młodsze nałożnice. Mówiły, że jest przystojny jak na człowieka z Zachodu (jasne włosy i cera nie miały
powodzenia w Babilonie) i że nie jest wysoki, co było poważnym mankamentem, ale o tym wiedziano
już wcześniej. Musi mieć z pewnością więcej niż trzydzieści dwa lata, bo we włosach ma ślady siwizny,
ale wygląda okazale i warto zaczekać na jego powrót, by go jeszcze raz zobaczyć. Spodziewały się
długiego oczekiwania, on tymczasem wrócił tak prędko, że schludna kobieta ledwie zdążyłaby w tym
czasie wykąpać się i ubrać.

To natchnęło młode damy nadzieją. Polerowały swe klejnoty i przeglądały środki upiększające.
Jedna czy dwie, które z nudów utyły, przepłakały cały dzień, wyśmiewane przez inne. W następnym
tygodniu każdy poranek wstawał pełen obietnic, król jednak nie przyszedł. Zamiast niego zjawił się
Bagoas i rozmawiał na osobności z przełożonym nadzorców. Otworzono ciężkie drzwi komnat
królewskiej małżonki i obaj weszli do środka.

- Tak - rzekł Bagoas. - Niczego tu nie brakuje. Może tylko trzeba tu i tam powiesić świeże zasłony.
Przybory toaletowe są w skarbcu?

Przełożony, dziękując w duchu niebiosom, posłał po nie (nieraz go już kusiły). Były prześliczne:
srebrne inkrustowane złotem. Pod ścianą stała wielka cyprysowa skrzynia na ubrania. Bagoas
podniósł jej wieko. Zapachniało wonnościami. Wyjął z niej szal naszywany drobnymi perłami i małymi
złotymi paciorkami.

- To chyba należało do królowej Statejry?

- Nie zabrała go ze sobą. Dariusz cenił ją ponad wszystko.

background image

"Ale nie ponad własne życie" - pomyśleli obaj i zapadła chwila krępującego milczenia. Uciekając spod
Issos, zostawił ją na łasce swego wroga do końca jej życia. Pod szalem leżał welon z zielonymi
skarabeuszami z Egiptu. Bagoas dotknął go ostrożnie.

- Najpiękniejsza kobieta, jaka zrodziła się z ludzi śmiertelnych w Azji. Czy to prawda?

- Czy kto widział wszystkie kobiety w Azji? Chociaż, tak, to możliwe.

- Widziałem przynajmniej jej córkę.

Odłożył szal i zamknął skrzynię.

- Zostawmy te rzeczy. Pani Statejra ucieszy się nimi.

- Czy wyjechała z Suzy? - Przełożony miał na ustach inne pytanie. Bagoas zdawał sobie z tego sprawę
i odpowiedział z namysłem.

- Przybędzie, kiedy ustąpią upały. Król bardzo troszczy się o to, by miała wygodną podróż.

Przełożony gwałtownie zaczerpnął tchu. Oczy otyłego starego szambelana i szczupłego świetnego
faworyta spotkały się w odwiecznym wzajemnym porozumieniu. To przełożony odezwał się pierwszy.

- Jak dotąd wszystko idzie gładko. - Rzucił okiem na drugi zespół pokojów. - Kiedy jednak otworzymy
te apartamenty, zacznie się gadanie. Nie da się tego uniknąć, wiesz to równie dobrze jak ja. Czy król
powie o tym pani Roksanie?

Wykwintne maniery Bagoasa na chwilę gdzieś się zapodziały, odsłaniając głęboką troskę. Ukrył ją
prawie natychmiast.

- Przypomnę mu o tym, jeśli zdołam. Teraz to niełatwa sprawa. Wyprawia pogrzeb swemu
przyjacielowi Hefajstionowi zmarłemu w Ekbatanie.

Przełożony miał ochotę spytać, czy to prawda, że przez tę śmierć król stracił rozum na miesiąc albo
więcej. Bagoas przybrał jednak nieprzystępny wyraz twarzy. Przełożony stłumił ciekawość. Mówiło
się, że Bagoas mógłby być, gdyby zechciał, najgroźniejszym człowiekiem na tym dworze.

- W takim razie - mówił ostrożnie przełożony - moglibyśmy odłożyć na jakiś czas te roboty.

Bagoas zawahał się, przez chwilę okazując niepewność i całkiem jeszcze młody wiek. Odpowiedział
jednak ostro.

- Nie, dostaliśmy swoje rozkazy. On spodziewa się, że zostaną wykonane.

Odszedł i nie wrócił. W haremie opowiadano sobie, że pogrzeb królewskiego przyjaciela przewyższył
ów sławny w dziejach pogrzeb królowej SemiramidY i że stos pogrzebowy był płonącym zikkuratem
wysokości dwustu stóp. Przełożony opowiadał jednak każdemu, kto chciał słuchać, że nie był to
większy ogień od tego, któremu musiał stawić czoło, kiedy otwarto pokoje królewskiej małżonki i
wieść o tym doszła do pani Roksany.

W jej domu w górach Baktrii eunuchowie haremu byli niewolnikami i służącymi, którzy znali swoje
miejsce. Zachowujący godność szambelanowie pałacowi wydawali się jej zuchwalcami. Kiedy kazała

background image

wychłostać przełożonego, przekonała się ku swej wściekłości, że nikt nie ma prawa wymierzyć mu tej
kary. Wysłany do króla stary eunuch, którego sprowadziła z sobą z Baktrii, wrócił z wiadomością, że
popłynął on z flotyllą statków w dół Eufratu zwiedzić tamtejsze moczary. Kiedy wrócił, spróbowała
znowu, ale najpierw był zajęty, a potem niezdrów. Jej ojciec z pewnością dopilnowałby stracenia
przełożonego, ale przydzielona mu satrapia leżała nad granicą z Indiami: zanim dostanie od niego
odpowiedź, jej syn przyjdzie już na świat. Ta myśl ją uspokoiła. Zwróciła się do swych baktryjskich
dam:

- Niech przybywa ta tyczka z Suzy. Król jej nie znosi, a jeśli musi to zrobić, by dogodzić Persom, nic
mnie to nie obchodzi. Wszyscy wiedzą, że to ja jestem jego prawdziwą żoną i matką jego syna.

Damy mówiły potem między sobą:

- Nie chciałabym być tym dzieckiem, jeśli okaże się, że to dziewczynka.

Król nie przybył. Były to ciężkie dni dla Roksany. Tutaj, w sercu imperium jej męża czuła się odcięta
od świata, podobnie jak w obozie gdzieś w Drangianie. Gdyby chciała, mogła kazać się zabawiać
królewskim nałożnicom, ale te kobiety żyły od lat w pałacach, niektóre z nich od czasu, gdy ona sama
była dzieckiem na dworze swego ojca. Napełniały ją lękiem sławetna perska wytworność i
wyrafinowane rozmowy toczone złośliwie poza jej plecami. Nikt zatem nie odwiedzał Roksany.
Wolała być uważana za wyniosłą niż za wylęknioną. Pewnego dnia znalazła jednak którąś ze
starożytnych szczelin. Wystarczyło przyłożyć do niej ucho, by usłyszeć, o czym rozmawiają.

Aleksander już od dziewięciu dni był złożony gorączką błotną, kiedy usłyszała pogawędkę
pałacowego szambelana z eunuchem z haremu. Dowiedziała się dwóch rzeczy: że choroba rzuciła się
królowi na piersi i może on z tego nie wyjść, i że córka Dariusza spodziewa się dziecka. Nie czekała
nawet, aż skończą rozmowę. Przywołała baktryjskiego eunucha i swoje damy, narzuciła woal i
przemknęła obok osłupiałego olbrzymiego Nubijczyka, który strzegł haremu. Na jego przeraźliwe
krzyki odpowiedziała tylko:

- Muszę się widzieć z królem.

Nadbiegli pałacowi eunuchowie. Nie pozostało im nic innego, jak biec za nią. Była żoną króla, a nie
branką. Przebywała w haremie tylko dlatego, że wyjście z niego było nie do pomyślenia. W czasie
długich pochodów do Indii i z powrotem do Persji, a potem do Babilonu, gdziekolwiek król rozbijał
obóz, z jej wozów wyładowywano wiklinowe przesłony, z których budowano podróżny dziedziniec.
Mogła więc wyjść z krytego wozu i zaczerpnąć powietrza. W miastach korzystała z zasłoniętej lektyki i
okratowanych balkonów. Wszystko to nie było ograniczeniem, ale należnym jej prawem. Tylko
nierządnice pokazywały się mężczyznom. Teraz, gdy zdarzyło się to, co nigdy wcześniej się nie stało,
zatrzymać ją było nie do pomyślenia. Poprzedzana przez swego eunucha, odprowadzana zdumionymi
spojrzeniami, podążała przez korytarze, dziedzińce, przedpokoje, dopóki nie dotarła do królewskiej
sypialni. Po raz pierwszy do niej weszła, nigdy zresztą nie była w żadnym miejscu, w którym sypiał jej
mąż. Nigdy nie wzywał jej do swego łoża, to on do niej przychodził. Hołdował obyczajom Greków.

Przystanęła przy wejściu, spoglądając na wysoki cedrowy strop i na łoże strzeżone przez demony.
Przypominało to salę posłuchań. Wodzowie, lekarze, szambelani osłupiali ze zdziwienia odstępowali
na bok, kiedy szła ku niemu. Spiętrzone poduszki podpierały go, nadając mu wciąż władczy wygląd.

background image

Zamknięte oczy i rozchylone usta, chwytające oddech, wydawały się rozmyślnym zamknięciem się w
sobie. Nie mogła w jego obecności uwierzyć, że on nie panuje już nad wszystkim.

- Sikandrze! - wykrzyknęła, wracając do ojczystego dialektu. - Sikandrze!

Jego pomarszczone i bezkrwiste powieki w zapadniętych oczodołach poruszyły się słabo, lecz nie
otworzyły. Cienka skóra napięła się, jakby odbijała ostre światło słońca. Ujrzała suche spękane wargi.
Głęboka blizna w jego boku po ranie odniesionej w Indiach rozchylała się i kurczyła przy wysilonym
oddechu.

- Sikandrze! Sikandrze! - Chwyciła go za ramię.

Zaczerpnął tchu i zakrztusił się przy tym. Ktoś pochylił się nad nim z ręcznikiem i otarł mu krwawą
pianę z ust. Nie otworzył oczu.

Dosięgło ją nagle zimne ostrze zrozumienia, jakby przedtem nie wiedziała o niczym. Stał się nagle
niedostępny, już nie kierował jej losami. Nigdy już nie zdecyduje o niczym, nie odpowie na jej pytania.
Dla niej, dla dziecka w jej łonie, był już martwy. Zaczęła lamentować niczym płaczka przy marach,
drąc na sobie szaty, bijąc się w piersi, drapiąc po twarzy i potrząsając rozpuszczonymi włosami.
Rzuciła się ku łożu, rozkładając ręce i kryjąc twarz w prześcieradle, ledwie świadoma tego, że leży pod
nią żywe ciało. Ktoś mówił dźwięcznym młodym głosem, głosem eunucha.

- On to wszystko słyszy. To mu sprawia przykrość.

Zaraz potem jakieś silne ręce chwyciły ją za ramiona, odciągając do tyłu. Poznała Ptolemeusza. Znała
go z tryumfów i uroczystych pochodów oglądanych zza krat balkonów. Obejrzała się też za łoże,
szukając tego, który mówił. Odgadłaby to nawet, gdyby go nie widziała w Indiach na okręcie
flagowym Aleksandra, strojnego w lśniące tkaniny z Taksyli, szkarłat i złoto. To znów był
znienawidzony perski chłopiec, bywalec tej komnaty, do której ona nigdy nie weszła. On także był
częścią obyczaju Greków, choć król nigdy jej tego nie mówił.

Jego strój służącego i wymizerowana twarz nie oznaczały, że ustępuje. Choć nie był już teraz
pociągający, zaczął rozkazywać. Wodzowie, satrapowie i oficerowie, którzy powinni być jej posłuszni,
którzy powinni byli obudzić króla, by jej odpowiedział i wyznaczył swego następcę, słuchali ulegle
tego chłopca-tancerza. Ona sama zaś była tu niepożądana.

Spiorunowała go wzrokiem, ale nie patrzył już na nią, gdy skinął na sługę, by zabrał zakrwawiony
ręcznik i upewnił się, że nie brakuje czystych. Twarde dłonie Ptolemeusza puściły ją, a dłonie jej
towarzyszek, łagodne, proszące, nalegające, kierowały ku drzwiom. Ktoś podniósł z łoża jej woal i
narzucił na nią.

Wróciwszy do swej komnaty, rzuciła się na sofę, szlochając, bijąc pięściami i gryząc poduszki. Kiedy
jej damy ośmieliły się przemówić, nalegały, by się opamiętała, bo może to zaszkodzić dziecku. To ją
wyrwało z rozpaczy. Zażądała kobylego mleka i fig, za którymi ostatnio przepadała. Zapadł zmrok.
Rzuciła się na łóżko. W końcu wstała, już z suchymi oczami, i długo spacerowała tam i z powrotem po
dziedzińcu w blasku księżyca, gdzie fontanna pomrukiwała jak spiskowiec w gorącej babilońskiej
nocy. Raz poczuła, że dziecko poruszyło się gwałtownie. Przykładając do tego miejsca dłonie,
szeptała:

background image

- Cicho, mój mały królu. Obiecuję ci... Obiecuję...

Wróciła do łoża i zapadła w ciężki sen. Śniła, że przebywa w warowni swego ojca na Sogdyjskiej
Skale, w otoczonej murami jaskini pod górskim grzbietem nad tysiącstopowym urwiskiem.
Macedończycy oblegali tę warownię. Patrzyła w dół na rojowisko ludzi porozrzucanych jak czarne
ziarna na śniegu, na czerwone gwiazdy obozowych ognisk z unoszącymi się nad nimi pióropuszami
dymu i na barwne plamy namiotów. Zrywał się wiatr, zawodząc ponad skałą. Jej brat wołał do niej, by
zajęła się grotami, tak jak inne. Skarcił ją za bezczynność i potrząsnął za ramiona. Obudziła się. Jedna z
jej kobiet puściła jej ramię, ale nie odezwała się. Najwidoczniej zaspała. Na dziedzińcu prażyło już
słońce, szumiał też wiatr, napełniając świat swym wznoszącym się i opadającym dźwiękiem, niczym w
zimie, kiedy dmuchał z niezmierzonych gór na wschodzie... Ale to był Babilon.

Tu cichnął, tam narastał, i nagle podniósł się tuż obok lament haremu. Rozpoznała jego
ceremonialny rytm. Kobieta obok niej, widząc, że się obudziła, zaczęła zaraz lamentować,
wykrzykując starożytne zwroty od niepamiętnych czasów wkładane w usta wdów po baktryjskich
naczelnikach. Wpatrywały się w nią. Powinna podjąć pieśń żałobną.

Usiadła posłusznie, szarpnęła włosy, zaczęła bić pięściami w piersi. Znała te słowa od dziecka.

- Biada, biada! Spadło światło z nieba, upadł lew między mężczyznami. Kiedy podnosił swój miecz,
tysiące wojowników drżały. Kiedy rozchylał swą dłoń, złoto sypało się jak morski piach. Kiedy był
szczęśliwy, darzył nas blaskiem niczym słońce. Jak wielki wiatr przelatuje nad górami, tak on wyruszał
na wojnę. Jak burza spada na wielkie leśne drzewa, tak on staczał bitwy. Jego tarcza była jak dach nad
jego ludem. Mrok jest jego udziałem, a jego dom opustoszał. Biada! Biada! Biada!

Złożyła ręce na swym łonie. Przestała lamentować. Patrzyły na nią zaskoczone.

- Opłakiwałam go - rzekła. - Właśnie skończyłam.

Skinęła na swoją pierwszą pokojową, a pozostałe odprawiła.

- Przynieś moją starą suknię podróżną, tę ciemnoniebieską.

Odszukano ją i otrzepano z pyłu długiej drogi z Ekbatany. Tkanina była mocna. Musiała ją naciąć
nożykiem, żeby rozedrzeć. Rozdartą w kilku miejscach włożyła na siebie. Nie czesząc włosów,
przejechała dłonią po zakurzonym gzymsie i usmarowała sobie twarz. Potem posłała po swego
starego baktryjskiego eunucha.

- Pójdziesz do haremu i poprosisz panią Badię, żeby do mnie przyszła.

- Usłyszeć znaczy posłuchać.

Skąd znała imię pierwszej nałożnicy Ochosa? Nie był to czas na pytania.

Ze swego tajemnego miejsca Roksana wsłuchiwała się w odgłosy podnieconego haremu. Niektóre
kobiety wciąż opłakiwały króla, ale większość zajęła się paplaniną. Po krótkiej zwłoce zjawiła się Badia
ubrana w żałobny strój, który nosiła poprzednio po śmierci króla Ochosa przed piętnastu laty,
pachnący ziołami i drzewem cedrowym. Nie włożyła go po śmierci Dariusza.

background image

Ochos panował przez dwadzieścia lat, ona zaś była towarzyszką jego młodości. Teraz - już po
pięćdziesiątce - z uroczej dziewczyny zmieniła się w posępną kobietę. Na długo przed swoją śmiercią
pozostawił ją w Babilonie, zabierając młodsze dziewczęta do Suzy. Rządziła jednak w swoim czasie
haremem i nie zapomniała o tym.

Kilka chwil zajęły zwyczajowe wyrazy współczucia. Badia wychwalała cnoty króla, jego
sprawiedliwość i szczodrość. Roksana odpowiadała jak należało, kołysząc się i cicho zawodząc. W
końcu otworzyła oczy i wymówiła kilka urywanych zdań. Badia wypowiadała odwieczne słowa
pocieszenia.

- Ten chłopiec będzie jego wspomnieniem. Zobaczysz, jak dorówna ojcu, gdy dorośnie.

- Jeśli dożyje - zaszlochała. - Jeśli przeklęty ród Dariusza pozwoli mu żyć, ale oni go zabiją. Wiem to,
wiem.

Chwyciła się za włosy i jęknęła.

Badia zaczerpnęła tchu. Na jej szczupłej twarzy odmalowała się trwoga wywołana wspomnieniami.

- Dobry Boże! Czyżby miały powrócić tamte dni?

Ochos zdobył tron dzięki bratobójstwu, zginął zaś od trucizny. Roksana nie miała jednak ochoty
wysłuchiwać historii z przeszłości. Odrzuciła włosy do tyłu.

- A czy może być inaczej? Kto zabił króla Ochosa, kiedy był złożony chorobą? A młodego króla Arsesa
i jego braci? A synka Arsesa, dziecko przy piersi? A gdy stało się to wszystko, kto zabił wezyra, żeby
mu zamknąć usta? Dariusz! Aleksander mi to mówił.

(- Przywykłem już do tych praktyk - powiedział jej niedawno Aleksander - ale to się działo, zanim go
pokonałem. Nie miał dość siły ducha, by stać się czymś więcej niż narzędziem wezyra. Zabił go potem,
bo się go bał. To było do niego podobne).

- Król tak powiedział? Ach, to prawdziwy lew sprawiedliwości, który naprawia krzywdy.

Podniosła głos, gotowa znowu go opłakiwać. Roksana powstrzymała ją uniesioną dłonią.

- Tak, on pomścił twego pana. A kto pomści mego syna? Ach, gdybyś wiedziała!

Badia podniosła bystre czarne oczy płonące ciekawością.

- O czym, pani?

Roksana opowiedziała jej. Aleksander, chory jeszcze z żalu po stracie przyjaciela z dzieciństwa,
wyjechał przodem, aby oczyścić z rozbójników drogę do Babilonu, zostawiając ją bezpieczną w
Ekbatanie. Zmęczony zimową wojną zatrzymał się potem na odpoczynek w Suzie, gdzie go
podejmowała królowa Sisygambis, ta stara czarownica, która, jak wieści niosą, namawiała kiedyś
swego syna uzurpatora do wszystkich jego zbrodni. Przyprowadziła ona do króla córkę Dariusza, tę
niezgrabną długonogą dziewczynę, którą poślubił wcześniej, by zadowolić Persów. Prawdopodobnie
odurzyła go jakimś napojem, jest bowiem w tym biegła. Wprowadziła wnuczkę do łoża króla i
powiedziała mu potem, że ona spodziewa się jego dziecka. Któż jednak zna prawdę? Że zaś poślubił ją

background image

uroczyście w obecności perskich i macedońskich wielmożów, cóż innego mogą oni zrobić, niż uznać
jej syna?

- Ale on poślubił ją tylko na pokaz, dla polityki. Powiedział mi to.

Było to rzeczywiście prawdą, że przed weselem, zatrwożony szałem, w jaki wpadła Roksana,
ogłuszony jej krzykami i odczuwający skruchę Aleksander powiedział jej coś w tym rodzaju. Nie robił
żadnych obietnic na przyszłość, uważając, że przyszłość jest sprawą otwartą, ale osuszył jej łzy i
podarował jakieś wspaniałe kolczyki.

- I tak oto - wykrzyknęła - pod tym dachem przyjdzie na świat wnuk mordercy Ochosa. A kto nas
teraz obroni, gdy zabrakło króla?

Badia zaczęła płakać. Myślała o długich spokojnych latach w cichym starzejącym się haremie, gdzie
pełen niebezpieczeństw świat znany był tylko ze słyszenia. Nie zależało jej już na mężczyznach ani na
odmianie życia. Była zadowolona z towarzystwa swego gadającego ptaka, rudowłosej małpki, swych
starych rozplotkowanych eunuchów i z życia wśród wygód, które zapewniał ten daleki, stale
wędrujący król. Teraz stanęły jej przed oczami dawne straszne wspomnienia zdrad, oskarżeń,
poniżeń, nocy pełnych lęku. Ten, kto usunął ją wraz z królem Ochosem, był okrutny. Skończyły się dla
niej spokojne lata.

- Co mamy robić? - wykrzyknęła. - Co robić?

Roksana chwyciła ją za rękę białą dłonią o krótkich palcach. Wielkie ciemne oczy, które oczarowały
Aleksandra, utkwione były w oczach Badii.

- Król umarł. Musimy zatroszczyć się o siebie.

- Tak, pani. - Dawne dni wróciły, znów chodziło o to, żeby przeżyć. - Pani, co mamy robić?

Roksana przyciągnęła ją bliżej i zaczęła cichą rozmowę, pamiętając o szczelinach w ścianach.

W jakiś czas potem stary eunuch z dworu Badii wszedł cicho kuchennym wejściem do Roksany. Niósł
szkatułkę z polerowanego drewna.

- Czy to prawda, że piszesz po grecku?

- Tak, pani. Król Ochos często korzystał z moich usług.

- Czy masz odpowiedni pergamin? To ma być królewski list.

- Tak, pani. - Otworzył szkatułkę. - Kiedy uzurpator Dariusz przyjął na moje miejsce swojego
zaufanego, zabrałem ich trochę.

- Dobrze. Siadaj i pisz.

Kiedy podyktowała mu nagłówek, omal nie poplamił pergaminu. Nie był jednak całkiem
nieświadomy swego zadania, a Badia powiedziała mu już, że jeśli córka Dariusza będzie rządzić
haremem, wyrzuci ludzi Ochosa na bruk. Pisał więc. Widziała, że jego pismo jest równe i staranne, z
właściwymi ozdobnikami. Kiedy skończył, dała mu srebrnego darejka i odprawiła. Nie kazała mu
przysięgać, że będzie milczał, to byłoby poniżej jej godności. Badia już tego dopilnuje.

background image

Przyniósł ze sobą wosk, ale nie pieczętowała pisma w jego obecności. Teraz ściągnęła z palca
pierścień, który Aleksander podarował jej w noc poślubną. W osadzonym w nim nieskazitelnym
ciemnofioletowym ametyście, ulubiony rytownik Pyrgoteles wyrzeźbił jego podobiznę. Nie był to
pierścień królów Macedonii z Zeusem na tronie, lecz Aleksander często nie przestrzegał utartych
zwyczajów, pomyślała więc, że ten spełni swe zadanie.

Obróciła kamień do światła. Robota była wspaniała. Wizerunek Aleksandra, choć nieco
wyidealizowany, żywo przypominał króla. Dał jej ten pierścień, kiedy w końcu zostali sami w
komnacie nowożeńców. Zastąpił słowa, bo żadne z nich nie mówiło językiem drugiego. Włożył go na
jej palec, wybierając ten właściwy. Ucałowała pierścień z szacunkiem, a on ją wtedy objął. Dotyk jego
ciała sprawił jej nieoczekiwaną przyjemność; było ciepłe i świeże jak u chłopca, ale spodziewała się
mocniejszego uścisku. Powinien był odejść, by go rozebrano i włożono mu ślubną koszulę. Zamiast to
uczynić, zrzucił ubranie i całkiem nago wszedł do łoża. Była zbyt wstrząśnięta, by myśleć o czymś
innym, on zaś pomyślał, że ona się go boi. Zadał sobie wiele trudu i były to wcale wyszukane starania.
Musiał przejść dobrą szkołę, chociaż nie dowiedziała się czyją. Ona jednak w głębi duszy chciała, by
wziął ją siłą. Zachowywała się ulegle, jak przystało na dziewicę, bo za zbytnią śmiałość w pierwszą noc
każdy baktryjski pan młody udusiłby ją na miejscu. Czuła jednak, że on nie wie, co począć, i ogarnęło
ją przerażenie, że rano trzeba będzie pokazać gościom czyste prześcieradło panny młodej. Zdobyła się
na to, by go wziąć w ramiona, a potem już wszystko było dobrze.

Ulała na zwój trochę gorącego wosku i przyłożyła kamień. Nawiedziło ją nagle przejmujące
wspomnienie pewnego dnia przed kilkoma miesiącami w Ekbatanie, letniego popołudnia nad
sadzawką. On karmił karpie, wabiąc starego ponurego króla tej sadzawki z jego ukrycia pod liśćmi
wodnych lilii. Nie przyszedł, by się z nią kochać, dopóki nie zwyciężył w tej grze. Potem zasnął.
Wspominała jego jasną chłopięcą skórę z głębokimi śladami blizn i miękkie końce jego gęstych
włosów. Miała ochotę dotykać go i wąchać, jakby był jakimś przysmakiem w rodzaju świeżo
upieczonego chleba. Kiedy zanurzyła twarz w jego włosach, nie całkiem rozbudzony, przytulił ją i spał
dalej. Poczucie jego cielesnej obecności wróciło do niej jak żywe. Samotna i milcząca płakała wreszcie
szczerymi łzami.

Wkrótce je otarła. Miała do załatwienia sprawę nie cierpiącą zwłoki.

W królewskiej sypialni długie dni umierania dobiegły kresu. Aleksander przestał oddychać.
Lamentujący eunuchowie usunęli stos poduszek. Leżał wyprostowany, zapadnięty w wielkim łożu.
Nieruchomość przywróciła mu pomnikowe dostojeństwo, ale jego bierność przerażała wszystkich
obecnych. Był martwy, to były jego zwłoki.

Wodzowie, wezwani pośpiesznie, gdy nadchodzący koniec był już bliski, stali z twarzami bez wyrazu.
Od dwóch dni zastanawiali się, co robić dalej. Teraz jednak owa oczekiwana pewność zdawała się
zwykłą igraszką wyobraźni. Patrzyli w osłupieniu na tę znajomą twarz, którą w końcu opuściło życie, i
czuli prawie oburzenie; wydawało się niemożliwe, że oto coś przytrafiło się Aleksandrowi bez jego
zgody. Jak mógł umrzeć i pozostawić ich w takiej rozterce? Jak mógł zrzucić z siebie
odpowiedzialność? To było do niego niepodobne.

Jakiś ochrypły młody głos przy zewnętrznych drzwiach wykrzyknął nagle:

background image

- Nie ma go już! Nie ma!

Był to osiemnastoletni królewski przyboczny obejmujący właśnie służbę. Wpadł w histeryczny
szloch, głośniejszy niż zawodzenie eunuchów wokół łoża. Ktoś musiał go wyprowadzić, bo słychać
było jego oddalający się głos pełen niepohamowanego żalu. Wydawało się, że przyzywa ocean.
Wyszedł, potykając się i łkając, przed pałac, gdzie zebrała się połowa armii macedońskiej, oczekując
na wiadomości.

Większość z nich przeszła wczoraj przez królewską sypialnię, ale wówczas on jeszcze ich
rozpoznawał, pamiętał wszystkich, mieli więc prawo oczekiwać cudu. Teraz podniósł się ogromny
zgiełk, w którym zmieszały się żal, lament, sprzeciw, jak gdyby można było znaleźć kogoś, kto za to
odpowiada, zawód i niepewność przyszłości.

Wodzowie usłyszeli ten głos. Dyscyplina wpojona głęboko przez tego zmarłego króla kazała im
działać. Panikę trzeba było opanować. Wybiegli na taras nad placem przed wejściem. Perdikkas
warknął na herolda, który podniósł trąbkę i zagrał sygnał zgromadzenia. Odzew był inny niż zwykle.
Jeszcze wczoraj, wierząc, że to Aleksander ich wzywa, ustawiliby się w kilka chwil w szykach i
falangach, a każdy żołnierz starałby się być pierwszy. Teraz prawa natury uległy zawieszeniu. Ci z
przodu musieli wołać ku tyłowi, że to Perdikkas. Od śmierci Hefajstiona on był drugi po Aleksandrze.
Kiedy ryknął na nich, dało im to poczucie bezpieczeństwa. Szurali nogami i popychali się, aż szyk
przybrał właściwy wygląd. Żołnierze perscy stanęli wraz z innymi. Ich żałobne okrzyki kontrastowały z
hałasem czynionym przez Macedończyków. Zostali wiernymi żołnierzami Aleksandra, który kazał im
zapomnieć, że byli podbitym ludem. Przywrócił im dumę i zmusił Macedończyków, by ich uznali i
przyjęli w swoje szeregi. Dawne podziały należały już do przeszłości. Żołnierska greka pełna była
perskich słów, stali się towarzyszami broni. Teraz nagle znów poczuli się podbitymi tubylcami, ledwie
tolerowanymi w obcej armii, i spoglądali na siebie z ukosa, myśląc o dezercji,

Na znak Perdikkasa wystąpił Peukestas, postać budząca zaufanie, mąż sławny z dzielności, który
uratował w Indiach życie Aleksandra, kiedy ten odniósł prawie śmiertelną ranę. Wysoki, przystojny, o
imponującej postawie i brodzie noszonej według mody swej satrapii, przemówił do nich w języku
perskim, równie wytwornym i równie bez zarzutu jak jego strój. Ogłosił im uroczyście śmierć
Wielkiego Króla. We właściwym czasie poznają imię jego następcy. Teraz mogą się rozejść.

Persowie zachowali spokój, głęboki pomruk poniósł się natomiast pośród Macedończyków.
Odwiecznym obyczajem do nich należało prawo wyboru króla, do Zgromadzenia wszystkich mężów
macedońskich zdolnych do noszenia broni. Co miały znaczyć słowa o ogłoszeniu imienia następcy?

Peukestas cofnął się do Perdikkasa. Nastąpiła chwila ciszy. Przez dwanaście lat patrzyli obaj, jak
Aleksander radził sobie z Macedończykami. To nie byli ludzie, którym można było kazać zachować
spokój i znosić kaprysy władzy. Ich trzeba było przekonywać i on to robił przez dwanaście lat, i tylko
raz bez powodzenia. A nawet wtedy, gdy zmusili go do odwrotu z Indii, miał ich przez cały czas w
ręku. Teraz, w obliczu tego zamieszania, Perdikkas przez chwilę miał nadzieję, że usłyszy znajomy
niecierpliwy krok, ciche szorstkie upomnienie i wysoki dźwięczny głos narzucający z miejsca ciszę.

Nikt jednak nie przyszedł, ale Perdikkas, chociaż nie umiał rzucać czaru, wiedział, jak używać władzy.
Zaczął mówić, co czasem czynił Aleksander, w doryckim narzeczu ich ojczyzny, w języku, którym
mówili w dzieciństwie, zanim w szkole nauczyli się greki. Powiedział, że stracili największego z królów,

background image

najlepszego i najdzielniejszego wojownika, jakiego oglądał świat, od czasu gdy synowie bogów
opuścili ziemię.

W tym miejscu przerwał mu ogromny narastający jęk; nie zamierzony wybuch rozpaczy i poczucia
ciężkiej straty. Kiedy znów mógł być słyszany, mówił dalej.

- Będą tak mówić jeszcze wnukowie naszych wnuków. Pamiętajcie więc, że wielkość tej straty mierzy
się szczęściem, jakie było waszym udziałem. Tylko wy z wszystkich ludzi, przeszłych i przyszłych,
mieliście udział w chwale Aleksandra. A teraz wy, jego Macedończycy, którym zostawił władzę nad
połową świata, nie traćcie odwagi, pokażcie, że jesteście takimi mężami, jakimi on was uczynił.
Wszystko będzie się działo zgodnie z prawem.

Uciszony już tłum wpatrywał się w niego z oczekiwaniem. Gdy Aleksander skłaniał ich do milczenia,
miał im zawsze coś do powiedzenia. Perdikkas pamiętał o tym, ale mógł im ogłosić tylko to, że w
istocie on jest teraz królem Azji. Na to było za wcześnie, oni znali tylko jednego króla, żywego czy
umarłego. Kazał im wracać do obozu i czekać na dalsze rozkazy. Pod jego okiem zaczęli opuszczać
plac przed wejściem do pałacu, ale gdy już odszedł, wielu powróciło, pojedynczo i dwójkami. Zasiadali
tam z bronią u boku, by spędzić noc, czuwając przy umarłym.

W mieście lament szerzył się niczym pożar w zaroślach, gnany gwałtownym wiatrem po
zatłoczonych ulicach w pobliżu pałacu i na przedmieściach, aż do domów pod murami. Wznoszące się
nad świątyniami wysokie cienkie słupy dymu ze świętych ogni opadały i nikły jeden po drugim. Przy
wilgotnych popiołach w świątyni Bela-Marduka kapłani przypominali sobie, że to już drugi raz w ciągu
miesiąca gasną ognie. Król nakazał to poprzednio w dniu pogrzebu przyjaciela.

- Ostrzegaliśmy, że to zły znak, ale nie słuchał nikogo. Był, mimo wszystko, cudzoziemcem.

Ich ogień zgasł pierwszy. W świątyni Mitry, stróża honoru wojownika i pana wierności danemu
słowu, stał przy ołtarzu młody kapłan z dzbanem wody w ręku. Ponad ołtarzem widniały symbole
uskrzydlonego słońca walczącego z mrokiem przez wieki aż do ostatecznego zwycięstwa. Ogień palił
się jeszcze wysoko, bo młody człowiek nie żałował mu dotąd drewna, jakby miał on moc rozpalić na
nowo gasnące życie króla. Nawet teraz, gdy kazano mu go zgasić, odstawił dzban, podbiegł do skrzyni
z arabskim kadzidłem i wrzucił garść do ognia. Roziskrzyło się, zapachniało, on zaś dopiero wtedy zalał
wodą żar, gdy dym jego ofiary uleciał w letnie niebo.

Królewską drogą do Suzy podążał kurier, a jego wyścigowy dromader przebywał milę za milą swym
równym rozkołysanym krokiem. Nim będzie musiał odpocząć, dotrze do następnego posterunku,
skąd nowy jeździec i nowy wierzchowiec poniosą przesyłkę dalej w noc.

Był w połowie drogi. Pergamin ukryty w torbie przy siodle otrzymał kurier od poprzednika. Tylko
pierwszy jeździec, który wyjechał z Babilonu, nie był znany swemu zmiennikowi. Ów obcy, pytany, czy
to prawda, że król jest chory, odparł, że to możliwe, ale on nie zajmuje się plotkami. Śpieszyć się w
milczeniu było pierwszą zasadą tej służby. Kurier pozdrowił po wojskowemu zmiennika, pokazując mu
w milczeniu, że pieczęć na liście nosiła podobiznę króla. Mówiło się, że wiadomość przesłana przez

background image

królewskiego posłańca prześcignie nawet ptaka. Nawet skrzydlata plotka jej nie przegoni, bo plotka w
nocy śpi.

Dwaj podróżni, którzy ściągnęli cugle, by przepuścić kuriera, omal nie pospadali z koni, gdy te
stanęły dęba, czując znienawidzoną woń wielbłąda. Starszy z nich, krępy piegowaty rudzielec lat
około trzydziestu pięciu, pierwszy opanował swego wierzchowca, ściągając mu łeb w tył, aż krew
zaczęła kapać z kolczastego wędzidła. Jego młodszemu o dziesięć lat bratu o kasztanowych włosach i
klasycznej urodzie uspokojenie konia zajęło więcej czasu. Kasander patrzył pogardliwie na jego
wysiłki. Był najstarszym synem regenta Macedonii Antypatra i czuł się obco w Babilonii. Przybył tu
niedawno przysłany przez ojca, aby zbadać, w jakim celu Aleksander wezwał go do Babilonu i wysłał
Kraterosa, by objął zamiast niego regencję. Jego młodszy brat Jolaos towarzyszył w marszu
Aleksandrowi i do ostatnich dni był jego podczaszym. Ta nominacja była próbą ugłaskania ich ojca,
gdy Kasandra pozostawił Aleksander w Macedonii - nie lubili się nawzajem od dzieciństwa.

- To był królewski posłaniec - powiedział Jolaos, gdy konie się uspokoiły.

- Niech skręci kark, a jego bydlę razem z nim.

- Czemu go wysłano? Może... wszystko już skończone.

Kasander obejrzał się na Babilon.

- Niech pies Hadesa pożre jego duszę.

Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Jolaos wpatrywał się w drogę. W końcu odezwał się:

- Cóż, nikt już teraz nie wyrzuci ojca. Teraz może zostać królem.

- Królem? - burknął Kasander. - Nie on. On dotrzyma przysięgi; nawet temu barbarzyńskiemu
bachorowi, jeśli to będzie chłopiec.

Koń Jolaosa poderwał się, wyczuwając wstrząs, jakiego doznał jeździec.

- Dlaczego więc? Dlaczego kazałeś mi to zrobić?... Nie dla ojca?... Tylko z nienawiści! Boże
wszechmogący, powinienem wiedzieć!

Kasander pochylił się i ciął szpicrutą po kolanie młodego człowieka. Tamten krzyknął z bólu i gniewu.

- Drugi raz nie próbuj! Nie jesteśmy w domu, a ja nie jestem już dzieckiem.

Kasander wskazał czerwoną pręgę. - Ból nie da ci zapomnieć. Nic nie zrobiłeś. Nic. Wbij to sobie w
głowę.

Po chwili, widząc łzy w oczach Jolaosa, dodał z niechęcią, łagodząco.

- On chyba dostał febry od powietrza z bagien. Na pewno nie raz napił się złej wody. Chłopi w dole
rzeki piją wodę z bagnisk i nie umierają. A ty trzymaj język za zębami albo zginiesz.

background image

Jolaos przełknął ślinę. Przetarł oczy dłonią, rozmazując po twarzy czarny pył równiny babilońskiej i
powiedział zachrypniętym głosem:

- On nigdy nie doszedł do siebie po tej ranie od strzały odniesionej w Indiach. Nie mógł sobie
pozwolić na febrę... Był dla mnie dobry. Zrobiłem to tylko dla ojca. A ty mi teraz mówisz, że on nie
będzie królem.

- On nie będzie królem, ale jakkolwiek to nazwą, on umrze jako władca Grecji i Macedonii, a jest już
starym człowiekiem.

Jolaos spojrzał na niego w milczeniu. Potem uderzył ostrogami konia i popędził naprzód poprzez
żółte łany pszenicy, szlochając w rytm tętniących kopyt.

Nazajutrz w Babilonie wodzowie szykowali się do Zgromadzenia, które miało wybrać władcę
Macedończyków. Ich zwyczaje nie wymagały, by koniecznie był nim pierworodny syn królewski.
Wojownicy mieli prawo wyboru kogoś z królewskiej rodziny. Kiedy umarł Filip, było to proste. Prawie
wszyscy wojownicy byli jeszcze w kraju. Aleksander w dwudziestym roku życia zdobył już sobie sławę.
Nie wymieniono nawet innego imienia. Kiedy Filip, młodszy brat króla Perdikkasa. który zginął w
bitwie, został wybrany z pominięciem syna króla, było to również proste. Filip był już wypróbowanym
wodzem, syn królewski niemowlęciem, a kraj był w stanie wojny. Teraz oddziały macedońskie były
rozproszone po twierdzach całej Azji środkowej. Tysiące weteranów maszerowały do kraju pod
wodzą Kraterosa, młodego jeszcze człowieka, którego Aleksander uczynił następcą Hefajstiona i który
był królewskim krewnym. Kolejne oddziały stacjonowały w Macedonii i w tych wielkich kamiennych
warowniach, które panowały nad drogami w południowej Grecji. W Babilonie wiedziano o tym. Nikt z
nich nie uznawał jednak ich prawa do wyboru króla. Oni byli armią Aleksandra i oni mieli
zadecydować o wszystkim.

Czekali w upale na placu apelowym, dyskutując, snując przypuszczenia, przekazując pogłoski.
Czasem, gdy ich niecierpliwość i niepokój rosły, hałas wzmagał się niczym szum przyboju na
kamienistym brzegu.

Wodzowie zamknięci wewnątrz chcieli wcześniej zgromadzić najważniejszych dowódców spośród
szlachetnie urodzonych Towarzyszy i omówić z nimi sprawę. Nie udało im się to, kazali więc
heroldowi odtrąbić ciszę i wywołać tamtych po imieniu. Herold wiedział, że nie wzywa się armii tylko
do uciszenia się, zagrał więc "zgromadzić się po rozkazy", co zniecierpliwieni żołnierze zrozumieli jako
"Zgromadzenie".

Z hałasem wlewali się przez wielkie drzwi do sali audiencyjnej, podczas gdy herold wykrzykiwał
wśród zgiełku podane wcześniej imiona, a wywołani dowódcy usiłowali przepchnąć się przez tłum.
Ścisk w sali zrobił się niebezpieczny, zamknięto więc drzwi za tymi, którzy weszli, czy byli powołani czy
nie. Herold patrzył bezradnie na kotłujący się i przeklinający tłum pozostawionych na dziedzińcu i
mówił sobie, że gdyby zobaczył to Aleksander, ktoś wolałby się nigdy nie urodzić.

Pierwsi weszli Towarzysze - macedońscy wielmoże z konnicy i ci oficerowie, którzy byli blisko drzwi.
Reszta tłumu stanowiła mieszaninę ważnych i mniej ważnych, wszystkich tych, którzy przypadkowo
się tutaj znaleźli. Łączyła ich tylko niepewność i obawa ludzi głęboko strapionych. Dotarło już do nich,

background image

że znajdowali się w podbitym kraju, a od ojczyzny dzieliło ich pół świata. Przyprowadziła ich tu wiara
w Aleksandra i tylko w niego. Im nie trzeba było teraz króla, lecz przywódcy.

Gdy już zamknięto drzwi, wszystkie oczy zwróciły się na podium. Stali tam, jak zawsze dotąd, wielcy
mężowie, najbliżsi przyjaciele Aleksandra zebrani wokół tronu, starożytnego tronu Babilonu. Rzeźby
klęczących byków asyryjskich stanowiły jego poręcze, a oparcie wykonane specjalnie dla Kserksesa
przedstawiało uskrzydloną podobiznę niezwyciężonego słońca. Dotąd oglądali tam tę drobną jasną
postać korzystającą z podnóżka, która świeciła niczym klejnot w zbyt dużej szkatule z rozpostartymi
nad głową skrzydłami Ahuramazdy. Teraz tron był pusty. Przez oparcie przewieszono królewską szatę,
a na siedzeniu leżał diadem.

Cichy jęk przeleciał przez kolumnową salę. Ptolemeusz, który czytywał poetów, pomyślał, że
przypomina to kulminacyjny punkt tragedii, kiedy drzwi sceny otwierają się na oścież, ukazując
chórowi, że jego obawy się sprawdziły i że król nie żyje.

Perdikkas wystąpił naprzód. Powiedział, że wszyscy tu obecni przyjaciele Aleksandra byli świadkami,
jak król przekazał mu królewski pierścień. Nie mógł już jednak wypowiedzieć ani słowa i nie zdołał
określić, jaką daje mu władzę.

- Patrzył na mnie w skupieniu i było jasne, że chce przemówić, ale nie mógł złapać tchu. Zatem,
mężowie macedońscy, oto jest pierścień. - Ściągnął go z palca i położył przy koronie. - Oddajcie go
temu, kogo wybierzecie, zgodnie z prawem przodków.

Rozległ się szmer podziwu i zaskoczenia niczym na przedstawieniu, on zaś czekał pod sceną, jak
wytrawny aktor odmierzający czas swoich kwestii. Tak pomyślał Ptolemeusz, patrząc na tę
inteligentną wyniosłą twarz. Przybrała ona teraz wyraz godny i beznamiętny, jak dobrze wykonana
maska. Maska króla?

Perdikkas mówił dalej.

- Ponieśliśmy niepowetowaną stratę, wiemy o tym wszyscy. Rozumiemy, że jest nie do pomyślenia,
by ten tron zajął ktoś, kto nie jest z jego krwi. Jego żona Roksana jest od pięciu miesięcy brzemienna.
Módlmy się, żeby to był chłopiec, ale najpierw musi się urodzić, a potem dorosnąć. Kto ma
tymczasem nami rządzić? Wy o tym musicie zdecydować.

Rozległo się mamrotanie wielu głosów. Wodzowie niespokojnie spoglądali po sobie. Perdikkas nie
zapowiedział następnego mówcy. Nagle wystąpił nie zapowiedziany dowódca floty Nearchos,
szczupły, wąski w biodrach Kreteńczyk o ciemnej ogorzałej twarzy. Trudy straszliwej podróży wzdłuż
wybrzeża Gedrozji postarzyły go o dziesięć lat. Wyglądał na pięćdziesiąt, ale wciąż był sprawny i
niezmordowany. Żołnierze zamienili się w słuch. Oglądał on potwory morskich głębin i zmusił je do
ucieczki głosem trąb. Nie zwykł przemawiać na lądzie, użył więc tonu, którym wywoływał statki na
morzu i przeraził na początku słuchaczy.

- Macedończycy, przedstawiam wam jako dziedzica Aleksandra syna Dariuszowej córki Statejry. Król
uczynił ją brzemienną, kiedy ostatni raz odwiedził Suzę. - Rozległy się pomruki zdziwienia i
zmieszania, on zaś podniósł głos, jakby to zrobił w huku burzy. - Byliście świadkami ich ślubu.
Widzieliście, że był to ślub królewski. On pragnął ją tu sprowadzić. Mówił mi to.

background image

Ta całkiem niespodziewana wiadomość o kobiecie, która znikła w zakamarkach haremu w Suzie
zaraz po tym, jak zabłysła na swoim weselu, wywołała zamęt i konsternację. Nagle jakiś głos mówiący
wiejską gwarą zawołał:

- Ale czy mówił coś o tym dziecku?

- Nie - odrzekł Nearchos. - O ile wiem, pragnął zobaczyć obu swoich synów, jeśliby to byli synowie,
żeby wybrać lepszego. Nie dożył tego jednak, a dziecko Statejry będzie lepiej urodzone niż to drugie.

Wycofał się, nie mając nic więcej do dodania. Spełnił swój obowiązek. Spoglądając ponad morzem
głów, wspominał, jak Aleksander wychudły na kość po marszu przez pustynię, witał go, obejmując ze
łzami ulgi i radości, gdy doprowadził mu szczęśliwie flotę do portu przeznaczenia. Nearchos kochał go
od dzieciństwa bezinteresowną miłością, a tamta chwila była najważniejszym momentem jego życia.
Teraz musi pomyśleć, co będzie robił do końca swoich dni.

Perdikkas zacisnął zęby. Ponaglał przedtem, by wybrali regenta - kogóż by, jeśli nie jego? Teraz ich
uwaga została skierowana ku sprawie następstwa tronu. Te nie narodzone dzieci mogły okazać się
dziewczynkami. To się zdarzało w tej rodzinie. Filip spłodził gromadę córek i tylko jednego syna, jeśli
nie liczyć tamtego głupca. Regencja była konieczna. Sam Filip zaczynał jako regent w imieniu
niemowlęcia, ale Macedończycy nie czekali zbyt długo z wyborem go na króla. Perdikkas miał w
żyłach królewską krew... Co opętało Nearcha? Teraz już nie było odwrotu.

Debata stawała się głośna i swarliwa. Ich zdaniem, jeśli Aleksander zrobił jakiś błąd, to przyjmując
perskie obyczaje. Wesele w Suzie, ta uroczysta deklaracja intencji, wywołało o wiele większy niepokój
niż wojenne małżeństwo z Roksaną, jedno z tych, jakie jego ojciec zawierał co jakiś czas. Byli
pobłażliwi dla chłopca-tancerza, tak jak byliby dla ulubionej małpki albo psa, ale czemu nie poślubił
jakiejś dziewczyny z porządnej rodziny macedońskiej zamiast tych dwóch barbarzyńskich kobiet? Oto,
co z tego wynikło!

Niektórzy dowodzili, że każdy jego potomek musi zostać uznany, czy będzie mieszanej krwi czy nie.
Inni mówili, że nie wiadomo, czy on sam uznałby każdego, i że gdyby któraś z tych kobiet urodziła
martwe dziecko albo dziewczynkę, z pewnością by je zamieniono, oni zaś nie będą pełzać na brzuchu
przed jakimś perskim podrzutkiem.

Ptolemeusz przyglądał się temu z żalem i gniewem, pragnąc, by skończyło się to jak najprędzej. Od
śmierci Aleksandra wiedział, dokąd pragnie się udać. Odkąd Egipt powitał Aleksandra z otwartymi
ramionami jako wyzwoliciela spod perskiego jarzma, Ptolemeusz był nim urzeczony, jego odwieczną
dojrzałą cywilizacją, jego oszałamiającymi pomnikami i świątyniami, bujnym życiem rzeki, która
żywiła ten kraj. Był on obronny niczym wyspa, chroniony przez morze, pustynie i puszcze, i
wystarczyło zdobyć zaufanie jego narodu, by na zawsze zapewnić mu bezpieczeństwo. Perdikkas i
pozostali chętnie oddadzą mu tę satrapię, żeby się go pozbyć.

Był niebezpieczny jako człowiek, który podawał się za brata Aleksandra, choćby i z nieprawego łoża.
Filip miał wtedy kilkanaście lat, jego ojcostwo nie zostało udowodnione i nie przyznawał się do niego.
Aleksander zawsze jednak okazywał specjalne względy Ptolemeuszowi i wszyscy o tym wiedzieli. Tak,
Perdikkas będzie zadowolony, wysyłając go do Afryki. Ale czy ten człowiek myśli, że zdoła sam objąć
dziedzictwo Aleksandra? O to mu chodzi, ma to wypisane na czole. Trzeba coś zrobić i to zaraz!

background image

Kiedy Ptolemeusz wystąpił naprzód, żołnierze przerwali swe dysputy, by go wysłuchać. Był od
dzieciństwa przyjacielem Aleksandra. Nie miał w sobie wyniosłości Perdikkasa, a ci, którzy pod nim
służyli, lubili go. Urządzili mu teraz owację.

- Macedończycy, widzę, że nie chcecie wybrać sobie króla spośród potomków pokonanych. -
Rozległy się głośne oklaski. Byli uzbrojeni - był to dowód ich prawa głosu - i zaczęli bić włóczniami o
tarcze, aż wysoka sala odpowiedziała echem. Ptolemeusz podniósł dłoń, by ich uciszyć. - Nie wiemy,
czy któraś z żon urodzi Aleksandrowi chłopca. Jeśli urodzi go jedna z nich lub obie, kiedy ci chłopcy
dorosną, będą musieli stanąć przed wami i waszymi synami, aby Zgromadzenie zdecydowało, który
zostanie królem. Do tej pory będziecie czekać na dziedzica Aleksandra. Ale kto będzie działać w jego
imieniu? Oto stoją przed wami ci, których Aleksander darzył zaufaniem. By nie oddawać zbyt wielkiej
władzy w ręce jednego, powołajcie radę regencyjną.

Reakcja była powściągliwa. Skoro im przypomniano, że jeszcze za piętnaście lat będą mogli odrzucić
obu pretendentów, spostrzegli, o co naprawdę chodzi. Ptolemeusz mówił dalej w zupełnej ciszy.

- Pamiętajcie o Kraterosie. Aleksander ufał mu jak samemu sobie. Posłał go, by rządził Macedonią,
dlatego dziś go tu nie ma.

To do nich dotarło. Stawiali Kraterosa zaraz po Aleksandrze. Był z królewskiego rodu, zdolny, dzielny,
postawny i dbały o żołnierzy. Ptolemeusz czuł na sobie krwawe oko Perdikkasa. Niech robi, na co go
stać, ja zrobiłem, co do mnie należało. Pośród gwaru i mamrotania Ptolemeusz myślał, że ledwie kilka
dni temu wszyscy byli przyjaciółmi Aleksandra, oczekującymi, że wstanie i znów ich poprowadzi.
"Czym jesteśmy teraz? Czym ja jestem?"

Nigdy nie przywiązywał wagi do tego, że jest synem Filipa. Zbyt wiele go to kosztowało w
dzieciństwie. Kiedy przyszedł na świat, Filip był nikim, młodszym synem i zakładnikiem u Teban.

- Czy nie możesz uspokoić swego bękarta? - mawiał jego ojciec do matki, kiedy miał jakieś
zmartwienie. Filipowi zawdzięczał Ptolemeusz to, że był bity częściej niż inni. Później, gdy Filip został
królem, a on sam królewskim paziem, szczęście się odwróciło, nauczył się jednak nie myśleć o tym, że
jest synem Filipa, jeśli nim był. Wolał być bratem Aleksandra. "Mniejsza o krew" - myślał. "Czuję to w
sercu".

Jakiś nowy głos przerwał mu rozmyślania. Aristonus, jeden z przybocznych Aleksandra, wystąpił, by
przypomnieć, że cokolwiek zamierzał Aleksander, oddał pierścień Perdikkasowi. Wybrał go spośród
innych i wiedział, co robi. To był fakt, a nie przypuszczenie, i on, Aristonus proponuje, żeby się tego
trzymać.

Mówił prosto i szczerze i przekonał Zgromadzenie. Wykrzyknęli imię Perdikkasa, a wielu z nich
wołało, by znów włożył pierścień. Badając ich wzrokiem, zrobił kilka kroków w stronę tronu. Przez
chwilę patrzył na Ptolemeusza, notując go w pamięci jako nowego wroga. Pomyślał jednak, że jeszcze
nie pora okazywać żądzę władzy. Potrzebował innych głosów poparcia, sam Aristonus nie wystarczał.

W wypełnionej spoconymi ludźmi sali było duszno i gorąco. Zaduch ciał zmieszał się z wonią uryny,
gdy kilku z nich ukradkiem ulżyło sobie w kątach sali. Wodzowie na podium zaczynali odczuwać
otępienie, oszołomienie, żal, niecierpliwość, urazę, zawód. Nagle któryś z dowódców zaczął

background image

przepychać się przez tłum, wykrzykując coś niezrozumiałego. Wszyscy pomyśleli naraz: "Co Meleager
może mieć do powiedzenia?"

Był on dowódcą falangi od pierwszej kampanii Aleksandra, ale od tego czasu ani razu nie
awansował. Aleksander zwierzył się Perdikkasowi któregoś wieczoru przy winie, że dobry z niego
żołnierz, jeśli nie nadużywać jego rozumu.

Dotarł do podwyższenia z twarzą poczerwieniałą od upału, gniewu i, sądząc po wyglądzie, od wina.
Jego ochrypły zawzięty głos prawie uciszył tłum.

- Oto królewski pierścień! Czy oddacie go temu człowiekowi? Jeśli go dziś dostanie, zatrzyma go do
samej śmierci! Nic dziwnego, że chce króla, który się jeszcze nie urodził!

Wołających o spokój wodzów ledwie było słychać w nagłym zgiełku. Meleager obudził z odrętwienia
tych wolno myślących, którzy dotąd nie zabierali głosu. Zauważyli go tak, jak zauważyliby uliczną
walkę na noże, męża bijącego żonę albo walkę psów i poparli go krzykiem niczym zwycięskiego psa.

W obozie Perdikkas przywróciłby porządek w parę chwil, ale to było Zgromadzenie, tu nie był
głównodowodzącym, ale kandydatem. Poskramianie tłumu mogło wyglądać na zapowiedź przyszłej
tyranii. Wykonał gest pobłażania i pogardy, jakby mówił: "Nawet takich trzeba wysłuchać".

W twarzy Meleagra widział najczystszą nienawiść. Ich ojcowie byli nieomal sobie równi, oni obaj byli
paziami króla Filipa, obaj patrzyli ze skrywaną zazdrością na ciasny krąg otaczający młodego
Aleksandra. Kiedy Filip został zamordowany, Perdikkas pierwszy dopadł uciekającego mordercę.
Aleksander pochwalił go, zapamiętał i odtąd stale wyróżniał. Perdikkas nigdy nie oglądał się za siebie,
kiedy pojawiała się sposobność. Gdy zmarł Hefajstion, on otrzymał jego stanowisko. Meleager wciąż
był tylko dowódcą falangi, użytecznym, jeśli nie wymagano od niego zbyt wiele i, jak spostrzegł to
Perdikkas, nie mógł on znieść myśli, że zaczynali jako równi sobie.

- Skąd mamy wiedzieć - krzyczał Meleager - że Aleksander coś mu dał? Kto to potwierdzi? On sam i
jego przyjaciele! A o co im chodzi? O skarb Aleksandra, który wszyscy pomagaliśmy zdobyć. Czy to
zniesiecie?

Hałas zmienił się w zamęt. Wodzowie, którzy myśleli, że znają swoich ludzi, z niedowierzaniem
patrzyli, jak Meleager staje się przywódcą motłochu gotowego plądrować pałac niczym zdobyte
miasto. W jednej chwili powstał chaos.

Perdikkas przywołał w desperacji wszystkie swe władcze talenty.

- Stać! - zagrzmiał. Zatrzymali się odruchowo. Wykrzyknął kilka rozkazów i spora część żołnierzy je
wykonała. Kilka szeregów stanęło przed wewnętrznymi drzwiami, zwierając tarcze. Ryk tłumu opadł,
zmieniając się w warczenie.

- Widzę, że są tu jeszcze żołnierze Aleksandra.

Rozległ się szmer, jakby przywołano imię obrażonego boga. Motłoch zaczął się rozpraszać.
Opuszczono tarcze. W tej chwili niepewności dał się słyszeć z głębi tłumu głos jakiegoś wieśniaka.

background image

- Powinniście się wstydzić, mówię wam! Jesteśmy żołnierzami Aleksandra, jak powiedział wódz.
Chcemy, by rządził nami ktoś jego krwi, a nie regenci jakichś cudzoziemskich dzieciaków. Mamy
przecież tu, w tym domu rodzonego brata Aleksandra!

Zapadło zdumione milczenie. Osłupiały Ptolemeusz czuł, że jego poprzednie przemyślane decyzje
chwieją się pod wpływem pierwotnych instynktów. Starożytny tron Macedonii ze swą krwawą
historią plemiennych rywalizacji i bratobójczych wojen rzucił na niego swój czar. Filip - Aleksander -
Ptolemeusz...

Ten jakiś wieśniak z falangi, zdobywszy sobie posłuch, ciągnął dalej z rosnącą pewnością siebie:

- Jego rodzonego brata, którego, jak wszyscy wiecie, uznał król Filip. Aleksander zawsze się o niego
troszczył. Słyszałem, że był to chłopak opóźniony w rozwoju, ale jakiś miesiąc temu składali razem
ofiarę duchowi ojca przy domowym ołtarzu. Byliśmy przy tym, ja i moi chłopcy. Zrobił wszystko jak
należy.

Rozległy się potakiwania. Osłupiały Ptolemeusz ledwie powstrzymał się od wytrzeszczenia oczu i
otwarcia ust. Arrydajos! Chyba oszaleli.

- Król Filip poślubił Filinnę - ciągnął żołnierz - zgodnie z prawem, bo wolno mu było mieć więcej niż
jedną żonę. Powiadam wam, ludzie, wybierzmy jego syna, prawego dziedzica, zostawmy te
cudzoziemskie dzieciaki.

Głośno poparli go wszyscy, których wystraszył Meleager. Na podium zapanowało milczenie
połączone z przerażeniem. Nikt z nich nigdy o tym nie myślał.

- Czy to prawda, że Aleksander był z nim w kaplicy? - spytał Perdikkas Ptolemeusza wśród rosnącego
gwaru. Mniejsza o wrogość, ta sprawa nie mogła czekać. Ptolemeusz to zrozumie.

- Tak. - Ptolemeusz pamiętał dwie głowy obok siebie, ciemną i jasną, niczym dzieła ucznia i mistrza
rzeźbiarza. - Ostatnio czuł się lepiej. Od roku nie miał ataku. Aleksander mówił, że trzeba mu
przypominać, kto jest jego ojcem.

- Arrydajos! - Krzyk narastał. - Chcemy brata Aleksandra! Niech żyje Macedonia! Arrydajos!

- Ilu ludzi go widziało? - pytał Perdikkas.

- Eskorta spośród Towarzyszy, piesza straż i każdy, kto się przyglądał. Zachowywał się jak należy.
Zawsze tak jest... tak było, przy Aleksandrze.

- To już nie wróci. Nie wiedzą, co robią. Trzeba temu przeszkodzić.

Teraz zabrał głos Pejton, niski, żylasty, rudy, z lisią twarzą i szczekliwą wymową. Należał do Straży
Przybocznej. Był dobrym dowódcą, ale nie słynął z daru przekonywania. Wystąpił, uprzedzając
Perdikkasa.

- Brat Aleksandra! Już lepiej wybierzcie jego konia! - Gorycz w jego głosie sprawiła, że zamilkli na
chwilę, ale nie byli mu przychylni. To nie był plac ćwiczeń. Ciągnął jednak dalej. - Ten chłop to
przecież półgłówek! Niańka upuściła dzieciaka, uderzył się w główkę, stąd ma ciągle swoje napady.
Aleksander opiekował się nim jak dzieckiem. Trzeba go niańczyć. Chcecie mieć głupkowatego króla?

background image

Perdikkas połknął jakieś przekleństwo. I ten człowiek dostał awans! Przydatny w polu, ale nie ma
posłuchu. Gdyby się nie wmieszał, on sam przypomniałby ludziom romantyczną historię Roksany,
zdobywanie Sogdyjskiej Skały, rycerskość zwycięzcy. Skierowałby ich myśli na powrót ku synowi
Aleksandra. Teraz urażone zostały ich uczucia. Arrydajos stał się w ich oczach ofiarą ciemnych
machinacji. Oni go przecież widzieli. Zachowywał się jak wszyscy.

"Aleksander zawsze miał szczęście" - pomyślał Ptolemeusz. "Ludzie noszą już pierścienie z jego
podobizną na dobrą wróżbę. Jakiż złośliwy los kazał mu tuż przed końcem okazać uprzejmość temu
głupcowi? Ależ, oczywiście, zbliżała się uroczystość, na której musiałby się on pojawić. Może
Aleksander miał to na względzie..."

- Hańba! - krzyczeli do Pejtona żołnierze. - Arrydajos! Chcemy Arrydajosa!

Pejton wrzeszczał na nich, ale zagłuszyli go gwizdami.

Nikt nie zauważył odejścia Meleagra, dopóki nie było za późno.

Był to długi i nudny dzień dla Arrydajosa. Nikt do niego nie zaszedł oprócz niewolnika z posiłkiem.
Potrawy były prawie zimne. Miał ochotę zbić niewolnika, lecz Aleksander na to nie pozwalał. Prawie
codziennie przychodził tu ktoś od niego, by zobaczyć, co słychać, lecz dziś nie było nikogo. Nie było
komu wspomnieć o jedzeniu. Nawet jego opiekun, stary Konon, wyszedł rano, mówiąc, że idzie na
zebranie czy coś podobnego, i prawie nie słuchał, co się do niego mówiło.

Konon był mu potrzebny w paru sprawach. Mógłby załatwić coś dobrego na wieczerzę, znaleźć
ulubiony pasiasty kamyk, który gdzieś się zapodział i wyjaśnić, co to za hałasy słychać było rano. Ten
lament i zawodzenie zdawał się dochodzić zewsząd, jakby bito tysiące ludzi naraz. Ze swego okna
wychodzącego na park widział tłum biegnących ku pałacowi żołnierzy. Być może - wkrótce przyjdzie
Aleksander i powie mu, co się dzieje.

Czasami długo nie zachodził do niego i wtedy mówiło się, że wyjechał na wojnę. Arrydajos zostawał
wtedy w obozie albo w jakimś pałacu, jak teraz, dopóki tamten nie wrócił. Przywoził mu upominki:
słodycze, rzeźbione i malowane konie i lwy, kawał górskiego kryształu do jego zbiorów, raz zaś piękny
szkarłatny płaszcz. Potem niewolnicy zwijali namioty i wszyscy ruszali dalej. Może i teraz tak się
stanie.

Miał ochotę nosić tamten płaszcz. Konon powiedział jednak, że jest o wiele za gorąco, że
pobrudziłby go i zniszczył. Płaszcz pozostał zamknięty w skrzyni, a Konon zatrzymał klucz.

Wyciągnął wszystkie swoje kamienie oprócz pasiastego i bawił się w układanki, ale brak
najładniejszego psuł wszystko. Ogarnął go gniew, podniósł największy z kamieni i zaczął tłuc nim o
stół. Lepiej byłoby to robić laską, ale zabrał mu ją Aleksander.

Dawniej, kiedy mieszkał jeszcze w domu, przebywał głównie z niewolnikami, bo nikt inny nie chciał
go widywać. Niektórzy byli mili, kiedy mieli czas, niektórzy zaś przedrzeźniali go i poszturchiwali.
Kiedy zaczął podróżować z Aleksandrem, niewolnicy zrobili się grzeczniejsi. Jeden z nich nawet go się
bał. Była to okazja, żeby się odegrać, zbił więc tamtego, aż rozkrwawił mu głowę i powalił na
posadzkę. Nie wiedział, że jest aż tak silny. Bił dalej, dopóki nie wyniesiono tamtego. Potem nagle

background image

zjawił się Aleksander, nie przebrany do wieczerzy, ale w zbroi, ubłocony i zadyszany. Wyglądał
przerażająco, jak ktoś obcy, z wielkimi jasnoszarymi oczami w umazanej pyłem twarzy. Kazał
Arrydajosowi przysiąc na głowę ich ojca, że to się nigdy nie powtórzy. Ten przypomniał sobie dziś o
tym, kiedy spóźniono się z posiłkiem. Nie miał ochoty zadzierać z duchem ojca. Bał się ojca. Na wieść
o jego śmierci śpiewał z radości.

Był już czas na przejażdżkę po parku, ale nie wolno mu było tego robić bez Konona, który trzymał
jego konia na uwięzi. Chciałby też, żeby przyszedł Aleksander i zabrał go do kaplicy. Robił tam
wszystko jak należało, lał wino, oliwę i sypał kadzidło dokładnie tak, jak Aleksander, pozwolił też
zabrać sobie złote puchary, chociaż miał wielką ochotę je zatrzymać. Aleksander powiedział potem,
że świetnie sobie radził.

Ktoś nadchodził! Słychać było ciężki krok i szczęk zbroi. Aleksander miał krok szybszy i lżejszy.
Wszedł jakiś żołnierz, którego nigdy dotąd nie widział, wysoki, z czerwoną twarzą. Hełm trzymał pod
pachą. Patrzyli na siebie w milczeniu.

Arrydajos, który niewiele wiedział o tym, jak wygląda, nie mógł odgadnąć, że Meleager myśli:
"Wielki Zeusie! Twarz Filipa! Co się za nią kryje?" Młody człowiek rzeczywiście miał w sobie wiele z
ojca; kanciastą twarz, czarne brwi i brodę, szerokie ramiona i krótką szyję. Jego główną przyjemnością
było jedzenie, miał więc nadwagę, choć Konon nie pozwalał mu utyć. Uradowany z odwiedzin spytał:

- Czy zabierasz mnie do parku?

- Nie, panie. - Tamten wpatrywał się pożądliwie w Arrydajosa, który zastanawiał się, co zrobił nie
tak. Aleksander nigdy przedtem nie przysyłał tego człowieka.

- Panie, mam cię zabrać na Zgromadzenie. Macedończycy wybrali cię na swego króla.

Arrydajos patrzył na niego zaskoczony, ale wcale bystrze.

- Opowiadasz mi tu jakieś kłamstwa. Nie jestem królem, to mój brat nim jest. Mówił mi, Aleksander
mi to mówił: "Gdybym cię nie chronił, ktoś spróbowałby zrobić z ciebie króla i już byś nie żył". - Cofnął
się, wpatrując w Meleagra z rosnącym niepokojem. - Nie pójdę z tobą do parku. Przyślij tu Konona.
Jeśli tego nie zrobisz, powiem o tobie Aleksandrowi.

Ciężki stół utrudniał mu odwrót. Żołnierz podszedł wprost do niego, uchylił się więc. Tamten jednak
spojrzał mu w oczy i powiedział powoli:

- Panie, twój brat nie żyje. Król Aleksander umarł. Macedończycy wzywają ciebie. Chodź ze mną.

Arrydajos nie ruszał się, chwycił go więc za ramię i poprowadził do drzwi. Biedak szedł bez oporu,
nie dbając o to, dokąd go prowadzą, i starając się pogodzić ze światem, którym nie władał
Aleksander.

Meleager działał tak szybko, że tłum wciąż jeszcze krzyczał: "Arrydajos!", gdy on sam pojawił się na
podwyższeniu. Stanąwszy przed Zgromadzeniem, patrzył na nie w tępym zdumieniu, robiąc wrażenie,
że zachowuje się z godnością i z rezerwą.

background image

Większość oszołomionych wodzów nigdy go dotąd nie widziała, kilku spotkało się z nim przelotnie.
Każdy Macedończyk powyżej trzydziestki widział jednak króla Filipa. Zapadło milczenie, a potem
podniosły się wiwaty.

- Filip! Filip! Filip!

Arrydajos obejrzał się przerażony. Czy to nadchodził jego ojciec? Czyżby naprawdę nie umarł?
Stojący za nim Meleager spostrzegł zmianę wyrazu jego twarzy i szepnął:

- To ciebie pozdrawiają.

Arrydajos nieco się uspokoił, ale wciąż był oszołomiony. Czemu wywoływali ojca? Ojciec nie żyje.
Aleksander nie żyje...

Meleager wystąpił naprzód. "To już koniec Perdikkasa i tego jego pogrobowca" - pomyślał.

- Macedończycy, oto syn Filipa i brat Aleksandra. Oto wasz prawowity król!

Słowa te dotarły do Arrydajosa z przeraźliwą jasnością. Wiedział, po co się wszyscy zebrali i co się tu
odbywa.

- Nie! - krzyknął wysokim głosem nie pasującym do szerokiej brodatej twarzy. - Nie jestem królem.
Nie mogę być królem. Aleksander mi to powiedział.

Mówił jednak do Meleagra, wiwaty zagłuszały jego głos i nikt go więcej nie słyszał. Przerażeni
wodzowie zwrócili się teraz przeciw Meleagrowi. Arrydajos słuchał ich gniewnych głosów z rosnącym
strachem. Wspominał głębokie, wpatrzone w niego oczy Aleksandra, ostrzegającego go przed tym, co
stanie się z nim jako królem. Meleager kłócił się właśnie na środku podium z jakimś wysokim
ciemnowłosym mężem, on zaś rzucił się do nie strzeżonych drzwi wewnętrznych. W labiryncie
korytarzy starożytnego pałacu rozpoczął poszukiwania swojej znajomej komnaty.

W sali znów podniosła się wrzawa. Nic podobnego nigdy się jeszcze nie zdarzyło. Dwaj poprzedni
królowie zostali wybrani jednogłośnie i wśród peanów wprowadzeni do królewskiego pałacu w Ajgaj,
a każdy przypieczętował swe wstąpienie na tron, kierując pogrzebem poprzednika.

Meleager nie spostrzegł, kłócąc się z Perdikkasem, ucieczki swego kandydata, dopóki na sali nie
wybuchł śmiech. Nastroje odwracały się od niego.

Potężna osobowość Perdikkasa przemawiała do szukających oparcia i siły. Trzeba było coś zrobić, i
to natychmiast. Odwrócił się i pobiegł ścigany gwizdami do drzwi, w których znikł Arrydajos.
Najwymowniejsi z jego popleczników - nie ów skory do rabunku motłoch, ale krewni i
współplemieńcy, a także przeciwnicy Perdikkasa - ruszyli za nim.

Wkrótce dopadli ściganego. Stał w rozwidleniu korytarzy, zastanawiając się, który wybrać. Na ich
widok krzyknął: - Nie! Odejdźcie! - i zaczął uciekać. Meleager chwycił go za ramię. Dał za wygraną i
stanął z przerażoną miną. W takim stanie nie można go było pokazać. Meleager łagodnie rozluźnił
chwyt, obejmując tamtego uspokajająco.

- Panie, musisz mnie wysłuchać. Nie masz się czego bać. Byłeś dobrym bratem Aleksandra. On był
prawowitym królem. Mówił ci, że źle by się stało, gdybyś zajął jego tron. Teraz jednak on nie żyje, a

background image

prawowitym królem jesteś ty. Tron jest twój. - W przypływie natchnienia dodał jeszcze: - Czeka tam
na ciebie prezent, piękny purpurowy płaszcz.

Arrydajos, uspokojony już łagodnym tonem, wyraźnie się ożywił, nikt się jednak nie zaśmiał, sprawy
były zbyt pilne i zbyt niebezpieczne.

- I będę go mógł nosić kiedy zechcę? - spytał przezornie. - Nie schowasz go pod kluczem?

- Oczywiście, że nie. Zaraz go dostaniesz i włożysz.

- Na cały dzień?

- I całą noc, jeśli chcesz.

- Kiedy prowadził swą zdobycz korytarzem, przyszła mu do głowy nowa myśl.

- Kiedy ludzie wołali "Filip", mieli na myśli ciebie. Nadali ci imię twego ojca. Będziesz królem Filipem
Macedońskim.

"Król Filip" - pomyślał Arrydajos. To mu dawało poczucie pewności. Jego ojciec musiał naprawdę
umrzeć, skoro oddawano jego imię jak purpurowy płaszcz. Dobrze by było mieć jedno i drugie.
Jeszcze się nad tym zastanawiał, gdy Meleager wprowadził go na podwyższenie. Odpowiadając
uśmiechem na okrzyki, patrzył na wielki barwny kawał tkaniny udrapowany na oparciu tronu. Ruszył
wprost ku niemu. Okrzyki, które mylnie brał za przyjazne, ucichły. Zgromadzenie zaskoczone jego
zmienionym zachowaniem, śledziło w milczeniu tę scenę.

- Panie, oto nasz dar dla ciebie - powiedział mu do ucha Meleager.

Pośród niespokojnych basowych pomruków Filip Arrydajos podniósł szatę z tronu, trzymając ją
przed sobą w wyciągniętych rękach. Była to uroczysta szata weselna Aleksandra. Nosił ją w Suzie,
biorąc ślub ze Statejrą, córką Dariusza, gdy jego osiemdziesięciu przyjaciół żeniło się z Persjankami, a
całe wojsko gościło na weselu. W tej szacie przyjmował posłów z połowy podbitego świata podczas
swej ostatniej podróży do Babilonu. Utkana była z wełny mocnej jak aksamit i miękkiej jak jedwab,
ufarbowanej barwnikiem z tyryjskich ślimaków morskich na jarzący się szkarłat z lekkim odcieniem
purpury czystym jak czerwień pąsowej róży. Na piersiach i na plecach widniały wyobrażenia
promienistych słońc, godła macedońskich królów, wyszywane rubinami i złotem. Szata nie miała
rękawów. Na ramionach spinały ją złote lwie głowy, które trzech macedońskich królów nosiło na
swoich weselach. Gorące słońce popołudnia świeciło z wysokiego okna w szmaragdowe oczy lwów.
Arrydajos Filip wpatrywał się z zachwytem w szatę.

- Pozwól, że pomogę ci ją włożyć - powiedział Meleager. Podniósł szatę i włożył na ramiona Filipa.
Ten patrzył, promieniejąc radością, na wiwatujących ludzi.

- Dziękuję wam! - Nauczono go tego od dziecka. Wiwaty wzmogły się. Syn Filipa wszedł tu z
godnością, wyglądał i zachowywał się jak król. Wtedy, na początku, musiało przemawiać przez niego
zmieszanie i skromność. Teraz wszyscy opowiadali się za królewską krwią przeciw całemu światu.

- Filip! Filip! Niech żyje Filip!

background image

Ptolemeusz prawie dławił się z żalu i gniewu. Wspominał tamten weselny poranek, gdy weszli z
Hefajstionem do komnaty Aleksandra w pałacu w Suzie, by ubrać pana młodego. Wymieniali
tradycyjne żarty, dodając od siebie własne. Aleksander, który od całych tygodni planował tę wielką
uroczystość zgody narodów, nieomal płonął żarem. Wyglądał jak zakochany. To Hefajstion pamiętał
wtedy o lwich zapinkach i przypiął je do szaty. Zobaczywszy je teraz na szczerzącym zęby półgłówku,
Ptolemeusz zapragnął gorąco nadziać Meleagra na miecz. O nieszczęsnym przygłupku myślał raczej ze
zgrozą niż z gniewem. Znał go dobrze. Często zachodził do niego, gdy Aleksander był zajęty, by się
upewnić, że o niego dbają, że nie jest opuszczony lub wykorzystywany. Zgadzali się milcząco, że takie
rzeczy lepiej załatwiać w rodzinie. Filip!... Tak, to nawet pasowało.

- Aleksander powinien był go usunąć - powiedział do stojącego obok Perdikkasa.

Perdikkas, nie zważając na to, wystąpił naprzód. Biła od niego wściekłość. Na próżno starał się
jednak, by go usłyszano w tym zgiełku. Wskazując Filipa, machnął tylko ręką w geście pogardy i
odrzucenia. Tuż przy nim rozległy się okrzyki poparcia. Pierwsi z tytułu urodzenia albo stopnia
wojskowego Towarzysze mieli najlepszy widok, słyszeli też już wcześniej o tym głupcu. Patrzyli ze
zgrozą i z niedowierzaniem, jak wkładał szatę Aleksandra. Teraz ich wściekłość znalazła wreszcie
ujście. Ich mocne głosy ćwiczone w przeszywającym uszy bojowym peanie nacierającej konnicy
zapanowały nad wszystkim.

Zdawało się, że szata Aleksandra stała się podniesionym znienacka sztandarem bojowym. Żołnierze
zaczęli wkładać hełmy. Szczęk włóczni uderzających o tarcze stał się głośny niczym zgiełk bitewny.
Przed podium rozległ się świst mieczy wyciąganych z pochew przez Towarzyszy. Meleager ujrzał, że
cała potężna arystokracja macedońska zwraca się przeciwko niemu. Jego stronnicy mogą go porzucić,
jeśli nie odetnie się im drogi odwrotu. Ci wszyscy żołnierze wołający "Filip!" podlegali przecież swoim
naczelnikom rodów. Trzeba im wskazać jakieś związki silniejsze od plemiennych. Wraz z tą myślą
pojawiło się rozwiązanie. Zdumiała go własna pomysłowość. Jak mógł Aleksander pomijać w
awansach takiego jak on przywódcę?

Zaprowadził uśmiechniętego Filipa na skraj podwyższenia, trzymając go dyskretnie, lecz pewnie.
Robiło to wrażenie, że tamten chce przemówić. Zapadła cisza. W tej ciszy przemówił Meleager.

- Macedończycy! Wybraliście swego króla! Czy staniecie przy nim?

Żołnierze z falangi odpowiedzieli ogłuszającymi wiwatami.

- Pomóżcie mu potwierdzić jego prawa. Król Macedonii musi pochować poprzednika.

Urwał. Teraz zapadła prawdziwa cisza. Przez tłum przeszedł dreszcz, prawie wyczuwalny w tej
zapchanej ludźmi i cuchnącej potem sali.

Meleager podniósł głos.

- Chodźmy więc! Ciało Aleksandra czeka na swój pogrzeb. Jest tu jego następca, by go poprowadzić.
Nie pozwólcie pozbawić go dziedzictwa. Chodźmy do komnaty zmarłego!

Powstało zamieszanie. Głosy się przytłumiły. Najbardziej zdecydowani piechurzy posunęli się
naprzód, lecz w milczeniu. Wielu się cofnęło i słychać było pomruki sprzeciwu. Towarzysze zaczęli
wdrapywać się na podium, żeby bronić wewnętrznych drzwi. Wodzowie, którzy z miejsca podnieśli

background image

protest, powiększali tylko chaos. Nagle, dominując nad innymi, rozległy się jakieś młode głosy,
ochrypłe od furii:

- Łajdacy! Łotry przeklęte!

Z rogu sali, spoza Towarzyszy, spychając wszystkich z drogi, wypadli z bojowym okrzykiem królewscy
paziowie. Pełnili służbę przy Aleksandrze, kiedy umierał i pozostali przy nim nadal po wschodzie
słońca. Byli z nim od kilku lat. Niektórzy skończyli już osiemnaście lat i mieli prawo głosu, pozostali
wdarli się z tamtymi na Zgromadzenie. Wskakiwali i wspinali się na podium, wymachując z obłędem
w oczach wyciągniętymi mieczami. Ich jasne włosy przycięte były do samej skóry na znak żałoby. Było
ich prawie pięćdziesięciu. Perdikkas zaraz poznał, że gotowi są zabić każdego, kto im stanie na
drodze. Jeśli się ich nie powstrzyma, zabiją Filipa, a potem nastąpi masakra.

- Do mnie! - krzyknął na nich. - Za mną! Bronić ciała Aleksandra!

Pobiegł do wewnętrznych drzwi ramię w ramię z Ptolemeuszem, pozostali wodzowie za nimi, a
potem paziowie, wyprzedzając Towarzyszy. Ścigani krzykami przeciwników przebiegli przez królewski
pokój przyjęć i przez kaplicę do sypialni, której drzwi nie były zamknięte na klucz.

Ptolemeusz nagle coś sobie uświadomił. "On leży tak od przedwczoraj! W Babilonie, w środku
lata..." Mimowolnie wstrzymał oddech, gdy drzwi się otworzyły.

Wewnątrz unosiła się słaba woń spalonego kadzidła i zapachy suchych kwiatów i ziół, którymi
pachniały królewskie szaty i łoże, zmieszane ze znajomym Ptolemeuszowi od dzieciństwa zapachem
ciała Aleksandra. W tej rozległej opuszczonej przez ludzi komnacie leżał w wielkim łożu między
strzegącymi go demonami. Przykryty był cienkim czystym prześcieradłem skropionym jakimś płynem
odpędzającym muchy. Na podwyższeniu spał oparty o łóżko i z przerzuconą przez nie ręką
wyczerpany czuwaniem perski chłopiec.

Obudzony hałasem wstał, chwiejąc się na nogach i nie zdając sobie sprawy, że Ptolemeusz dotyka
jego ramienia. Ptolemeusz podszedł do wezgłowia i podniósł prześcieradło.

Wygląd Aleksandra, a nawet kolor jego twarzy nie uległy zmianie. Złote włosy z jaśniejszymi
pasmami siwizny zdawały się tchnąć życiem. Nearchos i Seleukos, którzy pierwsi podeszli do
Ptolemeusza, wykrzyknęli, że to cud, oznaka boskości Aleksandra. Ptolemeusz, który wraz ze zmarłym
słuchał nauk Arystotelesa, patrzył w milczeniu, zastanawiając się, jak długo paliła się ukryta w tym
nieruchomym ciele iskra upartego życia. Położył mu rękę na sercu, ale już było po wszystkim, ciało
zesztywniało. Zakrył marmurową twarz prześcieradłem i wrócił do szeregów, które ustawiły się dla
obrony zaryglowanych drzwi.

Paziowie przyciągnęli ciężkie skrzynie na ubrania, budując przy drzwiach barykadę. Nie mogła ona
jednak wytrzymać długo. Żołnierze za drzwiami mieli wprawę w szturmowaniu przeciwnika.
Sześcioma czy siedmioma szeregami naparli na drzwi, tak jak przed dziesięciu laty napierali swymi
piętnastostopowymi sarysami na wojska Dariusza - i drzwi ustąpiły niczym Persowie nad Granikiem,
pod Issos i Gaugamelą. Okute brązem skrzynie zgrzytały po posadzce spychane na bok.

Kiedy czołówka wpadła do środka, Perdikkas przekonał się, że nie może się zdobyć na to, by na nich
uderzyć i pierwszy splamić się rozlewem krwi w tej komnacie. Cofnął swoich, zagradzając drogę do

background image

królewskiego łoża. Napastnicy patrzyli na nich. Szeregi obrońców zasłaniały ciało. Tamci widzieli tylko
rozpostarte skrzydła złotych demonów i ich nieludzkie groźne oczy. Wołali coś wyzywająco, ale się nie
zbliżali.

Nagle za ich plecami zrobiło się poruszenie. Wszedł Filip. Choć był przy nim Meleager, przyszedł tu z
własnej woli. Kiedy ktoś umiera, rodzina musi się nim zająć. Filip puszczał politykę mimo uszu, ale
znał ten obowiązek.

- Gdzie jest Aleksander? - zawołał do najeżonej bronią zapory przed łożem. - Jestem jego bratem.
Chcę go pochować.

Wodzowie milczeli, zaciskając zęby. To paziowie przerwali nabrzmiałą ciszę gniewnymi okrzykami i
wyzwiskami. Nie okazywali szacunku zmarłemu, ale w ich świadomości Aleksander nadal żył.
Wykrzykiwali jego imię, jakby leżał nieprzytomny na polu bitwy otoczony przez tchórzów, którzy nie
mieli odwagi stawić mu czoło, dopóki trzymał się na nogach. Ich bojowe okrzyki poderwały młodszych
Towarzyszy, którzy niedawno sami byli paziami.

- Aleksander! Aleksander!

Ktoś z tłumu rzucił oszczepem, który trafił w hełm Perdikkasa. Po chwili było ich więcej. Jakiś
Towarzysz upadł na kolana, brocząc krwią z przebitej żyły w nodze. Twarz jakiegoś pazia nie
noszącego hełmu, zmieniła się w szkarłatną maskę z jasno świecącymi oczami, kiedy oszczep zdarł mu
skórę nad czołem. Dopóki nie doszło do walki wręcz, obrońcy nie mogli odpowiadać. Na tę pokojową
uroczystość przyszli tylko z krzywymi mieczami jazdy u boku jako oznaką ich godności.

Perdikkas podniósł i odrzucił oszczep, który w niego uderzył. Inni wyrywali je z ciał rannych i
pochylali niczym włócznie. Ptolemeusz odstąpił o krok, by uniknąć pocisku, zderzył się z kimś i zaklął.
Odwracając się, ujrzał perskiego chłopca. Tamten miał na rękawie plamę krwi. Został ranny w ramię,
gdy zasłonił nim przed oszczepem ciało Aleksandra.

- Przestańcie! - krzyknął Ptolemeusz. - Czyście dzikie bestie czy ludzie?

Za drzwiami wciąż słychać było wrzawę, ale oddaloną, przytłumioną milczeniem tych z przodu.
Odezwał się Kreteńczyk Nearchos.

- Niech popatrzą.

Obrońcy rozstąpili się, ściskając broń. Nearchos odsłonił twarz Aleksandra i odstąpił w milczeniu.
Najbliższy szereg zamarł w bezruchu. Pchający się z tyłu tłum wyczuł jakąś zmianę i przestał napierać.
Nagle jakiś posiwiały setnik falangi wystąpił o krok z pierwszego szeregu i zdjął hełm. Dwóch czy
trzech weteranów poszło za nim. Ten pierwszy odwrócił się, podniósł rękę i krzyknął.

- Stać! - Obie strony patrzyły na siebie posępnie w nagłym przypływie przygnębienia. Pojedynczo i
dwójkami starsi oficerowie zdejmowali hełmy i występowali do przodu. Obrońcy opuścili broń. Stary
setnik zaczął coś mówić. Przerwał mu krzyk.

- Tam jest mój brat! - Filip przepchnął się przez tłum. Wciąż miał na sobie płaszcz Aleksandra, który
teraz, cały pognieciony, nie przypominał królewskiej szaty. - Trzeba go pochować!

background image

- Cicho bądź! - syknął Meleager. Filip usłuchał - przeżył już wiele takich chwil - i pozwolił się usunąć
na bok. Stary setnik, stojący z poczerwieniałą twarzą, odzyskał przytomność umysłu.

- Szlachetni panowie - przemówił. - Jak sami widzicie, mamy nad wami przewagę liczebną. Wszyscy
działaliśmy w pośpiechu i chyba wszyscy tego żałujemy. Proponuję układy.

- Pod jednym warunkiem - odparł Perdikkas. - Ciało króla pozostanie nietknięte i wszyscy
zaprzysięgniemy to na bogów świata podziemnego. Ślubuję, że sam je odprowadzę do grobów
królewskich w Macedonii, kiedy będzie gotowy wóz żałobny. Dopóki wszyscy tego nie zaprzysięgną,
nikt z nas stąd nie odejdzie i będziemy walczyli do końca.

Zgodzili się. Wszyscy byli zawstydzeni. Słowa Perdikkasa o królewskich grobach sprowadziły ich na
ziemię. Co zrobiliby z ciałem, gdyby je zabrali? Pochowaliby je w parku? Jedno spojrzenie na tę
odległą dumną twarz otrzeźwiło ich. To cud, że nie cuchnie, można by pomyśleć, że jeszcze żyje!
Uczucie grozy ogarnęło wielu wojowików. Aleksander byłby potężny jako duch.

Zabito kozła na tarasie i żołnierze dotykali jego ciała albo krwi, przyzywając pomsty Hadesa, gdyby
nie dotrzymali przysięgi. Było ich wielu, więc trwało to jakiś czas. Gdy zapadł zmierzch, przysięgali
przy pochodniach.

Meleager, który przysięgał jako pierwszy pod okiem Perdikkasa, przyglądał się temu, rozmyślając.
Utracił poparcie i zdawał sobie z tego sprawę. Tylko jakichś trzydziestu najzagorzalszych stronników
wciąż się go jeszcze trzymało, i to tylko dlatego, że zostali zapamiętani i bali się odwetu. Musi
utrzymać przynajmniej ich. Kiedy w zmierzchu po zachodzie słońca rozbrzmiewały odgłosy
niespokojnego i podnieconego miasta, on wciąż o tym rozmyślał. Gdyby udało się zaskoczyć samą
tylko Straż Przyboczną... trzydziestu na zaledwie ośmiu.

Ostatni żołnierze uporali się z przysięgą. Podszedł do Perdikkasa z wyrazem powagi i pojednania na
twarzy.

- Nie przemyślałem tego, co robiłem. Śmierć króla wstrząsnęła nami wszystkimi. Może jutro
uradzimy coś lepszego.

- I ja mam taką nadzieję. - Perdikkas zmarszczył czarne brwi.

- Byłby to wstyd dla wszystkich - ciągnął gładko Meleager - gdyby przyjaciele Aleksandra nie mogli
czuwać przy nim. Proszę was - ogarnął Straż Przyboczną ruchem dłoni - wracajcie na wasze czuwanie.

- Dziękuję ci. - Nearchos mówił szczerze. Miał nadzieję, że będzie mógł to robić. Perdikkas wahał się.
Jego żołnierski instynkt nakazywał mu czujność. Odezwał się Ptolemeusz.

- Meleager przysiągł, że uszanuje ciało Aleksandra. Czy przysięgał i za nas?

Perdikkas spojrzał w oczy Meleagrowi, który mimo woli odwrócił wzrok. Przyboczni odeszli z urazą
na twarzach do obozujących w parku Towarzyszy. Wkrótce ich wysłannicy udali się do dzielnicy
Egipcjan wezwać balsamistów, by o świcie rozpoczęli pracę.

background image

- Gdzie się podziewałeś cały dzień, Kononie? - pytał Filip, gdy zdejmowano z niego szaty. - Czemu cię
nie sprowadzili, kiedy im kazałem?

- Byłem na Zgromadzeniu, panie - odpowiedział Konon, siwowłosy weteran, który służył mu od
dziesięciu lat. - Nie przejmuj się tym, weźmiesz teraz kąpiel. Będą też wonne olejki.

- Jestem teraz królem, Kononie. Czy powiedzieli ci o tym?

- Tak, panie. Obyś żył długo, królu!

- Teraz, kiedy jestem królem, nie opuścisz mnie chyba, Kononie?

- Nie, panie, stary Konon zatroszczy się o ciebie. Pozwól, że oczyszczę i schowam tę piękną szatę.
Jest o wiele za dobra, żeby ją nosić na co dzień... Ależ, panie, nie ma o co płakać!

Kiedy wieczorny chłód dotarł do królewskiej sypialni, ciało Aleksandra było już sztywne jak głaz.
Perski chłopiec postawił przy łożu stolik z malachitu i kości słoniowej i zapalił na nim nocną lampę.
Ramię miał owinięte zakrwawionym ręcznikiem. Posadzka nosiła świeże ślady walki. Ktoś potrącił
stolik z posążkami Hefajstiona i teraz leżały one porozrzucane niczym zabici po bitwie. Bagoas
przyglądał im się długo w słabym świetle. Potem odszedł, ale po paru chwilach wrócił i poustawiał je
porządnie, każdy na swoim miejscu. Potem przyniósł sobie stołek, bo siedząc na podwyższeniu,
mógłby znowu zasnąć, skrzyżował ręce na piersi i rozpoczął swe nocne czuwanie. Jego czarne oczy
wpatrywały się w mroczne cienie.

Harem w Suzie był perski, nie asyryjski. Miał szlachetne, wyważone proporcje. Lotosowe głowice
żłobkowanych kolumn rzeźbione były przez greckich rzemieślników. Ściany wyłożone były płytkami
wspaniałej glazury i pokryte plamkami słonecznego światła przesianymi przez ażurowe przesłony z
mlecznego alabastru.

Królowa Sisygambis, matka Dariusza, siedziała na krześle z wysokim oparciem, mając u boku obie
swoje wnuczki. W wieku osiemdziesięciu lat zachowała jastrzębi profil i wyrzeźbioną z kości słoniowej
twarz elamickiej arystokratki czystej krwi perskiej bez medyjskich domieszek. Za młodu była wysoka,
teraz robiła wrażenie kruchej. Jej szata i szal były barwy ciemnego indygo. Na piersiach jarzył się
wielki naszyjnik z krwawych rubinów podarowany przez króla Porosa Aleksandrowi, przez Aleksandra
zaś jej.

Starsza wnuczka królowej, Statejra, czytała list głośno i powoli, tłumacząc go z greckiego na perski.
Aleksander kazał nauczyć obie dziewczyny czytać i mówić po grecku. Kochająca go Sisygambis
wybaczyła mu ten kaprys. Chociaż uważała wykształcenie za rzecz niegodną szlachetnie urodzonych,
za coś odpowiedniego dla eunuchów, pozwoliła mu przestrzegać zwyczajów jego ludu. Tak został
wychowany. Nigdy nie był rozmyślnie niegrzeczny. Powinien urodzić się Persem.

Statejra czytała, jąkając się czasem z wrażenia:

"Aleksander król Macedończyków i władca Azji do swej królewskiej żony Statejry.

background image

Pragnąc znów ujrzeć twe oblicze, życzę sobie, byś wyruszyła niezwłocznie do Babilonu, aby twe
dziecię tu mogło przyjść na świat. Jeżeli urodzisz chłopca, zamierzam ogłosić go swoim następcą.
Pośpieszaj w drodze. Rozchorowałem się, a moi ludzie donoszą mi, że krążą nawet głupie plotki o mej
śmierci. Nie zważaj na to. Kazałem moim szambelanom przyjąć cię z honorami należnymi matce
przyszłego Wielkiego Króla. Zabierz ze sobą swą siostrę Drypetis, która jest i moją siostrą przez
pamięć kogoś, kto był mi drogi. Życzę ci wszystkiego dobrego".

Statejra odłożyła list i spojrzała na babkę. Będąc dzieckiem dwojga wysokich rodziców, miała prawie
sześć stóp wzrostu i to bez bucików. Odziedziczyła też wiele ze sławnej urody swojej matki i
zachowała wiele królewskich cech oprócz dumy.

- Co mamy robić? - spytała.

Sisygambis rzuciła jej niecierpliwe spojrzenie spod siwych brwi.

- Wpierw skończ czytać list od króla.

- Pani babko, to już wszystko.

- Ależ nie - Sisygambis była rozdrażniona. - Popatrz jeszcze raz, dziecko. Co on napisał do mnie?

- Pani babko, to już koniec.

- Musisz się mylić. Kobiety nie powinny zajmować się pisaniem i czytaniem. Mówiłam mu to, ale
zrobił po swojemu. Zawołaj pisarza, żeby to przeczytał jak należy.

- Naprawdę nic tu więcej nie ma. Sama zobacz, tu się kończy pismo.

Ostre linie twarzy Sisygambis nieco złagodniały. Lata zmieniały ją niczym choroba.

- Czy jest tu posłaniec? Sprawdźcie, czy nie ma innego listu. Zmęczenie drogą ogłupia tych ludzi.

Sprowadzono jeźdźca, odrywając go od posiłku. Zaklinał się na własną głowę, że dostał tylko jeden
list, ten od króla. Wytrząsnął przed nimi torbę.

Kiedy odszedł, Sisygambis powiedziała:

- Nie zdarzyło się jeszcze, żeby on pisał do Suzy, nie dodając niczego do mnie. Pokażcie pieczęć.

Wiek osłabił jednak jej wzrok i nawet na długość ramienia nie mogła rozpoznać wizerunku.

- To jego podobizna, pani babko. Jest taka sama, jak na moim szmaragdzie, który mi dał w dniu
wesela, tyle że tu ma na głowie wieniec, a na moim nosi diadem.

Sisygambis skinęła głową i przez chwilę siedziała w milczeniu. Poprzednie królewskie listy
przechowywał główny szambelan, ale nie miała ochoty przyznawać się przed nim, że zawodzi ją
wzrok.

- Musiał być chory, kiedy to pisał - rzekła w końcu. - Kiedy tu był, widziałam, że z trudem oddychał...
Przyślij mi, dziecko, twoje kobiety, i ty także, Drypetis. Muszę im wytłumaczyć, co mają spakować.

background image

Drypetis, siedemnastoletnia wdowa po Hefajstionie, wyszła posłusznie, ale wróciła, klękając przy
krześle.

- Babciu, proszę, jedź z nami do Babilonu.

Sisygambis położyła na głowie młodszej wnuczki swą piękną, niczym wyrzeźbioną w kości słoniowej
dłoń.

- Król kazał wam pośpieszać w drodze. Ja jestem na to za stara. A poza tym, on mnie nie wzywa.

Kiedy już pouczyła kobiety i całe zamieszanie przeniosło się do sypialni dziewcząt, siedziała na swym
krześle z wysokim oparciem, a łzy spływały jej po policzkach i spadały na rubiny króla Porosa.

W Babilonie, w królewskiej sypialni pachnącej teraz korzeniami i saletrą, Egipcjanie, spadkobiercy
sztuki swoich ojców, wypełniali swe niełatwe zadanie zabalsamowania ostatniego z faraonów.
Przerażeni opóźnieniem, które mogło zniweczyć ich wysiłki, weszli tu na palcach o świcie i wpatrywali
się w zwłoki ze zdumieniem pełnym trwogi. Kiedy ich niewolnicy wnieśli narzędzia, naczynia i
wonności, jedyny widz, jakiś bladolicy perski młodzik, zgasił swoją lampę i zniknął w milczeniu niczym
duch. Choć byli daleko od Doliny Królów, nie zapomnieli przed rozcięciem zwłok i usunięciem
wnętrzności o wzniesieniu rąk ku górze w odwiecznym błaganiu, aby im, śmiertelnikom, nie
poczytano za grzech, że dotykać będą boskiego ciała.

Wąskie ulice starożytnego Babilonu trzęsły się od plotek. Po całych nocach paliły się lampy. Dni
mijały, a wojska Perdikkasa i Meleagra trwały w zbrojnym zawieszeniu broni; piechota wokół pałacu,
konnica w królewskim parku przy stajniach i wozowniach, w których kiedyś Nabuchodonozor trzymał
swoje rydwany do polowania na lwy. Wobec czterokrotnej przewagi liczebnej przeciwników,
zastanawiali się oni, czy nie lepiej byłoby przenieść się na równinę za murami.

- Nie - orzekł Perdikkas. - To byłoby przyznanie się do porażki. Dajcie im czas, żeby się przyjrzeli
swojemu głupiemu królowi, a sami pójdą po rozum do głowy. W armii Aleksandra nigdy nie było
podziałów.

Na placu parad i w pałacowych ogrodach obozowali żołnierze falangi. Trwali uparcie w swej dumie
zwycięzców i w swej niechęci do obcych. Żaden barbarzyńca nie będzie królował ich synom.
Powtarzali to sobie przy ogniskach obozowych, a Persjanki zaślubione przez nich z woli Aleksandra
gotowały im tymczasem wieczerzę. Dawno już przepuścili pieniądze wypłacone im w posagu przez
Aleksandra. Nawet jeden na stu nie zamierzał zabierać swej perskiej żony do kraju. Z urazą i
zakłopotaniem myśleli o młodych Towarzyszach pijących i polujących z synami perskich wielmożów,
którzy nosili trefione brody, inkrustowaną broń i jeździli na strojnych perskich koniach. Jeźdźcy mogli
sobie na to pozwolić, mogli bez utraty twarzy przejmować perskie obyczaje. Piechurzy jednak,
synowie macedońskich gospodarzy, pasterzy i myśliwych, murarzy i cieśli, posiadali tylko to, co im
dała wojna, swoje małe skarby z udziału w zdobyczy. Ponad wszystko zaś cenili główną nagrodę za
wszystkie ich trudy i znoje, świadomość tego, że są Macedończykami Aleksandra, panami świata, bez

background image

względu na to, kim byli ich ojcowie. Trwając w tym samouwielbieniu, wychwalali Filipa: jego
skromność, jego podobieństwo do wielkiego ojca, jego czystą macedońską krew.

Ich oficerowie, którzy z obowiązku mieli stale do czynienia z królem, stawali się coraz bardziej
milczący i posępni. Sprawy ogromnego imperium Aleksandra nie mogły czekać w nieskończoność.
Posłowie, poborcy podatków, budowniczowie okrętów, oficerowie zaopatrzeniowi, architekci,
skłóceni satrapowie poszukujący rozjemcy, wszyscy oni wciąż pojawiali się w przedpokojach i to w
coraz większej liczbie. Wielu czekało na posłuchanie od początku choroby Aleksandra. Z nimi nie tylko
trzeba było rozmawiać, im trzeba było pokazać króla i to wiarygodnego króla.

Meleager dokładnie pouczał Filipa przed każdym jego wystąpieniem. Musiał on nauczyć się
samodzielnie dochodzić do tronu, nie zbaczając, by zagadnąć kogoś z obecnych, kto przypadkiem
wpadł mu w oko. Musiał mówić półgłosem, tak by go widziano, ale nie słyszano, co pozwalało
stojącemu obok Meleagrowi wygłaszać stosowne odpowiedzi. Nauczył się nie dopominać, siedząc na
tronie, o lemoniadę i słodycze, ani nie prosić honorowej eskorty o pozwolenie na opuszczenie sali
tronowej. Nie zdołano powstrzymać go od wiercenia się, drapania w głowę i dłubania w nosie, ale
jeśli jego wystąpienia trwały krótko, robił zwykle wrażenie kogoś spokojnego i zrównoważonego.

Meleager przyznał sam sobie urząd chiliarcha, czyli Wielkiego Wezyra, utworzony dla Hefajstiona i
odziedziczony po nim przez Perdikkasa. Stojąc po prawicy króla we wspaniałej ozdobnej zbroi, robił
wrażenie na widzach i zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział też jednak, co myślą żołnierze, kiedy
wódz, do którego przychodzą po rozkazy, zwraca się do nich przez pośrednika i nigdy nie patrzy im w
twarz. Oficerom, którzy mieli swobodny dostęp do Aleksandra, nie można było zabronić zbliżania się
do króla, straży królewskiej także. Wyczuwał, że wszyscy oni, patrząc na tę krępą postać na tronie, na
zdradzające słabość usta i rozbiegane spojrzenie, widzieli oczami duszy tamtą utraconą wspaniałą
osobowość, tamtą bystrą i wrażliwą twarz, tamtą powagę i znaczenie. Teraz spoczęło to wszystko na
zawsze w zamkniętej królewskiej sypialni, kąpane w saletrze i przygotowywane, aby przetrwało
stulecia.

Poza tym, nie można było odmówić posłuchania perskim dowódcom mianowanym przez
Aleksandra, oni zaś nie byli głupcami. Myśl o zorganizowanym powstaniu w zbuntowanej podzielonej
armii przyprawiała go o senne koszmary. Jak wszyscy trawieni długotrwałą nienawiścią obwiniał
wrogów - przedmiot tej nienawiści - o przeciwności losu. Nigdy nie pomyślał, że nadzwyczaj trudne
położenie zawdzięcza sobie, a nie swoim przeciwnikom. Jak inni przed nim i po nim widział tylko
jedno wyjście z tej sytuacji.

Filip mieszkał wciąż jeszcze w swoich dawnych apartamentach wybranych dla niego przez
Aleksandra, przyjemnie chłodnych jak na Babilon w środku lata. Gdy Meleager chciał go przenieść do
królewskiej siedziby, odmówił z takim krzykiem, że nadbiegli strażnicy, pewni, iż kogoś mordują.

Tam właśnie odwiedził go Meleager i przyprowadził ze sobą krewniaka, niejakiego Durisa, niosącego
przybory do pisania. Król zabawiał się swymi kamieniami. Miał ich pełną skrzynię, zbieranych przez
tysiące mil drogi przez Azję. Zbierane własnoręcznie kamyki pomieszane były z kawałkami bursztynu i
kwarcu, agatami, starymi pieczęciami i kolorowymi szklanymi ozdobami z Egiptu, które przywozili mu
Aleksander, Ptolemeusz i Hefajstion. Ułożył z nich długi i kręty szlak wiodący przez komnatę i właśnie
go udoskonalał na czworakach. Po wejściu Meleagra podniósł się z miną winowajcy, kryjąc za plecami
ulubioną bryłę scytyjskiego turkusu, na wypadek gdyby mu ją chciano odebrać.

background image

- Miłościwy panie! - odezwał się szorstkim tonem Meleager. - Filip rozpoznał to jako przyganę i
pośpiesznie usiadł na najbardziej okazałym krześle, wpychając turkus pod poduszkę. - Panie - rzekł
Meleager. - Grozi ci niebezpieczeństwo. Nie, nie bój się. Ja cię obronię. To ten zdrajca Perdikkas,
który próbował wykraść ciało Aleksandra, a ciebie pozbawić tronu, chce teraz twojej śmierci, aby
samemu zostać królem.

Filip zerwał się na nogi, jąkając coś nieskładnie. Wkrótce Meleager zrozumiał słowa.

- On mówił... Aleksander mówił... On może być królem, jeśli chce. Nie mam nic przeciwko temu.
Aleksander powiedział mi, że nie wolno zrobić ze mnie króla.

Meleager z wysiłkiem uwolnił rękę z uścisku, aby uchronić ją przed złamaniem.

- Panie, jeśli on zostanie królem, przede wszystkim każe zabić ciebie. Będziesz bezpieczny tylko
wtedy, kiedy my zabijemy jego. Popatrz, mam tu wyrok śmierci.

Duris położył go na stole wraz z piórem i atramentem.

- Napisz tu tylko FILIP, tak jak cię uczyłem. Pomogę ci, jeśli chcesz.

- A potem go zabijesz, zanim on zabije mnie?

- Tak, i skończą się twoje kłopoty. Napisz to tutaj. Kleks, od którego Filip zaczął, nie zamazał tekstu,
potem zaś wyszedł mu całkiem udany podpis.

Kwatera Perdikkasa mieściła się w jednym z domów gościnnych, które władcy perscy wznosili w
królewskim parku, a które Aleksander przydzielał przyjaciołom. Wokół domu obozowali królewscy
paziowie. Przyłączyli się do Perdikkasa jako do regenta wybranego przez Aleksandra. Chociaż nie
zgłaszali się do służby u niego, on zaś miał dość rozumu, by o to nie prosić, wykonywali jego polecenia
i trzymali przy nim dniem i nocą straż w ustalonym porządku.

Właśnie naradzał się z Ptolemeuszem, kiedy wszedł jeden z nich.

- Wodzu, pyta o ciebie jakiś starzec.

- Musi być po trzydziestce - dodał żartem Ptolemeusz.

- I cóż? - spytał krótko Perdikkas.

- Mówi, że służy Arrydajosowi. - Po tej stronie rzeki nie używano honorowego imienia Filipa. - Mówi,
że to pilne.

- Czy nie nazywa się Konon? - spytał szybko Ptolemeusz. - Znam go. Lepiej go wysłuchaj.

- Zamierzałem to zrobić. - Perdikkas był zdania, że Ptolemeusz zachowuje się zbyt swobodnie.
Niestety, to Aleksander zachęcał go do tego. - Wprowadź go, ale sprawdź, czy nie ma broni.

Stary Konon był wyraźnie nieswój. Oddał honory, stanął na baczność i nie odzywał się, póki mu nie
pozwolono.

background image

- Za pozwoleniem, wodzu. Tamci dali memu biednemu panu do podpisu jakiś dokument przeciw
tobie. Byłem wtedy w jego sypialni, a oni tam nie zajrzeli. To nie jego wina, wodzu, wykorzystują go.
Nie robi tego z własnej woli.

- Wierzę ci - Perdikkas zmarszczył brwi - ale zło już się stało.

Oszczędź go, wodzu, gdyby wpadł ci w ręce. Nigdy nie było z nim kłopotów, nie za czasów
Aleksandra.

Możesz być tego pewien. - Ten człowiek mógł być użyteczny, a jego podopieczny jeszcze bardziej. -
Dopilnuję, żeby zaopiekowano się twoim panem, kiedy wojsko wróci do posłuchu. Chcesz zostać przy
nim?

- Tak, wodzu. Byłem przy nim już kiedy był chłopcem. Nie poradzi sobie beze mnie.

- Dobrze więc, zezwalam. Powiedz mu, że mnie nie musi się bać.

- Powiem mu i niech cię Bóg błogosławi, wodzu.

Odszedł, oddając honory.

- Chyba nie myślał, że zabijemy brata Aleksandra? - powiedział Perdikkas do Ptolemeusza. - A więc
Meleager...

Załatwiwszy dzienne sprawy, zasiadł do wieczerzy, kiedy przed domem rozległy się podniesione
głosy. Z okna zobaczył setkę piechurów. Paziów na służbie było szesnastu.

Był zbyt doświadczonym wojakiem, by się przebierać do wieczerzy. Z wprawą nabytą przez dwa
dziesięciolecia porwał pancerz z wieszaka i podciągał rzemienie. Wpadł zdyszany paź, oddając
honory. W ręku trzymał dokument.

- Wodzu, to wezwanie od buntowników. Nazywają to królewskim rozkazem.

- Królewskim? - rzekł chłodno Perdikkas. Wezwanie było krótkie.

Czytał je na głos:

"Filip syn Filipa, Król Macedonii i władcA Azji do byłego chiliarcha Perdikkasa. Wzywam cię, byś
stawił się przede mną i odpowiedział na oskarżenie o zdradę. Gdybyś się opierał, straż ma rozkaz użyć
siły".

- Wodzu, możemy ich powstrzymać. Czy chcesz wysłać jakiś rozkaz?

Nie na darmo Perdikkas służył pod rozkazami samego Aleksandra. Położył dłoń na ramieniu chłopca,
przywołując na twarz potrzebny w tej chwili uśmiech.

- Zuch z ciebie. Nie, żadnych rozkazów. Porozmawiam z drużyną Meleagra. Strażnicy do broni!

Paź oddał honory. Było w tym dalekie echo zapału, z jakim salutowano Aleksandrowi.

"Pokażę Meleagrowi, czemu to ja jestem Przybocznym, a nie on" - myślał Perdikkas. Przez dwanaście
lat przyswajał sobie pierwsze przykazanie Aleksandra: pokazać klasę. Aleksander miał to we krwi, on

background image

zaś musiał nad tym pracować, wiedział jednak, że było warto. Potrafił zbesztać kogoś jak należy i nikt
go nie musiał pouczać.

Wyszedł z gołą głową na ganek z wezwaniem w ręku i zaczął mówić po chwili pełnej napięcia i ciszy.
Poznał dowódcę tamtych - miał dobrą pamięć - i przypomniał im w szczegółach ostatnią kampanię,
kiedy służyli pod jego rozkazami. Aleksander cenił ich wysoko. Co sobie teraz wyobrażają? Jak mogą
tak się zapominać, oni, którzy byli dzielnymi ludźmi i dobrymi żołnierzami? Czy spojrzeliby teraz w
twarz Aleksandrowi? Tego żałosnego bękarta używano w spiskach przeciw niemu, zanim jeszcze
został królem. Każdy inny dawno by go usunął, ale on wielkodusznie troszczył się o niego jako o
nieszkodliwego półgłówka. Gdyby król Filip chciał, by ten przygłupek nosił jego imię, sam by mu je
nadał. Król Filip! Król Osioł! Któż by uwierzył, że ludzie Aleksandra przyjdą tu jako słudzy Meleagra.
człowieka, któremu nigdy nie powierzono żadnego dużego oddziału, aby sprzedać życie swego
wodza, wybranego im przez Aleksandra. Niech wracają do swych towarzyszy broni i przypomną im,
kim byli, a kim są teraz. Niech ich spytają, jak im się to podoba. Mogą odejść.

Po chwili milczenia i przestępowania z nogi na nogę, setnik burknął:

- W tył zwrot! Marsz!

W tym czasie do paziów na służbie dołączyli wszyscy inni. Kiedy żołnierze odeszli, otoczyli
Perdikkasa, wiwatując. Tym razem odwzajemniał ich tryumfalne uśmiechy, wcale się do tego nie
zmuszając. Przez chwilę czuł się prawie jak Aleksander.

"Nie" - myślał jednak, wchodząc do domu. "Ludzie pożarliby tamtego żywcem. Czuli potrzebę
dotykania go, jego rąk, jego szat. Widziałem, jak walczyli ze sobą, by się do niego zbliżyć. Kiedy ci
głupcy, buntownicy z Opis, otrzymali jego przebaczenie, zażądali prawa do pocałunku... Cóż, to była
jego tajemnica. Nigdy nie będzie moja - ani niczyja".

Wioślarze ciężko pracowali, gdy kryta barka płynęła pod prąd, meandrując po Tygrysie. Czasem tylko
pomagał im powiew wiatru z południa. Królewny leżały rozciągnięte jak kotki na płóciennych
poduszkach wypchanych wełną i puchem, rozkoszując się opływającym je chłodnym przy wodzie
powietrzem po upale i wstrząsach w krytym powozie. Dama do towarzystwa spała twardo za zasłoną.
Po ścieżce przy brzegu jechał ich powóz i wóz bagażowy z eskortą konnych i zbrojnych eunuchów,
mulników i służby. Kiedy karawana mijała wioski, chłopi wylegali nad rzekę, by na nią popatrzeć.

- Gdyby tylko nie kazał nam się śpieszyć! - westchnęła Statejra. - Można by odbyć całą drogę wodą,
w dół rzeki do zatoki, a potem Eufratem aż do Babilonu.

Podłożyła sobie poduszki pod plecy. Ciąża dawała jej się już we znaki. Drypetis odsunęła
ciemnoniebieski wdowi welon i zerknęła przez ramię na ich śpiącą towarzyszkę.

- Czy da mi nowego męża?

- Nie wiem. - Statejra odwróciła wzrok ku brzegowi. - Jeszcze go o to nie pytaj. To by mu się nie
spodobało. On wciąż jeszcze myśli, że należysz do Hefajstiona. Rozkazał, by drużyna Hefajstiona
nosiła nadal jego imię. Wyczuwając za plecami pełne żalu milczenie, dodała: - Spytam go, jeśli urodzę
chłopca.

background image

Oparła się na poduszkach i zamknęła oczy. Słońce świecące przez wysokie kępy papirusu malowało
zmienne wzory w różanym świetle przenikającym przez powieki. Przypominało to jarzące się
szkarłatem zasłony w weselnym namiocie w Suzie. Statejra zalała się rumieńcem, jak zawsze, kiedy to
wspominała.

Oczywiście, przedstawiono ją wcześniej królowi. Babka pouczyła ją, by mu złożyła jak najgłębszy
ukłon. Potem on zasiadł na swym wysokim krześle, ona na niższym. Obrządek weselny musiał być
jednak dopełniony według perskiego obyczaju. Poprowadził ją brat jej zmarłej matki, wysoki i
przystojny mężczyzna. Potem król, jak wypadało panu młodemu, wstał ze swego honorowego
krzesła, by ją powitać pocałunkiem i poprowadzić na miejsce obok swego. Do tego pocałunku za radą
babci ugięła kolana, ale potem musiała się wyprostować i nie było na to rady. Była wyższa od niego o
pół głowy i myślała, że się spali ze wstydu. Kiedy zagrały trąby i herold ogłosił ich mężem i żoną,
przyszła kolej na Drypetis. Przyjaciel króla, Hefajstion, wstał i wystąpił naprzód. Był najpiękniejszym
mężczyzną, jakiego w życiu widziała: wysoki, postawny, o ciemnozłotych włosach - mógłby być
jednym z jasnowłosych Persów - a kiedy ujął dłoń jej siostry, nie był ani trochę od niej niższy.
Usłyszała, jak przyjaciele króla odetchnęli. Wiedziała, że wstrzymali oddech, gdy król wyszedł jej na
spotkanie. Na koniec para królewska musiała poprowadzić pochód do komnat nowożeńców.
Wolałaby zapaść się pod ziemię.

W szkarłatnym namiocie z pozłocistym łożem on porównywał ją do jakiejś córki bogów (jej greka
była już całkiem niezła). Chciał być miły i miał dobre chęci, ale wolałaby, aby milczał, póki nie zatrą się
w jej pamięci tamte okropne chwile. Była nieśmiała, i choć to on był niski, czuła się wysoka jak maszt
namiotu. W małżeńskim łożu zdolna była myśleć tylko o tym, że jej ojciec uciekł z pola bitwy, a babka
już nigdy potem nie wymówiła jego imienia. Musiała okazać odwagę i ratować honor rodu. On był
wprawdzie bardzo dla niej czuły i niczym jej nie uraził, ale wszystko to było tak niezwykłe i tak
przytłaczające, że ledwie zdołała wydusić jakieś słowo. Nic dziwnego, że nie zaszła wtedy w ciążę.
Składał jej potem wizyty i przynosił upominki, ale nie spał z nią do końca swego pobytu w Suzie.

Wiedziała, że gdzieś w pałacu przebywa baktryjska żona króla, którą zabrał ze sobą do Indii. Nie
znając rozkoszy, Statejra nie czuła też zazdrości o inną, ale męki zazdrości nie byłyby gorsze niż myśli
o Roksanie, Gwiazdeczce, jako faworycie i powiernicy. Wyobrażała ich sobie, jak leżą obok siebie i
czule się kochają, jak rozmawiają poufale i śmieją się - być może z niej. O Persie Bagoasie nie słyszała
ani na dworze swego ojca, ani później. Była pod dobrą opieką.

Król zakończył pobyt w Suzie. Statejra niewiele wiedziała o wydarzeniach politycznych i niewiele z
nich rozumiała. Potem on wyjechał do Ekbatany. Przyszedł się z nią pożegnać (może chodziło mu
tylko o zobaczenie się z babką?), ale nie mówił, kiedy i gdzie się spotkają. Wyjechał, zabierając ze
sobą Baktryjkę, ona zaś płakała całą noc ze wstydu i gniewu.

Wiosną jednak, kiedy przybył po górskiej wojnie do Suzy, wszystko było inaczej: żadnych ceremonii,
żadnych tłumów. Zamknął się sam na sam z babką i zdawało jej się, że słyszy go szlochającego. Potem
wszyscy razem zjedli wieczerzę. Mówił, że tworzą rodzinę; był wychudzony, ogorzały i zmęczony, ale
rozmawiał z nimi jak nigdy dotąd. Kiedy zobaczył Drypetis we wdowim welonie, na jego twarzy
odmalował się straszliwy żal. Szybko się jednak opanował i oczarował je opowieściami o Indiach, ich
dziwach i obyczajach. Potem mówił o swoich planach przemierzenia wybrzeży Arabii i przetarcia drogi
do północnej Afryki, by rozciągnąć imperium na zachód. A na koniec powiedział:

background image

- Tyle do zrobienia, a tak mało czasu! Moja matka miała rację. Już dawno powinienem mieć
dziedzica.

Spojrzał na nią i zrozumiała, że to ona jest jego wybranką, nie Baktryjka. Przyszła do niego, płonąc
wdzięcznością, i okazało się to skuteczniejsze niż inne zapały. Wkrótce po wyjeździe Aleksandra
przekonała się, że jest w ciąży, a babka zawiadomiła go o tym.

Dobrze, że wezwał ją do Babilonu. Jeśli jeszcze choruje, ona się nim zajmie. Nie będzie mu robiła
scen zazdrości o Baktryjkę. Król ma prawo do posiadania nałożnic, a z kłótni w haremie może
wyniknąć wiele kłopotów, jak mówiła babka.

Żołnierze wysłani, by ująć Perdikkasa, zastanawiali się, jak im doradził, nad swoim położeniem, i
zaczęli mieć wątpliwości. Opowiedzieli Towarzyszom o jego brawurze i o tym, jak ich zbił z tropu, i że
Meleager chce śmierci Perdikkasa. Ogarnął ich niepokój i nastroje się zmieniły. Meleager wciąż
jeszcze rozpamiętywał porażkę, gdy pod jego drzwiami zakłębił się tłum. Strażnicy opuścili posterunki
i przyłączyli się do tamtych.

Oblał go zimny pot. Zginie osaczony jak dzik w kręgu włóczni. Zdesperowany ruszył do królewskich
komnat. W jasnym świetle lampy Filip zasiadał przy wieczerzy. Była to jego ulubiona ostro
przyprawiona dziczyzna. Przed nim stał dzban z lemoniadą. Nie dawano mu wina, bo stawał się po
nim nieobliczalny. Mając pełne usta, wyraził swą irytację wzrokiem, gdy Meleager wpadł do komnaty.
Konon poderwał się od stołu. Nosił swój stary miecz. Już przedtem usłyszał hałas.

- Panie - mówił zdyszany Meleager. - Ten zdrajca Perdikkas wyraził skruchę, a żołnierze chcą go
oszczędzić. Wyjdź do nich, proszę, i powiedz, że mu wybaczasz.

Filip przełknął, co miał w ustach i odparł z oburzeniem:

- Nie mogę teraz wyjść. Jem wieczerzę.

Konon postąpił krok naprzód i patrząc w oczy Meleagrowi, powiedział:

- On to wykorzysta. - Dłoń oparł niby przypadkiem na swym znoszonym pasie do miecza.

Zachowując przytomność umysłu, Meleager odpowiedział:

- Przyjacielu, król jest na tronie bezpieczniejszy niż gdzie indziej. Sam o tym wiesz. Byłeś na
Zgromadzeniu. Panie, chodźmy tam zaraz. - Dodał, co mu przyszło na myśl: - Twój brat by tak zrobił.

Filip odłożył nóż i otarł usta.

- Czy to prawda, Kononie? Aleksander by tam poszedł?

Konon opuścił dłoń.

- Tak, panie. On by poszedł.

Popychany ku drzwiom Filip oglądał się z żalem na półmisek i zastanawiał się, czemu Konon ociera
łzy.

background image

Wojsko zostało uspokojone, ale nie było zadowolone. Audiencje w sali tronowej nie wypadały
dobrze. Wyrazy żalu posłów z powodu przedwczesnej śmierci poprzedniego króla były już mniej
formalne i niedwuznacznie szczere. Meleager czuł, że jego władza słabnie, a dyscyplina się chwieje.

Tymczasem konnica zdecydowała się działać. Któregoś ranka okazało się, że park jest pusty, a po
koniach zostały tylko ślady. Towarzysze utorowali sobie drogę przez mury i otoczyli miasto. Babilon
znalazł się w oblężeniu. Teren wokół miasta był przeważnie bagnisty. Niewielkie siły wystarczały, by
zamknąć umocnione groble i obszary twardego gruntu. Uciekinierów z miasta nie zatrzymywano.
Wśród krzyku dorosłych, płaczu dzieci, beczenia kóz i gdakania kur uciekali do miasta mieszkańcy wsi
obawiający się wojny, opuszczali je zaś przed widmem głodu mieszkańcy miasta.

Meleager poradziłby sobie z wrogiem z zewnątrz. Wiedział jednak, że nie może pozwolić swym
ludziom na walkę z dawnymi towarzyszami broni. Zapomnieli już o zagrożeniu ze strony nie
narodzonych barbarzyńskich następców tronu. Tęsknili do znajomej dyscypliny z dawnych dni chwały
i do wodzów, którzy wiązali ich z Aleksandrem. Jeszcze przed miesiącem stanowili członki sprawnego
ciała ożywianego płomiennym duchem. Teraz każdy czuł się opuszczony w obcym świecie. Wkrótce
zechcą wziąć za to odwet.

W tym krytycznym położeniu Meleager poszedł poradzić się Eumenesa. Podczas całego zamieszania
po śmierci Aleksandra sekretarz zajmował się bez rozgłosu swoją pracą. Wyszkolony przez Filipa,
mianowany na swój urząd przez Aleksandra, nie angażował się w walkę stronnictw. Nie przyłączył się
do Towarzyszy, ani też się od nich nie odżegnał. Mówił, że zajmuje się prowadzeniem spraw
królestwa. Pomagał formułować odpowiedzi udzielane wysłannikom i posłom oraz pisał listy w
imieniu Filipa, nie tytułując go jednak królem (tytuł dodawał Meleager). Naciskany, by się opowiedział
po którejś stronie, mówił, że jest Grekiem, a politykę zostawia Macedończykom.

Meleager zastał go dyktującego pisarzowi:

"Następnego dnia wziął kąpiel, a potem składał przewidziane ofiary. Złożywszy je, choć gorączka go
nie opuszczała, zwołał wodzów i rozkazał im przygotować wszystko do odjazdu. Wykąpał się
wieczorem, ale było już z nim bardzo źle..."

- Eumenesie - rzekł Meleager, ignorowany w progu. - Zostaw na chwilę zmarłych w spokoju. Żywi cię
potrzebują.

- Żywi potrzebują też prawdy nie skażonej jeszcze przez plotkę.

Eumenes skinął na pisarza, który złożył woskową tabliczkę i wyszedł. Meleager przedstawił swój
problem. Mówiąc o nim, uświadomił sobie, że sekretarz ma już od dawna wyrobione zdanie i czeka
niecierpliwie, aż on skończy. Zdobył się na jakieś kulawe zakończenie.

- Moim zdaniem - rzekł beznamiętnie Eumenes - nie jest jeszcze za późno na pojednanie, natomiast
jest za późno na cokolwiek innego.

Meleager sam już doszedł do tego wniosku, ale chciał, by potwierdził to ktoś, kogo można by w razie
niepowodzenia obarczyć winą.

background image

- Przyjmuję twoją radę, jeśli żołnierze na to pójdą.

- Może król ich przekona - rzekł Eumenes.

Meleager zignorował tę złośliwość.

- To może zrobić tylko jeden człowiek: ty. Cieszysz się nieposzlakowaną opinią, a twoje
doświadczenie jest powszechnie znane. Czy przemówisz do Macedończyków?

Eumenes zdecydował się już wcześniej. Był lojalny wobec rodu Filipa i Aleksandra, dzięki którym
został kimś, zdobył znaczenie i władzę. Gdyby Arrydajos był odpowiednim człowiekiem, nie byłoby się
nad czym zastanawiać. Eumenes wiedział jednak, co sądził o tamtym stary król Filip, opowiadał się
więc za nie narodzonym jeszcze synem Aleksandra. Filip Arrydajos był jednak uznanym synem jego
dobroczyńcy. Eumenes chciał go chronić w miarę możliwości. Był człowiekiem oschłym i oziębłym.
Niewielu ludzi znało jego prawdziwe uczucia. Nie znosił też uroczystych zapewnień. Powiedział tylko:

- Zgoda.

Został godnie przyjęty. Jakiś pięćdziesięciolatek, szczupły i postawny, o subtelnych rysach
południowca, ale o żołnierskim obejściu, przedstawił mu oczekiwania tamtych. On nie starał się
współzawodniczyć z Aleksandrem, który miał dar rozumienia uczuć swoich słuchaczy. Eumenes umiał
natomiast przemawiać rzeczowo i trafiać słuchaczom do przekonania. Zgromadzenie ułagodzone
tym, że wysłuchał obaw żołnierzy, z ulgą przyjęło jego propozycje. Posłańcy wyruszyli do obozu
Perdikkasa określić warunki. Gdy wyjeżdżali o wschodzie słońca z Bramy Isztar, przyglądały im się
tłumy niespokojnych Babilończyków.

Wrócili w samo południe. Perdikkas przerwie oblężenie i połączy oba wojska, gdy tylko Meleager i
jego sprzymierzeńcy zostaną wydani sprawiedliwości.

Do tej pory resztki dyscypliny w oddziałach w Babilonie utrzymywane były dzięki związkom żołnierzy
z poszczególnymi popularnymi oficerami. Powracający wysłannicy ogłaszali nowinę każdemu, kto
zatrzymywał się na ulicy, by słuchać. Meleager czytał jeszcze list Perdikkasa, gdy żołnierze zaczęli
zapełniać salę audiencyjną, zwołując własne Zgromadzenie. Eumenes słuchał w swej pracowni
wrzawy skłóconych głosów i zgrzytania podkutych butów rujnujących marmurową posadzkę. Na
schodach biegnących w grubym murze było okno wychodzące na salę. Widział przez nie, że żołnierze
przybyli z bronią, wcale nie symboliczną. Mimo upału mieli też na sobie pancerze i hełmy. Żołnierze
wyraźnie się podzielili; po jednej stronie stali ludzie skłonni przyjąć warunki, po drugiej ci, którzy
związali się na zawsze z Meleagrem. Pozostali - zdezorientowani - czekali, by ich przekonano.
Eumenes pomyślał, że tak właśnie zaczynają się wojny domowe. Przeszedł do komnat królewskich.
Zastał tam Meleagra, który uczył króla jakiejś przemowy. Filip widząc, że tamten jest spocony i
zdesperowany, sam tak się przez to zdenerwował, że nie potrafił zapamiętać ani jednego słowa.

- Co mu każesz mówić? - spytał bez wstępów Eumenes.

- Ma powiedzieć, oczywiście, "nie". - Jasnoniebieskie oczy Meleagra, zawsze nieco zbyt wypukłe,
nabiegły krwią.

Swym opanowanym głosem, który trafiał nawet do rozgniewanego Aleksandra, Eumenes
perswadował:

background image

- Jeśli to powie, miecze wyskoczą z pochew, zanim zdąży zamknąć usta. Zaglądałeś do sali? Przyjrzyj
im się.

Jakaś wielka i ciężka dłoń ścisnęła go za ramię. Poderwał się zaskoczony. Nie zdawał sobie dotąd
sprawy, że Filip jest aż tak silny.

- Nie chcę tego mówić. Nie mogę tego zapamiętać. Wytłumacz mu to.

- Mniejsza z tym - rzekł spokojnie Eumenes. - Wymyślimy coś innego.

Królewska fanfara uciszyła na chwilę salę. Filip wystąpił naprzód, mając tuż za sobą Eumenesa.

- Macedończycy! - Zamilkł na chwilę, przypominając sobie słowa, których uczył go ten uprzejmy i
spokojny człowiek. - Nie potrzeba nam zbrojnych wystąpień. Skorzystają na nich tylko ci, którzy będą
siedzieć spokojnie.

Już prawie odwrócił się po aprobatę, ale ów miły człowiek powiedział mu wcześniej, by tego nie
robił. Po sali przeszedł szmer uznania. Król mówił jak nikt dotąd.

- Chodzi o sprawy obywateli... - podpowiedział cicho Eumenes.

- Chodzi o sprawy obywateli tego samego państwa. Chyba nie spieszno wam do wojny domowej? -
Urwał znowu. Eumenes przesłonił usta ręką, podpowiadając. - Spróbujmy jeszcze raz pojednania.
Spróbujmy wysłać jeszcze jedno poselstwo.

Prawie nie było sprzeciwów. Wszyscy chętnie powitali pokojowe nastawienie króla i spierali się tylko
o sposoby i środki. Ich głosy przypomniały Filipowi tamten okropny dzień, gdy uciekał z tej sali, oni
zaś obiecywali mu purpurową szatę, by go sprowadzić z powrotem, a potem... Aleksander leżał tam
martwy niczym wyrzeźbiony w marmurze... Aleksander mówił mu... Miał na głowie złoty diadem.
Musiał go nosić, kiedy wchodził do tej sali. Zdjął go teraz z głowy i trzymał w ręce. Za jego plecami
Meleager i Eumenes wydali jęk zawodu. Skierował diadem w stronę żołnierzy.

- Czy to wszystko przez to, że jestem królem? Wolę nie być królem. Oddajcie to komuś innemu.

Macedończycy zawsze byli skłonni do ulegania emocjom. Aleksander umiał to wykorzystywać.
Płynęli teraz na fali wezbranych uczuć. Cóż to za porządny, dobry chłop! Cóż za król przestrzegający
prawa! Sława jego brata uczyniła go przesadnie skromnym. Nikt się nie śmiał, gdy rozglądał się
wokoło, szukając godniejszego, by oddać mu koronę. Rozległy się wiwatujące okrzyki.

- Niech żyje Filip! Filip królem!

Mile zaskoczony Filip włożył diadem. Zrobił wszystko jak należy. Ten miły człowiek będzie
zadowolony. Wciąż był jeszcze rozpromieniony, gdy go wyprowadzali.

Namiot Perdikkasa rozbito w cieniu wysokiego gaju palmowego. Otoczenie było mu tak znajome,
jakby nigdy go nie opuszczał: lekkie łóżko, składane krzesło, wieszak na zbroję, skrzynia (bywał stos
skrzyń w dniach zwycięstw łupów, ale te dni już minęły), stół na kozłach.

background image

Jego brat Alketas i kuzyn Leonnatos byli przy nim, gdy przybyli kolejni posłowie. Długokościsty
Leonnatos miał kasztanowe włosy i przypominał światu o swym pokrewieństwie z rodem królewskim,
naśladując lwią fryzurę Aleksandra. Jego nieprzyjaciele mówili, że nawet każe sobie układać loki
żelazkami. Nie okazywał jeszcze swych wygórowanych ambicji i popierał na razie Perdikkasa.
Odesławszy posłów, zastanawiali się nad przesłaniem. Proponowano im pokój w imieniu króla Filipa,
jeśli go uznają, a królewski namiestnik Meleager miał dzielić z Perdikkasem naczelne dowództwo.

Leonnatos odrzucił ze złością włosy.

- Bezczelność! Szkoda zawracać ludziom głowę.

Perdikkas podniósł wzrok znad listu.

- Poznaję w tym rękę Eumenesa.

- Nic dziwnego. - Alketas nie był zdziwiony. - Któż inny miałby to napisać?

- Przyjmiemy to. Nie mogło być lepiej.

- Co takiego? - Leonnatos wytrzeszczył oczy. - Nie przyjmiesz chyba tego zbója do dowództwa?

- Mówię wam, poznaję w tym rękę Eumenesa - Perdikkas głaskał ciemną szczecinę na podbródku. -
On potrafi wyciągnąć zwierza z legowiska. Tak, postaramy się go odciągnąć. Zobaczymy, co będzie
potem.

Barka zbliżała się do zakola na Tygrysie, gdzie dostojne panie miały wysiąść, by przyłączyć się do
swej karawany i podróżować dalej lądem. Zapadał zmierzch. Ich namiot rozbito na trawie, z dala od
wilgoci i komarów. Zeszły na brzeg, gdy w obozie zapalono pierwsze pochodnie. Pachniał spalony
tłuszcz z jagnięcia pieczonego nad ogniskiem na wieczerzę. Nadzorca eunuchów eskorty
sprowadzając Statejrę z pomostu, powiedział cicho:

- Pani, wieśniacy, którzy przyszli sprzedać owoce, mówią, że Wielki Król nie żyje.

- Uprzedził mnie o tym - odpowiedziała chłodno. - Pisał w liście do mnie, że chodzą takie plotki i żeby
na to nie zważać.

Unosząc suknię nad wilgotną od wieczornej rosy trawą, ruszyła ku oświetlonemu namiotowi.

323 r. p.n.e. (cd.)

W takt raźnej marszowej muzyki trąb i podwójnych fletów piechota wyruszyła spod wież Bramy
Isztar, by na oczach Babilończyków przypieczętować pokój z Towarzyszami. Na czele jechał Meleager,
mając przy sobie króla. Postać Filipa przyciągała wzrok. Miał na sobie szkarłatny płaszcz, który dostał
od Aleksandra, i dosiadał dobrze wyszkolonego konia idącego o pół długości przed trzymającym linkę
Kononem. Rozradowany podśpiewywał melodię graną przez piszczałki. W powietrzu unosił się miły

background image

chłód poranka. Wszystko będzie dobrze. Wszyscy znów będą przyjaciółmi. To żaden kłopot być
królem.

Towarzysze czekali na swych lśniących koniach, zniecierpliwionych już bezczynnością, których uzdy
błyszczały od złotych i srebrnych ozdób naśladujących uprząż Bucefała. Perdikkas w dopasowanej
polowej zbroi, prostym trackim hełmie i wytłaczanym skórzanym pancerzu, przyglądał się z ponurą
satysfakcją maszerującej falandze i strojnemu jeźdźcowi na jej czele. Meleager miał na sobie paradną
zbroję z wielką złotą lwią głową na piersiach i płaszcz obszyty złotą frędzlą. Bestia wyszła z jamy!

Oddali Filipowi królewskie honory. Starannie pouczony przyjął je i wyciągnął rękę. Perdikkas zniósł
cierpliwie miażdżący uścisk jego dłoni. Mniej chętnie odwzajemnił uścisk wyciągniętej do pojednania
dłoni Meleagra, który miał nazbyt poufałą minę. Mówił sobie przy tym, że Aleksander zmuszony był
kiedyś dla zyskania na czasie łamać się chlebem ze zdrajcą Filotasem. Gdyby się wtedy od tego
uchylił, niewielu z jego przyjaciół dożyłoby dzisiejszego dnia. "To było konieczne" - powiedział później
Aleksander.

Uzgodniono, że nieobecny Krateros, najwyższy rangą i pochodzący z królewskiego rodu, będzie
mianowany opiekunem Filipa. Antypater zachowa regencję Macedonii. Perdikkas zostanie
chiliarchem podbitych krajów Azji, a gdyby Roksana urodziła chłopca, będą wraz z Leonnatosem jego
opiekunami. Obaj byli krewnymi Aleksandra, Meleager zaś nie mógł się tym poszczycić, ale nie
martwiło go to, skoro miał dzielić z nimi naczelne dowództwo. Zaczął już nawet udzielać im rad na
temat zarządzania imperium.

Kiedy załatwiono to wszystko, Perdikkas zaproponował, by zgodnie ze starożytnym zwyczajem
macedońskim zakończyć wojnę domową złożeniem ofiary Hekate, aby przegnać precz niezgodę. Całe
wojsko stojące w Babilonie, konnica i piechota, zgromadzi się na równinie dla dokonania
oczyszczenia. Meleager chętnie się na to zgodził. Spodziewał się, że zrobi wrażenie odpowiednie do
swej nowej pozycji, jeśli wystąpi jak Aleksander pod Gaugamelą w hełmie z podwójnym pióropuszem,
okazałym i przynoszącym szczęście.

Krótko przed tą uroczystością Perdikkas zaprosił Towarzyszy na wieczerzę. Znów mieszkał w swoim
domu w królewskim parku. Wodzowie przyjeżdżali i przychodzili w zapadającym zmierzchu pod
ozdobnymi drzewami, które królowie perscy sprowadzali z dalekich krajów do tego rajskiego ogrodu.
Okazja była całkiem zwyczajna - spotkanie starych przyjaciół. Kiedy służący zostawili ich przy winie,
gospodarz zaczął mówić:

- Wybrałem już i pouczyłem ludzi. Myślę, że Filip - musimy nawyknąć do tego imienia - nauczy się
swojej roli.

Do czasu objęcia przez Kraterosa opieki nad królem sprawował ją Perdikkas. Filip prawie nie
zauważył zmiany, jeśli nie liczyć mile przyjętej nieobecności Meleagra. Uczono go nowych rzeczy, ale
tego należało się spodziewać.

- On lubi Eumenesa - powiedział Ptolemeusz. - Eumenes się nad nim nie znęca.

background image

- To dobrze. Pomoże nam go poprowadzić. Miejmy nadzieję, że nie przestraszy go hałas i całe to
widowisko... Będą tam słonie.

- Musiał już przecież widzieć słonie - zauważył Leonnatos.

- Pewnie, że widział - rzekł Ptolemeusz niecierpliwie. - Wracał z Indii z Kraterosem. Prowadzili słonie.

- To prawda. - Perdikkas umilkł. Zapadła cisza, która zdawała się coś zapowiadać. Przerwał ją
Seleukos, który dowodził korpusem słoni bojowych.

- I co dalej?

- Król Omfis - mówił powoli Perdikkas - używał w Indiach słoni w pewien szczególny sposób.

Wzdłuż ustawionych w krąg łoży biesiadnych rozbrzmiał okrzyk zgrozy. Nearchos powiedział z
odrazą:

- Może robił tak Omfis, ale nie Aleksander.

- Aleksander nie był nigdy w takich kłopotach - rzekł nierozważnie Leonnatos.

- Nigdy by do tego nie dopuścił - odparł Ptolemeusz.

- Mniejsza z tym - szorstko przerwał tę wymianę zdań Perdikkas. - Aleksander dobrze znał potęgę
strachu.

Żołnierzy zbudzono o świcie. Mieli o poranku maszerować na pole oczyszczenia i dopełnić obrządku,
zanim nadejdzie nieznośny upał dnia.

Z pól, które trzy razy w roku dawały plon, zebrano właśnie pszenicę. Słońce wznoszące się nad
płaskim widnokręgiem posyłało pierwsze skośne promienie ponad całymi milami ścierniska
połyskującego niczym złote runo. Wbite tu i ówdzie szkarłatne proporczyki wytyczały granice placu,
na który miało wejść wojsko. Nad równiną górowały niewzruszone mury Babilonu wzniesione ze
starożytnej cegły asyryjskiej układanej na czarnym lepiku. Szerokie i mocne, choć poszarpane i
pokruszone w ciągu wieków, robiły wrażenie znużonych niczym jakiś podbity naród. Widziały wiele i
mogło się wydawać, że nic ich już nie zdziwi. Na rozległej przestrzeni zniszczono ich blanki, tworząc
wyrównaną płaszczyznę. Poczerniałe od dymu cegły wciąż jeszcze czuć było spalenizną, a strumienie
roztopionej smoły zakrzepły, spływając po murach. W fosie pod murami piętrzył się wielki stos
szczątków: na wpół spalonych połamanych drewnianych lwów, dziobów okrętów, skrzydeł i trofeów
wojennych, wciąż jeszcze dających się rozróżnić po pozłocie. Były to resztki wysokiego na dwieście
stóp stosu pogrzebowego, na którym tuż przed swą śmiercią Aleksander spalił ciało Hefajstiona.

Na długo przed świtem na murach zaczęły gromadzić się tłumy mieszkańców. Pamiętali wspaniały
wjazd Aleksandra do Babilonu. Było to wielkie widowisko, bo miasto poddało się bez walki, on zaś
zabronił plądrowania. Pamiętali ulice zasłane kwiatami i pełne dymu kadzideł oraz prowadzone w
pochodzie osobliwe dary, obwieszone złotem konie, lwy i lamparty w złoconych klatkach, konnicę
perską, konnicę macedońską i złoty rydwan z promienistą postacią zwycięzcy. Miał wtedy

background image

dwadzieścia pięć lat i robił wrażenie chłopca. Spodziewano się nowych wspaniałości po jego powrocie
z Indii, ale powrócił jedynie na tamten oszałamiający pogrzeb.

Czekali zatem teraz, by ujrzeć macedońskich synów wojny, jak wyruszają z paradą, by złożyć swoim
bogom ofiarę pojednania. Czekali mieszczanie, żony i dzieci żołnierzy, kowale i garbarze, kramarze,
woźnice i dziewki, cieśle okrętowi i żeglarze ze stojących w przystani okrętów. Uwielbiali widowiska,
tego jednak oczekiwali z uczuciem niepewności. Kończyła się jedna epoka, zaczynała się następna, a
znaki wróżebne wcale ich nie cieszyły.

Większa część armii przekroczyła rzekę w nocy po moście królowej Nitokris lub na niezliczonych
promach ze smołowanej trzciny. Spali pod gołym niebem albo czyścili broń i zbroje. Widzowie na
murach widzieli, jak wstają w świetle pochodni i słyszeli poruszenie podobne do szumu morza. W
oddali rżały konie Towarzyszy. Na belkach mostu Nitokris zatętniły kopyta. To przybywali wodzowie,
by poprowadzić ofiarę, która oczyści ludzkie serca i uwolni je od zła.

Był to niezmiernie stary obrządek. Ofiara musiała zostać poświęcona, poćwiartowana i
wypatroszona. Jej cztery ćwiartki i wnętrzności rozrzucano po obrzeżach placu, na który miało być
wprowadzone wojsko. Żołnierze mieli, wchodząc tam, śpiewać pean.

Ofiarą był jak zawsze pies. Wybrano z królewskich psiarni najpiękniejszego i najroślejszego białego
owczarka. Był posłuszny, gdy łowczy prowadził go do ołtarza i wydawało się to dobrą wróżbą, lecz gdy
smycz przejął ofiarnik, pies zawarczał i rzucił się na niego. Był niezwykle silny, nawet jak na swoje
rozmiary. Potrzeba było czterech ludzi, by go unieruchomić i przyłożyć mu nóż do gardła. Gdy
skończyli, byli pokrwawieni nie gorzej niż ich ofiara. Na domiar złego w samym środku walki nadbiegł
z krzykiem król i ledwie udało go się odprowadzić.

Zanim zdołano pojąć tę wróżbę, czterej wyznaczeni jeźdźcy pogalopowali z krwawymi ofiarami w
cztery rogi pola. Podrzucono w górę białe i szkarłatne szczątki i wygłoszono wezwanie do Potrójnej
Hekate i bogów świata podziemnego. Tak oczyszczone pole było gotowe na przyjęcie armii
Aleksandra. Konnica i falanga stały w pogotowiu. Lśniły wypolerowane hełmy jeźdźców, a ich białe i
czerwone grzebienie z końskiego włosia i proporczyki na włóczniach poruszały się w porannym
wietrzyku. Ich niskie i krępe greckie koniki rżały na widok dorodnych koni Persów. Większość perskiej
piechoty przemierzała w tumanach kurzu karawanowe szlaki w drodze do swych odległych wiosek,
ale z piechoty macedońskiej nie brakowało nikogo. Stali w zwartym szyku, a nad nimi połyskiwały
ostrza ich włóczni. Na rozległym ściernisku uformował się kwadrat. Jego podstawę stanowiły mury
Babilonu. Po lewej stronie stała piechota, po prawej konnica. Pomiędzy nimi stały królewskie słonie
zamykające kwadrat. Poganiacze, którzy przybyli tu z nimi z Indii, traktowali je jak własne dzieci. Cały
poprzedni dzień spędzili przy nich w wysokich zagrodach pod palmami. Podśpiewując, cmokając i
poklepując słonie, malowali im na czołach ochrą, szkarłatem i zielenią święte symbole i jakieś
tajemnicze zawijasy. Okrywali ich boki kolorowymi siatkami zakończonymi złotą frędzlą. Mocowali im
przy uszach zdobione drogimi kamieniami rozety. Czyścili nogi i ogony.

Po raz pierwszy od roku mieli okazję upiększać tak swoich podopiecznych. Uczyli się tego na
królewskim majdanie w Taksyli. Mówili do nich cicho, przypominając dawne dni nad Indusem i
malując im przy tym henną nogi na czerwono, jak nakazywał zwyczaj przy takich okazjach. Teraz w
różowym świetle poranka zasiadali dumnie na ich grzbietach, strojni w jedwabie i noszący przy
turbanach pawie pióra. Brody mieli świeżo farbowane: błękitne, zielone lub szkarłatne. Każdy z nich

background image

dzierżył okuty złotem oścień z kości słoniowej nabijany drogimi kamieniami. Król Omfis podarował
takie ościenie wszystkim słoniom króla Iskandra. Służyli już dwóm sławnym królom. Świat zobaczy
jeszcze, co potrafią.

Wodzowie zakończyli libację przy krwawym ołtarzu i odeszli do swoich oddziałów. Ptolemeusz i
Nearchos jechali obok siebie ku szeregom Towarzyszy. Nearchos starł ślad krwi z ramienia.

- Podziemni bogowie nie mają ochoty nas oczyścić.

- Dziwisz się? - Ptolemeusz skrzywił się z obrzydzeniem. - Jak Bóg da, wkrótce będę daleko.

- I ja także, jak Bóg da... Czy zmarli patrzą na nas, jak mówi poeta?

- Homer powiada, że patrzą, jeśli nie są pogrzebani... On niełatwo dawał się zbyć. - Dodał jeszcze,
jakby nie tylko do Nearcha: - Naprawię, co się da.

Król miał zająć honorowe miejsce na prawym skrzydle Towarzyszy. Jego koń czekał. Jeździec był
dobrze pouczony. Perdikkasowi spieszno było pokazać go światu i przejść do najważniejszych spraw,
ale panował nad sobą.

- Panie, wojsko czeka. Żołnierze patrzą na ciebie. Nie mogą zobaczyć, że płaczesz. Jesteś królem.
Opanuj się. To był tylko pies.

- Ten pies mnie znał. - Filip miał zaczerwienioną twarz, a łzy spływały mu na brodę. - Bawiliśmy się w
przeciąganie liny. Aleksander chwalił jego siłę. Ten pies mnie znał.

- Tak, tak - uspokajał go Perdikkas. Ptolemeusz miał rację, Aleksander powinien pozbyć się tego
głupca. Większość widzów myślała, że uczestniczył on w ofierze, ale wszystkie te znaki nie wróżyły
niczego dobrego. - Bogowie go potrzebowali. To już skończone. Chodźmy.

Filip otarł oczy i nos skrajem szkarłatnego płaszcza i pozwolił koniuszemu podsadzić się na
wyszywany czaprak. Jego koń, weteran wielu parad, powtarzał każdy ruch konia idącego obok. Filip
czuł, że musi tam być linka. Żołnierze czekali na kończący uroczystość odgłos trąby, podający ton
peanu, który mieli odśpiewać. Perdikkas, mając króla przy boku, odwrócił się do dowódców stojących
w szeregu przed oddziałami jazdy.

- Naprzód! - warknął. - Wolno! Marsz!

Zamiast peanu piszczałki zagrały kawaleryjskiego paradnego marsza. Połyskujące strojne szyki
ruszyły płynnie naprzód, szereg za szeregiem, jak w dawnych dniach tryumfów w minionych latach
cudów w Memfis, Tyrze, Taksyli i Persepolis, i tu, na tym samym polu. Na ich czele jechał Perdikkas i
król na swym uczonym koniu.

Zaskoczona tym manewrem piechota stała w szeregach. Brakowało dyscypliny, włócznie były
opuszczone albo nierówno pochylone. Były to lekkie paradne włócznie, nie zaś długie sarysy. Ich
nosiciele poczuli się nagle prawie rozbrojeni. Zbliżająca się w uroczystym szyku konnica miała
zapewne jakieś inne instrukcje. Czy nie pomylono czegoś na odprawie? Takie wątpliwości, kiedyś nie
do pomyślenia, dziś były powszechne. Pod komendą Meleagra morale było niskie, a współdziałanie
niepewne.

background image

Perdikkas wydał jakiś rozkaz. Lewe skrzydło i środek przystanęły. Drużyna królewska na prawym
skrzydle wciąż posuwała się naprzód.

- Przemówisz, panie, kiedy się zatrzymamy. Czy pamiętasz słowa?

- Tak - rzekł ochoczo Filip. - Mam powiedzieć...

- Nie teraz, panie! Kiedy powiem "stać!"

Drużyna królewska odjechała na odległość pięćdziesięciu stóp od falangi i tam Perdikkas ją
zatrzymał.

Filip podniósł rękę. Przyzwyczaił się już do konia. Siedział pewnie na haftowanym czapraku.
Nieoczekiwanie mocnym i niskim głosem wykrzyknął:

- Wydajcie wichrzycieli!

Nastąpiło pełne osłupienia milczenie. To był przecież ich własny król, wybrany król Macedończyków.
Patrzący na niego z niedowierzaniem ludzie pierwszych szeregów ujrzeli w jego twarzy wyraz dziecka
powtarzającego lekcję i zrozumieli, co uczynili. W szeregach zerwały się nagle głosy wołające o
poparcie. To wołali przywódcy z otoczenia Meleagra. Ten krzyk oddzielał ich od szemrania
pozostałych i widać było, jak bardzo są nieliczni.

Na początku niezauważalnie i jakby przypadkowo zaczęły tworzyć się wokół nich puste przestrzenie.
Do ich towarzyszy dotarło już, że im samym nic nie grozi. Kogo zresztą mieliby winić? Kto narzucił im
tego fałszywego króla, narzędzie każdego, kto miał go chwilowo w ręku? Zapomnieli o wieśniaku z
falangi, który pierwszy wywołał imię syna króla Filipa, pamiętali już tylko, że Meleager ustroił tego
głupca w szatę Aleksandra i że chciał sprofanować ciało Wielkiego Króla. Czy ktoś tu coś zawdzięcza
jego kreaturom? Perdikkas skinął na herolda, który podjechał ze zwojem w ręku. Głośno i wyraźnie
odczytał z niego imiona trzydziestu ludzi Meleagra. Imię Meleagra nie padło.

On sam, stojąc na swym honorowym miejscu na prawym skrzydle falangi, czuł, jak traci grunt pod
nogami. Gdyby teraz wystąpił przeciw Perdikkasowi, dałby znak, na który czekali jego wrogowie. Stał
bezradnie i nieruchomo niczym posąg żołnierza, oblewając się zimnym potem pod palącym słońcem
Babilonu.

Sześćdziesięciu ludzi z oddziału Perdikkasa pozsiadało z koni. Podeszli dwójkami: jedni nieśli kajdany,
inni powrozy. Była to rozstrzygająca chwila. Ludzie Meleagra próbowali porwać żołnierzy. Zaczęto
wymachiwać włóczniami i nawoływać do oporu. W tym zamieszaniu znów zagrała trąbka. Perdikkas
podpowiadał Filipowi słowa, udając, że się z nim naradza.

- Wydajcie ich - krzyknął Filip - albo rzucimy na was konnicę. - Ściągnął wodze.

- Nie teraz! - syknął Perdikkas. Filip odetchnął z ulgą. Nie miał ochoty zbliżać się do włóczni.
Pamiętał, jak za czasów Aleksandra wszystkie one uderzały w jeden cel.

Wokół trzydziestu skazanych powstała nagle pustka, gdy podeszli do nich ludzie z kajdanami. Jedni
poddawali się, inni walczyli, ale Perdikkas wybrał swoich najsilniejszych ludzi. Wkrótce cała
trzydziestka stała ze skutymi nogami pomiędzy liniami wojsk. Nie wiedzieli, na co czekają. Trzymający
ich żołnierze mieli dziwny wyraz twarzy i unikali ich wzroku.

background image

- Związać ich - rozkazał Perdikkas.

Przywiązano im ręce do boków. Konnica odjechała tymczasem na swoje dawne pozycje.
Kwadratowy plac znów był pusty. Strażnicy zaczęli teraz popychać więźniów. Skuci i związani padali i
leżeli, wijąc się w więzach, pod bezlitosnym gorącym niebem na polu poświęconym Hekate.

Z daleka doleciał nagle przeraźliwy odgłos piszczałek i warkot bębnów. W promieniach gorącego
słońca zabłysły ościenie ze złota i kości słoniowej. Poganiacze wbili je w karki swych pupilów,
wykrzykując starodawną komendę. Pięćdziesiąt trąb wzniosło się jednocześnie, odchyliło się w tył, i
oto całe wojsko usłyszało przerażający bojowy ryk słoni. Ogromne paradnie wystrojone zwierzęta
ruszyły naprzód, najpierw wolno, a potem równym krokiem dudniącym jak grzmot i wstrząsającym
ziemią.

Wystrojeni w jedwabie poganiacze porzucili swe milczenie. Teraz krzyczeli, bili swe wierzchowce po
karkach ościeniami i tłukli je piętami. Zachowywali się jak zwolnieni ze szkoły chłopcy. Słonie rozłożyły
swe wielkie uszy i ruszyły biegiem, kwicząc z podniecenia. Jęk zgrozy i jakiejś straszliwej fascynacji
przeleciał po szeregach patrzących. Usłyszawszy go, związani zaczęli podnosić się na klęczki i
rozglądać dookoła. Najpierw spostrzegli ościenie, potem jednak któryś zobaczył pomalowane henną
słoniowe nogi, i zrozumiał. Wrzasnął. Inni usiłowali przetoczyć się na bok w niesionym wiatrem
szarym pyle. Zdążyli tylko przesunąć się o łokieć albo dwa.

Z zapartym tchem patrzyła armia Aleksandra na to tłoczenie krwawego wina. Naskórek pękał i
szkarłatny sok wypływał ze zgniatanego miąższu. Dobrze wyszkolone słonie przytrzymywały trąbami
toczące się ciała przed postawieniem na nich stopy, a gdy nad polem uniosła się woń pobojowiska,
zaczęły trąbić.

Ze swego miejsca przy Perdikkasie Filip pokrzykiwał z podniecenia. To nie było zabijanie psa. Lubił
słonie. Aleksander pozwalał mu jeździć na słoniu. Tych słoni nikt tu nie krzywdził. Mając w oczach ich
wspaniałe przybranie, a w uszach ich dumny ryk, ledwie zauważał krwawą masę pod ich nogami.
Perdikkas powiedział mu zresztą, że to byli źli ludzie.

Wypełniwszy swe zadanie, poganiacze ochłonęli, uspokajając zwierzęta. Słonie posłusznie pozwoliły
się odprowadzić. Robiły już takie rzeczy w bitwie. Kilka z nich nosiło stare blizny. To zadanie wykonały
szybko i bezboleśnie. Poszły rzędem za przywódcą, sędziwym i mądrym słoniem, stawiając równo
swe czerwone po kolana nogi. Przechodząc obok Perdikkasa i króla, dotykały trąbami czół w
poważnym pozdrowieniu. Poszły potem do cienistych zagród, gdzie je czekała nagroda: owoce,
melony i chłodna kąpiel, zmywająca z nich odór wojny.

Kiedy ludzie odetchnęli i w szeregach przerwano milczenie, Perdikkas dał znak heroldowi i po
sygnale trąbki wyjechał o długość konia przed króla.

- Macedończycy! - zawołał. - Po śmierci tych zdrajców armia jest prawdziwie oczyszczona i zdolna do
obrony imperium. Jeśli jest wśród was ktoś, kto zasłużył na ich los, a dzisiaj go uniknął, niech dziękuje
swemu szczęściu. Trębaczu: pean!

Zabrzmiała stara poruszająca serca melodia. Podjęła ją konnica. Po dłuższej chwili przyłączyła się
piechota. Ta pieśń uspokajała niczym kołysanka. Przenosiła ich w dawne dni, kiedy wiedzieli, kim są.

background image

Wszystko się skończyło. Meleager opuścił plac samotnie. Ci, którzy go popierali, zginęli, a pochlebcy
trzymali się od niego z daleka, jakby był nosicielem zarazy.

Trzymający jego konia sługa zdawał mu się przyglądać nie tylko zuchwale, ale i badawczo, co było
jeszcze gorsze. Na placu pojawiły się dwa kryte wozy i ludzie z widłami, którzy zaczęli ładować ciała.
Wśród zabitych byli dwaj bratankowie i siostrzeniec Meleagra. Powinien zająć się ich pogrzebem jako
najbliższy krewny. Myśl o poszukiwaniu i rozpoznawaniu ich szczątków przyprawiła go o mdłości.
Zsiadł z konia i zwymiotował. Gdy ruszał dalej, uświadomił sobie, że jadą za nim dwaj ludzie. Kiedy
przystanął, tamci ściągnęli wodze, a jeden z nich zaczął poprawiać uprząż. Potem znów ruszyli.
Meleager walczył już w wielu bitwach. Ambicja, braterstwo broni, zapalczywość i pewność siebie
Aleksandra nieprzyjaciele, których można było się nie lękać, wszystko to czyniło go odważnym. Nie
patrzył dotąd samotnie śmierci w oczy. Teraz niczym ścigany lis zaczął myśleć o jakimś schronieniu.
Ponad nim wznosiły się potężne, zębate, czarne jak smoła, posępne mury Babilonu i zikkurat świątyni
Bela.

Przejechał przez tunel bramy. Tamci jechali za nim. Skręcił w wąskie uliczki. Kobiety chowały się w
domach, ustępując mu z drogi, a mężczyźni o wyglądzie opryszków gapili się na niego z brudnych
głębokich podwórek między ślepymi ścianami. Stracił z oczu prześladowców. Nagle wyjechał na
szeroką Drogę Marduka. Tuż przed nim wznosiła się świątynia, miejsce święte zarówno dla Greków,
jak i dla barbarzyńców. Wszyscy wiedzieli, że Aleksander składał tu ofiary Zeusowi i Heraklesowi.
Schronienie!

Przywiązał konia do figowca w porośniętym chwastami świętym kręgu. Wydeptana w zieleni ścieżka
prowadziła do zrujnowanego wejścia. Z półmroku dolatywały zwykłe świątynne zapachy kadzidła,
spalonego mięsa i popiołu drzewnego oraz zapachy babilońskich wonności. Idąc ku wejściu w
oślepiającym upale, natknął się na kogoś stojącego przed nim w świetle słońca. Był to Aleksander

Serce w nim zamarło. W następnej chwili pojął, na co patrzy, ale nadal nie był w stanie się poruszyć.
Był to posąg z malowanego marmuru, który wyglądał jak żywy. Wykonano go przed ośmiu laty na
cześć pierwszego babilońskiego tryumfu. Stał na poziomie dziedzińca, bo cokołu jeszcze nie
zbudowano. Nagi, jedynie z czerwoną chlamidą przerzuconą przez ramię, trzymając włócznię ze
złoconego brązu, Aleksander czekał cierpliwie na nową świątynię, na którą przekazał pieniądze. Jego
głęboko osadzone oczy z szarymi tęczówkami z emalii wpatrywały się w Meleagra, jakby pytały: "I
cóż?"

Zdobywszy się na stawienie oporu i on wpatrywał się w tę twarz o przenikliwym spojrzeniu, w to
gładkie młode ciało. Byłeś przecież szczupły, żylasty i pokryty bliznami. Miałeś pomarszczone czoło,
zmarszczki wokół oczu, przerzedzone włosy. Co przedstawia ten posąg? Idealnego Aleksandra?... Raz
pobudzona pamięć wyczarowywała jednak aż nazbyt przekonująco żywą osobowość. Widział już
kiedyś ten gniew... Ruszył do świątyni.

Na początku półmrok po jasnym słońcu na zewnątrz prawie go oślepił. Wkrótce dojrzał w świetle
wpadającym przez otwór w dachu majaczący w cieniu kolosalny posąg Bela. Wielki król bogów
siedział na tronie, trzymając zaciśnięte pięści na kolanach. Prawie dotykał mitrą dachu. Po bokach
miał uskrzydlone lwy o głowach brodatych mężczyzn. Szata, z której odarto złote blachy, ledwie
dawała się rozróżnić. Twarz poczerniała od dymu i od wieku, ale oczy o białkach z kości słoniowej

background image

gorzały żółtym blaskiem. Przed nim stał ołtarz pokryty popiołem. Nikt mu chyba nie powiedział, że
Babilon ma nowego króla.

Mniejsza z tym. Ołtarz jest ołtarzem. Tu będzie bezpieczny. Najpierw radował się możliwością
złapania tchu i rozkoszował chłodem panującym wśród wysokich grubych murów. Potem zaczął
szukać znaków życia. Miejsce wyglądało na opuszczone, miał jednak wrażenie, że jest obserwowany.

W ścianie za posągiem Bela były drzwi osadzone w ciemnoniebieskiej glazurze. Raczej wyczuł, niż
usłyszał jakiś ruch za nimi, ale nie zdobył się na zapukanie. Opuściła go pewność siebie. Czas wlókł się
nieznośnie. Był błagalnikiem tej świątyni, ktoś więc powinien się nim zająć. Nie jadł od świtu, a za
tymi hebanowymi drzwiami byli ludzie, jedzenie, wino. Nie miał jednak zamiaru zawiadamiać ich o
swoim przybyciu. Przypuszczał, że to wiedzą.

Na dziedzińcu przygasało rdzawe światło zachodzącego słońca. Wokół zasępionego Bela pogłębiały
się cienie, skrywając wszystko prócz żółtawych białek jego oczu. Nadszedł mrok i ogarnął Meleagra.
Świątynia zdawała się pełna duchów ludzi podobnych do tych z pomników, którzy deptali stopami
karki pobitych wrogów i przelewali ich krew przed obliczem tego kamiennego demona. Meleager
zatęsknił za otwartym niebem górskich przybytków w Macedonii, za światłem i barwami greckich
świątyń, za łaskawością oblicza greckich bogów.

Ostatnie promienie światła opuściły dziedziniec. Był już tylko słabo oświetlonym kwadratem, a mrok
wewnątrz zgęstniał jeszcze bardziej. Za drzwiami zabrzmiały i ucichły jakieś głosy.

Na zewnątrz parskał i tupał jego koń. Nie będzie tu czekał bez końca, wymknie się pod osłoną
mroku. Ktoś udzieli mu schronienia... ale ci, na których mógł liczyć, już nie żyli. Lepiej będzie opuścić
miasto, udać się na zachód, zgłosić się na służbę do jakiegoś satrapy w Azji Mniejszej. Najpierw musi
się jednak dostać do swej kwatery. Będzie potrzebował złota. Miał je, brał bowiem łapówki od
przychodzących z prośbami do króla... Coś poruszyło się w zmierzchu na dziedzińcu. W zrujnowanym
wejściu pojawiły się dwa cienie. Nie były to cienie Babilończyków. Usłyszał zgrzyt wydobywanych
mieczy.

- Święte miejsce! - krzyknął. - Schronienie!

Drzwi za posągiem uchyliły się. W ciemności zajaśniało światło lampy. Raz jeszcze wykrzyknął te
słowa. Drzwi się zamknęły. Cienie zbliżały się, rozpływając w ciemności. Oparł się plecami o wygasły
ołtarz i wyciągnął miecz. Gdy się zbliżyli, wydało mu się, że ich rozpoznaje, ale było to złudzenie, a
sprawił to znajomy zapach i cienie sylwetek. Wykrzyknął głośno ich imiona, przypominając starą
przyjaźń w armii Aleksandra. Imiona były jednak błędne, tamci zaś, sięgając spoza ołtarza, odciągnęli
mu głowę do tyłu i podcięli gardło. Zrobili to w imię Aleksandra.

Bez chorągwi i pióropuszów, w girlandach z cyprysów i płaczącej wierzby, wkraczała pod Bramę
Isztar żałobna karawana. Perdikkas i Leonnatos, uprzedzeni przez umyślnych, wyjechali na spotkanie
żony Aleksandra, by ją powiadomić, że jest wdową. Z gołymi głowami i włosami wciąż krótko
ostrzyżonymi na znak żałoby jechali w orszaku przy wozach. Królewny płakały, a ich dworki zawodziły
i śpiewały pieśni żałobne. Strażnicy przy bramie patrzyli ze zdziwieniem na te łzy wylewane już po
upływie czasu żałoby.

background image

W haremie czekały komnaty pierwszej żony, nieskazitelnie czyste i pachnące, zgodnie z nakazem
Bagoasa sprzed dwóch miesięcy. Przełożony obawiał się, że Roksana zażąda ich dla siebie, ale
przekonał się z ulgą, że jest zadowolona ze swoich. Bez wątpienia uspokoiła ją ciąża.

Perdikkas odprowadził tam Statejrę, kryjąc zdziwienie z powodu jej przybycia. Sądził dotąd, że
umieszczono ją w Suzie, by w spokoju urodziła tam dziecko. Powiedziała mu, że wezwał ją
Aleksander. Musiał to zrobić, nikogo o tym nie zawiadamiając. Zrobił kilka bardzo dziwnych rzeczy po
śmierci Hefajstiona.

Sprowadzając ją ze stopni wozu i oddając w ręce Przełożonego, uznał, że jest jeszcze piękniejsza, niż
była na weselu w Suzie. Jej czyste rysy miały w sobie perską wytworność. Jej stan i zmęczenie drogą
podkreślały jeszcze to wrażenie, podmalowując bladym kobaltem jej wielkie czarne oczy. Powieki o
długich jedwabistych rzęsach wydawały się niemal przezroczyste. Miała piękne długie palce. Królowie
perscy zawsze zwracali uwagę na urodę swych żon. Szkoda jej było dla Aleksandra. On sam, o dobry
cal wyższy, wyglądałby przy niej o wiele lepiej (bardzo go rozczarowała jego własna żona z Suzy,
śniada Medyjka z wysokiego rodu). Aleksander miał przynajmniej tyle rozumu, by spłodzić ze Statejrą
dziecko. Na pewno będzie piękne, choćby się nie wyróżniało niczym więcej.

Leonnatos, który towarzyszył Drypetis, uznał, że jej twarz, jeszcze na pół dziecinna, wróży niezwykłą
urodę. On także miał perską żonę, ale nie hamowało to jego ambicji. Odjechał zamyślony.

W orszaku dworek i eunuchów królewny przeszły krętymi korytarzami Nabuchodonozora do
znajomych komnat. Po pełnym światła i przestrzeni pałacu w Suzie znów odczuwały, jak kiedyś w
dzieciństwie, posępną moc Babilonu. Potem jednak wyszły na słoneczny dziedziniec, gdzie w
sadzawce z rybami puszczały kiedyś bambusowe łódeczki w archipelagach wodnych lilii i zanurzały
ręce po ramiona w pogoni za karpiami. W komnatach, które kiedyś należały do ich matki, wykąpano
je, skropiono wonnościami i nakarmiono. Nic się tu nie zmieniło od tamtej wiosny sprzed ośmiu lat,
kiedy ojciec sprowadził je tutaj przed wymarszem przeciw królowi Macedonii. Przełożony pamiętał je
doskonale.

Po skończonym posiłku odprawiły dworki, które rozeszły się do swoich komnat, same zaś zbadały
skrzynię na ubrania należącą do ich matki. Szale i woalka wciąż pachniały jak dawniej i budziły
wspomnienia. Usiadły na sofie i patrząc na skąpaną w słońcu sadzawkę, wspominały dawne dni.
Statejra miała wtedy dwanaście lat, Drypetis dziewięć. Rozmawiały o ojcu, którego imienia ich babka
nigdy nie wymawiała, wspominały, jaki był, zanim został królem. Wtedy, w ich domu w górach, śmiał
się wesoło, podrzucając je wysoko w powietrze. Wyobrażały sobie piękną twarz matki pod szalem
obszytym perłami. Wszystko to przeminęło - nawet Aleksander - wszystko oprócz babki. Zaczęła je
ogarniać senność, gdy w wejściu pojawił się jakiś cień. Weszła dziewczynka z dwoma srebrnymi
pucharami na srebrnej tacy. Mogła mieć siedem lat i była urocza, jasnoskóra i ciemnooka, o urodzie
perskiej i indyjskiej zarazem. Dygnęła, nie uroniwszy ani kropli.

- Czcigodne i dostojne panie - powiedziała, starannie wymawiając perskie słowa, jedyne chyba jakie
znała. Ucałowały ją obie i podziękowały. Uśmiechnęła się do nich, powiedziała coś po babilońsku i
wybiegła.

Srebrne puchary były chłodne i pokryte mgiełką, przyjemne w dotknięciu.

background image

- Miała prześliczny strój i złote kolczyki - zauważyła Drypetis. - Nie była to chyba żadna mała
służebna.

- Nie - powiedziała Statejra tonem kobiety doświadczonej. - To musi być jakaś nasza przyrodnia
siostra. Ojciec sprowadził tu prawie cały harem.

- Zapomniałam. - Drypetis była odrobinę wstrząśnięta. Rozejrzała się po komnacie matki. Statejra
wyszła na dziedziniec przywołać dziewczynkę, w pobliżu nie było jednak nikogo. Same zresztą
powiedziały dworkom, że nie chcą, by im przeszkadzano. W oślepiającym upale nawet palmy
wydawały się wyblakłe. Wzniosły puchary, podziwiając wyryte na nich ptaki i kwiaty. Zaprawione
cytryną wino miało jakiś słodko-gorzki posmak.

- Wyśmienite - powiedziała Statejra. - Musiała je nam przysłać jakaś nałożnica zbyt nieśmiała, by
przyjść. Jutro możemy ją zaprosić.

W powietrzu unosił się zapach szat ich matki. Czuła, że są w domu, że są bezpieczne. Żal za
rodzicami i za Aleksandrem przycichał. To będzie dobre miejsce, by urodzić dziecko. Przymknęła
powieki.

Cienie palm nie zdążyły się wydłużyć, gdy ją obudził ból. Z początku myślała, że coś niedobrego
dzieje się z jej dzieckiem, gdy wtem Drypetis chwyciła się za brzuch i zaczęła przeraźliwie krzyczeć.

Perdikkas, odkąd został regentem Azji, przeprowadził się do pałacu. Przyjmował właśnie petentów w
małej sali posłuchań, kiedy pojawił się w niej bez zapowiedzi przełożony haremu. Strażnicy przepuścili
go, widząc jego przerażoną poszarzałą twarz. Perdikkas tylko spojrzał na niego i zaraz kazał wszystkim
innym wyjść.

Kiedy królewny zaczęły wzywać pomocy, nikt nie śmiał się do nich zbliżyć. Wszyscy domyślili się, co
się stało. Przełożony, chroniąc własną skórę (nie przyłożył do tego ręki), nie czekał, aż przestaną
oddychać. Perdikkas pobiegł z nim do haremu. Statejra leżała na sofie, Drypetis na posadzce, gdzie
tarzała się w przedśmiertnych konwulsjach. W chwili wejścia Perdikkasa Statejra wydała ostatnie
tchnienie. Osłupiały z przerażenia nie spostrzegł zrazu nikogo poza nimi. Potem uświadomił sobie, że
na krześle z kości słoniowej przy stoliku z lustrem siedzi jakaś kobieta. Podszedł i przyglądał się w
milczeniu, z trudem powstrzymując się przed jej uduszeniem. Uśmiechała się do niego.

- Tyś to zrobiła!

Roksana uniosła brwi.

- Ja? To zrobił ten nowy król. Same tak mówiły.

Nie dodała, że z przyjemnością wyprowadziła je z tego błędu.

- Król? - Perdikkas poczuł, że go ogarnia furia. - Kto w to uwierzy, ty przeklęta barbarzyńska suko?

- Wszyscy twoi wrogowie. Uwierzą, bo zechcą uwierzyć. Ja wtedy powiem, że przysłał i mnie
truciznę, ale jeszcze jej nie wypiłam, gdy one już poczuły bóle.

background image

- Ty... - Przez chwilę klął, dając upust wściekłości. Słuchała spokojnie, a w odpowiedzi położyła rękę
na swym łonie. Spojrzał na martwą dziewczynę. - Dziecko Aleksandra!

- Tu jest dziecko Aleksandra - odparła. - Jego jedyne dziecko. Nic o tym nie mów. Ja zrobię to samo.
Ona tu przybyła bez rozgłosu. Prawie nikt się o tym nie dowie.

- To ty po nią posłałaś!

- O tak. Aleksander nie dbał o nią. Zrobiłam to, czego by sobie życzył.

Na chwilę zdjął ją prawdziwy strach, bo chwycił za miecz. Ściskając rękojeść, mówił:

- Aleksander nie żyje, ale jeśli kiedyś to powtórzysz, zabiję cię tymi rękami, gdy już urodzisz swego
bachora. Gdybym wiedział, że będzie taki jak ty, zabiłbym cię na miejscu.

Odzyskała panowanie nad sobą.

- Na tylnym dziedzińcu jest stara studnia. Woda jest w niej niedobra i nikt z niej nie pije. Zanieśmy je
tam. Nikt nam nie przeszkodzi.

Poszedł za nią. Pokrywa studni była niedawno poruszana. Gdy ją uniósł, poczuł woń mułu. Nie miał
wyboru i wiedział o tym. Był dumny, ambitny i żądny władzy, ale był też wierny Aleksandrowi, tak
samo umarłemu, jak żywemu. Syn Aleksandra nie może pojawić się na świecie z piętnem syna
trucicielki na czole.

Wrócił w milczeniu do królewien, podchodząc najpierw do Drypetis. Otarł ręcznikiem jej twarz
noszącą ślady wymiotów. Potem zaniósł ją do ciemnego otworu studni. Kiedy wyślizgnęła mu się z
rąk, usłyszał, jak jej szaty czepiają się cegieł cembrowiny, póki nie dosięgła dna o dwadzieścia stóp
poniżej. Studnia była wyschnięta.

Statejra miała otwarte oczy i wpijała się palcami w sofę. Powieki nie dawały się zamknąć. Roksana
niecierpliwiła się, on jednak wyszukał w skrzyni ozdobiony skarabeuszami woal i zakrył nim twarz
zmarłej. Kiedy ją poruszył, poczuł na rękach krew.

- Czemuś to zrobiła? - Cofnął się odruchowo, ocierając ręce o narzutę.

Roksana wzruszyła ramionami i uniosła wyszywaną płócienną szatę zmarłej. Żona Aleksandra
poroniła w przedśmiertnych bólach jego następcę. Perdikkas wpatrywał się w czteromiesięczny płód.
Mały mężczyzna miał już nawet paznokcie. Zaciskał gniewnie małą piąstkę i marszczył twarzyczkę.
Oczy miał zamknięte i wciąż połączony był z matką. Umarła, zanim zakończył się poród. Perdikkas
uwolnił go cięciem sztyletu.

- Śpiesz się! Sam widzisz, że nie żyje.

Trzymał w dłoniach syna Aleksandra, wnuka Filipa i Dariusza, w którego cieniutkich żyłach płynęła
krew Achillesa i Cyrusa Wielkiego. Podszedł znów do skrzyni. Wysuwał się z niej szal naszywany
perłami i złotymi paciorkami. Ostrożnie niczym niańka zawinął dziecko w królewski całun i zaniósł je
do grobowca, zanim wrócił po jego matkę.

background image

Królowa Sisygambis grała w szachy z głównym szambelanem, podstarzałym zasłużonym eunuchem,
jeszcze z czasów króla Ochosa. Był ekspertem w dziedzinie przetrwania, przeżył bowiem niezliczone
dworskie intrygi. Z królową grał ostrożnie, ale był trudniejszym przeciwnikiem niż jej damy dworu.
Zapraszała go z nudów, a zabawiała z grzeczności. Teraz, gdy dziewczęta wyjechały ze swymi młodymi
opiekunami, zdawało się, że ten harem pozostał poza czasem. Wszyscy tu byli starzy. Królowa
rozmyślała, patrząc na armie z kości słoniowej rozstawione na szachownicy. Szambelan odgadywał
przyczynę jej zadumy. Wpadł w jedną czy dwie jej pułapki i ratował się z nich dla ożywienia gry. W
którejś przerwie zapytał:

- Czy król zapamiętał twoje nauki? Mówiłaś, że ci to obiecał przed wymarszem na Wschód.

- Nie sprawdzałam - odparła z uśmiechem. - I tak wiem, że zapomniał.

Przez chwilę zdawało się, że słońce zaświeciło jaśniej w tej cichej komnacie.

- Mówiłam mu, że to królewska gra. Żeby mi zrobić przyjemność udawał, że stara się wygrać. Kiedy
mu mówiłam, że mógłby grać lepiej, odrzekł: "Matko, to tylko zabawa".

- Tak, on nie jest z tych, co długo usiedzą na miejscu, to prawda.

- Był mu potrzebny dłuższy odpoczynek. To nie była odpowiednia pora na wyjazd do Babilonu. Do
Babilonu jeździ się w zimie.

- On chce spędzić zimę w Arabii. Chyba nie zobaczymy go w tym roku. Kiedy jednak wyruszy, z
pewnością wrócą Ich Wysokości, gdy tylko dziecko przyjdzie na świat i pani Statejra będzie mogła
podróżować.

- O tak - powiedziała z nutą tęsknoty w głosie. - On chce, żebym zaopiekowała się tym dzieckiem.

Wróciła do szachownicy i zrobiła ruch słoniem, grożąc wezyrowi. Szkoda, że chłopiec nie wezwał jej.
Nadal nie widziała świata poza nim. Nie była to jednak pora na podróż do Babilonu, jej zaś minęła już
osiemdziesiątka. Skończyli partię i popijali lemoniadę, gdy dowódca garnizonu wezwał pilnie
szambelana. Kiedy wrócił, spojrzała na jego twarz i chwyciła kurczowo poręcz krzesła.

- Pani...

- To król - powiedziała. - On nie żyje.

Pochylił głowę. Było tak, jakby jej ciało już to wiedziało. Przy pierwszym słowie poczuła skurcz serca.
Podszedł do niej, na wypadek gdyby miała zemdleć, ale po chwili kazała mu siadać i czekała, aż
zacznie mówić.

Powiedział jej wszystko, czego się dowiedział, przyglądając się jej uważnie. Jej twarz miała barwę
starego pergaminu, lecz ból nie zaćmił myśli. Odwróciła się do stołu, otworzyła szkatułkę z kości
słoniowej i wyjęła list.

- Przeczytaj mi to, proszę, słowo po słowie.

Wzrok miał już coraz gorszy, lecz zbliżywszy list do oczu, widział całkiem nieźle. Przy
"rozchorowałem się i krążą nawet głupie plotki o mojej śmierci", podniósł wzrok.

background image

- Powiedz mi, czy to jego pieczęć?

Przyjrzał się jej uważnie. Z odległości kilku cali szczegóły były dość wyraźne.

- To jego podobizna, i to dobra. Nie jest to jednak królewska pieczęć. Czy używał jej już przedtem?

Bez słowa podała mu szkatułkę. Przeglądał listy pisane pięknym perskim językiem. Zakończenie
jednego z nich przykuło jego uwagę: "Polecam Cię, droga Matko, zarówno Twoim, jak i moim bogom,
jeśli istotnie nie są oni tożsami, ja bowiem myślę, że są". Było tam pięć czy sześć listów. Wszystkie
opatrzone były królewską pieczęcią z podobizną Zeusa Olimpijskiego na tronie i z orłem na dłoni.
Odczytała odpowiedź z jego twarzy.

- Jeśli nie on to napisał...

Postawiła szkatułkę przy sobie. Twarz miała ściągniętą chłodem, ale nie było w niej zdziwienia. Pół
życia upłynęło jej pośród niebezpieczeństw za panowania Ochosa. Jej mąż miał wystarczająco wiele
królewskiej krwi w żyłach, by władca czuł się zagrożony. Zwierzał się jej ze wszystkiego. Ochos kazał
go w końcu zabić, ona zaś wierzyła, że mąż odrodzi się w jej urodziwym synu. Kiedy ten uciekł spod
Issos, omal nie umarła ze wstydu. W opuszczonym przez wszystkich namiocie zapowiedziano jej
młodego zwycięzcę, który przyszedł odwiedzić porzuconą przez jego wroga rodzinę. Dzieci patrzyły na
to, uklękła więc z dystynkcją, niczym dobrze wyszkolone zwierzę pokazujące swoją sztuczkę, przed
stojącym wysokim i przystojnym mężczyzną. Cofnął się, a zmieszanie malujące się na twarzach
wszystkich dało jej poznać okropną omyłkę. Ponownie złożyła ukłon temu niższemu, którego
przedtem pominęła. Ujął ją za ręce i podniósł. - Nie szkodzi, matko... Znała już wtedy grekę na tyle, by
to zrozumieć.

Szambelan, stary mistrz sztuki przetrwania, równie blady jak ona, starał się na nią nie patrzeć. Tak
właśnie ktoś inny odwracał wzrok, gdy jej mąż otrzymał swoje ostatnie wezwanie do króla.

- Zamordowali go - powiedziała takim tonem, jakby to było oczywiste.

- Wysłannik mówił, że to była gorączka błotna. To normalna rzecz latem w Babilonie.

- Nie, oni go otruli. Czy było choć słowo o moich wnuczkach?

Zaprzeczył ruchem głowy. Zapadła cisza. Milczeli, odczuwając straszliwy cios zadany ich starości,
atak nieodwracalnej, śmiertelnej choroby.

- Poślubił Statejrę ze względów politycznych. To za moją sprawą miał z nią dziecko.

- Może nic im nie grozi. Może się kryją.

Pokręciła przecząco głową. Nagle wyprostowała się na krześle niczym kobieta, która pomyślała
sobie: "Tracę czas, a mam przecież robotę".

- Mój przyjacielu, nie mamy już czasu. Muszę teraz iść do siebie. Żegnaj. Dziękuję ci za twą wierną
służbę przez wszystkie minione lata. - Ujrzała w jego twarzy przerażenie. Rozumiała je, oboje przeżyli
przecież panowanie Ochosa. - Nikt przez to nie ucierpi. Nikt nie będzie o nic oskarżony. W moim
wieku śmierć jest zwykłą rzeczą. Przyślij mi teraz, proszę, moje dwórki.

background image

Zastały ją pochyloną nad klejnotami, spokojną i opanowaną. Potem rozmawiała z nimi o ich
rodzinach, udzielała rad, na koniec uściskała je, rozdając im swoje klejnoty, wszystkie oprócz rubinów
króla Porosa, które włożyła na szyję.

Gdy już je wszystkie pożegnała, położyła się w sypialni i zamknęła oczy. Kiedy odmówiła
przyjmowania jedzenia i picia, nie ponawiały prób. Nic dobrego nie wynikłoby z dręczenia jej
prośbami, a tym bardziej z ratowania życia, by ją wydać na pastwę wrogów. Przez trzy pierwsze dni
zostawiły ją samą, jak kazała. Czwartego dnia, widząc, że zaczyna słabnąć, czuwały przy niej na
zmianę. Zdawała sobie z tego sprawę, lecz ich nie odprawiła. Piątego dnia o zmierzchu uświadomiły
sobie, że królowa nie żyje. Jej oddech był już przedtem tak słaby, że nie spostrzegły, kiedy ustał.

Galopując dniem i nocą na dromaderach, koniach i górskich mułach, porozumiewając się urywanymi
zdaniami, królewscy posłańcy przenieśli wieść o śmierci króla z Babilonu do Suzy, z Suzy do Sardes, z
Sardes do Smyrny. Pędzili Królewską Drogą, którą Aleksander przedłużył aż do Morza Środkowego. W
Smyrnie przez cały sezon żeglugowy czekał w pogotowiu szybki statek, by zawieźć jego listy do
Macedonii. Ostatni kurier z długiego szeregu przybył do Pelli i oddał list Perdikkasa Antypatrowi.

Wysoki starzec czytał w milczeniu. Kiedy tylko Filip wyruszał na wojnę, on obejmował rządy w
Macedonii. Kiedy Aleksander przeprawił się do Azji, zostawił mu rządy nad całą Grecją. Ten zaszczyt
umocnił jego lojalność i był powodem do dumy. Nosił się bardziej po królewsku niż Aleksander, który
wyglądał zawsze tak samo. Przyjaciele żartowali sobie, że Antypater jest na wierzchu biały, a pod
spodem purpurowy.

Czytał teraz list, w którym Perdikkas dawał mu do zrozumienia, że mimo wszystko nie zostanie
zastąpiony przez Kraterosa. Pierwszą jego myślą było, że całe południe Grecji zerwie się do
powstania, gdy tylko rozejdzie się wieść o śmierci króla. Choć wiadomość wstrząsnęła nim, był na nią
od dawna przygotowany. Znał Aleksandra od kołyski. Nie do pomyślenia było, by miał on dożyć
starości. Antypater omal mu tego nie powiedział wprost, gdy przygotowywał się do wymarszu na
wojnę w Azji, nie zostawiając dziedzica.

Niepotrzebnie wspominał o swojej córce. Chłopiec nie mógłby lepiej trafić, ale poczuł się przyparty
do muru albo wykorzystywany.

- Czy myślisz, że mam teraz czas na wesele albo na czekanie na potomka?

Mógłby już mieć prawie dorosłego syna z dobrą macedońską krwią w żyłach. A co mamy? Dwójkę
nie narodzonych jeszcze mieszańców i stado młodych lwów spuszczonych ze smyczy. Miał złe
przeczucia co do swego najstarszego. Przypomniała mu się plotka z pierwszego roku panowania
młodego króla. Podobno powiedział on komuś:

- Nie chcę, by mój syn dorastał tutaj, kiedy ja będę daleko.

I o to właśnie chodziło. Ta przeklęta kobieta! Przez całe dzieciństwo uczyła go nienawiści do ojca,
którego z pewnością podziwiałby, gdyby nie ona. Ukazywała mu małżeństwo jako zatrutą koszulę
Dejaniry (także przecież dzieło kobiety!). A potem oburzała się, kiedy zamiast myśleć o dziewczynach
szukał towarzystwa innego chłopca. Mógł trafić gorzej niż na Hefajstiona. Tak było z jego ojcem, który

background image

przypłacił to życiem. Ona nie mogła jednak znieść tego, co sama sprowokowała i zrobiła sobie wroga z
królewskiego sprzymierzeńca. Wieść o śmierci Hefajstiona z pewnością ją ucieszyła. Cóż, teraz
otrzyma kolejną taką wiadomość i będzie musiała się z nią uporać.

Przywołał sam siebie do porządku. Nie można szydzić z bólu matki po stracie jedynego syna. Musiał
ją bezzwłocznie zawiadomić. Zasiadł nad woskową tabliczką, szukając stosownych i życzliwych słów
dla swej odwiecznej nieprzyjaciółki i jakiejś odpowiedniej pochwały zmarłego. Uświadomił sobie, że
nie widział go od ponad dziesięciu lat i że wciąż myślał o nim jako o wspaniałym i nad wiek zdolnym
chłopcu. Jak też mógł wyglądać teraz, po tych wszystkich cudownych latach? Może da się go jeszcze
zobaczyć? Dobrze będzie wspomnieć na zakończenie listu, że ciało króla zostało zabalsamowane, że
wygląda jak żywe i że czeka tylko na odpowiedni wóz żałobny, by rozpocząć podróż do grobów
królewskich w Ajgaj.

Do królowej Olimpias, zdrowia i pomyślności...

W Epirze lato było w pełni. Wysoko położona dolina tonęła w zieleni i złocie. Nawadniały ją głębokie
śniegi, o których wspominał Homer. Cielęta były tłuste, owce porastały w piękną wełnę, drzewa
uginały się pod owocami.

Choć było to wbrew wszelkim regułom, Molossja rozkwitła pod rządami kobiety.

Owdowiała królowa Kleopatra, córka Filipa i siostra Aleksandra, stała z listem Antypatra w dłoni,
spoglądając z górnej komnaty królewskiego dworu ku oddalonym górom. Świat się odmienił, ale za
wcześnie było na ocenę, jak wielka była to zmiana. Po śmierci Aleksandra czuła lęk, ale nie czuła
smutku, tak jak za jego życia bała się go, ale nie potrafiła kochać. Przyszedł na świat wcześniej niż
ona, ukradł jej miłość matki i zainteresowanie ojca. Jeszcze w pokoju dziecinnym przestali ze sobą
walczyć, ale nigdy nie doszło między nimi do zbliżenia. W dniu jej wesela, w dniu zabójstwa ich ojca,
ona stała się pionkiem w politycznej grze, on zaś został królem. Wkrótce ogłoszono go cudem świata,
tym niezwyklejszym, im bardziej oddalonym. Stojąc teraz z listem w ręku, wspominała czasy, gdy byli
oboje dziećmi, a nie kończąca się wojna między rodzicami popchnęła ich ku sobie we wzajemnym
porozumieniu. Zapamiętała, że gdy trzeba było stawić czoło rodzinnej burzy podczas przeraźliwych
ataków furii, robił to zawsze on.

Odłożyła list Antypatra. List do Olimpias leżał obok. On już nie stawi czoła matce. Musi to zrobić
sama.

Wiedziała, gdzie ją znajdzie; w komnacie dla królewskich gości, gdzie zjawiła się po raz pierwszy po
śmierci męża Kleopatry i gdzie od tej pory przebywała. Zmarły król był jej bratem, ona zaś coraz
głębiej wnikała w sprawy jego królestwa, prowadząc jednocześnie przy pomocy hordy agentów
zaciętą wojnę z Antypatrem. Sytuacja w Macedonii była dla niej przez to nie do zniesienia.

Kleopatra uniosła zdecydowanie kanciasty podbródek odziedziczony po ojcu i zeszła z listem do
komnaty matki.

Drzwi stały otworem. Olimpias dyktowała coś swemu sekretarzowi. Kleopatra przystanęła, słuchając
długiego oskarżenia pod adresem Antypatra, które powracało do jakichś spraw sprzed dziesięciu lat.

background image

- Spytaj go o to, kiedy stanie przed tobą, i nie daj się zwieść, gdy ci powie, że... - Kroczyła
niecierpliwie po komnacie, gdy pisarz notował.

Kleopatra zamierzała zachować się tak, jak powinna postąpić kochająca córka w takich
okolicznościach: uprzedzić matkę smutną miną, jaką przynosi nowinę i starać się ją przygotować
stosownymi słowy. Właśnie wtedy wrócił z gry w piłkę z paziami jej jedenastoletni syn, grubokościsty
chłopiec o twarzy swego ojca i kasztanowych włosach. Ujrzał matkę stojącą w drzwiach i patrzył na
nią z taką miną, jakby rozumiał jej ostrożność.

Odprawiła go skinieniem, pragnąc jednocześnie przytulić go i zawołać: "To ty jesteś królem!"
Widziała, jak sekretarz pracowicie skrobie coś na wosku. Nie cierpiała tego człowieka, kreatury jej
matki jeszcze z dawnych lat w Macedonii. Wiedział wszystko i nic nie było dla niego tajemnicą.

Olimpias przekroczyła parę lat temu pięćdziesiątkę. Prosta jak włócznia i nadal szczupła zaczęła
używać środków upiększających, co czyniły kobiety, które chcą być oglądane, ale nie dotykane.
Siwiejące włosy myła w rumianku i hennie, a rzęsy i brwi czerniła antymonem. Pudrowała twarz i
podmalowywała usta, ale już nie policzki. Malowała swój portret: nie powabnej Afrodyty, ale
władczej Hery. Była nie tylko majestatyczna, ale i groźna, gdy ujrzawszy córkę w drzwiach, odwracała
się, by ją skarcić za przeszkadzanie. Kleopatra poczuła nagle, że krew uderza jej do głowy. Wkroczyła
do komnaty z kamienną twarzą i nie odprawiając pisarza, powiedziała szorstkim tonem:

- Nie pisz już do niego. On nie żyje.

Zapadła głucha cisza, pogłębiona przez kilka słabych dźwięków: szczęk upuszczonego rysika,
gruchanie gołębia za oknem, oddalone głosy bawiących się dzieci. Twarz Olimpias zbielała jak kreda.
Patrzyła wprost przed siebie. Kleopatra czekała na rozpętanie się burzy, aż wreszcie nie mogła już
znieść czekania.

- To nie było na wojnie. Zmarł na febrę.

Olimpias dała znak pisarzowi. Wyszedł, zostawiając rozłożone dokumenty.

- Czy to ten list? Daj mi go.

Kleopatra podała jej list. Trzymała go, nie otwierając. Czekała, udzielając córce odprawy. Kleopatra
zamknęła za sobą ciężkie drzwi. Z komnaty nie dochodził żaden dźwięk. Ta śmierć była sprawą
tamtych dwojga, tak samo jak przedtem jego życie. Ona była z tego wykluczona. To również nie było
nic nowego.

Olimpias ściskała kamienny słupek okna, nie czując, jak wykuty na nim wzór odciska się na jej
dłoniach. Jakiś przechodzący sługa ujrzał jej twarz i pomyślał przez chwilę o tragicznej masce
teatralnej. Odszedł pośpiesznie, zanim spoczął na nim jej niewidzący wzrok. Patrzyła w niebo na
wschodzie.

To zostało przepowiedziane, zanim się urodził. Być może, kiedy spała, poruszył się w jej łonie - był
niecierpliwy i śpieszył się na świat - i to sprowadziło ów sen. Z ciała jej wystrzeliły falujące ogniste
skrzydła. Rozpościerały się, uderzały, aż wreszcie uniosły ją w niebo. Wciąż jednak wypływały z niej

background image

ogniste strumienie ekstazy, płynąc ponad górami i morzami, aż wypełniły ziemię. Ona przemierzała tę
ziemię niczym jakieś bóstwo, unosząc się na płomieniach. Nagle, w jednej chwili, płomienie znikły. Z
samotnej urwistej skały, na której się znalazła, widziała czarny i dymiący kraj, iskrzący się tu i ówdzie
żarem niczym wypalany górski stok. Poderwała się rozbudzona i wyciągnęła rękę, szukając męża. Było
to jednak w ósmym miesiącu ciąży i król już dawno znalazł sobie inne towarzyszki łoża. Leżała aż do
rana, rozpamiętując ów sen.

Kiedy potem ten ogień pędził przez zdumiony świat, powtarzała sobie, że każde życie kończy się
śmiercią, więc i ona nie zobaczy wszystkiego, co przyniesie czas. Oto jednak wszystko się dokonało,
ona zaś mogła tylko zaciskać dłonie na kamieniu i powtarzać, że tak być nie może. Nigdy nie potrafiła
zgadzać się z tym, co nieuniknione.

Na wybrzeżu, gdzie spotykały się wody Acheronu i Kokytosu, wznosił się Nekromantejon, wyrocznia
zmarłych. Jeździła tam dawno temu, kiedy Aleksander stanął w jej obronie, sprzeciwiając się ojcu, i
oboje spędzili tu jakiś czas na wygnaniu. Pamiętała mroczny i kręty labirynt, święty napój, libację
krwi, która dawała cieniom moc przemawiania. Duch jej ojca poruszył się wtedy w mroku i powiedział
Olimpias słabym głosem, że kłopoty wkrótce się skończą i uśmiechnie się do niej szczęśliwy los.

Droga tam była długa i trzeba by wyruszyć przed świtem. Złożyłaby ofiarę, wypiła ów napój i weszła
w mrok, gdzie spotkałaby syna. Przyszedłby nawet z Babilonu, nawet z krańca świata... A jeśli pierwsi
przybyliby ci, którzy umarli tu w kraju? Filip ze sztyletem Pauzaniasza w boku albo jego młoda żona,
której ona sama kazała wybierać między trucizną a sznurem? Nawet dla ducha, nawet dla Aleksandra,
było to jednak dwa tysiące mil drogi, stąd do Babilonu. Nie, trzeba poczekać, aż przybędzie tu jego
ciało, a duch się przybliży. Gdyby mogła zobaczyć najpierw ciało, nie obawiałaby się ducha. Wiedziała,
że boi się jego obcości. Kiedy odjeżdżał, był w jej oczach jeszcze chłopcem. Teraz ma przyjąć ciało
kogoś prawie w średnim wieku. Czy jego cień będzie posłuszny?

Ten mężczyzna, ten duch, wymykał się jej. Przez chwilę była sama. Potem nagle, nie wołany, zjawił
się przed nią chłopiec. Czuła zapach jego włosów muskających jej szyję, widziała zadrapania na
gładkiej skórze, brudne kolana, śmiech, gniew, szeroko otwarte zasłuchane oczy. Łzy wypełniły
wyschnięte oczy, pociekły jej po policzkach. Ugryzła się w rękę, tłumiąc płacz.

Wieczorami opowiadała mu przy ogniu stare historie o Achillesie, przekazywane w jej rodzie z ust do
ust, przypominając mu przy tym zawsze, że to po niej w jego żyłach płynie krew bohatera. Kiedy
zaczęła się dla niego szkoła, chętnie czytał "Iliadę", ubarwiając ją obrazami z opowieści Achillesa.
Przechodząc do "Odysei", doszedł do odwiedzin Odysa w krainie zmarłych. ("To w moim kraju, w
Epirze, rozmawiał z nimi".) Powoli i uroczyście, patrząc gdzieś poza nią na czerwieniejące zachodem
niebo, wypowiadał wtedy te słowa:

"- Od ciebie zaś, Achillesie, nie było ani nie będzie szczęśliwszego człowieka. Za życia na równi z
bogami czciliśmy ciebie, my, Achajowie. a tu dziś potężnie władasz umarłym. Nawet w śmierci,
Achillesie, nie masz powodu do smutku.

Zaraz mi odparł:

background image

- Nie zachwalaj mi tu śmierci, prześwietny Odysie! Wolałbym za parobka służyć na cudzej roli, u
biednego chłopa, który ledwo może się utrzymać, niż tu panować nad wszystkimi, co znikli ze świata".
*

Nigdy nie płakał, kiedy się skaleczył, nie wstydził się zatem łez. Widziała, jak mu błyszczą oczy
utkwione w jakiejś oddalonej chmurze. To był tylko smutek, żal mu było Achillesa pozbawionego
nadziei i nie oczekującego już niczego, będącego zaledwie cieniem samego siebie z chwalebnej
przeszłości. Jeszcze nie uwierzył, że sam jest śmiertelny.

Nagle odezwał się, jakby to ją miało o czymś upewnić:

- Odys pocieszył go jednak, mimo wszystko. Książka o tym mówi.

"Tak rozmawialiśmy i dusza rączego Ajakidy odeszła wielkim krokiem na łąki asfodelowe, radosna,
że mówiliśmy mu o dzielności syna". *

- Tak - powiedziała. - A po wojnie jego syn przybył do Epiru. Oboje od niego pochodzimy.

Rozważał to przez chwilę. Potem spytał:

- Czy Achilles byłby rad, gdybym i ja był sławny?

Potargała mu włosy.

- Pewnie, że byłby. Szedłby wielkim krokiem przez asfodele i śpiewał.

Puściła kolumienkę. Czuła się słaba i chora. Przeszła do swej sypialni, położyła się i gorzko płakała.
Czuła się potem zbyt słabo, by wstać, i w końcu zasnęła. Obudziła się o świcie, przypominając sobie o
swej żałobie, ale czuła się znacznie silniejsza. Wykąpała się, ubrała i umalowała, a potem zasiadła za
stołem do pisania.

Do Perdikkasa, regenta królestw azjatyckich, życzenia pomyślności...

Na dachu swego domu leżącego o kilka mil od Pelli Kynna i Eurydyka ćwiczyły się w rzucaniu
oszczepem. Kynna była córką Filipa, podobnie jak Kleopatra, ale z żony niższej rangą. Jej matka,
iliryjska królewna, była znakomitą wojowniczką, co należało do tradycji tego narodu. Po zakończeniu
granicznej wojny z jej sławnym ojcem, starym Bardylisem, Filip przypieczętował traktat pokojowy
małżeństwem, jak to nie raz już robił. Nie wybierał pani Audaty dla jej zalet. Była ładna, ale trudno
mu było przy niej zapamiętać, czy jest w łóżku z dziewczyną czy z chłopcem. W każdym razie miał z
nią córkę. Dał im dom i utrzymywał go, ale rzadko je widywał, dopóki Kynna nie dorosła do
małżeństwa. Wtedy zaręczył ją ze swym bratankiem Amyntasem, tym samym, którego Macedończycy
pominęli jako chłopca, oddając tron Filipowi.

background image

Przypis:

Homer, "Odyseja", przeł. J. Parandowski, Warszawa 1956, Pieśń XI. (Przypisy pochodzą od
tłumacza.)

Przypis:

Homer, op. cit., Pieśń XI.

Amyntas podporządkował się woli ludu i przeżył spokojnie całe panowanie Filipa. Dopiero kiedy
spiskowcy planowali zabójstwo Aleksandra, uległ pokusie i zgodził się objąć tron po śmierci króla.
Kiedy to wyszło na jaw, Aleksander postawił go przed sądem za zdradę, a Zgromadzenie skazało go na
śmierć.

Jego żona Kynna przeniosła się ze stolicy do wiejskiej posiadłości. Żyła tam, ucząc córkę sztuki walki,
której sama nauczyła się od matki Iliryjki. Robiła to dla zabicia czasu, ale też przeczuwała, że może się
to któregoś dnia przydać. Nigdy nie pogodziła się ze śmiercią Amyntasa. Jej córka Eurydyka,
jedynaczka, od samego początku wiedziała, że miała być chłopcem.

Główną część domu stanowiła stara warownia z czasów wojen domowych. Później zbudowano przy
niej kryty strzechą dom. Stały teraz na płaskim dachu warowni, rzucając oszczepami do słomianej
kukły zatkniętej na palu. Ktoś obcy mógłby je wziąć za siostry. Kynna miała dopiero trzydzieści lat,
Eurydyka piętnaście. Obie odziedziczyły urodę po iliryjskich przodkach. Były wysokie, silne, gładkolice.
W krótkich męskich tunikach, z zaplecionymi ciemnymi włosami, wyglądały jak dziewczęta ze Sparty,
kraju prawie im nie znanego.

Eurydyka wyciągała z dłoni drzazgę i krzyczała po tracku na tatuowanego na niebiesko chłopca, który
przynosił oszczepy i powinien dbać o ich stan. Kiedy zajął się drzewcami, usiadły na kamiennym
stanowisku dla łucznika, by odpocząć i odetchnąć górskim powietrzem.

- Nie cierpię równin - mówiła Eurydyka - bardziej niż czegokolwiek innego.

Jej matka nie słuchała. Wpatrywała się w górską drogę prowadzącą między chatami wioski do bramy
ich dworu.

- Jedzie tu goniec. Chodźmy się przebrać.

Zeszły po drewnianych schodach na niższe piętro i włożyły swoje prawie najlepsze suknie. Przybycie
gońca było wydarzeniem, a poza tym posłańcy rozpowiadają wszędzie, co widzieli.

Wyraz twarzy jeźdźca i jego powaga omal nie skłoniły Kynny do spytania, z czym przybywa, zanim
otworzyła list. Byłoby to jednak poniżej jej godności, Odesłała go, by go nakarmiono, a potem
przeczytała list Antypatra.

- Kto umarł? Czy nie Arrydajos? - spytała z nadzieją w głosie Eurydyka.

Jej matka podniosła wzrok.

background image

- Nie, Aleksander.

- Aleksander! - W jej tonie było więcej rozczarowania niż smutku. Potem jej twarz się rozjaśniła. -
Jeśli król nie żyje, nie muszę wychodzić za Arrydajosa!

- Cicho! Daj mi przeczytać. - Twarz Kynny zmieniała wyraz. Był w niej opór, zgoda, satysfakcja.
Dziewczyna pytała z niepokojem:

- Czy muszę go poślubić, matko? Muszę? Muszę?

Kynna odwróciła się do niej z płonącymi oczami.

- Teraz naprawdę musisz. Macedończycy wybrali go na króla.

- Na króla? Jak to możliwe? Czy mu wrócił rozum?

- Jest bratem Aleksandra, to wystarczyło. Ma utrzymać tron dla syna Aleksandra i tej Baktryjki, jeśli
będzie miała syna.

- I Antypater pisze, że mam go poślubić?

- Nie, tego nie pisze. Pisze, że Aleksander zmienił plany. Może kłamać, albo i nie.

Eurydyka zmarszczyła gęste ciemne brwi.

- Jeśli to prawda, z Arrydajosem może być gorzej.

- Nie, Aleksander dałby nam znać. Antypater kłamie, czuję to. Zobaczymy, co nam powie Perdikkas
w Babilonie.

- Ach, matko, nie jedźmy tam! Nie chcę wychodzić za tego głupca.

- Nie nazywaj go tak! Jest królem Filipem. Nosi imię po twoim dziadku. Czy nie widzisz, że bogowie ci
to zsyłają? Chcą, żebyś naprawiła to, co popsuł twój ojciec.

Eurydyka odwróciła wzrok. Miała dwa lata, gdy stracono ojca i nie pamiętała go wcale, ale przez całe
życie był jej ciężarem.

- Eurydyko! - Głos Kynny przywrócił ją do porządku. Starała się być dla córki zarazem ojcem i matką i
dobrze jej to wychodziło. - Posłuchaj: jesteś stworzona do wielkich rzeczy, nie do tego, żeby się tu
zestarzeć jak jakaś chłopka. Kiedy Aleksander dawał ci rękę swego brata, by zawrzeć pokój między
naszymi rodami, mówiłam ci, że to przeznaczenie. Jesteś Macedonką królewskiej krwi. Twojemu ojcu
należał się tron. Gdybyś była mężczyzną, Zgromadzenie wybrałoby ciebie.

Dziewczyna słuchała, uspokajając się. Jej twarz straciła posępny wyraz, w oczach zaczęły zapalać się
ognie pragnień.

- Będziesz panującą królową, niech zginę!

background image

Satrapa Persji Peukestas wrócił z sali posłuchań do swojej komnaty. Była urządzona na sposób
perski, jeśli nie liczyć macedońskiej zbroi na stojaku. Zmienił swą ceremonialną szatę na wygodne
spodnie i wyszywane pantofle. Wysoki, o wytwornych rysach, jasnowłosy, dawniej trefił włosy po
persku, ale po śmierci Aleksandra ogolił głowę. Odtąd stale odczuwał chłód, nosił więc oznakę
urzędu, spiczastą czapkę perską, kyrbazję. Nadawało mu to uroczysty wygląd. I teraz ten, którego
wezwał, zbliżał się ze spuszczonymi oczami, gotów upaść na twarz. Peukestas spojrzał zaskoczony, nie
od razu go poznając, a potem wyciągnął rękę.

- Nie trzeba, Bagoasie. Usiądź.

Bagoas podniósł się i usiadł, dając do zrozumienia, że dostrzegł uśmiech Peukestasa. Jego
podkrążone oczy wydawały się nienaturalnie wielkie. Niewiele pozostało na nim ciała, co tylko
podkreślało szlachetną budowę jego czaszki. Głowę miał ogoloną i najwyraźniej musiał to ostatnio
stale robić. Wyglądał jak maska z kości słoniowej. Peukestas pomyślał, że należałoby mu jakoś pomóc.

- Wiesz, oczywiście, że Aleksander zmarł, nie zostawiając ostatniej woli?

Młody eunuch skinął głową. Po chwili dodał:

- Tak, on się nie poddawał.

- To prawda. A kiedy pojął, że spotka go los, który jest udziałem wszystkich ludzi, nie władał już
głosem. Nie zapomniałby o swoich wiernych sługach... Wiesz, że czuwałem na jego intencję w
świątyni Sarapisa. To była długa noc, był czas na przemyślenia.

- Tak, to była długa noc - rzekł Bagoas.

- Opowiadał mi kiedyś, że twój ojciec miał posiadłość ziemską pod Suzą, ale został niesprawiedliwie
wydziedziczony i zabity, kiedy ty byłeś jeszcze chłopcem.

Nie było potrzeby dodawać, że chłopiec został niewolnikiem, że go wytrzebiono i sprzedano
Dariuszowi.

- Gdyby Aleksander mógł mówić, przekazałby ci ziemię twego ojca. Spłacę więc tego, kto ją posiada,
i oddam ją tobie.

- Szczodrość mego pana jest niczym deszcz w korycie suchej rzeki. - Słowom tym towarzyszył
przepiękny, choć prawie odruchowy gest. Bagoas nie na darmo był dworakiem od trzynastego roku
życia. - Niestety, moi rodzice nie żyją, i moje siostry także, jeśli im się poszczęściło. Nie mam brata i
nie będę miał syna. Nasz dom został doszczętnie spalony. Dla kogo miałbym go odbudowywać?

"Złożył swą urodę w ofierze zmarłemu - pomyślał Peukestas - a teraz czeka na śmierć".

- A jednak duch twego ojca ucieszyłby się, widząc, jak syn przywraca jego imię siedzibie przodków.

Puste oczy Bagoasa zdawały się rozważać to jako nieskończenie odległą możliwość.

- Gdyby mój pan w swej wspaniałomyślności zechciał mi dać trochę czasu...

"Chce się mnie pozbyć" - pomyślał Peukestas. "Cóż, nic więcej nie mogę zrobić".

background image

Tego dnia gościł na wieczerzy Ptolemeusza przed jego wyjazdem do swej egipskiej satrapii. Mogli się
już nigdy nie zobaczyć, rozmowa zeszła więc na wspomnienia. Wspominali także Bagoasa.

- Umiał rozweselić Aleksandra - powiedział Ptolemeusz. - Nieraz słyszałem, jak się śmiał.

- Dziś trudno w to uwierzyć. - Peukestas opowiedział o porannej wizycie Bagoasa. Rozmowa zeszła
potem na inne tematy, ale Ptolemeusz, który nie zapominał niczego, opuścił wcześnie przyjęcie,
tłumacząc się jutrzejszym nawałem zajęć.

Dom Bagoasa stał w rajskim ogrodzie nie opodal pałacu. Był niewielki, ale wytworny. Aleksander
często spędzał w nim wieczory. Ptolemeusz wspominał pochodnie pozatykane wtedy u drzwi, dźwięki
harf i fletów, śmiech, a czasem słodki alt eunucha śpiewającego pieśni. Na pierwszy rzut oka dom
wydawał się zupełnie ciemny. Z bliska ujrzał blask samotnej lampy. Zaszczekał jakiś piesek, a po chwili
wyjrzał zaspany sługa i powiedział, że pan się już położył. Odłożywszy na bok dobre obyczaje,
Ptolemeusz poszedł pod okno.

- Bagoasie! - zawołał cicho. - To ja, Ptolemeusz. Wyjeżdżam już na zawsze. Czy pozwolisz się
pożegnać?

Cisza trwała krótko. Odezwał się młody głos.

- Wpuść wielmożnego Ptolemeusza. Zapal lampy i przynieś wina.

Ptolemeusz wszedł, prosząc, by nie robić ceremonii. Bagoas grzecznie nalegał. Sługa wszedł z
ogniem i światło zajaśniało na głowie jak z kości słoniowej. Gospodarz był ubrany w uroczysty strój, w
którym musiał rano składać wizytę Peukestasowi. Wyglądało na to, że w nim spał, bo zapinał guziki
kaftana. Na stole leżała tabliczka zapisana rachunkami. Część z nich starto, próbując narysować jakąś
twarz. Bagoas odsunął tabliczkę, robiąc miejsce dla tacy z winem i z nieskazitelną grzecznością
podziękował Ptolemeuszowi za zaszczyt, jakim są jego odwiedziny. Gdy sługa pozapalał lampy, patrzył
na swego gościa głęboko osadzonymi oczami niczym sowa zaskoczona światłem dnia. Wyglądał jak
niespełna rozumu. "Czy nie przychodzę za późno?" - pomyślał Ptolemeusz.

- Wiem, że opłakiwałeś go z głębi serca. Ja także. Był dobrym bratem.

Twarz Bagoasa nie zmieniła wyrazu, ale z oczu polały się bezgłośnie łzy niczym krew z otwartej rany.
Otarł je z roztargnieniem, jak się poprawia opadający kosmyk włosów, i zaczął nalewać wino.

- Należą mu się nasze łzy. On by nas też opłakiwał - rzekł Ptolemeusz. Po chwili dodał:

- Ale jeśli zmarłych obchodzi to, co ich obchodziło za życia, on może potrzebować od przyjaciół
czegoś więcej.

Maska z kości słoniowej zmieniła się w żywą twarz. Oczy, w których stary nawyk spoglądania z ironią
mieszał się z wyrazem rozpaczy, wpatrzyły się w Ptolemeusza.

- Słucham.

- Obaj wiemy, co najbardziej cenił: za życia honor i miłość, a po śmierci nieśmiertelną sławę.

- Zgoda. A więc...?

background image

W parze z ciekawością szedł głęboki sceptycyzm. "Czemu nie?" - pomyślał Ptolemeusz. "Trzy lata w
labiryncie intryg dworu Dariusza, i to nim skończył szesnaście lat, i te ostatnie wydarzenia... Dlaczego
nie?"

- Co widziałeś po jego śmierci? Od jak dawna się tu zamykasz?

Podnosząc wielkie pozbawione złudzeń oczy, Bagoas odpowiedział ze spokojem.

- Od dnia występu słoni.

Ptolemeusz milczał przez chwilę. W końcu powiedział:

- Tak, to by go przyprawiło o mdłości. Tak mówił Nearchos i ja także, ale nas zlekceważono.

Bagoas odezwał się, jakby odpowiadał na nie wypowiedziane słowa.

- Gdyby Krateros tam był, dostałby pierścień.

Nastała cisza. Ptolemeusz rozważał następny ruch. Bagoas wyglądał jak ktoś obudzony ze snu. Nagle
podniósł wzrok.

- Czy ktoś pojechał do Suzy?

- Złe wieści lecą szybko.

- Wieści? One potrzebują ochrony!

I nagle Ptolemeusz przypomniał sobie coś, co mówiła jego perska żona Artakana, szlachetna pani
królewskiej krwi z posagiem wyznaczonym przez Aleksandra. Zostawił ją u rodziny do czasu aż, jak
mówił, ułożą się sprawy w Egipcie. Nie czuł się dobrze w haremie. Brak mu było bezceremonialnych
greckich heter. Chciał też, żeby jego dziedzic był czystej krwi Macedończykiem, a już mu
proponowano rękę jednej z licznych córek Antypatra. Były jednak plotki... Bagoas ponaglał go
spojrzeniem.

- Słyszałem plotkę - chyba to nic poważnego - że jakaś perska szlachetna pani przybyła z Suzy do
haremu w tym pałacu, rozchorowała się i umarła. Ale...

Bagoas syknął przez zęby.

- Jeśli Statejra przybyła do Babilonu, z pewnością rozchorowała się i umarła. I ja umarłbym na tę
chorobę przy pierwszym spotkaniu z Baktryjką, gdybym nie dał psu jej słodyczy.

Ptolemeusz poczuł narastającą, przytłaczającą pewność, że wydarzyło się nieszczęście. Był w Suzie z
Aleksandrem podczas jego ostatniego tam pobytu, zaproszono go też na obiad z Sisygambis i jej
rodziną. Rozżalony i wstrząśnięty pomyślał, że jeśli to prawda, i jeśli Perdikkas dał przyzwolenie, on
sam ma rozwiązane ręce.

- Odkąd bogowie przyjęli Aleksandra do swego grona, nikt nie troszczy się o jego sławę. Ci, którzy nie
mogą równać się z nim wielkością ducha, mogliby go przynajmniej uszanować.

background image

Bagoas robił wrażenie kogoś, kto wychodził i zatrzymał się w progu, zastanawiając się, czy nie warto
wrócić.

- Dlaczego przyszedłeś?

- Powiem ci, dlaczego. Chodzi mi o ciało Aleksandra.

Bagoas prawie się nie poruszył, ale cała jego postawa uległa zmianie. Zebrał się w sobie.

- Przysięgali przecież, że je zabiorą nad Styks!

- Przysięgali? Ach, to już przeszłość. Nie mówię o Babilonie. - Podniósł wzrok. Jego słuchacz wracał
od progu. Drzwi zamykały się za nim. Słuchał w napięciu. - Szykują mu złoty wóz pogrzebowy. Nie ma
mowy o niczym innym. Zajmie to artystom przynajmniej rok. Potem Perdikkas odwiezie go do
Macedonii.

- Do Macedonii! - Zdumienie Bagoasa uświadomiło Ptolemeuszowi, że dla Persów nie było to wcale
oczywiste.

- Taki jest zwyczaj. Czy nie mówił ci, jak chował swego ojca?

- Tak, ale to tutaj chcieli go...

- To Meleager. Łajdak i głupiec, ale już nie żyje. Macedonia to całkiem inna sprawa. Regent ma
prawie osiemdziesiątkę. Może nie doczekać przybycia żałobnego wozu. Jego dziedzicem jest znany ci
Kasander.

Szczupła dłoń Bagoasa zacisnęła się w żylastą pięść.

- Że też Aleksander go nie zabił. Gdyby mi dał wolną rękę... Nikt nie zrobiłby tego lepiej.

"Nie wątpię" - pomyślał Ptolemeusz.

- Otóż w Macedonii pogrzebem króla zajmuje się jego następca. To potwierdza jego prawa do tronu.
Kasander będzie więc czekał. Będzie też czekał Perdikkas. Ogłosi to w imieniu syna Roksany - a gdyby
to nie był syn, może we własnym. Jest jeszcze Olimpias, nie byle jaka wojowniczka. To będzie okrutna
wojna. Prędzej czy później ten, kto zatrzyma trumnę i wóz żałobny, będzie potrzebował złota.

- I dlatego przyszedłeś?

- Tak. Mogę temu zapobiec, jeśli ktoś mi pomoże.

- Nigdy nie myślałem, że go zabiorą. - Twarz mu sposępniała. - Co zamierzasz?

- Jeśli się dowiem, kiedy wóz wyrusza, wyjdę mu z Egiptu na spotkanie. Potem, jeśli zdołam
przekonać eskortę - a chyba zdołam - zabiorę go do miasta i zbuduję mu grobowiec w Aleksandrii.

Czekał. Widział, że jest oceniany. W każdym razie nie było między nimi innych zatargów. Nie ucieszył
się kiedyś, że Aleksander zechciał dzielić i łoże z jakimś Persem, ale trzymał się od chłopca z daleka i
nigdy nie traktował go z góry. Kiedy stało się oczywiste, że młodzik nie jest przekupny i ambitny, że
jest tylko taktownym i dobrze wychowanym ulubieńcem, ich przypadkowe spotkania przebiegały w

background image

naturalnej i swobodnej atmosferze. Ten jednak, kto sypiał z dwoma królami, z pewnością nie jest
naiwny. Widać było, że rachuje za i przeciw.

- Zastanawiasz się, o co mi chodzi? O jakąś wielką sprawę, oczywiście. Może nawet zostanę królem.
Nigdy jednak - przysięgam w obliczu bogów - nie zostanę królem Macedonii i Azji. Nikt z żyjących nie
zdoła nosić płaszcza Aleksandra, a ci, którzy go szarpią, zniszczą sami siebie. Mogę trzymać Egipt i
rządzić nim zgodnie z jego życzeniem. Nie znasz tego miasta, nie był to jeszcze twój czas, ale
powinieneś wiedzieć, że był dumny z Aleksandrii.

- Tak, wiem - powiedział Bagoas.

- Byłem przy nim, kiedy udawał się do wyroczni Ammona w Siwie na pustyni. Chciał pytać o swój los.

Ptolemeusz zaczął opowiadać. Prawie natychmiast z twarzy jego rozmówcy znikła czujność
światowca. Ujrzał w niej naiwne dziecięce zasłuchanie. Ileż razy ten wyraz twarzy zmuszał Aleksandra
do tej opowieści. Pamięć tego chłopca można by czytać niczym księgę. A jednak wysłuchanie tego od
kogoś innego mogło wzbogacić opowieść o cenne szczegóły, pozwolić na nowe spojrzenie.

Podjął więc trud opisania marszu przez pustynię, zbawczego deszczu, kruków i węży wskazujących
drogę, tajemniczych głosów piasków, wielkiej oazy z sadzawkami i polanami pośród palm. Mówił o jej
biało ubranych mieszkańcach, o skalnym akropolu, na którym wznosiła się świątynia, o sławnym
dziedzińcu świątynnym, gdzie został im dany znak od boga.

- Było tam źródło w zagłębieniu czerwonej skały. Musieliśmy obmyć w nim nasze złoto i srebro, aby
oczyścić je przed ofiarowaniem bogu, i siebie samych także. W rozpalonym powietrzu woda
wydawała się zimna jak lód. Aleksander oczywiście nie musiał się oczyszczać. Był przecież faraonem,
żyjącym bogiem. Wprowadzili go do przybytku. Światło na zewnątrz było oślepiająco jasne, wszystko
zdawało się w nim falować. Wejście wydawało się czarne jak noc, niczego chyba nie mógł tam
dojrzeć, ale wszedł z takim wyrazem twarzy, jakby patrzył na jakieś odległe góry.

- Bagoas skinął głową, jakby mówił: "Oczywiście, mów dalej".

- Nagle usłyszeliśmy śpiew i muzykę harf i cymbałów, i ukazała się wyrocznia. Nie mieści się ona w
przybytku. On stał tam w ciemnościach, patrząc na nią. Kapłani szli parami, czterdziestu poprzedzało
boga i czterdziestu szło za nim. Nieśli wyrocznię na ramionach jak lektykę na długich drągach. Ta
wyrocznia to jakaś łódź. Nie wiem, dlaczego bóg przemawia z łodzi w głębi lądu. Ammon ma swoją
starą świątynię w Tebach. Aleksander mówił, że musiał do Siwy przybyć od rzeki.

- Opowiedz mi o tej łodzi! - odezwał się Bagoas tonem dziecka, które prosi o bajkę na dobranoc.

- Była długa i lekka niczym łodzie ptaszników na Nilu, ale cała obita złotą blachą i obwieszona złotymi
i srebrnymi wotami i wisiorkami, które kołysały się, połyskiwały i dzwoniły. W łodzi objawiał się bóg.
Miał postać kuli.

Kapłan przyniósł na dziedziniec pytanie wypisane przez Aleksandra na pasku złotej blachy. Położył je
na kamieniach przed bogiem i modlił się w swoim języku. Potem łódź ożyła. Stała tam, gdzie
przedtem, ale widać było, że wstępuje w nią bóg.

- A więc ty to widziałeś - powiedział Bagoas. - Aleksander był za daleko.

background image

- Tak, widziałem. Tragarze czekali z nieruchomymi twarzami. Byli jak liście unoszące się na wodzie,
zanim je poniesie silny prąd. Czuło się, że pod nimi płynie już rzeka. Pytanie leżało, błyszcząc w
słońcu. Rozległy się powolne uderzenia cymbałów, flety zagrały głośniej, a tragarze zaczęli kołysać się
w miejscu. Wiesz, jak odpowiada bóg: ruch w tył oznacza "nie", w przód "tak". Wszyscy jak jeden mąż
ruszyli do przodu, jak poruszają się z wodą wodorosty i rośliny, aż przystanęli przed samym pytaniem,
a dziób łodzi pochylił się. Potem zagrały trąby, a my wiwatowaliśmy, machając rękami.

Potem czekaliśmy, aż Aleksander wyjdzie z przybytku. Było gorąco, tak się nam wydawało, bo nie
poznaliśmy jeszcze Gedrozji. - Odpowiedział mu cień uśmiechu. Obaj przeżyli ten straszliwy marsz. -
W końcu wyszedł razem z najwyższym kapłanem. Chyba dowiedział się więcej, niż się spodziewał.
Wychodząc, czuł jeszcze lęk. Pamiętam, jak mrugał oczami i osłaniał je ręką, oślepiony blaskiem.
Potem zobaczył nas i uśmiechnął się.

"Zobaczył Hefajstiona i uśmiechnął się, ale nie ma potrzeby o tym mówić".

- Egipt go uwielbiał. Wysławiali go w hymnach jako wybawiciela z perskiej niewoli. Oddawał cześć
wszystkim ich świątyniom sprofanowanym przez Ochosa. Szkoda, że nie zobaczyłeś, jak zakładał
Aleksandrię. Nie wiem, na ile posunęła się budowa, nie dowierzam namiestnikowi, ale wiem, czego
chciał Aleksander i dopilnuję, żeby to zostało zrobione. Nie pomyślał tylko o jednym, o grobowcu,
gdzie będziemy oddawać mu cześć. Znam odpowiednie miejsce nad morzem. Pamiętam go stojącego
w tym miejscu.

Oczy Bagoasa utkwione były w jasnym punkcie na srebrnym pucharze. Podniósł je teraz.

- Co mam robić?

Ptolemeusz odetchnął z ulgą. Przyszedł w porę.

- Zostań tu, w Babilonie. Odrzuciłeś propozycję Peukestasa. Nikt poza nim nie będzie się o ciebie
troszczył. Nie przejmuj się, jeśli zabiorą ci twój dom, by go oddać komuś z ludzi Perdikkasa. Zostań tu,
dopóki wóz żałobny nie będzie gotowy i nie dowiesz się, kiedy wyrusza. Wtedy przybywaj do mnie.
Będziesz miał dom w Aleksandrii obok miejsca jego spoczynku. Wiesz, że nie byłoby tak w Macedonii.

"W Macedonii dzieci ukamienowałyby cię na ulicy, ale ty się tego domyślasz, nie muszę ci tego
mówić".

- Przyjmij na to moją rękę.

Wyciągnął stwardniałą od włóczni i miecza prawicę. Światło lampy ukazało linie dłoni. Blada,
szczupła i lodowato zimna dłoń Bagoasa ujęła ją w ścisłym i pewnym uścisku. Ptolemeusz
przypomniał sobie, że tamten był tancerzem.

W ostatnim gwałtownym spazmie Roksana poczuła, że główka dziecka wydobyła się z jej ciała. Całe
ciałko poszło gładko za główką. Wyprostowała nogi, dysząc ciężko i ociekając potem, i zaraz usłyszała
cienki gniewny krzyk dziecka. Drżącym z wyczerpania głosem wykrzyknęła:

- Chłopiec? Czy to chłopiec?

background image

Podniósł się chór potwierdzeń i pochwał. Wydała z siebie wielki jęk tryumfu. Położna uniosła dziecko
wciąż jeszcze połączone z matką pępowiną. Perdikkas wyszedł z osłoniętego kąta, skąd śledził
przebieg porodu. Potwierdził płeć dziecka, wymówił tradycyjną formułę życzeń i opuścił komnatę.
Podwiązano pępowinę, usunięto łożysko, obmyto matkę i dziecko gorącą wodą różaną, wytarto i
namaszczono. Aleksander Czwarty, król połączonych królestw Macedonii i Azji, spoczął w ramionach
swej matki. Szukał ciepła, ale trzymała go na długość wyciągniętych rąk, aby mu się przyjrzeć. Był
ciemnowłosy. Położna dotknęła miękkiego puszku, zapewniając, że te włoski wypadną. Twarzyczka
noworodka spochmurniała; cały był czerwony i pomarszczony, ale widać było poprzez rumieniec, że
cerę ma oliwkową, nie różową. Będzie śniady jak Baktryjczyk, i dlaczegóż by nie?

Osamotniony w obcym żywiole, pozbawiony wygód mrocznego łona, zaczął płakać. Opuściła go, by
odciążyć ramiona. Ucichł. Niewolnica z wachlarzem z piór wróciła już przedtem do łoża. Po całym tym
zamieszaniu przysłano po cichu kobiety, by doprowadziły do porządku komnaty królewskiej małżonki.
Za tymi drzwiami błyszczał w łagodnym zimowym słońcu dziedziniec z sadzawką pełną ryb. Odbite
światło padało na stolik z lustrem i na srebrne i złote przybory toaletowe królowej Statejry. Obok
stała szkatuła z jej klejnotami. Roksana czuła tryumf i spokój.

Weszła niańka, dźwigając starodawną królewską kołyskę obitą złotem i wyłożoną pożółkłą kością
słoniową. Roksana naciągnęła przykrycie na śpiące dziecko i poczuła pod palcami krew, prawie
niewidoczną pośród haftów.

Ogarnęły ją mdłości. Kiedy się tu sprowadziła, wszystko urządzono na nowo. Zmieniono też zasłony,
ale łóżko było tak piękne, że go nie ruszano.

Stała wtedy obok, gdy Statejra wiła się w bólach, wyciągała do niej ręce, jęczała: "Pomóż mi!
Pomóż!" i szarpała na oślep swoje szaty. Roksana odrzuciła je na bok, by zobaczyć, jak jej pokonany
wróg, rywal jej syna, przychodzi nagi na ten świat, którym nigdy nie będzie władał. Czy tamto
stworzonko naprawdę otworzyło usta i krzyknęło? Zacisnęła palce. Niemowlę zapłakało.

- Pani, czy mam go zabrać? - spytała zalękniona niańka. - Czy moja pani chce spać?

- Później. - Rozluźniła uścisk, dziecko uspokoiło się i przytuliło do niej. Był królem, ona zaś była
królewską matką, nikt jej tego nie odbierze.

- Gdzie jest Amestrin? Amestrin, kto położył to brudne przykrycie? Śmierdzi, jest obrzydliwe,
przynieś mi zaraz coś czystego. Jeśli znowu je zobaczę, pożałujesz!

Po gorączkowych poszukiwaniach znaleziono nowe przykrycie. Wyniesiono to uroczyste, nad którym
pracowano kiedyś cały rok za czasów Artakserksesa. Niemowlę spało. Roksana zapadła w drzemkę,
pozwalając ciału odpocząć po ciężkiej pracy. Przyśnił jej się jakiś na wpół oszalały chłopiec o twarzy
Aleksandra, leżący we krwi. W szarych oczach był wyraz gniewu. Obudziła się przerażona. Wszystko
jednak było jak należy. On nie żył i niczego nie mógł zrobić. To jej syn będzie władcą świata. Zasnęła
znowu.

322 r. p.n.e.

background image

Armia króla Filipa obozowała na wzgórzach Pizydii. Perdikkas, zbryzgany krwią i usmarowany
popiołem, schodził kamienistą ścieżką zasłaną ciałami zabitych i porzuconą bronią. Krążące ponad
jego głową wokół chmury cuchnącego dymu sępy i kawki pikowały co jakiś czas w dół, a liczba ich
stale wzrastała, w miarę jak szerzyła się wieść o uczcie. Szybsi od sępów Macedończycy grabili
dymiące ruiny Izaury.

Aleksander oszczędził Izauryjczyków, poddali się mu bowiem bez walki. Nakazał im zburzyć
rozbójniczą warownię, z której napadali na sąsiadów, i żyć w pokoju. Podczas jego długiej
nieobecności zamordowali wyznaczonego przez niego satrapę i wrócili do dawnego sposobu życia.
Tym razem, mając nieczyste sumienie, czy też mniej wierząc Perdikkasowi niż Aleksandrowi, bronili
swego skalistego gniazda aż do końca. Kiedy ich umocnienia zostały zdobyte, pozamykali w domach
żony i dzieci, podpalili drewniane dachy i strzechy, i wśród huku płomieni rzucili się na macedońskie
włócznie.

Po piętnastu latach wojny Perdikkas stał się odporny na senne koszmary. Za parę dni będzie o tym
rozmawiał przy wieczerzy, na dziś miał jednak dosyć wiszącego w powietrzu odoru spalonych ciał i z
ulgą przyjął wiadomość, że w obozie czeka na niego kurier.

Jego brat Alketas, drugi w komendzie, dopilnuje poszukiwań w popiołach na wpół stopionego złota i
srebra. Rozgrzany hełm był nieznośnie gorący. Zdjął go i otarł spocone czoło.

Z królewskiego namiotu z barwionej i ozdobionej godłami skóry wyszedł Filip i pobiegł ku niemu.

- Zwyciężyliśmy?

Miał na sobie pancerz i nagolenniki. Upierał się przy noszeniu zbroi. Gdy za czasów Aleksandra
przebywał przy armii, nie nosił wojskowego stroju, ale teraz był królem. Chętnie stanąłby do walki,
choć nie nalegał, bo Aleksander nigdy mu na to nie pozwalał.

- Jesteś ranny - powiedział do Perdikkasa. - Powinieneś iść do lekarza.

- Przede wszystkim potrzebuję kąpieli.

Kiedy Perdikkas był sam na sam z królem, nie zważał na formalności. Opowiedział mu tyle, ile uważał
za wskazane. Wszedł potem do swego namiotu, umył się, włożył długą szatę i kazał wprowadzić
kuriera.

Jego osoba była niespodzianką. List, który przywiózł, był powściągliwy i formalny, on sam zaś miał
wiele do powiedzenia. Ów zahartowany posiwiały mąż przekroczył już sześćdziesiątkę. Pod
Gaugamelą stracił kciuk prawej ręki. Był szlachetnie urodzony i spełniał raczej rolę posła niż posłańca.

Z podnieceniem pełnym uzasadnionej obawy Perdikkas przeczytał ponownie list, by mieć czas na
zastanowienie.

Do Perdikkasa, regenta królestw azjatyckich, od Kleopatry, córki Filipa i siostry Aleksandra,
pozdrowienia.

Po zwykłych formułach życzeń, list wspominał o łączącym ich pokrewieństwie, i o zasługach
Perdikkasa w służbie Aleksandra. Proponowano w nim spotkanie i omówienie pewnych spraw "dla

background image

dobra ogółu Macedończyków". Owe sprawy nie były wymienione. Ostatnie zdanie ujawniało, że
królowa wyruszyła już z Dodony.

Poseł, udając obojętność, zabawiał się swym pucharem. Perdikkas odkaszlnął.

- Czy mogę mieć nadzieję, że jeśli poproszę o rękę dostojnej Kleopatry, moja prośba zostanie
przyjęta?

Poseł uśmiechnął się uspokajająco.

- Nasi królowie zostali wybrani jedynie głosami Macedończyków przebywających w Azji. Ci w kraju
też chcieliby mieć prawo wyboru.

Perdikkas miał za sobą ciężki, pełen sukcesów, ale i okropieństw dzień. Wracając do obozu, liczył na
kąpiel, odpoczynek i kielich wina, a tu zaproponowano mu z miejsca tron Macedonii. Nie okazując
entuzjazmu, powiedział:

- Takie szczęście przekracza moje oczekiwania. Sądziłem, że jeszcze opłakuje Leonnatosa.

Weteran, którego sługa Perdikkasa częstował już wcześniej winem, usiadł wygodniej na swym
krześle. Wino było mocne, ledwie skropione wodą. Perdikkas czuł, że tamten tego oczekiwał.
Dyplomata ustąpił miejsca żołnierzowi.

- Mogę ci powiedzieć, wodzu, czemu pierwszego wybrała Leonnatosa, bo warto to wiedzieć.
Pamiętała go z dzieciństwa, jeszcze jako chłopca. Wspiął się kiedyś dla niej na drzewo po jej kota.
Wiesz przecież, jakie są kobiety.

- I w końcu się nie spotkali?

- Nie. Kiedy przeprawił się z Azji na wojnę z Grekami z południa, zdążył tylko zebrać wojska w
Macedonii i zaraz wyruszył. Niestety, zginął, zanim odnieśliśmy zwycięstwo.

- Szkoda, że stracił tylu ludzi. Słyszałem, że walczył, dopóki mógł utrzymać się na nogach. Dzielny
człowiek, ale czy nadawałby się na króla?

- Nie przemyślała tego - powiedział żołnierz bez ogródek. - Mówili jej to wszyscy przyjaciele. To był
kaprys, nic więcej, i wkrótce przestała się smucić. Dobrze, że ma teraz okazję wybrać lepiej. - Odsunął
swój puchar, Perdikkas napełnił go ponownie. - Gdyby widziała ciebie, wodzu, pod Gaugamelą...

Słowo to niczym zaklęcie przeniosło ich w świat wspomnień. Kiedy wrócili do sprawy, Perdikkas
powiedział:

- Ona chyba chce uwolnić się od Olimpias.

Poseł, zaczerwieniony i odprężony, odrzucił puchar i pochylił się nad stołem.

- Wodzu, między nami mówiąc, ta kobieta to prawdziwa Gorgona.

Wydzierała tej biednej dziewczynie jedno po drugim, aż ta przestała być panią we własnym domu,
nie mówiąc już o królestwie. Nie brak jej charakteru, ale pozostawiona sama sobie, bez mężczyzny,

background image

nie jest w stanie stawić czoła Olimpias. Tamta każe Molossom traktować siebie jak królową - i jest nią.
Wygląda jak królowa, a nieugięta jest jak król. I do tego jest matką Aleksandra.

- Tak... Więc Kleopatra ma zamiar opuścić Dodonę i pokusić się o Macedonię?

- Jest córką Filipa.

- Ma syna po zmarłym królu. - Perdikkas nie miał ochoty zajmować się pasierbem.

- On odziedziczy tron w kraju, jego babka już tego dopilnuje. Co do Macedonii... Nigdy dotąd nie
rządziła w niej królowa. Ale córka Filipa, zamężna z królewskim krewniakiem, który już teraz rządzi
jako król... - Nagle przypomniał sobie o czymś, sięgnął do sakiewki przy pasie i wyciągnął płaski
pakunek zawinięty w wyszywaną wełnę. - Przysyła ci to, bo już dawno jej nie widziałeś.

Portret był malowany zręczną ręką farbami woskowymi na drewnie. Chociaż zwyczaj nakazywał nie
zwracać uwagi na podobieństwo, widać było, że to córka Filipa. Te gęste włosy, te grube uniesione
brwi, ta rezolutna twarz z kanciastym podbródkiem opierały się dążeniu artysty do przedstawienia
gładkiej niepozorności. "O dwa lata młodsza od Aleksandra" - pomyślał Perdikkas. "Może mieć
trzydzieści jeden".

- Jest zarazem królewska i łaskawa - powiedział. Warto się o nią starać, gdyby nawet nie chodziło o
królestwo. - Potrafił mówić tego rodzaju rzeczy, kiedy chciał zyskać na czasie. Ryzyko było wielkie, ale
jego ambicje nie mniejsze. Aleksander nauczył go kiedyś oceniać szanse, decydować się i działać. Jest
to jednak nie byle jaka sprawa. Tu nie wystarczy powiedzieć: "tak". Przemyślę to sobie przez noc.
Kiedy dziś przyjdziesz na wieczerzę, powiem, że przywiozłeś list od Olimpias. Ona bezustannie pisze
listy.

- Rzeczywiście przywiozłem taki list. Ona się zgadza, jak to pewnie sam odgadłeś.

Perdikkas odłożył na bok gruby zwój, przywołał ochmistrza i kazał mu zakwaterować gościa. Kiedy
został sam, oparł łokcie na polowym stole, ściskając dłońmi głowę.

Tak go zastał Alketas, za którym słudzy wnieśli dwa grzechoczące worki pełne poplamionych i
okopconych złotych pucharów, naramienników, naszyjników i monet. Izauryjczykom wiodło się w ich
zbójeckim rzemiośle. Kiedy niewolnicy odeszli, pokazał łup Perdikkasowi, a roztargnienie brata
mocno go zniecierpliwiło.

- Nie masz chyba mdłości? Byłeś przecież w Indiach, kiedy to ludzie myśleli, że Mallowie zabili
Aleksandra. Po tym, co tam widziałeś, powinieneś być odporny na takie rzeczy.

Perdikkas zirytował się.

- Porozmawiamy później. Czy Eumenes wrócił do obozu? Odszukaj go. Muszę go zaraz widzieć, jeść i
kąpać się może później.

Eumenes zjawił się prawie natychmiast. Zdążył już umyć się i przebrać. Dyktował w swoim namiocie
opis wydarzeń dnia Hieronimowi, młodemu uczonemu, który pod jego kierunkiem pisał kronikę
epoki. Opalił się i okrzepł w tej kampanii. Wkrótce miał wyruszyć na północ, by zaprowadzić porządek
w swej satrapii, Kapadocji. Pozdrowił Perdikkasa, usiadł i zaczął czytać list, który ten mu wręczył. Pod
koniec pozwolił sobie na lekkie uniesienie brwi. Podnosząc wzrok znad zwoju, spytał:

background image

- Co właściwie ona proponuje, regencję czy tron?

Perdikkas doskonale go zrozumiał. Pytanie brzmiało: "Co zamierzasz przyjąć?"

- Regencję. Czy inaczej rozmawiałbym z tobą?

- Leonnatos rozmawiał - przypomniał mu Eumenes. - A potem doszedł do wniosku, że za dużo wiem.

Ledwie uszedł wtedy z życiem, po deklaracji wierności synowi Aleksandra.

- Leonnatos był głupcem. Macedończycy powinni mu poderżnąć gardło, tak jak poderżnęliby moje,
gdybym wydziedziczył chłopca Aleksandra. Jeśli go wybiorą, kiedy dorośnie, niech zostanie królem.
Jest jednak synem Baktryjki i jeszcze wszystko może się zmienić. Zobaczymy. Do tego czasu królem
będę ja, bez tytułu, co najmniej przez piętnaście lat. Nie powinienem narzekać.

- Ty nie, ale Antypater tak - powiedział ponuro Eumenes.

Perdikkas rozparł się na swym polowym krześle ze skórzanych pasów.

- W tym sedno sprawy. Co mi radzisz? Co mam zrobić z Nikają?

- Rzeczywiście, szkoda że Kleopatra nie napisała przed paroma miesiącami. - Eumenes zastanawiał
się nad tym problemem niczym matematyk nad jakimś twierdzeniem. - Nie jest ci już potrzebna.
Posłałeś jej jednak dary zaręczynowe. Jest córką regenta. I jest już w drodze.

- Za szybko się zdeklarowałem. Wszystko przez ten zamęt. Myślałem, że trzeba szukać
sprzymierzeńców póki czas... Aleksander nie wiązałby sobie rąk w taki sposób. On zawierał
przymierza, kiedy mógł dyktować warunki.

"Musi być naprawdę wstrząśnięty" - pomyślał Eumenes. "Rzadko bywa samokrytyczny". W
roztargnieniu bębnił palcami po liście. Perdikkas zauważył przy tym jego czyste paznokcie.

- Antypater posługuje się córkami niczym rybak, który łowi na przynętę.

- A ja połknąłem przynętę. I co teraz?

- Tylko ją szarpnąłeś. Nie masz haczyka w brzuchu. - Zacisnął usta. Nawet w czasie kampanii
codziennie się golił. Po chwili powiedział, podnosząc wzrok: - Bierz Kleopatrę. Nie zastanawiaj się.
Wyślij eskortę naprzeciw Nikai, zawiadom ją, że jesteś chory, ranny, cokolwiek. Okaż jej względy, ale
odeślij do domu. Działaj szybko, zanim Antypater o wszystkim się dowie. W przeciwnym razie on
zrobi pierwszy ruch, zanim ty zdążysz się przygotować.

Perdikkas zagryzł wargi. Brzmiało to nagląco i zdecydowanie. Chyba to właśnie zrobiłby Aleksander,
tylko że on nie znalazłby się w takim położeniu. Nagle pośród wątpliwości pojawiła się myśl, że
Eumenes nienawidzi Antypatra. Regent traktował go nieprzychylnie od samego początku, gdy był
jeszcze młodszym sekretarzem, awansowanym dzięki bystrości umysłu przez Filipa. Żywił wszystkie
uprzedzenia swego narodu wobec starej rasy zmiennych, wyrafinowanych ludzi z południa. Nie
zważał na lojalność Eumenesa i jego chwalebną wojenną przeszłość. Nawet gdy został głównym
sekretarzem Aleksandra, Antypater próbował go pomijać. Aleksander, którego to irytowało,
odpowiadał mu celowo za pośrednictwem Eumenesa. Teraz Perdikkas wahał się, gdy mu doradzano,

background image

by spalił za sobą mosty. Przekonywał sam siebie, że to chyba stara nieprzyjaźń przeszkadza mu
skorzystać z dobrej rady.

- Tak - powiedział, zdobywając się na wdzięczność. - Masz rację. Odpiszę jutro i prześlę list przez jej
posła.

- Lepiej przekaż wiadomość ustną. Listy czasami giną.

- Ale zawiadomię ją chyba, że już poślubiłem Nikaję. Poproszę ją, by zaczekała, aż będę mógł się
uwolnić. Oddam jej do dyspozycji pałac w Sardes i poproszę, by zachowała nasze zaręczyny w
sekrecie. To mi da pole do manewru. - Eumenes patrzył na niego w milczeniu, zaczął się więc
tłumaczyć. - Nie chodzi tylko o Antypatra... Nie podoba mi się to, co słyszałem o Ptolemeuszu. Ma
zbyt wielką armię jak na potrzeby Egiptu. Wystarczy, by choć jeden satrapa ogłosił swą prowincję
królestwem, a imperium się rozpadnie. Musimy poczekać i przekonać się, co on zamierza.

Łagodne zimowe słońce oświetlało przez kolumienkowe okna Ptolemeuszową komnatę posłuchań.
Dom był piękny, prawie pałacyk. Wybudował go sobie poprzedni namiestnik, stracony przez
Ptolemeusza za nadużycie władzy. Z niewielkiego wzniesienia rozciągał się widok na nowe szerokie i
proste ulice i na piękne budowle publiczne. Ich jasne kamienne mury były już tu i ówdzie malowane i
złocone. Port otaczały nowe nabrzeża. Rusztowania zakrywały kilka nie wykończonych świątyń,
których budowę nakazał Aleksander. Nad brzegiem morza, na wprost wejścia do portu, wznosiła się
jeszcze jedna świątynia, daleka od ukończenia, ale okazalsza od pozostałych. Przybywające statki
widziały ją z daleka.

Ptolemeusz miał za sobą pełne zajęć przedpołudnie. Rozmawiał z naczelnym architektem
Dejnokratesem o płaskorzeźbach na świątyniach, z budowniczymi krytych kanałów ściekowych, które
miały zastąpić otwarte kanały, i z nomarchami, którym przywrócił prawo zbierania podatków. Dla
Egipcjan, którzy poznali już zachłanność jego poprzednika, oznaczało to zmniejszenie podatków o
połowę. Tamten chciał się za wszelką cenę wzbogacić. Wprowadził system rekwizycji i przymusowej
pracy, wymuszał też wielkie sumy, grożąc, że powybija święte krokodyle albo każe wyburzyć wioski
pod budowę nowych miast (i w końcu to robił, kiedy wycisnął z nich już wszystko). Na dodatek robił
to wszystko w imieniu Aleksandra, co tak rozwścieczyło Ptolemeusza, że porozpędzał wszystkich jego
urzędników. Stał się dzięki temu niezmiernie popularny i taki już pozostał do końca swych dni.

Prowadził teraz zaciągi do wojska. Kiedy obejmował satrapię, Perdikkas dał mu tylko dwa tysiące
żołnierzy. Gdy dotarł na miejsce, zastał garnizon prawie zbuntowany z powodu zaległości w
wypłacaniu żołdu. Teraz wszystko wyglądało inaczej. Ptolemeusz nie należał do najznakomitszych
wodzów Aleksandra, ale był odpowiedzialny, pomysłowy, dzielny i lojalny. Aleksander cenił wszystkie
te cnoty, a przede wszystkim troszczył się o swoich ludzi. Walczył pod rozkazami Filipa, zanim
Aleksander otrzymał swe pierwsze dowództwo, był więc uczniem dwóch wielkich mistrzów, i wiele
się od nich nauczył. Żołnierze go lubili, ufali mu i bali się go na tyle, ile powinni. Wielu z nich znał
osobiście. Nie upłynął rok, a weterani, którzy całymi tysiącami osiedli w Aleksandrii, zaczęli go prosić
o ponowne wciągnięcie do armii, teraz zaś ochotnicy przybywali lądem i morzem. Nie pozwalał sobie
jednak na zbyt wiele. Znał swoje możliwości i nie ubiegał się o nieograniczoną władzę. Miał, czego

background image

chciał, był zadowolony i zamierzał utrzymać swój stan posiadania, a przy odrobinie szczęścia jeszcze
go trochę powiększyć. Dobrze płacił i karmił swoich ludzi, a przy tym dbał o ich właściwe wyszkolenie.

- Ależ to Menander! - Ucieszył się na widok ostatniego z przybyłych. - Myślałem, że jesteś w Syrii.
Chyba łatwiej się tu wspiąć niż na Skałę Skrzydlatych? Tu nie potrzebowałeś liny.

Weteran, rozpoznany z miejsca jako bohater tamtego sławnego szturmu, uśmiechnął się szeroko,
czując, że znalazł wreszcie swoje miejsce po roku niepewności. Obaj byli zadowoleni z tego spotkania.
Ptolemeusz postanowił potem zrobić sobie przerwę w pracy i odpocząć chwilę u siebie. Wkrótce jego
egipski szambelan dyskretnie poskrobał w drzwi.

- Panie mój, eunuch, o którym wspominałeś, przybył właśnie z Babilonu.

Ptolemeusz uniósł złamany nos niczym pies, który zwęszył świeży trop.

- Przyjmę go tutaj.

Czekał potem w swym miłym, chłodnym, urządzonym po grecku pokoju. Gdy wprowadzono
Bagoasa, ujrzał przed sobą szlachetnie urodzonego Persa w szarym stroju podróżnym, z pasem do
miecza i w filcowym kołpaku, spod którego wystawały odrastające włosy. Był przystojny, szczupły,
dystyngowany, w trudnym do określenia wieku. Zdaniem Ptolemeusza musiał już zacząć dwudziesty
piąty rok życia.

Przyklęknął z gracją, oddając hołd należny satrapie. Ptolemeusz prosił go, aby usiadł, poczęstował
winem i, jak należało, wypytał o zdrowie i przebieg podróży. Wiedział, że gdy się ma do czynienia z
Persami, nie należy się spieszyć i trzeba przestrzegać form. Było oczywiste, że obaj pamiętają tamto
spotkanie o północy w rajskim ogrodzie. Ptolemeusz wiedział, że Bagoas nigdy nie tracił opanowania i
poczucia miary. Dopiero więc, kiedy powiedziano wszystko, czego wymagała grzeczność, zapytał o
nowiny.

Bagoas odstawił puchar.

- Od dziś za dwa miesiące wywożą go z Babilonu.

- A konwój, kto nim dowodzi?

- Arybbas. Nikt nie miał nic przeciwko niemu.

Ptolemeusz wydał głośne westchnienie ulgi. Przed swym wymarszem na południe proponował, by
powierzyć Arybbasowi projekt wozu żałobnego i nadzór nad jego wykonaniem, podkreślając jego
doświadczenie w tej dziedzinie, zaprojektował bowiem dla Aleksandra kilka ważnych świątyń i dobrze
sobie radził z wykonawcami. Nie było potrzeby wspominać, że służył on w Indiach pod rozkazami
Ptolemeusza i był w jak najlepszych stosunkach ze swoim dowódcą.

- Czekałem, aż zdobędę pewność - mówił Bagoas. - Uznali, że tylko on potrafi w razie czego
dopilnować naprawy wozu.

- Nie traciłeś więc czasu w podróży.

background image

- Najpierw w górę Eufratu, a potem na wielbłądzie do Tyru i stamtąd morzem. Trwało to czterdzieści
dni.

- Będziesz mógł odpocząć i jeszcze zdążysz wrócić do Babilonu, zanim wyruszą.

- Jak Bóg da. Co do wozu, nie starczy mu stu dni na dotarcie do morza. Technicy już wyruszyli
naprawiać drogę. Arybbas liczy, że wóz zaprzężony w sześćdziesiąt cztery muły będzie robił dziesięć
mil dziennie na równinie, a pięć w terenie górzystym. Żeby go przeprawić z Azji do Tracji, chcą
zbudować most na Hellesponcie.

Przeszło mu już tamto ciche szaleństwo z domu w parku. Teraz mówił ze skupieniem człowieka,
który odnalazł swoje powołanie. Wyszczuplał po długiej podróży, ale był w dobrej formie.

- A więc widziałeś ten wóz! Czy jest godny Aleksandra?

Bagoas zastanowił się nad tym.

- Tak. Zrobili wszystko, co można było zrobić.

"Arybbas przeszedł chyba samego siebie" - pomyślał Ptolemeusz.

- Podejdź, proszę, do okna. Musisz coś zobaczyć. - Pokazał mu świątynię wznoszącą się nad
brzegiem. Bladoniebieskie morze przeświecało przez nie dokończoną kolumnadę. - To jego świątynia.

Pozbawiona wyrazu twarz Bagoasa rozjaśniła się na chwilę radością. Ptolemeusz pamiętał, że w
poprzednim życiu tak właśnie wyglądał ten chłopiec, kiedy Aleksander przejeżdżał obok niego w
jakiejś zwycięskiej paradzie.

- W przyszłym roku będzie gotowa. Kapłani Amona chcieliby mieć go w Siwie. Mówią, że takie
byłoby jego życzenie. Zastanawiałem się nad tym, ale uważam, że jego miejsce jest tutaj.

- Kiedy zobaczysz ten wóz żałobny, wodzu, zrozumiesz, że nigdy nie dotarłby on do Siwy. Jeśli koła
raz ugrzęzną w piasku, nie wyciągnie go i zaprzęg słoni... To piękna świątynia. Szybko pracowali, skoro
zbudowali aż tyle.

Ptolemeusz wiedział, że kiedyś trzeba będzie powiedzieć całą prawdę.

- Zaczęto ją przed moim tu przybyciem. Aleksander sam zatwierdził projekt. Kazał ją zbudować dla
Hefajstiona. Nie wiedział, że wkrótce sam jej będzie potrzebować.

Twarz Bagoasa znów utraciła wszelki wyraz. Wpatrywał się w milczeniu na skąpane w słońcu
kamienne trzony kolumn. W końcu powiedział opanowanym głosem:

- Hefajstion oddałby mu ją. Zrezygnowałby dla niego z wszystkiego. "Ale nie ze swej dumy" -
pomyślał Ptolemeusz. To był właśnie sekret, który sprawiał, że Aleksander uważał tamtego za swoje
drugie ja. Było to jednak możliwe tylko dzięki temu, że razem dorastali. Odezwał się na głos.

- Wszyscy powitają tu Aleksandra, nawet zmarłego, jak drogiego gościa. Przejdźmy teraz do
szczegółów.

Już przy stole otworzył okutą srebrem szkatułkę na dokumenty.

background image

- Dam ci ten list przed wyjazdem razem z pieniędzmi na drogę. Nie wręczaj go w Babilonie. Kiedy
wóz żałobny wyruszy, nikogo nie zdziwi, że zechcesz mu towarzyszyć. Nie rób nic, dopóki nie
dojedziecie do Tapsakos nad syryjską granicą, a wtedy oddaj list Arybbasowi. Do niczego go nie
zobowiązuję. Piszę, że spotkam go pod Issos, aby oddać cześć Aleksandrowi. Chyba nie będzie myślał,
że przyjadę w pojedynkę.

- Postaram się go przygotować - rzekł Bagoas.

- Nie zgub tylko tego listu w Babilonie. Perdikkas wysłałby całą armię dla eskorty.

Bagoas nie marnował słów. Uśmiechnął się tylko.

- Dobrze się spisałeś. Powiedz mi teraz, czy wiesz coś o synu Roksany? Chyba już umie chodzić. Czy
przypomina Aleksandra?

Bagoas uniósł nieznacznie jedną pięknie zarysowaną brew.

- Nie widziałem go na własne oczy. Ludzie z haremu mówią, że jest podobny do matki.

- Ach, tak. A jak się ma król Filip?

- Zdrowie mu dopisuje. Pozwalają mu jeździć na słoniu i to mu wystarcza do szczęścia.

- Cóż, Bagoasie, zasłużyłeś na moją wdzięczność i możesz na nią liczyć. Kiedy odpoczniesz, obejrzyj
miasto, które ma być twoim domem.

Bagoas wykonał wyuczony na dworze Dariusza zgrabny ukłon szlachetnie urodzonego przed satrapą
i wyszedł. Później, gdy słońce zniżało się ku zachodniej pustyni, poszedł do świątyni. Był to cel
wieczornych spacerów aleksandryjczyków, którzy przystawali, by ocenić postęp robót. Byli tu wolni
od służby żołnierze macedońscy i egipscy, kupcy i rzemieślnicy z Grecji i Lidii, z Tyru, Cypru i Judei, ich
żony i dzieci, i szukające zarobku hetery. Tłum nie był uciążliwy, młode miasto dopiero się rozwijało.
Robotnicy na placu budowy pakowali swoje narzędzia do trzcinowych toreb. Zjawili się dozorcy w
płaszczach i z koszami jedzenia. Ze statków cumujących przy nabrzeżu schodziły na brzeg załogi.
Straże na pokładach pozapalały pochodnie, których smołowy zapach unosił się nad wodą. Gdy zapadł
zmierzch, na tarasie świątyni umieszczono na wysokim słupie zapaloną lampę. Nie różniła się zbytnio
od lampy, którą Aleksander zwykł zapalać w Azji przy swoim namiocie, by wskazać, gdzie się mieści
dowództwo.

Przechadzający się odchodzili. Wkrótce przy świątyni nie było już nikogo oprócz dozorców i
milczącego przybysza z Babilonu. Bagoas patrzył na dom Hefajstiona, gdzie już na zawsze Aleksander
będzie gościem. To nie było niewłaściwe, on mógłby sobie tego życzyć, to bez różnicy. Co było, to
było. Gdy Aleksander wydał ostatnie tchnienie, Bagoas wiedział, kto czeka na niego poza Rzeką.
Dlatego też nie odebrał sobie życia, bo nie przyszło mu do głowy przeszkadzać w tym spotkaniu.
Aleksander nie był jednak niewdzięczny, nigdy nie odepchnął miłości. Któregoś dnia, gdy dobiegnie
końca wierna służba, przyjdzie czas na powitanie, jak dawniej bywało.

Zawrócił ku pałacowi, w którym zapalano już lampy. Aleksander będzie tu miał dobrą służbę i tylko
to się liczy.

background image

We dworze dawno zmarłego księcia Amyntasa Kynna i Eurydyka przycinały sobie nawzajem włosy,
gotując się do drogi. Zamierzały podróżować w męskim przebraniu, dopóki nie opuszczą Macedonii.

Regent Antypater oblegał jakieś stawiające opór warownie w górach Etolii, gdzie tliły się jeszcze
resztki greckiego powstania. Zabrał tam większość wojska. To była ich szansa.

- Wystarczy. - Kynna odłożyła nożyce. - Młodzi noszą włosy właśnie tej długości, odkąd naśladują
Aleksandra.

Żadna z nich nie obcięła wiele, bo i tak nie miały długich włosów, chociaż były gęste i falujące. Kazały
służącej pozamiatać. Eurydyka, która już się spakowała, podeszła do stojaka na włócznie i wyszukała
swoje ulubione oszczepy.

- Chyba nie będziemy mogły ćwiczyć po drodze.

- Miejmy nadzieję - powiedziała Kynna - że nie przyjdzie nam użyć ich naprawdę.

- Ach, rozbójnicy nie napadną na dziesięciu mężów. - Miało im towarzyszyć ośmiu przybocznych.
Eurydyka spojrzała na twarz matki i dodała: - Chyba się nie obawiasz Olimpias?

- Nie, ona jest za daleko. Zanim się dowie, będziemy już w Azji.

- O co więc chodzi, matko?

Kynna chodziła po komnacie. Na stojakach, stołach i półkach wyłożone były rodzinne skarby,
dziedzictwo męża nieboszczyka po ojcu, królu Perdikkasie, i pozostałości jej posagu. Ojciec, król Filip,
urządził jej wspaniałe wesele. Teraz zastanawiała się, co można bezpiecznie zabrać w podróż.
Eurydyka nie powinna zjawiać się z pustymi rękami, ale...

- Matko, czy jest coś... Czy chodzi o to, że nie mamy wieści od Perdikkasa?

- Tak, to mi się nie podoba.

- Kiedy do niego pisałaś?

- Nie pisałam. To on powinien napisać. - Odwróciła się do półki i wzięła do ręki jakiś srebrny puchar.

- Jest jeszcze coś, czego mi nie mówiłaś, wiem o tym. Czemu Antypater jest przeciwny naszemu
wyjazdowi? Czy króla zaręczono z kimś jeszcze?... Matko, nie udawaj, że mnie nie słyszysz. Nie jestem
dzieckiem. Jeśli nie powiesz mi, o co chodzi, nie pojadę.

Kynna odwróciła się z wyrazem twarzy, który przed kilku laty oznaczałby dla Eurydyki chłostę.
Wysoka dziewczyna czekała z nieugiętą miną. Kynna zagryzła wargi i odstawiła puchar ozdobiony
sceną polowania na dzika.

- Dobrze więc, skoro i tak cię to czeka. Aleksander uprzedzał, że będzie to małżeństwo dla
zachowania pozorów. Proponował ci bogactwo i tytuł, i chyba mogłaś po ślubie wrócić do kraju.

- Nic mi nie mówiłaś!

background image

- Nie, bo nie zamierzam pozwolić ci zestarzeć się na wsi. Słuchaj teraz. Jemu chodziło tylko o
pogodzenie naszych rodów. Wierzył w to, co mu opowiadała matka. Uwierzył, że jego brat był
głupcem od urodzenia.

- Jak wszyscy głupcy. Nie rozumiem.

- Nie pamiętasz murarza Stratona?

- Jemu przecież spadł kamień na głowę.

- Właśnie. On nie jąkał się od urodzenia ani nie prosił o drzewo, kiedy chodziło mu o chleb. Stało się
to za sprawą kamienia.

- Ale ja przez całe życie słyszałam, że Arrydajos jest głupcem.

- Bo nim był przez całe twoje życie. Ty masz piętnaście lat, a on trzydzieści. Kiedy twój ojciec
spodziewał się, że zostanie królem, opowiedział mi wiele rzeczy o rodzie Filipa. Mówił, że Arrydajos
był po urodzeniu silnym i nad wiek rozwiniętym chłopcem. To prawda, że twój ojciec sam był wtedy
dzieckiem i że były to tylko rozmowy służących, ale przysłuchiwał im się, bo chodziło o innego
chłopca. Mówili, że Filip rad był z tamtego, a Olimpias dowiedziała się o tym. Przysięgła sobie, że
bękart Filinny nie wydziedziczy jej syna. Tamten urodził się w pałacu. Może podała mu jakiś środek, a
może dopilnowała, żeby coś spadło mu na głowę. Twój ojciec słyszał, jak to mówili.

- Co za nikczemność! Biedne dziecko, nawet psa tak się nie traktuje. Ale, gdyby nawet tak było, co to
za różnica?

- Tylko głupcy z urodzenia płodzą głupców. Dzieci Stratona są zdrowe.

Eurydyce zabrakło tchu. Jej dłonie zacisnęły się na trzymanym oszczepie.

- Nie! Mówili mi, że nie muszę. Mówił to nawet Aleksander. Obiecałaś!

- Ciszej, ciszej! Nikt ci nie każe. Właśnie to ci chcę powiedzieć. To dlatego Antypater jest temu
przeciwny, a Perdikkas nie pisze. Oni tego nie pragną. Oni się tego boją.

Eurydyka stała nieruchomo, z roztargnieniem przesuwając dłonią po drzewcu oszczepu. Było to
piękne dereniowe drzewce, gładkie i twarde.

- Boją się, że mogłabym dać początek nowej linii królewskiej, która zastąpi linię Aleksandra?

- Tak właśnie myślę.

Dziewczyna zacisnęła dłonie na oszczepie, aż jej zbielały palce.

- Jeśli to właśnie muszę zrobić, żeby pomścić ojca, zrobię to. On przecież nie zostawił syna.

Kynna była przerażona. Zamierzała tylko wyjaśnić córce, co im grozi. Powiedziała pośpiesznie, że to
tylko rozmowy służby, że o Olimpias chodziły różne plotki. Mówiono o jej współżyciu z wężami, i że
poczęła Aleksandra za sprawą ognia z niebios. Filinna mogła równie dobrze urodzić głupca i okazało
się to dopiero, gdy dziecko zaczęło rosnąć.

background image

Eurydyka obejrzała uważnie oszczep i dołożyła go do kilku wybranych na drogę.

- Nie martw się, matko. Zaczekajmy, aż będziemy na miejscu. Zobaczę wtedy, co powinnam zrobić, i
zrobię to.

"Do czego doprowadziłam?" - pomyślała Kynna. "Co zrobiłam najlepszego?" W chwilę później
powiedziała sobie, że zrobiła to, co planowała i co już dawno postanowiła. Poleciła, by pasterz
przyniósł koziołka bez skazy na ofiarę za pomyślność ich zamiarów.

Arybbas, twórca wozu żałobnego Aleksandra, szedł do warsztatu z codzienną wizytą. Żołnierz i
znawca sztuki, daleki krewny rodziny królewskiej, był zbyt dobrze urodzony, by pracować za
pieniądze. Aleksander odwdzięczał mu się darami za jego projekty świątyń, widowisk czy królewskiej
galery, ale traktował go jak przyjaciela. Lubił wydawać pieniądze, nie lubił jednak, gdy go okradano,
cenił więc uczciwość Arybbasa na równi z jego zdolnościami. Ptolemeusz, polecając go Perdikkasowi,
podkreślał tę cnotę, niezbędną u człowieka, któremu powierzano tak wiele złota.

W istocie strzegł on zazdrośnie tego złota. Ani odrobina nie przylgnęła do jego palców, ani do
niczyich. Odważanie było codziennym obrządkiem. Aleksander korzystał z jego usług, kiedy zależało
mu na szczególnym przepychu. Teraz Arybbas szczodrze używał powierzonego mu skarbu na chwałę
Aleksandra i własną. W miarę jak wspaniała konstrukcja nabierała kształtów pod młotami i dłutami
starannie wybranych przez niego mistrzów, gdy uniesienie mieszało się z uroczystą powagą,
wyobrażał sobie Aleksandra przyglądającego się temu z aprobatą. On umiał docenić tego rodzaju
rzeczy. Arybbas nie dbał o zdanie Perdikkasa.

Przed warsztatem zauważył przechadzającego się eunucha Bagoasa i przywołał go z uprzejmym
uśmiechem. Choć nie był on osobą, w której towarzystwie należało się pokazywać publicznie,
okazywał niezawodny smak i znał się na pięknych rzeczach. Jego oddanie zmarłemu było wzruszające.
Arybbas z prawdziwą przyjemnością pokazywał mu postępy pracy.

- Zobaczysz coś nowego. Wczoraj postawili go na osiach. Można już oglądać całość.

Zastukał laską w drzwi. Zgrzytnęły rygle i uchyliła się mała furtka w wielkich wrotach. Wstąpili w cień
otaczający blask chwały.

Wielka mata, pokrywająca dach dla ochrony przed niepogodą i złodziejami w nocy, była teraz
zwinięta i odsłaniała szeroki świetlik. Oślepiający słup światła wiosennego słońca padał wprost na
miniaturową świątynię całą pokrytą złotem.

Miała około osiemnastu stóp długości, dach pokrywała złota łuska nabijana drogimi kamieniami:
rubinami, szmaragdami, szafirami i ametystami. Na szczycie dachu podniesiony był na drzewcu
sztandaru wielki wieniec oliwny o liściach z połyskujących złotych blaszek, a w czterech narożnikach
stały boginie zwycięstwa. Złote jońskie kolumny podtrzymywały dach. Na gzymsie zawieszona była
girlanda z kwiatów o płatkach z emalii. Malowany fryz przedstawiał czyny Aleksandra. Podłoga była z
kutego złota, którym obito także koła, a ich osie zakończono lwimi głowami. Złota siatka przesłaniała
z trzech stron wnętrze sanktuarium, a wejścia strzegły złote posągi lwów.

- Spójrz, zawiesili dzwony!

background image

One też były ze złota, zawieszone na zakończeniach girlandy. Arybbas podniósł laskę i uderzył w
dzwon. Rozległ się czysty dźwięk, zadziwiająco donośny.

- Dowiedzą się, że przybywa.

Bagoas otarł oczy. Po swym powrocie do świata starał się ukrywać łzy, ale nie mógł odżałować, że
Aleksander nie widzi tego wszystkiego. Arybbas nie zwrócił na to uwagi. Rozmawiał z nadzorcą o
usunięciu rys i zadrapań powstałych przy podnoszeniu. Doskonałość musi być przywrócona.

W oddalonym kącie połyskiwał sarkofag ozdobiony promienistymi słońcami, godłem królów
Macedonii. Sześciu ludzi ledwie mogło go unieść. Był ze szczerego złota. Dopiero przed samym
wyjazdem przyniosą tu Aleksandra w cedrowej skrzyni, w której leżał wśród wonności i pachnących
ziół, by go złożyć w tym miejscu ostatniego spoczynku. Zadowolony z oględzin Arybbas wyszedł z
warsztatu. Bagoas nie szczędził pochwał, chętnie płacąc tę cenę za przychylność mistrza.

- Ten wóz żałobny będzie zaliczony do cudów świata - powiedział i dodał z rozmysłem: - Egipcjanie
dumni są ze swej sztuki grzebania zmarłych, ale nawet tam nie widziałem niczego podobnego.

- Byłeś więc w Egipcie? - zdziwił się Arybbas.

- Podróżowałem trochę dla zabicia czasu, kiedy skończyła się moja służba u Aleksandra. Wiele mówił
o Aleksandrii, chciałem więc ją zobaczyć... Ty, panie, byłeś tam, oczywiście, przy jej założeniu.

Nie mówił więcej, pozostawiając Arybbasowi zadawanie pytań, na które odpowiadał w sposób
skłaniający do dalszego wypytywania. Doprowadziło to do skromnego wyznania, że satrapa udzielił
mu posłuchania.

- Tak się złożyło, że choć dowódcy i żołnierze Aleksandra przybywali z całej Azji, by wstąpić do jego
armii, ja jeden byłem z Babilonu, pytał więc o nowiny. Mówił, że doszły go wieści o wspaniałym wozie
żałobnym i pytał, czyim jest on dziełem. Kiedy się dowiedział, wykrzyknął, że sam Aleksander nie
znalazłby nikogo lepszego. "Ach, gdybyż Arybbas mógł tu przybyć i ozdobić świątynię Założyciela!"...
Być może, panie, to niedyskrecja z mojej strony. - Niczym odbicie na wodzie pojawił się na jego
twarzy przelotny uśmiech, który oczarował dwóch królów. - Chyba jednak on się o to nie pogniewa.

Rozmawiali tak przez jakiś czas. Arybbas poczuł, że jego ciekawość Aleksandrii zaostrza się. Wracał
do siebie ze świadomością, że go wystawiano na próbę, ale nie podążał za tą myślą. Gdyby wiedział,
czego chce Ptolemeusz, musiałby może to wyjawić, i mogłoby mu to nie wyjść na dobre.

W pałacu o grubych murach z czerwonego kamienia wznoszącym się na czerwonej skale cytadeli w
Sardes, Kleopatrze i jej dwórkom zapewniono umiarkowany komfort, jak na Azję, ale w porównaniu z
Epirem był to przepych. Perdikkas kazał odnowić królewskie apartamenty, zmienić w nich zasłony i
przydzielić wyszkolonych niewolników.

Podczas krótkiego miodowego miesiąca wytłumaczył swojej młodej żonie Nikai przybycie królowej
Molossów wrogością matki, która zagarnęła władzę i nastaje na jej życie. Córka Antypatra
uwierzyłaby we wszystko, co jej mówiono o Olimpias. Po kilku uroczystościach na jej cześć Perdikkas
odesłał ją do swej pobliskiej posiadłości, uzasadniając to toczącą się wojną i tym, że wkrótce rusza w

background image

pole. Powróciwszy do Sardes, podjął starania o Kleopatrę. Jego wizyty i cenne podarki miały wszelkie
cechy zaręczyn.

Kleopatra cieszyła się tą podróżą. Dokuczyły jej rodzinne niepokoje. Nowe perspektywy były jej
pociechą po tym, jak musiała pozostawić w kraju syna. Babka będzie go odpowiednio traktowała,
przygotowując do królowania. Kiedy ona powtórnie wyjdzie za mąż i osiądzie w Macedonii, będzie go
mogła często widywać.

O Perdikkasie myślała bardziej jako o współtowarzyszu niż mężu. Miał skłonności do dominacji,
obawiała się więc, że będzie ją onieśmielał i narzucał swoje zdanie. Chyba jednak zdawał sobie
sprawę, że bez jej poparcia nie ma szans na regencję ani na jej utrzymanie. Od jego zachowania
wobec niej będzie zależało, czy pomoże mu wstąpić na tron. Będzie twardym królem, ale po
Antypatrze innym by pogardzano.

Nie myślała wiele o tym, jaki jest w łożu. Chyba żadnemu z nich dwojga nie zależało na tym, by
urodziła następcę tronu. Z pewnością byłoby lepiej mieć w nim przyjaciela niż kochanka. Starała się o
to, i nie bez powodzenia.

Tego wiosennego dnia mieli zjeść razem południowy posiłek. Oboje wybrali tę porę, aby mieć
możliwość swobodnej rozmowy. Jedyne danie było wyśmienite. To Perdikkas wyszukał jej karyjskiego
kucharza, ona zaś, z myślą o małżeństwie, dowiadywała się o jego ulubione potrawy. Nie zamierzała
potraktować tej biedaczki, córki Antypatra, tak, jak robiła to jej matka z rywalkami. Nikaja będzie
mogła spokojnie wrócić do rodziny. Jego perska żona z Suzy już dawno to zrobiła.

Przyszedł pieszo ze swej kwatery w drugim końcu pałacu, zbudowanego bez jednolitego planu,
uczepionego skały. Wystroił się dla niej. Zapinka na ramieniu była wysadzana drogimi kamieniami, a
wspaniałą bransoletę zapinały złote głowy gryfów. Pas do miecza był wysadzany emaliowanymi
płytkami perskiej roboty. Pomyślała, że dobrze prezentowałby się jako król. Lubił opowiadać o
wojnach, które toczył pod wodzą Aleksandra, ona zaś lubiła o tym słuchać. Do Epiru docierały tylko
urywki wiadomości, on zaś był świadkiem wszystkiego, co się wydarzyło. Nie doszli jednak jeszcze do
wina, gdy eunuch zakasłał przy drzwiach.

Chodziło o jakąś pilną depeszę do Jego Dostojności.

- Od Eumenesa - powiedział, gdy przełamał pieczęć. Starał się mówić lekkim tonem, ale wiedział, że
Eumenes nie używa słowa "pilne" bez przyczyny.

Ujrzała, że jego opalenizna przybiera ziemisty odcień i szybko odesłała usługującego im niewolnika.
Jak większość ludzi swej epoki, miał zwyczaj czytać na głos (Aleksander zwalczył u siebie ten nawyk,
ale było to coś wyjątkowego), słyszała jednak tylko gniewne mamrotanie przez zaciśnięte zęby.
Widząc wyraz jego twarzy, pomyślała, że tak pewnie wygląda na wojnie.

- Co się stało? - spytała.

- Antygon uciekł do Grecji.

Antygon... Wpatrując się w niego, przypomniała sobie, że Antygon o przezwisku Jednooki jest
satrapą Frygii.

background image

- Czy nie był zatrzymany pod zarzutem zdrady? Chyba się wystraszył.

Perdikkas parsknął niczym koń.

- Wystraszył się? Uciekł, żeby mnie wydać w ręce Antypatra.

Chyba nie powiedziano jej czegoś, co miała prawo wiedzieć.

- O co chodziło z tą zdradą? Czemu był zatrzymany?

- Żeby mu zamknąć usta. Wiedział o naszych planach.

Przyjęła to całkiem spokojnie, nie na darmo była córą Macedonii. Pomyślała, że jej ojciec nie
postąpiłby tak, ani Aleksander. Dawniej... ale czy musimy do tego wracać? Spytała więc tylko:

- Skąd mógł się dowiedzieć?

- Ściany mają uszy. Ja mu się, w każdym razie, nie zwierzałem. Zawsze był blisko z Antypatrem.
Musiał coś zwąchać albo miał tu szpiega. Teraz to już wszystko jedno, szkoda już się stała.

Skinęła głową. Nie trzeba jej było tego tłumaczyć. Muszą wziąć ślub z królewskim ceremoniałem,
zanim pokuszą się o Macedonię. Teraz nie było na to czasu, bo Antypater wyruszy z Etolii na północ,
kiedy tylko dostanie tę wiadomość. Małżeństwo zawarte naprędce nie przyniosłoby niczego oprócz
skandalu. A to oznaczałoby wojnę.

Zsunął się ze swego łoża biesiadnego i zaczął chodzić po komnacie. Pomyślała sobie, że nie inaczej
by się zachowywał, gdyby już byli małżeństwem. Po chwili powiedział:

- I do tego mam jeszcze na głowie te kobiety!

- Jakie kobiety? - spytała nieco poirytowanym tonem. Ostatnio zbyt wiele zachowywał dla siebie. -
Nic mi nie mówiłeś o żadnych kobietach. O co chodzi?

W jego westchnieniu było zarazem zniecierpliwienie i zakłopotanie.

- Nie mówiłem, bo to zdawało się nie mieć sensu, ale powinienem ci powiedzieć. Twój brat Filip...

- Błagam, nie nazywaj tego półgłówka moim bratem! - Nigdy nie podzielała pobłażania, z jakim
Aleksander traktował syna Filinny. Jej jedyny spór z Perdikkasem miał miejsce wtedy, gdy zamierzał
on sprowadzić króla do tego pałacu. "Jeśli on tu przybędzie, ja wyjadę!" Ujrzał wtedy w jej twarzy
przebłysk żelaznej woli Aleksandra. Filip pozostał więc w królewskim namiocie, przyzwyczaił się do
niego, i nie myślał o zmianach. - Co on ma wspólnego z kobietami, na litość boską?

- Aleksander zaręczył go z Adeą, córką twego kuzyna Amyntasa. Nadał jej nawet królewskie imię
Eurydyki, którego zaraz zaczęła używać. Nie wiem, do czego zmierzał. Przed samą jego śmiercią Filip
poczuł się lepiej. Aleksander był zadowolony. Zabrał go ze sobą głównie po to, żeby ktoś nie posłużył
się nim w Macedonii, a także, by uchronić go przed śmiercią z ręki Olimpias. Powiedział mi to
któregoś wieczoru podczas wieczerzy. Przywiązał się zresztą do niego po tych wszystkich latach, kiedy
się nim opiekował. Pokazywał się w jego towarzystwie, pomagał mu przy składaniu ofiar i tak dalej.
Widziała to połowa armii i dlatego teraz mamy z nim kłopoty. Nie mówiło się jednak o żadnym ślubie.

background image

Gdyby Aleksander nie zachorował, w ciągu miesiąca wyruszyłby do Arabii. Ostatecznie, to
małżeństwo mogło być zawarte przez kogoś w zastępstwie.

- Nic mi nie mówił! - Miała przez chwilę minę skrzywdzonego dziecka.

- Chodziło o twoją matkę. Bał się, że zrobi krzywdę tej dziewczynie.

- Rozumiem. - Córka Olimpias nie okazała zdziwienia. - Nie powinien jednak tego robić. Musimy
teraz uwolnić biedaczkę od tego małżeństwa. - Kiedy nie odpowiedział, dodała tonem nie znoszącym
sprzeciwu: - To moja rodzina, Perdikkasie. Ja decyduję.

- Wiem o tym, pani. - Postarał się o nutę szacunku w głosie. - Nie wiesz jednak wszystkiego.
Antypater za moją zgodą unieważnił te zaręczyny przed kilkoma miesiącami. Pod jego nieobecność i
bez pozwolenia, matka wywiozła dziewczynę do Azji. Teraz domagają się obie dopełnienia obietnicy
małżeństwa.

Jego rozdrażnienie przekonało ją o prawdziwości tych słów.

- Bezwstydnice! - wykrzyknęła. - Sam widzisz, jak się przejawia barbarzyńska krew!

Mogło się wydawać, że to przemawia Olimpias.

- To prawda, że są Iliryjkami. Słyszałem, że aż do Abdery dojechały w męskim przebraniu i uzbrojone.

- Nie chcę mieć z kimś takim do czynienia. Co z nimi zrobisz?

- Inni się nimi zajmą. Ja nie mam teraz czasu. Muszę spotkać się z Eumenesem, zanim Antypater
przeprawi się do Azji. Co gorsza, z pewnością przyłączy się do niego Krateros. Żołnierze go kochają...

Wkrótce wyszedł, żeby wydać polecenia. Między innymi wezwał z Efezu Roksanę i jej syna. Nie miał
zamiaru kazać jej mieszkać z córką Filipa i Olimpias, gdyby zresztą dowiedziała się o jego planach, z
pewnością by go otruła. Nadszedł jednak czas odjazdu, ona zaś musi być przy armii. Pomyślał, że do
tego przywykła.

Na wielkiej drodze wiodącej do wybrzeża Syrii wóz żałobny Aleksandra, połyskując w słońcu i z
dźwiękiem dzwonów, toczył się ku Issos. Ciągnęły go sześćdziesiąt cztery muły, po cztery czwórki przy
czterech dyszlach. Głowy mułów zdobiły złote wieńce i złote dzwoneczki. Ich głosy i głębokie
uderzenia dzwonów z wozu żałobnego mieszały się z okrzykami mulników. We wnętrzu świątyni,
między złotymi kolumnami, za migotliwą złotą siatką stał sarkofag przykryty purpurą. Złożono na nim
zbroję i broń Aleksandra, jego hełm z jasnej stali, pas nabijany drogimi kamieniami, jego miecz, tarczę
i nagolenniki. Pancerz był paradny, bo ten, którego używał w boju, był zbyt pogięty i poobijany, i
raziłby wyglądem wśród tego przepychu. Kiedy żelazne obręcze pokrytych złotem kół podskakiwały
na nierównym podłożu, wóz tylko lekko się kołysał dzięki sprężynom umieszczonym nad osiami.
Aleksander dojedzie cało do swego grobowca. Weterani z eskorty mówili do siebie, że gdyby choć w
części troszczył się tak o siebie za życia, byłby dziś jeszcze pośród nich.

Wzdłuż całej drogi stały gromady widzów oczekujących na dźwięk odległych dzwonów. Sława
żałobnego wozu dotarła daleko. Chłopi szli całymi dniami z górskich wiosek i spali pod gołym niebem

background image

w oczekiwaniu. Jeźdźcy na koniach, mułach i osłach podążali za wozem całe mile, nie mogąc się z nim
rozstać. Chłopcy biegli za nim do upadłego, padając jak zgonione psy, gdy eskorta rozbijała obóz na
noc, i skradali się do ognisk, aby prosić o okruchy i słuchać w półśnie żołnierskich opowieści.

W każdym mieście po drodze składano ofiary ubóstwionemu Aleksandrowi, miejscowy pieśniarz
wychwalał jego czyny, puszczając wodze fantazji, gdy zawodziła jego znajomość historii. Arybbas
przewodniczył ze spokojem wszystkim tym uroczystościom. Już otrzymał list Ptolemeusza i wiedział,
jak ma postąpić.

Poza jedną wizytą w namiocie Arybbasa, Bagoas stał się niedostrzegalny.

W ciągu dnia jechał wśród zmieniających się widzów, w nocy sypiał z żołnierzami perskimi, którzy
tworzyli tylną straż. Wiedzieli, kim jest, i nikt go nie niepokoił. Dochowywał wierności swemu panu,
jak to powinien czynić wierny wyznawca Mitry. Uszanowali jego pobożną pielgrzymkę i przestali się
nim zajmować.

Kynna i jej córka podróżowały w przebraniu zbrojnych mężów, sypiając w swoim wozie, otoczonym
przez domowników, dopóki nie dotarły do portu w Abderze. Tamtejsi mieszkańcy byli Grekami. Przy
nabrzeżu stało mnóstwo handlowych statków, na których pytano jedynie o to, czy mogą zapłacić.
Kynna, której wygląd nie mógł zmylić nikogo, kto ją oglądał z bliska, znów przywdziała kobiece szaty.
Eurydyka podróżowała jako jej syn.

Statek przewoził na pokładzie skóry. Domownicy urządzili z nich sobie wygodne posłania, ale
Eurydykę ich zapach przyprawiał o mdłości przy byle podmuchach wiatru. Wpłynęli w końcu w
zielone ramiona długiej Zatoki Smyrneńskiej. Odtąd ich podróż miała wyglądać całkiem inaczej.

Smyrnę tworzyły starożytne ruiny, stare miasteczko obok nich oraz nowe miasto założone przez
Aleksandra, który widział możliwości rozwoju tutejszej przystani. Ruch w niej wzrastał w miarę jego
podbojów. Obecnie był to bardzo ruchliwy port. Tu powinny zostać zauważone. Choć Babilon był
jeszcze daleko, musiały pomyśleć o swoim wyglądzie. Starszy człowiek, który kierował ich małym
dworem - pamiętał on ojca Amyntasa - poszedł przodem, poszukać dobrej kwatery i wynająć jakieś
konie na długą podróż lądem. Przyniósł zaskakujące wieści. Podróż na Wschód nie była potrzebna.
Perdikkas, a z nim i król Filip, byli nie dalej niż w Sardes, zaledwie o pięćdziesiąt mil stąd.

Było to dla nich wstrząsem. Odległy dotąd kryzys zbliżał się wielkimi krokami. Mówiły sobie jednak,
że szczęście im sprzyja. Eurydyka zeszła na brzeg, okrywając tunikę płaszczem, a na kwaterze włożyła
suknię i himation. Ich podróż miała mieć odtąd charakter publiczny, skoro to królewska narzeczona
jechała na swój ślub. Powinien je, oczywiście, powitać w porcie jakiś krewniak albo przyjaciel pana
młodego, ale tak dostojnych pań nikt nie ośmielił się o nic wypytywać. Mogły pozwolić sobie w tej
krótkiej podróży na zbytek. Posiadłości Amyntasa nigdy nie zostały mu odebrane, nie zaznały więc w
życiu biedy.

Kiedy po dwóch dniach ruszały w drogę, ich orszak wyglądał okazale. Toas, ochmistrz ich dworu,
wynajął pokojówki i tragarzy i pytał, czy ma szukać eunucha, zgodnie z miejscowym zwyczajem.
Oburzona Kynna odparła, że Grecy nie po to przeprawili się do Azji, by przyjmować obrzydliwe
zwyczaje barbarzyńców. Słyszała, że Aleksander posunął się w tym za daleko.

background image

Wierny Toas nie ukrywał godności swoich pań ani celu ich podróży. Nie był potrzebny żaden szpieg,
bo nieśmiertelna plotka wyprzedzała ich w drodze, niosąc wiadomość do Sardes.

Pole bitwy pod Issos wciąż jeszcze rodziło starą broń i kości. Tu, gdzie Dariusz po raz pierwszy uciekł
przed włócznią Aleksandra, porzucając matkę, żonę i dzieci na łaskę zwycięzcy, dwie armie złożyły
mlecznobiałego byka w ofierze przed złotym wozem żałobnym. Ptolemeusz i Arybbas sypali kadzidło
w ogień, stojąc ramię przy ramieniu. Eskorta była pod wrażeniem mowy Ptolemeusza,
potwierdzającej życzenie bohatera, by jego ciało powróciło do jego ojca Amona.

Każdy z ludzi Arybbasa dostał sto drachm, nagrodę godną Aleksandra. Sam Arybbas otrzymał na
osobności talent srebra, ogłoszono też, że zostaje wodzem w armii satrapy. Wszyscy jego
macedońscy żołnierze zgodzili się pójść za nim. Wieczorem odbyła się uczta na cześć Aleksandra. Na
każde obozowe ognisko przypadała pieczona na rożnie owca i amfora wina. Nazajutrz rano satrapa i
jego wódz jechali po obu stronach wozu, gdy orszak żałobny skręcał na południe, w stronę Nilu.

Bagoas, którego imienia nie wymieniono ani razu, jechał za tylną strażą. Inni Persowie odjechali do
swego kraju, ale oddziały z Egiptu bardzo wydłużyły kolumnę, był więc teraz daleko od wozu. Kiedy
wjeżdżał na jakieś wzniesienie, widział tylko z dala jego błyszczący dach. To mu jednak wystarczało.
Wykonał swoje zadanie, dobrze się przysłużył swemu bogu, a przecież w wybranym przez Aleksandra
mieście trzeba będzie dbać o jego sławę. Jakiś Grek mógłby się w Bagoasie dopatrzeć
wtajemniczonego, który właśnie brał udział w misteriach.

Karawana Kynny była już o dzień drogi od Sardes. Nie śpieszyli się. Zamierzali przybyć tam
następnego rana, zanim zrobi się upał. Sława jej bogactwa i przepychu dotarła nawet do Macedonii,
bo przecież narzeczona króla musiała olśniewać poddanych. Tego wieczoru przygotowywali swój
uroczysty wjazd.

Wzdłuż drogi wznosiły się na skalistych wyżynach stare warownie, które Aleksander odnowił, by
panowały nad szlakami. Mijali kamienne bloki pokryte znakami i napisami w nieznanym piśmie.
Podróżni, którzy mijali ich, kierując się do portu, byli wszyscy bez wyjątku barbarzyńcami o dziwnym
wyglądzie i zapachu. Przemierzali wśród nich Fenicjanie o sino malowanych brodach, Karyjczycy,
którym ciężkie kolczyki rozciągały uszy aż do ramion, kolumna murzyńskich tragarzy obnażonych do
pasa. których czarna skóra raziła oczy nawykłe jedynie do rudowłosych trackich niewolników, zdarzali
się też noszący spodnie Persowie w wyszywanych kołpakach i z krzywymi mieczami, niczym ludożercy
z greckich bajek dla dzieci.

Dla Eurydyki wszystko to było radością i przygodą. Z zazdrością myślała o Aleksandrze i jego
ludziach, którzy przewędrowali cały świat. Kynna, siedząca obok niej pod pasiastą zasłoną, nadrabiała
miną, ale czuła, że upada na duchu. Ta obca mowa wokół nich, te tajemnicze pomniki, nieznany
krajobraz, wszystko tak niepodobne do jej wyobrażeń pozbawiło ją pewności siebie. Te kobiety w
czarnych woalach, dźwigające jakieś ciężary, gdy obok ich mężczyźni jechali na osłach, myślałyby, że
jest szalona, gdyby znały jej cel podróży. Dwukołowy wóz podskakiwał na kamieniach. Bolała ją
głowa. Wiedziała, że świat jest wielki i że Aleksander przez dziesięć lat nie dotarł do jego krańca, ale

background image

w kraju, wśród ojczystych gór, nie miało to znaczenia. Teraz, stojąc zaledwie na progu tego bezmiaru
Wschodu, czuła się osamotniona wobec jego obojętności i obcości.

Eurydyka, która podziwiała obronność warowni i system sygnałów świetlnych, spytała:

- Czy to prawda, że Sardes jest trzy razy większe od Pelli?

- Chyba tak. Pella istnieje dopiero od dwóch pokoleń, a Sardes od dziesięciu albo więcej.

Ta myśl ją przygnębiała. Spojrzała na beztroską i ufną dziewczynę. "Sprowadziłam ją tu z domu,
gdzie miałaby spokój przez całe życie. Ma tylko mnie. Cóż, jestem bogata i jeszcze młoda".

Wkrótce zapadnie noc. Jakiś jeździec dał im znać, że są o dziesięć mil od Sardes. Trzeba znaleźć
miejsce na obóz. Zachodzące słońce schowało się za skały i droga pomroczniała. Zbocze ponad nimi,
ciemne na tle czerwieniejącego nieba, usiane było wielkimi głazami. Gdzieś pośród nich rozległ się
okrzyk.

- Teraz!

Kamienie i żwir posypały się, uderzając o drogę, spod nóg zbiegających po zboczu. Toas, jadący na
czele eskorty, zawołał:

- Rozbójnicy!

Tamci byli już na drodze, trzydziestu lub czterdziestu pieszych z włóczniami. Przy nich eskorta
wyglądała żałośnie; grupa zmieszanych starszych ludzi, którzy mieli dobre chęci, ale jeśli kiedyś
walczyli, to za czasów Filipa. A jednak byli to Macedończycy, zawsze wierni lennicy. Zwołali się i
uderzyli na zbójców z włóczniami. Kwik rannego konia rozległ się echem wśród skał. Stary Toas spadł
ze swego wierzchowca, a nad leżącym rozgorzała walka na włócznie. Nagle rozległ się wysoki krzyk,
pozbawiony słów okrzyk bojowy. Kynna zeskoczyła z wozu, Eurydyka przy niej. Miały w rękach
włócznie i z wprawą podwinęły spódnice, zaczepiając je za paski. Stały plecami do wozu, obróconego
przez wystraszone muły, twarzami zaś do nieprzyjaciół.

Eurydyka czuła dreszcz podniecenia. To była nareszcie wojna, prawdziwa wojna. Łatwo było
zgadnąć, co je czeka, jeśli zostaną pojmane żywcem, ale dlatego warto było dobrze walczyć.
Zamierzył się na nią jakiś rudzielec z tygodniową szczeciną na brodzie. Nosił skórzany pancerz, więc
pchnęła go w ramię. Włócznia wbiła się w ciało. Odskoczył z krzykiem: - Ty diablico! - ściskając ranę.
Zaśmiała się, a potem uświadomiła sobie, wstrząśnięta, że ten zbójca mówił w Lidii po macedońsku.

Jeden z prowadzących mułów, ranny włócznią, zakwiczał nagle i skoczył naprzód. Cały zaprzęg rzucił
się za nim, ciągnąc podskakujący wóz. Potrącił ją, ale utrzymała się na nogach. Obok niej Kynna
krzyknęła i upadła. Przyciśnięto ją do wozu, kiedy ruszał. Jakiś żołnierz pochylał się nad nią z włócznią.
Ktoś wystąpił naprzód z podniesioną dłonią. Otaczający ją cofnęli się. Uciszyło się, słychać było tylko
tupanie mułów, odciąganych przez żołnierzy i jęki trzech ludzi z eskorty, leżących na ziemi. Inni byli
już pokonani, poza starym Toasem, który zginął.

Kynna jęknęła. Był to prawie zwierzęcy głos rannego stworzenia, które łapie w bólu oddech. Pierś
miała zakrwawioną. Pierwszym odruchem Eurydyki było biec do niej, chwycić w ramiona, błagać
zbójców o łaskę. Kynna jednak dobrze ją wyszkoliła. To także była wojna. Nie ma miłosierdzia dla

background image

proszących, tylko dla wygrywających. Spojrzała na przywódcę tamtych, który miał u nich posłuch. Był
wysoki, ciemnowłosy, z pociągłą chłodną twarzą. Od razu odgadła: to żołnierze, nie zbójcy. Kynna
znów jęknęła, tym razem ciszej. Litość, żal i wściekłość zapłonęły w Eurydyce, jak kiedyś w Achillesie,
gdy wołał nad rowem o zwłoki Patroklesa. Skoczyła do ciała matki i stanęła nad nim.

- Zdrajcy! Jesteście z Macedonii? To jest Kynna, córka króla Filipa i siostra Aleksandra!

Zapadła cisza pełna zdumienia. Wszyscy tamci zwrócili się ku dowódcy. Był zły i zbity z tropu. Nie
powiedział im o tym. Przyszło jej coś na myśl. Tym razem odezwała się mową żołnierzy, chłopskim
dialektem macedońskiej wsi, który poznała, nim jeszcze nauczyła się dworskiej greki.

- Jam jest wnuczka Filipa, patrzcie na mnie! Jam córka Amyntasa, wnuczka króla Filipa i króla
Perdikkasa. - Wskazała na zmieszanego oficera. - Jego pytajcie. On wie!

Najstarszy z żołnierzy, człowiek dobrze po pięćdziesiątce, podszedł do tamtego.

- Alketasie! - Nie dodawał tytułów. Mówił tak, jak wolny Macedończyk miał prawo zwracać się do
swoich królów. - Czy to prawda, co ona mówi?

- Nie! Wykonujcie rozkazy.

Żołnierz przeniósł wzrok z niego na dziewczynę, a potem na pozostałych.

- Myślę, że to prawda - powiedział.

Tamci zgromadzili się przy nim, któryś odezwał się:

- To nie są żadni Sarmaci, jak on nam mówił. To tacy sami Macedończycy jak ja.

- Moja matka... - Eurydyka spojrzała w dół. Kynna poruszyła się, ale krew ciekła jej z ust. - Ona mnie
tu przywiozła z Macedonii. Jestem zaręczona z waszym królem Filipem, bratem Aleksandra.

Kynna uniosła się na ramieniu. Wykrztusiła z trudem.

- To prawda, przysięgam na... - Fala krwi napłynęła jej do ust. Opadła na wznak. Eurydyka cisnęła
swą włócznię i uklękła przy niej. Oczy Kynny znieruchomiały, ukazując białka. Stary żołnierz, który
wypytywał Alketasa, podszedł i stanął obok niej, powstrzymując pozostałych.

- Zostawcie je w spokoju.

Paru innych przyłączyło się do niego, pozostali stali oparci o włócznie zmieszani i zawstydzeni.
Eurydyka rzuciła się na ciało matki i rozpłakała w głos.

Nagle poprzez swój płacz usłyszała podniesione głosy. Zwiastowały bunt. Nie wiedziała o tym, ale
macedońscy wodzowie aż za dobrze znali ten ton. Ptolemeusz zwierzał się w Egipcie przyjaciołom, że
z radością pozbył się stałej armii, osobiście wybierając swych żołnierzy. Przywodziło to na myśl
Bucefała, starego konia Aleksandra, który gotów był kopnąć każdego innego, kto by próbował go
dosiąść. Jak tamten koń, armia zbyt długo była prowadzona przez jeźdźca o zręcznych dłoniach.

Eurydyka pomyślała, że mogłaby zdać się na ich łaskę, błagać ich o spalenie ciała matki, jak należało,
o oddanie jej popiołów, by je mogła pogrzebać w kraju, i odprowadzenie jej do morza. Gdy jednak

background image

otarła krew z twarzy Kynny, ujrzała w niej zaciętość walczącego do ostatka wojownika. Jej cień nie
dowie się, że jej córka okazała się tchórzem.

Dotknęła złotego łańcucha, który matka zawsze nosiła. Był zakrwawiony, ale zdjęła go z szyi zmarłej i
stanęła wyprostowana.

- Patrzcie. To podobizna mojego dziadka, króla Filipa. Dał ją mojej babce w dniu zaślubin, ona zaś
dała ją mojej matce, gdy wychodziła za mąż za Amyntasa, syna króla Perdikkasa. Sami zobaczcie.

Włożyła medalion w twardą dłoń weterana, inni skupili się wokół niego, wpatrując się w złoty krąg i
kanciasty brodaty profil na nim.

- Tak jest, to Filip - rzekł weteran. - Niejeden raz go widziałem. - Otarł go do czysta i zwrócił jej. -
Powinnaś tego dobrze pilnować.

Mówił takim tonem, jakby zwracał się do bratanicy, poruszyło to ich wszystkich do głębi. Poczuli się
opiekunami tej sieroty, którą uratowali i przygarnęli. Oświadczyli Alketasowi, że odprowadzą ją do
Sardes, że każdy głupiec rozpozna w niej krew Filipa i że jeśli Aleksander obiecał jej swego brata, tych
dwoje ma się pobrać albo armia dowie się o wszystkim.

- W porządku. - Alketas wiedział już, że dyscyplina zawisła na włosku, i jego życie także. - Oczyścić
drogę i to żywo.

Żołnierze położyli Kynnę na wozie i nakryli jakąś derką, przyprowadzili własny wóz dla zabitych i
rannych strażników i zebrali pakunki, porzucone przez uciekających tragarzy. Ułożyli też poduszki, by
Eurydyka mogła jechać przy swej zmarłej matce.

Jeden z nich pojechał przodem z listem od Alketasa do brata, Perdikkasa. Musiał przejeżdżać przez
główny obóz wojsk Perdikkasa i Eumenesa i miał zamiar rozgłosić tam nowinę. Kiedy więc za ostatnim
zakrętem ukazała się cytadela na czerwonej skale i miasto u jej podnóża, Eurydyka ujrzała też na
drodze wielki tłum żołnierzy. Rozstąpili się przed nią i utworzyli dwa szeregi po obu stronach drogi,
jak przed królem. Gdy się zbliżyła, rozległy się wiwaty. Słyszała pomruki najbliżej stojących: "Biedna
dziewczyna!" i "Wybacz im, pani, oni nie wiedzieli". To niezwykłe, podobne do snu spełnienie planów
sprawiło, że śmierć matki także wydała jej się snem, choć starczyło wyciągnąć rękę, by dotknąć jej
ciała.

Kleopatra spoglądała ze swego wysokiego okna, a przy niej stał Perdikkas i przygryzał wargi.
Widziała jego bezsilność i z gniewem uderzyła dłonią w parapet.

- Pozwoliłeś na to?

- Nie miałem wyjścia. Gdybym ją aresztował, mielibyśmy bunt. Właśnie teraz... Oni wiedzą, że to
wnuczka Filipa.

- I córka zdrajcy! Jej ojciec chciał zamordować mojego. Pozwolisz jej poślubić jego syna?

- Nie, jeśli zdołam.

background image

Wóz zbliżał się. Próbował wypatrzeć twarz córki Amyntasa, ale na to było jeszcze za daleko. Musiał
zejść na dół i zrobić coś, co pozwoli mu zachować godność i zyskać na czasie. Wtem jakieś poruszenie
z innej strony zwróciło jego uwagę. Wyjrzał z okna, zaklął i cofnął się do komnaty. Dojrzała w jego
twarzy przerażenie i wściekłość.

- Co się stało?

- Niech ich Hades pochłonie! Prowadzą do niej Filipa.

- Co takiego? Skąd...

- Wiedzą, gdzie ma swój namiot. Nie chciałaś, żeby tu mieszkał. Muszę iść.

Wybiegł bez słowa przeprosin. Pomyślała, że mało brakowało, by i ją zaczął przeklinać.

Ciężkie wrota w grubym murze zewnętrznym stały otworem. Wóz zatrzymał się. Gromada żołnierzy
wybiegła z bramy, ciągnąc coś za sobą.

- Pani, jeśli pozwolisz, mamy tu coś bardziej odpowiedniego dla ciebie.

Był to jakiś stary wspaniały rydwan. Przód i boki pokrywały wizerunki srebrnych gryfów i złotych
lwów. Wnętrze wyłożone było wytłaczaną czerwoną skórą. Zbudowano go dla Krezusa, którego
bogactwo stało się legendą, ostatniego króla Lidii. Aleksander wjeżdżał na nim do miasta, aby zrobić
wrażenie na mieszkańcach.

Ten ruchomy tron pogłębił jeszcze u Eurydyki wrażenie nierealności. Zdobyła się jednak na to, by
powiedzieć, że nie zostawi ciała matki bez opieki.

- Będzie miała wszystko, co trzeba, pani, już się tym zajęliśmy.

Jakieś kobiety w czarnych szatach zbliżyły się z dumą. Te żony weteranów, o twarzach spalonych
słońcem i wyniszczonych pracą, mogły być z wyglądu ich matkami. Jakiś żołnierz wyciągnął rękę do
Eurydyki. W ostatniej chwili Alketas, decydując się na ten gest, wypełnił swój obowiązek. Wahała się
przez mgnienie oka, ale należało przyjąć to poddanie się nieprzyjaciela. Podziękowała skinieniem
głowy i przyjęła jego ramię. Drużyna żołnierzy chwyciła dyszel rydwanu i ruszyli. Eurydyka siedziała
niczym król na krześle Krezusa.

Nagle ton wiwatów uległ zmianie. Usłyszała starodawne okrzyki.

- Hymenie! Euoj! Raduj się, panno młoda! Niech żyje pan młody!

Pan młody wychodził na jej spotkanie.

Serce jej zamarło. Ta część snu zawsze była zamglona.

Jechał na pięknym, powoli kroczącym jabłkowitym koniu. Jakiś posiwiały stary żołnierz prowadził
konia za wodze. Brodata twarz jeźdźca przypominała oblicze wyryte na złotym medalionie. Rozglądał
się, mrużąc oczy. Ów stary żołnierz wskazał ją. Kiedy tamten spojrzał wprost na nią, ujrzała, że jest
śmiertelnie przerażony. Czegoś takiego nie brała pod uwagę, nawet o tym nie pomyślała.

background image

Zachęcany przez żołnierzy, zsiadł z konia i podszedł do rydwanu. Jego niebieskie, pełne lęku oczy
utkwione były w jej twarzy. Uśmiechnęła się do niego.

- Witaj, Arrydajosie. Jam jest Eurydyka, córka twego stryja Amyntasa. Przybywam oto z kraju na
wezwanie Aleksandra.

Żołnierze wokół nich wyrażali półgłosem uznanie dla jej przemowy i wykrzyknęli:

- Niech żyje król!

Twarz Filipa rozjaśniła się na dźwięk dawnego imienia. Jako Arrydajos nie miał żadnych
obowiązków, nikt nie kazał mu uczyć się przemówień i nikt nie okazywał zniecierpliwienia. Aleksander
nigdy go do niczego nie zmuszał, a robić coś razem z nim było prawdziwą przyjemnością. Ta
dziewczyna przypominała mu Aleksandra. Nie bał się już jej i zapytał:

- Czy chcesz wyjść za mnie?

Jakiś żołnierz zaśmiał się rubasznie i został uciszony przez oburzonych kompanów. Inni słuchali
uważnie.

- Jeśli sobie tego życzysz, Arrydajosie. Aleksander chciał, żebyśmy się pobrali.

Zagryzł wargi w niezdecydowaniu. Nagle zwrócił się do starego żołnierza, który szedł przy jego koniu.

- Czy mam ją poślubić, Kononie? Czy tak mówił Aleksander?

Paru żołnierzy zakryło usta dłońmi. W chwili milczenia zdała sobie sprawę, że stary sługa bada ją
wzrokiem. Rozpoznała w nim opiekuna. Podniosły się wołania, czasem dość grubiańskie, wzywające
króla, by prosił o dziewczynę, zanim się ona rozmyśli. Ignorując je, spojrzała wprost na Konona i
rzekła:

- Będę dla niego dobra.

Czujność w jego znużonych oczach przygasła. Skinął jej głową i zwrócił się do Filipa, wciąż
wpatrzonego w niego z niepokojem.

- Tak, panie. Oto panna, którą wybrał dla ciebie Aleksander, dzielna i szlachetna pani, z którą jesteś
zaręczony. Podaj jej rękę i proś pięknie, by zechciała zostać twoją żoną.

Eurydyka ujęła wyciągniętą posłusznie dłoń. Duża, ciepła i miękka, przywarła błagalnie do jej dłoni.
Uścisnęła ją uspokajająco.

- Czy chcesz zostać moją żoną, kuzynko Eurydyko? Żołnierze też o to proszą.

Trzymając jego dłoń, odpowiedziała:

- Tak, Arrydajosie. Tak, królu Filipie, chcę.

Teraz podniosła się prawdziwa wrzawa. Żołnierze podrzucali w górę kapelusze o szerokich rondach.
Ze zdwojoną energią zaczęli znów przyzywać Hymena. Starali się właśnie namówić Filipa do zajęcia

background image

miejsca w rydwanie, gdy na scenie pojawił się Perdikkas, zaczerwieniony i zdyszany po biegu w dół po
stromych i krętych schodach starożytnego miasta.

Alketas powitał go porozumiewawczym spojrzeniem. Obaj aż za dobrze znali ów nastrój, w którym
Macedończycy stawali się niebezpieczni. Widzieli to już za czasów Aleksandra, który poradził sobie w
Opis, skacząc z mównicy w tłum i aresztując przywódców gołymi rękami. Takie rzeczy były jednak
tajemnicą Aleksandra. Każdy inny padłby ofiarą samosądu. Alketas skwitował wzruszeniem ramion
wściekłe spojrzenie Perdikkasa.

Siedząca w rydwanie Eurydyka odgadła od razu, kim jest Perdikkas. Przez chwilę poczuła się jak
dziecko. Zachowała jednak dumę i powagę, sama nie wiedząc, skąd czerpie siły. Wiedziała, że jest
wnuczką Filipa i króla Perdikkasa, prawnuczką Bardylisa z Ilirii, tego postrachu granicy. Nie
przypuszczała, że odziedziczyła po nich także coś z ich charakteru. Spędziła młodość w odosobnieniu,
karmiona legendami. Jej obecne położenie nie wydawało się niedorzeczne ani nieprzyzwoite.
Wiedziała tylko, że nie okaże strachu tym ludziom, którzy witali ją owacjami. Filip stał z dłonią na
rydwanie, spierając się z ludźmi, którzy chcieli go podsadzić. Teraz chwycił ją za rękę.

- Spójrz, to Perdikkas.

Położyła dłoń na jego dłoni.

- Tak, widzę. Wejdź tu i stań przy mnie.

Wgramolił się na rydwan. Żołnierze przytrzymali pojazd. Ściskając poręcz, stał sztywno z miną
wyzywającą i wystraszoną jednocześnie. Zbliżyła się do niego, przywołując całą swą odwagę. Przez
chwilę wydawali się niesamowicie podobni do jakiejś triumfującej pary z przeszłości pełnej dumy i
potęgi. Naigrawając się z Perdikkasa, żołnierze wznieśli okrzyk weselny.

Podszedł do rydwanu. Wszyscy na chwilę wstrzymali oddech. Potem podniósł dłoń w pozdrowieniu.

- Witaj, królu. Witaj, córko Amyntasa. Rad jestem, że król pośpieszył ci na powitanie.

- To żołnierze - wymamrotał Filip. Eurydyka ucięła dźwięcznym głosem.

- Król był bardzo uprzejmy.

Filip patrzył z niepokojem na tych dwoje. Perdikkas nie okazał gniewu. Żołnierze byli też zadowoleni.
Uśmiechnął się pobłażliwie. Ukrywając zdumienie, Eurydyka uświadomiła sobie, że wygrała.

- Perdikkasie - odezwała się. - Król poprosił o moją rękę, a Macedończycy okazali mi życzliwość. Lecz
moja matka, siostra Aleksandra, leży tu zamordowana, jak o tym wiesz, więc przede wszystkim muszę
zająć się jej pogrzebem.

Rozległy się głośne okrzyki uznania i szacunku. Perdikkas okazał tyle życzliwości, na ile mógł się
zdobyć. Patrząc na posępne twarze i myśląc o wojskach Antypatra zmierzających ku Hellespontowi,
dodał, że śmierć jej szlachetnej matki była straszliwą pomyłką, zawinioną przez niewiedzę i dzielność
jej obrońców. Oczywiście, sprawa ta zostanie wkrótce szczegółowo wyjaśniona.

Eurydyka skinęła głową, zdając sobie sprawę, że nigdy się nie dowie, jakie naprawdę rozkazy
otrzymał Alketas. Kynna w każdym razie zostanie spalona z wojskowymi honorami, a jej popioły

background image

powrócą kiedyś do Ajgaj. Tymczasem trzeba jej ofiarować odwagę i zdecydowanie, a zapłatę za jej
krew pozostawić bogom.

322 r. p.n.e. (cd.)

Tuż po zakończeniu pogrzebu Perdikkas otrzymał wiadomość, że wóz żałobny Aleksandra podąża w
uroczystym orszaku do Egiptu. Był to grom z jasnego nieba. Wszystkie swoje plany układał z myślą o
zagrożeniu z północy, ze strony obrażonego teścia, któremu odesłał już Nikaję. Teraz nadeszło z
południa otwarte wypowiedzenie wojny.

W Sardes przebywał wciąż Eumenes, wezwany, gdy niebezpieczeństwo groziło tylko od północy.
Wynikło ono, jak obaj wiedzieli, ze zlekceważenia jego rady, by Perdikkas poślubił otwarcie Kleopatrę,
odesłał Nikaję do domu jako pannę i wkroczył bez zwłoki do Macedonii. Nie mówiono już o tym.
Eumenes, jak kiedyś Kasandra, nie miał nigdy oglądać owoców swoich trafnych przepowiedni. Jako
Grek wśród Macedończyków nie miał prawa wiedzieć lepiej. Powstrzymał się więc od przypominania,
że Perdikkas mógł zostać regentem Macedonii, mając w ręku królewską małżonkę, i że Ptolemeusz
nie mógł temu przeszkodzić. Wyraził tylko wątpliwość, czy rzeczywiście planuje on wojnę.

- Wszystko, co dotąd zrobił w Egipcie, miało za cel umocnienie się w tym kraju. Jest ambitny, zgoda,
ale jakie są jego plany? Uprowadzenie ciała było nie lada zuchwalstwem, ale chodziło jedynie o
uświetnienie Aleksandrii. On nam nie sprawi kłopotu, jeśli pozostawimy go w spokoju.

- Zagarnął już jednak Cyrenę. Gromadzi też większą armię, niż to konieczne.

- On o tym nie wie. Będzie jej potrzebował, jeśli wyruszysz przeciw niemu.

- Nie cierpię tego człowieka - powiedział Perdikkas z nienawiścią w głosie.

Eumenes nic na to nie odpowiedział. Pamiętał Ptolemeusza jako niezdarnego młodzika, który brał
małego Aleksandra na przejażdżki. Perdikkas był przyjacielem króla w jego młodych latach, ale to nie
było to samo. Aleksander nagradzał za zasługi - nawet Hefajstion zaczynał od początku - i w końcu
Perdikkas przewyższył Ptolemeusza. A jednak to Ptolemeusz bardziej pasował do Aleksandra.
Perdikkas nigdy nie był mu tak bliski. Ptolemeusz umiał sobie radzić z ludźmi, instynktownie bądź
naśladując Aleksandra. Wiedział, kiedy rozluźnić dyscyplinę, a kiedy ją zacieśnić, kiedy dawać, kiedy
słuchać, a kiedy się śmiać. Perdikkas zdawał sobie sprawę, że brak mu tego szóstego zmysłu, czuł się
jak człowiek krótkowzroczny, i zżerała go zazdrość.

- On jest jak wściekły pies, który pożera całe stado. Jeśli się go nie przegna batem, da zły przykład
innym.

- Być może, ale jeszcze nie teraz, a Antypater i Krateros już się szykują przeciw nam.

Perdikkas zacisnął szczęki. "Zmienił się od śmierci Aleksandra" - pomyślał Eumenes. "Kieruje nim
pycha i on o tym wie. Aleksander powściągał nas wszystkich".

background image

- Nie. Ptolemeusz nie może czekać - powiedział Perdikkas. - Ta egipska żmija musi być zdeptana w
zarodku.

- Podzielimy zatem armię? - spytał obojętnym tonem Eumenes. Jako Grek wśród Macedończyków
powiedział już dość.

- Nie mamy innego wyjścia. Ty pójdziesz na północ i odeprzesz Antypatra od Hellespontu. Ja
uspokoję Ptolemeusza, i to na dobre... Ale zanim wyruszymy, musimy urządzić to przeklęte wesele.
Inaczej ludzie się nie ruszą, znam ich.

Później Perdikkas przez godzinę przekonywał Kleopatrę. W końcu, używając pochlebstw, chłodnej
logiki, osobistego uroku, i przemawiając do jej uczuć, zdołał ją namówić, by wystąpiła jako honorowa
matka Eurydyki. Żołnierze nastawali na zawarcie tego małżeństwa i musiało się ono odbyć z
zachowaniem wszelkich form. Każde uchybienie mogło potem być wypomniane im dwojgu, a na to
nie mogli sobie pozwolić.

- Ta dziewczyna była zupełnym dzieckiem, kiedy zamordowano Filipa - powiedział. - Wątpię też, by
Amyntas był w to zamieszany. Byłem tam, kiedy go sądzono.

- Chyba masz słuszność, ale wszystko to jest obrzydliwe. Jak jej nie wstyd? Ty jednak i beze mnie
masz dość kłopotów. Jeśli Aleksander mógł na to pozwolić, mogę chyba i ja.

Eumenes nie czekał na ucztę. Pomaszerował od razu na spotkanie sił Antypatra i jego zięcia
Kraterosa. Grek prowadził Macedończyków, których lojalności nie mógł być pewien, ale nie było to
dla niego nic nowego. Perdikkas opóźnił wymarsz o tydzień, aby dać swym ludziom obiecane
widowisko.

Na dwa dni przed weselem zarumieniona pokojówka weszła do komnaty Eurydyki - należącej kiedyś
do pierwszej żony Krezusa - z wiadomością, że królowa Epirotów przyszła ją odwiedzić.

Kleopatra przybyła z paradą. Odkąd opuściła kraj, nie musiała liczyć się z Olimpias, sama zaś nie była
skąpa. Przyszła ubrana jak królowa i z królewskimi darami: kosztownym złotym naszyjnikiem i belą
karyjskich haftów przetykanych złotem. Eurydyka poczuła się zakłopotana taką uprzejmością, Kynna
nauczyła ją jednak dobrych manier na równi z wojaczką. Kleopatra mimo woli była pod wrażeniem
naiwnej godności dziewczyny. Przypomniała sobie własne wesele z wujem, który mógł być jej ojcem,
miała bowiem wtedy siedemnaście lat. Obdarzyła więc Eurydykę komplementami, skosztowała
słodkich ciasteczek i przeszła do omówienia weselnego ceremoniału. Na takich naradach kobiety
wymieniały zwykle stosowne żarty, ta rozmowa była jednak rzeczowa. Kleopatra miała poczucie
obowiązku wobec tej poważnej dziewczyny, zaledwie piętnastoletniej, a już osamotnionej w nie
znanym jej świecie.

- Czy podczas spotkania z królem - niełatwo jej było wspominać o czymś tak zawstydzającym - miałaś
okazję z nim porozmawiać? Zauważyłaś chyba, że jak na swój wiek jest cokolwiek niedojrzały?

Eurydyka spojrzała jej w oczy i uznała, że pytanie postawione było w dobrej wierze i zasługuje na
grzeczną odpowiedź.

background image

- Tak. Aleksander uprzedził o tym moją matkę i tak rzeczywiście jest.

To zabrzmiało obiecująco.

- Co zamierzasz zatem zrobić po ślubie? Perdikkas mógłby dać ci eskortę do twoich krewnych w
Macedonii.

Eurydyka zastanowiła się nad tym. Nie było to polecenie, bo i nie mogło być. Odpowiedziała
spokojnie.

- Jeśli król potrzebuje przyjaciela, powinnam to być ja. Zostanę przez jakiś czas i zobaczę, co dalej.

Nazajutrz składały wizyty najznakomitsze damy z Sardes - żony starszych oficerów i urzędników, i
kilka wystrojonych i zalęknionych niewiast lidyjskich. Później, w uświęconej od czasów Krezusa porze
odpoczynku, zjawił się jeszcze jeden gość. Rozszczebiotana pokojówka zapowiedziała wysłannika z
dworu pana młodego.

Stary Konon, kiedy go wprowadzono, spoglądał znacząco na jej dwórki. Odesłała je i spytała, z czym
przychodzi.

- Otóż, pani... z życzeniami zdrowia i szczęścia, i niech ci Bóg błogosławi. - Uporawszy się z tym,
przełknął ślinę. O co mu chodziło? Eurydyka, w lęku przed nieznanym, zamknęła się w sobie i
sposępniała. Konon w zakłopotaniu dobierał słowa. - Pani, on cię naprawdę polubił. Mówi tylko o
kuzynce Eurydyce i chce ci pokazywać swoje skarby... Lecz, pani, ja go znam od dziecka, znam jego
zwyczaje, wiem, do czego przywiązuje wagę. Bądź tak dobra i nie odsyłaj mnie. Przekonasz się, że nie
sprawię kłopotu. Wystarczy mi, że zatrzymasz mnie na próbę, zobaczysz, czy się nadam.

Więc chodziło tylko o to! Chętnie by go uściskała, ale nie mogła tego okazać.

- Widziałam cię przecież przy królu! Masz na imię Konon, nieprawdaż? Tak, rada będę, jeśli
zostaniesz. Powiedz to królowi, gdyby pytał.

- Pani, on nawet o tym nie pomyślał. Mogłoby mu to zaszkodzić. - Patrzyli na siebie, nieco
uspokojeni, ale wciąż czujni. Konon szukał słów, chociaż nie mógł zbyt wiele powiedzieć. - On nie
przywykł do wielkich uczt, odkąd zabrakło Aleksandra, który mu dawał przykład. Chyba ci też mówili,
że czasem czuje się gorzej. Nie obawiaj się i zostaw go wtedy mnie, a szybko przyjdzie do siebie.

Eurydyka obiecała, że tak zrobi. Zapadło milczenie. Konon znów przełknął ślinę. Ta biedna
dziewczyna dałaby wszystko, żeby dowiedzieć się tego, czego on nie umiał jej powiedzieć - że jej
małżonek nie miał pojęcia o uprawianiu miłości z drugą osobą. W końcu jakoś sobie poradził, mocno
się czerwieniąc.

- Pani, on myśli tylko o tobie, ale nie będzie cię niepokoił. Taki już jest.

Nie była aż tak naiwna, by go nie zrozumieć. Zdobyła się na to, by odpowiedzieć z godnością.

- Dziękuję ci, Kononie. Jestem pewna, że król i ja dojdziemy do porozumienia. Możesz odejść.

background image

Filip obudził się wcześnie w dniu swego ślubu. Konon obiecał mu, że będzie mógł nosić purpurową
szatę z wielką czerwoną gwiazdą. W dodatku miał poślubić kuzynkę Eurydykę. Będzie mogła z nim
mieszkać, on zaś będzie mógł ją widywać, kiedy tylko zechce. Mówił mu to sam Perdikkas.

Tego poranka wodę na kąpiel przynieśli w wielkim srebrnym dzbanie dwaj dobrze ubrani młodzi
ludzie. Polewali go przy kąpieli i życzyli powodzenia. Konon wyjaśnił, że należy się to panu młodemu.
Młodzi ludzie uśmiechali się porozumiewawczo do siebie, ale Filip oswoił się już z wieloma rzeczami.

Za drzwiami śmiało się i śpiewało mnóstwo ludzi. Nie mieszkał już w swoim namiocie, ale w
komnacie w pałacu. Nie robiło mu to różnicy, skoro pozwolono mu zabrać cały zbiór kamieni. Konon
tłumaczył, że namiot nie był odpowiednim miejscem dla szlachetnej pani, podczas gdy tu zamieszka
obok niego.

Młodzi ludzie pomogli mu włożyć tę wspaniałą szatę, a potem Perdikkas zabrał go, by złożyć ofiarę w
małej świątyni Zeusa na szczycie wzgórza. Aleksander zbudował ją w miejscu, gdzie spadł kiedyś
ogień z niebios. Perdikkas mówił mu, kiedy rzucać kadzidło na palące się mięso i jak się zwracać do
boga. Zrobił wszystko jak należy, ale nikt go za to nie pochwalił, jak to zawsze robił Aleksander.

Perdikkas zadał sobie wiele trudu, by uroczystość wypadła okazale. Dzięki Alketasowi, narzeczona
nie miała bowiem nikogo z rodziny, kto by wydał ucztę weselną. Był wdzięczny Kleopatrze, że zgodziła
się trzymać powitalną pochodnię w komnacie panny młodej. Najważniejszy był jednak uroczysty
pochód weselny, bo mieli go oglądać żołnierze. Na dodatek, jakby miał mało kłopotów, w południe
przybyli dwaj gońcy, zapowiadając przybycie pani Roksany. Zapomniał o niej całkowicie i nawet nie
zaprosił jej na wesele.

Przygotowano pośpiesznie kwaterę. Jej kryta lektyka już podążała ulicami. Mieszkańcy Sardes
tłoczyli się, by ją obejrzeć, a żołnierze wznieśli kilka umiarkowanie głośnych okrzyków powitalnych.
Nie pochwalali cudzoziemskich małżeństw Aleksandra, ale po śmierci coś z jego sławy udzieliło się
Roksanie. Była matką jego syna i chłopiec jej towarzyszył. Każda królowa macedońska pozwoliłaby go
ludziom oglądać, ale szlachetne panie baktryjskie nie miały zwyczaju pokazywać się publicznie.
Chłopcu wyrzynały się właśnie zęby i słychać było, jak popłakuje w lektyce.

Perdikkas powitał ją ubrany w weselny strój i zaprosił na uroczystość, przygotowaną, jak powiedział,
naprędce, z powodu zbliżającej się wojny.

- Nic mi o tym nie mówiłeś! - powiedziała z gniewem. - Kim jest ta wieśniaczka, którą wyszukałeś
królowi? Jeśli już musi się żenić, powinien ożenić się ze mną.

- W Macedonii następca tronu nie dziedziczy po poprzedniku haremu - odrzekł chłodno Perdikkas -
a ta szlachetna pani jest wnuczką dwóch królów.

Teraz wynikła sprawa pierwszeństwa. Aleksander i jego oficerowie poślubili swoje cudzoziemskie
żony zgodnie z miejscowym obrządkiem. Nie znająca macedońskich zwyczajów Roksana nie mogła się
pogodzić z tym, że Kleopatra zajęła miejsce matki i nie może być z niego usunięta.

- Ja przecież jestem matką syna Aleksandra!

background image

- A więc krewną pana młodego, nie panny młodej! - Perdikkas starał się panować nad sobą. - Przyślę
kogoś, kto wyjaśni ci przebieg ceremonii. Postaraj się też odegrać swoją rolę jak należy, jeśli chcesz,
by wojsko uznało twego syna. Nie zapominaj, że mają prawo go wydziedziczyć.

To ją otrzeźwiło. Pomyślała, że się zmienił: był teraz surowy, szorstki, nie liczący się z innymi.
Wyglądało na to, że nie wybaczył jej śmierci Statejry. Nie zdawała sobie sprawy, że i inni dostrzegli w
nim tę zmianę.

Filip nie mógł się doczekać przejazdu w weselnym pochodzie i nie był nim rozczarowany. Nie bawił
się tak dobrze od czasu, gdy po raz ostatni jechał na słoniu. Miał na sobie purpurową szatę i złoty
diadem. Obok niego siedziała Eurydyka w szafranowej sukni i szafranowym welonie zwisającym z
wieńca ze złotych kwiatów. Myślał przedtem, że będą sami w powozie i nie był zadowolony, widząc,
że Perdikkas zajmuje miejsce po drugiej stronie. Przecież Eurydyka wyszła za niego, nie za Perdikkasa.
Ktoś wyjaśniał mu pośpiesznie, że Perdikkas jest drużbą, ale on słuchał tylko tego, co mówiła kuzynka
Eurydyka. Teraz, gdy już był żonaty, nie obawiał się zbytnio Perdikkasa i mógłby nawet wypchnąć go z
powozu.

Ciągnięci przez białe muły jechali Świętą Drogą uroczystych pochodów, pochyłą i krętą, ale
obywającą się bez schodów. Wznosiły się przy niej dawne pomniki i świątynie, lidyjskie, perskie i
greckie. Wszędzie wisiały chorągwie i girlandy, a gdy słońce zaszło, pozapalano pochodnie. Wzdłuż
całej drogi i na dachach domów stali wiwatujący ludzie.

Okryte siatkami z cekinów muły prowadzone były przez żołnierzy w szkarłatnych płaszczach i
wieńcach. Za nimi i przed nimi szli muzykanci, grając lidyjskie melodie na fletach i piszczałkach,
potrząsając obwieszonymi dzwoneczkami sistrami i bijąc w wielkie cymbały. Bez przerwy wznoszono
w różnych językach okrzyki z życzeniami pomyślności. Zorza zachodu przygasła i pochodnie zaświeciły
jak gwiazdy. Pochłonięty tym wszystkim Filip spojrzał w bok.

- Czy jesteś szczęśliwa, kuzynko Eurydyko?

- Bardzo szczęśliwa. - Rzeczywiście, nie wyobrażała sobie nawet niczego podobnego. W
przeciwieństwie do niego, nigdy dotąd nie zakosztowała azjatyckiego przepychu. Ta muzyka, te
okrzyki i oklaski upajały ją niczym wino. Była w swoim żywiole. Aż do tej chwili nie zdawała sobie z
tego sprawy, ale nie na darmo była córką Amyntasa, królewskiego syna, który nie oparł się pokusie
sięgnięcia po koronę. - Nie możesz jednak wciąż nazywać mnie kuzynką. Żona jest ważniejsza niż
kuzynka.

Ucztę weselną urządzono w wielkiej sali. Kobiety zasiadły na honorowych krzesłach, a panna młoda
na ukwieconym tronie. Wokół niej ustawiono okazały posag i dary weselne. Raz jeszcze podziwiała
klejnoty, puchary i wazy, które Kynna wywiozła z Macedonii i o które tak bardzo się troszczyła.
Brakowało tylko srebrnej szkatuły, która kryła teraz jej kości.

Kleopatra poprowadziła ją do stołu króla, gdzie pan młody miał przeciąć mieczem weselny bochen.
Widać było, że nigdy dotąd nie miał miecza w ręku, ale dzielnie sobie radził. Uciął kawałek i przełamał
na dwoje, a potem, gdy skosztowała chleba - była to najważniejsza część wesela - spytał ją, jak jej
smakuje, bo jego kawałek jest niezbyt smaczny.

background image

Wróciwszy na swój tron, wysłuchała hymnu odśpiewanego przez chór dziewcząt, w większości
Lidyjek, które myliły słowa, i kilku córek Greków, które bardzo się starały, by je usłyszano. Potem
zdała sobie sprawę, że kobiety wokół niej mamroczą coś między sobą i zaczynają zbierać się do
odejścia. Serce jej się ścisnęło i zrozumiała nagle, że kiedy skończy się ta pieśń, poprowadzą ją do
małżeńskiej komnaty.

Podczas przejazdu i prawie przez całą ucztę pomijała tę chwilę, wybiegając myślą w przyszły miesiąc
i przyszły rok albo żyjąc chwilą obecną.

- Czy już cię pouczono, co masz robić?

Wzdrygnęła się zaskoczona. Ten głos z mocnym obcym akcentem należał do wdowy po Aleksandrze,
którą poznała dopiero dziś rano. Skłoniła się przed obsypaną klejnotami drobną kobietą w szatach
naszywanych złotem i perłami. Z uszu zwisały jej rubiny wielkie jak gołębie jaja. Jej oszałamiająca
powierzchowność prawie ją odczłowieczała, zmieniała ją we wspaniałą ozdobę tej uczty. Eurydyka
napotkała teraz spojrzenie wielkich czarnych oczu połyskujących spod przyciemnionych powiek. To
spojrzenie było pełne złośliwości.

- Tak - odpowiedziała cicho.

- Doprawdy? Słyszałam, że twoja matka zastępowała ci ojca, i ty mi wyglądasz na wychowaną przez
mężczyznę. - Eurydyka wpatrywała się w nią jak urzeczona, niby ofiara w drapieżnika. Roksana niczym
jaskrawo upierzona dzierzba nachyliła się ku niej. - Jeśli wiesz wszystko, co powinnaś wiedzieć, może
nauczysz czegoś swego męża.

Rubiny zabłysły, a pieśń, choć wznosząca się do kulminacyjnego punktu, nie zagłuszała jej
podniesionego głosu.

- Aleksander trzymał go jak psa pod stołem. Uczył go chodzić przy nodze, a potem odsyłał do budy.
To mój syn jest królem.

Pieśń dobiegła końca. Na podium powstało poruszenie.

Kleopatra podniosła się z miejsca, pamiętając, jak robiła to Olimpias. Wszystkie panie również to
zrobiły, a po chwili i Roksana, spoglądając wyzywająco. Królowa Epiru przemówiła, używając
formalnej, wyszukanej greki dworu jej ojca, i spoglądając z góry na drobną Baktryjkę.

- Nie zapominajmy, gdzie jesteśmy i kim jesteśmy, jeśli można. Chodźmy, moje panie! Raduj się,
panno młoda! Hymenie!

- Spójrz! - rzekł Filip do Perdikkasa, który zasiadał przy nim na honorowym miejscu. - Kuzynka
Eurydyka wychodzi! - Zaczął podnosić się z miejsca.

- Nie teraz! - Perdikkas pociągnął za purpurową szatę, sadzając go znów na biesiadne łoże. - Ona się
teraz przebiera. Potem ci ją pokażemy. - Goście, którzy to słyszeli, nawet podający do stołu młodzi
strojni Lidyjczycy, którzy łyknęli trochę greki, tłumili śmiech. Perdikkas ściszył głos. - Teraz słuchaj
przemówień, a kiedy będą na ciebie patrzeć, uśmiechaj się. Chcemy wypić twoje zdrowie.

background image

Filip wysunął swój puchar, grawerowany złoty skarb achemenidzki, pamiątkę po latach perskiej
niewoli. Stojący za jego krzesłem Konon wyprzedził podczaszego i napełnił puchar winem tak
rozcieńczonym, że można by je dawać dzieciom. On sam dziwnie wyglądał pośród pełnych gracji
Lidyjczyków i dobrze urodzonych paziów macedońskich.

Perdikkas wstał, by wygłosić mowę jako drużba, przypominając bohaterskich przodków pana
młodego, czyny jego ojca, którego imię przybrał na dobrą wróżbę i rodowód jego matki, szlachetnej
pani z kochającej się w koniach Laryssy. Chwalił też pannę młodą, chociaż dość powściągliwie. Filip,
który zajmował się w tym czasie karmieniem jakiegoś białego pudla siedzącego pod stołem, podniósł
wzrok w samą porę, by odpowiedzieć na wiwaty szerokim uśmiechem.

Jakiś daleki królewski krewny odpowiedział w imieniu narzeczonej, wypowiadając uprzejme uwagi o
jej urodzie, cnocie i wysokim urodzeniu. Jeszcze raz wypito zdrowie i wzniesiono rytualne okrzyki.
Przyszedł czas na prawdziwe ucztowanie. Opróżnione puchary szybko napełniano ponownie. Twarze
czerwieniały pod przekrzywionymi wieńcami. Mówiono coraz głośniej. Trzydziestoparoletni dowódcy
spierali się o minione wojny i przechwalali kobietami z dawnych lat. Aleksander zmarł młodo,
otoczony przez młodych. Starszym to prawdziwie macedońskie wesele przypominało lata ich
młodości. Z nostalgią wykrzykiwali uświęcone zwyczajem falliczne żarty zapamiętane z rodzinnych
uczt weselnych. Szlachetnie urodzeni paziowie wymknęli się, by wypić po kielichu. Mówili o Filipie.

- Stary Konon mógłby pozwolić temu biedakowi łyknąć trochę wina. W końcu to jego wesele. Przyda
mu się coś na pokrzepienie.

Dwóch z nich podeszło do łoża Filipa.

- Kononie, Aryston pije właśnie twoje zdrowie.

Konon zaczął szukać wzrokiem Arystona, Perdikkas zajęty był rozmową, a drugi z paziów napełnił
tymczasem królewski puchar nie rozcieńczonym winem. Filip skosztował i zaczął pić. Zanim Konon
zauważył podstęp i dolał mu wody do wina, wypił więcej niż połowę.

Biesiadnicy zaczęli śpiewać skolion. Nie był bardziej nieprzyzwoity, niż wypadało na weselu, ale
Perdikkas zaczął już myśleć o odejściu. Wiedział dobrze, że wkrótce uczta zmieni się w pijatykę.
Przestał pić, by zachować jasność umysłu. Filip poczuł przypływ siły, radości i szczęścia. Waląc pięścią
w rytm skolionu, śpiewał na cały głos:

- Jestem żonaty, żonaty z Eurydyką!

Chwycił białego pudla, który czepiał się jego nogi i postawił go na stole. Pies zaczął biegać,
rozrzucając kwiaty i owoce i przewracając puchary, dopóki ktoś nie zrzucił go na posadzkę. Wszyscy
się śmiali. Ci, którzy wypili najwięcej, zaczęli wykrzykiwać starodawne wezwania do okazania
dzielności w noc poślubną.

Filip patrzył na nich zamglonym wzrokiem, w którym majaczył niepokój i podejrzenie. Było mu zbyt
gorąco w purpurowej szacie w tej dusznej, nagrzanej od pochodni sali. Zaczął rozpinać szatę.

Perdikkas uznał, że najwyższy czas odejść. Krzyknął, by mu podano pochodnię, i dał znak do odejścia
pana młodego.

background image

Eurydyka leżała w jedwabnej koszuli w wielkim skropionym wonnościami łożu. Wokół niej zebrały
się towarzyszące pannie młodej kobiety. Rozmawiały między sobą, z początku starając się wciągnąć ją
do rozmowy. - Prawie jej jednak nie znały, a oczekiwanie na mężczyzn jak zawsze się przeciągało,
zwłaszcza że nieśmiałe żarty nie zyskały uznania. Głos zabierała głównie Roksana, która opisywała
znacznie wspanialsze uroczystości z czasów Aleksandra, i traktująca ją protekcjonalnie Kleopatra.

Samotna w tym tłumie kobiet, otoczona zapachami ziół, cedrowego drewna ze skrzyń na ubrania i
różanego olejku, Eurydyka słyszała coraz donośniejsze głosy ucztujących mężczyzn. Było gorąco, ale
stopy miała lodowato zimne. W domu sypiały w wełnianej pościeli, nie w płóciennej jak tu. Komnata
nowożeńców była ogromna. Była to kiedyś sypialnia króla Krezusa. Ściany były wyłożone kolorowymi
marmurami, a posadzka porfirem. Perska lampa o wielu złoconych ramionach w kształcie kwiatów
lotosu zwisała nad łożem, zalewając je światłem. Czy ktoś ją zgasi? Myślała o Filipie, jego silnych
ramionach i nogach, o słodkawym zapachu jego ciała. Nie jadła wiele w czasie uczty, ale i to leżało jej
na żołądku. Chyba się nie rozchoruje? Gdybyż tu była jej matka! Ogarnęło ją poczucie straty, łzy
napłynęły do oczu. Kynna jednak nie ucieszyłaby się, widząc ją płaczącą w obliczu nieprzyjaciół.
Wciągnęła mięśnie brzucha i zdławiła pierwszy szloch.

Stojące za matronami druhny szeptały między sobą. Kiedy już odśpiewały swą pieśń, przygotowały
łoże i skropiły je wonnościami, nie miały nic więcej do roboty. Zaczynały chichotać, cichły, gdy
spojrzała na nie któraś z wielkich pań, a ich szepty szeleściły niczym liście na wietrze. Eurydyka
słuchała ich, nie mając nic lepszego do roboty. Nagle uświadomiła sobie, że odgłosy wielkiej sali
brzmią inaczej. Łoża biesiadne zgrzytały o posadzkę, ucichły śpiewy. Wstawali.

Niczym żołnierz, wyrwany z napiętego oczekiwania wezwaniem do ataku, zebrała całą swą odwagę.
Wkrótce wszyscy ci ludzie będą musieli odejść i zostawią ją sam na sam z królem. Będzie mogła z nim
rozmawiać, opowiadać mu różne historie. Konon zapewniał ją, że on nie będzie jej niepokoił.

Roksana też usłyszała tamte odgłosy. Odwróciła się, aż szczęknęły rubinowe kolczyki.

- Raduj się, panno młoda! - powiedziała.

Otoczony i popychany przez roześmianych, pijanych, niosących pochodnie ludzi, potykając się na
paradnych schodach o malowanych ścianach, Filip zmierzał do królewskiej sypialni.

Kręciło mu się w głowie, pocił się pod purpurową szatą, był zły o tamtego psa, którego przegnano z
sali. Gniewał się na Perdikkasa za to, że zabrał go od stołu, i na gości, którzy z niego szydzili. Wiedział,
że tak było, bo przestali się z tym kryć. Śmiali się z niego, widząc, że jest wystraszony. Słyszał ich żarty
w wielkiej sali. Chodziło o coś, co miałby robić z Eurydyką, coś tak złego, że nie wolno było robić tego
nawet w pojedynkę. Dawniej bywał za to bity, jeśli ktoś go zauważył. Był przekonany, że teraz - nikt
go nie wyprowadził z błędu - wszyscy będą mu się przyglądać. Nie wiedział, o co chodzi, i był pewien,
że nie spodoba się to kuzynce Eurydyce. Dawno by uciekł, gdyby Perdikkas nie trzymał go za ramię.

- Już czas spać - powiedział zdesperowany. - Chcę iść do łóżka.

- Właśnie tam cię prowadzimy - zabrzmiał chór głosów. - Po to tu jesteśmy. - Ryknęli śmiechem.

background image

- Ciszej! - Gniewny głos Perdikkasa przywołał ich do porządku. Wprowadzili Filipa do przedpokoju i
zaczęli go rozbierać.

Pozwolił im zdjąć z siebie purpurową szatę, ale kiedy rozpięli mu pasek od przepoconej tuniki, zaczął
się bronić i powalił dwóch z nich. Pozostali śmiali się, ale Perdikkas, groźny i ponury, upomniał ich, że
mają do czynienia z królem. Pozwolił więc się rozebrać i włożyć sobie długą białą szatę lamowaną
złotem. Nie było już na co czekać. Powiedli go ku drzwiom. Dolatywał spoza nich szmer kobiecych
głosów. Więc i one będą się przyglądać!

Drzwi rozwarły się szeroko. Ujrzał Eurydykę siedzącą w wielkim łożu. Mała ciemnoskóra niewolnica
przebiegła ze śmiechem obok niego. Była gotowa pogasić wiszące lampy. Wielka fala gniewu, żalu i
strachu zaczęła narastać w Filipie. Szumiała mu w głowie i uderzała z łoskotem. Pamiętał, wiedział, że
zaraz rozbłyśnie białe światło. Gdzie jest Konon? Wykrzyknął:

- Światło! Światło! - I błyskawica przeszyła go na wskroś.

Wbiegł Konon, stojący w cieniu na korytarzu. Bez słowa przeprosin rozepchnął grupę przerażonych,
otrzeźwiałych nagle ludzi, pochylonych nad zesztywniałą postacią na posadzce. Wyjął z sakiewki
drewniany klin i rozwarł zaciśnięte szczęki Filipa, by ten nie zadławił się własnym językiem. Patrzył
przez chwilę z wyrzutem na tamtych, a potem przybrał wyraz twarzy żołnierza, który musi sobie
radzić z głupotą dowódców. Zwrócił się do Perdikkasa.

- Ja się nim zajmę, wodzu. Wiem, co trzeba robić. Gdyby panie zechciały wyjść...

Mężczyźni rozstąpili się, zawstydzeni, by przepuścić kobiety. Nie dbając w panice o pierwszeństwo,
druhny wybiegły pierwsze, stukając obcasami na schodach. Matrony, które przez cały dzień myślały o
etykiecie, zbiły się w gromadkę, czekając na królowe.

Eurydyka siedziała w łożu, ściskając purpurowe przykrycie i wypatrując pomocy. Miała na sobie tylko
bieliznę i nie mogła wstać w obecności mężczyzn, choćby i Konona, który musiał zostać. Jej szaty
leżały na ławie z kości słoniowej w drugim końcu wielkiej komnaty. Czy nikt jej nie poda jakiegoś
okrycia?

Usłyszała jakiś ruch na posadzce. Filip, dotąd sztywny jak deska, dostał spazmów. Całe jego ciało
trzęsło się i podrygiwało. Kopał nogami, podrzucając nocną szatę.

- Raduj się, panno młoda! - Wychodząca Roksana obejrzała się przez ramię.

- Chodźmy, moje panie. - Kleopatra ogarnęła spojrzeniem matrony, odwracając twarz od gorszącego
widoku. Ruszyła ku drzwiom, przystanęła i odwróciła się do łoża. Eurydyka ujrzała w jej twarzy wyraz
pogardy i mimowolnej litości.

- Pójdziesz z nami? Znajdziemy ci coś do włożenia. - Spojrzała w stronę ławy i już jakaś gorliwa
matrona ruszyła po szaty.

Eurydyka popatrzyła na wdowę po Aleksandrze, której wyszywane złotem szaty błysnęły jeszcze raz
za drzwiami, a potem spojrzała na jego siostrę. W oczach tamtej były chyba nierządnicą, której hańbę
trzeba ukrywać w trosce o honor rodu. Nawet o samym Aleksandrze wiedziała tylko tyle, że zabił jej
ojca. Niech klątwa bogów spadnie na nich wszystkich! Będą jeszcze klękać u jej stóp!

background image

Matrona przyniosła jej himation o barwie szafranu, barwie płodności i radości. Przyjęła go w
milczeniu i okryła się nim, wstając. Filip uspokajał się już. Konon podtrzymywał jego głowę. Stając
pomiędzy nim a patrzącymi, powiedziała:

- Nie, pani, nie odejdę. Król jest chory, a moje miejsce jest przy mężu. Zostawcie nas, proszę,
samych.

Podłożyła Filipowi poduszkę pod głowę. Należał teraz do niej, oboje byli ofiarami. Uczynił ją królową,
ona będzie więc królem za nich oboje. Trzeba go położyć do łóżka i okryć. Konon znajdzie dla niej
jakieś miejsce do spania.

321 r. p.n.e.

Armia Perdikkasa maszerowała na Południe starożytną drogą nadbrzeżną, biegnącą wzdłuż
wschodniego brzegu Morza Środkowego. Podążały za nią tabory: koniuchowie, handlarze, kowale,
cieśle i rymarze, słonie, nie kończąca się kolumna wozów, kobiety towarzyszące żołnierzom i
niewolnicy. Mieszkańcy Sydonu, Tyru i Gazy przyglądali się temu z odbudowanych murów. Przed
jedenastu laty przechodził tędy Aleksander, którego niedawno oglądali w jego ostatniej podróży, gdy
przy dźwiękach dzwonów zmierzał do Egiptu. Ta armia nie ciągnęła przeciw nim, ale oznaczała wojnę,
a wojna zwykła się rozszerzać.

Wóz Roksany, otoczony przez uzbrojonych baktryjskich i perskich eunuchów, podążał za armią, jak
kiedyś z Baktrii do Indii, do Drangiany, do Suzy, do Persepolis i do Babilonu. Każda jego część była
wielokrotnie odnawiana podczas tych długich podróży, ale jako całość wyglądał tak samo. Wciąż
pachniał barwioną wytłaczaną skórą, którą był pokryty, i olejkami, które w każdym mijanym mieście
kupowali eunuchowie. Nawet teraz zapach poduszek przywoływał wspomnienie upałów Taksyli. Stały
tu ciężkie wysadzane turkusami misy i ozdoby z jej posagu, złote naczynia z Suzy, kadzielnica z
Babilonu. Wszystko byłoby jak dawniej, gdyby nie chłopiec. Miał prawie dwa lata i wydawał się dość
drobny na swój wiek, ale mówiła sobie, że jego ojciec musiał wyglądać podobnie. Z urody
przypominał raczej ją: miał miękkie ciemne włosy i błyszczące czarne oczy. Odznaczał się żywym
usposobieniem i rzadko chorował, był też z natury ciekawy świata, co wywoływało panikę wśród
nianiek, które drżały o własne życie, na wypadek gdyby coś mu się stało. Nie życzyła sobie przy tym,
by mu czegoś zabraniano; miał wiedzieć od samego początku, że jest królem.

Perdikkas wzywał ją co kilka dni. Był opiekunem króla i przypominał jej o tym, kiedy tylko się
poróżnili, co zdarzało się dość często. Gniewał się, że chłopiec się go boi, bo nigdy nie widuje
mężczyzn.

- Jego ojciec nie wychował się wśród eunuchów.

- Chłopcy z mojego narodu mają pięć lat, gdy wychodzą z haremu, a jednak wyrastają z nich
wojownicy.

- Tym niemniej on ich pobił. Dlatego tu jesteś.

background image

- Jak śmiesz nazywać mnie branką! Byłeś gościem na naszym weselu! Ach, gdybyż on tu był!

- Masz powody, żeby sobie tego życzyć - zgodził się Perdikkas i poszedł odwiedzić innego swego
podopiecznego.

Kiedy rozbijano obóz, Filip mieszkał w swoim namiocie, jak dawniej. Eurydyka miała, jako dostojna
pani, własny wóz, w którym sypiała. Nie było w nim takich wspaniałości jak w wozie Roksany, ale
ponieważ nie była tego świadoma, uważała go za wygodny, a nawet ładnie urządzony, kiedy
ustawiono w nim jej posag. Był tam też obszerny schowek, w którym przed odjazdem ukryła swą broń
zawiniętą w derki. Filipowi odpowiadał taki stan rzeczy. Byłby mocno zakłopotany, gdyby nocowała w
jego namiocie. Może nawet kazałaby odejść Kononowi. Jej towarzystwo w dzień sprawiało mu wielką
przyjemność. Często jechał przy jej wozie i opowiadał o miejscach, które mijali. Przebył kiedyś całą tę
drogę w orszaku Aleksandra i od czasu do czasu coś poruszało jego pamięć. Przez cztery miesiące stali
wtedy obozem pod potężnymi murami Tyru.

Wieczerze jadła z nim w jego namiocie. Na początku nie mogła patrzeć na jego maniery przy stole,
ale zdołała nieco je poprawić. Czasami o zachodzie słońca, kiedy obozowali nad brzegiem morza,
przechadzała się z nim pod opieką Konona, pomagając mu zbierać kamienie i muszle. Rozmawiała też
z nim, opowiadając mu legendy królewskiego rodu Macedonii, które sama słyszała kiedyś od Kynny,
poczynając od owego chłopca, który dostał promień słońca za zapłatę.

- Wkrótce będziemy tam, ty i ja, królem i królową.

W jego oczach pojawił się jakiś niejasny niepokój.

- Ale przecież Aleksander mi kazał...

- To dlatego, że on sam był wtedy królem. To już minęło. Teraz ty jesteś królem. Teraz musisz
słuchać mnie, skoro jesteśmy małżeństwem. Powiem ci, co zrobimy.

Przebyli Synaj i już na ziemi egipskiej rozbili obóz na zielonej równinie nadbrzeżnej. O kilka mil przed
nimi wznosił się starożytny port Peluzjon, a poza nim rozpościerała palce delta Nilu opleciona zawiłą
siecią kanałów i strumieni. Za Nilem leżała Aleksandria.

Armia rozłożyła się pośród palm daktylowych i wysokich kęp papirusu nad kanałami
nawadniającymi. Zaczynał wiać gorący suchy wiatr z południa. Poziom wody w Nilu był niski. W
żyznym mule rosło zboże, a woły trudziły się przy kołach wodnych. Poganiacze słoni zdjęli swe
przepaski, by wykąpać w kanale swoich podopiecznych po przeprawie przez gorący Synaj. Słonie
polewały się wodą. Wielbłądy wypijały nieprawdopodobne jej ilości na zapas. Kobiety żołnierzy prały i
kąpały dzieci. Handlarze rozeszli się w poszukiwaniu towarów. Żołnierze szykowali się do wojny.

Perdikkas ze swym sztabem przepatrywał okolicę. Był tu kiedyś z Aleksandrem, ale jedenaście lat
temu, a przez ostatnie dwa lata Ptolemeusz robił tu, co chciał. Dostępu broniły wzniesione na
pagórkach albo na skalnych występach solidne ceglane i drewniane warownie. Nie można było iść
dalej wzdłuż wybrzeża. Dostępu do Peluzjonu broniły słone bagniska. Należy kierować się na

background image

południe, ominąć sidła delty. Obóz główny musi tu pozostać. On sam weźmie ze sobą tylko siły
uderzeniowe, nie obciążone taborami. Nauczył go tego Aleksander. Wracał układać plany do swego
namiotu w szybko zapadającym zmierzchu, czerwonawym od tchnienia pustyni.

W szeroko rozłożonym obozie zapalały się i jarzyły ogniska: małe, przy których gotowały kobiety, i
duże - bo noce były jeszcze chłodne - przy których po dwudziestu i trzydziestu żołnierzy dzieliło się
owsianką i zupą fasolową, chlebem i oliwkami, a na deser serem i daktylami popijanymi cierpkim
winem.

W godzinie między wieczerzą a snem, kiedy ludzie przy ogniskach rozmawiali leniwie, opowiadali coś
sobie albo śpiewali, wokół obozu, tuż za kręgiem światła, zaczęły się rozlegać jakieś głosy.
Nawoływały po macedońsku, wymieniały znajome imiona, przypominały bitwy stoczone pod wodzą
Aleksandra, jakichś poległych przyjaciół, jakieś dawne żarty. Zrazu nie odpędzony, a po namyśle
zaproszony mówca podchodził do ogniska. Przychodził z dzbanem, żeby wypić za dawne czasy. Któż
wie, co przyniesie jutro? Mogą pozabijać się nawzajem, ale tymczasem można wypić zdrowie i
porozmawiać.

Kiedy zabrakło Aleksandra, Ptolemeusz jest najlepszy, to pewne. Sam jest żołnierzem i dba o innych.
Ma zawsze czas, by cię wysłuchać, a o kim innym można to powiedzieć? Przy okazji, ile płaci Perdikkas
swoim weteranom? Co takiego? (Teraz następowało kiwanie głową i pogardliwy gwizd.)

- Pewnie wam obiecał łupy? O tak, tu jest co brać, ale nie przyjdzie to łatwo. Ten kraj jest nie do
przejścia, jeśli się nie zna szlaków. Weźcie choćby krokodyle; są większe niż w Indiach i do tego
sprytniejsze!

Kiedy słuchaczy przybywało, zaczynał mówić o wygodach i przyjemnościach Aleksandrii, do której
prowadzą wszystkie drogi morskie, o winiarniach i dziewczynach, o dobrej pogodzie przez okrągły rok
i o Aleksandrze, który przynosi miastu szczęście. Gdy dzban się opróżnił, a misja została wypełniona,
gość wymykał się z powrotem, a odgłos jego kroków wtapiał się w niesamowite dźwięki egipskiej
nocy. Kierując się w stronę swej warowni, powtarzał sobie z zadowoleniem, że nie okłamał starych
druhów ani jednym słowem, i łącząc przyjemne z pożytecznym, zarobił sto drachm.

Perdikkas założył swój ostatni obóz nieco powyżej nadgarstka Nilu, skąd delta rozpościerała palce ku
północy. Tu mieli go oczekiwać nie biorący udziału w walce, których przyprowadził aż tak daleko, a
wśród nich obaj królowie, z których nie spuszczał oka. Stąd pomaszerował ku rzece.

Pozostawieni w obozie patrzyli, jak wchodzi ze swymi żołnierzami w migotliwą poranną mgłę, z
konnicą i piechotą, mułami z żywnością i wielbłądami, niosącymi części do katapult. Na końcu
ciągnęły słonie. Przez długi czas widać ich było malejących w płaskim krajobrazie, aż wreszcie zniknęli
za widnokręgiem palm i tamaryszków.

Chodząc po królewskim namiocie, Eurydyka czekała niespokojnie na nowiny. Konon znalazł jakąś
eskortę i zabrał Filipa na przejażdżkę. I ona lubiła kiedyś jeździć konno w męskim stroju po wzgórzach
Macedonii, ale musiała pamiętać o tym, co wypada królowej. Perdikkas jej to przypomniał.

background image

Teraz, gdy po raz pierwszy była z armią w polu, jej wyszkolenie i cała jej natura buntowały się
przeciw odstawieniu jej na bok razem z kobietami i dziećmi. Swoje małżeństwo odczuwała jako
groteskową konieczność, jako coś, z czym trzeba sobie radzić, nie zmieniając swoich zwyczajów.
Nawet teraz myślała o kobietach jak o jakimś odrębnym gatunku, który nie może jej narzucać swoich
praw.

Jej pokojówki siedziały w cieniu wozu, rozmawiając cicho po lidyjsku. Obydwie były niewolnicami.
Proponowano jej towarzystwo dam dworu, ale odmówiła. Powiedziała Perdikkasowi, że nie mogłaby
żądać od jakichś wychowanych wśród wygód kobiet, by znosiły trudy tego marszu. Prawda była
jednak taka, że to ona nie mogłaby znieść nudy kobiecych rozmów. Nie potrzebowała towarzystwa
kobiet ani mężczyzn. Noc poślubna upewniła ją w tym przekonaniu. W swych dziewczęcych snach
walczyła jak Hipolita, u boku jakiegoś bohatera. Od tego czasu jej ambicje wzrosły i jej sny także się
zmieniły.

Trzeciego dnia rano denerwowały ją nawet te ambicje, z którymi nie miała co począć. Dzień rysował
się przed nią pusty i płaski niczym otaczający ją kraj. Czemu miałaby to znosić? Pomyślała o schowku,
w którym trzymała broń. Ukryła tam i męską tunikę.

Była królową. Perdikkas powinien przysyłać jej raporty. Jeśli nie przysyła, sama pojedzie zobaczyć, co
się dzieje.

O wyprawie wiedziała tyle, ile usłyszała od Konona, który miał w obozie wielu przyjaciół. Mówił, że
Perdikkas wyruszył, nie powiadamiając nikogo o swych zamiarach, ani komendanta obozu, ani
starszych oficerów, których zabrał ze sobą, doszły go bowiem słuchy o szpiegach wokół obozu. Jego
oficerom wcale się to nie spodobało. Seleukos, który dowodził słoniami, chciał wiedzieć, do czego
zostaną użyte. Konon nie powiedział jej jednak wszystkiego. Choć w obozie mówiono, że Perdikkas
był ostatnio daleko bardziej despotyczny, niż kiedykolwiek był Aleksander, to Aleksander umiał
przekonywać ludzi. Powiedział jednak Eurydyce, że z zapasami, które zabrali, nie mogli przejść więcej
niż trzydzieści mil. Taka zaś była odległość od Nilu.

Eurydyka przebrała się w tunikę, zapięła swój pancerz z wytłaczanej skóry, przymocowała
naramienniki, włożyła buty do konnej jazdy i nagolenniki. Pancerz ukrywał wypukłości jej drobnych
piersi. Nosiła prosty iliryjski hełm bez grzebienia, jej babka Audata używała go kiedyś na granicy.
Senne służące nie zauważyły jej odejścia. Koniuchowie wzięli ją za jednego z królewskich paziów i na
jej władczy rozkaz podprowadzili jej dobrego konia.

Nawet po upływie trzech dni ślad pochodu wojska był wyraźny: stratowana trawa, końskie i
wielbłądzie łajno, zdeptane brzegi kanałów, z których woda przelewała się na pola. Chłopi
naprawiający groble spoglądali na nią ponuro. Wszyscy żołnierze to szkodnicy.

Przejechała ledwie kilka mil, gdy spotkała posłańca. Jechał na wielbłądzie, zakurzony, z wyrazem
wyczerpania na twarzy. Spojrzał na nią z gniewem, gdy nie zjechała mu z drogi. Był jednak
żołnierzem, więc zawróciła i dogoniła go. Jej koń cofał się przed wielbłądem.

- Jakie nowiny? - zawołała. - Czy była bitwa?

Chciał splunąć, ale usta miał wyschnięte.

background image

- Z drogi, chłopcze! Nie mam czasu na rozmowy. Wiozę rozkazy do obozu. Mają się przygotować na
przyjęcie rannych... tego, co z nich zostało.

Popędził swego wierzchowca, który zadarł pogardliwie głowę i pognał, obsypując ją pyłem. W parę
godzin później napotkała wozy. Gdy się zbliżyły, odgadła, co wiozą, widząc woziwodów na osłach i
lekarza udzielającego pomocy pod płóciennym dachem. Jechała wzdłuż kolumny, słuchając
brzęczenia much, przekleństw i krzyków, kiedy jakiś wóz podskoczył na kamieniu. W czwartym wozie
żołnierze rozmawiali i rozglądali się po okolicy. Ranni w ręce i w nogi nie byli tak osłabieni, by tracić
przytomność. Ujrzała wśród nich znajomą twarz. Ten weteran pierwszy stanął w jej obronie na
drodze pod Sardes, kiedy zginęła jej matka.

- Taulos! - zawołała, podjeżdżając od tyłu do wozu. - Przykro mi, że cię zranili.

Okrzyknięto ją ze zdumieniem i zachwytem. Królowa Eurydyka! A oni wzięli ją za jakiegoś młodzika z
konnicy. Co tu robi? Czy chce ich poprowadzić do bitwy? Prawdziwa córa swego rodu - jej dziad byłby
z niej dumny. Szczęście, że się spóźniła na wczorajszą przeprawę. Na jej widok zaraz im lepiej.

Nie rozumiała, że oczarowała ich jej młodość. Gdyby miała trzydzieści lat, a nie piętnaście,
posypałyby się koszarowe żarty. Wyglądała jak jakiś uroczy chłopiec, nie tracąc swej dziewczęcości.
Była ich przyjaciółką i sprzymierzeńcem. Jechała stępa przy wozie, oni zaś dawali upust narzekaniom.

Perdikkas kazał im maszerować do Wielbłądziego Brodu na Nilu, ale oczywiście ten bród był
broniony. Za rzeką znajdowała się palisada, skarpa, a na niej otoczona wałami warownia. Zwiadowcy
Perdikkasa donosili, że załoga jest nieliczna. Jakiś młodszy weteran odezwał się z urazą w głosie:

- Zapomniał jednak, że Ptolemeusz terminował u Aleksandra.

- Perdikkas go nienawidzi, więc go lekceważy - powiedział ktoś inny. - Na wojnie nie można sobie na
to pozwolić. Aleksander dobrze o tym wiedział.

- Otóż to. Warownia miała rzeczywiście niewielką załogę, bo Ptolemeusz krążył po okolicy, póki się
nie upewnił, gdzie nastąpi atak. Kiedy już to wiedział, nadleciał jak wiatr. Chyba nawet Aleksander nie
byłby szybszy. Byliśmy dopiero w połowie rzeki, a on już był w warowni z całą gromadą ludzi.

- I jeszcze coś ci powiem - rzekł Taulos. - On nie życzy sobie rozlewu krwi macedońskiej. Mógł czekać
w ukryciu i wypaść na nas, kiedy się przeprawimy, bo nie spostrzegliśmy jego nadejścia. On jednak
wyszedł na wały z heroldem i swymi ludźmi i najpierw próbowali odstraszyć nas krzykiem.
Ptolemeusz to człowiek honoru. Aleksander bardzo go poważał.

Jęknął i wyciągnął się na słomie, by ulżyć zranionej nodze. Spytała, czy mu nie podać wody, ale
wszyscy oni chcieli przede wszystkim rozmawiać. Ciężko ranni byli w innych wozach. Mówili, że
Perdikkas wygłosił mowę, apelując do ich lojalności. Przypominał, że jest opiekunem obu królów i że
wyznaczył go sam Aleksander. Nie mogą temu zaprzeczyć. Poza tym on im płaci i nie zalega z
wypłatami.

Słonie niosły drabiny oblężnicze. One również obaliły palisadę na brzegu rzeki. Pod komendą
poganiaczy wyrywały pale niczym młode drzewka, których liśćmi się żywią. Ich grubym skórom
niewiele szkodziły oszczepy rzucane z góry. Obrońcy byli jednak dobrze wyszkoleni, a stok był stromy.

background image

Zepchnięci z drabin staczali się po obalonej palisadzie do rzeki, gdzie tonęli pod ciężarem swoich
zbroi. Wtedy Perdikkas kazał słoniom szturmować wały.

Nie spodobało się to Seleukosowi. Powiedział, że nie wykonają tego zadania. Mówił, że nie ma
sensu, żeby zwierzę niosące dwóch ludzi wspinało się i odsłaniało przy tym głowę, mając przeciw
sobie dwunastu wojowników. Przypomniano mu jednak dość ostro, kto dowodzi. To mu się także nie
spodobało. Słoniom kazano trąbić.

- Ale Ptolemeusz się nie przestraszył. Widzieliśmy go z długą sarysą na wałach, jak spychał w dół
naszych ludzi. Na równinie słoń może przerazić każdego, ale nie wtedy, kiedy ten ktoś stoi na murze.
Słonie wspinały się po skarpie, wkopując stopy w ziemię, aż wreszcie Stary Pluton, za którym szły
inne, zaczął szarpać belki wału. Stary Pluton mógł sam unieść taran. Ale Ptolemeusz dotrzymał pola.
Osłonięty tarczą przed strzałami, wykluł swą długą włócznią oczy Starego Plutona. Ktoś ustrzelił
poganiacza następnego słonia i obie bestie, jedna oślepiona, a druga bez przewodnika, zaczęły
zsuwać się ze skarpy, tratując wszystkich po drodze.

- I stąd właśnie moja połamana stopa - powiedział któryś. - To nie robota wrogów. A jeśli zostanę
kulawy, to nie Ptolemeusz będzie temu winien.

Wszyscy inni potwierdzili to gniewnym pomrukiem. Niewiele więcej widzieli, bo wszyscy zostali
ranni w tym właśnie czasie. Myśleli, że trwało to przez cały dzień. Jechała przy nich jeszcze przez jakiś
czas. Potem spytała o drogę do Wielbłądziego Brodu. Zaklinali ją, by uważała na siebie, bo mają tylko
jedną królową.

Kiedy jechała dalej, jakaś ciemna masa pojawiła się w oddali, wynurzając się z palmowego gaju.
Kiedy się zbliżyła, ujrzała dwa słonie idące gęsiego. Mniejszy szedł przodem, większy trzymał go za
ogon. Stary Pluton wracał do domu. Tak przed czterdziestu laty matka prowadziła go po ojczystej
dżungli, chroniąc go przed tygrysami. Jego poganiacz płakał, a z oczu słonia kapała krwawa surowica,
jak gdyby płakał i on.

Eurydyka zachowała to w pamięci jako dowód dzielności Ptolemeusza. Jej główną rozrywką w domu
było polowanie, nie litowała się więc nad zwierzętami. Wypytując poganiacza, dowiedziała się, że
Perdikkas przerwał wieczorem natarcie i po zmroku odmaszerował. Poganiacz nie wiedział, dokąd.
Było oczywiste, że jadąc dalej, mogła natrafić na nieprzyjaciół, zawróciła więc do obozu.

Nikt nie zauważył jej nieobecności, oprócz starego Konona, który rozpoznał ją, gdy wracała.
Ostrzegła go spojrzeniem, że to nie jego sprawa. Nie ośmielił się jej wydać. Co do innych, wesele
Filipa było krótkotrwałą sensacją. Mieli teraz inne sprawy na głowie. Musiała sama pomyśleć o swojej
przyszłości.

Armia Perdikkasa, a raczej to, co z niej pozostało, wróciła następnego dnia. Pierwsi przybyli
maruderzy, pozbawieni dowódców, niezdyscyplinowani, zaniedbani. Pokryci byli wyschniętym
nilowym mułem. W ich czarnych twarzach świeciły gniewem oczy. Chodzili po obozie, szukając wody,
a każdy opowiadał historię zamętu i klęski. Potem nadeszła główna armia, ponura groźna masa.
Perdikkas jechał z kamienną twarzą na czele, a jego oficerowie zaciskali usta, zachowując swoje myśli
dla siebie. Przebrana już w kobiecy strój Eurydyka wysłała Konona po nowiny.

background image

Kiedy odszedł, zauważyła, że wokół królewskich namiotów zbiera się pierścień żołnierzy. Stali
grupami, nie rozmawiając ze sobą, ale robili wrażenie bardzo zdecydowanych. Zaintrygowana i
zaniepokojona zaczęła rozglądać się, szukając wartowników, którzy powinni być gdzieś w pobliżu, oni
jednak już wcześniej przyłączyli się do milczących widzów. Jakiś instynkt rozwiał jej obawy. Podeszła
do królewskiego namiotu i ukazała się żołnierzom. Miecze i włócznie poszły w górę na powitanie. Nie
było okrzyków, ale wyczuwało się w tym oznaki zgody i niemal porozumienie.

- Filipie - powiedziała - pokaż im się. Uśmiechaj się i pozdrawiaj ich, jak cię nauczył Perdikkas. Pokaż
mi, jak to robisz. Tak, właśnie tak. Nie mów nic, tylko ich powitaj.

Wrócił zadowolony.

- Machali do mnie rękami.

- Wołali: "Niech żyje Filip!" Kiedy tak mówią, masz się uśmiechać, pamiętaj.

- Dobrze, Eurydyko.

Poszedł układać między swymi muszlami szklane paciorki, które Eurydyka kupiła mu u handlarza.

Jakiś cień przesłonił wejście do namiotu. Konon czekał na pozwolenie, żeby wejść. Kiedy ujrzała
wyraz jego twarzy, spojrzała na paradną włócznię Filipa w kącie namiotu.

- Nieprzyjaciel nadchodzi?

- Nieprzyjaciel? - Z jego tonu zrozumiała, że chodzi o coś innego. - Nie, pani... Nie martw się o tych
chłopców dookoła. Wezmą to na siebie, w razie czego. Znam ich wszystkich.

- W razie czego? O co chodzi?

Twarz miał jak wykutą z kamienia.

- Nie potrafię powiedzieć, pani. Różne rzeczy mówiono w obozie. Mieli duże straty przy próbie
przejścia Nilu.

- Byłem nad Nilem. - Filip podniósł wzrok. - Kiedy Aleksander...

- Bądź cicho i słuchaj. Mów dalej, Kononie.

Jak się okazało, Perdikkas dał swoim ludziom kilka godzin odpoczynku po ataku na warownię. Potem
rozkazał zwijać obóz i być w gotowości do nocnego marszu.

- Kononie, czemu ludzie krzyczą? - spytał nagle Filip.

Konon także już to usłyszał i przerwał opowiadanie.

- Są źli, panie, ale nie chodzi o ciebie ani o królową. Nie trap się tym, tu nie przyjdą. - Znowu podjął
swą opowieść.

Żołnierze Perdikkasa walczyli przez cały upalny dzień i aż do wieczora. Całkiem stracili ducha i padali
ze zmęczenia, ale on obiecywał im łatwe przejście przez rzekę w dogodnym miejscu pod Memfis.

background image

- Memfis. - Filip rozpromienił się na wspomnienie wspaniałego widowiska, gdy Aleksander
koronował się jako faraon, syn boga Ra. Zdawał się cały ze złota.

- Tylko Aleksander - mówił Konon - umiał przekonać ludzi, żeby robili coś z sercem.

Na zewnątrz głosy żołnierzy zabrzmiały o ton głośniej, jakby nadeszła jakaś nowina, a potem znowu
przycichły.

Konon opowiadał dalej, jak w ciemności przed świtem wojsko dotarło do przeprawy. Na środku rzeki
była długa na milę wyspa, a oba ramiona rzeki płytsze niż gdzie indziej. Mieli przeprawiać się w
dwóch etapach, zbierając się w połowie drogi na wyspie.

- Ale rzeka była głębsza, niż myślał. W połowie drogi woda sięgała ludziom do szyi. Prąd pchał tarcze
i niektórych ścinał z nóg. Pozostali walczyli o utrzymanie się na nogach. Wtedy Perdikkas przypomniał
sobie, jak Aleksander przeprawił się przez Tygrys. - Przerwał, by się upewnić, że nie słyszała o tym
sławnym wyczynie, ale ona nigdy nikogo nie zachęcała do rozmów o Aleksandrze. - Na Tygrysie też
jest silny prąd. Zanim posłał tam piechotę, kazał konnicy ustawić się w dwóch kolumnach po obu
stronach brodu, aby chronić przechodzących przed prądem i aby chwytać znoszonych przez wodę.
Sam prowadził piechotę, sprawdzając włócznią głębokość.

- Dobrze - rzekła chłodno Eurydyka - ale co zrobił Perdikkas?

- Perdikkas użył słoni.

- Nie utonęły? - zaniepokoił się Filip.

- Nie, panie. To ludzie potonęli... Gdzie jest ten próżniak Sinis? Na Karyjczyku nie można polegać.
Chwileczkę, pani. - Przyłożył zapalacz do małej glinianej lampy, służącej jako źródło ognia, i pozapalał
lampy na wielkim rozgałęzionym stojaku. Czerwony blask na zewnątrz świadczył, że żołnierze zapalili
wieczorne ognisko. - Kazał wprowadzić słonie w rzekę i ustawić w szeregu, a konnych posłał w dół
rzeki. Potem kazał iść falandze. Weszli więc za swymi dowódcami, ale gdy znaleźli się na środku,
zaczęło się im wydawać, że Nil przybiera. Woda sięgała ponad głowy. Konie w dole rzeki musiały
zacząć pływać. Stało się to za sprawą słoni. Poruszyły muliste dno, którego nie ma rzeka Tygrys.
Mówią jednak, że najgorszy był widok krokodyli pożerających ich towarzyszy.

- Widziałem krokodyle - odezwał się z ożywieniem Filip.

- Tak, panie, wiem o tym... Cóż, zanim woda przybrała, mnóstwo ludzi dotarło na wyspę. Kiedy
Perdikkas zobaczył, że nie da się iść dalej, kazał im wracać.

- Wracać? - Eurydyka słuchała teraz głosów z zewnątrz z rosnącym zainteresowaniem. Pomruk
nasilał się, z dala dolatywało zawodzenie kobiet. - Kazał im wracać?

- Miał do wyboru to albo porzucenie ich. To by oznaczało poddanie się, oni zaś nie poddawali się
nigdy nikomu, kiedy dowodził nimi Aleksander, i nie zapomnieli o tym. Niektórzy krzyczeli, że wolą
spróbować szczęścia w kanale zachodnim i poddać się Ptolemeuszowi. Nie wiadomo, co się z nimi
stało. Pozostali weszli do wody, która była teraz jeszcze głębsza, pełna krwi i krokodyli. Niewielu z niej
wyszło. Rozmawiałem z niektórymi. Jeden z nich zostawił rękę w paszczy krokodyla. Resztki zbroi ma
wbite w żebra. Nie wyliże się... Stracili dwa tysiące ludzi.

background image

Pomyślała o tamtych, jęczących na szpitalnych wozach, zaledwie kropli w morzu nieszczęść. Jakiś
przemożny impuls gniewu, żalu, pogardy i ambicji chwytającej w lot sposobność sprawił, że
postanowiła działać. Zwróciła się do Filipa.

- Słuchaj, co ci powiem. - Nastawił uszu niczym pies, który rozpoznaje ton władczego rozkazu. -
Wyjdziemy teraz do żołnierzy. Źle ich potraktowano, ale wiedzą, że jesteśmy po ich stronie. Tym
razem ty musisz do nich przemówić. Najpierw oddadzą ci honory, a ty podnieś rękę i powiedz -
słuchaj teraz uważnie: "Mężowie macedońscy! Duch mego brata boleje na widok tego dnia". Nie
mów nic więcej, nawet jeśli ci odpowiedzą. Ja z nimi pomówię.

Powtórzył to, co powiedziała, a potem wyszli w zapadający zmrok. Z tyłu padało na nich światło
lamp z wnętrza namiotu, a z przodu blask żołnierskiego ogniska. Z miejsca powitały ich wiwaty.
Wiadomość rozeszła się wkoło i żołnierze zbiegli się tłumnie. Filip nie zawiódł; nie wymagała od niego
więcej, niż mógł wykonać. Widziała, że rad jest z siebie, szybko więc okazała mu uznanie, bojąc się, że
zechce improwizować. Potem przemówiła sama.

Żołnierze zamienili się w słuch. Królewskie wyrazy współczucia wprawiły ich w zdumienie, ale i
sprawiły przyjemność. Najwyraźniej król nie był tak tępy, jak mówiono, ale po prostu małomówny.
Mniejsza z tym. Warto teraz posłuchać, co powie królowa.

Roksana, której wóz stał w pobliżu, przypuszczała, że żołnierzy przysłano dla jej ochrony.
Eunuchowie mówili o jakichś kłopotach w obozie, ale ich greka była słaba, a żołnierze nie mieli dla
nich czasu. Teraz nagle usłyszała ze zdumieniem i gniewem, jak młody dźwięczny głos woła z
oburzeniem o zmarnowaniu życia dzielnych ludzi, jak obiecuje, że przyjdzie czas, gdy król obejmie
władzę i dopilnuje, by to się więcej nie stało.

Roksana słyszała wiwaty. Całe pięć lat małżeństwa upłynęło jej wśród wiwatów, oklasków, owacji w
czasie parad zwycięstwa. Tutaj brzmiało to inaczej. Zaczęło się od ulegania uczuciom, ale skończyło
na chóralnym okrzyku buntu. Sprawiła to ta pozbawiona kobiecości jędza! Jej mąż, ten bękart i
półgłówek, przenigdy nie będzie dzielić tronu z jej synem.

Właśnie wtedy chłopiec, który przez cały dzień był rozstrojony, uderzył się o coś i zapłakał. Eurydyka
usłyszała to, gdy ucichły wiwaty, i powiedziała sobie, że ten mały barbarzyńca przenigdy nie będzie
władać Macedonią.

Perdikkas siedział w swym namiocie przy stole. Trzymał rysik w ręku nad nie zapisanym woskowym
dyptykiem. Był sam. Powinien zwołać swój sztab na radę wojenną, by zdecydować o dalszych
działaniach, uznał jednak, że trzeba im dać ochłonąć. Seleukos odpowiadał mu monosylabami, Pejton
spoglądał po lisiemu spod rudych brwi i znad spiczastego nosa, i mówił to czy tamto, ale z pewnością
nie to, co myślał. Archias nie zameldował się, choć wiadomo było, że jest w obozie. Jeszcze raz
pożałował, że wysłał Alketasa na północ z Eumenesem. Nie ma to jak krewniak, kiedy sytuacja staje
się niepewna.

Wokół podwójnego kielicha stojącej na stole lampy kołowały brunatne żuki i cienkoskrzydłe ćmy i
kończyły w płomieniu swe efemeryczne życie. Przed namiotem rozmawiali cicho pełniący służbę
paziowie. Było to naruszenie dyscypliny, ale nie miał najmniejszej ochoty ich uciszać. Od czasu do

background image

czasu usłyszał jakieś imię. Przez szparę przy wejściu do namiotu świecił płomień ogniska, przy którym
siedzieli pozostali. Nie przysługiwało mu - jeszcze - należne królowi prawo wyboru chłopców z
pierwszych rodów macedońskich. Paru z nich zmarło na febrę albo zginęło na wojnie, ale reszta była
wciąż tu, tak jak ich odziedziczył przy łożu śmierci w Babilonie. Nie poświęcał im ostatnio wiele czasu,
uznał po prostu, że będą w razie czego pod ręką. Byli przy nim nad Nilem z zapasowymi końmi,
czekając, aż zdecyduje się na przeprawę.

Głosy słychać było teraz wyraźniej. Rozmawiający podeszli bliżej albo stali się nieco mniej ostrożni.

- Aleksander zawsze... Aleksander nie miałby więcej... O nie! Przypomnij sobie jak on... - Głosy
przycichły. Nie oznaczały protestu. Był to raczej osobisty, prywatny osąd. Wstał, a potem usiadł
znowu, wpatrując się w owo miniaturowe całopalenie rozgrywające się wokół lampy. Ostatecznie, on
mi powierzył swój pierścień. Czy tamci o tym zapomnieli? I nagle, jakby to powiedział głośno, wydało
mu się, że słyszy pomruk: "Ale Krateros był w Syrii, a Hefajstion już nie żył".

Szukając pocieszenia, sięgnął pamięcią do dni młodości i chwały, i dalej jeszcze, do tej chwili
uniesienia, gdy po raz pierwszy spojrzał z bliska w badawcze szare oczy, ściskając w ręku miecz
czerwony od krwi zabójcy Filipa. "Dobra robota, Perdikkasie". (Znał moje imię!) "Kiedy już pochowam
ojca, otrzymasz ode mnie wezwanie". W pamięci rozwijał się długi ciąg wydarzeń. Tak wiele ich było
w tak krótkim czasie. Przejeżdżał w tryumfie przez Persepolis.

Uświadomił sobie, że na zewnątrz zapadła cisza. Paziowie umilkli. Rozległy się jakieś nowe głosy,
starsze i bardziej zdecydowane.

- Możecie odejść. - Padło pojedyncze, niepewne. - Jak to, wodzu? - Potem, nieco głośniejsze (to z
pewnością Pejton): - Powiedziałem, odejść! Wracajcie na kwatery.

Usłyszał szczękanie broni i zbroi i odgłos oddalających się kroków. Żaden nie wszedł, by spytać o
rozkazy, by go ostrzec. Przed dwoma laty wiwatowali na jego cześć, gdy pokonał Meleagra. Wtedy
jednak mieli świeżo w pamięci królewską sypialnię w Babilonie.

Zasłona u wejścia uchyliła się. Przez chwilę widział jasny blask ogniska, zanim je przesłoniła gromada
ludzi: Pejton, Seleukos, Peukestas ze swym perskim krzywym mieczem, a za nimi inni.

Nikt nic nie mówił, nie trzeba było słów. Walczył, dopóki mógł, zaciekle i w milczeniu. Okazał się
twardym człowiekiem, był przecież, choćby i niezbyt długo, drugim po Aleksandrze. To duma kazała
mu, kiedy nie było już czasu na myślenie, zginąć, nie wzywając pomocy, która i tak by nie przyszła.

Eurydyka słyszała z królewskiego namiotu, jak narastało zamieszanie. Słychać było pogłoski,
zaprzeczenia, spory i szalone owacje. Posłała po wiadomości. Potem nastąpiło nagłe poruszenie i
wbiegł jakiś młody człowiek, bez hełmu, zaczerwieniony i spocony z wrażenia.

- Królu, pani, Perdikkas nie żyje!

Milczała. Była wstrząśnięta bardziej, niż się tego spodziewała. Zanim zdołała się odezwać, Filip
powiedział zadowolonym tonem.

- Dobrze, to dobrze. Czy ty go zabiłeś?

background image

- Nie, panie. - Pomyślała podświadomie, że pytanie zostało potraktowane serio. - To byli wodzowie,
o ile wiem. Oni... - Urwał. Jakiś nowy odgłos poniósł się nad zgiełkiem: ryk tłumu szukającego ofiary.
Wkrótce zmieszały się z nim przeraźliwe krzyki kobiet. Po raz pierwszy poczuła lęk, jak przed jakimś
dzikim stworzeniem, z którym nie można porozmawiać.

- Co to takiego? - spytała.

Nachmurzył się i zagryzł wargi.

- Niektórzy zawsze posuwają się za daleko, kiedy już zaczną. Szukają ludzi Perdikkasa. Nie obawiaj
się, pani, oni nie uczynią krzywdy królom.

Wzdrygnęła się, gdy tuż przy niej rozległ się jakiś mocny głos.

- Zabiję ich, jeśli tu wejdą. - Filip znalazł swą paradną włócznię i ściskał ją kurczowo w dłoniach,
pochylając ozdobne ostrze. Odebranie mu broni zajęło jej chwilę.

Ptolemeusz przybył do obozu następnego dnia. Został powiadomiony o śmierci Perdikkasa
natychmiast - niektórzy mówili, że wiedział wcześniej - i przybył w orszaku jeźdźców, okazałym, ale
nie stanowiącym zagrożenia. Polegając na swych informatorach, postanowił wystąpić w roli
człowieka honoru, który ufa równym sobie. Spotkał się z gorącym przyjęciem, a nawet z owacjami.
Żołnierze rozpoznali w tym nieulękłym zaufaniu styl Aleksandra. Pejton, Seleukos i Peukestas powitali
go i towarzyszyli w drodze przez obóz.

Przyprowadził ze sobą Arybbasa, który jechał po jego prawej ręce. Wóz żałobny Aleksandra
umieszczono w Memfis, gdzie czekał na ukończenie grobowca. Architekt wozu powitał teraz wodzów
przyjacielskim salutem. Odwzajemnili go po chwilowym wahaniu. Trzeba było pogodzić się z faktami.

Z góry przystali na warunki Ptolemeusza. Przede wszystkim chciał przemówić do armii, by
odpowiedzieć na oskarżenie o zdradę przez Perdikkasa. Wodzowie nie mieli wielkiego wyboru.
Zobowiązał się, że nie będzie podburzał żołnierzy przeciw nim. Wszyscy zresztą zdawali sobie sprawę,
że takie przemówienie przywracające wzajemne zaufanie jest potrzebne.

Technicy pośpiesznie wznosili mównicę. Jak za czasów Aleksandra ustawili ją w pobliżu kwater
królewskich. Eurydyka początkowo myślała, że to szafot i pytała, kto zostanie stracony. Usłyszała w
odpowiedzi, że Ptolemeusz ma wygłosić mowę. Filip, który układał swe kamienie w jakąś wyszukaną
spiralę, podniósł czujnie wzrok.

- Czy Ptolemeusz tu przyjdzie? Czy mi coś przyniósł?

- Nie, przyjdzie tu tylko, żeby przemówić do żołnierzy.

- Zawsze mi coś przynosił. - Dotknął czule owej pamiętnej bryły żółtego kryształu z Azji.

Pogrążona w myślach Eurydyka spoglądała na wysokie podwyższenie. Teraz, gdy Perdikkas zginął,
jedynym wyznaczonym opiekunem królów był Krateros, wojujący gdzieś w Syrii z Eumenesem. I na
dodatek zabrakło regenta Azji. Czy była to chwila, którą wskazało przeznaczenie? "Mężowie

background image

macedońscy! Mam prawo rządzić wami we własnym imieniu". Nauczy go tych słów, a potem
przemówi sama, jak to zrobiła zeszłego wieczoru. Dlaczego nie?

- Odłóż to teraz, Filipie.

Pouczyła go dokładnie, co ma mówić. Nie miał przerywać Ptolemeuszowi. Ona mu powie, kiedy
trzeba zacząć.

Kordon żołnierzy otaczał królewskie kwatery, by je chronić przed ściskiem, gdy zbierze się
Zgromadzenie. Zapewniało to odpowiednią przestrzeń, by wystąpić i zostać usłyszanym. Powtarzała
sobie w myśli swą przemowę.

Ptolemeusz, mając po bokach Pejtona i Arybbasa, wstąpił na mównicę powitany owacjami.

Eurydyka była zdumiona. Słyszała już wcześniej wiwaty, ale nie uświadomiła sobie, że mogły być
wznoszone na cześć niedawnego wroga. Sporo słyszała o Ptolemeuszu - był przecież kimś w rodzaju
krewniaka - ale nigdy go jeszcze nie widziała. Nie znała jeszcze w szczegółach historii armii
Aleksandra.

Chociaż Perdikkas nazywał go zdrajcą, Ptolemeusz pozostawał ulubieńcom żołnierzy i uznanym
przywódcą. Nikt z nich naprawdę nie chciał z nim wojny, a klęska nie obudziła w nich nienawiści do
nieprzyjaciela. Powitali go teraz jako zapowiedź lepszych czasów i słuchali z zapartym tchem.

Zaczął od epitafium dla zmarłych. Wraz z nimi opłakiwał stratę dzielnych dawnych towarzyszy,
przeciwko którym ze smutkiem podnosił włócznię. Wiele ciał zostało wyrzuconych na drugą stronę
rzeki. Gdyby przeżyli, byłby dumny, mogąc ich wpisać na listę tych, którymi dowodził. Wyprawił im
uczciwy pogrzeb i przywozi ze sobą ich prochy. Z radością zawiadamia, że niemała liczba dotarła
szczęśliwie do brzegu. Przyprowadził ich dziś, by wzięli udział w Zgromadzeniu.

Uratowani głośno wiwatowali. Wszystkim zwrócono wolność bez okupu i wszyscy zaciągnęli się do
jego wojska.

Ptolemeusz mówił dalej o kimś, kto dopóki żył, jednoczył wszystkich Macedończyków w dumie i
chwale zwycięstwa. Wzruszywszy wielu aż do łez, opowiedział im o życzeniu Aleksandra, by powrócić
do kraju Amona. "Z pewnością wypowiedziałby to życzenie, gdyby pod koniec mógł mówić" -
pomyślał Ptolemeusz. Wypełniając tę wolę Aleksandra, został oskarżony o zdradę, chociaż nigdy nie
podniósł miecza przeciw królom, i to przez człowieka, który sam sięgał po tron. Przybył tu, by się
poddać osądowi Macedończyków. Stoi oto i czeka na ich wyrok.

Wyrok był jednogłośny, wykrzyczeli go nieomal w ekstazie. Czekał, nie okazując ani niepokoju, ani
zbytniej pewności siebie, dopóki ich entuzjazm sam się nie wyczerpał.

Wyraził radość, że żołnierze Aleksandra zachowali go w pamięci. Nie zamierza wystawiać na próbę
ich lojalności. Życzy armii obu królów powodzenia w drodze na północ. Słyszał, że ostatnio krucho u
nich z zaopatrzeniem. Egipt miał jednak dobre zbiory, on zaś z przyjemnością przyśle im trochę
żywności.

Dostawy były rzeczywiście nieregularne, racje skąpe, a żywność nieświeża. Niektórzy nie jedli nic od
wczoraj. Podniosły się okrzyki uznania. Na mównicę wstąpił Seleukos. Zaproponował Zgromadzeniu,

background image

żeby Ptolemeusza, który wielkodusznością dorównał nawet Aleksandrowi, mianować regentem w
Azji i opiekunem obu królów.

- Okrzyki popierające propozycję były szczere i jednobrzmiące. Jeszcze żadne Zgromadzenie nie
przemówiło wyraźniejszym głosem.

Przez chwilę - miał tylko chwilę do namysłu - stał niczym Homerowy Achilles, to w tę, to w drugą
stronę skłaniając swój lotny umysł. Już wcześniej dokonał jednak wyboru, a nic go nie skłaniało do
zmiany postanowienia. Jako regent musiałby opuścić kwitnący Egipt, gdzie władał już i tak niczym
król, i poprowadzić ufające mu wojsko w krwawą bijatykę, gdzie nikomu nie można było ufać - dość
spojrzeć na Perdikkasa, którego ciało jeszcze nie ostygło! Nie. Zatrzyma swój piękny kraj, będzie w
nim gospodarzył i pozostawi go synom.

Odmówił uprzejmie, lecz stanowczo. Komuś takiemu jak on wystarczy satrapia egipska i budowa
Aleksandrii. Skoro jednak uczynili mu zaszczyt, głosując na niego, pozwoli on sobie polecić dwóch
dawnych przyjaciół Aleksandra, którzy podzielą się urzędem opiekuna. Potem wskazał Pejtona i
Arybbasa.

Eurydyka słyszała z królewskiego namiotu każde słowo. Wodzowie macedońscy uczyli się mówić tak,
by ich słyszano, a Ptolemeusz miał donośny głos. Usłyszała, jak kończy swe przemówienie jakąś
wojskową anegdotą. Nie zrozumiała jej, ale żołnierze byli nią zachwyceni. Z poczuciem klęski
podziwiała jego wzrost, postawę i mir, jakim się cieszył ten groźny, imponujący mąż, kiedy rozmawiał
z mężczyznami. Kiedy Filip spytał: - Czy coś cię boli? - uświadomiła sobie, że ukryła twarz w dłoniach.

- Czy mam teraz wygłosić mowę? - Zrobił krok naprzód.

- Nie. Powiesz ją kiedy indziej. Zbyt wielu tu obcych. Zadowolony wrócił do swych zabawek.
Odwróciła się i ujrzała tuż za sobą Konona. Musiał tam stać od pewnego czasu.

- Dzięki ci, pani - powiedział. - Tak chyba będzie lepiej.

Nieco później zjawił się adiutant z zapowiedzią, że Ptolemeusz pragnie złożyć królowi wyrazy
szacunku. On sam przybył wkrótce, pozdrowił po wojskowemu Eurydykę i poklepał po ramieniu
Filipa, obejmując go braterskim uściskiem. Filip był rozpromieniony. To było prawie tak dobre jak
odwiedziny Aleksandra.

- Czy masz coś dla mnie? - spytał.

Ptolemeusz odpowiedział bez mrugnięcia okiem:

- Oczywiście, że mam. Nie tu, bo musiałem rozmawiać z tymi wszystkimi żołnierzami. Dostaniesz to
jutro... Ależ to Konon! Kawał czasu, czyż nie? Widzę, że dobrze się nim opiekujesz. Jest zadbany
niczym koń bojowy. Właściwy człowiek na właściwym miejscu, jak mówił o tobie Aleksander.

Konon oddał mu wojskowe honory. Oczy mu zabłysły; nikt go tak nie pochwalił od czasów
Aleksandra. Ptolemeusz już odwracał się, by odejść, gdy przypomniał sobie o wymogach grzeczności.

background image

- Kuzynko Eurydyko, mam nadzieję, że się dobrze miewasz. Widzę, że Filip miał szczęście. - Urwał i
spojrzał na nią znowu, tym razem dłużej. Nieco innym, choć także miłym głosem, dodał: - Rozsądna
żona, jak ty, nie pozwoli mu szkodzić. Dość już było w jego życiu ludzi, którzy go chcieli wykorzystać.
Nawet jego ojciec, gdyby Aleksander nie... ale mniejsza o to. Gdy zabrakło Aleksandra, trzeba, żeby
ktoś go pilnował. A zatem - życzę ci zdrowia i pomyślności, kuzynko. Żegnaj!

Odszedł, ona zaś zadawała sobie pytanie, co opętało ją, królową, by złożyć ukłon zwykłemu
namiestnikowi. Zamierzał ją ostrzec, nie zaś chwalić. Jeszcze jeden arogancki krewny Aleksandra. W
każdym razie, nigdy go już nie zobaczy.

Roksana przyjęła go bardziej formalnie. Uważała go za nowego opiekuna jej syna i częstowała
słodyczami, które chowała dla ważnych gości, ostrzegając go przed intrygami tej macedońskiej jędzy.
Wyprowadził ją z błędu, chwaląc Pejtona i Arybbasa. Pogryzając kandyzowaną morelę, zastanawiał
się, gdzie byłaby dzisiaj, gdyby żył Aleksander. Gdyby Statejra urodziła syna, czy znosiłby cierpliwie
napady złości tej Baktryjki?

Chłopiec gramolił mu się na kolana, czepiając się jego czystej szaty brudnymi rękami. Chwytał
przedtem słodycze, rzucał je na dywan, jeśli mu nie smakowały i sięgał po nowe. Matka nie zwracała
na to uwagi. Ptolemeusz posadził go sobie na kolanach, by się przyjrzeć synowi Aleksandra, który
odziedziczył jego imię. Czarne oczy były błyszczące i bystre. Lepiej niż matka rozumiał, że jest
oceniany, i dał mały popis, podskakując i śpiewając. Ptolemeusz pomyślał, że ojciec tego chłopca lubił
popisywać się przed ludźmi, ale też miał co pokazać. Co będzie miał do pokazania ten chłopiec?

- Widziałem jego ojca, kiedy był w tym samym wieku - powiedział.

- On ma w sobie coś z obu naszych rodów - rzekła z dumą Roksana. - Nie, Aleksandrze, nie podawaj
gościowi czegoś, co już sam ugryzłeś... On uważa cię za przyjaciela, Ptolemeuszu.

Chłopiec spróbował innego owocu i tym razem rzucił go pod nogi. Ptolemeusz zdjął go z kolan i
postawił na ziemi. Chłopiec zrobił obrażoną minę ("Ma to po ojcu" - pomyślał Ptolemeusz) i zaczął
płakać ("A to po matce").

Raczej przeraził go, niż zdziwił widok Roksany, która wybierała z misy ulubione słodycze chłopca i
karmiła go na swych kolanach.

- Ach, on ma swoje zwyczaje. To już prawdziwy mały król. Ptolemeusz wstał i zerknął na chłopca,
który akurat podniósł wzrok i spojrzał bardzo poważnie, odpychając od siebie ręce matki.

- Tak - powiedział. - To syn Aleksandra. Nie zapominaj, że jego ojciec umiał rządzić innymi, bo
przedtem nauczył się panować nad sobą.

Roksana przyciągnęła chłopca do piersi i spojrzała z urazą na Ptolemeusza. Ukłonił się i wyszedł. U
wejścia do namiotu pełnego cennych dywanów i ozdobionych drogimi kamieniami lamp odwrócił się i
ujrzał, że chłopiec wpatruje się w niego wielkimi ciemnymi oczami.

background image

W pałacu w Sardes, w tej samej komnacie, w której podejmowała Perdikkasa, Kleopatra stawiała
czoło Antypatrowi, regentowi Macedonii.

Śmierć Perdikkasa głęboko nią wstrząsnęła. Nie kochała go, ale powierzyła mu swe życie i z nim
wiązała swoje plany na przyszłość. Teraz spoglądała w pustkę. Jeszcze nie pogodziła się z
osamotnieniem, gdy Antypater przybył z kampanii w Cylicji.

Znała go przez całe życie. Kiedy przyszła na świat, on miał już pięćdziesiątkę. Choć włosy, broda i
brwi z posiwiałych stały się białe, wydawał się nie zmieniony i równie groźny jak zawsze. Zasiadł na
krześle, z którego często korzystał Perdikkas, prosty jak włócznia, utkwiwszy w niej przygasłe, lecz
wciąż srogie niebieskie oczy pewne swojej władzy.

Mówiła sobie, że to przez niego Olimpias przybyła z Macedonii do Dodony, sprawiając, że jej życie
stało się nieznośne. To z jego winy się tu znalazła. Hamował ją jednak nawyk z młodości; on przecież
był regentem. Czuła się w jego obecności jak dziecko, które przez psotę stłukło jakąś starą i cenną
wazę i teraz oczekuje zasłużonej kary.

Nie wypominał jej niczego; po prostu traktował ją jak kogoś, kto znalazł się w niełasce. Co tu było do
powiedzenia? To ona poruszyła lawinę. To przez nią Perdikkas odrzucił córkę regenta, którą
poprzednio poślubił, i zamierzał zagarnąć jego władzę, sprawowaną przez dwa królewskie
panowania. Siedziała w milczeniu, obracając na palcu pierścień, zaręczynowy dar Perdikkasa.

"Mimo wszystko, nie należy mu się regencja" - pomyślała, szykując się do oporu. "Aleksander
uważał, że jest zbyt bezwzględny, Perdikkas mi to mówił. Regentem powinien być z mocy prawa
Krateros".

Antypater odezwał się swym powolnym szorstkim głosem.

- Czy powiedzieli ci, że Krateros nie żyje?

- Krateros? - Wpatrywała się w niego zbyt oszołomiona, by okazać zaskoczenie. - Nie, nic o tym nie
wiem.

Przystojny, władczy Krateros, ulubieniec żołnierzy zaraz po Aleksandrze, Macedończyk do szpiku
kości, który nigdy nie przyjął perskich obyczajów. Uwielbiała go, kiedy miała dwanaście lat, on zaś był
jednym z paziów jej ojca. Chowała wtedy jak skarb pęk końskich włosów z grzebienia jego hełmu.

- Kto go zabił?

- Trudno powiedzieć. - I on wpatrywał się w nią spod krzaczastych białych brwi. - On sam mógł
myśleć, że to twoje dzieło. Perdikkas posłał na północ Eumenesa, żeby bronił przed nami cieśnin, ale
na to było już za późno. Przeprawiliśmy się, rozdzielili siły, i to Krateros spotkał się z Eumenesem. Ten
chytry Grek nie powiedział swoim Macedończykom, z kim walczą, żeby nie przeszli na naszą stronę.
Doszło do bitwy konnicy. Koń Kraterosa padł, on zaś, mając twarz zakrytą hełmem, nie został
rozpoznany. Konie go stratowały. Znaleźli go po bitwie umierającego. Mówiono mi, że nawet
Eumenes płakał.

Kleopatra nie była już zdolna do płaczu. Żal, rozpacz i upokorzenie przygniatały ją jak czarne
kamienie. W jej duszy zapanowało lodowate zimno, w milczeniu znosiła ten chłód.

background image

- Perdikkas nie miał szczęścia - rzekł sucho Antypater. - Eumenes odniósł całkowite zwycięstwo i
zaraz wysłał kuriera do Egiptu. Gdyby Perdikkas dowiedział się w porę, mógłby jeszcze przekonać
żołnierzy do swojej sprawy. Kurier przybył o dzień za późno.

"Co uczyniliśmy, by wywołać taki gniew bogów?" - pytała sama siebie Kleopatra. Znała jednak dzieje
macedońskiego tronu. Odpowiedź brzmiała: "Nie powiodło nam się".

- Co do Eumenesa - mówił Antypater - został zaocznie skazany za zdradę stanu i za śmierć Kraterosa.
Skazali go na Zgromadzeniu żołnierze Perdikkasa... i do tego, kiedy podnieśli bunt, motłoch
zamordował siostrę Perdikkasa, Atalantę. Znałaś ją, być może.

Siedziała kiedyś w tej komnacie, wysoka i ciemnowłosa jak jej brat, i z poważną miną, ale uprzejmie
pomagała w przygotowaniach do wesela. Była kobietą z klasą. Kleopatra zamknęła na chwilę oczy.
Potem wyprostowała się. Była córką Filipa.

- To bardzo smutne, ale, jak mówią, wszystko jest w rękach losu.

Odrzekł tylko.

- A co teraz? Wrócisz do Epiru?

To był ostateczny cios i musiał zdawać sobie z tego sprawę. Wiedział przecież, dlaczego opuściła kraj
swego nieboszczyka męża, kwitnący pod jej rządami. Wiedział, że proponowała swą rękę
Leonnatosowi, a później Perdikkasowi, nie dla ambicji, ale szukając schronienia. Nikt nie znał
Olimpias lepiej niż on. Pokrzywdzona córka Antypatra była bezpieczna w domu w Macedonii, a los
córki Olimpias był w jego rękach. Jeśli zechce, może ją odesłać pod strażą do matki niczym dziecko,
które uciekło z domu. Wolałaby już raczej zginąć - albo prosić o łaskę.

- Moja matka ma rządzić w Epirze, dopóki mój syn nie obejmie władzy. To jej kraj, ona pochodzi z
Molossów. Nie ma dla mnie miejsca w Epirze. Jeżeli spełnisz tę moją prośbę - słowa te ledwie przeszły
jej przez gardło - zostanę w Sardes i będę tu żyła w odosobnieniu. Daję słowo, że nie sprawię ci więcej
kłopotów.

Kazał jej czekać na odpowiedź, nie po to, by ją dręczyć, ale by to przemyśleć. Dla każdego dobrze
urodzonego poszukiwacza szczęścia była nadal warta tyle, co dla dwóch nieżyjących już
pretendentów. W Epirze byłaby niespokojna i urażona. Najmądrzej byłoby kazać ją zabić. Spojrzał na
nią i ujrzał w jej twarzy oblicze Filipa. Przez dwa królewskie panowania dotrzymywał przysięgi
wierności nieobecnym w kraju królom. Honor był jego dumą. Nie mógłby tego zrobić.

- Czasy są niepewne. O Sardes wojowano od niepamiętnych czasów, a my wciąż jeszcze toczymy
wojnę. Jeśli spełnię twoją prośbę, nie będę mógł zapewnić ci bezpieczeństwa.

- Któż jest bezpieczny na tym świecie? - powiedziała i uśmiechnęła się. Ten jej uśmiech sprawił, że
po raz pierwszy zrobiło mu się jej żal.

Armia obu królów zwinęła obóz w Egipcie. Szczodrze zaopatrzona w żywność i uprzejmie
odprowadzona przez Ptolemeusza maszerowała ku północy na spotkanie z Antypatrem. Obaj
wyznaczeni przez Aleksandra opiekunowie królów zginęli w niecałe dwa lata później. Ich miejsce

background image

zajęli obecnie Arybbas i Pejton. W obu królewskich rodzinach tylko Roksana znała dawniej Kraterosa.
Odprowadzał ją z Indii wraz z haremem i niezdolnymi do służby żołnierzami, podczas gdy Aleksander
narażał życie na gedrozyjskiej pustyni. Lubiła go o wiele bardziej niż Perdikkasa i czekała niecierpliwie
na przejście pod jego opiekę. Kazała sobie uszyć nową suknię, w której chciała go powitać, a na
wiadomość o jego śmierci szczerze go opłakiwała. Nie obiecywała sobie wiele po nowych opiekunach.
Oddany Aleksandrowi Pejton uważał ją zawsze za żonę czasu wojny, która powinna znać swoje
miejsce. Arybbasa podejrzewała o to, że woli chłopców. Odwiedzali ją zawsze razem. Uzgodnili
między sobą, że tak będzie bezpieczniej.

Dla Eurydyki Krateros był tylko imieniem. Wiadomość o jego śmierci powitała z ulgą. Jego sława
zapowiadała prawdziwą potęgę, znacznie większą niż ta, jaką rozporządzali obecni opiekunowie.

Wkrótce po przewrocie wyczuła zmianę nastrojów. Zmieniło się morale armii. Byli teraz ludźmi,
którzy z powodzeniem przeciwstawili się swoim przywódcom. Niektórzy z nich splamili się krwią.
Zwyciężyli, ale ich pewność siebie osłabła, nie zaś umocniła się. Prowadzono ich ku katastrofie i nie
żałowali tego, że się zbuntowali, zerwana została jednak więź wzajemnego zaufania. Bez niego czuli
się niespokojni i pogrążeni w smutku jak po stracie kogoś bliskiego.

Arybbas i Pejton nie mogli zapełnić tej pustki. Znali Pejtona, jak wszystkich ośmiu członków Straży
Przybocznej, ale niewielu służyło kiedyś pod jego rozkazami. Nie wiedzieli, co jest wart, ale już
przekonali się, że nie jest przywódcą, który porwie ich za sobą. Natomiast Arybbas, służąc
Aleksandrowi, wyróżniał się tylko w dziedzinie sztuki, a to ich nie interesowało.

Gdyby któryś z nich zdradzał oznaki ukrytego ognia, armia oddałaby mu się w ręce. Była niczym
stado groźnych psów, którym brakuje głosu pana. Obaj jednak źle się czuli w swoich rolach i starali się
unikać wszelkich okazji do zamieszania, wypatrywali też oznak rywalizacji albo tworzenia się
stronnictw. Zajmowali się swymi obowiązkami rzeczowo i z kompetencją.

I tak ciągnął się ten dramat. Akcja kulała, a widownia wierciła się, ziewała i kaszlała. Zaczynała już
sięgać po ogryzki i napoczęte cebule, ale nie była jeszcze gotowa, by zacząć nimi rzucać w aktorów. Ta
sztuka była darem dla jakiegoś utalentowanego statysty, któremu udałoby się przejąć główną rolę.
Czekająca za kulisami Eurydyka wyczuła, że widownia się waha i rozpoznała to jako sygnał dla niej.

Gdyby Pejton miał przy sobie swoich weteranów, jakiś żylasty i doświadczony dowódca falangi
wszedłby do jego namiotu i powiedział: "Za pozwoleniem, wodzu, ta młoda żona króla Filipa kręci się
między ludźmi i mogą być z tego kłopoty... Nie, nie tego rodzaju kłopoty, ona jest damą i nie
zapomina o tym, ale..." Jednak sprytni weterani Pejtona odmaszerowali z Kraterosem, dźwigając
złoto, które im wypłacił Aleksander. To Eurydyka miała tu sprzymierzeńców i oddanych sobie
szpiegów.

Jej głównym problemem był Filip. Z jednej strony był niezastąpiony, z drugiej jednak nie można było
pokazywać go ludziom dłużej niż przez parę chwil. Przyjmowanie mężczyzn pod jego nieobecność
groziło skandalem, ale w jego obecności katastrofą.

"A przecież jestem równie dobrze urodzona, a nawet lepiej" - myślała. "Kimże on jest? Tylko
bękartem młodszego syna, choćby nawet jego ojciec zagarnął bezprawnie tron. Mój ojciec był
prawowitym królem, a ja pochodzę ze ślubnego łoża. Czemu mam się trzymać z dala?"

background image

Dobierała sobie stronników spośród żołnierzy, którzy już ją znali, jej obrońców na drodze pod
Sardes, strażników namiotu w Egipcie, zdolnych już do służby rannych znad Nilu. Wkrótce wielu z nich
pod byle pretekstem zbliżało się w marszu do jej wozu, by złożyć wyrazy uszanowania i zapytać, czy
jej albo królowi czegoś nie potrzeba. Pouczyła Filipa, który zwykle jechał obok niej, aby w takich
razach uśmiechał się, odpowiadał na pozdrowienia i odjeżdżał nieco na bok. Tak usankcjonowana
przez męża rozmowa mogła toczyć się w niczym nie skrępowanej atmosferze.

Między żołnierzami, których nie pilnowano obecnie zbyt surowo, rozeszła się wieść, że król ma
własną nieformalną straż przyboczną, a dowodzi nią jego żona. Ci, którzy należeli do tej straży, byli z
tego dumni, a ich liczba rosła, choć nie wpisywano ich na żadną listę.

Marsz przeciągał się, skoro prędkość zależała od pieszych i od towarzyszących armii. Jakiś młody
oficer z jej oddziału, wspominając Aleksandra (wszyscy oni byli do tego skorzy i szybko nauczyła się
to wykorzystywać), mówił jej, że zwykł on porzucać wlokącą się kolumnę i polować z przyjaciółmi.
Ten pomysł ją zachwycił. To jeden, to drugi z nich prosił o zezwolenie na oddalenie się aż do zachodu
słońca z kilkoma przyjaciółmi. Zwykle pozwalało na to w przyjaznej okolicy. Mogła przebierać się w
swój męski strój i wyjeżdżać z nimi, nie pytając nikogo o pozwolenie.

Oczywiście, wieść o tym szybko się rozeszła, ale w niczym jej to nie zaszkodziło. Coraz lepiej
odgrywała swoją rolę przy aprobacie widowni. Uwielbiali ją we wszystkich wcieleniach: ufnego
pięknego chłopca, dziewczyny przyjmującej wdzięcznie ich opiekę i poparcie, królowej czystej krwi
macedońskiej.

Na górskich łąkach, przy wspólnym śniadaniu złożonym z jęczmiennego placka i cienkiego wina,
opowiadała im historię królewskiego rodu, od jej pradziadka Amyntasa zaczynając. Mówiła o jego
dzielnych synach Perdikkasie i Filipie, którzy obaj byli królami, i obaj byli jej dziadkami, i o walkach na
iliryjskiej granicy, kiedy to zginął Perdikkas.

- Filipa zaś wybrano królem dla jego dzielności. Mój ojciec był dzieckiem i nie zdołałby poprowadzić
żołnierzy do walki, więc go pominięto. Nigdy nie kwestionował woli narodu i zawsze był lojalny, lecz
po zabójstwie Filipa fałszywi przyjaciele fałszywie go oskarżyli i Zgromadzenie skazało go na śmierć.

Łowili chciwie jej słowa. Wszyscy oni nasłuchali się w dzieciństwie starych, poprzekręcanych
opowieści przy domowym ognisku, teraz jednak słyszeli najprawdziwszą historię z ust królowej z
królewskiego rodu. Byli dumni, byli pod wrażeniem i głęboko wdzięczni. Jej niewinność, dla nich
oczywista, a dla niej tak naturalna, że nie brała jej w ogóle pod uwagę, napawała ich lękiem. Każdy z
nich pochwaliłby się chętnie, że zwrócił jej uwagę, tuzinowi zazdrosnych towarzyszy, gdy wieczorem
przy ognisku bukłak krążył z rąk do rąk.

Rozmawiała też z nimi o Filipie. Mówiła, że w dzieciństwie był słabego zdrowia. Kiedy jego stan się
poprawił, Aleksander płynął już na fali zwycięstw, więc brat czuł się niepotrzebny i zapomniany. Teraz
rad jest, że uwolnił się od opiekunów. On sam powinien jednak być wodzem Macedończyków,
których dobro leży mu na sercu. Wykorzystując jego wrodzoną skromność, Perdikkas uzurpował
sobie królewskie prawa, a nowi opiekunowie ani go nie znają, ani nie starają się zrozumieć.

Filip rad był, kiedy jechał przez obóz, że go tak często i tak gorąco pozdrawiano. Oddawał honory i
uśmiechał się, a wkrótce nauczył się mówić: "Dziękuję wam za waszą lojalność" i cieszył się, widząc,
jak bardzo podoba się to żołnierzom. Arybbas zobaczył przypadkiem raz czy drugi te pozdrowienia,

background image

ale nie widział w tym nic złego i nie wspomniał o tym Pejtonowi. Pejton zaś lekceważył zwyczaj
Perdikkasa - czuwania nad wszystkim. W czasie marszu do Egiptu nie interesował się administracją, a
podczas chwilowej katastrofy, która doprowadziła do zabójstwa Perdikkasa, stracił kontakt z
żołnierzami. Po przewrocie stali się agresywni. Zależało mu już tylko na doprowadzeniu armii w
całości na spotkanie z Antypatrem. Zwołane tam Zgromadzenie wybierze stałego opiekuna. On sam z
ulgą ustąpi mu miejsca. Na razie zaś pozostawił sprawy dyscypliny młodszym oficerom, którzy z kolei
uznali za rozsądne nie przeciągać struny. Stronnictwo Eurydyki rosło w siłę. Ferment narastał. Kiedy
armia rozbiła obóz pod Triparadejsos, zaczyn był gotowy.

Triparadejsos - Trzy Ogrody - leżało w północnej Syrii i było dziełem jakiegoś perskiego satrapy, który
starał się naśladować samego Wielkiego Króla. Płynącą przez nie rzeczkę skierowano kanałami do
sadzawek, kaskad i wodotrysków. Były tu marmurowe mosty i fantazyjne przejścia przez wodę po
złomach obsydianu i porfiru. Rododendrony i azalie zdobiły klejnotami wzgórza o łagodnych stokach.
Rzadkie i piękne drzewa, przywiezione tu przez zaprzęgi wołów na grubym podłożu rodzimej ziemi,
rysowały koronkowe wzory liści na tle wiosennego nieba. Usiane liliami polanki otwierały zielone
perspektywy przed spoglądającymi zza ażurowych przesłon altan, projektowanych dla pań z haremu,
i z domków myśliwskich dla satrapy i jego gości.

W ciągu lat wojny jelenie w większości stały się łupem kłusowników, pawie poszły pod nóż, a
mnóstwo drzew wycięto, ale w oczach zmęczonych żołnierzy i tak były to Elizejskie Pola. Oto był
idealny obóz wypoczynkowy, w którym można było czekać na Antypatra oddalonego jeszcze o kilka
dni marszu.

Wodzowie schronili się w największym domku myśliwskim zbudowanym na środkowym wzniesieniu,
zapewniającym wgląd w długie aleje. Armia obozowała na przecinkach i polanach. Żołnierze kąpali się
w połyskujących strumieniach, ścinali drzewa na ogniska, zastawiali sidła na króliki i ptaki, które szły
potem do garnka.

Arybbasowi podobało się to rozkoszne miejsce i wyjeżdżał na długie wędrówki z jakimś bliskim
przyjacielem. Uważał Pejtona za wyższego rangą i uznał za stosowne, a także wygodne,
pozostawienie mu troski o dyscyplinę.

Pejton nie odczuwał jego braku, ale nie dawała mu spokoju myśl, że Aleksander znalazłby dla
tamtego jakieś zajęcie. Najpewniej byłyby to igrzyska z dość wysokimi nagrodami, by zachęcić
żołnierzy do kilkudniowych ćwiczeń... Chętnie porozmawiałby o tym z Seleukosem, ale ten chodził
ostatnio nadąsany, uważał bowiem, że lepiej od Arybbasa nadawałby się na królewskiego opiekuna,
dał więc temu spokój.

Filip i Eurydyka zostali ulokowani w letnim domku pierwszej żony satrapy. Do stronników Eurydyki
należał oficer odpowiedzialny za konie, miała więc zawsze dobrego konia na zawołanie. Jeździła
wokół swoich spraw, nosząc teraz po całych dniach swą męską tunikę. Pejton i Arybbas widzieli ze
swego punktu obserwacyjnego, jeśli zdarzyło im się z niego wyglądać, jedynie oddalonego jeźdźca,
nie różniącego się od innych.

background image

Teraz już większość ludzi w obozie wiedziała, na co się zanosi. Nie wszyscy to pochwalali, ale Filip był
przecież królem. Nikt nie był aż tak oddany któremuś z opiekunów, by podjąć ryzyko informowania
ich. Ci, którzy mieli wątpliwości, pocieszali się myślą, że lada dzień nadciągnie Antypater.

Tymczasem jednak jakieś lokalne oberwanie chmury spowodowało powódź w dolnym biegu Orontu,
przecinając Antypatrowi drogę. Nie widział powodu do pośpiechu w spokojnym kraju. W wieku
osiemdziesięciu lat wolał nie narażać się na przemoknięcie, rozbił więc obóz na wyższym gruncie i
czekał, aż wody opadną.

W Triparadejsos utrzymywała się piękna pogoda. Pewnego słonecznego poranka, kiedy rosa leżała
jeszcze kryształowymi kroplami w kielichach wiosennych lilii, a ptaki śpiewały w koronach
pięćdziesięcioletnich drzew, na wpół odziany adiutant obudził Pejtona, zapinając pas, gdy mówił.

- Wodzu, żołnierze...

Jego słowa zagłuszył sygnał trąbki, który poderwał na nogi Pejtona, nagiego i wytrzeszczającego
oczy. Była to królewska fanfara, zapowiadająca przybycie króla. Wbiegł Arybbas w rozwianych
szatach.

- To chyba Antypater. Jakiś głupiec herold...

- Nie - rzekł Pejton. - Słuchaj! - Wyjrzał przez okienko. - Co się do wszystkich diabłów...? Wstawać!
Do broni!

Weteranom Aleksandra nie zajęło to wiele czasu. Wybiegli na werandę, z której satrapa strzelał
kiedyś do naganianej mu zwierzyny. Szeroka polana przed nimi pełna była żołnierzy. Na ich czele stali
konno Filip i Eurydyka. Towarzyszący im trębacz spoglądał wyzywająco z miną człowieka tworzącego
historię.

Eurydyka przemówiła. Miała swoją męską tunikę i zbroję, ale nie włożyła hełmu. Była
rozpromieniona, jej włosy lśniły w słońcu. Ważyła się na wiele. Ożywiona i radosna nie wiedziała i nie
chciałaby wiedzieć, że podobnie promieniał Aleksander w swoich szczęśliwych dniach, ale wiedzieli o
tym jej stronnicy. Jej młody, czysty i twardy głos docierał równie daleko jak basowy głos Ptolemeusza
w Egipcie.

- W imieniu króla Filipa, syna Filipa! Jego opiekun Perdikkas nie żyje. Nie trzeba mu nowych
opiekunów. Jest dorosły, ma trzydzieści lat i sam potrafi rządzić. Chce zasiąść na swoim tronie!

Stojący przy niej Filip podniósł rękę w górę. Zabrzmiał okrzyk, zaskakująco głośny i dawno nie
słyszany.

- Macedończycy! Czy chcecie mnie na swego króla?

Zagrzmiały wiwaty, płosząc ptaki z wierzchołków drzew.

- Niech żyje król Filip! Niech żyje królowa Eurydyka!

Jakiś galopujący koń dopadł domku myśliwskiego. Jeździec rzucił wodze wystraszonemu
niewolnikowi i podszedł do werandy. Seleukos, którego odwaga była legendarna i który dobrze o tym
wiedział, nie mógł pozwolić, by mówiono, że podczas buntu krył się w swej kwaterze. Był lubiany jako

background image

wódz. W jego obecności ucichły podnoszone już okrzyki: "Śmierć opiekunom!" Wiwaty na cześć Filipa
trwały nadal. Wśród tego zgiełku Seleukos krzyknął do ucha Pejtonowi:

- Nie wszyscy są tu obecni. Graj na zwłokę. Żądaj pełnego Zgromadzenia.

Rzeczywiście wyglądało na to, że prawie trzecia część żołnierzy trzymała się z daleka. Pejton wystąpił
naprzód. Okrzyki przycichły.

- Zgoda. Jesteście wolnymi Macedończykami i macie swoje prawa. Pamiętajcie jednak, że ludzie
Antypatra są ledwie o parę mil stąd, oni zaś także mają swoje prawa. To dotyczy wszystkich
obywateli.

Podniosła się fala niezadowolenia. Byli pobudzeni, niecierpliwi. Wystarczyło, by Eurydyka
oświadczyła: "Nie! Teraz!", a znów by się poderwali.

Coś kazało jej się obejrzeć. Filip wyciągał z pochwy miecz. Musiała pozwolić mu go nosić, jeżeli miał
wyglądać jak mężczyzna, a tym bardziej jak król. Sądząc po wyrazie jego oczu, w następnej chwili
mógłby rzucić się do ataku na domek myśliwski. Przez mgnienie oka zastanawiała się, czy poszliby za
nim...? Ale on w walce byłby bezradny i wszystko mogło być stracone.

- Zabijmy ich! - powiedział ochoczo. - Możemy ich zabić, spójrz tylko.

- Nie. Schowaj miecz. - Zrobił to posłusznie, choć z żalem. - Teraz zawołaj do ludzi: "Niech mówi
Pejton!"

Od razu go posłuchano. Jeszcze nigdy nie zrobił na ludziach takiego wrażenia. Pejton wiedział, że nic
więcej nie zdziała.

- Możecie zwołać Zgromadzenie. Nie miejcie mi za złe, jeśli wszystko trzeba będzie robić jeszcze raz z
udziałem regenta. Gdzie jest herold? Wejdź tu i graj sygnał.

Zgromadzenie zwołano na polanie przed domkiem myśliwskim. Żołnierze, którzy trzymali się dotąd z
daleka, przybyli na wezwanie, i było ich więcej, niż Eurydyka myślała. Była jednak pewna sukcesu,
kiedy u boku Filipa wchodziła na werandę, która miała posłużyć za mównicę. Z uśmiechem rozglądała
się po twarzach wiwatujących na jej cześć. Da sobie radę i bez tych, którzy milczą.

Na drugim końcu werandy Pejton rozmawiał cicho z Seleukosem. Przebiegła w myślach wszystko, co
zamierzała powiedzieć.

Pejton podszedł do niej.

- Będziesz miała ostatnie słowo. To przywilej kobiety.

Pomyślała, że jest bardzo pewny siebie. Cóż, może się czegoś nauczy.

Zrobił kilka żwawych kroków ku frontowi werandy. Powitały go nieprzyjazne okrzyki, ale zaraz
przycichły. To było Zgromadzenie i obowiązywały stare obyczaje.

background image

- Macedończycy! - Jego szorstki głos przebił się przez ostatnie pomruki. - W Egipcie, na pełnym
Zgromadzeniu mianowaliście mnie i Arybbasa opiekunami królów. Zdaje się, że zmieniliście zdanie.
Nie pytam, dlaczego. Niech tak będzie. Zgadzamy się. Nie trzeba nad tym głosować, bo obaj się
zgadzamy. Zrzekamy się tej opieki. - Milczeli oszołomieni. Czuli się jak przy przeciąganiu liny, gdy
druga drużyna ustępuje. - Tak, my ustępujemy, ale urząd opiekuna pozostaje. Ten urząd ustanowiono
na pełnym Zgromadzeniu, gdy umarł Aleksander. Pamiętajcie, że macie dwóch królów, a jeden z nich
jest zbyt młody, by mówić we własnym imieniu. Jeśli głosujecie za władzą dla Filipa, wyznaczcie go
opiekunem syna Aleksandra, póki ten nie dorośnie, ale przed głosowaniem dobrze się zastanówcie.

- Tak! Tak! - Zachowywali się jak widownia w teatrze, gdy aktorzy spóźniają się z wejściem. Eurydyka
widziała, że to na nią czekają, i była gotowa wejść na scenę.

- Oto - rzekł Pejton - jest Filip, syn Filipa, który domaga się władzy. Podejdź tu, królu Filipie. - Z nieco
zdziwioną miną Filip posłusznie stanął przy nim u szczytu schodów. Pejton odstąpił o krok w tył. - Król
przemówi teraz do was i wygłosi oświadczenie.

Eurydyka stała jak skamieniała. Niebo zwaliło się jej na głowę. Teraz dopiero ujrzała, że od samego
początku było to nieuniknione. Czuła się zmiażdżona przez własne szaleństwo. Nie szukała wymówki,
nie mówiła sobie, że ma ledwie szesnaście lat. Myślała o sobie jak o królu, wojowniku. Pomyliła się, to
wszystko.

Filip rozglądał się, uśmiechając niepewnie. Powitały go przyjazne, zagrzewające okrzyki. Wiedzieli, że
jest małomówny i przesadnie skromny.

- Niech żyje Filip! - wołali. - Filip królem!

Filip podniósł głowę. Wiedział, po co zwołano to zebranie, Eurydyka powiedziała mu o tym.
Powiedziała mu jednak także, by nigdy nie mówił ani jednego słowa, jeśli ona go wcześniej nie
pouczy, co ma mówić. Rzucił na nią niespokojne spojrzenie, ale patrzyła wprost przed siebie. Zamiast
niej przemówił za jego plecami Arybbas.

- Panie, przemów do żołnierzy. Czekają.

- Zaczynaj, Filipie! - wołali. - Uciszcie się, król mówi.

Pomachał im ręką i teraz uciszali już siebie nawzajem.

- Dziękuję wam za waszą lojalność. - Wiedział, że to mógł powiedzieć bezpiecznie. Tak, spodobało
się. Dobrze. - Chcę być królem. Jestem już w odpowiednim wieku. Aleksander mi to odradzał, ale on
już nie żyje. - Urwał, starając się zebrać myśli. - Aleksander pozwalał mi sypać kadzidło. Mówił potem
Hefajstionowi, sam to słyszałem, że nie jestem taki tępy, za jakiego mnie uważają. - Z tłumu dały się
słyszeć jakieś nieokreślone odgłosy. Filip dodał uspokajająco: - Gdybym nie wiedział, co robić,
Eurydyka mi to powie.

Milczeli chwilę, wprawieni w osłupienie, a potem podniosła się wrzawa. Zwracali się do siebie
nawzajem z wymówkami, kłócąc się i obrzucając obelgami.

- Mówiłem ci! Sam teraz widzisz.

- Jeszcze wczoraj mówił ze mną całkiem do rzeczy.

background image

- On ma napady, to sprawa choroby.

- Przynajmniej mówi prawdę, to mu trzeba przyznać.

Eurydyka stała jak pod pręgierzem. Najchętniej rozpłynęłaby się w powietrzu. Ze wszystkich stron
słyszała powtarzane jako żart: "Eurydyka powie mi, co robić". Zachęcony powodzeniem Filip mówił
nadal.

- Kiedy zostanę królem, będę zawsze jeździł na słoniu.

Za jego plecami Pejton i Arybbas wymienili zadowolone spojrzenia.

Coś w śmiechu żołnierzy nasunęło Filipowi wątpliwości. Wróciło wspomnienie okropnej nocy
poślubnej. Przypomniał sobie magiczne zaklęcie: "Dziękuję wam za waszą lojalność!", ale tym razem
nie podziałało. Śmiali się jeszcze głośniej. Gdyby uciekał, zostałby chyba złapany? Zwrócił do Eurydyki
przerażoną twarz.

Na początku poruszała się jak automat. Podtrzymywała ją duma. Rzuciła zadowolonym z siebie
opiekunom pełne pogardy spojrzenie. Nie zwracając uwagi na gwarny tłum, podeszła do Filipa i ujęła
go za rękę. Zwrócił się do niej z ufnością i z niewymowną ulgą.

- Czy dobrze mówiłem?

Uniosła głowę i przez chwilę mierzyła wzrokiem tłum, zanim mu odpowiedziała.

- Tak, Filipie. Ale to już skończone. Możemy usiąść.

Poprowadziła go ku ławom pod ścianami, gdzie kiedyś satrapa siadywał ze swymi gośćmi przy winie,
czekając na zew myśliwskiego rogu.

Zgromadzenie obradowało dalej bez nich. Obrady były burzliwe. Stronnictwa posuwały się aż do
granic rozsądku. Kilkaset głosów wzywało Pejtona i Arybbasa do podjęcia na nowo obowiązków,
spotykając się jednak ze zdecydowaną odmową. Z kolei odrzucił propozycję Seleukos. Zaczęły już
padać imiona mniej znanych, kiedy nadjechał kurier. Oznajmił, że Antypater przeprawił się z armią
przez Orontes i nadejdzie za dwa dni.

Przekazując tę wiadomość, Pejton przypomniał żołnierzom, że od śmierci Perdikkasa obaj królowie
zmierzają ku Macedonii, gdzie jest ich miejsce. Któż zatem lepiej nadaje się na ich opiekuna niż
regent, skoro Krateros nie żyje? Niechętnie przystali na to rozwiązanie, nikt bowiem nie wymyślił nic
lepszego.

Podczas tych obrad Eurydyka odprowadziła męża do siebie. Przy południowym posiłku powtórzył on
swe przemówienie Kononowi, a ten go pochwalił, unikając przy tym wzroku królowej.

Ona jednak ledwie ich słyszała, powalona na kolana i bliska poddania się. Prześladował ją cień
Aleksandra; on, mając szesnaście lat, był regentem Macedonii i stoczył zwycięską wojnę. Ogień jej
ambicji wciąż jeszcze żarzył się pod węglami. Dlaczego została upokorzona? Bo sięgała nie za wysoko,
ale za nisko! "Wystawiłam się na pośmiewisko, bo nie starczyło mi odwagi. Odtąd będę stawiać
żądania we własnym imieniu".

background image

Gdy wieczorem słońce zniżyło się nad Azją i podniosły się dymy, włożyła swą męską tunikę, zażądała
konia i zaczęła objeżdżać ogniska.

W dwa dni później, wyprzedziwszy regenta i jego armię, wjechał do obozu w Triparadejsos Antygon
Jednooki.

On to uciekł kiedyś do Macedonii, aby ujawnić zamiary Perdikkasa. Aleksander uczynił go satrapą
Frygii, a wdzięczny mu regent mianował go naczelnym wodzem wszystkich wojsk w Azji. Śpieszył
właśnie objąć to stanowisko.

Jechał na perskim "wielkim koniu", był bowiem tak wysoki, że nie zajechałby daleko na greckim.
Mimo przepaski na oku, które stracił, zdobywając dla Aleksandra Frygię, nadal był przystojnym
mężczyzną. Jeszcze przystojniejszy był jego syn, młody Demetriusz, który wszędzie mu towarzyszył i
który ubóstwiał ojca. Kiedy jechali ramię przy ramieniu, było na co popatrzeć. Antygon wjechał ze
swym niewielkim orszakiem w lesiste obrzeża parku. Wkrótce, nastawiwszy ucha, dał znak do
zatrzymania się.

- Co to za hałas, ojcze? Czy to bitwa? - Oczy chłopca zabłysły. Miał piętnaście lat i nigdy jeszcze nie
powąchał wojny.

- Nie, to jakiś tumult albo nawet bunt. Przybywam w samą porę, jak się zdaje. Naprzód! - Zwracając
się tylko do syna, powiedział jeszcze: - Co ten Pejton wyrabia? Całkiem nieźle sobie radził pod
komendą Aleksandra. Niewiele się dowiesz o człowieku, widząc tylko, jak wypełnia rozkazy. On tu
zresztą jest tylko czasowo. Zobaczymy...

Otwierały się przed nim widoki na przyszłość i całkiem mu to odpowiadało.

Eurydyka przekonała już do swojej sprawy jakieś cztery piąte armii. Na czele swych żołnierzy
pojawiła się przed domkiem wodzów, zapowiedziana królewską fanfarą, i zażądała tym razem udziału
w rządach dla Filipa i dla siebie.

Trzej wodzowie spoglądali z odrazą, nie całkiem wolną od lęku, na tłum pod nimi. Wyglądało to na
coś gorszego niż bunt. Wyglądało to na anarchię. Eurydyka nie całkiem zdawała sobie z tego sprawę.
Jej wyszkolenie nie obejmowało musztry i nie pomyślała wcześniej, że jej świta zrobiłaby większe
wrażenie, gdyby ją jakoś sformować. Jeszcze przed rokiem młodsi oficerowie zrobiliby to za nią (starsi
trzymali się na uboczu), ale przez ten rok wiele się wydarzyło i najczęściej było to ze szkodą dla
dyscypliny. Teraz więc szedł za nią zbrojny tłum. Żołnierze przepychali się do przodu i obrzucali
wyzwiskami wodzów.

Gwizdy i wycia zagłuszyły całkiem Pejtona, gdy Antygen znalazł się w zasięgu słuchu. Rzuciwszy tylko
z dala okiem, wysłał Demetriusza na rozpoznanie; chłopcu przyda się takie ćwiczenie. Wjechał
ochoczo między drzewa i wrócił z wieścią, że horda żołnierzy zebrała się przed czymś, co wygląda na
kwaterę główną, ale z tyłu nie było kogo pytać. Tymczasem Eurydyka wyczuła, że w tłumie za jej
plecami zaczyna się wrzenie. Musiała ich poprowadzić albo powstrzymać. Instynkt mówił jej, że długo
ich nie utrzyma w posłuchu. Niebawem ruszą i rozszarpią wodzów, i to będzie koniec jej kruchego
autorytetu.

background image

- Heroldzie, graj "stój!"

Obróciła się do nich, podnosząc ramiona. Zakołysali się niespokojnie, ale nie szli dalej. Znowu
zwróciła się do wodzów.

Weranda była pusta. Kiedy jeszcze trwało zamieszanie, wodzowie dowiedzieli się, że do obozu
przybył nowy wódz naczelny. Był już w ich kwaterze.

W komnacie o ścianach z ciemnego drewna i małych okienkach panował złowieszczy półmrok.
Zajrzawszy tam, rozpoznali wyniosłą postać Antygona siedzącego na krześle satrapy. Jak Cyklop łypał
na nich swym jedynym okiem. Jakiś promień światła wydobywał z mroku olśniewający profil młodego
Demetriusza, który stał za ojcem niczym towarzyszący mu ognisty duch.

Antygon milczał. Utkwił w nich oko i czekał.

Kiedy wysłuchał ich żałosnej opowieści, na jego twarzy pojawił się wyraz niedowierzania.

- Ile lat ma ta dziewczyna?

Na zewnątrz podniósł się ryk, więc Seleukos wykrzyczał odpowiedź. Antygon kręcił głową, omiatając
ich spojrzeniem.

- Zeusie Gromowładny! Żołnierze z was czy pedagodzy? Nie nadajecie się nawet na pedagogów.
Zostańcie tu. - Wyszedł na werandę.

Pojawienie się ni stąd, ni zowąd tego groźnego i sławnego męża zamiast spodziewanych ofiar
sprawiło, że w tłumie zapadło milczenie. Eurydyka patrzyła na niego, nie mając pojęcia, kim on jest.
Filip, o którym prawie zapomniała, zaczął mówić.

- To Antygon...

Zagłuszył go potężny bas Antygona. Żołnierze stojący na przedzie wyprostowali się wbrew woli i
zaczęli bez powodzenia równać szyk.

- Odstąpić, tacy synowie! Cofnąć się, na Hades i Erynie! Myślicie, że kim jesteście, hordą gołych
dzikusów? Stójcie i niech wam się przyjrzę. Co z was za żołnierze? Widziałem lepszych od was
rabujących karawany. Co z was za Macedończycy? Aleksander nie przyznałby się do was i wasze
matki również. Jeśli chcecie zwołać Zgromadzenie, postarajcie się wyglądać jak Macedończycy, zanim
po południu nadejdą tu prawdziwi. Umyjcie się przynajmniej, bo cuchniecie jak kozły.

Skonsternowana Eurydyka słuchała, jak buntownicze okrzyki zmieniają się w jakieś nieokreślone
szemrania. Antygon, który dotąd ją ignorował, po raz pierwszy zwrócił się do niej.

- Młoda damo - rzekł - zabierz swego męża do kwatery i zajmij się nim. Potrzebna mu żona, a nie
kobieta jako wódz. Zajmij się swoimi sprawami, a mnie zostaw moje. Brałem lekcje u twego dziada,
kiedy cię jeszcze nie było na świecie.

Zapadła chwila milczenia. Tłum zakołysał się. Napierający z boków odstąpili, ścisk w środku zelżał.
Eurydyka wykrzyknęła:

background image

- Należą nam się nasze prawa! - Ale zbyt mało głosów ją poparło. Pokonał ją ten nienawistny
olbrzym, którego nawet imienia nie znała.

W namiocie Konon podał jej to imię. Rozważała następne posunięcie, gdy zapach jedzenia
przypomniał jej, że jest głodna. Zaczekała, aż Filip skończy - nie mogła znieść jego widoku przy
jedzeniu - i zasiadła do posiłku.

Na zewnątrz wysoki władczy głos spierał się ze strażnikiem. Konon, który nalewał jej wino, podniósł
wzrok. Wszedł jakiś młodzik, oszałamiająco urodziwy i prawie w jej wieku. Przy swoich szlachetnych
rysach i krótkich złotych kędziorach mógłby pozować do posągu Hermesa. Niczym Hermes też wszedł
lekkim krokiem i stanął przed nią, mierząc ją wzrokiem wzgardliwego boga.

- Jestem Demetriusz, syn Antygona. - Przemówił tonem bóstwa oznajmiającego swoje wejście na
początku sztuki. - Przychodzę, by cię ostrzec, Eurydyko. Nie mam zwyczaju wojować z kobietami, ale
jeśli memu ojcu spadnie z twojej winy choćby jeden włos z głowy, zapłacisz za to życiem. To wszystko.
Żegnaj!

Odszedł, jak przyszedł, przez środek tej zdezorganizowanej armii, a jego szybkość, młodość i
arogancja torowały mu drogę. Spoglądała za tym pierwszym przeciwnikiem w jej wieku, a Konon
warczał:

- Bezczelny szczeniak! Kto go tu wpuścił? "Nie mam zwyczaju wojować z kobietami!" A z kim on ma
zwyczaj wojować? Ojciec powinien go trzymać na smyczy.

Eurydyka zjadła i wyszła. Te odwiedziny stanowiły dla niej bodziec. Nie mogła mierzyć się z
Antygonem, ale to przecież tylko jeden człowiek. Żołnierze wciąż byli zbuntowani i gotowi do
przewrotu. Nie śmiała ich zwoływać, ale poszła między nich, przypominając, że nadchodzący
Antypater nie jest regentem z mocy prawa, że obawia się usunięcia go z urzędu przez prawowitego
króla. Jeśli mu na to pozwolą, dopadnie Filipa i ją, skaże na śmierć, i ich stronników także.

Antygon tymczasem wysłał kogoś naprzeciw regenta, aby go przygotować na kłopoty. Regent
przybywał jednak na skróty przez góry i wysłannik minął się z nim, natrafiając na koniec kolumny.
Tam mu powiedziano, że starzec wyjechał naprzód ze strażą przyboczną, na długo przed południem.

Regent wjechał do Triparadejsos, siedząc wyprostowany na idącym lekkim kłusem rumaku. Bolały go
sztywniejące nogi, a surowy wyraz twarzy wał niczym maska bóle i słabości sędziwego wieku. Jego
lekarz nalegał, by skorzystał z lektyki. To samo mówił jednak wcześniej w Macedonii jego syn
Kasander, który tylko czekał na okazję, by żądać wyznaczenia zastępcy jego samego, oczywiście.
Antypater nie lubił swego najstarszego syna ani mu nie ufał. Tu, w Syrii, wszystko mogło się zdarzyć
po śmierci Perdikkasa, zamierzał więc zjawić się z boską pomocą jako ktoś, komu trzeba być
posłusznym.

Główną bramę parku zdobiły wielkie kamienne kolumny z lotosowymi głowicami. Tam właśnie
prowadziła droga i słychać było jakieś hałasy, ale nikt nie wyjechał na spotkanie, co go zdziwiło i
rozdrażniło. Kazał heroldowi zapowiedzieć się sygnałem trąbki.

background image

Zamknięci w swej kwaterze wodzowie dowiedzieli się z konsternacją, że ich wysłannik minął się z
Antypatrem i że wojsko nieprędko przybędzie. Prawie zaraz podniósł się zgiełk i nadjechał galopem
jakiś oficer jazdy, który nie przyłączył się do rebelii.

- Wodzu! Regent nadjechał ledwie w pięćdziesiąt koni, a buntownicy już go otaczają.

Porwali hełmy - zbroje mieli już na sobie - i zaczęli wołać o konie. Alketon i Arybbas chwycili za
oszczepy. Nigdy nie brakowało im odwagi.

- Nie, nie wy dwaj - rzekł Antygon. - Na wasz widok rzucą się na nas wszystkich. Zostańcie tu,
zbierzcie, kogo się da, i brońcie tego miejsca. Chodź, Seleukosie, my z nimi pogadamy.

Gdy Seleukos wskakiwał na konia, podpierając się włócznią, poczuł przez chwilę prawdziwe
uniesienie jak za dawnych dobrych lat. Powitał je z radością. Nie czuł się jeszcze oczyszczony z tej
brudnej afery w Egipcie. Czy jednak w tamtych latach coś mu kiedyś groziło z rąk jego własnych
żołnierzy?

Regent doszedł do wieku, w którym niewygody i zmęczenia obawia się człowiek bardziej niż
niebezpieczeństwa. Nie spodziewając się niczego złego, jechał w drogę w lekkiej tunice i słomkowym
kapeluszu, i tylko z mieczem u boku. Antygon i Seleukos, wypadając galopem spośród potężnych
cedrów i rozłożystych platanów, ujrzeli garść stłoczonych przybocznych ściskanych przez otaczający
ich tłum, a między hełmami szerokoskrzydły kapelusz, spod którego świeciły siwe włosy.

- Tylko bez przelewu krwi, bo nas zabiją - krzyknął Antygon do Seleukosa. - Stać! - ryknął i wjechał w
tłum.

Ich pewność siebie oraz sława, wzrost Antygona i jego imponująca postawa utorowały im drogę do
regenta. Wyglądał jak stary orzeł dopadnięty przez wrony. Błyskał oczami spod białych brwi i ściskał
swój stary miecz.

- Co się dzieje? Co się tu dzieje?

Antygon oddał honory (to chyba nie pora na rozmowy? staruszek musi tracić rozeznanie) i zwrócił
się do żołnierzy.

Jak im nie wstyd? Skoro mówią, że bronią praw króla, czemu nie szanują jego wielkiego ojca Filipa,
który wyznaczył tego męża na regenta i miał do niego zaufanie? Aleksander nigdy go nie odwołał,
wzywał go tylko na naradę...

Antygon, jeśli wymagała tego sytuacja, umiał przekonywać. Tłum rozstąpił się niechętnie,
przepuszczając regenta i jego wybawców.

Eurydyka przygotowywała swoją mowę i dowiedziała się o awanturze dopiero po jej zakończeniu.
Wstrząsnęła nią myśl, że jej zwolennicy mogli zamordować sędziwego wodza. To nie przystawało do
jej poetyckiego obrazu wojny. Poza tym, powinna nad nimi panować i być postrzegana jako wódz.
Tylko ateńscy demagodzy układają mowy, kiedy inni walczą.

background image

Na godzinę przed zachodem słońca przybyły główne siły Antypatra. Słyszała, jak w zapadającym
zmierzchu wkracza do parku konnica i piechota. Dochodziły do niej okrzyki i skrzypienia wozów,
krzątanina niewolników rozbijających namioty, szczęk ustawianej w kozły broni, rżenie koni i trwający
długo potem gwar. Żołnierze rozmawiali, wymieniali stanowiska, przekazywali nowiny i plotki. Były to
odgłosy agory, winiarni, gimnazjonu, odwieczna melodia krajów znad Morza Środkowego.

Po zachodzie słońca zjawiło się kilku jej zwolenników, opowiadając, że spierali się o nią z ludźmi
Antypatra. Paru miało szramy i sińce, ale były to drobne utarczki, szybko likwidowane przez
dowódców. Widziała w tym oznaki powrotu dyscypliny i to za zgodą żołnierzy. Kiedy jakiś starszy
oficer ze sztabu regenta wszedł do namiotu, wszyscy wstali, oddając honory.

Oznajmił, że na następny dzień zwołano Zgromadzenie, które rozstrzygnie o sprawach królestwa.
Król Filip niewątpliwie zechce w nim uczestniczyć. Filip zajęty był budową małej warowni. Miał
kłopoty z obsadzeniem jej załogą z mrówek, które uparcie dezerterowały. Słysząc przesłanie, spytał z
niepokojem:

- Czy muszę tam przemawiać?

- To zależy od ciebie, panie - odrzekł beznamiętnie poseł, po czym zwrócił się do Eurydyki: - Córko
Amyntasa, Antypater śle ci pozdrowienia. Choć nie jest w zwyczaju Macedończyków, by kobiety
przemawiały na Zgromadzeniu, masz na to zgodę. Po jego przemówieniu żołnierze zdecydują, czy
chcą cię wysłuchać.

- Powiedz mu, że tam będę.

Zaraz po jego wyjściu odezwał się Filip.

- Powiedział, że nie muszę przemawiać, jeśli nie chcę. Nie każ mi tego robić, proszę.

Czuła, że mogłaby go uderzyć, ale zachowała spokój, bojąc się, że straci na niego wpływ. Właściwie
obawiała się też trochę jego siły.

Zgromadzenie odbyło się według starodawnej procedury. Zabroniono udziału w nim cudzoziemskim
żołnierzom, temu dziedzictwu Aleksandrowej idei powszechnego zmieszania ras. Na największej
polanie wzniesiono imponującą mównicę z honorowymi miejscami u jej stóp. Gdy Eurydyka zajęła
swoje miejsce, szepnąwszy Filipowi ostatnie polecenie, by był cicho, wyczuła w ogromnym tłumie
jakąś nową, niemal niewyczuwalną zmianę. Było to coś nowego, a jednak znajomego, uczucie, że jest
się w ojczyźnie, pośród ojczystych gór.

Pierwszy przemawiał Antygon. Tu, na Zgromadzeniu, nie pojawił się jako rozgniewany wódz.
Przemawiał polityk nie pozbawiony zdolności oratorskich. Z godnością przypomniał zebranym ich
własną bohaterską przeszłość pod wodzą Aleksandra, zaklinał, by jej nie przynieśli wstydu, i
zapowiedział wystąpienie regenta.

Starzec wszedł sprawnie na mównicę. Jego własne wojsko powitało go owacją i nie padły żadne
wrogie okrzyki. Kiedy rozglądał się wokoło i z doskonałym wyczuciem czasu poprosił gestem o
milczenie, jakiś głos wewnętrzny szepnął Eurydyce wbrew jej woli: "To jest król". Panował w
Macedonii i Grecji przez cały okres wojen Aleksandra. Tłumił od czasu do czasu powstania na
południu, narzucał miastom przywódców, zsyłał przeciwników na wygnanie. Pokonał nawet Olimpias.

background image

Teraz był stary i kruchy, zaczął maleć, jego głęboki głos załamywał się, wciąż jednak otaczał go
płynący z głębi duch potęgi i władzy.

Mówił o praojcach, o Filipie, który uratował ich ojców od najazdów wojny domowej i dał im
Aleksandra, który uczynił Macedończyków panami świata. Stali się wielkim drzewem o szeroko
rozpostartych gałęziach - wskazał stojące wokół szlachetne drzewa - ale nawet największe drzewo
zginie, jeśli wyrwie się jego korzenie z rodzimej ziemi. Czy zniosą dalsze pogrążanie się w
barbarzyńskim świecie, który podbili?

Mówił o urodzeniu Arrydajosa, tego tępaka, którego uhonorowali imieniem Filipa, powiedział też,
nie zważając na jego obecność pod mównicą, co myślał o nim sam Filip. Przypomniał im, że nigdy w
całej ich historii nie rządziła nimi kobieta. Czyżby teraz wybrali kobietę i głupca?

Słuchający tej przemowy Filip kiwał głową z mądrą miną. W jakiś sposób go uspokajała. Aleksander
mówił mu, że nie powinien być królem, a ten władczy starzec zgadzał się z tym. Może powiedzą mu
teraz, że znów będzie Arrydajosem.

Żołnierze Antypatra byli od początku po jego stronie. Dla buntowników było to powolne budzenie
się z niespokojnych snów. Eurydyka czuła się jak na brzegu w czasie odpływu, gdy cofające się morze
szeleści po kamykach.

Nie mogła i nie chciała przyznać się do porażki. Chciała mówić, miała do tego prawo. Raz ich już
przekonała i zrobi to znowu. Starzec wkrótce skończy, więc ona musi być gotowa. Siedziała z
zaciśniętymi rękami. Jej grzbiet i ramiona zesztywniały, a żołądek ściskał się aż do bólu. Ból przeszedł
w przewlekły skurcz, którego starała się z początku nie zauważać. Niestety, nie było to złudzenie.
Miesiączka przyszła o cztery dni za wcześnie. Zawsze liczyła starannie dni i zawsze zdarzało się to
regularnie. Jak to się mogło stać? Co raz się zaczęło, potoczy się szybko, a ona nie ma podpaski. Miała
za sobą pełen napięcia poranek. Chyba czegoś nie dopatrzyła. Jeśli teraz wejdzie na mównicę,
wszyscy to zauważą.

Mowa regenta osiągnęła punkt kulminacyjny. Mówił o Aleksandrze, ale ona ledwie go słyszała.
Patrzyła na tysiące twarzy wokół niej, na stoki wzgórz, na drzewa. Czemu spośród wszystkich ludzi
stworzonych przez bogów ona jedna pada ofiarą takiej zdrady? Czemu tylko ją zawodzi własne ciało
w chwili wielkiej odmiany losu? Obok niej siedział Filip. Miał wygląd prawdziwego mężczyzny, a
przecież był to zmarnowany dar bogów. Gdyby to ciało należało do niej, zaniosłoby ją na mównicę i
przemówiło spiżowym głosem. Teraz musi wycofać się z pola bez bitwy i nawet życzliwi jej ludzie
pomyślą tylko: "Biedna dziewczyna!"

Antypater skończył. Gdy ucichły oklaski, zapytał:

- Czy teraz Zgromadzenie wysłucha Eurydyki, córki Amynatasa i żony Arrydajosa?

Nikt się nie sprzeciwiał. Jego żołnierze byli zaciekawieni, jej stronnicy wstydzili się głosować przeciw
niej. Gotowi byli przynajmniej jej wysłuchać. Była to chwila, kiedy prawdziwy przywódca mógłby
zniewolić ich serca... Tego chłodnego ranka zarzuciła na ramiona himation. Teraz ostrożnie zsunęła go
do łokci, układając wokół bioder, jak to robią wielkie panie na malowidłach ściennych. Podnosząc się
z miejsca i przytrzymując sfałdowane szaty, powiedziała:

background image

- Nie chcę przemawiać do Macedończyków.

Roksana wywołała już wcześniej panikę pośród eunuchów i wystraszonych kobiet w swym namiocie.
Była pewna, że jeśli buntownikom się powiedzie, pierwszym rozkazem Eurydyki będzie wyrok śmierci
dla niej i jej syna, było to dla niej rzeczą naturalną i oczywistą.

Minęło trochę czasu, nim dowiedziała się o decyzji Zgromadzenia, ponieważ brali w nim udział sami
tylko Macedończycy. W końcu jej woźnica, mówiący po grecku Sydończyk, wrócił z nowiną, że żona
Filipa nie powiedziała ani słowa, że regent Antypater jest opiekunem obu królów i że zabiera obie
królewskie rodziny do Macedonii, kiedy tylko wielmoże uzgodnią podział satrapii.

- Ach! - wykrzyknęła, zapominając o strachu. - To królestwo mego męża. Wszystko będzie dobrze.
Tego głupca Filipa znają tam od dziecka. To mego syna chcą zobaczyć. Matka Aleksandra będzie
czekać.

Aleksander nie przeczytał jej listu, który przysłała mu Olimpias na wiadomość o jego małżeństwie.
Radziła mu, by kazał zgładzić chłopca, którego urodzi ta barbarzyńska dziewczyna, bo kiedyś może on
zażądać tronu. Najwyższy czas, by wrócił do kraju i spłodził Macedończyka, jak go o to prosiła, zanim
przeprawił się do Azji. Ten list nie trafił do królewskich archiwów. Pokazał go Hefajstionowi, a potem
spalił.

319 r. p.n.e.

Obok wielkiego pałacu Archelaosa w Pelli wznosił się dom Antypatra. Był dość pokaźny, ale
bezpretensjonalny. Antypater zawsze dbał o pozory i unikał królewskiej okazałości. Jedynymi
ozdobami domu były kolumnowy portyk i taras.

Dom był cichy i zamknięty. Płyty tarasu przykryto słomą. Grupki ludzi stały w przyzwoitej odległości,
przyglądając się przychodzącym i wychodzącym lekarzom i krewnym. Mieszkańców miasta
przyciągała ciekawość i poczucie ważności chwili, przyjaciele czekali na znak do składania kondolencji
i na wiadomości o pogrzebie, byli też sprzedawcy wieńców i darów żałobnych. Przedstawiciele
podległych miast, którym najbardziej zależało na wiadomościach, starali się nie rzucać w oczy albo
przysłali swoich szpiegów. Nikt nie wiedział, kto odziedziczy władzę, gdy starzec przestanie wreszcie
walczyć o życie, ani czy jego polityka będzie kontynuowana. Jego ostatnim uczynkiem było
powieszenie dwóch ateńskich wysłanników przybyłych z jakąś petycją, o których dowiedział się, że
korespondowali z Perdikkasem. Ani wiek, ani wyniszczająca choroba nie zmiękczyły Antypatra.
Obserwatorzy wpatrywali się w zachmurzoną twarz jego syna Kasandra, starając się coś z niej
wyczytać.

W niedalekim pałacu, tym sławnym cudzie północy, w którym obaj królowie utrzymywali osobne
dwory, napięcie przypominało cięciwę naciągniętego łuku.

background image

Roksana stała w oknie, spoglądając zza zasłony na milczący tłum. Nie czuła się w Macedonii jak w
domu. Matka Aleksandra nie przybyła, aby podziwiać jej syna, bo najwidoczniej nie zamierzała
przekroczyć granic Macedonii, dopóki żyje Antypater. Przebywała wciąż w Dodonie. Regent traktował
Roksanę uprzejmie, ale zanim przeprawili się przez Hellespont, odesłał do domu jej eunuchów.
Powiedział, że przez samą ich obecność uznano by ją i jej syna za barbarzyńców i naraziłaby się na złe
traktowanie. Mówiła teraz płynnie po grecku i odwiedzały ją macedońskie damy. Tłumaczyły jej
grzecznie miejscowe zwyczaje, doradzały, jak powinna się ubierać i bardzo delikatnie dawały jej do
zrozumienia, że rozpuszcza swego syna, bo w Macedonii chłopców przygotowuje się do bycia
mężczyznami.

Chłopiec miał teraz cztery lata i w tym obcym miejscu lgnął do niej, ona zaś, czując się samotna, nie
lubiła tracić go z oczu. Wkrótce pojawił się Antypater - tamte kobiety były bez wątpienia jego
szpiegami - i wyraził zdziwienie, że syn Aleksandra zna tylko kilka greckich słów. Czas, żeby miał
pedagoga. Ten ktoś pojawił się już nazajutrz. Antypater uznał, że tu nie wystarczy jakiś zwyczajny
stateczny niewolnik. Wybrał energicznego młodego arystokratę, który w wieku dwudziestu pięciu lat
był już weteranem greckiego powstania. Wspomniał o dyscyplinie, jaka obowiązuje w jego armii. Nie
miał okazji wspomnieć, że lubi dzieci.

Marzeniem życia Kebesa było walczyć pod wodzą Aleksandra. Zaciągnął się do wojska, które
Antypater miał zaprowadzić do Babilonu. Znosił w milczeniu ruinę swych nadziei i spełniał z
niesmakiem swój obowiązek, walcząc zamiast tego z rodakami. Jego żołnierze uważali go za dość
surowego. Z przyzwyczajenia też przyjął swój nowy obowiązek z posępną miną, nie zdradzając przed
regentem podniecenia.

Pierwszy rzut oka na ciemnowłosego, delikatnego i pulchnego chłopca rozczarował go, choć nie
spodziewał się ujrzeć małego Aleksandra. Na spotkanie z matką był przygotowany. Najwyraźniej
przypuszczała, że pozbawiony jej opieki syn będzie straszony i bity. Chłopiec wiedział, czego się po
nim spodziewają, szarpał się więc i piszczał. Odprowadzony stanowczo i bez awantur, zdradzał żywą
ciekawość wszystkiego i wkrótce zapomniał o łzach.

Kebes znał zasadę sławnych nianiek spartańskich: nie narażać małych chłopców na strach, pozwolić
im wejść w wiek chłopięcy z pewnością siebie. Metodą małych kroków zapoznawał swego
podopiecznego z końmi, dużymi psami, hałasem na placu ćwiczeń żołnierzy. Roksana, czekająca w
domu, by pocieszać swego źle traktowanego syna, widziała go zawsze w dobrym humorze,
starającego się opisać jej przyjemności minionego przedpołudnia, i to po grecku.

Szybko nauczył się języka. Wkrótce bezustannie mówił o swym ojcu. Roksana uświadomiła mu już
wcześniej, że jest synem najpotężniejszego króla świata. Kebes opowiadał o jego legendarnych
czynach. On sam był dziesięcioletnim chłopcem, kiedy Aleksander przeprawiał się do Azji. Oglądał go
wtedy u szczytu promiennej młodości i sławy, resztę zaś dopowiedziała wyobraźnia. Choć chłopiec
był za mały, by naśladować ojca, mógł już o tym marzyć.

Kebes był szczęśliwy, wykonując swoją pracę. Teraz, czekając wraz z innymi przed wysłanym słomą
tarasem, czuł, że niepewna przyszłość kładzie się cieniem na jego osiągnięcia. Czy ten chłopiec
rzeczywiście miał w sobie coś więcej niż inni chłopcy w jego wieku, których kiedyś znał? Czy wielkie
dni przeminęły już na zawsze? Jaki świat odziedziczą on i jemu podobni? Zastanawiał się nad tym,
kiedy zaczęło się lamentowanie.

background image

Roksana usłyszała je z okna, zobaczyła, że czekający zwracają się jeden do drugiego, i zaczęła
nerwowo chodzić po pokoju, przystając czasem, by przytulić chłopca. Zaniepokojony pytał, co się
stało, ale nie dostał innej odpowiedzi niż: "Co z nami będzie?"

Przed pięcioma laty, w letnim pałacu w Ekbatanie, Aleksander opowiadał jej o Kasandrze,
najstarszym synu regenta, którego pozostawił w Macedonii, obawiając się zdrady z jego strony. Kiedy
Aleksander umierał, Kasander przebywał w Babilonie i było bardzo prawdopodobne, że kazał go
otruć. W Pelli przyszedł złożyć jej wyrazy szacunku, rzekomo w imieniu chorego ojca, naprawdę zaś
po to, by zobaczyć syna Aleksandra. Był uprzejmy, ale nie miało to znaczenia, starał się po prostu
wytłumaczyć swoją obecność. Nienawidziła i lękała się jego zaczerwienionej piegowatej twarzy,
bladych surowych oczu oraz ukrywającego zamiary spojrzenia. Dziś była wystraszona bardziej niż
podczas buntu w Syrii. Ach, czemu nie została w Babilonie, w znanym sobie świecie, wśród ludzi,
których rozumiała!

W komnacie zmarłego Kasander patrzył z gniewem zaprawionym goryczą na dziwnie skurczone
zwłoki ojca. Nie umiał się zdobyć na to, żeby pochylić się i zamknąć mu oczy. Jakaś stara ciotka ze
spojrzeniem pełnym wyrzutu przycisnęła przywiędłe powieki i przykryła zwłoki Antypatra.

Po przeciwnej stronie łoża stał Poliperchon, powściągliwy, pięćdziesięcioletni, nie ogolony po
nocnym czuwaniu i już zajęty myślami o swoich nowych obowiązkach. Jemu to, a nie Kasandrowi,
przekazał Antypater opiekę nad królami. Sumienny do końca, zanim zapadł w śmiertelny sen,
przywołał wielmożów na świadków i wymusił na nich przysięgę, że będą za tym głosowali na
Zgromadzeniu.

Od wczoraj był nieprzytomny, ustanie oddechu było już tylko formalnością. Poliperchon rad był, że
może zakończyć czuwanie przy zmarłym i zająć się zaległymi sprawami. Nie ubiegał się o swój nowy
urząd, to Antypater musiał go prosić.

- Zrób to dla mnie - dyszał. - Proszę cię, stary przyjacielu.

Poliperchon nie był nawet starym przyjacielem. Był w Azji z Aleksandrem, dopóki nie powrócił z
Kraterosem. Kiedy zmarł Aleksander, był w Macedonii i zasłużył się w czasie rebelii na południu. Gdy
regent przebywał w Azji Mniejszej, prowadząc królów do kraju, Poliperchon sprawował władzę jako
jego zastępca. Taki był początek tego wszystkiego.

- Przysięgałem Filipowi. - Umierający odchrząknął z wysiłkiem. Jego głos szeleścił niczym suche
trzciny. - I jego dziedzicom. Nie pozwolę - głos go zawiódł na chwilę - synowi odstąpić od przysięgi.
Znam go. Wiem co... Obiecaj mi, przyjacielu. Przysięgnij na Styks. Błagam cię, Poliperchonie.

Poliperchon w końcu złożył przysięgę, głównie po to, żeby przerwać tę rozmowę. Teraz był nią
związany. Gdy Antypater wydawał ostatnie tchnienie, Poliperchon czuł nieomal nienawiść Kasandra,
stojącego po drugiej stronie ciała zmarłego. Cóż, mierzył się już z trudnymi przeciwnikami za czasów
Filipa pod Cheroneją i Aleksandra pod Issos i Gaugamelą. Nie został wodzem, Aleksander wybrał go

background image

jednak do Straży Przybocznej, a to był dowód najwyższego zaufania. "Poliperchon nie zawiedzie" -
powiedział wtedy.

Wkrótce będzie musiał przedstawić się królom. Zabierze ze sobą starszego syna, Aleksandra, o
którym lubił myśleć, że nie przyniesie wstydu temu imieniu. Kasandrowi, który bardzo dbał o opinię,
można było powierzyć urządzenie ojcu godnego pogrzebu.

Kiedy zmarł regent, Eurydyka była na przejażdżce. Wiedziała już wcześniej, że ta chwila się zbliża. Z
nadejściem wiadomości zostanie wciągnięta w posępne obrządki żałobne, których nie sposób
uniknąć.

Za całe towarzystwo miała kilku koniuchów i jakąś krzepką dwórkę, wybraną, bo była góralką i
dobrze jeździła konno. Minęły czasy konnej eskorty. Antypater kazał ją trzymać pod czujnym
nadzorem, obawiając się jakiejś zmowy z żołnierzami. Jedynie Filip wymógł na nim pozostawienie
starego Konona, ale nie obeszło się przy tym bez łez. I tak zresztą oddawano jej czasem honory
wojskowe, a ona je przyjmowała.

Zawracając ku Pelli w zachodzącym za plecami słońcu, gdy cienie gór wpełzły na zalew, wyczuwała
jakąś odmianę losu, zmianę obrotów koła fortuny. Nasłuchiwała żałobnych okrzyków nie bez nadziei
na poprawę swojej sytuacji.

I jej, tak jak Roksanie, złożył Kasander wyrazy szacunku podczas choroby swego ojca. Formalnie
złożył je małżonkowi-królowi, ale choć rozmawiał z Filipem, było oczywiste, że słowa kieruje do niej.
W oczach Roksany okrutny i dziki, jej wydawał się po prostu rodakiem, niezbyt urodziwym, ale o
obliczu kryjącym zdecydowanie i siłę. Niewątpliwie był twardy jak ojciec i podobnie jak on znał się na
rzeczy.

Zakładała, bo dał to do zrozumienia, że zostanie następcą swego ojca. Wiedziała, co miał na myśli,
kiedy mówił, że Macedończycy byliby szczęśliwi, mając króla czystej krwi macedońskiej i takąż
królową. Nienawidził Aleksandra i nigdy nie pozwoliłby panować temu barbarzyńskiemu chłopcu.
Wydawało jej się, że dobrze się nawzajem rozumieją.

Zaskoczyła ją wiadomość o wyborze Poliperchona. Nigdy się z nim nie spotkała i ledwie znała go z
widzenia. Kiedy teraz wróciła z przejażdżki, zastała go w królewskich komnatach na rozmowie z
Filipem.

Musiał tam już być od pewnego czasu. Filip zdawał się zachowywać swobodnie i opowiadał mu
właśnie jakąś zawiłą historię o indyjskich wężach.

- Konon znalazł go pod moją wanną i zabił kijem. Mówił, że te małe są najgorsze.

- To prawda, panie. Włażą do butów. Jeden z moich ludzi zmarł, ukąszony przez takiego węża.

Zwrócił się teraz do Eurydyki, pochwalił dobry stan zdrowia jej męża, prosił, by mu dała znać, gdyby
mógł być pomocny, po czym się pożegnał. Oczywiście, za wcześnie było pytać go o zamiary, skoro
regent nie został jeszcze pogrzebany, gniewało ją jednak, że sam niczego nie powiedział i że
przedstawił się Filipowi, nie zważając na jej nieobecność.

background image

Podczas długich i okazałych obrządków pogrzebowych, krocząc w żałobnym pochodzie z obciętymi
włosami i w czarnej sukni posypanej popiołem, dodając swoje zawodzenie do powszechnego
lamentu, szukała w twarzy Kasandra jakichś śladów zdradzających jego zamiary. Przybrał się jednak
na tę okazję w powagę i poprawność. Później, kiedy mężczyźni podeszli do stosu, by spalić ciało, ona
zaś stała na boku z kobietami, usłyszała głośny krzyk i zobaczyła jakieś poruszenie przy ogniu. Chwilę
potem nadbiegł Konon, przeciskając się przez dostojników. Wkrótce wyszedł z tłumu z dwoma ludźmi
ze straży honorowej, dźwigając Filipa. Zawstydzona poszła z ociąganiem za nimi ku pałacowi.

- Pani - mruknął Konon - gdybyś mogła pomówić z wodzem. On nie zna jeszcze króla i nie wie, co mu
szkodzi. Powiedziałem mu słowo, ale przypomniał mi tylko, kim jestem.

- Pomówię z nim.

Czuła na plecach pogardliwy wzrok Roksany. "Nadejdzie dzień, kiedy przestaniesz mnie lekceważyć"
- pomyślała.

W pałacu Konon rozebrał Filipa, umył go i położył do łóżka. Eurydyka zdjęła w swej komnacie
żałobną suknię i wyczesała popiół z obrzędowo potarganych włosów. "To mój mąż" - myślała.
"Wiedziałam, jaki jest, zanim za niego wyszłam. Zrobiłam to z własnej woli, więc jestem związana
honorem. Tego uczyła mnie matka".

Kazała przyrządzić gorącą polewkę zaprawioną winem i korzeniami i zaniosła ją Filipowi. Konon
właśnie wyszedł od niego, niosąc pobrudzone szaty. Filip podniósł na nią wzrok zbitego psa.

- Przyniosłam ci coś - powiedziała. - Nie martw się tym, że zachorowałeś. To nie twoja wina. Wielu
ludzi nie znosi widoku pogrzebowego stosu.

Popatrzył na nią z wdzięcznością i podniósł czarę do ust. Rad był, że o nic nie pytała. Ostatnią rzeczą,
jaką zapamiętał przed rozbłyskiem białego światła i biciem bębnów w jego głowie, był widok
poczerniałej w ogniu brody zmarłego. Przypomniało mu to tamten dzień, dawno temu, zanim jeszcze
wyruszył w drogę z Aleksandrem. Był to pogrzeb króla, jak mu powiedziano, ale nie wiedział wtedy, o
czym mowa. Obcięli mu włosy, ubrali w czarną szatę, pobrudzili twarz, i kazali iść w tłumie płaczących
do miejsca, gdzie jego groźny ojciec, którego nie widział od lat, leżał na łożu z pni i gałęzi, z posępną
twarzą, martwy. On nigdy jeszcze nie widział umarłego. Był tam Aleksander. I on miał obcięte włosy,
jasne kosmyki lśniły w słońcu. Wygłosił dość długą mowę o zasługach króla dla Macedończyków, a
potem nagle wziął pochodnię z rąk kogoś, kto ją trzymał, i przytknął do gałęzi. Filip patrzył ze zgrozą,
jak płomienie pną się w górę z szumem i trzaskiem, biegną po brzegach wyszywanego całunu,
przepalają go i obejmują włosy i brodę... Długo potem budził się z krzykiem w nocy i nie mógł
powiedzieć nikomu, że śnił mu się płonący ojciec.

Drzwi z polerowanego marmuru zamknęły się w grobowcu Antypatra, a nad Macedonią zaległa
niespokojna cisza.

Poliperchon ogłosił, że nie chce być samowładcą. Antypater rządził w imieniu nieobecnego władcy,
on sam uważa jednak za właściwe zasięgać rady naczelników i wodzów. Wielu Macedończyków

background image

pochwalało ten przejaw starodawnej cnoty. Niektórzy mówili jednak, że Poliperchon jest niezdolny
do podjęcia decyzji i chce uniknąć odpowiedzialności.

Wszystkie oczy zwrócone były na Kasandra. Jego ojciec nie całkiem go pominął. Mianował go
chiliarchem, drugim w godności po Poliperchonie. Aleksander nadawał temu stanowisku wielkie
znaczenie. Czy to go zadowalało?

Ludzie przypatrywali się jego beznamiętnej twarzy, gdy przybył i zamieszkał w Pelli, i mówili do
siebie, że on nigdy nie pozwalał się lekceważyć. A jednak, pochowawszy ojca, zajmował się spokojnie
swymi sprawami w ciągu miesiąca żałoby. Kiedy żałoba się skończyła, złożył wizytę Filipowi i
Eurydyce. Kiedy go zapowiedziano, Eurydyka rzekła do męża:

- Przywitaj go, ale potem z nim nie rozmawiaj. To może być ważne.

Powitanie Kasandra z królem było krótkie. Zwrócił się do Eurydyki:

- Wyjeżdżam na jakiś czas do naszych posiadłości. Sporo ostatnio przeszedłem, chcę więc teraz
urządzić polowanie dla starych przyjaciół i zapomnieć o sprawach publicznych.

Życzyła mu powodzenia. Nie przegapił pytającego wyrazu jej oczu.

- Twoja życzliwość była mi pociechą i oparciem. Ty i król możecie na mnie liczyć w tych ciężkich
czasach. Ty, panie - zwrócił się do Filipa - Jesteś niewątpliwie synem twego ojca. W życiu twojej
matki nie było skandali. - Do Eurydyki zaś rzekł: - Z pewnością wiecie, że co do urodzenia Aleksandra
były wątpliwości.

Kiedy odszedł, Filip spytał: - Co on mówił o Aleksandrze?

- Nie jestem pewna, o co mu chodziło. Później się tego dowiemy.

Wiejską siedzibę Antypatra stanowiła zrujnowana stara górska warownia, strzegąca sprawnie
prowadzonej bogatej posiadłości. On sam mieszkał w Pelli, a posiadłość prowadził rządca. Jego
synowie zwykli urządzać tu polowania. Zdawało się, że to polowanie będzie jednym z wielu.

W górnej komnacie na wieży płonął ogień na okrągłym palenisku pod otworem w stropie. Jesienne
noce w górach były chłodne. Wokół ognia, na starych ławach albo stołkach przykrytych owczymi
skórami siedziało kilkunastu młodych ludzi w myśliwskich strojach ze skóry i grubej wełny. Czuć ich
było końmi, które tupały i parskały piętro niżej, gdzie mówiący po tracku koniuchowie naprawiali i
woskowali uprząż.

Kasander, czerwonowłosy w czerwonym świetle ognia, siedział przy swym bracie Nikanorze. Jolaos
zmarł wkrótce po powrocie z Azji na zimnicę, której nabawił się w bagnach Babilonu. Choroba trwała
krótko, jakby nie zależało mu na życiu. Czwarty z braci, Aleksarch, nie został zaproszony. Był uczony,
nieco zwariowany, i zajęty głównie wymyślaniem nowego języka dla jakiegoś wymarzonego
idealnego państwa. Nie było z niego pożytku, a przy tym nie umiał trzymać języka za zębami.

- Jesteśmy tu od trzech dni - mówił Kasander - i nikt nas nie śledzi. Możemy zacząć działać. Derdasie,
Ateasie, wyjedziecie jutro rano. Możecie zmieniać konie w Abderze, Ajnos, w Amfipolis, jeśli będzie

background image

trzeba. Uważajcie w Amfipolis i trzymajcie się z dala od garnizonu, bo ktoś was może poznać. Antyfon
i Symas wyjadą pojutrze. Jedźcie w odstępie jednego dnia. Dwaj ludzie przejadą nie zauważeni,
czterej przyciągają wzrok.

- A ta wiadomość dla Antygona? - spytał Derdas.

- Dam wam list. Jeśli nie zwrócicie na siebie uwagi, nic wam nie grozi. Poliperchon to zakuty łeb.
Myśli, że skoro poluję, może spać spokojnie. Kiedy Antygon przeczyta list, powiedzcie mu wszystko,
co zechce wiedzieć.

Przez cały dzień dla zachowania pozorów gonili w gąszczach za dzikiem, teraz więc poszli spać za
skórzaną zasłonę w drugim końcu komnaty. Kasander i Nikanor zwlekali przy ogniu, a hałasy ze stajni
zagłuszały ich ciche głosy.

- Czy można wierzyć Antygonowi? Chce mieć więcej niż ma, to pewne.

- Właśnie dlatego mu ufam. Dopóki rozszerza swoje granice w Azji, będzie zadowolony, że
Poliperchon ma co robić w Grecji. Zostawi mi Macedonię, bo wie, że Azja zajmie mu resztę życia.

Nikanor podrapał się w głowę. Na polowaniu zawsze można złapać wszy. Wyiskał jedną i wrzucił w
ogień.

- Jesteś pewien tej dziewczyny? Mogłaby być równie niebezpieczna jak Antygon, gdyby miała okazję.
Narobiła kłopotów ojcu, a przedtem Perdikkasowi. Gdyby nie ona, Filip by się nie liczył.

- Hm - Kasander zastanawiał się chwilę. - Dlatego też prosiłem cię, żebyś miał na nią oko. Nic jej,
oczywiście, nie mówiłem. Będzie po naszej stronie, żeby utrącić tego barbarzyńskiego chłopca. Dała
mi to do zrozumienia.

- To dobrze, ale ona jest żoną króla i chce być panującą królową.

- Tak. a przy jej pochodzeniu chyba będę musiał się z nią ożenić. - Nikanor uniósł jasne brwi.

- A Filip? - Kasander zrobił wymowny znak ręką.

- Ciekaw jestem, czy ona się na to zgodzi.

- Ach, chyba nie. Ale gdy już to się stanie, ona nie usiądzie przy krosnach i igle, to nie dla niej. Na
pewno mnie poślubi. A potem albo będzie grzeczna, albo... - Znów zrobił ten znak.

Nikanor wzruszył ramionami.

- A co z Tessaloniką? Myślałem, że zdecydowałeś się na nią. Ona jest córką Filipa, a nie wnuczką.

- Tak, ale tylko ojciec miał królewską krew w żyłach. Eurydyka ma pierwszeństwo. Zresztą jako król
mogę poślubić obie. Stary Filip nie zastanawiałby się wcale.

- Jesteś bardzo pewien swego szczęścia - rzekł niespokojnie Nikanor.

- Tak. Już od Babilonu wiem, że mój czas się zbliża.

background image

W dwa tygodnie później, pod wieczór mglistego i deszczowego dnia, Poliperchon przybył do pałacu,
pilnie domagając się widzenia z królem. Nie czekał, aż go zapowiedzą. Filip zbierał jeszcze z pomocą
Konona swoje kamienie, nad których ułożeniem pracował przez cały dzień. Eurydyka, która nacierała
woskiem skórę swego pancerza, także nie zdążyła tego ukryć. Spojrzała z niechęcią na Poliperchona,
który skłonił się formalnie, oddawszy wpierw honory królowi.

- Już prawie posprzątałem - tłumaczył się Filip. - To był perski rajski ogród.

- Panie, muszę cię prosić o obecność jutro na radzie.

Filip patrzył na niego z przerażeniem.

- Nie będę przemawiał. Nie chcę.

- Nie musisz, panie. Wystarczy, że się zgodzisz na wynik głosowania.

- Nad czym? - spytała ostro Eurydyka.

Poliperchon, Macedończyk starej daty, pomyślał: "Szkoda, że Amyntas zdążył spłodzić tę wścibską
sukę".

- Pani, otrzymaliśmy wiadomość, że Kasander przeprawił się do Azji i że Antygon przyjął go jak
przyjaciela.

- Co takiego? - To ją zaskoczyło. - Sądziłam, że poluje w swoich włościach.

- Chciał, żeby tak sądzono - rzekł posępnie Poliperchon. - Uważamy, że to oznacza wojnę. Panie,
bądź gotów o wschodzie słońca, przyjdę po ciebie. Pani... - Skłonił się, by odejść.

- Czekaj! - krzyknęła gniewnie. - Z kim toczy wojnę Kasander?

Odwrócił się na progu.

- Z Macedończykami. Orzekli, że będą posłuszni jego ojcu, który nie uważał go za godnego władzy.

- Chcę być obecna na tej radzie.

Poliperchon zadarł posiwiałą brodę.

- Przykro mi, pani. To nie jest przyjęte u Macedończyków. Życzę ci dobrej nocy.

Wyszedł. Był wściekły na siebie, że nie upilnował Kasandra. W każdym razie, nie będzie cierpliwie
znosił bezczelności ze strony kobiety.

Rada omówiła sytuację i uznała ją za poważną. Było oczywiste, że Kasander pozostanie w Azji tylko
dopóty, dopóki nie zbierze wojska, a potem wyruszy do Grecji.

W ciągu ostatnich lat życia Filipa i przez całe panowanie Aleksandra państwa greckie były rządzone
według nakazów Macedonii. Demokratyczni przywódcy zostali wygnani, prawa i przywileje mieli tylko
posiadacze, a przywódcy oligarchii musieli być promacedońscy. Aleksander był daleko, a Antypater

background image

miał wolną rękę. Jego poplecznicy bogacili się kosztem wygnańców, zapanowało więc straszliwe
zamieszanie, kiedy Aleksander wrócił z końca świata i zarządził powrót wygnańców i zwrot ich
majątków. Wezwał wtedy regenta do Babilonu, zamiast ojca pojechał jednak Kasander. Po śmierci
Aleksandra Grecy zorganizowali powstanie, które Antypater stłumił. Tak więc miastami zarządzali
nadal jego stronnicy. Było oczywiste, że poprą jego syna.

Przez cały ten czas bawili w Pelli posłowie greccy, którzy od pogrzebu czekali na wyjaśnienie polityki
nowej władzy wobec ich państw. Teraz wezwano ich pośpiesznie i wręczono królewską proklamację.
Głosiła, że Greków spotkało wiele niesprawiedliwości, których nigdy nie pochwalał Aleksander. Mogą
teraz przy życzliwym poparciu obu królów, jego następców, przywrócić ustrój demokratyczny i
usunąć oligarchów, albo ich stracić, jeśli wola. Królowie w zamian za lojalność będą bronić praw
obywateli.

Poliperchon, odprowadziwszy Filipa z sali rady, wyjaśnił szczegółowo te postanowienia Eurydyce.
Podobnie jak Nikanor, zdał sobie sprawę, że może mu ona wyrządzić wiele szkody. Nie należało
prowokować jej bez potrzeby. Wysłuchała go, nie robiąc wielu uwag. I ona miała czas na
zastanowienie.

- Wszedł tam jakiś pies - odezwał się Filip, gdy jego nadzorca wyszedł. - Niósł wielką kość.
Powiedziałem im, że musiał skraść ją w kuchni.

- Tak, Filipie. Bądź teraz cicho, muszę pomyśleć.

Dobrze więc odgadła; kiedy Kasander przyszedł do niej, proponował jej przymierze. Jeśli wygra tę
wojnę, usunie z tronu syna tej barbarzyńskiej kobiety, osadzi na nim Filipa i ją oraz obejmie nad nimi
opiekę. Mówił z nią jak z równą sobie. Uczyni ją królową.

- Czemu wciąż chodzisz tam i z powrotem? - spytał Filip.

- Musisz zdjąć tę piękną szatę, bo ją pobrudzisz. Kononie, jesteś tam? Pomóż królowi.

Chodziła po komnacie, w której na ścianie naprzeciw okien o rzeźbionych ościeżach widniało wielkie
malowidło przedstawiające plądrowanie Troi. Agamemnon wynosił ze świątyni krzyczącą Kasandrę,
drewniany koń wznosił się między wieżami bramy, a na pierwszym planie, przy domowym ołtarzu,
Priam pławił się we własnej krwi, a Andromacha tuliła do łona martwe dziecko. Całe tło obrazu
wypełniały walka, płomienie i krew. Była to stara rzecz, dzieło Zeuksisa, zamówione przez Archelaosa,
kiedy budował ten pałac.

Do kamieni paleniska przylgnęły słabnące już wonie, pozostałości po dawnych ofiarach, widać też na
nich było jakieś dziwne plamy. Była to przez wiele lat komnata królowej Olimpias. Ludzie gadali o
czarach, które tu odprawiano. Przy tym palenisku stał kiedyś kosz z jej świętymi wężami. W skrytkach
pozostało jeszcze parę zaklęć, bo zamierzała tu powrócić. Eurydyka wiedziała, że ta komnata żyje
własnym życiem. Chodząc tak po niej, rozważała planowany układ z Kasandrem i po raz pierwszy
zadała sobie pytanie: co potem?

Tylko syn tej barbarzyńskiej kobiety może dać początek nowemu pokoleniu. Gdy zostanie usunięty,
ona i Filip będą panować sami. Kto nastąpi po nich? Któż jest bardziej odpowiedni niż wnuczka Filipa i
Perdikkasa, by przedłuźyć ich dynastię? Żeby to osiągnąć, musiałaby zdecydować się na urodzenie

background image

dziecka. Przez chwilę pomyślała, wzdragając się przed tym, o odpowiednim pouczeniu Filipa. W
każdym mieście można znaleźć kobiety, które za jedną drachmę znoszą gorsze rzeczy. Ale nie, nie
mogłaby się na to zdobyć. Przy tym, co by było, gdyby spłodził takiego samego głupca?

"Gdybym była mężczyzną!" - pomyślała. W palenisku płonęły jasno polana z drewna suchej jabłoni.
Zbliżała się zima. Poczerniałe kamienie pod żelaznym koszem wyzwalały w żarze zapachy jakichś
dawnych podejrzanych czynności. "Gdybym była królem, mogłabym ożenić się dwa razy, gdybym
chciała. Nasi królowie często tak robili". Wróciło do niej żywe wspomnienie silnej osobowości
Kasandra. Ofiarowywał jej przyjaźń... Ale z drugiej strony, był przecież Filip.

Przez chwilę, przypominając sobie tamtą cichą rozmowę, pomyślała o czymś strasznym. Dla
poprzedniej użytkowniczki tej komnaty byłaby to tylko sprawa środków i sposobów. Eurydyce
wydawało się, że rozwiązanie majaczy we mgle i ucieka przed nią. Żeby pomysł dojrzał, trzeba było
wybrać: tak czy nie, a ona nie mogła tego zrobić. Mogła tylko mówić sobie, że musi polegać na
Kasandrze i że wybieganie myślą zbyt daleko w przyszłość nie ma sensu. Zapach starej myrry
uwięziony w tych kamieniach był jednak niczym żar ukrytej myśli, pogrzebanej pod dymiącymi
węglami i czekającej na swój czas.

318 r. p.n.e.

Eumenes siedział w swym namiocie na wybrzeżu Cylicji, spoglądając poprzez morze ku odległym
górom Cypru. Ta ciepła urodzajna równina wydawała się rajem po tamtej ciasnej twierdzy
zawieszonej na wietrze wśród skał wysokiego Tauru, gdzie Antygon oblegał go przez całą zimę. Było
tam źródło czystej wody, mnóstwo zboża i mało co więcej. Ludziom gniły dziąsła z braku jarzyn.
Musiał powstrzymywać żołnierzy od zjadania koni, od których mogło zależeć ich życie. Raz dziennie
urządzał tym koniom ćwiczenia, każąc koniuchom podnosić je na rzemiennych pasach, a gdy stały
tylko na tylnych nogach, nawoływać je do biegu i popędzać batami. Tańczyły wtedy na tylnych
nogach i uderzały przednimi, aż pokrywały się potem. Już prawie zdecydował się kazać je zarżnąć, gdy
nieoczekiwanie Antygon przysłał posła z korzystnymi propozycjami. Regent umarł, każdy więc myślał
o sobie, a on sam potrzebował sprzymierzeńca. Żądał tylko złożenia przysięgi wierności, zanim
wstrzyma oblężenie. "Antygonowi i królom", jak mówił poseł. Eumenes zmienił tekst, zobowiązując
się do wierności królom i Olimpias. Poseł przystał na to. Antygon był wprawdzie innego zdania, ale
oblężeni byli już wolni.

Eumenes otrzymał też list od Poliperchona, który mianował go w imieniu królów naczelnym wodzem
na miejsce Antygona. Antygon z pewnością nie ustąpi, trzeba więc go będzie zmusić, a na początek
przejąć skarb królewski w Cylicji i dowództwo Srebrnych Tarcz, którym powierzono pieczę nad
skarbem.

Był teraz w ich obozie, gdzie żyli wygodnie, jak to umieją doświadczeni weterani. Wielu służyło już
pięćdziesiąt lat pod bronią, a żaden mniej niż czterdzieści. Byli gromadą nieustępliwych i złośliwych
wiarusów, których nawet Aleksander nie zdołał się pozbyć bez buntu. Ci falangiści władający długimi
sarysami, sami doborowi wojownicy, stanowili spadek po jego ojcu Filipie, którego byli rówieśnikami.
Teraz, zamiast żyć spokojnie w ojczystych zagrodach z nagromadzonych łupów i nagród od

background image

Aleksandra, wciąż byli tutaj, twardzi jak gwoździe w ich butach. Ich zwolnieniu przeszkodziła śmierć
Kraterosa oraz ich uparty sprzeciw. Nigdy nie zostali pokonani i zawsze byli gotowi znowu ruszyć w
pole. Żaden nie miał mniej niż sześćdziesiąt, większość przekroczyła siedemdziesiątkę. Ich buta była
przysłowiowa, i oto Eumenes, młodszy o całe pokolenie i do tego obcy, Grek, miał objąć nad nimi
komendę. Już był gotów odmówić, ale gdy po oblężeniu zbierał swe rozproszone oddziały, otrzymał
list przywieziony lądem i morzem z Epiru. Był to list od Olimpias.

"Błagam cię o pomoc. Tylko ty mi pozostałeś, Eumenesie, najwierniejszy spośród wszystkich mych
przyjaciół i jedyny zdolny uratować nasz opuszczony przez wszystkich ród. Błagam cię, nie zawiedź
mnie. Daj mi znać, czy mam powierzyć siebie i mego wnuka ludziom, którzy głoszą się, jeden po
drugim, jego opiekunami, a potem okazuje się, że planują zagarnięcie dziedzictwa? Jego matka
Roksana pisała do mnie, iż lęka się o życie chłopca, gdy Poliperchon opuści Macedonię, by walczyć ze
zdrajcą Kasandrem. Czy ma uciec z dzieckiem tu do mnie, czy też ja mam zebrać wojsko i ruszyć do
Macedonii?"

Ten list poruszył go głęboko. Był młody, gdy po raz pierwszy spotkał się z Olimpias, wtedy równie
młodą. Często się zdarzało pod nieobecność Filipa, że regent, który jej nie znosił, wysyłał z
wiadomościami do niej Eumenesa. Robił to, by okazać lekceważenie, wysyłając młodego posła, oraz
by uniknąć jej widoku. Filip robił tak samo podczas małżeńskich kłótni. W oczach młodego Greka była
ona wcieleniem starożytnego mitu, Ariadną czekającą na uścisk Dionizosa, który nigdy nie przyszedł.
Widywał ją we łzach, w szalonej radości, płonącą gniewem, czasami zaś w królewskiej chwale. Nie
pożądał jej, nie bardziej, niż można by pożądać wspaniałej gry błyskawic ponad morzem, ale ją
uwielbiał. Nawet gdy wiedział, że się myli i że będzie musiał jej to powiedzieć, stawał przed nią z
bijącym sercem. Często udawało mu się ją rozchmurzyć. Był przystojnym młodym człowiekiem i choć
nie udało jej się uczynić z niego bojownika jej sprawy ani podkopać jego wierności Filipowi, jego
uwielbienie sprawiało jej przyjemność.

Wiedział, że zamęczała Aleksandra przez całą Azję, opisując swoją waśń z regentem. Pamiętał, jak
wręczając mu jeden taki list, król powiedział: "Na Boga, ona żąda wysokiego czynszu za
zakwaterowanie mnie przez dziewięć miesięcy". Mówił to jednak z uśmiechem. On również ją kochał,
mimo wszystko. Zapamiętał ją piękną i, jak Eumenes, nie miał nigdy oglądać jej starej.

Eumenes jedno wiedział na pewno - ona pod żadnym pozorem nie powinna wkroczyć do Macedonii,
wszystko jedno: z wojskiem czy bez wojska. Olimpias nie znała umiaru, była niczym polująca
lamparcica. Wystarczyłby jej miesiąc, by pogrzebać całkowicie swoją sprawę. Napisał do niej,
zaklinając, by pozostała w Epirze, dopóki wojna nie przycichnie. Tymczasem może ona liczyć na jego
wierność jej i synowi Aleksandra.

Nie wspominał o Roksanie i jej obawach. Któż zgadnie, jakie fantazje mogą straszyć Baktryjkę?
Podczas swych długich kampanii i zimowego oblężenia niewiele miał wieści z Europy. Od wesela w
Sardes prawie nie słyszał o Eurydyce.

Wkrótce ruszy na niego Antygon - ten człowiek najwyraźniej chce sobie wywalczyć w Azji królestwo -
on zaś będzie musiał odstąpić ze swymi miejscowymi zaciągami i ich twardym kośćcem, okrzepłymi w
bojach Srebrnymi Tarczami.

background image

Przez otwarte wejście namiotu widział ich, jak zasiadają w ustalonym od pół wieku porządku, a ich
kobiety podają im przedpołudniowy posiłek: Lidyjki, Tyryjki, Baktryjki i Partyjki, Medyjki i kobiety z
Indii zdobyte w ciągu długich wędrówek i kilka starych twardych Macedonek, które przybyły tu z nimi
z kraju i którym jakoś udało się przetrwać. Przy ogniskach gwarzyły cicho dzieci - przeżyło może co
trzecie z urodzonych w drodze - starając się nie zasłużyć na klapsa. Brunatne, oliwkowe i jasnoskóre
posługiwały się zlepkiem wielu języków. Kiedy zwijano obóz, kobiety pakowały zebrany po całym
świecie dobytek do karawany wozów i raz jeszcze ruszały w drogę.

W środku obozu widział Eumenes namioty dwóch dowódców, Antygenesa i Teutamosa, sprawnych i
upartych niczym stare psy bojowe. Każdy z nich mógłby być jego ojcem. Dziś musi wezwać ich na radę
wojenną. Czy mu nie będą niechętni? Wiedział dobrze, że ze zranionej dumy rodzi się zdrada.
Westchnął znużony i wrócił myślami do dni, w których i oni, i on nie byli liśćmi unoszonymi przez nurt
historii, ale dumnie kształtowali jej bieg. Nawet ci starzy hultaje muszą o tym pamiętać.

Lata trudnej walki o przetrwanie nauczyły go niejednego; i teraz zdobył się na jeden z tych
pomysłów, które ratowały go już z gorszych opresji. Dzień dopiero się zaczynał, słońce nad Cyprem
było jasne i łagodne. Ogolił się, ubrał starannie, ale bez przesady, i wezwał herolda.

- Graj sygnał na zebranie dowódców.

Kazał swoim niewolnikom poustawiać stołki i składane krzesła w krąg na trawie. Kiedy nadeszli
starzy twardzi ludzie, zaprosił ich uprzejmym gestem, by usiedli. Wstał z krzesła, które zostawili dla
niego, i przemówił do nich, stojąc.

- Szlachetni panowie. Zwołałem was, by przekazać ważną wiadomość. Otrzymałem wróżebny znak. -
Jak przewidywał, zapadła martwa cisza. Starzy żołnierze byli tak samo przesądni jak żeglarze.
Wiedzieli, że na wojnie człowiek jest igraszką w rękach losu. - Jeśli kiedy bogowie zesłali człowiekowi
wieszczy sen, musiał być taki, jaki miałem dziś o świcie, prawdziwszy niż jawa. Ktoś zawołał mnie po
imieniu. Poznałem głos Aleksandra. Był w moim namiocie, siedział na tym właśnie krześle, na którym
ty siedzisz, Teutamosie. "Eumenesie!" - przemówił.

Pochylili się na krzesłach. Sękate dłonie Teutamosa gładziły sosnowe poręcze, jakby dotykały
talizmanu.

- Prosiłem go o wybaczenie, że spałem w jego obecności. Wyglądał zupełnie jak żywy. Miał na sobie
swoją białą szatę z purpurowym szlakiem i złoty diadem. "Zwołuję radę wojenną" - powiedział. "Czy
są wszyscy?" I rozejrzał się dokoła. Wtedy wydało mi się, że to nie mój namiot, ale jego, ten namiot,
który zdobył, walcząc z Dariuszem. Siedział w nim na tronie, Straż Przyboczna stała wokół niego, i wy
byliście tam także z innymi wodzami, czekając na jego słowa. Pochylił się, by do nas przemówić, ale
gdy tylko zaczął, obudziłem się.

Biegły w sztuce retoryki nie próbował niczego więcej. Patrzył i mówił jak człowiek, który przypomina
sobie coś ulotnego. To zrobiło wrażenie. Spoglądali po sobie, ale nie z niedowierzaniem. Zastanawiali
się tylko, co to oznacza.

- Sądzę, że odgadłem życzenie Aleksandra - powiedział. - Troszczy się o nas. Chce brać udział w
naszych radach. Jeśli zwrócimy się do niego, podpowie nam, jak mamy postąpić.

background image

Przerwał, czekając na pytania, ale nikt nawet nie mruknął.

- Przyjmijmy go zatem jak należy. Mamy tu złoto Kyindy, którego wiernie strzegliście dla niego.
Każmy biegłym mistrzom sporządzić złoty tron, berło i diadem. Zbudujmy poświęcony mu namiot,
złóżmy w nim te insygnia na tronie, ofiarujmy jego duchowi kadzidło. Potem będziemy przy nim
radzić, on zaś będzie naczelnym wodzem.

Ich bystre, poznaczone bliznami twarze wpatrywały się w niego badawczo. Wyglądało na to, że nie
wynosi się ponad nich ani że nie zamierza ukraść skarbu. Jeśli Aleksander objawił się tylko jemu, to
dlatego, że on go, mimo wszystko, dobrze znał, Aleksander zaś lubił, gdy wypełniano jego rozkazy.

Namiot, tron i insygnia były gotowe w ciągu tygodnia. Znalazła się nawet purpura na ufarbowanie
baldachimu. Gdy nadszedł czas wymarszu do Fenicji, spotkali się w tym namiocie, by omówić plany
przyszłej kampanii. Zanim usiedli, każdy złożył w ofierze na polowym ołtarzyku szczyptę kadzidła,
mówiąc przy tym:

- Bądź nam przychylny, boski Aleksandrze.

Wszyscy ustępowali przed Eumenesem, którego tłumaczenie wróżby było teraz dla nich oczywiste.

Nie miało znaczenia, że mało kto z nich widział kiedyś Aleksandra na tronie. Pamiętali go w starym
skórzanym pancerzu i polerowanych nagolennikach, jak jeździł przed bitwą wzdłuż linii,
przypominając o dawnych zwycięstwach i pouczając, jak znowu zwyciężyć. Nie przejmowali się tym,
że miejscowy złotnik nie był najzręczniejszy. Lśnienie złota i dymy kadzideł obudziły wspomnienie
dawno zatarte przez wichry wojny i upływ trzynastu lat: wspomnienie złotego rydwanu jadącego w
tryumfie przez usłane kwiatami ulice Babilonu, trąb, peanów, kadzielnic i wiwatów. Gdy tak stali
przed pustym tronem, wydawało im się przez chwilę, że znów mogą być tacy, jak kiedyś byli.

317 r. p.n.e.

Wiosenne słońce grzało w górach, topiąc śniegi i wpierw napełniając, a potem powstrzymując
strumienie. Drogi pokryte mułem i żwirem z osypisk znów stały się przejezdne. Kraj stał otworem,
zbliżała się wojna.

Kasander z okrętami i wojskiem, których użyczył mu Antygon, przepłynął Morze Egejskie i wylądował
w Pireusie, porcie Aten. Jeszcze przed śmiercią ojca wysłał swego człowieka, by przejął dowództwo
macedońskiej załogi w portowej twierdzy. Podczas gdy Ateńczycy dyskutowali jeszcze o królewskim
dekrecie i propozycji przywrócenia dawnych swobód, załoga wyszła z twierdzy i opanowała port.
Kasander wpłynął, nie napotykając oporu.

Otrzymawszy tę wiadomość, Poliperchon wysłał przodem wojsko pod wodzą swego syna
Aleksandra. Kampania przeciągała się, przygotowywał się więc do wyruszenia. Rozpoczął mobilizację i
przybył do pałacu zobaczyć się z królem Filipem. Eurydyka przyjęła go jak przystało. Również
Poliperchon zapytał o zdrowie ich obojga, wysłuchał opowieści Filipa o walce kogutów, na którą
zabrał go ostatnio Konon, a potem rzekł:

background image

- Panie, przyszedłem ci powiedzieć, że wkrótce pomaszerujemy razem na południe. Trzeba uporać
się ze zdrajcą Kasandrem. Wyruszamy za siedem dni. Każ swoim ludziom spakować rzeczy. Dopilnuję,
żebyś miał swoje konie.

Filip skinął głową z zadowoleniem. Spędził w marszu pół życia i uważał to za rzecz normalną. Nie
rozumiał, o co chodziło w tej wojnie, bo Aleksander rzadko mu to mówił.

- Pojadę na Białonogim. A ty, Eurydyko?

Poliperchon odchrząknął.

- Panie, to przecież kampania wojenna. Pani Eurydyka zostanie, oczywiście, w Pelli.

- Ale Konona mogę zabrać? - spytał niespokojnie Filip.

- Proszę bardzo. - Nie patrzył w jej stronę.

Nastała chwila ciszy. Oczekiwał burzy. Eurydyka nie powiedziała jednak ani słowa. Nawet nie
pomyślała przedtem, że mogliby ją zostawić. Spodziewała się, że ucieknie od pałacowej nudy do
obozowej swobody. Gdy usłyszała o odesłaniu jej do komnat kobiecych, była w pierwszej chwili tak
rozgniewana, jak się tego spodziewał Poliperchon i już chciała protestować, gdy pomyślała o cichym
porozumieniu z Kasandrem. Jak mogłaby wpływać na bieg spraw, ciągnąc z armią, obserwowana na
każdym kroku? Ale tu, w domu, gdy opiekun odjedzie na wojnę...

Przełknęła więc urazę za zlekceważenie jej i zachowała spokój. Przez jakiś czas czuła tylko ból, gdy
Filip uznał, że bardziej potrzebuje Konona niż jeJ. Po tym wszystkim, co dla niego zrobiła!

Tymczasem Poliperchon był już w drugim końcu pałacu. Tu mieściły się komnaty, do których
przeprowadził się starszy Filip, gdy przestał dzielić sypialnię z Olimpias. Były dość piękne, by
zadowolić Roksanę, a i jej syn nie narzekał. Wychodziły na stary sad, w którym bawił się, gdy przyszły
ciepłe dni. Śliwy okryły się pąkami, a w trawie pachniały ukryte fiołki.

- Biorąc pod uwagę jego wiek i to, że potrzebuje matki - mówił Poliperchon - nie będę narażał króla
na trudy marszu. Jego imię pojawi się oczywiście we wszystkich podpisanych przeze mnie traktatach i
edyktach wraz z imieniem króla Filipa, tak jakby i on był tam obecny.

- Zatem Filip jedzie z tobą? - spytała Roksana.

- Tak, on jest dorosły i tego się po nim oczekuje.

- I jego żona będzie się nim opiekować? - W jej głosie zabrzmiał ostry ton.

- Nie, pani. Wojna nie jest sprawą kobiet.

Otworzyła czarne oczy tak szeroko, że pokazały się białka.

- Któż więc będzie bronił mego syna i mnie? - wykrzyknęła.

background image

O co chodziło tej głupiej kobiecie? Zmarszczył brwi i powiedział, że w Macedonii pozostaną
wystarczająco silne garnizony.

- W Macedonii? Kto obroni mnie w tym domu przed tą wilczycą? Czeka tylko, aż odejdziesz, by nas
zamordować.

- Pani - rzekł rozdrażniony. - Nie jesteśmy w dzikiej Azji. Królowa Eurydyka jest Macedonką i
przestrzega prawa. Nie odważy się zresztą tknąć syna Aleksandra, choćby nawet chciała, bo lud by ją
rozszarpał.

"Kobiety!" - myślał, wychodząc. "Wydaje im się, że wojna to zabawa".

Pocieszał się tą myślą, bo miał niemało zmartwień. Po jego ostatnim dekrecie wszystkie greckie
miasta znalazły się w stanie wojny domowej albo na jej granicy. Zanosiło się na kampanię pełną
zamętu i niepewności. Pomysł Roksany, by, na dodatek do wszystkich kłopotów, zabrać ze sobą tę
dziewczynę, był po prostu śmieszny.

Armia wymaszerowała w tydzień później. Z balkonu wielkiej komnaty sypialnej Eurydyka przyglądała
się oddziałom zebranym na placu ćwiczeń, gdzie Filip i Aleksander szkolili kiedyś swych żołnierzy, i
widziała, jak długa kolumna wije się wzdłuż zalewu, kierując się na nadbrzeżną drogę na południe.

Gdy sznur turkoczących wozów ruszył za żołnierzami, sięgnęła wzrokiem po widnokrąg kraju, którym
zamierzała rządzić. Za pobliskimi górami był dom jej ojca, gdzie Kynna uczyła ją sztuki wojennej.
Odkąd została królową, mogła ćwiczyć ją tylko w domku myśliwskim, na osobności.

Patrzyła leniwie na wspaniałą frontową ścianę pałacu z malowanym przyczółkiem dachu i
kolumnami z kolorowego marmuru. Po szerokich schodach schodził Kebes, a przy nim mały
Aleksander ciągnął za szkarłatną uzdę drewnianego konia na patyku. Syn barbarzyńskiej kobiety nie
powinien panować. Jak sobie z tym poradzi Kasander? Zmarszczyła brwi.

Roksanę znudziło przyglądanie się wozom zza zasłony okiennej. Zbyt dobrze znała ten widok.
Powędrowała wzrokiem po ścianie pałacu. Tam na balkonie stała żona Filipa, bezwstydnie pokazując
się światu niczym nierządnica szukająca zarobku. Na co patrzyła z tak posępną miną? Ucho Roksany
złowiło dźwięk głosu syna. To na niego patrzyła! Roksana uczyniła znak przeciw złemu oku i pobiegła
do szkatułki po srebrny talizman przeciw urokom, który dała jej kiedyś matka, by ją chronił przed
zawiścią rywalek z haremu. Trzeba go nosić. Obok leżał list z królewską pieczęcią Epiru. Przeczytała go
raz jeszcze. Teraz wiedziała już, jak ma postąpić.

Kebesa nietrudno było przekonać. Czasy były niepewne i jego przyszłość także. Łatwo mu było
uwierzyć, że synowi Aleksandra grozi coś więcej niż rozpieszczenie przez matkę. Miał też na względzie
Roksanę, która mogła potrzebować ochrony. Jedenaście lat minęło od dnia, w którym jej piękność
uderzyła Aleksandra niczym ognista strzała z drugiego końca oświetlonej pochodniami sali, lecz jej
uroda przetrwała, ta legenda żyła jeszcze w niej. Młodemu człowiekowi zdawało się, że i on wkracza
do legendy, ratując kobietę, którą kochał Aleksander, i jego jedynego syna. To on wybrał nosicieli
lektyki i uzbroił czterech ludzi eskorty, którym kazał przysiąc zachowanie tajemnicy, on też kupił muły

background image

i wyszukał posłańca, który zapowiedział ich przybycie. W dwa dni później, tuż przed świtem, znaleźli
się na górskiej drodze wiodącej do Dodony.

Dwór królewski miał stromy dach, po którym w zimie zsuwał się śnieg. Na dachach w Molossji nie
było tarasów widokowych. Olimpias stała w oknie królewskiej sypialni, którą zajęła, kiedy
wyprowadziła się z niej jej córka. Oczy miała utkwione w smudze dymu unoszącej się nad najbliższym
szczytem. Kazała zapalić ognie sygnałowe na trzech kolejnych szczytach na wschodzie na znak
zbliżania się jej synowej i wnuka. Posłała teraz po dowódcę straży pałacowej i kazała mu wyjechać z
eskortą na spotkanie.

Olimpias pogodziła się już ze swym wiekiem. W miesiącu żałoby przestała malować twarz i okryła
włosy czarnym woalem. Kiedy miesiąc minął i zdjęła nakrycie głowy, włosy miała białe. Jeśli przedtem
była szczupła, teraz wychudła. Jej piękna cera rudowłosej stała się krucha i łamliwa jak zgniecione
płatki kwiatów, ale koścista twarz jeszcze wyostrzyła wyraz dumy. Pod siwymi brwiami szare jak dym
oczy wciąż mogły niebezpiecznie zblednąć.

Długo czekała na ten dzień. Gdy ogarnęło ją kiedyś dojmujące uczucie pustki po stracie syna,
zapragnęła dotknąć tego ostatniego żywego śladu po nim, ale dziecko jeszcze się wtedy nie narodziło.
Trzeba było czekać i nie było na to rady.

Wojna spowodowała dalszą zwłokę, tęsknota przycichła, a powróciły wątpliwości. Matka tego
chłopca była barbarzynką, żoną czasu wojny, której dziecko Aleksander zamierzał pominąć, jeśli córka
Wielkiego Króla urodzi mu syna. Pisał o tym w tajnym liście. Czy coś z jej Aleksandra przetrwało w
tym obcym?

Kiedy chłopiec trafił do Macedonii, spór z Antypatrem dawał jej tylko dwie możliwości działania:
poddanie się albo wojnę. Pierwsze było nie do pomyślenia, przed drugim ostrzegał ją Eumenes, od
którego była zależna. Potem Roksana napisała do niej, prosząc o schronienie, a jej odpowiedź
brzmiała: "Przybywajcie".

Następnego dnia nadjechali kawalkadą: twardzi żołnierze moloscy na swych kudłatych konikach,
dwie dwórki w pomiętych strojach na potykających się osłach i kryta lektyka, której towarzyszyła
gromadka mułów. Wpatrzona w lektykę, nie spostrzegła z początku młodego człowieka, który wiózł
na swym koniu sześcioletniego chłopca. Zsadził go teraz z konia i coś mu powiedział cicho, wskazując
ręką. Rezolutnie, krokiem raczej chłopięcym niż dziecinnym, wszedł po schodach, oddał jej honory
wojskowe i rzekł:

- Obyś żyła długo, babciu. Jestem Aleksander.

Ujęła go za ramiona, podczas gdy reszta towarzystwa kłaniała się z szacunkiem, i pocałowała w czoło
pokryte pyłem, a potem dokładnie mu się przyjrzała. Kebes nie zawiódł oczekiwań. Aleksander nie był
już tamtym pulchnym pieszczochem z haremowego namiotu. Olimpias ujrzała pięknego młodego
Persa, o delikatnych rysach i ciemnych oczach. Przycięte włosy opadały mu na kark, tak jak je nosił
Aleksander, ale były proste, ciężkie i czarne jak skrzydło kruka. Patrzył na nią spod pięknych czarnych
brwi i sinobrunatnych powiek o długich rzęsach, i choć nie było w nim nic z Macedończyka, ujrzała

background image

Aleksandra w skierowanym ku górze spojrzeniu jego głęboko osadzonych oczu. Dla Olimpias było to
ogromne przeżycie i potrzebowała kilku chwil, by przyjść do siebie. Potem ujęła jego szczupłą dłoń.

- Witam cię serdecznie, moje dziecko. Zaprowadź mnie teraz do twej matki.

Drogi prowadzące z Pelli do Grecji zostały za panowania starego Filipa przystosowane do szybkich
przemarszów wojsk. Drogi na zachód były trudne do przebycia. Mimo więc różnicy odległości
Poliperchon na Peloponezie i Olimpias w Dodonie otrzymali jednocześnie wiadomość z Macedonii, że
Eurydyka objęła regencję. Poliperchon otrzymał w dodatku podpisany przez nią rozkaz, by przekazał
Kasandrowi dowództwo macedońskich wojsk na południu.

Stary żołnierz na chwilę zaniemówił, ale zachował zimną krew, poczęstował posłańca winem, nie
ujawniając treści listów, i spytał o nowiny. Okazało się, że królowa zwołała Zgromadzenie i
przemówiła na nim z wielką siłą ducha. Oznajmiła im, że barbarzyńska kobieta opuściła wraz z synem
kraj, bojąc się gniewu Macedończyków. Być może nie wróci. Wszyscy, którzy znali Aleksandra, mogą
zaświadczyć, że ten chłopiec w niczym go nie przypomina. Zmarł przed jego narodzeniem, nie uznał
niemowlęcia, nie ma dowodu, że jest jego ojcem. Tymczasem ona ma w sobie po obojgu rodzicach
macedońską królewską krew.

Przez jakiś czas Zgromadzenie miało wątpliwości. Poparł ją jednak Nikanor, brat Kasandra, a za nim
cały jego ród. To zdecydowało o wyniku głosowania. Teraz udziela ona audiencji, przyjmuje posłów i
petentów i zachowuje się jak panująca królowa.

Poliperchon podziękował posłańcowi, wynagrodził go i odprawił, potem klął przez jakiś czas, a
wreszcie usiadł, by pomyśleć. Szybko zdecydował, co sam zrobi, i zaraz potem, co zrobi z Filipem.
Wiązał z nim pewne nadzieje, po uwolnieniu go spod kontroli żony, ale szybko się rozczarował. Z
początku był tak potulny, że wydawało się bezpieczne pokazanie delegacji z Aten, jak zasiada na
tronie pod złotym baldachimem. W środku przemówień parskał jednak śmiechem przy retorycznych
zwrotach, które brał dosłownie, jak to robią dzieci. Później, kiedy Poliperchon przywołał do porządku
jakiegoś mówcę, król porwał swą ceremonialną włócznię. Gdyby Poliperchon nie powstrzymał go na
oczach wszystkich, przebiłby nią tamtego na wylot. "Mówiłeś, że opowiada kłamstwa!" - protestował.
Delegacja została odprawiona zbyt pośpiesznie, co spowodowało polityczne zamieszanie i śmierć
kilku ludzi.

Było jasne, że Filip nadaje się tylko do tego, by utrzymać tron dla syna Aleksandra, który oby szybko
dorósł do odpowiedniego wieku. Co do Eurydyki, jej żądanie było zwykłą uzurpacją.

Posłał po Konona, który wszedł, salutując. Jego milczące: "A nie mówiłem" - drażniło Poliperchona
po incydencie z włócznią i kilku innych. Najlepiej będzie pozbyć się ich obu.

- Postanowiłem odesłać króla do Macedonii.

- Tak jest, wodzu.

Z tej twarzy bez wyrazu można było odczytać to, o czym wódz sam dobrze wiedział: że kampania
idzie źle, że musiał przerwać obleganie Megalopolis, że Kasander nadal ma w ręku Pireus i może zająć
Ateny, a wtedy przyłączą się do niego inne miasta greckie. To jednak nie miało związku ze sprawą.

background image

- Dam wam eskortę. Powiedz królowej, że odsyłam króla zgodnie z jej życzeniem. To wszystko.

- Tak jest, wodzu. - Konon odszedł. Wiedział z góry, że tak się to skończy, ale nikt go nie pytał.
Pomyślał, że teraz mają szansę na spokojne życie.

Eurydyka siedziała w królewskiej pracowni przy wielkim stole z inkrustowaną kamienną płytą na
lwich nogach ze złoconego brązu. Tę okazałą pracownię zaprojektował przed stuleciem król
Archelaos, kiedy budował pałac, by olśnić cudzoziemców jego wspaniałością. Stąd Filip Drugi, kiedy
bawił w domu, rządził Macedonią i podbijanymi przez siebie krajami, Aleksander zaś całą Grecją.
Odkąd Aleksander wyruszył, by rządzić światem spod namiotu, żaden król nie zasiadł przy tym stole
pod malowidłem Zeuksisa przedstawiającym Apollona i Muzy. Antypater przestrzegał reguł
poprawności i zarządzał krajem ze swego domu. Eurydyka zastała tę komnatę starannie utrzymaną,
czystą, lśniącą i pustą.

Czekała na użytkownika przez siedemnaście lat, tyle lat, ile trwało jej życie. Teraz należała do niej.

Kiedy zwoływała Zgromadzenie, by żądać regencji, nie mówiła Nikanorowi, co zamierza zrobić.
Sądziła, że uznałby to za nieroztropność, ale postawiony przed faktem dokonanym, poparł ją, by nie
zaszkodzić sprawie swego brata. Dziękowała mu potem, ale uchyliła się od korzystania z jego rad.
Chciała rządzić sama.

Czekając na wieści z południa, spędzała większość czasu na tym, co sprawiało jej największą
przyjemność: przyglądaniu się ćwiczeniom wojskowym. Kiedy jechała wzdłuż linii konnicy albo
przyjmowała honory wojskowe od falangi prezentującej swe wielkie sarysy, czuła, że to jej prawdziwe
przeznaczenie. Przyglądała się już nieraz musztrze i rozmawiała z wieloma żołnierzami, a oni byli
ubawieni i zachwyceni. Znała się na tym. Wojsko wiedziało, że stanowią jedynie oddział garnizonowy i
jeśli dojdzie do jakiejś akcji, dowództwo obejmą wodzowie. Uważając to za rzecz pewną, chętnie się
przed nią popisywali.

Jej sława rosła, sława Eurydyki, wojowniczej królowej Macedonii. Któregoś dnia każe wybić własne
monety. Dość już miała oglądania zaborczej długonosej twarzy Aleksandra w kapturze z lwiej skóry.
Niechaj Herakles ustąpi miejsca Atenie, Pani Twierdz.

Z dnia na dzień czekała na wiadomość, że Poliperchon oddał się pod komendę Kasandra, jak mu to
nakazała. Jak dotąd nie było żadnych wiadomości. Do Pelli powrócił nie zapowiedziany Filip. Nie
przywiózł żadnych listów i nie wiedział, dokąd udał się jego opiekun. Był uszczęśliwiony, że jest w
domu, i opowiadał bez końca o swoich przygodach w czasie kampanii, choć o klęsce pod Megalopolis
wiedział tylko tyle, że źli ludzie z twierdzy układali pod nią żelazne kolce raniące stopy słoni. Mimo to
słuchała cierpliwie jego nieskładnych opowieści, z których miała nadzieję dowiedzieć się czegoś
pożytecznego. Był obecny ze względów formalnych na kilku naradach, z których Konon był
wykluczony. Często jednak zajęta odpowiadała mu, będąc myślami gdzie indziej. Sama rzadko o niego
pytała. Konon zajmował się nim i zabawiał go, jak umiał. Eurydyka przestała wydawać rozkazy w jego
imieniu i używała już tylko swojego.

Do niedawna wszystko szło gładko. Znała się na sprawach Macedonii, przedstawianych prawie
zawsze przez samych zainteresowanych. Nagle jednak zaczął płynąć potok spraw z południa, nawet z

background image

Azji. Nie od razu uświadomiła sobie, że wszystkie te sprawy prowadził przedtem Poliperchon w
imieniu Filipa. Teraz Filip wrócił, ale Poliperchon nie był osiągalny.

Patrzyła skonsternowana na petycje z miast i prowincji, o których nigdy nie słyszała, proszących o
rozstrzygnięcia w sporach terytorialnych, na doniesienia o przestępstwach jakichś dalekich
dostojników, na długie i niejasne listy kapłanów z założonych przez Aleksandra świątyń, proszących o
wyjaśnienia w sprawach obrzędów. Były tu raporty z azjatyckich satrapii o pochodzie wojsk Antygona
i namiętne protesty stronników Macedonii w greckich miastach, których wygnano i wydziedziczono
pod rządami nowego dekretu. Często miała kłopoty nawet z odczytaniem pism zawierających liczne
skróty. Przekładając w bezradnym oszołomieniu stos dokumentów, uświadamiała sobie mimowolnie,
że musi to być zaledwie część tego, z czym Aleksander radził sobie na każdym postoju, w przerwach w
zdobywaniu imperium.

Główny sekretarz, który znał się na tym wszystkim, pojechał z Poliperchonem na południe,
zostawiając w Pelli tylko jakiegoś podwładnego urzędnika. Musiała korzystać z jego pomocy,
ukrywając swą niewiedzę. Potrząsnęła srebrnym dzwonkiem, którym dawno temu jej dziadek wzywał
Eumenesa.

Czekała. Gdzież się podziewa ten człowiek? Zadzwoniła znowu. Zza drzwi doleciały jakieś naglące
głosy. Wszedł sekretarz, wyraźnie wstrząśnięty, nie tłumacząc się ze spóźnienia i nie pytając, czego od
niego chcą. Widziała w jego twarzy strach i urazę człowieka, który od niej nie może spodziewać się
pomocy.

- Pani, wojsko stoi na zachodniej granicy.

Poderwała się z błyszczącymi oczami. Wojny graniczne były odwiecznym polem prób dla
macedońskich królów. Już widziała siebie w zbroi na czele konnicy.

- Ilirowie? Którędy przeszli?

- Nie, pani. To z południowego zachodu, z Epiru. Czy zechcesz przyjąć posłańca? Mówi, że tamtych
wiedzie Poliperchon.

Wyprostowała się na krześle. Jej duma była odpowiedzią na jego strach.

- Tak, przyjmę go. Niech wejdzie.

Był to żołnierz, niespokojny i pokryty pyłem drogi, z załogi warowni na wzgórzach orestydzkich.
Prosił o wybaczenie, ale koń mu okulał i musiał jechać na jakimś marnym mule, przez co stracił cały
dzień. Podał jej wiadomość od swego dowódcy. Widać było, że jest zaskoczony jej młodością.

Poliperchon stał na granicy, zapowiadając przez heroldów, że przybywa przywrócić władzę syna
Aleksandra. Był to kraj jego rodu i wielu krewnych przyłączyło się do niego. Zdarzyły się nawet
dezercje z warowni i załoga placówki została mocno osłabiona. Między wierszami wyczytała zamiar
poddania się.

Odesłała tego człowieka i siedziała, patrząc przed siebie. W drugim końcu komnaty stał oglądający
się przez ramię młodzieniec z brązu, Hermes trzymający lirę. Stał na cokole z zielonego marmuru,
attycki, doskonale zrównoważony; jego powaga wydawałaby się surowością oku nawykłemu do

background image

dzieiejszego stylu pięknych twarzy. Malująca się w jego twarzy melencholia skłoniła ją kiedyś do
spytania rządcy, kim był ten młody człowiek. Powiedział, to jakiś atleta, który pozował Polikletowi, i
że było to w czasie wielkiego oblężenia, kiedy Spartanie wygrali wojnę, Ateny zaś poniosły klęskę.
Agent króla Archelaosa zaraz potem kupił tanio rzeźbę.

Spiżowa twarz patrzyła na nią oczami z ciemnoniebieskiego lapisu wtopionego w białe szkło, spod
rzęs z cienkiego mosiężnego drutu. Zdawały się mówić: "Posłuchaj! Słyszę kroki Losu".

Wstała, mierząc go spojrzeniem.

- Przegrałeś. Ja zamierzam wygrać!

Zaraz wyda rozkazy, by armia gotowała się do wymarszu. Przedtem jednak musi napisać do
Kasandra i wezwać go na pomoc.

Podróż na południe trwała krótko. Jej list dotarł do niego po trzech dniach. Obozował pod jakąś
upartą warownią w Arkadii. Po jej zdobyciu zamierzał zmusić do uległości Spartan, relikty
przebrzmiałej przeszłości. Przyszło im otoczyć murami swoje miasto, to dumne otwarte miasto,
którego jedynym murem były tarcze jego wojowników. Stracili ducha i wkrótce będzie miał ich w
garści.

Ateny przyjęły jego warunki i pozwoliły oddać rządy miasta namiestnikowi. Liczył na to stanowisko
oficer, który zdobył dla niego Pireus, ale wydawał się zbyt ambitny i Kasander kazał się go pozbyć w
jakiejś ciemnej uliczce. Nowy namiestnik był nieszkodliwy i uległy. Kasander zamyślał odwiedzić
wkrótce Liceum. Było tam wiele do zrobienia.

Mianowanie go przez Eurydykę naczelnym wodzem, choć zbyt pochopne, pomogło mu przeciągnąć
na swoją stronę wielu chwiejnych Greków. Nawet ci, którzy pozabijali swoich oligarchów i przywrócili
demokrację, zaczęli się zastanawiać. Rad byłby skończyć z południem, uważał bowiem wojnę jedynie
za narzędzie polityki. Nie był tchórzem, był znającym się na rzeczy strategiem, i to było wszystko. Od
dzieciństwa paliła się w nim głęboko ukryta gorzka zawiść o ten czar, który rzucał na ludzi Aleksander.
Nikt nie zdzierał sobie gardła, wiwatując na cześć Kasandra i nikt nie byłby dumny, ginąc dla niego.
Jego ludzie robili to, za co im płacił.

Nie zdziwiła go zbytnio wiadomość, że Poliperchon wycofuje swe siły i zdąża na północ. Był stary,
zmęczony i przegrany. Niech sobie wraca z podwiniętym ogonem i niech leży w swojej budzie.

List Eurydyki był więc dla niego nagłym zaskoczeniem. Cóż za głupia, szalona dziewczyna! Co za
niewczesny pomysł z odmawianiem praw dzieciakowi Aleksandra! On sam zamierzał rządzić,
usunąwszy Filipa, jako regent w imieniu tego chłopca. Minie mnóstwo czasu, zanim tamten dorośnie.
Zamiast czekać na stosowną godzinę, jak zrobiłby każdy początkujący polityk, wplątała kraj w wojnę
sukcesyjną. Czy nie uczyła się historii? Mogłaby przynajmniej lepiej pamiętać historię swej rodziny.

Kasander zdecydował się. Zrobił zły interes i musi pozbyć się nabytku, i to szybko, jak narowistego
konia. Potem wszystko się uprości. Zasiadł do pisania listu do swego brata Nikanora.

background image

Z rozwiniętymi proporcami i chorągwiami, w takt piskliwych dźwięków fletów i głębokich tonów
aulosów, królewska armia Macedonii maszerowała w stronę Epiru poprzez wysokie wzgórza na
zachodzie.

Nadeszło lato. Zdeptany tymianek i szałwia roztaczały swoje aromaty, paprocie sięgały do pasa, a
wrzosowiska kwitły. Polerowane hełmy, pióropusze z barwionego końskiego włosia, jaskrawe
proporczyki na wysokich sarysach połyskiwały i jarzyły się, wijąc w wąwozach. Pastuszkowie na
wysokich skałach okrzykiwali nadejście żołnierzy i wzywali swoich młodszych braci do pomocy w
zaganianiu owiec.

Eurydyka w polerowanej zbroi jechała na czele konnicy. Górskie powietrze upajało ją, rozległe
widoki z wyżyn rozciągały się przed nią niczym jakieś czekające na podbój światy. Zawsze wiedziała,
że było jej naturą i przeznaczeniem jechać ku zwycięstwu jak król z jeźdźcami u boku, pozostawiwszy
za sobą swój kraj. Miała swoich Towarzyszy, jak przystało na władczynię Macedonii. Przed
wymarszem rozgłosiła, że kiedy wojna zostanie wygrana, wynagrodzi ziemiami zdrajców swoich
lojalnych stronników. Niedaleko od niej ciągnął pod wodzą Nikanora ród Antypatrydów, siła, której
widok podnosił na duchu.

Ich naczelnik nie pojawił się ani nie przysłał wiadomości. Najwyraźniej, jak mówił Nikanor, jakaś
przygoda spotkała jej wysłannika. Należało wysłać drugiego, co zaraz uczyniła. Wojska na Peloponezie
miały swoje zadania, które mogły być przyczyną opóźnienia. W każdym razie, jak mówił Nikanor, on
sam postąpi tak, jak życzyłby sobie Kasander.

Filip jechał obok niej na swym wielkim spokojnym koniu w pełnej zbroi. Był nadal królem i wojsko
spodziewało się jego widoku. Kiedy zbliżą się do nieprzyjaciela, trzeba go będzie umieścić w obozie.
Kiedy podróżował z armią, był spokojny i radosny. Prawie już nie pamiętał czasów, gdy żył inaczej.
Konon jak zwykle jechał o długość konia za nim. Filip chciał go mieć przy sobie i rozmawiać o
widokach, ale stary sługa dawał mu do zrozumienia, że nie byłoby to właściwe, kiedy ludzie patrzą.
Nawet po tylu latach Filip wciąż nieświadomie tęsknił za tamtymi dniami pełnymi cudów, gdy życie
toczyło się szlakiem podróży Aleksandra.

Konon pogrążył się w myślach. On też mógłby tęsknić za Aleksandrem, i to dla lepszych powodów.
Odkąd jego młody pan Arrydajos został królem Filipem, wiedział, że przyjdzie mu przeżyć ciężkie
chwile, które właśnie się zbliżały. Czuł to w kościach. Cóż, stare przysłowie mówi, żeby nie oglądać się
za siebie u kresu drogi. Miał już prawie sześćdziesiątkę, a niewielu żyło dłużej.

Jakiś jeździec pojawił się na chwilę na grzbiecie wzgórza przed nimi. "Zwiadowca" - pomyślał. "Czy
dziewczyna go widziała?" Spojrzał na Filipa jadącego z uśmiechem na szerokiej twarzy i
rozpamiętującego jakąś miłą fantazję. Powinna pomyśleć i o nim. Przypuśćmy...

Eurydyka widziała. Ona także wysłała zwiadowców, i to dużo wcześniej. Spóźniali się, wysłała więc
jeszcze dwóch. Armia szła dalej, barwna i błyszcząca. Flety podawały krok. Kiedy tylko dotrą do
grzbietu, sama wyjedzie zbadać teren. Wiedziała, że to obowiązek wodza. Jeśli nieprzyjaciel będzie
widoczny, zbada jego ustawienie, a potem zwoła radę wojenną i rozstawi swoje oddziały.

Derdas, drugi w dowodzeniu, świeżo awansowany, bo wielu wyższych dowódców odeszło z
Poliperchonem, jechał obok niej, młody, kościsty, świadomy ciężaru odpowiedzialności.

background image

- Eurydyko, zwiadowcy powinni już wrócić. Chyba ich schwytano. Czy nie powinniśmy przeczesać tej
wyżyny?

- Tak. - Eurydyce wydawało się dotąd, że ten ożywczy marsz o poranku będzie trwał, póki ona sama
nie zechce go zakończyć.

- Wyjedziemy z jazdą i powstrzymamy ich, dopóki nie nadejdzie piechota. Ustaw ich, Derdasie. Ty
bierzesz lewe skrzydło, ja prawe, oczywiście.

Wydawała jeszcze rozkazy, gdy ktoś obok zakaszlał nagląco. Odwróciła się zaskoczona.

- Pani... - To był Konon. - Co będzie z królem?

Zniecierpliwiona mlasnęła językiem. Lepiej było zostawić go w Pelli.

- Ach, zabierz go do taborów. Każ ustawić namiot.

- Czy będzie bitwa? - pytał z ożywieniem Filip.

- Tak - odpowiedziała spokojnie, opanowując rozdrażnienie w obecności widzów. - Jedź do obozu i
czekaj, aż wrócimy.

Na spokojnej twarzy Filipa ukazał się nagle wyraz usilnej prośby.

- Czy to konieczne, Eurydyko? Nigdy nie brałem udziału w bitwie. Aleksander mi na to nie pozwalał,
ani nikt inny. Pozwól mi walczyć. Spójrz, mam tu swój miecz.

- Nie, Filipie, nie dziś.

Skinęła na Konona, ale ten się nie poruszył. Przyglądał się obliczu swego pana, a potem spojrzał w jej
twarz. Nastało krótkie milczenie.

- Pani, jeśli taka jest wola króla... Może byłoby to najlepsze.

Wpatrywała się w jego zatroskane, spokojne oczy. Zrozumiała i zaparło jej dech.

- Jak śmiesz! Za to zuchwalstwo należy ci się chłosta, ale nie pora na to. Później z tobą pogadam, a
teraz rób, co każę.

Filip zwiesił głowę. Widział, że zrobił coś niewłaściwego i wszyscy byli źli.

- Przepraszam. Mam nadzieję, że wygrasz. Aleksander zawsze wygrywał. Żegnaj.

Nie patrzyła na niego, gdy odjeżdżał.

Podprowadzono jej ulubionego konia, parskającego i rzucającego łbem. Poklepała go po mocnym
karku, chwyciła za grzywę i wskoczyła, podpierając się włócznią. Obok stał z trąbką herold, gotów
grać sygnał do natarcia.

- Zaczekaj. Wpierw przemówię do żołnierzy.

background image

Zagrał krótko: "Uwaga". Jeden z oficerów obserwujący grzbiet wzgórza przed nimi zaczął coś mówić,
ale uciszyła go trąbka.

- Mężowie Macedonii! - Jej dźwięczny głos był tak samo donośny jak pod Triparadejsos, gdy na
Zgromadzeniu głosowali za jej regencją. Zbliżała się bitwa, niech więc okażą się godni swojej sławy. -
Walczyliście dzielnie z wrogami w dalekich krajach. Znacznie chwalebniej jest bronić swego kraju,
swoich żon, swoich...

Coś było nie tak. Nie byli jej nieprzychylni, ale po prostu nie słuchali. Patrzyli gdzieś poza nią, mówiąc
coś do siebie. Nagle młody Derdas chwycił niecierpliwie uzdę jej konia, obrócił go i krzyknął:

- Patrz!

Wzdłuż całego grzbietu wzgórza przed nimi ukazała się ciemna, gęsta szczecina. Wzgórze było
najeżone włóczniami.

Oba wojska patrzyły na siebie poprzez dolinę. Po jej dnie płynął strumyk, płytki w lecie, lecz o
szerokim łożysku pełnym kamieni i głazów odsłoniętych po zimowym spływie wód. Widok ten jeźdźcy
po obu stronach przyjmowali z niesmakiem.

Grzbiet zachodni, zajęty przez armię epirocką, był wyższy od pozycji macedońskich. Tamci mieli też
nieco silniejszą konnicę, ale w piechocie, go jeszcze nie było widać, przewaga trzy do dwóch była po
stronie macedońskiej.

Eurydyka, stojąca na występie skalnym, wskazała to Derdasowi. Skrzydła nieprzyjaciela stały na
poszarpanym, porośniętym krzakami gruncie, który dawał przewagę piechocie.

- Tak - powiedział. - Gdyby dali tam wejść naszej piechocie. Polichon może nie jest... - ledwie się
powstrzymał, by nie rzec: "Aleksandrem" - ale taki głupi nie jest.

Stary wódz był wyraźnie widoczny na przeciwległym zboczu wśród grupki jeźdźców, z którymi się
naradzał. Ludzie Eurydyki pokazywali go sobie palcami. Nie uważali go za wielkie zagrożenie, ale jego
widok podsunął niemiłą myśl, że zaraz mają walczyć ze starymi towarzyszami.

- Nikanorze! - Opuścił swoich ludzi, by uczestniczyć w radzie wojennej. - Czy nadal nie ma sygnału?

Zaprzeczył ruchem głowy. Ognisko sygnałowe ułożono na szczycie za ich plecami, z którego widać
było przełęcz prowadzącą na południe.

- Kasander z pewnością byłby tu, gdyby coś go nie zatrzymało. Może zaatakowano go podczas
marszu. Wiadomo, jakie zamieszanie panuje w Grecji z winy Poliperchona.

Derdas nic na to nie powiedział. Nie podobało mu się ustawienie ludzi Nikanora, ale nie pora była o
tym mówić.

Eurydyka stała na wysokiej płaskiej skale i osłaniając oczy, patrzyła na nieprzyjaciela. W błyszczącym
hełmie i nabijanym złotem pancerzu, i w spódniczce ze szkarłatnej wełny ponad lśniącymi

background image

nagolennikami, wyglądała jak chłopięcy aktor w jakiejś sztuce, grający młodego Achillesa w Aulidzie.
To ona pierwsza jednak zobaczyła herolda.

Wyjechał z grupki otaczającej Poliperchona i zjeżdżał ku nim. Był nie uzbrojony, z gołą głową, w
białej wełnianej opasce wokół siwych włosów i białą laską przewiązaną gałązką oliwną. Jego wygląd
robił wrażenie.

Przy łożysku strumienia zsiadł i pozwolił koniowi wybierać drogę między kamieniami. Przeszedłszy
strumień, czekał kilka kroków od brzegu. Eurydyka i Derdas zeszli, by się z nim spotkać. Zwróciła się
do Nikanora, by zabrać i jego, ale zniknął już w tłumie. Herold miał głos równie imponujący jak
wygląd, a krzywizna stoku niosła jego słowa niczym widownia w teatrze.

- Do Filipa, syna Filipa, do jego żony Eurydyki i do wszystkich Macedończyków!

Siedział swobodnie na swym silnym krępym koniu, mąż pod opieką bogów, chroniony zwyczajem od
niepamiętnych czasów.

- W imieniu Poliperchona, opiekuna obu królów. - Tu zrobił przerwę, trzymając słuchaczy w
niepewności. - A także - dodał powoli - w imieniu królowej Olimpias, córki króla Molossji
Neoptolemosa, żony Filipa, króla Macedończyków, i matki Aleksandra. - W ciszy, która zapadła,
słychać było szczekanie psa w odległej o pół mili wiosce. - Mówię, co polecono mi powiedzieć
Macedończykom. Filip zastał was rozdartych wojną domową i nękanych przez nieprzyjaciół. Zapewnił
wam pokój, pogodził skłóconych i uczynił was panami całej Grecji. Dzięki zaś tej oto królowej
Olimpias został ojcem Aleksandra, który uczynił Macedończyków panami świata. Pyta was ona,
czyście zapomnieli o tym wszystkim, że teraz zdradzacie Aleksandrowego jedynaka? Czy podniesiecie
broń przeciw matce Aleksandra?

Podniósł głos, przenosząc go ponad Eurydyką i jej dowódcami ku milczącym szeregom żołnierzy.
Kiedy przerwał, zatoczył koniem i wskazał drugiego jeźdźca nadjeżdżającego z góry. Na czarnym
koniu, w czarnej szacie i woalu, zjeżdżała wolno ku strumieniowi Olimpias.

Jechała po męsku, w szerokiej spódnicy opadającej na jej czerwone buty do konnej jazdy. Naczółek
jej konia błyskał złotymi rozetami i srebrnymi płytkami, zdobyczami z Suzy i z Persepolis. Ona sama
nie nosiła żadnych ozdób. Nieco powyżej strumienia, gdzie wszyscy mogli ją widzieć i gdzie Eurydyka
musiała na nią patrzeć, ściągnęła wodze i odrzuciła ciemny woal. Nic nie mówiła. Jej głęboko
osadzone szare oczy przebiegały po pomrukujących cicho szeregach.

Eurydyka zdawała sobie sprawę, że to spojrzenie z dala zatrzymuje się na niej. Lekki wietrzyk unosił
czarny woal, poruszał końską grzywę i wichrzył śnieżnobiałe włosy. Twarz była spokojna. Eurydyka
poczuła, że przebiega ją dreszcz. Miała wrażenie, że patrzy na Atropos, trzecią Parkę, tę, która
przecina nić.

Herold, o którym wszyscy zapomnieli, podniósł znowu głos.

- Macedończycy! Oto stoi przed wami matka Aleksandra. Czy będziecie walczyć przeciw niej?

Nastała chwila przerwy, jak gdy wznosząca się fala ma się załamać i zapaść. Potem rozległ się jakiś
nowy dźwięk. Był to rozchodzący się coraz szerzej łomot, narastający i odbijający się od wzgórz,
grzmiące bębnienie tysięcy drzewc włóczni o tarcze. Królewska armia jednym głosem ryknęła:

background image

- Nie!

Eurydyka słyszała już przedtem ten głos, choć nigdy aż tak donośny. Tak była pozdrawiana, gdy ją
ogłoszono regentką. Przez wiele długich chwil myślała, że to okrzyk poparcia dla niej i sprzeciwu
wobec wroga.

Za strumieniem Olimpias uniosła rękę w królewskim geście podziękowania. Potem skinęła głową,
zawracając konia. Ruszyła w górę stoku niczym wódz wojowników, który nie musi oglądać się, by
wiedzieć, że idą za nim.

Gdy tak jechała w tryumfie, zmienił się całkowicie wygląd przeciwległego stoku. Królewska armia
ustawiona w szykach, falanga, jazda, lekkozbrojni, przestała być armią, jak wioska dotknięta
trzęsieniem ziemi przestaje być osadą. Była już tylko falującą masą ludzi krzyczących coś do siebie,
tworzących grupy przyjaciół i krewniaków, połączonych już tylko kierunkiem ruchu i zmierzających jak
kamienie na osuwisku w dół ku strumieniowi.

Eurydyka stała przez chwilę jak ogłuszona. Kiedy zaczęła wykrzykiwać rozkazy, by ich powstrzymać,
prawie nie było jej słychać. Ludzie potrącali ją, nie zauważając, a ci, którzy ją dostrzegali, unikali jej
wzroku. Jej koń niepokoił się w tym ścisku i stawał dęba. Bała się, że spadnie i zostanie stratowana.
Jakiś oficer rzucił się ku niej, przytrzymał i uspokoił jej konia. Poznała go, należał do jej stronników od
pierwszych dni w Egipcie. Miał koło trzydziestki, jasne włosy i cerę wciąż jeszcze pożółkłą po jakiejś
indyjskiej febrze. Spoglądał na nią z troską. Pomyślała, że przynajmniej on zachował zdrowy rozum.

- Jak ich zawrócić? - krzyknęła. - Znajdź mi trębacza, musimy ich zwołać!

Pogładził konia po spoconym karku. Powoli, jakby wyjaśniał dziecku coś, co nawet i ono zrozumie,
powiedział: - Ależ, pani, to przecież matka Aleksandra.

- Zdrajca!

Wiedziała, że to niesprawiedliwe, ale mogła przynajmniej skierować swój gniew przeciw komuś
rzeczywistemu, nie przeciw tej strasznej starej kobiecie na czarnym koniu, strasznej tylko dzięki
niemu, płomiennemu duchowi, głowie z lwią grzywą na srebrnych drachmach, kierującemu jej losem
ze swego złotego sarkofagu.

- Nic się nie da zrobić - powiedział tamten cierpliwie, choć nie miał dla niej wiele czasu. - Nie
rozumiesz tego, bo go nie znałaś.

Chwyciła za miecz, ale nie można walczyć z duchem. Przepychający się tłum poniżej nich zaczął
przekraczać strumień. Wykrzykiwano imiona, gdy żołnierze Poliperchona witali starych przyjaciół.

Wypatrzył w ścisku brata i dał mu znak ręką, zanim znów zwrócił się do niej.

- Pani, byłaś zbyt młoda, i to wszystko. Dobrze zaczęłaś, ale... Nikt nie chce twojej zguby. Masz tu
świeżego konia. Jedź w góry, zanim jej ludzie przejdą na tę stronę.

- Nie! - odparła. - Tam po lewej stoją Nikanor i Antypatrydzi. Jedźmy do nich. Odstąpimy i obronimy
Czarny Szlak. Oni nigdy nie pogodzą się z Olimpias.

Spojrzał tam, gdzie patrzyła.

background image

- Nie pogodzą się, ale już się wycofali, czy widzisz?

Ujrzała, że wojsko na wysokim wrzosowisku ruszyło, a jego błyszczące tarcze zwrócone są w inną
stronę. Czołówka znikała już za krawędzią na tle nieba.

Zaczęła się rozglądać, a tymczasem tamten spotkał brata i znikli w tłumie w dole zbocza. Zsiadła,
trzymając konia, jedyne stworzenie, które pozostało jej posłuszne. Jak powiedział, była młoda. Jej
desperacja nie była posępną rezygnacją Perdikkasa, płacącego cenę porażki. Oboje walczyli o władzę i
przegrali, ale Perdikkas nigdy nie liczył na to, że go kochają. Stała ze ściśniętym gardłem przy
niespokojnym koniu, a oczy wypełniły się łzami.

- Eurydyko, śpieszmy się! - Grupka jej dworzan przedostała się jakoś do niej. Otarłszy oczy, ujrzała,
że to ludzie, którzy mają się czego bać, starzy sprzymierzeńcy Antypatra, którzy niweczyli intrygi
Olimpias, krzyżowali jej plany, ranili jej dumę i pomogli pozbyć się jej z Macedonii. - Szybko. Patrz,
konnica Molossów już tu jedzie. To ciebie szukają. Ruszajmy.

Galopowała z nimi na przełaj, ścinając zakręty zrytych koleinami dróg, pozwalając koniowi wybierać
drogę na wrzosowiskach i myśląc o tym, co jej powiedział Nikanor, że postępuje tak, jak życzyłby
sobie jego brat. Wspominała rude włosy Kasandra i jego nieugięte bladoniebieskie oczy. Jej posłańcy
nie wpadli w ręce zbójców. On usłyszał jej wołanie o pomoc i postanowił spisać ją na straty.

Na następnym wzgórzu przystanęli dla złapania oddechu i spojrzeli za siebie.

- Ach - rzekł któryś - chodziło im o tabory. Mają tam zajęcie. Tym lepiej dla nas.

Kiedy przyjrzeli się lepiej, zapadła cisza, której nikt nie miał ochoty przerwać. W oddali widać było
wśród wozów samotny namiot, otoczony przez żołnierzy. Wyprowadzono z niego małą figurkę.
Eurydyka zdała sobie sprawę, że od pojawienia się Olimpias i załamania się jej własnej armii, ani razu
nie pomyślała o Filipie.

Kierowali się na wschód, ku Pelli, starając się nie robić wrażenia uciekinierów. Korzystali z
gościnności łączącej wszystkie greckie kraje. Brak służących tłumaczyli pośpiechem. Wyprzedzali
wieści i mówili, że na granicy podpisano traktat, oni zaś śpieszą do Pelli zwołać Zgromadzenie, by
potwierdziło warunki uzgodnione z armią na zachodzie. Tym sposobem przez kilka dni korzystali z
noclegów, rano zaś odjeżdżali otoczeni wątpliwościami.

Eurydyka, zbliżając się do Pelli, ujrzała z daleka wysoki stołp dworu ojca. Z trudną do zniesienia
tęsknotą wspominała spokojne lata z Kynną, dziecięce przygody i marzenia o bohaterskich czynach.
Potem wstąpiła na wielką scenę historii, by odegrać tragedię, w której żaden bóg nie zstąpił na końcu,
aby wymierzyć Zeusową sprawiedliwość. Od dzieciństwa wyznaczono jej rolę, nauczono wierszy i
pokazano maskę, którą musiała nosić, ale poeta już nie żył, a publiczność wygwizdała sztukę.

W Miedzy mijali stary dwór, którego nadmiernie wybujałe ogrody roztaczały mocny zapach róż. Ktoś
powiedział, że przed laty była tu szkoła, w której uczył Arystoteles.

background image

"Tak" - pomyślała z goryczą; a teraz jego uczniowie przemierzają świat, zbierając to, co pozostało po
ich szkolnym koledze, który sięgał po władzę nie dla niej samej, ale by zrobić z niej użytek, który
postawił na miłość i zgarnął całą stawkę.

Nie odważyli się zajechać do Pelli, bo jakiś goniec, który zmieniał konie, mógł tam być na długo przed
nimi. Nie mogli liczyć na garnizon, jeśli otrzymał już wiadomość od armii z zachodu. Jeden z ludzi
Eurydyki, Polikles, miał brata, który był komendantem Amfipolis, starej twierdzy nad granicą tracką.
Mógłby im pomóc opuścić kraj drogą morską.

Nie mogli zatem rzucać się w oczy. Pozbyli się zbroi i przebrali w chłopskie samodziały. Oszczędzali
swe zdrożone konie, jadąc skrajem wielkiej starodawnej drogi, która zaprowadziła Dariusza Wielkiego
do Maratonu, Kserksesa do Salaminy, Filipa do Hellespontu i Aleksandra do Babilonu. Towarzysze
podróży ubywali jeden po drugim, wymawiając się chorobą albo po prostu znikając w mroku nocy.
Trzeciego dnia został przy niej tylko Polikles.

Widzieli już z daleka Amfipolis, wielką twierdzę panującą nad ujściem Strymonu. Był tam prom, ale
było i wojsko. Zawrócili w głąb lądu szukać najbliższego brodu, ale i tam na nich czekano.

Kiedy Eurdykę przywieźli do Pelli, prosiła, by jej rozwiązali nogi skrępowane pod brzuchem muła i
pozwolili umyć się i uczesać. Odparli, że królowa Olimpias kazała przyprowadzić ją w takim właśnie
stanie.

Na niewysokim wzgórzu pod miastem wznosiło się coś, co wyglądało na gąszcz karłowatych drzew.
Gęsto obsiadły je ptaki. Kiedy podjechali, kruki, wrony i kawki poderwały się z gałęzi, kracząc
gniewnie. Było to Wzgórze Szubienic, gdzie po egzekucji przybijano ciała skazańców niczym szkodniki
na spichrzu jakiegoś leśnika. Kiedyś wisiał tu morderca Filipa. Ciał nie można już było rozpoznać -
ptaki zrobiły swoje - ale imiona skazańców wypisano na tabliczkach. Jedna z nich głosiła: NIKANOR,
SYN ANTYPATRA. Było tam ponad sto krzyży. Odór sięgał prawie miasta.

W sali posłuchań, gdzie Eurydyka przyjmowała petentów i posłów, zasiadła na tronie Olimpias.
Włożyła już szkarłatne szaty zamiast czarnych i złoty diadem na głowę. Przy niej zasiadała na
ozdobnym krześle Roksana z małym Aleksandrem u kolan. Wpatrywał się wielkimi czarnymi oczami w
Eurydykę, którą wprowadzono ze skutymi rękami i nogami.

Te kajdany wykuto dla silnych mężczyzn. Mogła iść, jedynie przesuwając kolejno stopy po posadzce,
a każdy krok ocierał jej kostki. By się nie potykać, rozstawiała niezdarnie nogi, głowę trzymała jednak
wysoko podniesioną.

Olimpias skinęła na jednego ze strażników, który pchnął Eurydykę, aż upadła, ocierając sobie skute
dłonie o posadzkę. Dźwignęła się na kolana i spojrzała w twarze obecnych. Niektórzy śmiali się,
chłopiec zaśmiał się wraz z nimi, ale nagle spoważniał. Roksana wciąż się uśmiechała. Olimpias
patrzyła spod opuszczonych powiek uważnie niczym kot, który czeka na ruch złapanej myszy.

- Czy ta dziewka - zwróciła się do strażnika - to kobieta, która uważa się za królową Macedonii?

Potwierdził to z nieruchomą twarzą.

background image

- Nie wierzę ci. Musiałeś znaleźć ją w jakimś portowym burdelu. Hej, ty, jak cię zwą?

"Jestem tu sama" - myślała Eurydyka. "Nikomu nie jest potrzebna moja odwaga i nikt jej nie będzie
sławił. Jeśli mam jej choć trochę, to tylko dla siebie".

- Eurydyka, córka Amyntasa syna Perdikkasa.

Olimpias zwróciła się do Roksany tonem towarzyskiej pogawędki.

- Jej ojciec był zdrajcą, a matka nieprawą córką i barbarzynką.

Eurydyka klęczała, bo nie zdołałaby wstać z obciążonymi żelazem rękami.

- A jednak twój syn, król, wybrał mnie na żonę swego brata.

Twarz Olimpias ściągnęła się w jakimś dawnym gniewie.

- Widzę, że dobrze zrobił. Dziewka pasuje do głupca. Nie będziemy was dłużej rozdzielać.

Zwróciła się do strażników i po raz pierwszy uśmiechnęła. Eurydyka zrozumiała, czemu tak rzadko to
robiła: jeden z jej przednich zębów sczerniał. Strażnicy starali się nie patrzeć jej w twarz, prezentując
broń.

- Dalej - rzekła. - Zabierzcie ją do małżeńskiej komnaty.

Kiedy po dwóch próbach nie zdołała wstać, strażnicy podnieśli ją i poprowadzili przez tylne
dziedzińce pałacu. Wlokąc kajdany, mijała stajnie i słyszała rżenie swoich koni, mijała psiarnie, w
których jej gończe psy szczekały, słysząc zmieniony odgłos jej kroków. Strażnicy nie popychali jej i nie
poganiali. Szli noga za nogą, dotrzymując jej kroku, a gdy raz się potknęła, któryś chwycił ją, by nie
upadła. Nie patrzyli jednak na nią ani nie rozmawiali.

"Dziś czy jutro, co za różnica?" - myślała. Czuła bliskość śmierci, jej nieuchronność, czuła to niczym
chorobę.

Przed nimi ukazała się niska kamienna chata za stromym dachem krytym strzechą. Zaleciał ją odór.
"Jakiś ustęp - pomyślała - albo może chlew".

Skierowali ją w tę stronę. Z chaty dolatywał zdławiony szloch. Podnieśli sztabę z prostych
drewnianych drzwi. Jeden z nich zajrzał w cuchnący mrok.

- Jest tu twoja żona. - Szloch ustał. Czekali, by zobaczyć, czy wejdzie tam nie przymuszona.
Przystanęła pod niskim nadprożem. Dach wewnątrz był niewiele wyższy, dotykała głową strzechy.
Drzwi zamknęły się za nią, sztaba opadła.

- Ach, Eurydyko! Będę posłuszny! Obiecuję. Każ im, proszę, mnie wypuścić.

W świetle wpadającym przez małe okienko pod okapem ujrzała Filipa w kajdanach skulonego pod
ścianą. Białka oczu połyskiwały w brudnej twarzy ze śladami łez. Patrzył na nią prosząco i wyciągał
ręce. Przeguby miał poocierane do krwi.

background image

Stał tam drewniany stołek i leżała warstwa słomy, niczym podściółka w stajni. W drugim końcu izby
była płytka studnia, z której cuchnęło odchodami. Brzęczały nad nią wielkie sine muchy.

Weszła w przestrzeń pod wysokim szczytem dachu i ujrzał jej kajdany. Znów zaszlochał, pociągając
nosem. Woń nie mytego ciała brzydziła ją nie mniej niż odór ustępu. Mimowolnie cofnęła się pod
ścianę, znów dotknęła głową dachu i zmuszona była przykucnąć.

- Eurydyko, proszę, nie pozwól im znowu mnie bić.

Zobaczyła teraz, czemu nie opiera się on o ścianę. Jego tunika, pokryta ciemnymi pasami zakrzepłej
krwi, przywarła do ciała. Zbierały się na niej muchy. Gdy podeszła, krzyknął:

- Nie dotykaj!

Opanowała mdłości.

- Kiedy ci to zrobili?

- Rzuciłem się na nich, kiedy zabili Konona.

Poczuła wielki wstyd. Zakryła oczy skutymi dłońmi.

Filip oparł się o ścianę ramieniem i zaczął się drapać. Eurydyka już przedtem poczuła, że jakieś
robactwo obłazi jej nogi.

- Źle zrobiłem, że zostałem królem - powiedział. - Aleksander mówił mi, żebym tego nie robił.
Przestrzegał, że jeśli zostanę królem, ktoś mnie w końcu zabije. Czy teraz mnie zabiją?

- Nie wiem. - Znalazł się tu z jej winy, nie mogła więc odmówić mu nadziei. - Chyba jest jeszcze dla
nas ratunek. Pamiętasz Kasandra? Nie przyszedł nam na pomoc, ale Olimpias zabiła mu brata i
wszystkich krewniaków. Teraz będzie walczył. Uwolni nas, jeśli zwycięży.

Usiadła na stołku, składając na podołku łańcuchy skuwające jej dłonie, i spojrzała w okienko, w
którym na tle nieba widać było odległe drzewo. Jakaś mewa, szukająca kuchennych odpadków,
nadleciała znad rozległych wolnych wód zalewu.

Poprosił ją o pozwolenie na skorzystanie ze studni, a potem i ją zmusiła do tego konieczność.

Czas mijał. W końcu Filip ożywił się i usiadł.

- Pora wieczerzy - powiedział, oblizując się.

To nie tylko nędza go odmieniła, stracił na wadze kilkadziesiąt funtów. Do chaty zbliżało się teraz
jakieś niemelodyjne pogwizdywanie. W okienku pojawiła się brudna dłoń o połamanych paznokciach
z kawałem czarnego chleba posmarowanego smalcem. Potem był jeszcze jeden taki i garnek z wodą.
Nie dostrzegła twarzy tamtego, nic prócz czarnej brody. Gwizdanie oddaliło się.

Filip porwał swój chleb i zaczął go pożerać niczym głodny pies. Sama nie była w stanie jeść, ale rano
ją nakarmiono. Nie musiała pytać, czy on jadł.

- Możesz dziś zjeść mój kawałek. Ja zjem jutro.

background image

Spojrzał na nią i twarz mu się rozpromieniła.

- Ach, Eurydyko. Tak się cieszę, że przyszłaś.

Potem opowiedział jej nieskładnie historię swego uwięzienia. Cierpienia zmąciły mu umysł i często
ledwie była w stanie go zrozumieć. Słuchała przygnębiona. Odległe i stłumione, jak w pokoju chorego,
dolatywały przedwieczorne odgłosy; porykiwanie bydła, szczekanie psów, pokrzykiwanie wieśniaków,
pozdrawiających się po pracy, tupanie i szczęk broni zmieniającej się straży. Jakiś obładowany wóz
turkotał w pobliżu. Słyszała, jak trudzą się woły, a woźnica klnie i pogania je biciem. Nie pojechał
dalej, ale zatrzymał się ze zgrzytem i z łoskotem zwalił swój ładunek. Słuchała w otępieniu, świadoma
swego wyczerpania. Pomyślała o rojącej się od robactwa słomie, oparła się plecami o ścianę i zapadła
w półsen.

Zbliżały się jakieś kroki. "Czy to już?" - pomyślała. Filip chrapał rozciągnięty na słomie. Czekała na
dźwięk otwieranej zasuwy. Słychać było tylko niewyraźne odgłosy wykonujących ciężką pracę ludzi.

- O co chodzi? Czego chcecie? - zawołała.

Mamrotania zamarły w ciszy. Potem, jak na jakiś ukryty znak, znów zaczął się ruch. Słychać było
jakieś chlapanie i skrobanie o drzwi, potem stuknięcie, i po nim następne. Podeszła do okienka, ale
nie dojrzała z niego drzwi, jedynie stos grubo ciosanych kamieni. Była zmęczona i miała trudności ze
zrozumieniem, ale nagle rozpoznała dźwięki: chlapanie wapienną zaprawą i skrobanie kielnią.

Kasander obchodził linię oblężenia pod murami Tegei na wilgotnym płaskowyżu Arkadii. Mury były
grube, z ciemnych, omszałych, dobrze powiązanych cegieł. Mogły je wyszczerbić tylko uderzenia
taranów. Miasto miało wewnątrz murów źródło wody, a wzięcie go głodem mogło potrwać. Oblężeni
powiedzieli jego heroldom, że są pod szczególną opieką Ateny. Obiecała im ona za pośrednictwem
jakiejś wyroczni z zamierzchłej przeszłości, że miasto nigdy nie zostanie zdobyte. Postanowił, że każe
im odszczekać te słowa.

Nie śpieszył się, by wysłuchać gońca z Macedonii. Był pewien, że to kolejne wezwanie o pomoc od
Eurydyki. Potem z bliska ujrzał klęskę wypisaną w twarzy tamtego i zabrał go do swego namiotu.

Był to sługa, który uciekł z masakry Antypatrydów. Do opowieści o ich śmierci dodał, że Olimpias
kazała zrównać z ziemią grób jego brata Jolaosa, i jego kości rzucić psom, bo otruł jej syna w
Babilonie.

Kasander, który słuchał tego w milczeniu, zerwał się z krzesła. Na żal przyjdzie jeszcze pora, teraz
czuł tylko wściekłość i nienawiść.

- Ta suka! Ta Gorgona! Jak mogli wpuścić ją do Macedonii? Mój ojciec ostrzegał ich przed nią w
ostatnim tchnieniu. Czemu jej nie zabili na granicy?

Posłaniec rzekł tonem bez wyrazu:

- Nie chcieli walczyć z matką Aleksandra.

background image

Przez chwilę Kasander czuł, że wściekłość rozsadzi mu głowę. Tamten patrzył z niepokojem na jego
wytrzeszczone oczy. Zdołał się jakoś opanować.

- Idź odpocząć i zjedz coś. Później porozmawiamy.

Jeździec odszedł, nie dziwiąc się wcale, bo taka rzeź rodu musiała poruszyć każdego.

Kiedy Kasander doszedł do siebie, wysłał posła do Tegejczyków. Nie żądał już od nich podległości,
chciał tylko, by nie pomagali jego wrogom. Wymieniono formuły pozwalające stronom zachować
twarz. Oblężenie zostało przerwane, a Tegejczycy poszli w uroczystym pochodzie do starej
drewnianej świątyni Ateny z dziękczynnymi darami za dotrzymanie pradawnej obietnicy.

Za zamurowanymi drzwiami czas wlókł się jak dni ciężkiej zabójczej choroby. Dochodziły wciąż nowe
drobne niedole: coraz większy odór, coraz więcej much, coraz dokuczliwsze ropiejące rany, słabość i
głód. Wciąż jednak dostarczano do okienka chleb i wodę.

Na początku Eurydyka liczyła dni, wydrapując kreski na murze kamykiem. Po siedmiu czy ośmiu
dniach opuściła jeden, straciła rachubę i przestała liczyć. Popadła w apatię, którą przerywała tylko
walka z insektami - i Filip.

Jego umysł nie przechowywał w pamięci nieszczęść, nie mogły go więc przyprawić o rozpacz. Żył z
dnia na dzień. Często skarżył się człowiekowi, który przynosił im jedzenie, a tamten czasami
odpowiadał, bez złości, tonem niesprawiedliwie obwinionego sługi, mówiąc, że ma swoje rozkazy i
tyle. Ona nie poniżała się, by z tamtym rozmawiać, ale z czasem sam stał się nieco rozmowniejszy,
powtarzając stare powiedzonka o zmienności losu. Któregoś dnia spytał Filipa, jak się ma jego żona.
Filip spojrzał na nią i odrzekł:

- Ona nie chce, żeby o tym mówić.

Przesypiała pół dnia, ale za to w nocy cierpiała na bezsenność. Filip głośno chrapał, a robactwo było
równie natrętne jak dręczące ją myśli. Kiedyś, gdy rano obudził ich głód, powiedziała:

- Filipie, kazałam ci starać się o tron. Chciałam go dla siebie. To przeze mnie tu jesteś i przeze mnie
byłeś bity. Czy nie chciałbyś mnie zabić? Pokażę ci, jak to zrobić.

On jednak odrzekł tylko płaczliwym tonem, niczym chore dziecko:

- To żołnierze zrobili mnie królem. Aleksander mnie przed tym ostrzegał.

"Wystarczy oddawać mu chleb" - pomyślała. "Jeśli sama mu go oddam, przyjmie. Na pewno szybko
wtedy umrę".

Kiedy jednak nadszedł czas posiłku, nie mogła znieść głodu i zjadła swoją część. Zdziwiło ją, że porcje
były większe. Nazajutrz były jeszcze większe i można było zachować coś na skromne śniadanie.

W tym samym czasie zaczęły do nich dochodzić głosy strażników. Na pewno kazano im trzymać się z
dala - jej dar przekonywania był powszechnie znany. Zmiany straży były jedyną miarą upływu czasu.

background image

Dyscyplina musiała się rozluźnić, bo strażnicy rozmawiali, nie dbając o to, że ich słyszą. Pewnie
nudziło ich pilnowanie miejsca, z którego i tak nie ma wyjścia.

Którejś nocy, gdy leżała, patrząc na samotną gwiazdę, ktoś zbliżył się cicho do okienka. Słychać było
skrzypienie skóry i szczęk metalu. Otwór poczerniał na chwilę, a kiedy się rozjaśnił, na okienku leżały
dwa jabłka. Już sam ich zapach był ambrozją.

Potem każdej nocy coś im przynoszono i to mniej skrycie, jakby sam dowódca straży na to pozwalał.
Nikt nie przystawał przy okienku, by z nimi pomówić, bo niewątpliwie była to sprawa gardłowa, ale
rozmawiali na tyle głośno, że wszystko słyszała.

- Takie mamy rozkazy, czy ci się to podoba, czy nie.

- Buntownicy, czy nie buntownicy, tego już za wiele.

- I za wiele w tym pychy. Bogowie tego nie lubią.

- Tak, i widząc to, nie będą długo czekać.

"Ci ludzie nie spiskowali. Mówili językiem ulicy. Nie jesteśmy jedynymi ofiarami tej kobiety. Ludzie
mają jej dość. Co mieli na myśli, mówiąc, że bogowie nie będą czekać? Czy Kasander maszeruje na
północ?"

Tej nocy pojawiły się figi i ser, a w garnku wino zmieszane z wodą. Opuściło ją zobojętnienie.
Marzyła o ratunku, o Macedończykach patrzących z litością na ich niedolę i wołających o zemstę, o
godzinie tryumfu, gdy w królewskich szatach i w koronie zasiądzie na swym tronie w komnacie
przesłuchań.

Nagłe odejście Kasandra na północ wywołało zamieszanie na jego tyłach. opuszczeni
sprzymierzeńcy na Peloponezie musieli stawić czoło Macedończykom pod dowództwem syna
Poliperchona. Kiedy ich zdesperowani posłańcy dogonili kolumnę, odpowiedział tylko, że ma sprawę,
która nie może czekać.

Etolowie obsadzili Termopile, zamierzając bronić przed nim przejścia. Nie pociągały go jednak tego
rodzaju wyzwania. Bardziej praktyczny niż Kserkses zawładnął wszystkim, co pływało w cieśninie
między Eubeą a stałym lądem i opłynął Gorące Wrota.

W Tessalii czekał na niego sam Poliperchon, nadal wierny synowi Aleksandra, bez względu na
uczynki Olimpias. On także został ominięty. Wydzielone oddziały związały go walką, a główna siła
poszła na północ. Okrążając Olimp, stanęli wkrótce na granicy Macedonii.

Przed nimi leżała nadmorska twierdza Dion. Posłowie Kasandra obiecali, że położy on kres
bezprawnej tyranii kobiety i powróci do dawnych obyczajów. Po krótkiej naradzie otworzono mu
bramy. Założył tu swą kwaterę, przyjmując wszystkich, którzy proponowali mu wsparcie albo mieli
ważne wiadomości. Liczni krewni ofiar Olimpias albo ludzie, na których wydała wyroki, przybywali, by
się do niego przyłączyć, wyliczając swoje krzywdy i domagając się zemsty. Jeszcze inni zjawiali się
ukradkiem: ci, którzy odmówili walki przeciw matce Aleksandra, a teraz mówili, że tylko Aleksander

background image

utrzymałby taką kobietę w ryzach. Ci wracali potem, rozgłaszając wieści o obietnicach Kasandra i o
tym, że żąda dla siebie regencji w imieniu syna Roksany.

Któregoś dnia przyszło mu na myśl zapytać jednego z takich gości, jak zginęła córka Amyntasa. Twarz
tamtego rozjaśniła się.

- Tu na koniec mam dla ciebie dobrą nowinę. Żyła jeszcze, i Filip także, kiedy odjeżdżałem.
Potraktowano ich okropnie, zamurowano żywcem w jakimś nędznym chlewie. Ludzie są tym
oburzeni. Mówiono mi, że marnie z nimi, chociaż nawet strażnicy litują się nad nimi i trochę im
pomagają. Jeśli się pośpieszysz, możesz ich jeszcze uratować.

Twarz Kasandra znieruchomiała na chwilę.

- To haniebne - powiedział. - Olimpias powinna bardziej szanować swoje szczęście. Czy to możliwe,
że jeszcze żyją?

- Możesz na to liczyć, Kasandrze. Wiem to wprost od strażników.

- Dzięki za nowinę. - Kasander pochylił się na krześle i przemówił z nagłym ożywieniem.

- Niech się wszyscy dowiedzą, że chcę naprawić ich krzywdy. Zostaną im przywrócone wszelkie
prawa. A Olimpias wydam królowej Eurydyce. Zrobi z nią, co uzna za stosowne. Powiedz to ludziom.

- Powiem. Radzi będą to usłyszeć. Dam też znać więźniom, jeśli zdołam. To ich podniesie na duchu.

Odszedł zadowolony z siebie. Kasander wezwał swych dowódców i kazał opóźnić wymarsz o parę
dni, aby jego przyjaciele zdążyli zgromadzić posiłki.

- Jaka dziś cisza. Nie słychać nawet straży - mówiła w trzy dni później Eurydyka.

W okienku jaśniał pierwszy świt. Noc była chłodna, muchy jeszcze się nie obudziły. Zjedli to, co
przyniósł im strażnik z nocnej zmiany. Straże zmieniły się jak zwykle przed świtem, ale odbyło się to w
ciszy, a teraz nie było ich wcale słychać. Czyżby zdezerterowali? A może zostali wezwani do obrony
miasta? To by znaczyło, że nadszedł Kasander.

- Czuję, że wkrótce będziemy wolni - powiedziała do Filipa.

- Czy będę mógł się wykąpać? - spytał, drapiąc się po brzuchu.

- Tak, będzie kąpiel, czyste szaty i łóżka do spania.

- I dostanę znów swoje kamienie?

- Tak, i jeszcze kilka nowych.

W tej ciasnocie trudno jej było znieść jego bliskość, jego zapach, sposób jedzenia, zachowanie po
jedzeniu. Chętnie zamieniłaby go na jakiegoś psa, ale wiedziała, że to nie byłoby sprawiedliwe. Musi
troszczyć się o stan swego umysłu, jeśli znowu ma rządzić. Rzadko więc go karciła, a jeśli to się

background image

zdarzało, zawsze miała dla niego potem jakieś miłe słowo. On nigdy się nie dąsał, zawsze wybaczał, a
często po prostu zapominał.

- Czy nas wypuszczą? - spytał.

- Kiedy tylko Kasander zwycięży.

- Słuchaj! Ktoś nadchodzi.

Rzeczywiście, słychać było kroki trzech albo czterech ludzi. Podeszli do niewidocznych z okienka
drzwi. Dochodziły ich stłumione głosy, ale nie mogła rozróżnić słów. Potem rozpoznała dźwięk -
uderzenie łomu w mur zamykający drzwi.

- Filipie! Przyszli nam na ratunek.

Wydał dziecinny okrzyk radości i próbował dojrzeć coś z okienka. Ona stała pod szczytem dachu,
słuchając odgłosów spadających kamieni. Praca szła szybko. Mur był byle jaki, bo jego budowniczowie
nie mieli serca do tej pracy.

- Czy przysłał was Kasander? - zawołała.

Uderzenia ustały na chwilę. Potem szorstki głos z cudzoziemskim akcentem powiedział:

- Tak, Kasander. - Czuła jednak, że mówiący jej nie zrozumiał. Przemówił potem do towarzyszy, nie
po grecku, ale rozpoznała tę mowę.

- To Trakowie - rzekła do Filipa. - Niewolnicy, którym kazano rozbić mur. Potem ktoś przyjdzie
otworzyć drzwi.

Twarz Filipa zmieniła się. Cofnął się od drzwi, na ile tylko zdołał. Przypomniały mu się dawne złe dni
sprzed szczęśliwych czasów Konona.

- Nie pozwól im wejść!

Zaczęła go uspokajać, kiedy za drzwiami rozległ się śmiech.

Zamarła ze zgrozy. Nie był to usłużny i dyskretny śmiech niewolników. Na jego dźwięk ciarki przeszły
jej po plecach, pojęła naturę tej pierwotnej, złowrogiej wesołości.

Ostatnie kamienie odpadły. Szczęknęła sztaba, otwarły się drzwi i wpadło przez nie oślepiające
światło słońca.

Na progu stało czterech Traków, wpatrujących się poprzez rumowisko w ciemność. Krztusili się,
zasłaniając dłońmi usta i nosy. Byli to ludzie wychowani w czystym powietrzu gór. W ich rodzinnych
wioskach ścieki spuszczano z urwisk wysokich na wieleset stóp. Od razu rozpoznała na ich czołach i
policzkach tatuaże wojowników, spostrzegła napierśniki z brązu inkrustowane srebrem, płaszcze o
barwach plemiennych, mieczyki w dłoniach.

"Macedończycy nie chcieli tego zrobić" - pomyślała. Stała wyprostowana na środku pomieszczenia,
gdzie dach był wysoki.

background image

Przywódca Traków spojrzał jej w twarz. Nosił na ramieniu bransoletę w kształcie potrójnie
zwiniętego węża i nagolenniki z wytłoczonymi na osłonach kolan twarzami kobiet. Spiralny niebieski
tatuaż na czole i policzkach nie pozwalał rozpoznać wyrazu jego twarzy.

- Zabijże mnie! - krzyknęła. - Będziesz mógł się chwalić, że zabiłeś królową.

Wyciągnął rękę - nie prawą z mieczykiem, ale lewą ze zwiniętym wężem z brązu - i odepchnął ją na
bok. Straciła równowagę i upadła.

- Niewolniku, jak śmiesz bić moją żonę!

Skulona dotąd pod ścianą postać rzuciła się w jednej chwili naprzód. Zaskoczony Trak dostał cios
głową w przeponę, który pozbawił go tchu. Filip szarpał się z nim o mieczyk, używając stóp, kolan i
paznokci. Zatopił właśnie zęby w przegubie tamtego, kiedy rzucili się na niego pozostali. Ryknął z
bólu, gdy go dosięgły ich noże.

Eurydyce zdawało się, że wzywa Konona. Potem wydał jakiś zdławiony dźwięk i głowa opadła mu w
tył z otwartymi ustami. Szarpnął palcami brudną polepę i znieruchomiał. Jeden z tamtych pchnął go
nogą, ale on już się nie poruszył.

Spojrzeli na siebie jak ludzie, którzy wykonali zadanie.

Uniosła się na rękach i kolanach. Jakaś obuta stopa przydepnęła przedtem jej nogę. Zastanawiała
się, czy zdoła na niej stanąć. Tamci patrzyli na ciało i przyglądali się ugryzieniom i szramom, jakie
wynieśli z walki z Filipem. Rozpoznała w ich niezrozumiałej mowie nutę podziwu. Po tym wszystkim
uznali go za króla.

Spostrzegli jej ruch i obrócili się do niej. Jeden z nich roześmiał się, a ją znów zdjęło przerażenie.
Dotąd myślała tylko o nożach.

Ten, który śmiał się, miał okrągłą gładką twarz i rzadką jasną brodę. Podszedł do niej z uśmiechem.
Przywódca w nagolennikach krzyknął coś do niego. Zawrócił z gestem, który mówił, że poradziłby
sobie lepiej niż tamten śmierdzący brudas. Spojrzeli na zakrwawione ostrza i otarli je w tunikę Filipa.
Jeden z nich zadarł mu szyderczo tunikę, ale przywódca obciągnął ją na powrót karcącym gestem.
Wyszli, stąpając ostrożnie po rozrzuconych kamieniach.

Stanęła na niepewnych nogach, drżąca z zimna i oszołomiona po przeżytym wstrząsie. Wszystko to
zajęło może ze dwie minuty od chwili, gdy otwarły się drzwi.

Jasne poranne słońce wpadające przez drzwi wydobywało na jaw zatęchły brud i szkarłat świeżej
krwi na zwłokach. Mrugała nienawykłymi do światła oczami. W tym świetle pojawiły się jakieś dwa
cienie.

Byli to Macedończycy, nie uzbrojeni, drugi szedł pół kroku za pierwszym i niósł jakieś zawiniątko.
Ten pierwszy postąpił naprzód, krępy mąż w średnim wieku w porządnej tunice i opończy. Przez
chwilę przyglądał się w milczeniu zwłokom. Potem odwrócił się to drugiego.

- Niczym w rzeźni. To haniebne.

background image

Wszedł do środka i stanął przed wyniszczoną głodem kobietą o zmatowiałych włosach, brudnych
stopach i czarnych paznokciach. Przemówił napuszonym głosem niskiego urzędnika przekonanego o
własnej ważności.

- Eurydyko, córko Amyntasa, działam z wyższego rozkazu, nie obwiniaj mnie więc wobec bogów.
Mówi przeze mnie Olimpias, królowa Macedończyków. Twój ojciec był prawym potomkiem
królewskiego rodu, więc nie każe ona cię stracić jak twego męża bękarta. Pozwala ci odebrać sobie
życie i pozostawia wybór sposobu.

Ten drugi wystąpił, szukając miejsca, by położyć zawiniątko. Nie znalazłszy, rozwinął je na polepie i
niczym wędrowny handlarz rozłożył zawartość na płótnie: krótki mieczyk, zakorkowaną flaszeczkę i
lniany powróz zakończony pętlą.

Przyglądała się temu w milczeniu, a potem przeniosła wzrok na zwłoki. Gdyby przyłączyła się do
Filipa, gdy walczył, wszystko byłoby już skończone. Przyklękła i podniosła flaszeczkę. Słyszała, że
ateńska cykuta zabija bezboleśnie, że czuje się tylko ogarniający ciało chłód. Ta flaszeczka pochodziła
jednak od Olimpias. Gdyby spytała, co w niej jest, mogliby skłamać. Mieczyk był ostry, ale wiedziała,
że jest zbyt słaba, by zadać śmiertelny cios. Co by zrobili tamci, gdyby nie zginęła od razu? Dotknęła
powrozu. Był gładki, porządnie spleciony i czysty. Spojrzała w górę, gdzie dach miał osiem stóp
wysokości.

- Niech będzie to - rzekła.

Tamten skinął głową i powiedział rzeczowo:

- Dobry wybór, pani, i koniec będzie szybki. Zaraz go umocujemy. Widzę tu stołek.

Kiedy sługa mocował powróz, spostrzegła, że był tam nawet żelazny hak wbity w krótką poprzeczną
belkę, jak w szopach na narzędzia albo na osprzęt łodzi. Nie zajmie im to wiele czasu.

Pomyślała, że nic już jej nie pozostało. Nie było w tym żadnej godności, widywała już powieszonych.
Spojrzała na Filipa, który leżał rzucony byle jak, niczym zarżnięte zwierzę. Tak, mimo wszystko jeszcze
coś pozostało. Pozostała pobożność. Oto był król, jej mąż, który uczynił ją królową, który walczył i
zginął dla niej. Gdy oprawca skończył i zszedł ze stołka, powiedziała:

- Musicie chwilę poczekać.

Garniec rozcieńczonego wina pozostawiony przez nocną straż stał nie tknięty w okienku.
Umoczywszy w nim rąbek tuniki, uklękła przy Filipie i przemyła jego rany najlepiej, jak umiała. Potem
obmyła mu twarz, wyprostowała nogi, położyła lewą rękę na piersi, a prawą przy boku, zamknęła mu
oczy i usta i przygładziła włosy. Powaga śmierci sprawiła, że wyglądał na przystojnego mężczyznę.
Widziała, że oprawcy spoglądają na niego z respektem - tyle przynajmniej zdołała dla niego zrobić.
Posypała go na koniec wydrapaną z polepy szczyptą pyłu, która pozwoli mu przeprawić się przez
Rzekę.

Potem pomyślała, że jest jeszcze coś do zrobienia; dla niej samej. Nie bez powodu płynęła w niej
krew wojowniczych królów macedońskich i naczelników Ilirii. Spoczywał na niej obowiązek krwawej
zemsty, a jeśli sama nie mogła go wykonać, muszą to zrobić za nią potęgi, które pilnują jego

background image

wykonania. Wstała znad ciała i wyciągnęła przed siebie ręce dłońmi w dół, ku stratowanej i
skrwawionej ziemi.

- Bądźcie świadkami, podziemni bogowie - wykrzyknęła - że takie oto dary dostałam od Olimpias.
Wzywam was, przez wody Styksu i przez potęgę Hadesa, i przez tę przelaną krew, byście dali jej z
kolei takie same dary! - Odwróciła się do tamtych. - Jestem gotowa.

Sama odepchnęła stołek, nie wahając się ani nie pozwalając im go wyszarpnąć; a wiele razy widzieli
twardych mężczyzn, którzy tak robili. Uznali, że okazała siłę ducha godną jej wielkich przodków, a gdy
zdawało się, że może ona męczyć się dłużej niż to konieczne, pociągnęli ją w dół za kolana, by
zacisnąć pętlę i pomóc jej umrzeć.

Olimpias, dopilnowawszy tych koniecznych zabójstw, zwołała swoją radę. Niewielu ludzi pozostało
przy niej przez lojalność. Kilku miało krwawe waśnie z Antypatrydami, wielu naraziło się już wcześniej
Kasandrowi, co do innych, byli wierni tylko synowi Aleksandra. Siedziała przy wielkim stole z kamienia
i złoconego brązu, gdzie zasiadał kiedyś jej mąż Filip jako młody król w dawnych dniach wojen
domowych, które pamiętali już tylko ci po sześćdziesiątce, a ci, którzy wtedy walczyli, mieli jeszcze
więcej lat.

Nie pytała ich o radę, sama wiedziała, czego chce. Ci starzy ludzie i żołnierze siedzący przed nią
widzieli jej niedostępną samotność i nieugiętą wolę władzy. Powiedziała im, że nie zamierza siedzieć
w Pelli, gdy zdrajcy i buntownicy przekraczają jej granice. Udaje się do Pydny, zaledwie piętnaście mil
na północ od Dionu, gdzie Kasander zatknął zuchwale swój sztandar. Pydna ma swój port i jest
otoczona mocnymi murami. Stamtąd będzie kierować wojną.

Żołnierze wyrazili poparcie. Myśleli o tamtym bezkrwawym zwycięstwie na zachodzie.

- Dobrze więc - rzekła. - Pojutrze przenoszę dwór do Pydny. Żołnierze wytrzeszczyli oczy. To było
całkiem co innego. To oznaczało hordę kobiet, służących i nie biorących udziału w walce, którzy będą
zajmować miejsce, pętać się pod nogami załogi i zjadać zapasy. Po chwili ciszy, w której każdy z nich
czekał, aż ktoś inny odezwie się pierwszy, powiedzieli jej to wprost. Nie zmieniła zdania.

- Nasi sprzymierzeńcy przybędą morzem, bez strat, które ponieśliby w marszu. Kiedy dołączy do nas
Poliperchon, spotkamy się z Kasandrem.

Agenor, weteran ze wschodu, który sprawował naczelne dowództwo, odchrząknął.

- Nikt nie wątpi w wierność Poliperchona, mówi się jednak, że trapią go dezercje. - Urwał. Wszyscy
czekali, czy ośmieli się mówić dalej. - Jak wiesz, nie możemy liczyć na pomoc Epiru.

Zesztywniała na swym krześle wykładanym kością słoniową. Epiroci, którzy przyszli za nią nad
granicę, zbuntowali się, gdy im kazała walczyć w Macedonii, i wrócili do kraju. Pozostała tylko garść
Molossów. Zamknęła się wtedy na dwa dni, by leczyć zranioną dumę. Członkowie rady patrzyli z
wyrzutem na Agenora, widzieli, jak zaciska usta. Patrzyła na nich nieugiętym wzrokiem.

- Dwór przenosi się do Pydny. Narada skończona.

Wychodzili, spoglądając po sobie i nie odzywając się, póki nie znaleźli się na dworze.

background image

- Niech robi, co chce - rzekł Agenor. - Przed zimą musi jednak odejść.

Kasander otrzymał dobre wiadomości od dowódcy, którego wysłał naprzeciw Poliperchona.
Unikając bitwy, przeniknął on do obozu przeciwnika za pośrednictwem ludzi, którzy mieli tam
krewniaków albo współplemieńców. Rozgłosili oni, że Olimpias przelała królewską krew Macedonii,
sama będąc cudzoziemką i uzurpatorką, i że każdy dobry Macedończyk, który przyłączy się do
Kasandra, dostaje pięćdziesiąt drachm nagrody. Z każdym dniem w obozie Poliperchona było mniej
ludzi, a wkrótce wiernych mu żołnierzy było zbyt mało, by myśleć o czymś więcej niż tylko o obronie.
Zamknęli się w najmocniejszej z okolicznych górskich warowni, umocnili mury, zgromadzili zapasy i
czekali na rozwój wydarzeń.

Zboże i oliwki dojrzały, tłoczono już winne grona, kobiety chodziły w góry oddawać cześć
Dionizosowi i w mroku przed świtem przenikliwy bachiczny krzyk wtórował pierwszym kurom. W
Pydnie strażnicy na murach przystani przepasywali morze, które marszczyło się już w pierwszych
podmuchach jesiennych wiatrów. Nie widać było na nim żadnych żagli, nie licząc powracających łodzi
rybackich.

Zanim nadeszły pierwsze sztormy, Kasander wyszedł z opanowanych wcześniej przesmyków i
otoczył Pydnę palisadą.

316 r. p.n.e.

W dolinach była wiosna. Szczyty Olimpu wciąż jeszcze oślepiały blaskiem zimowych śniegów pod
czystym błękitnym niebem. Pojedynczy wieniec chmur okrywał Tron Zeusa. Jego orłom nie wolno
było latać na tych czystych, pozbawionych życia wyżynach. Musiały zaspokajać swe potrzeby na
niższych turniach. Wokół wierzchołków jedynie pionowe urwiska, na których nie utrzymałby się
nawet płatek śniegu, przecinały czernią biały płaszcz.

U podnóży gór wiosenne roztopy wypełniły rozpadliny i żleby potokami, które z łoskotem wyrzucały
wielkie głazy. Poniżej, pod murami Pydny, ciepłe słońce rozgrzewało zesztywniałe z chłodu zwłoki,
unosząc przyciągający kawki trupi odór.

Olimpias kroczyła po murach, spoglądając poza linie oblężenia ku dzikim górskim grzbietom, gdzie
żyły na swobodzie wilki i rysie i gdzie sosny otrząsały śnieg z włochatych ramion, niczym budzące się
ze snu niedźwiedzie.

Jej wymizerowana twarz wychylała się spod licznych warstw odzieży. Przybyła tu w ciepłej jesiennej
pogodzie z zamiarem zakończenia wojny w ciągu miesiąca. Wiedziała, że Aleksander zawsze
wykonywał wszystko, co sobie zamierzył. Rzadko rozmawiał z nią o złożonych kalkulacjach, które
poprzedzały walkę. Dziś wiał ostry wiatr, miała więc na sobie nawet swą królewską szatę, narzuconą
na ramiona niczym peleryna. Głód sprawiał, że chłód był bardziej dotkliwy.

background image

Pozostałe kobiety kuliły się przy wątłym ogniu wewnątrz. Mężczyźni, których mijała, o twarzach jak
trupie główki, patrzyli na nią posępnie. Zbyt opadli z sił, by zdobyć się na okazanie nienawiści. Przez
całą zimę nie było żadnych ataków na mury. W fosie leżały ciała zmarłych z głodu. Wrzucono je tam z
konieczności: w twierdzy nie było już miejsca na kopanie nowych grobów.

Pośród ciał rozrzucone były wielkie kości słoni. Konie i muły szybko zostały zjedzone, ale słonie były
żywymi machinami bojowymi, a przy tym nikt nie ważył się ich zarżnąć. Próbowano karmić je
trocinami i przez jakiś czas ich żałosne ryki i smutne trąbienie zakłócały nocną ciszę, potem zaś jeden
po drugim padały w swoich zagrodach. To, co na nich pozostało z mięsa, same ścięgna, pozwoliło na
chwilę oszukać głód. Poganiaczy skreślono z listy otrzymujących racje żywnościowe. Oni także
skończyli pod murami.

Gdzieś w twierdzy zapłakało nowo narodzone dziecko którejś z żołnierskich kobiet. Wkrótce pewnie
przestanie. Młody Aleksander był już zbyt dorosły, żeby płakać. Będzie królem, nie wolno więc
dopuścić, by teraz stracił siły, których będzie potrzebował jako mężczyzna. Jedzenie było okropne, on
zaś okazywał niespodziewaną siłę ducha, opowiadając jej, jak jego ojciec głodował razem z
żołnierzami. Często jednak chwytała się na tym, że patrząc na niego, myśli o tym dorosłym wnuku,
którego miałaby już, gdyby syn posłuchał jej i ożenił się, zanim wyruszył na wojnę. "Dlaczego?" -
pytała sama siebie. "Dlaczego?"

Na murach od strony morza powietrze było świeższe i wyraźnie czuło się w nim wiosnę. Masyw
Olimpu ze swym ośnieżonym grzbietem przyzywał ją jak drzewo przyzywa ptaka w klatce. Dionizje
zeszłej jesieni były pierwszymi od czterdziestu lat, których nie spędziła w górach ze swymi menadami.
"Nigdy więcej!" - krakały kawki sponad kości. Porzuciła z gniewem tę myśl. Wkrótce zacznie się
żegluga i niezachwianie wierny Eumenes przypłynie ze swym wojskiem z Azji.

Spostrzegła jakieś poruszenie na murach. Zebrała się tam gromada ludzi i kierowała ku niej.
Odstąpiła od krawędzi i czekała.

Grupa wycieńczonych żołnierzy zbliżyła się. Nie okazywali złych zamiarów. Niewielu zachowało na to
dość sił. Ich stroje wisiały na nich jak puste worki. Kilku opierało się na ramionach przyjaciół, aby
utrzymać się na nogach. Ludzie trzydziestoletni wyglądali na lat sześćdziesiąt. Widoczne były ślady
szkorbutu, wielu odsłaniało bezzębne dziąsła, wypadały im też włosy. Jeden z nich, który zachował
jeszcze resztki autorytetu, wystąpił i przemówił, sepleniąc, bo stracił przednie zęby.

- Pani, prosimy o pozwolenie na odejście.

Patrzyła na nich, jakby jej odjęło mowę. W jej oczach pojawił się gniew, ale zaraz zapadł w ich głębię.
Ten wysoki starczy głos wydał jej się głosem nie człowieka, lecz losu.

Tamten mówił dalej, odpowiadając na jej milczenie.

- Jeśli wróg zaatakuje, weźmie nas gołymi rękami. Wszystko, co możemy zrobić, to oddać nasze
zapasy i pójść tam. - Wskazał oszczędnym gestem fosę. - Bez nas ci, którzy pozostaną, przetrwają
nieco dłużej. Zgódź się na to, pani.

- Ależ ludzie Kasandra was zabiją - rzekła w końcu.

- Wola boska, pani. Dziś czy jutro, co za różnica?

background image

- Możecie iść - powiedziała. Stał przez parę chwil, patrząc na nią niemo, gdy inni zaczęli już
odchodzić. - Dziękuję ci za wierną służbę - dodała.

Weszła potem do środka, by się ogrzać, ale po chwili znów wyszła, by zobaczyć, jak odchodzą.
Pozrywali gałęzie jakichś marnych sosenek, które wyrosły w szczelinach murów, i gdy skrzypnęły
otwierane wrota, wyszli, machając nimi na znak pokoju. Zeszli wolno w dół stoku i brnęli przez niczyją
ziemię ku palisadzie oblegających. Otworzyła się w niej brama, oni zaś przeszli przez nią i stali zbici w
gromadę. Zbliżyła się do nich jakaś postać w hełmie, zdawała się coś mówić i odeszła. Wkrótce weszli
między nich, żołnierze z koszami i dzbanami. Patrzyła, jak rozdają chleb i wino i jak cienkie niczym
patyki ręce wyciągają się po nie z wdzięcznością.

Wróciła potem do swej komnaty w wieży i przysiadła przy ogniu. Sznur mrówek ciągnął poprzez
palenisko do koszyka stojącego przy nim. Podniosła wieko. W środku mrówki obsiadły martwego
węża. Był to już ostatni wąż z trackiego przybytku Dionizosa, z jej wyroczni. Co go przyprawiło o
śmierć? Wprawdzie szczury i myszy dawno zostały wyłapane i zjedzone, ale mógł żywić się owadami.
Miał przy tym zaledwie kilka lat. Patrzyła z przerażeniem na kłębowisko mrówek, a potem wepchnęła
kosz z jego zawartością w ogień.

Powietrze było ciepłe, wiał lekki wietrzyk. Nadeszła pora żeglugi, ale na morzu widać było jedynie
żagle okrętów Kasandra. Racje żywności zmniejszono już do garści mąki dziennie, gdy Olimpias
wysłała posłów, pytając o warunki poddania.

Ze szczytu muru widziała, jak wchodzą do namiotu Kasandra. Przy niej stała jej pasierbica
Tessalonika, owoc jednego z wojennych małżeństw Filipa. Jej matka zmarła przy porodzie, a Olimpias
zatrzymała ją w pałacu, była bowiem cicha, spokojna i nie zadzierała nosa. Miała już trzydzieści pięć
lat, była wysoka i niezbyt urodziwa, ale dobrze się trzymała. Nie śmiała wyznać, że w Pelli Kasander
proponował jej małżeństwo. Przybyła do Pydny, pozwalając Olimpias myśleć, że bała się o życie.
Teraz czekała na posłów, blada, z rozpuszczonymi włosami, zachowując swoje myśli dla siebie.

Posłowie wrócili, nieco podniesieni na duchu gościnnością okazaną im w namiocie wroga. Był z nimi
poseł Kasandra. Zwał się Dejnias i w przeszłości pełnił wiele tajnych misji w służbie Olimpias, za co
bywał hojnie nagradzany. Zastanawiała się teraz, ileż tajemnic przekazał Kasandrowi. Zachowywał się
tak, jakby tamto nigdy się nie zdarzyło. Miał szyderczy wyraz twarzy, a jego dobrze odżywione ciało
stanowiło w tych okolicznościach wyraz arogancji. Nie zgodził się na poufne rozmowy, żądając
wystąpienia przed załogą twierdzy. Nie miała wyboru, przyjęła go więc na głównym dziedzińcu,
używanym przez żołnierzy do ćwiczeń, póki jeszcze mieli na to siły.

- Kasander, syn Antypatra przesyła ci pozdrowienia. Jeśli twoi ludzie się poddadzą, oszczędzi ich, jak
tych, którzy już to zrobili. Co do ciebie, pani, żąda, byś oddała mu się w ręce bez żadnych warunków.

Wyprostowała się, choć ukłucie bólu przypomniało jej o sztywniejącym grzbiecie.

- Powiedz Kasandrowi, żeby przysłał lepsze warunki.

Po szeregach za jej plecami przeleciał szept jak westchnienie.

- Kiedy nadciągnie Eumenes, twój pan będzie uciekał jak ścigany wilk. Wytrzymamy do tej pory.

background image

Uniósł brwi w udawanym zdziwieniu.

- Wybacz, pani. Zapomniałem, że ta nowina jeszcze tu nie dotarła. Nie pokładaj nadziei w
nieżyjącym.

Siły życiowe zdawały się wyciekać z niej niczym wino z pękniętego dzbana. Utrzymała się na nogach,
ale nie odpowiedziała.

- Eumenesa wydano w ręce Antygona. Został sprzedany przez Srebrne Tarcze, którymi dowodził.
Jakimś zrządzeniem losu Antygon zdobył ich tabory. Były tam łupy zdobyte przez nich za panowania
trzech kolejnych królów, a także kobiety i dzieci. Musiało to dla nich wiele znaczyć. W każdym razie,
kiedy Antygon zaproponował im zwrot tego w zamian za ich dowódcę, dobili targu.

Przerażenie i zgroza ogarnęły szeregi żołnierzy, gdy uświadomili sobie, że odtąd wszystko jest
możliwe - być może niektórzy poczuli pokusę. Jej twarz pobladła jak pergamin. Żałowała, że nie ma
laski, której czasem używała przy obchodzie twierdzy.

- Powiedz Kasandrowi, że otworzymy bramy bez żadnych warunków. Wystarczy, że ujdziemy z
życiem.

Choć lodowaty chłód ściskał jej skronie, a przed oczami latały czarne płatki, doszła do swej komnaty i
zamknęła za sobą drzwi, zanim zemdlała.

- Świetnie - rzekł Kasander, wysłuchawszy Dejniasa. - Kiedy ludzie wyjdą, nakarmcie ich i weźcie na
służbę wszystkich, którzy będą tego warci. Każ wykopać mogiłę i pogrzebać trupy. Ta stara suka i jej
dwór zostaną tu przez jakiś czas.

- A potem? - spytał z udaną troską Dejnias.

- Potem... cóż. Jest nadal matką Aleksandra, co napawa lękiem głupców. Macedończycy nie zniosą
już jej rządów, ale nawet teraz... Nastraszę ją, a potem dam jej statek, by mogła uciec do Aten. Tyle z
nich tonie co roku.

Zmarłych zwalono do wspólnej mogiły, a wychudzone kobiety o ziemistych twarzach przeniosły się z
twierdzy do domu miejskiej rady, w którym zatrzymywali się królowie. Był przestronny i czysty.
Kobiety powyciągały swoje zwierciadła - i szybko je odkładały. Dopasowywały zbyt obszerne stroje i
zajadały się owocami i śmietaną. Chłopiec szybko nabierał ciała. Wiedział, że przeżył sławne
oblężenie i że traccy łucznicy w sekrecie swej wartowni gotowali sobie potrawkę ze zwłok. Naturalna
odporność dziecięcego umysłu sprawiała, że traktował to wszystko jak baśń. Kebes, któremu
znakomite zdrowie pomogło przetrwać, nie dochodził prawdy. Wszyscy królowie Macedonii urodzeni
byli do miecza. Dobrze wiedzieć, że wojna to nie tylko chorągwie i trąby. Kiedy obaj odzyskali siły,
podjęli na nowo ćwiczenia.

Najbardziej zmieniła się Roksana. Miała dwadzieścia sześć lat, ale w jej ojczyźnie był to wiek
statecznej kobiety. Powiedziało jej o tym zwierciadło, a ona się z tym pogodziła. W rezultacie
przestała myśleć o sobie jako o wdowie po poprzednim królu, a poczuła się matką następcy tronu.

background image

Pella poddała się na podyktowany przez Kasandra rozkaz Olimpias. Kiedy przesłała mu potem
zapytanie, czy może wrócić do swych komnat w pałacu, odparł, że nie byłoby to obecnie właściwe.
Miał w Pelli sprawy do załatwienia.

Siadała w oknie od wschodu wychodzącym na morze i zastanawiała się nad przyszłością. Wygnano ją
z Epiru, ale pozostawał jeszcze chłopiec. Miała sześćdziesiąt lat. Mogła przez dziesięć albo więcej lat
wychowywać go i zobaczyć, jak zasiada na tronie swego ojca.

Kasander przebywał teraz w Pelli. Epiroci zawarli z nim przymierze, on zaś posłał im swego doradcę,
by kierować ich młodym królem, synem Kleopatry. Pogrzebał swego brata Nikanora, odbudował
zbezczeszczony grób drugiego brata, Jolaosa, a potem spytał, gdzie leżą ciała królewskiej pary tak
niegodnie zamordowanej. Zaprowadzono go w kąt królewskiego miejsca pochówków, gdzie w
mizernym, obmurowanym cegłami grobie złożono Filipa i Eurydykę niczym jakichś wieśniaków.
Ledwie można ich było rozpoznać, on jednak spalił ich ciała na uroczystym stosie pogrzebowym, dając
wyraz swemu oburzeniu. Kazał potem złożyć ich kości w kosztownych sarkofagach, póki nie zbuduje
dla nich pięknego grobowca. Nie zapominał, że królów Macedonii składają do grobów ich następcy.

Wokół Pelli wyrosło wiele grobów po czystce przeprowadzonej przez Olimpias. Na kamieniach wciąż
wisiały zwiędłe wieńce przewiązane włosami żałobników. Krewni nadal przychodzili ze łzami w oczach
i koszykami ofiar dla umarłych. Kasander pojawiał się często pośród nich, wyrażając współczucie i
pytając, czy nie nadszedł już czas, by wymierzyć sprawiedliwość winowajczyni.

Wkrótce ogłoszono, że osieroceni żądają zwołania Zgromadzenia, by oskarżyć Olimpias o przelanie
bez sądu krwi Macedończyków.

Siedziała z dwórkami przy wieczornym posiłku, kiedy zapowiedziano przybycie wysłannika.
Skończyła jeść, wypiła czarkę wina, a potem go przyjęła. Wysławiał się gładko, mówiąc z północnym
akcentem. Nie znała go, ale długo przebywała poza krajem. Uprzedził ją, że zażądano sądu nad nią, a
potem rzekł:

- Musisz wiedzieć, pani, że jestem tu na prośbę Kasandra. Kończąc oblężenie, obiecał ci
bezpieczeństwo. Jutro o świcie będzie na ciebie czekał statek.

- Statek?

Był zmierzch. W sieni nie zapalono jeszcze lamp. Cień uwydatniał jej zapadłe policzki. Oczy były jak
ciemne studnie, w których głębi majaczyły słabe światełka.

- Statek? Co masz na myśli?

- Pani, masz przyjaciół w Atenach. Popierałaś tam demokratów (robiła to, wojując z Antypatrem).
Będziesz tam dobrze przyjęta. Niech Zgromadzenie sądzi cię zaocznie. Jakikolwiek będzie wyrok,
zachowasz życie.

Ostatnio przycichła. Od zakończenia oblężenia nie pozbyła się jeszcze znużenia. Jej podniesiony głos
był jednak nadal mocny i wyrazisty.

background image

- Czy Kasander myśli, że zlęknę się Macedończyków? Czy mój syn kiedykolwiek ich się bał?

- Nie, pani, lecz Aleksander nie miał powodu, by się bać.

- Niech mnie zobaczą! - krzyknęła. - Niech mnie sądzą. Stawię się w oznaczonym dniu.

- Czy to roztropne, pani? Muszę cię ostrzec, że są tacy, którzy źle ci życzą.

- Zobaczymy, co powiedzą, kiedy mnie usłyszą.

- Zawiadomić ją o dniu? Za wiele żąda - powiedział Kasander. - Znam kapryśne serca
Macedończyków. Zwołajcie Zgromadzenie na jutro i ogłoście, że odmówiła przyjścia.

Rodziny ofiar zjawiły się przed Zgromadzeniem w poszarpanych na znak żałoby szatach, z włosami
świeżo obciętymi i posypanymi popiołem. Wdowy prowadziły osierocone dzieci, a starcy opłakiwali
synów. Kiedy oznajmiono, że Olimpias się nie zjawi, nikt nie stanął w jej obronie. Zgromadzenie
jednogłośnie skazało ją na śmierć.

- Jak dotąd, wszystko idzie dobrze - powiedział później Kasander. - Mamy upoważnienie. Nie ma
jednak mowy o publicznej egzekucji kobiety z jej pozycją. Mogłaby zwrócić się do ludu i nie
zmarnowałaby okazji. Spróbujemy załatwić to inaczej.

Około południa dwór w Pydnie zajmował się zwykłymi drobiazgami. Roksana wyszywała jakiś pasek,
a Tessalonika myła głowę (powiadomiono ją z polecenia Kasandra, że może wrócić do pałacu, lecz to
przyjęte z lękiem wyróżnienie pozostało bez odpowiedzi). Olimpias siedziała w oknie, czytając
Kallistenesa opis czynów Aleksandra. Była to kopia wykonana na zlecenie jej syna przez jakiegoś
greckiego skrybę w Baktrii i przesłana Królewską Drogą. Nie raz już ją czytała, ale dziś przyszła jej
ochota zrobić to ponownie.

Rozległo się niecierpliwe pukanie do drzwi i wszedł Kebes.

- Pani, pytają o ciebie żołnierze. Nie wygląda to dobrze. Zaryglowałem drzwi.

Jeszcze mówił, gdy tamci zaczęli się dobijać, wykrzykując przekleństwa.

Wbiegła Roksana z robótką w ręku, a Tessalonika w ręczniku na głowie spytała tylko: - Czy on tam
jest?

Wszedł chłopiec, pytając:

- Czego oni chcą?

Odłożyła już książkę, ale teraz podała mu ją, mówiąc:

- Przechowaj mi ją, Aleksandrze.

background image

Przyjął ją z poważnym i spokojnym spojrzeniem. Do drzwi dobijano się coraz głośniej. Olimpias
zwróciła się do kobiet.

- Idźcie do swoich pokojów. I ty także, Kebesie. Trafiłeś tu z mojej przyczyny. Zostaw ich mnie.

Kobiety wycofały się. Kebes zwlekał, ale chłopiec wziął go za rękę. Jeśli będzie trzeba umrzeć, umrze
za króla. Skłonił się i wyprowadził chłopca. Tamci zaczęli wyważać drzwi. Olimpias podeszła do skrzyni
z ubraniami, zrzuciła domową suknię, którą miała na sobie, i włożyła szkarłatną szatę, w której
udzielała audiencji. Miała ona pasek z indyjskiego złotogłowiu naszywanego rubinami i złotą frędzlą.
Ze szkatułki wyjęła naszyjnik z wielkich pereł, który Aleksander przysłał jej kiedyś z Taksyli, zapięła go i
podeszła bez pośpiechu do szczytu schodów. Tam stanęła, czekając.

Drzwi ustąpiły. Wpadli stłoczeni i stanęli, rozglądając się. Dobyli mieczy, gotowi przetrząsać dom w
poszukiwaniu kryjówek, jak się tego nauczyli w plądrowanych miastach. Potem, gdy podeszli do
schodów, ujrzeli milczącą postać patrzącą na nich niczym posąg z cokołu. Przywódcy zatrzymali się.
Stojący za ich plecami, nawet ci stłoczeni w drzwiach, zobaczyli to samo. Zamarli w pełnym grozy
milczeniu.

- Chcieliście mnie widzieć? - rzekła Olimpias. - Oto jestem.

- Czyście oszaleli? - spytał Kasander, gdy przywódca opowiedział mu, co zaszło. - Powiadasz, że stała
tam przed wami, a wy nie zdołaliście nic zrobić? Wynieśliście się jak psy wypędzone z kuchni? Ta stara
wiedźma musiała was zaczarować. Co takiego powiedziała?

Nie był to właściwy ton. Tamten poczuł się urażony.

- Nic nie powiedziała, Kasandrze. To ludzie mówili, że wyglądała jak matka Aleksandra. Nikt nie
chciał uderzyć pierwszy.

- Zapłacono wam za to - rzekł szorstko Kasander.

- Jeszcze nie, wodzu, zaoszczędziłeś zatem pieniądze. Proszę o pozwolenie odejścia.

Kasander zezwolił mu odejść. Należało uniknąć zamieszania w tym przełomowym momencie.
Później dopilnuje, by tamten otrzymał jakieś niebezpieczne zadanie. Teraz trzeba pomyśleć o czymś
innym. Kiedy przyszło mu do głowy rozwiązanie, okazało się tak proste, że nie mógł się nadziwić, iż
nie wpadł na nie wcześniej.

Dzień zbliżał się ku zachodowi. W Pelli myślano już o wieczerzy. Nie byli głodni - ich żołądki wciąż
jeszcze były skurczone - ale zawsze było to urozmaicenie monotonii dnia. Kebes czytał Aleksandrowi
"Odyseję", księgę, w której Kirke zamienia towarzyszy bohatera w świnie. Kobiety przebierały się,
pamiętając o dobrych manierach. Słońce stało nad wysokimi szczytami Olimpu, gotowe zapaść za nie
i pogrążyć wybrzeże w mroku.

background image

Drogą nadchodziła cicho gromada ludzi. Nie było słychać tupania wojskowych butów, a tylko cichy
posuwisty krok, który nasuwał myśl o żałobnikach. Idący mieli krótko obcięte włosy, nie uczesane i
posypane popiołem, a szaty porozdzierane.

W ostatnich promieniach słońca podeszli do wyłamanych poprzednio drzwi, umocowanych na nowo
przez miejscowego cieślę. Marna to była robota. Kiedy przechodnie przystawali, zastanawiając się, z
jakiego to pogrzebu wracają tamci o takiej porze, oni podeszli do drzwi i rozwarli je bez trudu na
oścież.

Olimpias usłyszała to. Kiedy przybiegli do niej przerażeni służący, nie nusieli jej niczego mówić. Było
tak, jakby wiedziała o tym już wcześniej. Nie zmieniła tym razem domowej sukni. Zajrzała do
szkatułki, w której przechowywała "Czyny Aleksandra". Książka nadal była w rękach chłopca, to
dobrze. Podchodząc do schodów, ujrzała w dole twarze poznaczone smugami popiołu niczym
tragiczne maski. Nie urządzała widowiska z zatrzymywaniem się i apelowaniem do ich bezlitosnych
oczu. Zeszła do nich na dół.

Nie od razu podnieśli na nią ręce. Najpierw każdy chciał powiedzieć swoje:

- Zabiłaś mego syna, który w życiu nie skrzywdził nikogo.

- Twoi żołnierze poderżnęli gardło memu bratu, który walczył w Azji dla twego syna.

- Powiesiłaś mojego męża, a nasze dzieci na to patrzyły.

- Twoi ludzie zabili mego ojca i zgwałcili moje siostry.

Podniesione głosy plątały słowa i zmieniały się w bełkot wściekłości. Zdawało się, że za chwilę
rozerwą ją na strzępy. Zwróciła się do starszych, stojących z boku z surowymi twarzami.

- Czy nie możecie dopilnować, żeby wykonano to z honorem?

Nie mieli dla niej litości, ale uraziła ich dumę. Któryś podniósł laskę, nakazując ciszę. Wokół niej
zrobiła się wolna przestrzeń.

Na górze zawodziły służące. Tessalonika jęczała cicho. Roksana głośno szlochała. Olimpias słuchała
tego niczym odgłosów z jakiegoś cudzoziemskiego miasta. Pragnęła tylko, żeby chłopiec tego nie
oglądał.

Starzec wskazał laską drogę. Zaprowadzili ją na szmat jałowej ziemi nad morzem, gdzie na
kamienistym gruncie rosły sinozielone rośliny, a na skraju wody zalegał kożuch alg. Morze wygładziło
kamienie wyrzucone przez zimowe sztormy. Ludzie odstąpili i utworzyli krąg wokół niej, jak to robią
bawiące się dzieci. Patrzyli na starca, który sam sobie przyznał prawo przemawiania w ich imieniu.

- Olimpias, córko Neoptolemosa. Za zabijanie Macedończyków bez sądu, co jest sprzeczne z prawem
i sprawiedliwością, skazujemy cię na śmierć.

Samotna w ich kręgu, stała z podniesioną głową, dopóki nie ugodziły jej pierwsze kamienie.
Uderzenia zmusiły ją do osunięcia się na kolana, by powstrzymać nieprzystojny upadek. To ją
wystawiło jeszcze bardziej na ciosy. Wkrótce duży kamień trafił ją w głowę i stwierdziła, że leży na
wznak, patrząc w niebo. Jakaś niezmiernej piękności chmura chwytała światło zachodzącego słońca,

background image

ukrytego już za górą. Zakręciło jej się w oczach, obrazy zaczęły się w nich dwoić. Każde uderzenie
kamieniem wstrząsało jej ciałem, ale nie czuła bólu. Zanim zacznie się prawdziwa męka, jej już tu nie
będzie. Patrzyła na obracającą się, promieniejącą światłem chmurę i myślała: "Sprowadziłam ogień z
nieba. Żyłam w chwale".

Z nieba uderzył piorun i wszystko się skończyło.

315 r. p.n.e.

Liceum położone było w pięknej podmiejskiej okolicy, nad ukochanym przez Sokratesa Ilissem,
płynącym w cieniu platanów. Była to piękna nowa budowla. Skromniejsza, stara, w której kiedyś
wykładał Arystoteles, stanowiła teraz przybudówkę. Długi wytworny portyk wsparty na malowanych
korynckich kolumnach osłaniał obecnie kierownika szkoły i jego uczniów, kiedy przechadzali się pod
nim, rozprawiając. We wnętrzu unosił się miły zapach starych pergaminów, atramentu i wosku.

Wszystko to stanowiło dar Kasandra, przekazany za pośrednictwem jego wykształconego ateńskiego
namiestnika. Teofrast, który był kierownikiem szkoły, od dawna pragnął pokazać to wszystko jej
dobroczyńcy, i oto nastał wreszcie wyczekiwany dzień.

Dostojnemu gościowi pokazano bibliotekę, w której wiele półek zajmowały dzieła samego Teofrasta.
Był autorem niezbyt oryginalnym, ale płodnym. Wrócili potem do komnat kierownika szkoły, gdzie
poczęstowano gościa winem.

- Rad jestem - mówił Kasander - że zajmujesz się historią, a jeszcze bardziej mnie cieszy, że zbierasz
materiały, aby samemu ją badać. Uczeni każdego nowego pokolenia powinni usuwać z niej błędy, aby
nie skaziły one umysłów następnych pokoleń.

- Filozofia historii Arystotelesa... - zaczął Teofrast, ale Kasander, który znosił już od godziny jego
uczone gadulstwo, podniósł grzecznie rękę.

- Sam w młodych latach siadywałem u jego stóp, kiedy przebywał w Macedonii.

Były to znienawidzone dni, w których zakosztował niemało goryczy, oglądając zawsze od zewnątrz
ów zaczarowany krąg, odtrącany od niego przez własną zawiść.

- Gdybyż tylko jego najważniejszy uczeń - mówił dalej - zrobił lepszy użytek ze swych przywilejów!

Teofrast wymamrotał ostrożnie coś o zwyrodniałych obyczajach barbarzyńskich i o pokusach, jakie
podsuwa władza.

- Ponieśliście tu wielką stratę z chwilą śmierci Kallistenesa. Był to chyba wybitny uczony?

- O, tak! Arystoteles obawiał się tego. Właściwie, sam to przewidywał. Jakieś nierozważne listy...

- Byłem przekonany, że go fałszywie oskarżono o zachęcanie uczniów do spisku na życie króla. Głos
filozofii nie był mile widziany.

background image

- Obawiam się, że tak właśnie było... Nie mamy tu nikogo z towarzyszy Aleksandra i nasze
wiadomości są niekompletne.

- Ale przynajmniej masz gościa, który odwiedził dwór w Babilonie w ostatnich tygodniach jego życia -
rzekł z uśmiechem Kasander. - Jeśli wezwiesz skrybę, zostawię ci opis zdarzeń, które oglądałem.

Przyszedł skryba z dużym zapasem tabliczek. Kasander dyktował płynnie i miarowo:

- Lecz na długo przedtem dał się powodować bucie i samowoli, przedkładając podobną boskiej
wyniosłość perskich Wielkich Królów nad powściągliwość obyczajów ojczystych.

Przygotował to sobie zawczasu. Skryba nie musiał niczego wygładzać. Teofrast, który opierał się
wyłącznie na cudzych relacjach, słuchał zafascynowany tego głosu z widowni wielkich wydarzeń.

- Kazał swym zwycięskim wodzom padać na twarz przed swoim tronem. Utrzymywał trzysta
sześćdziesiąt pięć nałożnic, tyle samo, ile miał ich Dariusz, żeby nie wspomnieć o gromadzie
zniewieściałych eunuchów. Co do jego nocnych rozrywek...

Ciągnął tak przez jakiś czas, patrząc z zadowoleniem, jak każde słowo zostaje zapisane na wosku. W
końcu podziękowali skrybie, który odszedł rozpocząć przepisywanie.

- Oczywiście - rzekł Kasander - jego dawni towarzysze pozostawią takie jego opisy, które służyć będą
ich własnej chwale.

Teofrast z powagą kiwał głową, jak ostrożny uczony, którego uprzedzono o wątpliwej wartości
jakiegoś źródła.

Kasander, któremu zaschło w gardle, popijał z wdzięcznością wino gospodarza. I on także
wyczekiwał z niecierpliwością tego spotkania. Nie udało mu się poniżyć swego wroga póki żył, ale oto
w końcu zaczął podkopywać tę sławę, którą tamten zdobył, poświęcając dla niej życie.

- Mam nadzieję - mówił Teofrast przy pożegnaniu - że twoja małżonka cieszy się dobrym zdrowiem.

- Tessalonika ma się dobrze, o ile to możliwe w jej stanie. Odziedziczyła zdrowie swego ojca Filipa.

- A młody król? Ma już chyba osiem lat, zaczął więc pewnie pobierać nauki?

- Tak. By go uchronić przed powtórzeniem błędów ojca, zapewniłem mu skromniejsze wychowanie.
Chociaż to stary obyczaj, Aleksandrowi nie wyszło na dobre posiadanie od dzieciństwa własnych
Towarzyszy - synów wielmożów, którzy prześcigali się w prawieniu mu pochlebstw. Umieściłem
młodego króla z matką w zamku w Amfipolis, gdzie ich nie dosięgną intrygi i zdrady. Otrzyma takie
samo wychowanie jak każdy dobrze urodzony.

- Bardzo zdrowe poglądy - zgodził się kierownik szkoły. - Ośmielę się polecić ci panie swój traktat "O
wychowaniu królów". Kiedy będzie starszy, powinieneś pomyśleć o powołaniu wychowawcy.

- Wtedy z pewnością o tym pomyślę - powiedział regent Macedonii.

310 r. p.n.e.

background image

Zamek w Amfipolis wznosił się na wysokim urwisku nad wielkim łukiem Strymonu, tuż przed jego
ujściem do morza. Zbudowały go przed laty Ateny i Sparta, umocniła zaś i powiększyła Macedonia.
Każdy kolejny zdobywca dodawał jakiś występ muru albo wieżę. Wartownicy na murach z ciosowego
kamienia mieli rozległe widoki na wszystkie strony. Kiedy powietrze było czyste, pokazywali
Aleksandrowi odległe tereny w Tracji albo grzbiet Atosu, on zaś opowiadał im o miejscach, które
widział kiedyś, zanim tu przyjechał. Między siódmym a trzynastym rokiem życia minęło mu jednak
kilka długich lat i wspomnienia zaczynały się zacierać w pamięci.

Przypominał sobie wóz swojej matki, dwórki i eunuchów w jej namiocie, pałac w Pelli, dwór babki w
Dodonie. Pydnę pamiętał aż za dobrze. Pamiętał, jak matka nie chciała mu powiedzieć, co się stało z
babką. Nie zapomniał, jak strasznie płakała ciotka Tessalonika, mimo że miała właśnie wyjść za mąż,
podobnie jego matka, jadąc tutaj, chociaż teraz już przywykła do tego miejsca. W całym jego życiu
jedna tylko rzecz była stała i niezmienna; obecność żołnierzy wokół niego. Byli jego jedynymi
przyjaciółmi od czasu, gdy odesłano Kebesa.

Nigdy nie spotykał innych chłopców, ale pozwalano mu na konne przejażdżki w towarzystwie
żołnierzy. Zawsze wyglądało to tak samo: kiedy ich lepiej poznawał, żartował z nimi, ścigał się i
wyciągał z nich różne historie, przydzielano ich do innych zadań, on zaś dostawał dwóch nowych.
Jednak w ciągu pięciu lat wielu wracało i można było na nowo nawiązywać porozumienie.

Niektórzy byli zgorzkniali i jazda z nimi nie sprawiała mu przyjemności, ale przez te pięć lat nauczył
się polityki. Kiedy Glaukiasz, dowódca twierdzy, przychodził co parę dni w odwiedziny, wystarczyło
pochwalić tych żołnierzy i ich ciekawe opowieści o wojnach w Azji, by wkrótce przeniesiono ich gdzie
indziej. Kiedy zaś wspominano przy nim jego przyjaciół, robił ponurą minę, dzięki czemu dłużej cieszył
się ich towarzystwem.

Tym sposobem dowiedział się, że Antygon, naczelny wódz w Azji, prowadzi wojnę w jego imieniu,
żądając uwolnienia go z Amfipolis i oddania pod swoją opiekę. Pamiętał, że kiedy jako dwulatek
spotkał Antygona, wydał mu się on jednookim olbrzymem i że krzyczał wtedy ze strachu. Teraz
wiedział o nim więcej, ale nadal nie miał ochoty zostać jego podopiecznym. Nie miał kłopotów z
obecnym opiekunem, bo ten nigdy się nie pokazywał.

Chciałby, żeby jego protektorem został Ptolemeusz. Nie pamiętał go, ale żołnierze mówili, że to
najlepszy z przyjaciół Aleksandra i że prowadzi wojnę uczciwie, co w tych czasach rzadko się zdarza.
Ptolemeusz był jednak daleko, w Egipcie, i nie było sposobu, by mu przesłać wiadomość.

Ostatnie wieści mówiły, że wojna się skończyła. Kasander, Antygon i inni wodzowie zawarli pokój i
postanowili, że Kasander będzie sprawował nad nim opiekę aż do pełnoletności.

- Kiedy będę pełnoletni? - zapytał przyjaciół.

Z jakiegoś powodu to pytanie ich zaniepokoiło. Prosili go z większym niż zwykle naciskiem, żeby
nikomu o tym nie wspominał, bo więcej ich nie zobaczy.

background image

Zwykle było ich dwóch, aż do wczoraj, kiedy koń Pejrosa okulał na pierwszej mili, on zaś uprosił
Ksantosa o jeszcze jeden galop przed powrotem do zamku. Pogalopowali więc, a Pejros czekał. Gdy
się zatrzymali, by dać odetchnąć koniom, Ksantos rzekł:

- Ani słowa o tym, ale poza tym zamkiem dużo się o tobie mówi.

- Czy tak? Przecież nikt tam nic o mnie nie wie.

- Ja też tak myślałem, ale ludzie rozmawiają, jak my teraz. Żołnierze mają czasem wolne. Mówi się,
że twój ojciec w twoim wieku zabił swego pierwszego wroga i że z ciebie chłopak do rzeczy, który
powinien poznać swoich ludzi. Oni pragną cię zobaczyć.

- Powiedz im, że ja też tego chcę.

- Powiem im to, kiedy będę chciał mieć wygarbowany grzbiet. Pamiętaj, ani słowa o tym!

- Milczę jak grób. - To było ich zwykłe powiedzonko. Pokłusowali do czekającego na nich Pejrosa.

Wystrój komnat Roksany pochodził z jej długich podróży. Wspaniałe pokoje królowej w Babilonie,
kamienne koronkowe przesłony i sadzawki z rybkami i liliami były już przeszłością. Z tamtych lat
pozostała jej tylko szkatułka z klejnotami Statejry. Schowała ją jakiś czas temu, nie bardzo wiedząc
dlaczego. Miała tu jednak mnóstwo wygód i bogactwo ozdób. Kasander przydzielił jej cały tabor
wozów przy przeprowadzce do Amfipolis. Mówił, że wysyła ich tam jedynie po to, by im zapewnić
ochronę po tych wszystkich niebezpieczeństwach, których byli świadkami, i że może ona
uprzyjemniać sobie pobyt w dowolny sposób.

Była jednak bardzo samotna. Na początku żony dowódcy twierdzy i kilku oficerów zabiegały o jej
względy. Ona jednak była królową matką i nie spodziewała się długiego tu pobytu, potraktowała je
więc chłodno. Pożałowała tego, gdy miesiące zmieniły się w lata, a na próbę nawiązania z nimi
bliższych stosunków było już za późno.

Martwiło ją, że jej syn ma za towarzystwo jedynie kobiety i zwykłych żołnierzy. Niewiele wiedziała o
greckim wykształceniu, ale zdawała sobie sprawę, iż powinien je otrzymać, bo inaczej nie potrafi
zachować się na dworze, kiedy przyjdzie czas jego królowania.

Zarzucił swoją wyuczoną grekę i pogrążał się stopniowo w nieokrzesanej doryckiej gwarze swej
eskorty. Co sobie pomyśli jego opiekun, kiedy się o tym dowie?

Miał dziś przyjść. Dowiedziała się właśnie, że przybył bez uprzedzenia do zamku i naradza się z
dowódcą twierdzy. W każdym razie nieuctwo chłopca powinno przekonać regenta o konieczności
zapewnienia mu wykształcenia i towarzystwa. Poza tym ona sama już dawno powinna mieć
przyzwoity dwór z damami i dwórkami, nie zaś gnieździć się wśród jakichś nic nie znaczących
prowincjuszek. Tym razem będzie nalegać.

Gdy wszedł Aleksander, zakurzony i zarumieniony po jeździe, kazała mu wykąpać się i przebrać. W
czasie długiej bezczynności szyła i haftowała piękne szaty dla nich obojga. Kiedy wszedł wykąpany,
uczesany, ubrany w błękitną tunikę wyszywaną po brzegach złotą nicią i ze złotym paskiem,
pomyślała, że kryje w sobie wdzięk Persji i klasyczną piękność Grecji. Jego widok wzruszył ją prawie

background image

do łez. Rósł szybko i już był od niej wyższy. Miał po niej miękkie czarne włosy i pięknie zarysowane
brwi, lecz jego głęboko osadzone oczy, choć brązowe, miały w sobie coś, co poruszyło w niej
wspomnienia.

Włożyła swą najlepszą suknię i wspaniały złoty naszyjnik wysadzany szafirami, podarowany jej przez
męża w Indiach. Potem przypomniała sobie, że wśród klejnotów Statejry były szafirowe kolczyki.
Wyjęła je ze szkatułki i przyozdobiła nimi uszy.

- Matko - rzekł Aleksander, kiedy czekali na gościa. - Pamiętaj, ani słowa o tym, co mi powiedział
Ksantos. Obiecałem. Nie wygadałaś się przed nikim?

- Oczywiście, że nie, kochanie. Z kim miałabym tu o tym mówić?

- Milczę jak grób!

- Cicho. On nadchodzi.

Kasander wszedł w towarzystwie dowódcy twierdzy, którego odprawił skinieniem głowy.

Pomyślał, że Roksana przytyła przez lata bezczynności, choć zachowała cerę jak kość słoniowa i
wspaniałe oczy. Ona pomyślała, że się postarzał i wychudł, i że na jego policzkach widać sieć
pękniętych żyłek. Powitał ją, spytał o zdrowie, i nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do jej syna.

Aleksander podniósł się, kiedy wszedł Kasander, ale zrobił to odruchowo. Mówiono mu od
najmłodszych lat, że królowie nie wstają przed nikim. Z drugiej strony, był u siebie w domu i pełnił
obowiązki gospodarza.

Kasander spostrzegł to, ale nie robił uwag. Powiedział tonem nie zdradzającym żadnych uczuć.

- Widzę w tobie twego ojca.

- Tak. - Aleksander skinął głową. - Moja matka też to mówi.

- Chyba go jednak przerośniesz. Twój ojciec nie był wysoki.

- Mimo to był silny. I ja codziennie ćwiczę.

- A jak poza tym spędzasz czas?

- On potrzebuje wychowawcy - wtrąciła Roksana. - Tylko dzięki mnie umie pisać. Jego ojca uczył
filozof.

- Trzeba będzie się tym zająć. I cóż, Aleksandrze?

Chłopiec zastanawiał się. Czuł, że go sprawdzają.

- Chodzę na mury, wypatruję statków, pytam, skąd przybywają i jak wyglądają tamte kraje i ludzie.
Codziennie jeżdżę konno z moimi strażnikami. Kiedy indziej - dodał ostrożnie - myślę o tym, jak być
królem.

- Doprawdy? - spytał ostro Kasander. - I jak zamierzasz rządzić?

background image

Aleksander przemyślał to już dawno. Odpowiedział z miejsca.

- Odszukam wszystkich, którym ufał mój ojciec. Wysłucham opowieści o nim, a zanim coś
postanowię, spytam ich, co on by zrobił na moim miejscu.

Ujrzał ze zdziwieniem, że jego opiekun na chwilę zbladł jak ściana. Czerwone smugi na jego
policzkach wydawały się niemal sine. Zastanawiał się już, czy nie jest on chory, ale twarz tamtego
znów poczerwieniała i powiedział tylko:

- A jeśli się nie zgodzą?

- Cóż, jestem królem. Muszę robić to, co sam uważam za właściwe, jak mój ojciec.

- Twój ojciec był... - Kasander opanował się, choć język go świerzbił. Chłopiec był naiwny, ale jego
matka dawała już dowody przebiegłości. Dokończył - człowiekiem o wielu obliczach. Przekonasz się...
Ale rozważymy te sprawy i zrobimy, co należy. Żegnaj, Aleksandrze. Roksano, żegnaj.

- Czy dobrze się spisałem? - spytał po jego wyjściu Aleksander.

- Bardzo dobrze. Wyglądałeś jak prawdziwy syn twego ojca. Widziałam go w tobie wyraźniej niż
kiedykolwiek.

Ranek przyniósł pierwszy jesienny przymrozek. Chłopiec jechał z Ksantosem i Pejrosem wzdłuż
brzegu, a morski wiatr rozwiewał im włosy.

- Kiedy będę pełnoletni - krzyknął przez ramię - popłynę do Egiptu.

Wrócił, wciąż o tym myśląc.

- Muszę zobaczyć się z Ptolemeuszem. Jest przecież moim stryjem, znał mego ojca od urodzenia do
śmierci. Kebes mi to mówił. I jest tam grób mego ojca, muszę złożyć przy nim ofiarę. Ty też musisz
tam popłynąć, matko.

Ktoś zapukał do drzwi. Młoda niewolnica żony dowódcy twierdzy wniosła parujący dzban napoju o
korzennym zapachu i dwa puchary. Postawiła to, dygnęła i powiedziała:

- Moja pani uwarzyła to dla ciebie i ma nadzieję, że jej uczynisz zaszczyt, wypijając to na rozgrzewkę.

Odetchnęła z ulgą. Była Traczynką i greka sprawiała jej trudności.

- Podziękuj swojej pani - rzekła łaskawie Roksana - i powiedz, że z przyjemnością to wypijemy.

- Ona wciąż pragnie, by ją zauważyć - powiedziała po wyjściu dziewczyny. - Nie zabawimy tu długo,
może więc jutro ją zaprosimy.

Aleksander czuł pragnienie, nawdychawszy się słonego powietrza, wychylił więc szybko swój puchar.
Roksana skończyła wyszywanie jakiegoś kwiatka i dopiero potem wypiła swój.

Opowiadała mu jakąś wojenną przygodę jej ojca - musi wiedzieć, że i w jej rodzie byli wojownicy -
kiedy ujrzała, że twarz mu się napina, a oczy patrzą gdzieś poza nią. Spojrzał szybko na drzwi, a potem
rzucił się w kąt i zgiął wpół, zmuszając się do wymiotów. Podbiegła i ujęła jego głowę, ale odtrącił ją

background image

jak ranny pies i znów podjął wysiłki. Niewiele udało mu się zwrócić. Miało to woń żółci i korzeni, i
jeszcze czegoś, czego zapach korzenie miały ukryć.

To jej oczy sprawiły, że zrozumiał.

Powlókł się do stołu, wylał zawartość dzbana na posadzkę i obejrzał osad na dnie. Dopadł go przy
tym kolejny skurcz. Nagle oczy zapłonęły mu wściekłością i nie był to dziecinny napad złości, ale
gniew mężczyzny, niczym płomienny gniew jego ojca, który kiedyś widziała tylko raz.

- Wygadałaś! - krzyknął. - Wygadałaś!

- Nie, nie, przysięgam!

Ledwie ją słyszał, zaciskając zęby w udręce. Miał oto umrzeć, i to nie w starości, lecz teraz. Czuł ból i
był przerażony, ale bardziej niż ten ból i strach dokuczała mu świadomość, że go obrabowano z życia,
z królowania, z chwały, z podróży do Egiptu, z okazania się synem Aleksandra. Choć ściskał matkę,
czuł, że mu brak Kebesa, który opowiadał mu o czynach ojca i o tym, jak umierał, dzielny do końca,
pozdrawiając swych żołnierzy wzrokiem, kiedy już utracił głos. Gdyby choć Ksantos i Pejros byli tu
jako świadkowie, żeby opowiedzieć jego historię... ale nie było nikogo... Trucizna płynęła już w jego
żyłach, ból i słabość mąciły myśli. Leżał nieruchomo, patrząc w belki stropu.

Roksana klęczała nad nim, jęcząc i szlochając, i czując już pierwsze skurcze. Zamiast zesztywniałej
twarzy, sinych ust i spoconego czoła pod wilgotnymi włosami, widziała przeraźliwie wyraźnie na wpół
donoszone dziecko Statejry, marszczące gniewnie czoło w dłoniach Perdikkasa.

Ciało Aleksandra szarpnęło się gwałtownie. Oczy znieruchomiały. Skurcze w jej brzuchu zmieniły się
w kłujący, przeszywający ból. Podczołgała się na kolanach do drzwi, krzycząc:

- Pomocy! Pomocy! - Nikt jednak nie przyszedł.

286 r. p.n.e.

Biblioteka króla Ptolemeusza mieściła się na górnym piętrze pałacu. Była chłodna i przewiewna, bo
jej okna wychodzące na port w Aleksandrii chwytały wietrzyk wiejący od morza. Król siedział przy
swym roboczym stole, wielkiej płaszczyźnie polerowanego hebanu, która dawniej zarzucona była jego
urzędowymi dokumentami, był bowiem wielkim planistą i prawodawcą. Teraz ta przestrzeń była
pusta, jeśli nie liczyć kilku książek, przyborów do pisania i śpiącego kota. Sprawy Egiptu przeszły w
ręce jego syna, który bardzo dobrze sobie z nimi radził. Król rezygnował z nich stopniowo i z
rosnącym zadowoleniem. Miał osiemdziesiąt trzy lata.

Spojrzał na to, co napisał na tabliczce. Pismo było nieco chwiejne, ale czytelne. W każdym razie miał
nadzieję, że będzie żył dość długo, by dopilnować pisarza.

Mimo zesztywnienia członków, zmęczenia i innych niedogodności podeszłego wieku, cieszył się, że
przeszedł w stan spoczynku. Przedtem nie miał nigdy czasu na czytanie, teraz to sobie wynagradzał.
Na dodatek miał wyznaczone sobie od dawna zadanie i cieszył się z góry, że je wykona. Dawniej wiele

background image

rzeczy mu w tym przeszkadzało. Musiał skazać na wygnanie najstarszego syna o gwałtownej, nie
znającej hamulców naturze (jego matka była siostrą Kasandra, poślubioną zbyt pochopnie ze
względów politycznych), a przyuczenie najmłodszego do królowania wymagało czasu. Zbrodnie
najstarszego były jego jedyną zgryzotą i często robił sobie wyrzuty, że nie kazał go zabić. Dziś jednak
myśli miał pogodne.

Zakłóciło je wejście jego następcy. Ptolemeusz Młodszy miał lat dwadzieścia sześć. Był czystej krwi
macedońskiej, bo trzecia żona Ptolemeusza była jego przyrodnią siostrą. Grubokościsty i wysoki jak
ojciec wszedł cicho, widząc, że stary człowiek zdaje się drzemać na swym krześle. Wystarczyło jednak
samo tylko obciążenie posadzki jego wagą, by przesunąć dwa zwoje na jednej z przepełnionych półek
ustawionych wzdłuż ścian. Ptolemeusz obejrzał się z uśmiechem.

- Ojcze, znów przyszła z Aten skrzynia z książkami. Dokąd je zanieść?

- Z Aten? Świetnie. Każ je tu przynieść.

- A gdzie je wstawisz? Trzymasz już książki na podłodze. Szczury je tam zjedzą.

Ptolemeusz wyciągnął pomarszczoną dłoń i podrapał kota po karku ponad wysadzaną klejnotami
obrożą. Smukły i muskularny, wygiął swój brunatny grzbiet i przeciągnął się zmysłowo z gardłowym
pomrukiem.

- Potrzebujesz większej biblioteki - rzekł syn. - Prawdę mówiąc, przydałby ci się na książki osobny
budynek.

- Wybudujesz go, kiedy umrę. Dodam ci jeszcze jedną książkę do tej biblioteki.

Młody człowiek spostrzegł, że jego ojciec wygląda na równie zadowolonego jak kot. Mało
brakowało, a zacząłby mruczeć.

- Ależ... Ojcze! Chcesz powiedzieć, że skończyłeś swoją książkę?

- O tej właśnie godzinie. - Pokazał tabliczkę, na której wypisano ponad ozdobnym zakrętasem: "Na
tym się kończy historia Aleksandra". Syn, który był czuły z natury, pochylił się, by go uściskać.

- Trzeba urządzić jej publiczne czytanie w Odejonie - powiedział. - Jest już prawie przepisana, więc
może to być przyszły miesiąc. Będzie czas na ogłoszenie wiadomości.

W oczach tego późno urodzonego syna ojciec był zawsze stary, ale zawsze mu imponował. Wiedział,
że praca nad tą książką rozpoczęła się, zanim on sam przyszedł na świat. Zawsze pragnął zobaczyć
ojca cieszącego się ukończonym dziełem, a wiadomo jak kruche jest zdrowie podeszłego wieku.
Przebiegł w myśli listę imion aktorów i mówców znanych z pięknego głosu. Ptolemeusz myślał
tymczasem o książce.

- Ona zniszczy jad trucizny Kasandra. Każdy wie, że byłem przy nim od początku aż do końca. Dawno
powinienem to zrobić, ale tyle było różnych wojen...

- Kasandra? - Młody człowiek prawie nie pamiętał tego króla Macedonii, który zmarł za jego lat
dziecinnych. Pozostawił dziedzictwo synom, ale i ci już nie żyli. Należał on do odległej przeszłości,
podczas gdy Aleksander, który zmarł na długo przed urodzeniem młodszego Ptolemeusza, był dla

background image

niego równie rzeczywisty jak ktoś, kto właśnie staje w drzwiach. Nie musiał czytać książki ojca, bo znał
te opowieści od dzieciństwa. - Kasander...

- Mam nadzieję, że dowie się o tym w Tartarze, gdzie przebywa, jeśli istnieje boska sprawiedliwość. -
Obwisłe fałdy skóry napięły się i twarz starca przybrała dawny groźny wyraz. - On zabił syna
Aleksandra. Wiem to, choć nie mam dowodów. Kiedy dorastał, trzymał go w ukryciu, więc ludzie nie
znali go wcale, jak i nie będą go znali ci, którzy przyjdą po nas. Zabił matkę Aleksandra, jego żonę,
jego syna, i jakby tego nie było dość, kupił Liceum, żeby z niego zrobić narzędzie oczerniania imienia
Aleksandra. Cóż, zanim umarł, gnił za życia, a jeszcze przedtem jego synowie zabili własną matkę...
Tak, zajmij się urządzeniem tego czytania. A potem niech książka idzie do przepisywania. Chcę ją
posłać do Liceum, do Akademii, do szkoły na Kos, i na Rodos także, oczywiście.

- Oczywiście - zgodził się syn. - Rodyjczykom nieprędko znów się zdarzy czytać książkę napisaną
przez boga.

Uśmiechnęli się do siebie. Ptolemeusz wiedział, że Rodyjczycy oddają mu cześć jako bogu zbawcy od
czasu sławnego oblężenia. Pogłaskał kota, który podsunął mu do drapania biały brzuch.

Ptolemeusz Młodszy spojrzał w okno. Oślepiający błysk zmusił go do zamknięcia oczu. Złoty wieniec
laurowy na grobowcu Aleksandra odbijał światło słońca. Odwrócił się znów w stronę komnaty.

- Dopóki żył Aleksander, wszyscy ci wielcy ludzie ciągnęli razem niczym zaprzęg jednego rydwanu.
Kiedy umarł, rozbiegli się niby konie z rydwanu, kiedy spadnie z niego woźnica, i poskręcali sobie
karki.

Ptolemeusz skinął powoli głową, gładząc kota.

- Ach, to sprawił Aleksander.

- Ale przecież - rzekł zaskoczony młody człowiek - zawsze mówiłeś...

- Tak, tak, to wszystko prawda. To sprawił Aleksander. - Podniósł tabliczkę, spojrzał na nią z
zazdrością i odłożył. - Nie bez powodu zrobiliśmy z niego boga - powiedział. - Była w nim jakaś
tajemnica. Umiał sprawić, że wszystko, w co sam wierzył, wydawało się możliwe. I my w to
wierzyliśmy. Jego pochwała była najwyższą nagrodą, byliśmy gotowi dla niego zginąć, robiliśmy rzeczy
niemożliwe. Nie wiedzieliśmy o tym, że tylko on był naznaczony ręką boga. Kiedy nas dotykał, sami
dokonywaliśmy cudów, choć byliśmy tylko ludźmi.

- Tak - rzekł syn - ale tamci skończyli marnie, a tobie się powiodło. Czy to dlatego, że go tu
pochowałeś?

- Być może. On cenił dobre uczynki. Uchroniłem go przed Kasandrem, a nigdy nie był niewdzięczny.
Tak, być może. Kiedy umierał, wiedziałem jednak, że zabiera swoją tajemnicę ze sobą. Odtąd byliśmy
już tylko ludźmi jak inni, ograniczonymi przez naturę. "Poznaj samego siebie" - mówi bóg w Delfach.
"Zachowaj miarę".

Kot skoczył mu na kolana, zniecierpliwiony brakiem uwagi, i zaczął mościć sobie legowisko.
Ptolemeusz odczepił mu pazury od swej szaty.

background image

- Nie teraz, Perseuszu, mam robotę. Przyślij mi, chłopcze, Filistosa, on zna moje pismo. Chcę ujrzeć
tę książkę zapisaną na papierze. Tylko na Rodos jestem nieśmiertelny.

Po wyjściu syna pozbierał tabliczki drżącymi, lecz upartymi dłońmi i poukładał je we właściwej
kolejności. Potem czekał przy oknie, spoglądając na złoty wieniec laurowy, który poruszał się jak żywy
w wietrzyku wiejącym od Środkowego Morza.

Nota od autorki

Pośród wielu zagadek życia Aleksandra jedną z największych stanowi jego stosunek do własnej
śmierci. Jego odwaga była legendarna. Nieustannie narażał się na śmierć w najbardziej
niebezpiecznych bitwach. Jeśli nawet uważał się za spłodzonego przez boga, w wierzeniach Greków
nie zapewniało mu to nieśmiertelności. Odniósł parę prawie śmiertelnych ran i przeszedł kilka
ciężkich chorób. Można by sądzić, że człowiek tak obznajomiony z nieprzewidzianymi wypadkami
wojny pomyśli o rzeczy najbardziej oczywistej. A jednak całkowicie ją zignorował, nie zatroszczywszy
się o następcę tronu aż do ostatniego roku życia, kiedy to po ciężkiej ranie odniesionej w Indiach
musiał odczuwać, że jego siły życiowe zaczynają słabnąć. Psychologiczne źródła postawy tego
człowieka, którego olbrzymie plany miały w zamierzeniu przetrwać jego życie, pozostaną na zawsze
tajemnicą.

Wydaje się oczywiste, że gdyby żył Hefajstion, to on otrzymałby regencję. Świadectwa historyczne
ukazują nie tylko oddanego przyjaciela i przypuszczalnego kochanka, ale także zdolnego i
inteligentnego człowieka, podzielającego w pełni poglądy Aleksandra na metody rządzenia
państwem. Jego nagła śmierć zburzyła, jak się zdaje, wszystkie pewniki Aleksandra. Nie zdążył jeszcze
przyjść do siebie po tym wstrząsie, kiedy jego własne życie dobiegło końca. Nawet wtedy jednak, w
trakcie ostatniej choroby, pracował nad planami kolejnej kampanii, dopóki mógł jeszcze mówić.
Zapewne podzielał pogląd, który Szekspir przypisuje Cezarowi:

Tchórz po wielokroć kona, zanim umrze.

Człowiek odważny raz śmierci kosztuje.

*

Jako przywódca nie ponosi on odpowiedzialności za morderczą walkę o władzę, która rozgorzała po
jego śmierci. Przeciwnie, stawiał sobie i innym wysokie wymagania i demonstracyjnie rozliczał swych
wyższych dowódców z niegospodarności i nielojalności okazywanych przez nich, kiedy był daleko.
Jeżeli można go za coś winić, to za to, że nie zawarł dobrego dynastycznego małżeństwa i że nie miał
potomka, zanim przeprawił się do Azji. Gdyby zostawił trzynastoletniego albo czternastoletniego
syna, Macedończycy nie zastanawialiby się nad żadnym innym pretendentem.

Przypis:

background image

Szekspir W., "Juliusz Cezar", przeł. Jerzy S. Sito, Wrocław 1967, akt 2, scena 2.

Wcześniejsza historia Macedonii wykazuje jasno, iż jego spadkobiercy wrócili po prostu do starych
schematów plemiennych i rodowych walk o tron, tyle że za sprawą Aleksandra sceną tych walk był
cały świat.

Akty przemocy, które opisuje ta książka, to wyłącznie fakty historyczne. Dla zachowania ciągłości
akcji konieczne było pominięcie kilku zabójstw postaci pierwszoplanowych, jak choćby Kleopatry. Po
śmierci Perdikkasa dożyła spokojnie w Sardes czterdziestu sześciu lat, odrzucając propozycję
małżeństwa złożoną przez Kasandra. W 308 roku p.n.e., zapewne z nudy, zaczęła zabiegać o względy
Ptolemeusza. Wydaje się dziwne, że ten roztropny władca zechciał powtórzyć przygodę Perdikkasa,
ale przystał na to małżeństwo. Gdy szykowała się do wyjazdu do Egiptu, o jej zamiarach dowiedział
się Antygon i, dla własnych planów dynastycznych, kazał dwórkom ją zamordować. Za tę zbrodnię
wkrótce potem zostały stracone.

Pejton sprzymierzył się z Antygonem, ale gdy zdobył znaczenie w Medii i zdawał się planować bunt,
Antygon zabił i jego.

Seleukos przeżył nawet Ptolemeusza (był młodszy), ale gdy w wieku osiemdziesięciu lat najechał
Grecję, by zdobyć tron Macedonii, zginął z ręki innego pretendenta.

Kiedy Olimpias poddała się Kasandrowi, Aristonus był dowódcą załogi w Amfipolis. Kasander zwiódł
go zapewnieniem bezpieczeństwa i kazał zamordować.

Pauzaniasz pisze o Kasandrze:

"Ale i sam niewesoły miał koniec żywota. Nabawił się bowiem przepukliny wodnej i jeszcze za życia
pojawiły się na jego ciele robaki. Najstarszy z jego synów, Filip, wkrótce po wstąpieniu na tron
śmiertelnie zachorował, następny zaś, Antypater, zamordował swą matkę, Tesalonikę, córkę Filipa,
syna Amyntasa, i Nikazypolis. A zamordował ją, oskarżając o to, że bardziej niż jego kochała
Aleksandra. Był to najmłodszy syn Kasandra, który pozyskawszy sobie Demetriusza, syna Antygonosa,
z jego pomocą pozbawił władzy i ukarał Antypatra. Okazało się jednak, że w Demetriuszu znalazł nie
sprzymierzeńca, lecz swego mordercę. *

To wytępienie całego rodu wygląda na zemstę Erynii z jakiejś tragedii greckiej.

Antygon usiłował przez wiele lat podbić imperium Aleksandra, dopóki Ptolemeusz, Seleukos i
Kasander nie zawarli przymierza obronnego i nie zabili go w bitwie pod Ipsos we Frygii, zanim jego
syn Demetriusz, zawsze lojalny wobec ojca, zdążył mu przyjść na pomoc. Trudno podsumować w tej
nocie niezwykłą karierę Demetriusza. Błyskotliwy, czarujący, nieumiarkowany i zmienny, po wielu
wspaniałych sukcesach, wśród których było zdobycie tronu Macedonii, został pojmany przez
Seleukosa i w jego złotej klatce zapił się na śmierć.

Przypis:

"U stóp boga Apollona. Z Pauzaniasza wędrówki po Helladzie". przeł. J. Niemirska-Pliszczyńska i H.
Podbielski. Wrocław 1989, ks. 9, rozdz. 7.

background image

Niezwykły fenomen, jakim było nieuleganie ciała Aleksandra rozkładowi, jest faktem historycznym.
W chrześcijaństwie uznawano to za atrybut świętości, lecz w czasach Aleksandra nie istniała tradycja
przyciągająca hagiografów i pozwalająca na przesadę opisu. Musiało wydarzyć się coś niezwykłego,
tym bardziej godnego uwagi, że był to w Babilonie czas wielkich upałów. Najbardziej
prawdopodobnym wyjaśnieniem jest, naturalnie, wystąpienie śmierci klinicznej znacznie później, niż
się to zdawało obecnym. Oczywiste jest też, że ktoś troszczył się o ciało, odganiając muchy. Musiał to
być jeden z pałacowych eunuchów, którzy nie brali udziału w dynastycznych sporach.

Ośmiu wyższych oficerów Aleksandra tworzyło Straż Przyboczną, co jest dosłownym tłumaczeniem
greckiego terminu, nie należy jednak sądzić, że przebywali oni stale u jego boku. Wielu z nich
sprawowało odpowiedzialne funkcje wojskowe. Tu wymieniono ich wśród głównych postaci jako
członków sztabu Aleksandra. Tytuł Somatofilaksa, czyli Przybocznego, wywodzi się zapewne z
zamierzchłej historii Macedonii.

Podstawowe źródła

Kwintus Kurcjusz Rufus, księga X, opisuje wydarzenia, które nastąpiły bezpośrednio po śmierci
Aleksandra. Wydarzenia późniejsze opisuje Diodor Sycylijczyk w księgach XVIII i XIX. Diodor korzystał
z pierwszorzędnego źródła: Hieronima z Kardii, który był sekretarzem Eumenesa, a później Antygona,
i był świadkiem wielu opisywanych przez siebie wydarzeń.

Główne postacie

Imiona postaci fikcyjnych zapisano kursywą, wszystkie inne są historyczne. Osoby zaznaczone ?*?
zmarły przed rozpoczęciem się akcji tej powieści. Pominięto postacie o mniejszym znaczeniu
pojawiające się jedynie epizodycznie.

Aleksander III - Wielki. Ilekroć w tekście wspomina się Aleksandra, chodzi o niego, chyba że mówi się
wyraźnie o jego synu, Aleksandrze IV.

Aleksander IV - Urodzony po śmierci ojca, syn Aleksandra III i Roksany.

Alketas - Brat wodza Perdikkasa.

Amyntas ?*? - Syn starszego brata Filipa II, króla Perdikkasa. Był dzieckiem, kiedy zginął Perdikkas,
został więc pominięty w następstwie tronu na rzecz Filipa. Po zamordowaniu Filipa został skazany na
śmierć za zdradę. Mąż Kynny, ojciec Eurydyki.

Antygon - Wódz Aleksandra i satrapa Frygii. Późniejszy król i założyciel dynastii Antygonidów.

background image

Antypater - Regent Macedonii podczas pobytu Aleksandra w Azji i w czasie jego śmierci.

Aristonus - Członek sztabu Aleksandra, wierny później Aleksandrowi IV.

Arrydajos - Patrz Filip III.

Arybbas - Szlachetnie urodzony Macedończyk, projektant wozu pogrzebowego Aleksandra. W
rzeczywistości miał na imię Arrydajos, tu jednak nadano mu nieco podobne imię epirockie dla
odróżnienia od Filipa Arrydajosa.

|Badia - Dawna nałożnica króla perskiego Artakserksesa Ochosa.

Bagoas - Młody perski eunuch, ulubieniec kolejno Dariusza III i Aleksandra. Postać historyczna, znika
jednak z kart historii po śmierci Aleksandra. Jego pojawienie się w tej powieści jest fikcją.

Dariusz III ?*? - Ostatni Wielki Król Persji. Zamordowany przez swych wodzów po klęsce pod
Gaugamelą.

Demetriusz - Syn Antygona. (Znany później jako Zdobywca Miast. Po śmierci Kasandra został królem
Macedonii.)

Drypetis - Młodsza córka Dariusza III, wdowa po Hefajstionie.

Eumenes - Główny sekretarz i wódz Aleksandra, wierny rodzinie królewskiej.

Eurydyka - Córka Amyntasa i Kynny. Miała na imię Adea. Dynastyczne imię Eurydyki otrzymała przy
ślubie (albo zaręczynach) z Filipem III. Była wnuczką Filipa II i jego brata Perdikkasa III.

Filip II ?*? - Twórca macedońskiej hegemonii w Grecji.

Filip III - (Filip Arrydajos) Syn Filipa II i Filinny, żony niższej rangi. Wstępując na tron, przyjął
królewskie imię Filipa.

Hefajstion - Dozgonny przyjaciel Aleksandra. Zmarł kilka miesięcy przed nim.

Jolaos - Syn regenta Antypatra, młodszy brat Kasandra, podczaszy Aleksandra.

Kasander - Starszy syn Antypatra, dozgonny wróg Aleksandra. (Po zamordowaniu Aleksandra IV
został królem Macedonii.)

|Kebes - Wychowawca Aleksandra IV.

Kleopatra - Córka Filipa II i Olimpias, siostra Aleksandra. Poślubiła Aleksandra króla Molossji, którą
rządziła po jego śmierci w Italii. Jej ojciec, Filip, został zamordowany w czasie jej wesela.

|Konon - Weteran armii macedońskiej, opiekun Filipa Arrydajosa.

Krateros - Najwyższy rangą z wodzów Aleksandra, w czasie jego śmierci przebywał w Macedonii.

Kynna - Córka Filipa II i królewny iliryjskiej, od której nauczyła się sztuki walki. Wdowa po Amyntasie,
matka Eurydyki.

background image

Leonnatos - Wódz i krewniak Aleksandra, zaręczony z Kleopatrą, zginął w bitwie.

Meleager - Dowódca macedoński, wróg Perdikkasa, stronnik Filipa III.

Nearchos - Przyjaciel z dzieciństwa i dowódca floty Aleksandra.

Nikaja - Córka regenta Antypatra, zamężna i rozwiedziona z Perdikkasem.

Nikanor - Brat Kasandra, wódz w armii Eurydyki.

Ochos ?*? - (Król Artakserkses Ochos.) Wielki Król Persji przed krótkim panowaniem Dariusza III.

Olimpias - Córka Neoptolemosa króla Molossji, wdowa po Filipie II, matka Aleksandra.

Pejton - Członek sztabu Aleksandra, później w sztabie Perdikkasa.

Perdikkas - Drugi w starszeństwie po Aleksandrze po śmierci Hefajstiona. Po śmierci Leonnatosa
zaręczony z Kleopatrą.

Perdikkas III - Starszy brat Filipa II, który po jego śmierci w bitwie objął tron. (Patrz Amyntas.)

Poliperchon - Regent po śmierci Antypatra.

Ptolemeusz - Krewniak i brat przyrodni Aleksandra, późniejszy król Egiptu i założyciel dynastii, autor
historii Aleksandra, na której oparł się Arrian.

Roksana - Żona Aleksandra poślubiona podczas kampanii baktryjskiej. Matka Aleksandra IV.

Seleukos - Członek sztabu Aleksandra, późniejszy król azjatyckiego imperium Seleucydów.

Sysigambis - Matka Dariusza III, zaprzyjaźniona z Aleksandrem.

Statejra - Córka Dariusza III poślubiona uroczyście w Suzie przez Aleksandra.

Teofrast - Kierownik ateńskiego Liceum pod protekcją Kasandra.

Tessalonika - Córka Filipa II i żony niższej rangi, późniejsza żona Kasandra.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
McBride Mary - Zabłąkane serca 03 - Gołąbka, serie, Zabłąkane serca
Sergiusz Piasecki Trylogia złodziejska 03 Nikt nie da nam zbawienia
Andrews, Mary Kay Southern 03 Weihnachtsglitzern
McBride Mary Zabłąkane serca 03 Gołąbka
Crevan Sznajder Anna Trylogia uczuć 03 1Papierowy księżyc
Balogh Mary Huxtoble Quintet 03 W końcu miłość
Golding William Trylogia morska 03 Piekło pod pokładem
Balogh Mary Huxtoble Quintet 03 W końcu miłość
Ferring David Trylogia Konrad 03 Ostrze
McBride Mary Zbłąkane serca 03 Gołąbka(1)
Trylogia Morska 03 Piekło pod pokładem Golding William
Roberts Nora Trylogia Kręgu 03 Dolina ciszy
Putney Mary Jo Jedwabna trylogia 03 Przepowiednia
104 SC DS300 R RENAULT CLIO II2 A 03 XX
41., Chowaniec Aleksander
Lackey Mercedes Trylogia Magicznych Wiatrów 03 Wiatr Furii
FIZ41 2, Chowaniec Aleksander
Friedman C S Trylogia Zimnego Ognia 03 Korona Cierni

więcej podobnych podstron