KILEY Deborah SCALING
Albatros
Historia kobiety, która przetrwała na otwartym morzu
Z angielskiego przełożył Janusz Skowron
Świat Książki .
runku pia/\.
ponury okres na wybrzeżu Maine, między Bo/.ym Narodzeniem a późniejszym najazdem
turystów, kiedy wszystko: płynące nisko chmury, ogoło cone z liści drzewa, puste domki
letniskowe i parę plam śniegu wzdłuż drogi z wystającymi z nich drobnymi kamykami miało
kolor pozbawionej życia szarości.
Człowieku, czy wszystko jest takie ponure?
zapy tałam i kopnęłam w pełną butelkę Jacka danielsa leżącą przy moich nogach na
metalowej, pokrytej piaskiem podłodze furgonetki.
To na później, teraz napij się piwa.
Jest z tyłu za siedzeniem powiedział.
Otworzyłam puszkę budweisera i popatrzyłam przez okno.
Właśnie mijaliśmy zajazd "White Barn", który w tej okolicy był jedną z nielicznych
restauracji czynnych przez cały rok.
Z kominów zajazdu buchały kłęby dymu, a na parkingu stało kilka samochodów; na ich
karoseriach widniały ślady soli używanej do posypywania dróg.
Im bliżej byliśmy plaży, tym bardziej żałowałam, że nie mogę być teraz w "White Barn" i
popijać bloody mary, wybiera jąc delikatną bułeczką sos holenderski z talerza.
Zamiast tego odmrażałam sobie tyłek w rozsypującej się furgonet ce, a głowa niemal mi
pękała; w dodatku miałam pływać na desce.
Zaparkowaliśmy samochód przed szeroką plażą pełną ludzi.
Ocean był ciemny i wzburzony, wyglądał brzydziej niż kiedykolwiek przedtem.
Kilku pływaków okrakiem dosiadało desek poza miejscem, w którym łamała się wysoka fala.
Dwóch innych wiosłowało pośpiesznie za tym samym grzbietem, ale nim zdążyli wstać na
deskach, wylecieli w powietrze tak, jakby zostali wystrzeleni z ar maty.
Cholera, ale są wielkie powiedziałam i skoń czyłam jednym haustem puszkę piwa.
Zaczęło mi się robić mdło.
Oddychaj głęboko powiedziałam do siebie.
Oddychaj głęboko!
Zaczęłam odczuwać mrowienie w rękach.
Nie znosiłam tego uczucia.
Kiedyś kochałam morze bardziej niż cokolwiek innego, nawet wtedy, kiedy było wzburzone.
Ale teraz budziło we mnie przerażenie.
W porządku!
Woody uderzył dłonią w kierow cę.
Gwarantowane, błyskawiczne lekarstwo na kaca.
Wyszedł z furgonetki i wyciągnął z tyłu obydwie deski.
Tedną wetknął pod ramię i pobiegł do morza, wrzeszcząc na mnie, abym biegła za nim.
Wyskoczyłam z samochodu, wzięłam deskę, przełożyłam rzemień przez nogę i zmusi łam się,
żeby iść w kierunku wody.
Zanim doszłam do brzegu, Woody już zniknął za grzbietami fal.
Weszłam do wody.
Nawet ubrana w nie przemakalny kombinezon poczułam wszechogarniające zimno.
Położyłam się na desce i zaczęłam wiosłować szybko, jak tylko mogłam, poza falochron.
Byłam sama.
Woody i pozostali pływacy byli nieco dalej, ukryci za wielkimi grzbietami ciemnej wody.
Zęby mi dzwoniły.
Usiadłam na desce i zaczęłam wznosić się i opadać z każdą falą.
Nie chciałam tam być.
Nie chcę tu być powiedziałam do siebie i zaraz wykrzyczałam to samo na głos: "Nie
chcę już nigdy być na morzu!
"
Obejrzałam się i zobaczyłam, że w moim kierunku toczy się wielka fala, położyłam się
więc i zaczęłam mocno wiosłować.
Poczułam, że fala mnie unosi i pędzi w kierun ku plaży.
Kiedy deska zaryła się w piasku, otoczona białą pianą, zeskoczyłam z niej i wyciągnęłam ją z
wody.
Trzęsłam się cała.
Może powinnam po prostu siedzieć w furgonetce, aż Woody wróci pomyślałam.
Powiedziałam, że będę pływała, no i pływałam.
Przepłynęłam raz, to powinno wystarczyć.
Woody płynął na fali w kierunku brzegu.
Zeskoczył z deski i pokazał mi ręką, żebym wracała.
W porządku, spróbuję jeszcze raz i wrócę.
Po prostu wybiorę jakąś łatwiejszą falę i odbędę małą, przyjemną przejażdżkę.
Zaczęłam znowu wiosłować; oddalałam się od brzegu.
Wznosząc się na wysokie fale, usiadłam okrakiem na desce i zaczerpnęłam kilka głębokich
oddechów.
Nagle pojawiła się nade mną olbrzymia fala, toczyła się, waląc się na mnie i wciągając za
sobą w głębinę.
Rzemień szarpnął mnie do tyłu, ściągał w dół, może wypychał.
Sama nie wiedzia.
łam, co się dzieje.
Potrzebowałam powietrza, ale byłam pod wodą.
Poczułam dotkliwe ukłucia paniki w całym ciele i nagle odżyły wszystkie wspomnienia.
A kiedy już się pojawiły, nie mogłam ich w żaden sposób powstrzy mać.
Wszystko znowu do mnie wróciło: sztorm, wiatr i rekiny, zimno i strach, okropny strach.
Chciałam, żeby to się skończyło.
Fale ponownie mnie porwały, krztusiłam się i spadałam w głąb.
Nie mogłam utrzymać równowagi ani nie mogłam niczemu zapobiec.
W jakiś sposób zdoła łam wyjść na powierzchnię, od razu zachłysnęłam się i
zwymiotowałam.
Nakryła mnie kolejna fala i znów wciągnęło mnie pod wodę, rzucając mną do tyłu, aż otarłam
ramieniem o dno.
Potem nadeszła jeszcze jedna fala i jeszcze jedna.
Byłam całkowicie zdezorientowana, nie panowałam nad niczym, nie byłam pewna, czy niebo
jest nade mną czy pode mną.
W pewnej chwili sobie uświadomiłam, że moje stopy uderzają o piasek, i udało mi się
wygrzebać z wody na plażę.
Krztusząc się i płacząc, powlokłam się w kierunku furgonetki.
To wszystko, co próbowałam pogrzebać w niepamięci, nagle mnie otoczyło.
W grzmiącym odgłosie fal słyszałam wrzaski ludzi, w gnijących wodorostach czułam zapach
rozkładającego się ciała.
Wsiadłam do furgonetki i za trzasnęłam drzwi.
A potem położyłam głowę na kolanach i zapłakałam.
Co tu robisz?
zapytał Woody, gdy otworzył drzwi od strony kierowcy.
Przepuszczasz wszystkie najlepsze fale.
Muszę wracać do domu powiedziałam.
Byłam w furgonetce już od dwudziestu minut, ale w dalszym ciągu nie mogłam powstrzymać
drżenia rąk.
Zimno ci?
Wydawało mi się, że kombinezon będzie trochę za duży na ciebie.
Muszę wracać do domu powtórzyłam, patrząc nieruchomo przed siebie.
O co chodzi?
Niedobrze ci?
Po prostu muszę jechać.
Zgoda!
Możesz wytrzymać jeszcze chwilę?
Chciał bym sobie jeszcze raz popłynąć.
10
(y mógłbyś wziąć mnie do domu?
Proszę po wiedziałam powoli.
"Oddychaj rozkazałam sobie oddychaj dalej!
"
Dobrze, w porządku.
Niech się tylko przebiorę w suche ubranie.
Nie chcesz się przebrać?
Wyglądasz na przemarzniętą.
Nie, naprawdę, Woody powiedziałam i znowu zaczęłam łkać.
Nie mogłam się powstrzymać.
Muszę jechać do domu.
Siadaj do tego pieprzonego samochodu, zabierz mnie wreszcie do domu!
Dobrze, jadę.
Uspokoisz się?
wsiadł i zapalił
silnik.
Przepraszam powiedziałam i zakryłam twarz
dłońmi.
Woody zawiózł mnie do domu bez słowa.
Wszyscy w szkole wiedzieli, że miałam kiedyś bardzo niebezpiecz ny wypadek podczas
żeglowania, ale z Woodym niewiele o tym rozmawiałam i chociaż starał się okazywać mi
współczucie, wiedziałam, że nie próbował nawet zro zumieć, przez co przeszłam.
Patrząc teraz wstecz, widzę, że również sama nie mogłam tego wówczas pojąć.
Wydawało mi się, że sobie dobrze radzę.
Byłam twarda, potrafiłam dużo znieść.
To całkiem jak jazda na koniu.
Dęb mówiłam sobie.
Po prostu trzeba znowu wskoczyć na grzbiet.
Rzadko mówiłam o tym, co się stało w październiku osiemdziesiątego drugiego roku.
Próbowałam odrzucić od siebie tamte przeżycia jak jakiś worek niepotrzebnych śmieci.
Myślałam, że jeżeli będę robić normalne rzeczy, ta kie jak uczęszczanie na wykłady,
oglądanie telewizji i cho dzenie na przyjęcia, to będę normalna, ale się myliłam.
Kiedy Woody zatrzymał się przed moim domem, wyskoczyłam z samochodu,
wbiegłam do środka, za mknęłam drzwi, oparłam się o nie ciężko i zaczęłam płakać.
Płakałam, aż zrobiło się ciemno.
Potem położyłam się do łóżka i płakałam aż do rana.
Przez następne trzy tygodnie chowałam się za tymi zamkniętymi na klucz drzwiami;
nie otwierałam ich nawet dla moich przyjaciół.
Nie chodziłam do szkoły, prawie nic
11 .
nie jadłam.
A kiedy )uż jadłam, po posiłku wkładałam palec do gardła i wywoływałam wymioty.
Chciałam to z siebie wyrzucić.
Chciałam wszystko z siebie wyrzucić.
Jedynymi ludźmi, z którymi wtedy rozmawiałam, byli mój ojciec w Teksasie i moja
matka w Nowym Orleanie.
Ojciec mnie słuchał i bardzo chciał znaleźć jakieś słowa pocieszenia.
Matka starała się podtrzymać mnie na du chu, ale wyczuwałam, że wcale nie chce słuchać o
moich kłopotach.
Bóg jeden wie, że miała dość swoich własnych problemów.
Trzymając słuchawkę telefonu w obydwu dłoniach, mówiłam rodzicom ciągle to samo,
głosem, który sama ledwie rozpoznawałam.
Powtarzałam, że zwa riuję i że muszę wyjechać.
Ojciec w końcu obiecał, że przyśle bilet na samolot.
Nie wiedziałam, co będę robić, gdy przyjadę do Teksasu.
Wie działam tylko, że muszę jechać.
Musiałam uciec od tych rzeczy, które doprowadzały mnie do szaleństwa: od nie przerwanych
rozmów o jachtach, od zapachu wody, od lu dzi, którzy ciągle się dziwili, jak mi się udało
przeżyć.
Jak mogłam wytłumaczyć komukolwiek, że wcale się nie czu łam tak, jakby mi się udało,
wyjaśnić, że przeżycie czasami można odczuwać bardziej jako przekleństwo niż jako dar.
Zostałam uratowana na morzu 28 października 1982 ro ku.
Byłam rozbitkiem, który przeżył.
W ten sposób pisano o mnie we wszystkich relacjach gazetowych.
Ale po czułam to dopiero po dziesięciu latach.
Przez całe dziesięć lat po wypadku tkwiłam w nieprzerwanej burzy, w burzy tak prawdziwej,
przerażającej i nieogarnionej jak ta, która doprowadziła do zatonięcia jachtu.
Owa burza zaczęła ustępować dopiero wówczas, kiedy zaczęłam mówić lu dziom o tym, co
się wtedy wydarzyło.
Teraz, gdy zasia dam do pisania moich wspomnień, mogę wreszcie powie dzieć z całym
przekonaniem, że zatonięcie "Trashmana" było najgorszą rzeczą, jaka kiedykolwiek mi się
przyda rzyła.
Ta sama rzecz uratowała mi życie.
12
ROZDZIAŁ
Początek września, 1982 r.
Bar Harbor, stan Maine
Był początek września, zaledwie kilka dni po Labor Day, ale Southwest Harbor
wyglądał już inaczej w świe tle dnia niż w sierpniu.
Zniknęła typowo sierpniowa mleczna poświata i wszystko wokół rysowało się ostrymi
kolorowymi konturami, niosącymi obietnicę przygody.
Stałam na długim drewnianym pomoście w stoczni jach towej Hinckleya i oddychałam
głęboko.
Była pora od pływu i w powietrzu unosił się zapach, który zawsze napełniał mnie radością.
Kilkaset jardów od brzegu żółty jednomasztowiec ma newrował powoli między
zakotwiczonymi wielkimi jach tami, połyskując szerokim żaglem w blasku porannego słońca.
Przeszłam na koniec pomostu i usiadłam, zwiesza jąc nogi nad wodą.
W ciągu ostatnich trzech lat widziałam wiele przystani, ale ta była jedną z najpiękniejszych.
W jej tle widniały łagodne stoki gór, a cała była wypełniona szafirową, spokojną wodą, nad
którą, tuż przy brzegu, rosły wysokie sosny.
Było pięknie.
Wiedziałam jednak, że za miesiąc zaczną wiać północne wiatry i zrobi się zimniej.
Z pewnością nadeszła już pora, aby ruszać dalej.
Przebywałam w Maine od czerwca.
Zdecydowałam się pomieszkać trochę na stałym lądzie po zakończeniu wyścigu jachtów z
Francji do Luizjany, w którym to wyścigu brałam udział.
Najpierw pojechałam do Nowego
Labor Day Święto Pracy, obchodzone w USA w pierwszy poniedziałek września
(przyp.
tłum.)
13 .
Orleanu, dc inaiKi, ..nr jak zwykle zaczęłyśmy niebawem skakać sobie do oczu i już po
tygodniu powiedziała mi, żebym, wyjechała.
Wsiadłam do autobusu jadącego na północ i wylądowałam w końcu w Bar Harbor z
niecałymi pięcioma dolarami w kieszeni.
Kilka tygodni spałam w namiocie, potem udało mi się dostać pracę kelnerki w popularnej
restauracji o nazwie "Bubba".
Zostałam tam całe lato.
Miałam już wynajęte mieszkanie, uskłada łam kilka tysięcy dolarów i zaprzyjaźniłam się z
kilkoma osobami.
Przy tym wszystkim okropnie ciągnęło mnie znowu morze.
Niczego nie pragnęłam tak bardzo jak powrotu pod żagle.
W ciągu poprzednich trzech lat większość czasu spędziłam właśnie na jachtach.
Włóczyłam się po Karaibach w rejsach czarterowych i pływałam w paru regatach, a potem
popłynęłam do Anglii i zostałam kucharzem na jachcie biorącym udział w Whitbread
rocznym wyścigu jachtów dookoła świata.
Po jego zakończeniu wróciłam do Nowego Orleanu jako członek wyłącznie kobiecej załogi
biorącej udział w regatach transatlantyckich.
Potrzebowałam odpoczynku.
Ale na deszła już pora, żeby znowu wyruszyć na morze.
Za częłam rozpytywać wszystkich, czy na jakimś tutejszym jachcie nie chcą uzupełnić załogi.
Wkrótce odwiedził mnie w restauracji kapitan jachtu zakotwiczonego w Southwest Harbor.
Powiedział, że poszukuje załogi, aby dostawić jacht do Fort Lauderdale.
Odnalazłam ten wspaniały zielony jacht, zakotwiczony kilkaset jardów od nabrzeża.
Na jego rufie wymalowany był złotymi literami napis "Trashman".
Co za obrzyd liwe imię dla tak pięknego jachtu pomyślałam.
John Lippoth, kapitan jachtu, zszedł po drabince i wsiadł do przycumowanej do niego małej,
nadmuchiwanej dingi typu "Zodiak".
Maleńki silnik łodzi ledwie marszczył powierzchnię wody, gdy kapitan skierował ją w stronę
nabrzeża.
Pomachał mi ręką, a ja odpowiedziałam tym samym gestem.
Trashman (ang.) śmieciarz (przyp.
tłum.)
14
Piękny dzień, co?
powiedział przybijając do hrzeża i rzucając mi cumę.
Ruchem ręki podniósł daszek niebieskiej czapki, pokrytej plamami z morskiej li Tego oczy
otoczone były wyraźnymi skośnymi zmarKczkami, typowymi dla ludzi, którzy spędzają wiele
czasu
09 morzu.
i, Aż si?
chce żeglować odpowiedziałam.
Tohn wziął płócienną torbę i wdrapał się na pomost.
Był tak chudy, że miało się wrażenie, iż jego dżinsy opadną mu do samych kostek przy
jednym nieostrożnym ruchu.
Obwisłe blond wąsy wydłużały jego chudą twarz.
Pomy ślałam, że może być pięć lat starszy ode mnie.
Mógł więc mieć dwadzieścia dziewięć, może trzydzieści lat.
Muszę zadzwonić w jedno miejsce powiedział.
Poczekałabyś tu moment?
Potem rozejrzymy się po
(achcie.
John podciągnął swój e poplamione farbą dżinsy i ruszył wzdłuż nabrzeża.
Gdzieś z któregoś pokrytego blaszanym dachem hangaru stoczni dobiegał hałas maszyn.
Świado mość tego, że właśnie teraz powstaje tam jacht Hinckleya
rolls-royce wśród jachtów dostarczała mi wprost mistycznej przyjemności.
John mógł nie wracać całą godzinę.
Samo bycie w tym miejscu napawało mnie zadowoleniem.
Wrócił po około dziesięciu minutach.
Wskakuj polecił.
Siadaj tutaj!
Zapuścił silnik i wyjął butelkę heinekena z małego plastikowego pojemnika z lodem.
Napijesz się?
zapytał, otwierając butelkę.
Po trząsnęłam głową.
John pociągnął długi łyk piwa, oblizał wąsy i uruchomił silnik.
Dziób łodzi uniósł się, gdy zaczęliśmy nabierać prędkości.
Chwyciłam się polipropy lenowej linki przywiązanej do okrężnicy.
"Zodiak" ślizgał się po wodzie przystani z wizgiem silnika, a delikatna mgiełka rozpylonej
morskiej wody osiadała na mej roz grzanej słońcem twarzy.
Od razu odzyskałam radosny nastrój.
Cieszyłam się tak, jak nie zdarzyło mi się już od miesięcy.
Gdy dotarliśmy do "Trashmana", mogłam stwierdzić, )ak bardzo ten jacht różnił się od
większości jednostek, na
15 .
których ply\,,ii;iiii ..i te) pory.
Był to smukły dwumasztowiec o świetnych proporcjach i wyprofilowanym z gra cją
pokładzie.
Kadłub pomalowany był na zielono, w od cieniu przypominającym kolor sosnowych igieł.
Odrobi na tekowego drewna dodawała jachtowi elegancji, nie zapowiadając przy tym zbyt
wielkich kłopotów z jego utrzymaniem.
Niezwykle duża biała nadbudówka miała w każdej ze ścian po trzy spore okna.
Widać było, że jacht wymaga drobnych zabiegów kosmetycznych.
John powiedział, że objął go zaledwie kilka tygodni temu, i było oczywiste, że nie miał za
wiele czasu, aby zająć się porządkami.
Obejrzałam takielunek i stwierdziłam, że jacht wyposa żony jest we wszelkie
najnowsze urządzenia.
Kliwer, grotżagiel i bezan były zwijane elektrycznymi kołowro tami.
Na rufie wisiała na dawisach błyszcząca biała dingi z włókna szklanego, typu "Dyer Dhow".
Niezły, co?
Typ "Alden".
Są tylko cztery takie powiedział John.
Właściciel jest nadziany.
Dorobił się na szmatach albo czymś takim.
Śmieciarz?
No właśnie.
To jednak dziwna nazwa dla jachtu zauważyłam.
N00.
Dobrze się nim żegluje?
Nieźle jak na jacht wycieczkowy odpowiedział John.
Przeszliśmy się razem po pokładzie.
Widać było, że właściciel wyposażając jacht miał na względzie łatwość żeglowania i wygodę.
Tego typu takielunek był odpowie dni dla jachtów wycieczkowych.
Wiedziałam jednak, że zyskując na wygodzie, często traci się na osiągach.
Kiedy zeszliśmy pod pokład do głównej kabiny, wprost poraziła mnie panująca tam jasność.
Tyle światła pod pokładem wydało mi się niesamowitym nadmiarem luksusu.
Przy wykłam do ciemnych, piwnicznych kabin jachtów regato wych.
Tutaj natomiast pod iluminatorem stała kanapka w kształcie litery L, a od strony burty dwa
finezyjne fotele.
No tak pomyślałam mogłabym się do tego
16
i-tyzwyczaić.
Miałam już dość zatłoczonych jachtów, l irrych koi, mrożonek i suszonych produktów
żywnoś?
eiowych.
, , .
ja pięćdziesiąt osiem stop, ale wygląda na znacznie
"Niriecei.
Tohn podszedł do magnetofonu i włożył kasetę.
głośników rozległ się głos Stevea Winwooda.
, Chodź, pokażę ci pomieszczenia załogi i kambuz.
i Zeszłam za nim po kilku schodkach do kambuza.
Bfr zlewozmywaku piętrzyły się brudne talerze i filiżanki.
llpuste butelki po heinekenie pokrywały niemal całą podBtttye wśród nich leżało napoczęte
opakowanie chrupek
n" itasiemniaczanych.
Trochę tu bałaganu wymamrotał John i porowadził mnie dalej.
Naprzeciwko kuchni znajdowała się ifdruga luksusowa kabina z dwiema piętrowo
ustawionymi Hjami.
Kabina dla załogi była trójkątnym pomieszczeIfliem na dziobie, z kojami pod każdą ścianą i
sporym louejscem na składanie żagli i innego sprzętu.
Widać było, Ifee nikt od dawna nie spal już w tej kabinie.
Wszędzie .leżały żagle, pokrowce, liny i narzędzia.
j"y; Pokażę ci, gdzie kwateruję.
John zamknął drzwi tlo pomieszczenia załogi i powiódł mnie z powrotem Wzdłuż
korytarzyka, a potem w dół po kilku schodkach l ibbok tablicy rozdzielczej na sterburcie.
Kolejny, krótki f;, korytarzyk zaprowadził nas do obszernej kabiny kapitań: akiej.
Pod dwiema ścianami stały obszerne koje.
Do kabiny przylegała duża toaleta z prysznicem.
Całkiem nieźle stwierdziłam.
Obydwa łóżka były rozesłane; wszędzie leżały rzucone bezładnie ubrania i puste butelki.
W powietrzu unosił się zapach dymu z papierosów.
Gdy wróciliśmy do głównej kabiny, John zniknął w kambuzie i po chwili powrócił z
dwiema butelkami heinekena.
Wyglądasz na spragnioną powiedział.
Wzięłam od niego butelkę.
Więc sprawa polega na tym zaczął, zapalając papierosa.
Tak jak ci mówiłem w restauracji, po trzebuję kogoś, kto byłby kucharzem i jednocześnie .
żeglarzem, kogoś, kto mi pomoże doprowadzić jacht do porządku.
Za parę tygodni skompletujemy załogę i po płyniemy na Florydę.
Pokiwałam głową.
Na począt ku roku udamy się na wyspy, zabierzemy na pokład właścicieli i trochę
popływamy.
To brzmi zachęcająco odrzekłam.
Nie powie działam Johnowi, że tak naprawdę chodziło mi o prze płynięcie na Florydę.
Pomyślałam, że może tak bardzo spodoba mi się na "Trashmanie", iż spędzę na nim całą
zimę, ale na razie postanowiłam się z tym nie zdradzać.
Więc chyba powinienem cię zapytać o parę rzeczy, a potem będziesz mogła wysłać
swój życiorys do Morrisa Newbergera.
To jest właściciel.
I zobaczysz, co on postanowi.
Dobrze.
Powiedziałaś mi kilka dni temu, że pływałaś w rega tach.
John usiadł po turecku i w jednym swoim obdartym, żeglarskim bucie zaczął skubać
podeszwę, w której było widać pokaźną dziurę.
Tak, pływałam po Karaibach parę lat temu, prze ważnie na jachtach czarterowych, a w
osiemdziesiątym pierwszym uczestniczyłam w Regatowym Tygodniu na jachcie "Antigua".
Potem płynęłam do Anglii na żel betowym keczu.
A jeszcze później zaliczyłam Whitbread na "Xargo".
John zaciągnął się papierosem i przez chwilę nic nie mówił.
Przywykłam już do tego, że ludzie reagowali w ten sposób, gdy mówiłam, że brałam udział w
Whitbread.
Byłam pierwszą Amerykanką, która ukończyła te regaty.
Często mi nie dowierzano, ale ja rzeczywiście przebyłam całą trasę.
Opłynęłam przylądek Horn.
Przeżyłam ataki sześćdziesięciostopowych fal na morzach południowych.
Widziałam wieloryby i albatrosy.
Gotowałam dla dziesię ciu mężczyzn, którzy traktowali mnie na przemian jako swoją
maskotkę lub niewolnicę.
"Xargo"?
To południowoafrykański jacht.
Zdawało mi się, że w Whitbread nie biorą dziew czyn zauważył John.
18
Udało mi się ich jakoś przekonać.
EL- Co tam robiłaś?
, Byłam kucharzem, ale wiesz, jak to jest na jachtach.
biłam w końcu wszystko po trochu, pływałam mniej
;ej rok.
Znam jednego faceta, który to zaliczył.
Mówił, ze to
ciekło i nie mógł się doczekać końca.
John wstał Fooszedł po następne piwo.
Pokazałam mu, że nie tańczyłam jeszcze swojego.
T Na pewno to nie jest dla wszystkich powiedziagm na tyle głośno, żeby mnie
usłyszał w kambuzie.
ja osobiście wolę wyspy stwierdził powróciwszy B kabiny.
Zdjął czapkę i przeciągnął dłonią po swych dnących i wypełzłych od słońca włosach.
Chyba nie będziesz miała kłopotów z pływaniem na
a?
Przypuszczam, że nie.
Co by tu jeszcze?
John wyglądał na trochę gubionego.
Ojej, ale jestem głodny!
Zjadłabyś jakiś ach?
Tu jest taka knajpka niedaleko Hinckleya, nazywa ; "Moorings".
iWyszłam za Johnem na pokład.
Sprawiał wrażenie ttdem miłego faceta.
Może był nieco dziwny, ale dość mpatyczny.
Z ulgą stwierdziłam, że John patrzy na lie po prostu jak na członka załogi.
Widziałam już Iły życiu dość jachtów i dość żeglarzy, aby wiedzieć, że lływanie razem
czasami prowadzi do spania razem.
p"? Oczekiwałam od niego tylko jednej rzeczy: podróży na "toludnie.
Podczas gdy John poszedł odwiązać "Zodiaka", stałam na pokładzie i patrzyłam na
Cadillac.
Niektóre drzewa, blisko łysego szczytu góry, już zmieniły kolor na rdzawy.
Głęboko zaczerpnęłam powietrza i poczułam ostry zapach rozgrzanego słońcem drewna
tekowego.
Nie dorównywał mu żaden inny zapach na świecie.
Właśnie wtedy zdecy dowałam, że jeśli płaca będzie znośna i jeżeli John Zaproponuje mi tę
pracę, to ją wezmę.
Popłynęliśmy "Zodiakiem" z powrotem do nabrzeża i poszliśmy do "Mooringsa".
Była to restauracja, w której
19 .
konflikty ou/yi,!
nn iii.r.yo.
Przyjechała pewnego chłod-l nego, słonecznego poranka.
Przez kilka godzin wszystko l układało się dobrze.
Zabraliśmy ją z Johnem na "Zodiaka" i opłynęliśmy "Trashmana" dookoła, aby mogła mu się
dobrze przyjrzeć.
Potem razem poszliśmy na lunch do "Mooringsa".
Moja matka była w wyjątkowo dobrymj nastroju i John był nią urzeczony.
Wiedziałam, że łatwo można było poddać się urokom tej czarującej, doskonale ubranej
kobiety, jeśli nie było się jej dzieckiem.
Ja jednak byłam kłębkiem nerwów.
Najpierw zjadłam hamburgera w takim pośpiechu, jakby się paliło, a potem zamówiłarń;
szarlotkę i lody waniliowe po to tylko, aby wyczekawszy stosownego momentu,
rzucić się do toalety i pozbyć się wszystkiego.
Dlaczego marnujesz swoje życie w taki sposób?
zapytała mnie później, gdy odwoziłam ją do wykwint nego motelu w Northeast Harbor.
Kiedy się jakoś ustatkujesz?
Mamo, nie zaczynaj znowu!
Nie podoba mi się za bardzo ten cały John.
Jest w nim coś dziwnego.
Nie chciałabym, żebyś sobie tak po prostu z nim wyjechała.
Potrafisz doskonale oceniać ludzi.
Słucham, co powiedziałaś?
On jest w porządku.
Przecież wcale go nie znasz.
Zrobiłaś coś ze swoimi włosami zauważyła i wy ciągnęła rękę, aby odgarnąć mi
grzywkę, zanim zdążyłam się uchylić.
W czasie trzydniowego pobytu mojej matki wymioto wałam sześć razy.
Tydzień później John przyszedł do restauracji i ze zniecierpliwioną miną stanął koło
pomieszczenia dla kelnerek.
Gdy znalazłam chwilę, aby podejść do niegOi powiedział:
Newberger dzwonił.
Kazał nam wypływać.
Skąd ten pośpiech?
zapytałam, unosząc do góry tacę pełną kanapek.
Nie wiem.
Mówi, żeby wypływać, to musimy si?
ruszyć.
24
powiedziałam szefowi, że zostanę tu jeszcze kilka
ini. ...
powiedz mu, ze nastąpiła zmiana planów.
Spróbuję.
Będziemy musieli zatrzymać się w Portland, żeby -brać dokumentację od straży
przybrzeżnej.
Potem Itjyniemydo Newport.
Prawdopodobnie zdążymy późrtdo Annapolis, akurat na paradę żaglowców.
To
lepsza pora.
s Dobrze, porozmawiam z nim.
Szef zgodził się mnie zwolnić pod warunkiem, że Bepracuję jeszcze jeden weekend.
Ustaliliśmy z Johen że zjemy ostatni obiad przed rejsem na lądzie.
Była Ikolejna z naszych "okazji".
Mieliśmy zatem wyruszyć wtorek.
John powiedział, że zatrzymamy się na noc ;amden, gdzie miał nadzieję skompletować
załogę.
ter Harbor nie udało mu się znaleźć nikogo poza mną.
pakowałam skromny majątek do żeglarskiego worka prowadziłam się na ostatnie kilka dni
przed rejsem do iny załogi.
Byłam tak podniecona, że nie mogłam aąć.
Leżałam na wąskiej koi i wczuwając się w lekkie ysanie jachtu, poruszanego łagodną falą,
wsłuchiwaiteię w krzyk przelatujących nad nami gęsi.
Kierowały E na południe, ku słońcu i turkusowym wodom.
i-ecę zaraz za wami pomyślałam i zamknęłam oczy.
ROZDZIAŁ II
Southwest Harbor, stan Maine 28 września 1982 roku
W porządku.
Dęb, kiedy będziesz gotowa, odcumuj powiedział John.
Podobał mi się jego opanowany sposób mówienia, zwłaszcza rano, kiedy jeszcze nie
zdążyła zadziałać na niego wypita kawa.
Większość kapitanów, z którymi pływałam, wyszczekiwało polecenia jak sierżanci prowa
dzący musztrę.
Byliśmy na nogach przed wschodem słońca.
Przywią załam "Zodiaka" za rufą, rozwinęłam liny i położyłam je na pokładzie obok
wciągarek.
Zdjęłam odbijacze i na stawiłam jeszcze jeden ekspres do kawy.
Po chwili na komendę Johna stanęłam na pachołku cumowniczym, próbując poluzować linę,
odepchnęłam boję, zsunęłam pętlę liny z pachołka i przerzuciłam ją przez nawijarkę na
dziobie.
Kiedy lina zaczęła się opuszczać, John poszedł do kokpitu, ustawił koło na sterburtę i ruszył
do przodu, dodając obrotów silnika.
Potem głośniej nastawił pio senkę "Arc of a Diver" i razem z wokalistą zaczął śpie wać,
kołysząc rytmicznie głową, między kolejnymi łykami kawy: "Jeżeli dostrzeżesz swoją szansę,
chwytaj ją".
Poluzowałam linę ciągnącą "Zodiaka".
Gdy John uznał, że znajduje się we właściwym miejscu, wróciłam do kokpitu, aby
przygotować się do podniesienia grotżagla.
Zostaw to!
powiedział John.
Nie ma za dużo wiatru.
Popłyniemy na silniku.
Jeżeli chcesz coś robić, to może byś się zajęła śniadaniem?
Zeszłam do kambuza.
John chyba miał rację, jeśli
26
chodzi o wiatr.
Być może trzeba by było całego dnia, byśmy dotarli do Camden pod samymi żaglami.
Na razie pogodziłam się z tym, że jestem na motorowcu.
Pomy ślałam, że wkrótce będziemy mieli dość dużo żeglowania.
Po śniadaniu John mnie poprosił, abym zastąpiła go przy kole sterowym.
Bardzo chętnie skorzystałam z okazji sprawdzenia, jak "Trashman" reaguje na ster.
Byłam nieco rozczarowana wynikiem tego sprawdzianu.
Jacht reagował powoli i ociężale.
Pocieszałam się, że jest to dość typowe dla żaglowca, który płynie z włączonym silnikiem.
Postanowiłam dać mu jeszcze jedną szansę, gdy będziemy płynęli wyłącznie pod żaglami.
Przez kilka następnych godzin John pilnie studiował mapy nawigacyjne, podczas gdy
jacht lawirował przez labirynt przesmyków między skalistymi wysepkami leżą cymi wzdłuż
wybrzeża Maine.
Wczesnym popołudniem wpłynęliśmy do ślicznej przystani w Camden.
Zacumo waliśmy "Trashmana" i wyruszyliśmy do barów na głównej ulicy miasta, gdzie John
spodziewał się "znaleźć jakichś chętnych do żeglowania".
Poza tym jak powie dział otwierając drzwi do baru 0Neilla "musieliśmy uczcić nasz pierwszy
dzień na morzu".
John zapytał kilka osób, czy chciałyby zaciągnąć się na jacht.
Prócz jednego bełkoczącego pijaczka nikt nie zdradzał zainteresowania.
Na drugi dzień popłynęliśmy na silniku do Portland i zacumowaliśmy na noc obok
tawerny "De Millo".
John znów namówił mnie na wyprawę do miasta "po trzebujemy klina, Dęb" i spędziliśmy
kolejną noc na odwiedzaniu jego ulubionych knajp.
Wczesnym rankiem następnego dnia zatankowaliśmy paliwo i popłynęliśmy kilka mil na
północ, do Falmouth Foreside macierzy stego portu Johna.
Jego ojciec miał tam kiedyś jacht, a matka do tej pory mieszkała kilka mil stamtąd.
John pożyczył od niej samochód, żeby pojechać do Portland po jakieś dokumenty dla
"Trashmana".
Po powrocie oznaj mił, że wszystkie papiery będą gotowe za kilka dni.
27 .
Byi.ii., ..-..-s.-lismy już podróż i nie chcia łam jej przerywać.
:\ie mogłam doczekać się dnia, kiedy dotrę do Hory dv.
Dni robiły się coraz krótsze, a nocami było coraz zimniej.
W dalszym ciągu nie znaleźliśmy żadnych nowych członków załogi, a we dwójkę nie by
liśmy w stanie żeglować bez zatrzymywania się na noc.
Wyglądało na to, że podróż potrwa o wiele dłużej, niż się tego spodziewałam.
Wieczorem John pojechał do miasta, gdzie miał kogoś spotkać, a ja zostałam na
jachcie, zadowolona z okazji spędzenia jakiegoś czasu w samotności.
Usiadłam wygod nie na fotelu z kieliszkiem wina w ręce oraz moim wyświechtanym
egzemplarzem "Shoguna" i co za wyjątkowa okazja!
mogłam słuchać mojej ulubionej muzyki z magnetofonu.
W kabinie oświetlonej lampą panował błogi spokój.
Jacht kołysał się łagodnie i słychać było brzęk olinowania na zakotwiczonych blisko nas
nielicznych jednostkach.
Od czasu do czasu coś przepły wało obok.
"Trashman" chybotal się wtedy i po chwili powracał do równowagi.
Poszłam spać wcześnie i spałam tak twardo, że nie słyszałam, kiedy John wrócił na pokład.
Gdy pierwszy promyk słońca przeniknął przez iluminator kabiny, usłyszałam Johna
szperającego w kambuzie.
Było to dość niezwykłe, że podniósł się z koi przede mną, zwłaszcza po dłuższej nieobecności
poprzedniego wieczo ru.
Wstałam, przygładziłam dłonią włosy i wysunęłam głowę z kabiny.
Co robisz tak wcześnie?
zapytałam.
Ku swojemu zaskoczeniu zobaczyłam, że to nie John jest w kambuzie, ale jakaś kobieta.
Oo...
wykrztusiłam tylko.
Cześć!
Ty musisz być Debbie.
Ja jestem Meg.
Meg?
Przyjaciółka Johna.
Napijesz się kawy?
wręczyła mi filiżankę.
Nie wyglądała wcale tak, jak ją sobie wyobrażałam.
Miała błyszczące czarne włosy, które sięgały do pasa, bladą piegowatą cerę i przenikliwe
spojrzenie niebieskich oczu.
Można powiedzieć, że była więcej niż ładna, a przy
28
elegancka i inteligentna.
Musiała też być starsza od Johna przynajmniej o pięć lat.
Usiadłam, a Meg zajęła fotel naprzeciwko.
Założyła lekko nogę na nogę, tak jakby pozowała do żurnala.
Wyciągnęła długiego, brązowego papierosa z paczki leżą cej na stole, zapaliła i zaciągnęła się
głęboko, trzymając naoieros w wyprostowanych palcach.
Miała doskonale utrzymane paznokcie.
Utkwiła we mnie oczy i uśmiech nęła się wystudiowanym uśmiechem.
Tak.
John mówił mi o tobie wspaniałe rzeczy powiedziała.
Sądzę, że będziemy się świetnie bawić.
Uśmiechnęłam się głupawo: Bawić?
Powiedziała "ba wić się"?
Powiedziała "my"?
W drzwiach ukazał się John.
Wyglądał, jakby niezbyt długo spał ostatniej nocy.
O, dobrze!
Spotkałyście się powiedział.
Jest kawa, kochanie?
Meg poderwała się z krzesła i zniknęła w kambuzie.
Popatrzyłam na niego z wściekłością.
Co ona tu robi?
rzuciłam szeptem.
Chciała zobaczyć jacht odpowiedział John.
Zdawało mi się, że miało jej tu nie być.
Była u mojej mamy wczoraj wieczorem.
Przywioz łem ją, żeby zobaczyła jacht.
Nie przejmuj się, to tylko na weekend.
Pomyślałem sobie, że zechciałaby trochę po pływać.
Meg wróciła z kawą dla Johna.
Podała mu ją i pocalowala go w nie ogolony policzek.
Ten jacht jest piękny stwierdziła.
Miała typowy dla palaczy nieco obniżony ton głosu i lekki południowy akcent.
Taki przytulny i jednocześnie elegancki.
Nie są dzisz?
zwróciła się do mnie.
Mhm odpowiedziałam.
Utrzymujesz tu prawdziwy porządek.
To nie takie proste przy Johnie powiedziała, patrząc na niego z widoczną czułością.
Nasz niegrzeczny chłopczyk John pomyślałam i po ciągnęłam łyk kawy, parząc się w
język.
29 .
Juhn im niuwil, ze pływasz w regatach?
Pływałam.
W Whitbread?
Mhm.
No cóż, jesteś lepsza ode mnie, moja droga.
Ja lubię żeglowanie, kiedy świeci słońce i nie ma fal.
Prawda, John?
Pójdę zrobić śniadanie.
Wstała i poszła do kambuza.
John bawił się przyciskami na tablicy rozdzielczej i robił zapiski w żółtym notatniku.
Rzucił na mnie okiem i od razu spuścił wzrok.
Kiedy Meg wróciła, John oświadczył z większym entuzjazmem, niż zdarzyło mi się
kiedykolwiek u niego słyszeć, iż następnego dnia pogoda będzie tak piękna, że musimy
pożeglować.
Powiedział to człowiek, który od czasu, gdy weszłam na pokład "Trashmana", nie podniósł
ani jednego żagla.
A teraz ten sam człowiek chce żeglować pomyślałam.
No, no, John Lippoth okazuje się facetem pełnym niespodzianek.
Oczywiście przybycie Meg było okazją godną uczcze nia.
John zaproponował, abyśmy wszyscy wybrali się do miasta na lunch.
Świetny pomysł powiedziała Meg prawda, Debbie?
Mhm przytaknęłam.
Podczas gdy Meg zmywała filiżanki po kawie, wyszłam na pokład.
Idąc w kierunku rufy, usłyszałam podniesiony głos dochodzący z kabiny wprost pode mną.
Ty zakłamany sukinsynu!
krzyczała Meg.
Po wiedziałeś, że jest paskudna!
Nigdy nie powiedziałem, ze jest paskudna!
Wcale nie jest brzydka!
Jakbyś tego nie widział.
Przyjemnie wam się pływa, co?
Pewnie wam przytulnie na tym twoim pieprzonym jachcie.
Wiesz, że to nie jest tak bronił się John.
Nie mów mi, jak to jest.
Pływałam już z tobą na jachtach.
Odchodząc słyszałam błagalny głos Johna.
Pól godziny później, gdy już byliśmy gotowi do wyjścia do miasta, oboje wyglądali na
uspokojonych.
Popłynęliśmy "Zodia30
i" na ląd.
Meg trzymała lewą dłoń na kolanie Johna, Tiedy spojrzałam na nią, obdarzyła mnie jednym
ze \oich olśniewających uśmiechów.
Spędziliśmy całe popołudnie i wieczór w Portland, Zwiedzając jeden bar po drugim.
Wraz z upływem czasu lee coraz bardziej się ożywiała, rozmawiała z każdym, K) znalazł się
blisko niej, i śmiała się głośno z każdego, wet naj marniej szego dowcipu.
John, dla odmiany, isępniał coraz bardziej i wpatrywał się tylko w swoją klankę z piwem,
jakby coś leżało na jej dnie.
Nie ogłam oderwać od nich oczu.
Ponieważ wiedziałam, że litei to potrwać tylko przez weekend, odprężyłam się Ł-rozparta
wygodnie na krześle przyglądałam się z zainIteresowaniem przedstawieniu, jakie dawali Meg
i John.
o Około południa następnego dnia podnieśliśmy kotwicę i wypłynęliśmy poza przystań na
silniku.
John pokazał mi, liak obsługiwać urządzenia służące do wciągania grotżagla.
Nacisnęłam przycisk i żagiel zaczął się rozwijać z masztu.
A gdy się rozwinął, włączyłam wyciągarkę.
Żagiel rozpo starł się jak wielka, trójkątna zasłona okienna, równo i lekko.
John postawił Meg za kołem sterowym i polecił jej Otrzymywać kurs na wprost, podczas gdy
my wciągaliśmy genuę.
Kiedy żagiel był już postawiony, zaczęliśmy nabierać prędkości i John mi pokazał, jak
ustawiać żagle do wiatru za pomocą elektrycznych kołowrotów.
Było to wprost niewiarygodnie łatwe.
Z wciągniętymi i odpo wiednio ustawionymi żaglami "Trashman" ruszył raźno do przodu,
tnąc bystro łagodne fale, aż wypłynęliśmy z zatoki.
Delektowałam się znajomymi mi dźwiękami jachtu płynącego pod żaglami, chlupotem
wody od zawietrznej, brzęczeniem takielunku i trzepotaniem krawędzi genui.
Zajęłam miejsce przy kołowrotach.
John stanął za kołem, a Meg znalazła sobie osłonięty zakątek, gdzie mogła sycić się słońcem.
Po pewnym czasie John zmienił nieco kurs, żeby wyprostować jacht, a ja zeszłam pod
pokład, aby zrobić lunch.
Gdy wróciłam z kanapkami i piwem, ustawiliśmy nTrashmana" na automatycznego pilota.
Za naszą rufą
31 .
bić cokolwn.-i--,, /.i; ;].!
.... .-iii; na to czas, gdy dopłyniemy do Florydy.
Meg opuściła jacht w poniedziałek rano, tak jak zapo wiadał John.
Po kilku jednak dniach wróciła i widać było, że ma zamiar zostać na dobre.
Byliśmy więc w trójkę.
Ponadto nasz "dwudniowy" pobyt w Falmouth trwał już tydzień, a John nie zdradzał żadnej
ochoty do odpłynięcia.
Oczywiście chodziło o te tajemnicze dokumenty, ale przecież w końcu nie płynie my za
granicę, tylko na Florydę myślałam.
Byłam pewna jednej rzeczy.
Nie zostanę na "Trashmanie" po przypłynięciu na Florydę.
John nie dzielił się ze mną zbyt wieloma wiadomościami.
Niemal każdego ranka mruczał coś o jakichś sprawach, które miał do załatwienia, a potem
chwytał swoją aktówkę, naciskał na głowę czapkę i od pływał "Zodiakiem" razem z Meg.
Początkowo cieszyłam się z tych kilku godzin samotności, ale gdy te godziny przeradzały się
w całe dnie, zaczęłam dostawać "kabino wej gorączki".
Mogłam się zajmować jedynie sprzątaniem i układaniem rzeczy.
Pogoda nie była na tyle dobra, abym mogła impregnować pokład.
W niektóre dni płynęłam jakąś okazyjną łódką na ląd.
Siedziałam tam całe popołudnia, pijąc w stoczniowym barze.
Czasami chodziłam do restauracji, gdzie pochła niałam jedzenie w ilości odpowiedniej dla
czterech osób po to tylko, aby niebawem zwracać wszystko, klęcząc w toalecie.
Bywało też, że John i Meg zabierali mnie na swoje wycieczki do miasta.
Meg i ja robiłyśmy zakupy, a John dreptał za nami jak piesek.
Na koniec lądowaliśmy wszyscy w barze.
John i Meg kłócili się, a potem znowu godzili.
Następnego dnia budziliśmy się wszyscy z kacem.
Płynął dzień po dniu, a John w dalszym ciągu nie mógł zdobyć swoich tajemniczych
papierów.
Czułam, że nie zniosę już dłużej tego siedzenia w miejscu.
Wreszcie pewnego wieczoru John oznajmił ze stanowiska nawiga cyjnego: "Jutro
wypływamy".
Meg i ja czytałyśmy wtedy książki w głównej kabinie.
Usłyszawszy Johna, uniosłyś my głowy znad naszych lektur.
34
s; -,. Wypływamy!
powtórzył John.Jest odpowied nia pogoda.
Pieprzę dokumenty.
Płyniemy!
Trashrnan" minął właśnie przylądek Elizabeth na nłudnie od Portland.
Niebo nad naszymi głowami pokryte było zwartą szatą ołowianych chmur.
Z grotżaglem, F wciągniętym bardziej dla zachowania stabilności niż dla Itiaoedu, płynęliśmy
na silniku pod mocny południowy Kyiatr.
Spodziewaliśmy się, że przepłynięcie odcinka do iNewport zajmie nam około doby.
Postanowiliśmy z Johi-wtn że będziemy pełnić na zmianę trzygodzinne wachty, A Meg
zajmie się gotowaniem i w razie potrzeby pomoże
Ina pokładzie.
Wczesnym popołudniem pokonywaliśmy trzy- i czte rostopowe fale.
"Trashman" spisywał się całkiem dobrze.
l Po pewnym czasie przejaśniło się, a wiatr zamarł.
Za! chodzące słońce zabarwiło niebo najpierw na pomarań czowo, potem na karmazynowo, a
w końcu na fioletowo.
Obserwując, jak zapada mrok, poczułam nagły przypływ l radości.
Wszystko wokół było takie piękne, wielkie i odI tegłe od wszelkich zmartwień.
Drobnostki, które na lądzie l miały jakieś znaczenie, tutaj po prostu znikały.
Gdy się (jest na morzu i stwierdza się, że się schodzi z kursu, wystarczy delikatny ruch ręki,
aby powrócić na obrany i szlak.
, Przed świtem przepłynęliśmy na silniku przez kanał przylądka Cod i wpłynęliśmy do
zatoki Swan.
Kilka godzin później zawinęliśmy do niemal pustej, wielkiej , przystani w Newport.
John postanowił przycumować jacht do nabrzeża, żebyśmy mogli przechodzić na ląd i wracać
na pokład bez używania "Zodiaka".
Nadal mó wił o wynajęciu załogi, ale nie przypuszczałam, że będzie my mogli kogoś znaleźć
w tym opustoszałym mieście.
Każdy, kto umiał żeglować i chciał popłynąć na połud nie, był już najprawdopodobniej w
drodze na Florydę.
Po śniadaniu Meg i John odjechali na cały dzień wynajętym samochodem.
Włóczyłam się po mieście, zaglądając do niektórych sklepów i oglądając doki.
W dro dze powrotnej na jacht spotkałam Sonię, moją koleżankę z Południowej Afryki; kilka
lat wcześniej mieszkałam z nią
35 .
w Virgin Cjoma i.\\ icdziała, że pracuje w Newport w agencji pośredniczącej w rekrutowaniu
załóg jachtów.
Tak się akurat składało, że właśnie ta agencja skontak towała Johna z Morusem Newbergerem
w sprawie pracy na "Trashmanie".
Umówiłam się z Sonią na kolację w knajpce o nazwie "Candy Storę".
Zastałam Sonię czekającą na mnie przy małym stolicz ku.
Po krótkiej rozmowie zapytałam ją, co wie na temat Johna Lippotha.
Powiedziała, że jest bardzo doświad czony i wygląda na sympatycznego faceta.
Poprzednio pływał na "Black Kmght", prawda?
Co się tam tak naprawdę stało?
Dlaczego go wylali?
zapyta łam.
Chodziło o jego dziewczynę...
Meg Mooney?
Tak, Meg Mooney.
Właściciele jachtu uważali, że po prostu nie pracuje w taki sposób, w jaki oni...
Ale co on zrobił?
Ktoś zawołał mnie po imieniu.
Po drugiej stronie sali zobaczyłam Jima, kolegę żeglarza, którego nie widziałam od wielu
miesięcy.
Podszedł do nas i pocałował mnie na dzień dobry, a ja mu powiedziałam, że właśnie przy
płynęłam na "Trashmanie" z Johnem Lippothem.
Jak się z nim skumałaś?
zainteresował się Jim.
On nie ma całkiem czystych papierów.
Właśnie mówiłam Debbie, że miał parę drobnych problemów wtrąciła Sonia.
Sonia pomogła Johnowi dostać tę robotę powie działam.
Jim zrobił zdziwioną minę.
Kto jest właścicielem jachtu?
zapytał.
Facet o nazwisku Newberger.
Śpieszyło mu się, żeby kogoś zatrudnić odpowiedziała Sonia.
Inni ludzie, którym to proponowaliśmy, nie chcieli się zgodzić.
Nie płacił zbyt dużo.
Wysłaliśmy do niego Johna.
Prawdopodobnie jest w porządku powiedział Jim.
W gruncie rzeczy nie znam gościa.
Wcale się nie palę, żeby zostać na tym jachcie.
Po raz pierwszy powiedziałam to głośno i uświadomiłam sobie, że mówię prawdę.
Cieszyłabym się bardzo, gdybym
36
ta odejść od razu, jeśli znalazłabym jakąś inną możnść aby płynąć na południe.
Jim mnie zapytał, czy lierzamy żeglować śródlądowym szlakiem wodnym.
- Mamy za wysoki maszt.
Nie zmieścilibyśmy się pod ostami.
Prawdopodobnie wypłyniemy na pełne morze .zez Prąd Zatokowy, a potem skierujemy się na
połu.
Oczywiście pod warunkiem, że skompletujemy pgę wyjaśniłam.
, Znajdziecie chętnych w Annapolis.
Próbujcie Marmaduka".
Wszyscy tam przesiadują doradził
is Wróciłam na jacht przed Johnem i Meg.
Wyciągnęłam lalka map i zaczęłam studiować ewentualne trasy naszego aejsu na Florydę.
Pomyślałam, że albo przetniemy Prąd jlZatokowy i, wypłynąwszy na głębokie wody,
popłyniemy w prostej linii do Fort Lauderdale, albo będziemy całą .drogę trzymać się linii
brzegowej.
Płynąc wzdłuż brzegu .mielibyśmy możliwość schronienia się w porcie w razie pogorszenia
pogody, ale narażalibyśmy się na niebez pieczeństwa nieuchronnie towarzyszące żeglowaniu
na płytkich wodach.
Warunki pogodowe mogły się gwałtow nie popsuć, a wtedy nie mielibyśmy dość przestrzeni,
aby wykonać manewry niezbędne do osiągnięcia przez jacht bezpiecznej pozycji.
Ponieważ John nie zdradzał ochoty do omawiania swojej strategii, nie wiedziałam,
jakie są jego plany ani czy je w ogóle ma.
Przypuszczałam jednak, że będzie wolał płynąć wzdłuż wybrzeża.
Według mnie należał do tego rodzaju żeglarzy, którzy lepiej się czują, gdy mają świa domość
bliskości lądu.
Kiedy obudziłam się następnego dnia rano, John i Meg byli na jachcie.
Do tej pory myślałam, że Meg opuści nas w Newport, ale ze sposobu, w jaki z sobą
rozmawiali, wywnioskowałam, że ten plan uległ zmianie.
Powiedzia łam im "dzień dobry" i zajęłam się przygotowywaniem jachtu do ponownego
wyjścia w morze.
37 .
Dwa dni po/.nu-)- giiy doczekaliśmy się zmiany kierun ku wiatru na korzystny dla nas,
odpłynęliśmy w gęstej mgle.
Mieliśmy przepłynąć dwieście mil otwartego ocea nu przed dotarciem do względnie
spokojnej zatoki Delaware.
Przed wypłynięciem pomogłam Johnowi ulokować "Zodiaka" na pokładzie jachtu.
Ucieszyłam się, że nie będę już musiała ciągle sprawdzać, czy nasza czerwona łódeczka
płynie za rufą, miotana falami.
Płynęliśmy według utartego już schematu, używając grotżagla do zachowania
stabilności i silnika do napę dzania jachtu.
Gdy wypłynęliśmy na niespokojny akwen poza zatoką Narragansett, "Trashmanem" zaczęło
nieźle kołysać, a kaskady zimnej wody poczęły wdzierać się przez dziób.
Widoczność była tak słaba, że nie dostrzeg liśmy nawet Błock Island, chociaż
przepływaliśmy nie dalej niż trzy mile od niej.
Dzięki jednak naszym radio wym urządzeniom nawigacyjnym utrzymywaliśmy się dokładnie
na kursie.
Obejmowałam na zmianę z Johnem trzygodzinne wa chty.
Meg spędzała większość czasu w kabinie na rufie.
Równie dobrze więc mogłoby jej nie być wcale na jachcie.
Pokazywała się jedynie sporadycznie, aby zrobić kawę czy parę kanapek, a potem uciekała na
koję jak piesek stepowy kryjący się w swojej norze.
Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak się upierała, aby zostać na jachcie, skoro wyraźnie czuła
się źle na morzu.
Kiedy minęliśmy Long Island, siła wiatru wzrosła.
Namówiłam Johna, aby postawić kliwer.
Z dodatkowym żaglem "Trashman" poprawił swą stabilność i nabrał większej prędkości.
Zrobiło to na Johnie takie wrażenie, że nawet wyłączył silnik.
Pogoda pogarszała się w dalszym ciągu.
Chłodny wiatr wiał prawie wprost od rufy, a płócienno-akrylowa osłona kokpitu niemal wcale
nas nie chroniła przed rozpryskami zimnej wody.
Zaczął padać deszcz, a wiatr wzmógł się jeszcze bardziej i po upływie kolejnej godziny nagle
znaleźliśmy się w obszarze fatalnej pogody.
Wiatr nie był na tyle mocny, by można go było nazwać huraganem, a fale nie były na tyle
duże, by stanowić zagrożenie dla jachtu, ale płynęło się bardzo ciężko
38
iatrugach oblewającej nas wody.
Warunki były zbyt S dne by można było polegać na autopilocie.
Musiałam -c na wachcie stanąć za sterem.
Wytężałam wzrok, żeby baczyć światła innych jednostek lub boi, lecz wokół nie to nic oprócz
pędzonego wiatrem deszczu i rozkołysaciemnego morza.
Wkrótce po wschodzie słońca hn wyszedł na pokład i oświadczył, że popłyniemy kierunku
przylądka May w stanie New Jersey, aby tam teeczekać złą pogodę.
Całkiem mi to odpowiadało.
irzydałby mi się gorący posiłek, prysznic i spokojnie rzespana noc pomyślałam.
Nieznaczna zmiana kursu spowodowała, że trudno było Bpobiec zakrywaniu genui
przez grot.
Gdy jacht przehylał się na fali, genua opadała na forsztaksel, a potem gpełniała się znowu z
bardzo mocnym szarpnięciem.
sdnak zamiast płynąć pod żaglami, a potem skorygować urs po zbliżeniu się do celu podróży,
John zdecydował Vę zwinąć kliwer i zapuścić znowu silnik.
, John przycichł wyraźnie, gdy jacht nadal przebijał ?
ię przez wzburzone morze.
Wyłączył nawet Stevea IWinwooda, żeby "się skoncentrować".
Nie rozumiałam, ; na czym polega problem.
Pływałam wcześniej podczas znacznie gorszej pogody.
Pokonanie takich trudności polegało przede wszystkim na odpowiednim podejściu.
Trzeba było traktować je jak wyzwanie, któremu należy Stawić czoło.
Trzeba było mieć agresywną i zdecydowaną postawę.
Trzeba było rozumieć, że ocean jest jak war czący pies: wyczuwa, kiedy człowiek się go boi.
Blisko południa, gdy byliśmy około godziny drogi od przylądka May, rozległ się
sygnał alarmowy silnika.
John zaklął i przycisnął wyłącznik, a następnie ruszył do maszynowni.
Musiałam sama mocować się ze sterem.
Bez napędu silnika i równowagi, jaką zapewniał kliwer, jacht reagował na ster jak bezwładne
cielsko.
Szarpałam się z kołem, gdy wspinaliśmy się na grzbiety kolejnych fal.
Im bardziej się wysilałam, tym bardziej byłam wściekła.
Wściekła na jacht i pogodę, a najbardziej na Johna za to, że polega wyłącznie na silniku, że
brak mu odwagi, by płynąć normalnie pod żaglami.
39 .
John wreszcie .,..
. i oznajmił, że naprawił silnik.
Znowu coś się stało / wirnikiem.
Miałam zamiar powie dzieć, że o ile wiem, już go naprawił, kiedy byliśmy w Falmouth, ale
ugryzłam się w język.
John uruchomił silnik, a ja zostałam przy sterze.
Potem on znów zszedł pod pokład, aby zająć się urządzeniami nawigacyjnymi.
Godzinę później zauważyłam ciemną smugę lądu po naszej prawej burcie.
John poweselał, jego precyzyjne urządzenia jednak funkcjonowały.
Byliśmy akurat tam, gdzie przewidywał.
Zaraz za falochronem, u wejścia do wąskiego kanału, prowadzącego do przystani na
przylądku May, woda kotłowała się pędzona siłą odpływu.
Próbowałam nie patrzeć na ostre skały wystające po obu stronach szlaku, gdy przedzieraliśmy
się pod prąd.
Gdyby silnik zawiódł nas w tym momencie, popadlibyśmy w niezłe tarapaty.
John zdołał przeprowadzić jacht na przystań.
Kiedy zacumowaliśmy, pokazała się Meg i zaproponowała kawę.
Dolałam do swojej kawy rumu i zapytałam ich oboje, czy też chcą trochę.
Gdy John podniósł swoją filiżankę, zauważyłam, że trzęsie mu się ręka.
Rano wszystko wyglądało lepiej.
Morze nadal było wzburzone, ale znacznie mniej niż poprzedniego dnia.
Niebo było bezchmurne.
Wypłynęliśmy z przystani z włączonym silnikiem i skierowaliśmy się na południe.
Cały dzień minął na długiej, lecz dość łatwej żegludze utartymi szlakami przez zatokę
Chesapeake i kanał Delaware.
Płynęliśmy na autopilocie, cały czas z włączonym silnikiem i postawionym grotżaglem.
Około północy dotarliśmy do Annapolis i rzuciliśmy kotwicę w połysk liwe, czarne wody
przystani.
John i Meg zaczęli się sprzeczać, czy schodzić na ląd czy nie.
W końcu popłynęli tam "Zodiakiem".
Ja zdecydowałam się zostać sama na pokładzie.
Byłam wyczerpana, a poza tym chciałam odpocząć od tej dwójki.
Po ich odpłynięciu posiedziałam trochę na pokładzie, patrząc na tańczące w wodzie od40
wiateł miasta.
Otaczało nas mnóstwo jachtów.
Tuszcie poczułam się z powrotem w środku żeglarriego światka.
Może teraz będziemy mogli znaleźć tę nieuchwytną
rhczas załogę pomyślałam.
Zeszłam do kabiny sunęłam się na koję.
Miałam dłonie wypolerowane od awytów na kole sterowym i bolało mnie całe ciało.
Tak wjemnie było wtulić gorącą od słońca i wiatru twarz lchlodną poduszkę.
Leżałam myśląc o Meg i zastanawiasię, dlaczego jest z Johnem.
Myślałam o Johnie, wiać się, dlaczego chce pracować na jachtach, skoro lowanie nie sprawia
mu przyjemności.
Myślałam też nojej matce i o tym, gdzie jest w tej chwili.
A potem zęłam marzyć o Florydzie, o słońcu i cieple.
Będę tam i kilka dni i nic innego nie będzie już ważne.
ROZDZIAŁ
i
W czasie śniadania John postawił sprawę jasno: po szukiwania załogi to moje zadanie.
Z automatu telefbnicz- nego zadzwoniłam do mojej przyjaciółki Sary Cavanaugh,J z którą
płynęłam poprzedniej wiosny w regatach transat lantyckich na jachcie "Charles Heidsieck
III".
Nie bylol jej w domu, ale jej matka powiedziała, że brat Sary, Brad,, jest właśnie w Annapolis
i być może byłby zainteresowany pracą na naszym jachcie.
Wtedy właśnie zobaczyłam dwóch mężczyzn idących nabrzeżem w moim kierunku.
Jeden z nich był wysokim, jasnym blondynem, miał może sześć stóp i trzy cale wzrostu i był
bardzo muskularny.
Drugi, też blondyn, był niski i żylasty.
Uświadomiłam sobie, że ten wyższy mężczyzna to Brad Cavanaugh, poznałam się z nim pół
roku temu.
Nie uwierzysz w to, ale przed chwilą rozmawia-;
łam z twoją matką zawołałam i opowiedziałam mu o "Trashmanie".
O Jezu, Brad!
Masz sikorkę w każdym porcie, no nie?
zdziwił się jego towarzysz.
Mówił z brytyjskim akcentem i miał jasnoniebieskie, najbardziej niesamowite oczy, jakie
kiedykolwiek widziałam.
Brad powiedział, że jest to Mark Adams.
Zapytałam Brada, czy chce obejrzeć "Trashmana", i w trójkę ruszyliśmy w kierunku jachtu.
Po drodze Mark spotkał jakiegoś znajomego i zatrzymał się, żeby porozmawiać.
Kiedy doszłam z Bradem do jachtu, John wystawił głowę z luku.
42
O Boże, Debbie!
To jest tempo!
roześmiał się.
- Kazałeś znaleźć załogę, to znalazłam.
Przed stawiłam Johna Bradowi i w trójkę zeszliśmy pod pokład.
Po krótkiej rozmowie John zapytał Brada, czy chce do nas
[ dołączyć.
. To brzmi dość zachęcająco powiedział Brad.
Mam tu kumpla.
Marka.
Myślisz, że też by się przydał?
; Dobry jest?
zapytał John.
. Zaliczył Fastnet i Admirals Cup, i SORC.
PływaPlem z nim w paru wyścigach.
Jest trochę narwany, ale jako
Iżeglarz jest dobry.
l Wkrótce Mark pojawił się na pokładzie i John za li proponował mu pracę.
Na tej łajbie będziemy się wlekli na Florydę cały rok
powiedział Mark i obrzucił spojrzeniem mnie i Meg.
Te dziewuchy chyba nie płyną?
Co? Nie znoszę bab Ina jachtach.
Do niczego się nie nadają.
i Wszyscy oprócz mnie się roześmieli.
Mark oznajmił fcjohnowi, że będzie mógł do nas dołączyć, chociaż jest Itejęty rekrutowaniem
załogi na "Ocean Greyhound" - duży jacht, który kilka lat wcześniej przepłynął Whit bread.
t Byłam zaskoczona.
Widziałam ten jacht nie tak dawno
Fw suchym doku w Anglii i nie wyglądało na to, by miał
jeszcze pływać w regatach.
Debbie przepłynęła Whitbread w zeszłym roku
r poinformował go John.
l Założę się, że wiem, na czym polegała twoja praca
l powiedział Mark.
Chwycił się dwiema dłońmi za
krocze i potrząsnął nim, wybuchając rechotliwym śmie; Chem.
Brad dał mu żartobliwego kuksańca.
: Nie przejmuj się nim, Debbie.
On po prostu lubi takie wygłupy zwrócił się do mnie Brad.
Ja jednak , przejmowałam się, i to bardzo.
Wstałam i odeszłam na
Pokład, żeby czymś się zająć.
Po chwili John, Mark i Brad
również wyszli na pokład i podali sobie ręce.
Wyglądało Ha to, że umowa została zawarta, oczywiście pod warun Riem, że Newberger
udzieli swojej aprobaty.
Nie podoba mi się Mark.
Naprawdę powiedzia43 .
łam do Johna, gjy pi/iin.] lego samego dnia nadarzyła mi się okazja do rozmowy.
Nawet go nie znasz.
Znam ten typ ludzi odpowiedziałam.
Brad mówi, że jest dobrym żeglarzem.
Potrzebuje my ludzi.
Będzie na jachcie najwyżej tydzień.
Nie ma się czym przejmować.
John zadzwonił do Newbergera i otrzymał zgodę na zatrudnienie Brada i Marka, co
oczywiście należało uczcić.
Johnowi kończyła się gotówka.
Zapytał więc, czy ktoś z nas mógłby mu pożyczyć trochę pieniędzy "na i konto jachtu" do
czasu, gdy Newberger przyśle mu kolejną sumę.
Mark miał czek płatniczy na sto pięćdziesiąt dolarów, ale kiedy poszliśmy całą piątką do
biura przystani portowej, aby go zrealizować, pracujący tam urzęd nik popatrzył na czek i
skrzywił się.
Przykro mi, stary.
Nie mogę tego zrobić rzekł.
No, co ty?
Jest w porządku!
Przysięgam!
zawołał Mark.
Zapytaj kogo chcesz.
Zaczął wyliczać nazwis ka ludzi, którzy mogą za niego poręczyć, i urzędnik w końcu poszedł
do pomieszczenia na tyłach, aby się kogoś poradzić.
Wrócił po chwili, oddał czek Markowi i rzekł: On powiedział, że jesteś cytuję "jednym z
największych skurwysynów, jakiego kiedykolwiek spot kał, i że prędzej trafiłby go szlag, niż
zrealizowałby twój czek".
Koniec cytatu.
Mark się zaczerwienił, zacisnął pięści i zaczął się śmiać.
Ty pieprzony kretynie!
powiedział i wypadł z biura na dwór.
Znam barmana u "Marmaduka" poinformował nas Mark, gdy wyszliśmy za nim.
On mi zrealizuje ten ;
głupi czek.
U "Marmaduka" było pełno żeglarzy, którzy przy płynęli do Annapolis na paradę
jachtów.
Mark odłączył od nas, aby "porozmawiać z paroma ludźmi o 0cean Greyhound".
Nie chciało mi się wierzyć, że ma zamiar nakłaniać ludzi, aby porzucili pracę po to, by zająć
się jego wyimaginowanym pomysłem.
Nie werbuje się w ten sposób ludzi na regaty najwyższej światowej klasy.
Zoba44
łam że Mark rozmawia z człowiekiem, który jest - dobrym znajomym.
Kiedy Mark poszedł dalej, podeszłam do niego.
Jesteś z tym facetem?
zapytał.
- Płynę jachtem na południe i kapitan właśnie go atrudnił wyjaśniłam.
Ciekaw jestem, czy można mu wierzyć.
Powiedział, e kompletuje załogę na "Ocean Greyhound" na regaty lsvdneyHobart.
To brzmi bardzo atrakcyjnie.
Nie rwiesz, czy to można jakoś sprawdzić?
Naprawdę mnie to
Interesuje.
r Poznałam kiedyś właściciela tego jachtu.
Nazywa S się Les Williams powiedziałam.
Może mogłabym do niego zadzwonić.
Obejrzałam się na Johna, Brada BtMeg.
Mark stał z nimi znowu i gestykulował z ożywieIniem, a oni śmiali się głośno, nieomal
pokładając się ze Ifaniechu.
Może to tylko mnie się coś wydaje.
Może z niego est naprawdę równy facet pomyślałam.
l Położyłam się spać wcześnie, ale nie mogłam szybko Hzasnąć.
Nie mogłam przestać myśleć ani o Marku, ani o jachcie "Ocean Greyhound".
Rano, nim pozostali się ; obudzili, poszłam do telefonu i zadzwoniłam do jednego ze
znajomych, który mi poradził, jak mogę się skontak: tować z Lesem Williamsem.
Gdy uzyskałam połączenie z Anglią, wyjaśniłam, kim jestem, i powiedziałam, że Otrzymałam
od Marka Adamsa propozycję zaciągnięcia się na "Ocean Greyhound".
; Williams odpowiedział, że jacht jest nadal w suchym doku i że on nigdy nie słyszał o
Marku Adamsie.
Otrzymałam więc odpowiedź na swoje wątpliwości.
Czu łam się głupio.
Prawie żałowałam, że w ogóle do niego telefonowałam.
Wiedziałam już na pewno, że Mark jest nie tylko denerwującym typem, ale również kłamcą.
Usiadłam na nabrzeżu i zaczęłam gapić się w metalicznoniebieską wodę, zastanawiając się,
co robić.
To wszyst ko nie mieściło mi się w głowie.
Ten stuknięty, wojow niczy Anglik, ten niedorobiony kapitan i jego kłótliwa, nie umiejąca
żeglować przyjaciółka.
Dobre sobie!
po myślałam.
45 .
Posicdy.iaiaiii jc/.i./.c kilka minut, zastanawiając się i robić.
A może pozbierać swoje rzeczy i odejść?
Ma. znajomych w Annapuliy.
Znajdę inny sposób, żeby po płynąć na południe.
Nie, to głupi pomysł.
Dlaczego!
miałabym zejść z mojego jachtu?
Uznałam, że muszl poinformować Johna o tym, czego się dowiedziałarij o Marku.
Miałam nadzieję, że kiedy o tym usłyszy!
z pewnością go wyrzuci.
,j
Słyszałeś, że Mark kompletuje załogę dla "Oceari Greyhound"?
zapytałam tego ranka Johna.
Ta wszystko bzdury!
Właściciel jachtu nigdy o nim słyszał.
Skąd to wiesz?
zainteresował się.
Dzwoniłam do Anglii.
Co zrobiłaś?
O Jezu, Debbie!
Nie chcę o tym słyszeć.
Nie obchodzi mnie, co ten facet robi czy czeg, nie robi.
Rozumiesz?
Potrzebujemy załogi.
To wszystko Dlaczego wreszcie nie zaczniesz zajmować się swoiir sprawami?
Ależ to jest właśnie moja sprawa.
Nie chcę płynąc z tym facetem.
Jeżeli on popłynie, to ja schodzę!
Nie bądź śmieszna!
Mówię poważnie.
Zejdę z jachtu.
Jeżeli zejdziesz teraz z jachtu wycedził powoli John to postaram się do cholery, żebyś
nigdy nie dostała pracy na żadnym jachcie.
Wcale nie żartuję.
Nie możesz tak po prostu zejść sobie z jachtu.
;
Mogę, John.
Nie jestem twoim niewolnikiem.
Nie chcę płynąć z Markiem.
ł
Debbie!
Powtarzam ci to ostatni raz.
Nie zejdzieszJ z jachtu.
Jutro bierzemy zaopatrzenie, a pojutrze od-lij pływamy.
My wszyscy: ty, ja, Meg, Brad i Mark.
Rozumiem, co czujesz w stosunku do Marksj wtrąciła Meg, która przysłuchiwała się
naszej roz mowie ale jeżeli spróbujesz go po prostu ignorować...!
Właśnie!
Po prostu go ignoruj poparł ją John.
j
l dobrze by było, John, żebyś czasem stanął p0- stronie Debbie dodała Meg.
Westchnął tylko:
46
Słuchaj, Debbie.
Wszystko będzie w porządku, wyruszymy, zobaczysz zapewnił mnie i poszedł
(pokład.
.Nie mogłam j ednak tego tak zostawić.
Miałam już dość.
wolnej chwili poszłam do automatu telefonicznego iadzwoniłam do Morrisa
Newbergera.
Powiedziałam a że zmieniłam decyzję, ponieważ brakuje mi regat, ije, postanowiłam
pojechać na południe, aby znaleźć acę na jachcie regatowym.
Newberger zapytał, czy
n jakieś kłopoty z pozostałymi członkami załogi.
yahałam się chwilę i potem zaprzeczyłam.
Nie, nie
n żadnych kłopotowi Kiedy zaczął przypominać mi o moich zobowiązachi poczułam,
że słabnę w swym postanowieniu.
Nim irfńczył swoje kazanie, wiedziałam już, że z tego nie bmę.
Popłynę na "Trashmanie" na południe.
Wrócii na jacht.
Czułam się jak idiotka i dlatego, że w ogóle oniłam, i dlatego, że tak łatwo dałam sobą
rządzić.
gfrzed piątą John, Brad, Meg i ja skompletowateiy potrzebne rzeczy, posprzątaliśmy i
sprawdziliśmy zystkie urządzenia.
Potem umyliśmy się i ruszyliśmy i restauracji, gdzie mieliśmy urządzić ostatnią imprezę 2ed
wypłynięciem.
Zjedliśmy kolację i przenieśliśmy ?
do drink baru, gdy nagle wpadł Mark.
l To jest Tilly powiedział, zataczając się i pra; przewracając niedużą ładną szatynkę, której
usiłował i przedstawić.
John wyciągnął rękę, aby go podtrzyć.
SsPo kilku kolejnych drinkach Mark podszedł do mnie Iwiejnym krokiem.
t Cześć, Mark zaczęłam właśnie rozmawiałam kisiaj z moim znajomym z Anglii.
Nazywa się Les rilliams.
To ten, który jest właścicielem "Ocean Greynund".
Wszyscy przestali rozmawiać, a twarz Marka oblała się Aeńcem.
47 .
PowieJ/iat, /.c nigdy o tobie nie słyszał ciągnęłam.
i że jego jacht jest w rozsypce.
Ty głupia cipo!
warknął, przysuwając twarz blisko mojej; Co sobie, kurwa, wyobrażasz, sprawdzasz mnie?
Nic takiego zaprzeczyłam.
Williams był trochę zaskoczony i to wszystko.
Dajcie spokój przerwał John.
Tak nam fajnie.
Nie psujcie wszystkiego.
Niczego nie psuję obruszyłam się bawię ;
doskonale.
Myślisz, że jesteś taka super?
Co, panno Whnl bread?
rzucił Mark.
;
Brad wyciągnął rękę i ujął go za ramię, i;!
Przestań powiedział.
Siadaj tutaj.
Zapomnij o tym.
A ty, Debbie, daj spokój, dobrze?
Dobrze zgodziłam się.
Gdy wychodziliśmy tuż przed zamknięciem ba Mark chwycił spoza kontuaru pełną
butelkę dewara i pobiegł na jacht.
Impreza na "Trashmanie" potrwała prawie do świtu.
Mark, który pił wprost z butelki,:
doprowadził do nagłego zakończenia przyjęcia, gdy sięg nął ręką pod spódnicę Tilly i
ściągnął jej majtki.
Tilły zmieszana wróciła na swój jacht, a my rozeszliśmy się p kabinach.
Byłam pijana, zmęczona i czułam wstręt do Marka.
Przed dwunastą w południe byliśmy gotowi do wyfr płynięcia.
Załoga była w nie najlepszej formie, ale pogoda;
nam dopisywała.
Niebo było bezchmurne i mieliśmy korzystny północno-zachodni wiatr, wiejący z prędkości
od dziesięciu do piętnastu węzłów.
Temperatura wynosiła sześćdziesiąt stopni Fahrenheita.
Otrzymaliśmy tego ram ka komunikat meteorologiczny i słuchaliśmy prognoz w radiu.
Zanosiło się na to, że będziemy mieli dobr pogodę przez najbliższe trzycztery dni.
Popłynęliśmy w dół zatoki Chesapeake pod bezanem i żaglem wielofun-:
48
jnym.
"Tiashman" zachowywał się wspaniale.
Leciał Hślizgał się po falach z prędkością dziewięciu węzłów, tak przestaliśmy myśleć o nim
jako o dużym i ciężkim k achcie.
Późnym popołudniem wiatr zaczął się wzmagać.
Qieco przed zachodem słońca John zdecydował się zwi ać żagiel wielofunkcyjny.
Powiedział, że nie chce ryzyaować w ciemnościach uszkodzenia cacka Newbergera.
"koło szóstej zaczęliśmy pełnić wachty na zmianę.
Pierw si zaczęli Mark z Johnem, a ja i Brad zeszliśmy pod okład, aby się przespać.
-u Trzy godziny później Meg obudziła nas na kolację.
Hóhn nastawił automatycznego pilota, mogliśmy więc lusiąść wszyscy razem.
Meg, John i Brad byli w doskoEttałych nastrojach, ale Mark siedział z kamienną twarzą
i wpatrywał się we mnie lodowatym spojrzeniem swoich
niebieskich oczu.
Jeżeli ci się wydaje, panienko Whitbread, że zapo"Baniałem o twoim sprawdzaniu mnie, to
się mylisz polnriedział w końcu.
Rewanż bywa dotkliwy.
Przekonasz
ię!
l Spojrzałam na Johna.
To on był kapitanem i jego
zadaniem było utrzymywanie załogi w ryzach.
Zatrzymaj to dla siebie, stary powiedział John.
c Po chwili napiętej ciszy Meg zaczęła mówić o jakimś barze w Fort Lauderdale, który
chciałaby zobaczyć, i wszyscy jakby się znów odprężyli.
Skończyłam szybko kolację i wyszłam na pokład.
Nad nami rozpościerało się Ipiękne, rozgwieżdżone niebo, a "Trashman" z gracją Imknął po
falach.
Próbowałam zapomnieć o Marku i skoncentrować się na pięknym dźwięku jachtu tnącego
fale.
Zamknęłam oczy i wystawiłam twarz na wiatr.
Powietrze było chłodne, ale miałam na sobie odpowiednie ubranie.
gWiedziałam, że z każdą minutą zbliżamy się do Florydy.
l s Kiedy Brad pojawił się na pokładzie, wyłączyliśmy F automatycznego pilota.
Przy wietrze wiejącym od rufy .
Trashman" płynął na wszystkich żaglach z wydętym Igrotem, bezanem i kliwerem.
Po raz pierwszy żeglowałam na Trashmanie" w ten sposób i jacht zachowywał się j
fantastycznie.
Zmienialiśmy się z Bradem za kołem i roz 49 .
mawialiśmy.
Było nam tak przyjemnie razem, że zdecydo waliśmy się przeciągnąć nieco naszą wachtę.
Brad mi się podobał.
Pogodny, dowcipny i wyraźnie zakochany w że glarstwie.
Była w nim jakaś łagodność, która kontra stowała z jego potężnym wyglądem.
Przypominał ol brzymiego misia.
Opowiedział mi o swoim dzieciństwie w podmiejskim osiedlu na północ od Bostonu i o tym,
jak jego ojciec zaczął uczyć go żeglarstwa, gdy był jeszcze dzieckiem.
Kiedy moja matka była w ciąży ze mną, przepłynęła z moim ojcem na jachcie przez
huragan na morzu opowiadał Brad.
A gdy poszedłem do szkoły średniej, ojciec miał trzydziestoośmiostopowy jacht i ka zał mi
pływać na nim w każdy weekend.
Kazał ci?
Tak.
W każdy weekend, a w czasie jego urlopu każdego dnia.
Powiedziałam mu, że ja uczyłam się żeglować na letnim obozie w Teksasie, ale nie
miałam kontaktu z żeglarstwem aż do czasu, kiedy zrezygnowałam z collegeu w Austin i
pojechałam na Karaiby.
Czy twoja matka nie była wściekła, że zostawiłaś szkołę?
spytał Brad.
Nie powiedziałam jej.
Po prostu wyjechałam.
Za dzwoniłam do niej po czterech miesiącach.
Chyba nawet nie wiedziała przez cały ten czas, że wyjechałam.
Około czwartej nad ranem przestaliśmy rozmawiać i dopiero wtedy poczułam, jak
bardzo jestem zmęczona.
Gdy obudziliśmy Johna i Marka, żeby objęli wachtę, osunęłam się na koję i niemal
natychmiast zasnęłam.
Cztery godziny później wróciłam na pokład na kolejną wachtę.
Zauważyłam z zadowoleniem, że opuściliśmy zatokę i wypływamy na otwarty ocean.
Warunki były nadal świetne, wiał rześki wiatr z prędkością piętna studwudziestu węzłów.
Na wodzie utrzymywała się nieznaczna fala, a na niebie pojawiły się nieliczne chmury
50
kłębiaste.
Kiedy zeszłam pod pokład po kawę, zobaczyłam Johna na stanowisku nawigacyjnym.
Zapytałam, czy nadal aktualny jest plan spotkania z jachtem, na którym płynęła Tilly do
Beaufort, w Północnej Karolinie, gdzie mieliśmy uczcić jej urodziny.
Myślę, że przy takiej pomyślnej prognozie powin niśmy po prostu płynąć dalej
odpowiedział.
Z moim pechem prawdopodobnie zawinęlibyśmy do Beaufort, a potem ugrzęźlibyśmy tam na
tydzień z powodu pogody.
Poza tym nie mogę znaleźć mapy.
Jakiej mapy?
Mapy całego wybrzeża.
Mniejsza z tym.
Nie będzie my jej potrzebowali.
Wróciłam na pokład i przejęłam koło od Brada.
Zmieni liśmy nieco kurs i skierowaliśmy się trochę bardziej na południowy wschód, aby
opłynąć przylądek Hatteras.
Nigdy nie płynęłam wcześniej wzdłuż wschodniego wy brzeża, ale wiedziałam, że jest to
obszar znany ze złej pogody.
Płynęliśmy wciąż tym samym halsem pod gro tem, bezanem i kliwrem.
Nadal mieliśmy dobre tempo i zaczęłam myśleć, że może dopłyniemy do Florydy szybciej,
niż się tego spodziewaliśmy.
Około południa John i Mark wyszli na pokład.
Każdy z nich trzymał w ręku butelkę piwa.
Mark miał ze sobą mały plastikowy pojemnik z lodem.
Chcesz zimnego piwa?
zapytał Brada, ale ten potrząsnął głową.
Po szybkim lunchu Brad i ja wróciliśmy na koje.
Kiedy obudziłam się około czwartej po południu, poczułam po ruchach jachtu, że wiatr
przybrał na sile.
Włożyłam strój sztormowy, obudziłam Brada i wyszłam na pokład.
Wiatr wiał z prędkością od dwudziestu pięciu do trzydziestu węzłów.
Na morzu pojawiły się dziesięcio-, może dwunastostopowe fale, a od południowego wschodu
nad ciągała masa ciemnych chmur.
Mark i John podczas swej wachty zwinęli żagle prawie o jedną czwartą.
Płynęliśmy nadal lewym halsem, sunąc gładko nawet po dużych falach.
Zmieniałam się z Bradem przy sterze co jakieś dwadzieścia minut i za każdym razem, kiedy
brałam koło
51 .
w ręce, czukim, /.c i.oraz trudniej utrzymać jacht na kursie.
Pod koniec naszej czterogodzinnej wachty wiatr wzmógł się do około trzydziestu, trzydziestu
pięciu węzłów, a fale wzrosły do dwunastu, piętnastu stóp.
Pod pokładem przewinęła się kaseta ze Steveem Winwoodern i po chwili zaczęła grać od
początku.
Musimy namówić Johna, żeby zmienił kasetę powiedziałam.
Już nie mogę tego słuchać.
Kiedy zeszłam pod pokład, aby zawołać Johna i Marka na wachtę, zastałam ich w
głównej kabinie.
Chcesz pić?
John wyciągnął ku mnie butelkę piwa.
Co było w ostatnim komunikacie?
zapytałam ściągając ubiór sztormowy.
To samo, co w ostatnim i przedostatnim John wzruszył ramionami.
Robi się bardzo burzliwie zauważyłam.
Tu nie jest burzliwie odrzekł Mark, wspinając się ostrożnie po schodach i starając się
nie uronić ze szklanki ani kropli bursztynowego płynu.
Myślę, że czegoś się napiję.
Co on pije?
zapyta łam.
Dewara.
Z czym?
Samego dewara.
Zrobiłam sobie drinka z wódki i soku żurawinowego i usiadłam na kanapce.
Twarz paliła mnie od wiatru, a skóra była szorstka od soli.
Za chwilę pojawił się Brad.
Wziął sobie piwo i zjedliśmy razem zapiekankę z ma karonem, którą podgrzała Meg.
Potem poszliśmy się trochę przespać.
Poczułam, że ktoś potrząsa mnie za ramię.
Wstawaj, Debbie!
Szybko!
powiedział John zmienionym głosem.
Już nie śpię oznajmiłam.
Co się dzieje?
zapytał Brad.
52
Wieje trzydzieści pięć, nawet do czterdziestu, ale munikaty meteo nie zapowiadają
żadnych zmian.
To iesarnowite.
Jakiś pieprzony huragan nie wiadomo skąd.
Usiadłam na koi.
Jak są ustawione żagle?
zainteresowałam się.
Zredukowaliśmy grot, ile się dało tym głupim kołowrotem.
Zwinęliśmy całkiem kliwer i postawiliśmy sztaksel.
Potem zmniejszyliśmy grot o jeszcze jedną czwartą, tak że jest teraz rozwinięty w połowie.
Jacht przewalił się przez falę i zatrząsł się cały.
Cholera!
zaklął John.
A co z bezanem?
Zwinęliśmy go przed godziną.
Z pokładu sytuacja nie wyglądała tak źle, jak wynikało ze słów Johna.
Morze rzeczywiście było bardziej wzbu rzone, ale w końcu byliśmy w Prądzie Zatokowym,
gdzie warunki zawsze były trudniejsze.
Przypuszczałam, że strefa niskiego ciśnienia od Wysp Bahama spowoduje zwiększanie się fal
ze wschodu i że warunki będą dość trudne cały czas, dopóki nie przekroczymy Prądu Zato
kowego.
Przejęłam ster, a po około dziesięciu minutach oddałam go Bradowi.
Zdecydowaliśmy, że cała wachta będzie przebiegać następująco: małe porcje intensywnej
pracy na zmianę z krótkimi przerwami.
Po pewnym czasie John podszedł do schodków i zawołał:
Chyba zawrócimy!
Wymieniliśmy z Bradem osłupiałe spojrzenia.
Tutaj?
Teraz?
wrzasnęłam do Johna.
O co chodzi?
Zdecydowałeś się płynąć na urodziny Tilly?
Martwi mnie ta pogoda.
Nie chciałbym się dostać w Prąd Zatokowy, jeżeli to się pogorszy.
Mam dla ciebie ciekawe wiadomości, stary po wiedział Brad.
Według mnie już jesteśmy w Prądzie Zatokowym.
Więc wycofamy się z niego i przeczekamy tam zadecydował John.
Nie miało to dla mnie żadnego sensu.
Mimo że Prąd Zatokowy potrafi być zdradliwy, to byliśmy już zbyt
53 .
Gdy wzięłam ponownie ster
ręce i poczułam, jak jacht
- - l 1 r l
przechyla się na falach, ręce i poczułam, jak jacht
wrzeszczał jak wariat.
Musiał1313"11 dlaczego.
Mark aby utrzymać ster, naciskana tęzac wszystkle slły Widziałam taki stan morza, ki
olbrzymlą T wo ?
nigdy nie musiaiam w takich y m na "xargo ale Było to przerwę i jednoczy111?
stac za sterem:
podobnego nie przeżyłam nigd16 P- czegos że jego zdanym trzeba 4.
Brad zwołał do Johna,
zostanie zniszczona.
John wy, osłonę kokpltu zamm
porozmawiał chwilę z Bradem -stawil głowę przez Mówi, w nie może znal Znów
zniknął.
- -
Mówi, że nie może znaleźć
luku - powiedział Brad Te"- Zabezpieczenia pokrywy
abeźpizenia pokrywy
pitu.
to będzie się wlewało za d11 złożymy oslonę kok"
Wiatr w olinowaniu huczał :?
0 y rozróżniałam siowa.
k głośno, że ledwie
Brad zaproponował, że przejm, .
T.., łam obok niego i obserwowałam6 ode mmester- usladgórami i dolinami, aa jego
powiej0"6-całe byl0 P ryte jednej linii prostej.
Poza tym chni nie widziałam ani
Czy to szarość zmierzchu, czy Ystko wyglądało szaro.
Musiałam się nad tym dobrze zasr vvitu?
pomyslsdamjakieś znaczenie?
Wyobraziłam .nowić.
ale czy to miało
glądać z lotu ptaka.
Fale burzył bie )ak to musl wy dzikie zwierzęta gotujące się do st się za naszą r ą Gdy
spadaliśmy w ciemne ka ku ., r ,
nagle przestawało wiać i zapadał-?
10 mlę y f aml cisza, tak akby ktoś
manipulował burzą za pomocą przełącznika.
Po chwili znowu jak opętani mknęliśmy w górę i wyrzucało nas na szalejącą powierzchnię
morza.
Nie wiedziałam sama, co jest gorsze: niesamowita cisza doliny czy wściekła furia grzbietu fal.
Przez ogłuszający huk z trudem usłyszałam głos Meg wołającej mnie po imieniu.
Byłam zaskoczona.
Nie widziałam jej już cały dzień, a może dłużej.
Poczułam od nowa złość na Johna za to, że ją wziął na pokład.
Jaki był z niej pożytek?
Przy tej pogodzie przydałaby się nam dodatkowa para sprawnych rąk.
Kiedy Meg zapytała mnie i Brada, czy chcemy kawy, uświadomiłam sobie, że nie jadłam
jeszcze śniadania.
Zeszłam pod pokład i znalazłam Meg w kambuzie.
Ubrana była w jedną z bawełnianych koszul Johna i fioletowe legginsy.
Niezła fala, co?
powiedziała, podając mi kawę.
Jacht podskoczył do góry, omal nie rozlałam gorącego płynu.
Skąd wiesz?
zapytałam.
Byłaś ostatnio na pokładzie?
Uraziło ją to.
Odwróciła wzrok ode mnie.
Proszę!
Nie bądź złośliwa, Debbie.
Wiesz, że nic bym tam nie pomogła.
Ach!
O Boże!
Jacht zaczął znowu bezwładnie opadać.
Meg straciła równowagę, przeleciała przez kabinę i uderzyła o kanapę.
Ja sama zdołałam utrzymać się na nogach.
Podeszłam do niej, żeby jej pomóc wstać.
Nic ci nie jest?
zatroszczyłam się.
Nie!
szarpnęła się, strząsając moją rękę ze swojego ramienia.
Przepraszam powiedziałam.
Jestem po prostu wykończona.
Na pokładzie rozległ się głośny huk i usłyszałam krzyk Brada.
Wybiegłam na górę i zobaczyłam, że jak osłupiały stoi przy sterze i patrzy gdzieś przed
siebie.
Co ci się stało?
zawołałam.
Urwała się!
Co się urwało?
obróciłam się, żeby zobaczyć, na co patrzył, i dostrzegłam, że zniknęła nasza dingi .
"Dyer Dhow".
Został po niej tylko kawałek jednego z dawisów.
Jak to się stało?
Fala.
Po prostu ją zmiotła.
Trzask i już!
powie dział Brad.
Nie zauważyłem, kiedy nadeszła.
Pojawił się John.
Kiedy zobaczył, że straciliśmy dingi powoli pokręcił głową.
O kurczę!
Newberger się wścieknie wymamrotał wpatrując się w puste miejsce, w którym poprzednio
wisiała.
On mnie zabije.
W południe skończyła się nasza wachta i poszłam spać.
Po czterech godzinach byłam znów na pokładzie z Bradem.
Warunki nie poprawiły się ani trochę.
Wiatr dął jeszcze silniejszy, a fale były jeszcze większe.
Bom sztaksla złamał się, kiedy odpoczywaliśmy.
Fala uderzyła w jacht i wprawiła go w gwałtowne chybotanie.
Sztaksel ściągnęło w dół: napór wiatru oraz fala prze pływająca przez pokład były zbyt silne,
aby mógł wy trzymać.
Na szczęście sam żagiel nie został uszkodzony.
Gdy wzięłam w ręce ster, przekonałam się, jak trudno jest zapanować nad sztakslem.
W dodatku nadciągała noc, a to oznaczało, że będzie jeszcze ciężej sterować, gdyż nie
będziemy widzieli zbliżających się zagrożeń.
Próbowałam sobie wmówić, że nadal jesteśmy w stanie zapanować nad sytuacją.
"Musimy zachować zimną krew i robić, co należy" przekonywaliśmy się nawzajem z
Bradem.
Jednak gdy po czterech godzinach doczekaliś my do końca wachty, nie mogliśmy ukryć ani
swojego wyczerpania, ani strachu.
Kiedy zeszłam pod pokład, zobaczyłam, że Meg wkłada swój ubiór sztormowy.
Zapytałam ją, co robi.
Idę pomóc na pokładzie.
Żartujesz sobie?
Tam jest koszmarnie.
Wzruszyła ramionami i wspięła się po schodkach.
Byłam zbyt zmęczona, żeby myśleć o niej.
Patrzyłam, jak
znika w luku, i weszłam do kabiny.
W jakiś czas potem obudził mnie John.
Nachylał się
nade mną, potrząsał za ramiona i mówił coś tak szybko, że
ledwie go mogłam zrozumieć.
58
Mamy kłopoty.
Meg upadła i potłukła sobie plecy.
l ł"e7e oójść do maszynowni, żeby uruchomić generator,
/lUS- V , mi
nie mogę zostawić tam Marka samego.
Brad usiadł na koi i zaczął na siebie wciągać ubranie.
Co się jej stało?
zapytał.
Tohn wyjaśnił, że Meg odpięła klamrę swojej liny E asekuracyjne j, aby wejść pod pokład, i
akurat wtedy fala uderzyła w jacht.
Wstrząs cisnął Meg całym ciałem
lo ścianę kokpitu.
\ Ma taki wielki siniak powiedział John.
To
wygląda niedobrze.
Odszukałam Meg w kabinie rufowej.
Leżała na pod łodze, opierając się stopami o bok jednej z koi.
Przy każdym kiwnięciu jachtu skręcała się z bólu.
Ale kiedy l zapytałam, co mogłabym zrobić, oświadczyła, że nic jej lnie dolega.
Zajrzałam do maszynowni, aby zobaczyć, jak l John radzi sobie z generatorem.
Na dole było cicho.
l Panował tam niemal błogi spokój, mimo że jachtem nadal
": miotały fale.
John siedział na podłodze i popijał piwo.
Zrobiłeś sobie przyjęcie?
zapytałam.
Jak się czuje Meg?
zareagował pytaniem na spytanie.
Mówi, że dobrze.
Co robisz?
Myślę.
Zdawało mi się, że miałeś naprawiać generator.
No właśnie.
Myślę, jak go naprawić.
Aha!
Lepiej idź już na pokład powiedział.
Nie mogłam wprost uwierzyć, że on siedzi sobie tam w suchym i ciepłym miejscu, pije piwo i
mówi, żebym poszła na pokład.
Przy sterze zastałam Brada.
Mark siedział obok niego.
Och dzięki ci, Jezuniu.
Jesteśmy uratowani!
za wołał Mark.
Panna Whitbread jest z nami.
Zwariowałeś, czy co?
wrzasnęłam na niego.
Jesteśmy w środku huraganu, a ty jesteś zalany.
Jeszcze gorszy z ciebie gnojek, niż myślałam.
Przestań piszczeć!
krzyknął Mark i z trudnością
59 .
podniósł się na nogi.
Jeszcze płyniemy, do cholery, Qol nie?
Ruszył, zataczając się, w stronę luku.
Wszyscy zginiemy przez niego!
krzyknęłam do Brada.
\
To co chcesz, żebym zrobił?
Przecież on był tutaj razem z kapitanem.
No więc co?
;
Stanęłam za kołem i od razu zapomniałam o Markul Musiałam zapomnieć o
wszystkim i skoncentrować się na panowaniu nad jachtem.
Nadal wiał wiatr dochodzący do;
sześćdziesięciu węzłów i w żaden sposób nie można było, uniknąć targania sztakslem.
Wszystko było w porządku.
gdy byliśmy na grzbiecie fali, ale kiedy opadaliśmy w dolinę, byliśmy osłonięci przed
wiatrem; wtedy za czynało kołysać jachtem na boki i żagle trzepotały wściek le.
Jedno mocniejsze szarpnięcie i maszt mógł się złamać.
Nie udało się nam zwinąć ostatniej ćwiartki grota, a teraz każda próba opuszczenia go byłaby
niemal samobójst- l wem.
Z największym trudem udało mi się zbalansować jacht, l Gdy stawałam za kołem,
byłam tak spięta, że nie miałam , czasu się bać.
Dopiero kiedy Brad mnie zmieniał, widzia- ;
łam, jakie piekło nas otacza.
Wiatr i fale były coraz potężniejsze.
Wskazówka anemometru dochodziła do sześćdziesięciu sześciu, potem sześćdziesięciu
siedmiu i w końcu doszła do siedemdziesięciu jeden.
Główny maszt popadł w tak potężne wibracje, iż zdawało się, że jacht rozpadnie się na
kawałki.
O czwartej po południu byłam całkowicie wyczerpana.
Brad zszedł pod pokład, żeby zawołać Johna i Marka, ale wrócił bez nich.
John mówi, że musi mieć jeszcze trochę czasu, żeby skończyć z generatorem
poinformował mnie Brad a Mark jest nieprzytomny.
Nie mogę go dobudzić.
Dobre sobie.
Ile potrzeba czasu, żeby naprawić generator?
Możemy jeszcze chwilę zostać zaproponował Brad.
Idź, przynieś trochę kawy.
Gdy zeszłam pod pokład, spotkałam Johna wychodzą cego z kabiny rufowej.
Zapytał, czy mogłabym poroz mawiać z Meg.
60
Spróbuj ją przekonać, że nie jest wcale tak źle l8 pogodą.
Powiedz jej, że wszystko jest w porządku.
z chciało mi się wyć.
Wszystko jest w porządku.
Może lałabym jeszcze jej powiedzieć, że blask księżyca pląsa a cichych wodach, a delikatna
bryza pieści nasze żagle.
może jednak powinnam powiedzieć: "Wiesz, Meg, fale iak jakieś pieprzone Himalaje, a ja
niemal dostaję omieszania zmysłów ze strachu i ty powinnać bać się tak ano".
Meg leżała nadal na podłodze.
Wyglądała okropMe.
Zobaczyłam, że płacze.
, jak sobie radzicie?
zagadnęła.
l Nie jest za wesoło, ale nie dajemy się.
Jak się czujesz?
zapytałam.
Wszystko będzie w porządku dodałam abyśmy tylko dopłynęli do lądu.
jk, Porozmawiałam z nią jeszcze kilka minut i wróciłam na okład.
Po chwili nadszedł John i oznajmił, że chce rtączyć silnik.
Teraz?
zdziwił się Brad.
Martwię się o Meg.
Musimy zawieźć ją do szpitala.
Wątpię, czy z silnikiem będziemy płynęli szybciej
i- zauważył Brad.
I tak muszę naładować akumulatory odrzekł
rjohn.
Brad przekręcił kluczyk i nacisnął przycisk.
Silnik
zaskoczył od razu.
Jednocześnie z głośników rozległ się
donośny dźwięk muzyki Stevea Winwooda.
Z Bradem
nadal zmienialiśmy się przy kole przez całą naszą przeafiużającą się wachtę.
Po prawie sześciu godzinach Brad "Zszedł znowu pod pokład, by nakłonić Marka i Johna,
żeby nas zmienili.
\ Ale po chwili wrócił sam.
t John mówi, że potrzebuje jeszcze parę minut, pA Mark nadal jest sztywny.
J W tej chwili włączył się sygnał alarmowy silnika; John
Wybiegł, odepchnął mnie od deski rozdzielczej i nacisnął
wyłącznik.
; Nie wierzę w te pieprzone idiotyzmy rozzłościł ""e.
Co się znowu mogło zepsuć?
Pewnie jeszcze raz
wirnik!
61 .
Więc go naprawimy powiedział Brad.
Nie przejmuj się!
Nie wiem, czy mamy jeszcze jeden.
John prze tarł ręką czoło i zaklął znowu.
Możecie mi pomóc!
szukać?
Na wschodzie zaczął się pojawiać blady blask świtu.l W ciągu nocy słyszałam, jak coś
się łamało, trzeszczało!
i pękało, ale dopiero teraz mogłam zobaczyć, co się stało.l "Trashman" był obdarty.
Osłona przeciwwiatrowa wi siała w strzępach.
Zniknął anemometr i jedna z anten.l Oberwała się część radaru.
Tylko "Zodiak", rzucony na pokład, nie wydawał się uszkodzony.
Nagle poczułam siei bardzo samotna.
Zawołałam Brada po imieniu, ale nię usłyszałam odpowiedzi.
Zawołałam jeszcze raz i jeszczel raz.
Wreszcie w luku pokazał się Mark.
j
Przestań się wydzierać, do cholery!
O co chodzi?
O co chodzi?
Chodzi o to, że chcę, żebyście ty i Johnj ruszyli tyłki, wyszli tutaj i objęli wachtę.
John jest zajęty.
Szuka czegoś razem z Bradem.
Mark cofnął się do kabiny i znowu zostałam sama.
Po kilku minutach Brad i John wyszli na pokład.
Niej udało im się znaleźć zapasowego wirnika, a John w dal-r, szym ciągu nie mógł odszukać
mapy wybrzeża okolicj przylądka Hatteras.
Gdyby więc chciał skierować się do brzegu, to nie było żadnego sposobu, żeby wyliczyć
kursuj John stwierdził także, że zaklinował się miecz i nie można go ani opuścić, ani
podnieść.
Chcesz powiedzieć, że nie był opuszczony przez cały czas?
zapytałam, i
Właśnie ci mówię, że jest zaklinowany w połowiej
zirytował się John.
To musi być jakiś sposób, aby go opuścić ręcznie!
zasugerowałam.
Nie wiem.
Zawsze jest jakiś sposób.
Skąd wiesz?
62
po prostu wiem, John.
pebbie!
Może na tym jachcie nie da się tego zrobić
;-- wtrącił Brad.
;.- Ale zawsze...
- Debbie!
Bądź cicho przez chwilę!
Dobrze?
przei [ John.
Chodzi o to przede wszystkim, że isimy zawieźć Meg do szpitala.
Zawiadomię straż rybrzeżną i dostanę od nich kurs do najbliższego portu.
Jak sobie wyobrażasz, że wpłyniemy do portu bez ihya?
powiedziałam.
Czy nie wydaje ci się, że Hlzie lepiej, kiedy wypłyniemy po prostu w morze?
Nie fcygląda na to, żeby Meg coś groziło.
Kto jest tutaj kapitanem?
rzucił John ze złością.
Chyba ja?
Prawda?
Ja! I ja wezwę straż przybrzeżną.
j, Cholera!
zaklęłam, kiedy John zniknął pod
adem.
Masz rację!
Ale co możemy zrobić westchnął
ad.
0 szóstej trzydzieści rano Brad przejął ode mnie koło.
łaszą wachta trwała już sześć i pół godziny, a warunki ;le się pogarszały.
Odsunęłam pokrywę luku i zaiłam pod pokład.
Kabina wyglądała jak po przejściu
agami: obydwa fotele leżały przewrócone, a ich poduti namokły wodą.
Wszystko, co nie było przyśrubowae, przesuwało się po kabinie przy każdym gwałtownym
Uchu jachtu.
John rozmawiał ze strażą przybrzeżną przez krótkolówkę.
Podałem im naszą pozycję oznajmił, kiedy skońył rozmawiać i powiedziałem im, że
mamy na
kładzie ranną osobę, która wymaga pomocy lekardej, i poprosiłem, żeby podali kurs
do portu.
Polecili fć na nasłuchu.
p W głośniku krótkofalówki rozlegały się trzaski spowoiwane wyładowaniami
atmosferycznymi.
Za chwilę lezwała się jednostka straży przybrzeżnej z Charlestoa, aby podać Johnowi kurs.
Oboje wyszliśmy na poted, aby poinformować o tym Brada.
B; Nie wiem, czy jesteśmy w stanie to zrobić powie63 .
dział Brad.
Będziemy przecież musieli ustawić się burtą do fali.
Zrób to, człowieku powiedział John zmęczonym głosem i zszedł pod pokład.
Brad natężył siły, aby skierować jacht na nowy kurs, ale mając tylko sztaksel i mały trój kącik
grota, byliśmy niemal bezwładni na l wodzie.
Fale jedna po drugiej uderzały w naszą sterburtę.
Nie damy rady orzekł Brad.
Wracamy na stary,!
kurs.
Idź, powiedz Johnowi.
j
Gdy się odwróciłam, zobaczyłam stojącego przy luku:l Marka.
Co do cholery, durnie, tu robicie?
Nie umiecie:!
utrzymać tej łajby na kursie?
;
Zamknij się, Mark!
warknął Brad.
Po raz pierw- szy usłyszałam, żeby w ten sposób odnosił się do Marka.
Idź, przyprowadź Johna.
I dlaczego nie zajmiesz się!
swoją wachtą, skoro już o tym mówimy?
Masz pojęcie,!
która godzina?
Mark obrzucił Brada wrogim spojrzeniem i zniknął pod l pokładem.
]
Dlaczego on musi być takim gnojkiem?
zapyta- l łam.
Nie mogę tego zrozumieć.
;
Przestań, Debbie!
Po prostu przestań!
Już mam dość.
Jestem zmęczony tymi waszymi ciągłymi kłótniami.;
Zamknij się na chwilę!
Dobrze?
Chyba ci się to uda zrobić, co?
;
Urażona słowami Brada sięgnęłam ręką po koło.
Odsuń się.
Teraz moja kolej!
powiedziałam.
Brad ustąpił mi miejsca i poszedł w stronę luku nic nie mówiąc.
Zdecydowałam się ustawić "Trashmana" z powrotem na kursie trzystu stopni.
Czułam wielki nacisk na ster,;
stwierdziłam jednak, że gdy troszeczkę odchodziłam od j kursu, mogłam utrzymać
odpowiednią prędkość, wystar czającą, żeby fale nie zalewały pokładu od strony sterburty.
Nie udało mi się osiągnąć trzystu stopni, ale byłam blisko i płynęliśmy do przodu.
Prawdopodobnie nie dopłynęlibyśmy tam, gdzie chciał John, lecz jakakolwiek próba
wpłynięcia do przystani byłaby i tak czystym
64
samobójstwem.
Już wcześniej mieliśmy dość kłopotów, yeby opłynć przylądek May, a mieliśmy wtedy
włączony silnik i wiatr osiągał tylko trzydzieści pięć węzłów.
John musiał być nienormalny, aby sobie wyobrażać, że może my to zrobić teraz, w tych
warunkach.
Brad wrócił na pokład, aby mi oznajmić, że mają zamiar l założyć osłony
przeciwsztormowe typu "Leksan" na okna kabin i dlatego muszę jeszcze zostać sama za
sterem.
Już nie dam rady, Brad powiedziałam powstrzy mując łzy.
Jestem zbyt zmęczona.
Powiedz Johnowi albo Markowi, aby tu zaraz przyszli.
Po kilku minutach pokazał się Mark.
Nie odezwał się do mnie ani słowem, tylko po prostu wziął koło.
Kręciło mi się w głowie i było mi słabo.
Zdawało mi się, że zemdleję.
Gdy z trudem zeszłam do głównej kabiny, usłyszałam, że John znowu rozmawia przez radio.
Umawiał się, że będzie łączył się ze strażą przybrzeżną co godzinę.
Zegar wskazy wał ósmą dwadzieścia.
Byłam więc na wachcie niemal osiem i pół godziny.
John odszedł od radia i poprosił, abym pomogła Bradowi znaleźć osłony na okna.
Odetchnęłam głęboko.
Chciałam tylko spać, wiedziałam jednak, że muszę po móc.
Odnalazłam Brada w forpiku, przerzucał nagroma dzony tam sprzęt.
Szukaliśmy blisko dwadzieścia minut, idę nie udało nam się odnaleźć ostatniej osłony.
Nagle usłyszałam z kokpitu krzyk Marka:
Niech lepiej ktoś, do cholery, tu przyjdzie od razu.
Nie zostanę sam.
Albo wyłazicie, albo zostawiam ster i schodzę pod pokład!
Brad odrzekł, że wyjdzie na kilka minut, jeżeli John obieca wkrótce go zmienić.
Kiedy Brad zaczął wspinać się do wyjścia, przez otwór chlusnęła woda.
Jacht uderzył l.
W kolejną falę i aż zajęczał, zatrząsł się cały.
Wszyscy upadliśmy, uderzając o ścianę.
Usłyszałam Meg krzyczą cą z bólu w kabinie rufowej.
Dość już tego!
zdenerwował się John.
Przeszedł "o stanowiska nawigacyjnego, włączył krótkofalówkę i za czął wywoływać straż
przybrzeżną z Charlestonu.
Po dwóch próbach uzyskał połączenie.
65 .
pokazał się nie wiadomo skąd i zawisł nad nami.
Mówi się że one przynoszą szczęście.
Samolot zniknął na chwilę wśród niskich chmur, a kie- dy znowu się pokazał,
zaczęliśmy znów machać.
Poteml samolot kiwnął skrzydłami i znowu skrył się w chmurach.!
Usłyszałam, że John mówi przez radio.
Straż przybrzeżnal podała, że w pobliżu nas znajdują się dwa statki handlowe:!
"Gypsum King" i "Exxon Huntington".
Statki zostały poinformowane o naszej sytuacji i miały próbować nas przechwycić.
Obydwa były około pięciu i pół godziny od nas, co oznaczało, że jeden z nich albo nawet
obydwa będą w pobliżu nas około czwartej trzydzieści po południu.!
W porządku pomyślałam wytrzymamy tyle czasu J
Entuzjazm wywołany pojawieniem się samolotu wkróti ce przygasł i uświadomiłam
sobie, jak bardzo jestem!
zmęczona po pracy na pokładzie niemal przez jedenaściel godzin.
Zostawiliśmy Marka samego przy kole sterowym,. gdyż mogło się zdawać, że trochę
wytrzeźwiał.
Ponadto ponieważ w końcu udało nam się zwinąć ręcznie cały grot i płynęliśmy pod gołymi
masztami, Mark nie mógł jużi wiele narozrabiać.
John położył na stole nawigacyjnymi nadajnik EPIRB, służący do wysyłania sygnałów o
pomoc!
do przelatujących samolotów i przepływających statków.!
Radio zostało wyłączone, żeby nie zużywać energii,:
i miało być wyłączone dopóty, dopóki nie nawiążemy:
następnego kontaktu ze strażą przybrzeżną, co miało nastąpić około południa.
Teraz więc mogliśmy tylko czekać i próbować się; przespać.
Wróciłam do kabiny i zrzuciłam z siebie całe;
warstwy ubrań.
Jedynymi suchymi rzeczami, które mi zostały w kabinie, był czerwony podkoszulek i szorty
do biegania.
Włożyłam je i położyłam się na koi.
Była wilgotna, ale nie zważałam na to.
Dochodził do mnie szum;
wody przelewającej się przez osłonę luku.
Potem usłysza-;j lam łomot włączającej się pompy.
Statki były praw-j dopodobnie nie dalej niż cztery godziny od nas.
Gdyby udało mi się przespać te cztery godziny, to bym siej obudziła, kiedy pomoc byłaby
blisko nas.
Już zasypiałam,] gdy rozległ się wrzask Marka:
70
Nie zostanę tutaj sam!
Niech ktoś tu, do cholery, Iwidzie bo to rzucę!
Zostawię ten pieprzony ster!
Kić to mnie nie obchodzi pomyślałam nic to mnie te obchodzi.
odpłynąć dalej.
Walcząc z falą i unosząc się na olbrzymich grzbietach, spostrzegłam, że Mark obejmuje
rękami poje mnik z tratwą ratunkową, a Meg jest unoszona przez kolejną falę.
Krzyknęła, kiedy ponownie uderzyła w oli nowanie.
Fala się przewaliła i Meg została na pokładzie.
Jej ręce krwawiły.
Majtki, które miała na sobie, porwała woda.
Meg zawołałam odpłyń od jachtu!
Nie mogę.
Odpłyń.
Poczekaj na falę, a potem się oddal.
Widziałam, jak znowu wciąga ją w zwały płótna.
Uświadomiłam sobie, że nie wie, co ma robić.
Jej wiado mości o ratowaniu się w takich warunkach były niewystar czające, aby umieć
zsynchronizować swoje wysiłki z ru chem fal i odpłynąć.
Wróciłam, żeby jej pomóc.
Kiedy dotarłam blisko niej, chwyciła się mnie kurczowo.
Za częłam wrzeszczeć i odpychać ją od siebie.
Do cholery, Meg, utopisz nas obydwie!
W jakiś sposób udało mi się odciągnąć ją od olino wania i znowu byłyśmy obydwie w
wodzie, ale już z dala od jachtu.
Zobaczyłam, że Brad trzyma się "Zodiaka", więc zaczęłam płynąć w jego kierunku.
Chwy ciłam się za bok skaczącej na fali, wywróconej do góry dnem gumowej dingi.
Za chwilę dopłynęła do mnie Meg, a potem obok Brada pokazał się John.
W czwórkę trzymaliśmy się liny, prowadzącej wzdłuż okrężnicy, oszołomieni widokiem
tonącego jachtu i Marka, który był nadal na rufie i próbował uwolnić pojemnik z tratwą
ratunkową.
Wydawało się, że zatonie razem z jachtem.
W pewnym momencie pojemnik się otworzył w mgnie niu oka i tratwa napełniła się
powietrzem.
Wiatr ją porwał, ale Mark trzymał się jej, ciągnięty z tylu jak narciarz wodny, który upadnie i
nie może odczepić się od liny holowniczej.
Wstrzymałam oddech, patrząc, jak usiłuje utrzymać tratwę.
Jeżeli uda mu się do niej wsiąść, to już go nie zobaczymy pomyślałam nie wróci po nas.
Za chwilę potężny podmuch wiatru wyrwał tratwę z jego uchwytu.
Przeleciała przez olinowanie jachtu, uderzyła
74
o grzbiet fali i zniknęla nam z oczu.
Mark rzucił się wpław w kierunku "Zodiaka".
Nie mogłem jej utrzymać wyrzucił z siebie, kiedy chwycił się "Zodiaka" obok Brada.
Nie mogłem jej utrzymać!
powtórzył.
Brad zanurkował pod "Zodiaka".
Zawołałam go, ale nie odpowiedział, zawołałam znowu, i znowu nic.
Brad, wypłyń, nie mogę ciebie stracić, nie mogę tu zostać sama, bez ciebie myślałam w
panice.
Brad!
zawołałam.
Żadnej odpowiedzi.
Brad!
Tu jestem odpowiedział w końcu nic mi się nie stało.
Wracaj na tę stronękrzyknęłam.
Chciałam, żeby był tam, gdzie mogę go widzieć.
Nie, zostanę tutaj zawołał.
Odpłynęliśmy około pięćdziesięciu stóp od "Trashmana".
Był przechylony tak bardzo, że maszty niemal dotykały powierzchni morza.
Połowa pokładu skryła się pod wodą.
Nadeszła kolejna fala, a potem jeszcze jedna, uderzając w kadłub jachtu, który w jakiś sposób
stanął prosto.
Maszty znowu się wznosiły, jakby jacht próbował jeszcze uratować się przed zagładą.
Wszyscy tu, do cholery, zginiemy!
wrzeszczał Mark.
Już po wszystkim, już po wszystkim powtarzał John jakby w transie.
Zapadliśmy się w dolinę, a potem wyniosło nas na grzbiet następnej fali.
Dostrzegliśmy tylko wierzchołki masztów "Trashmana", a po chwili i one zginęły nam
całkiem z oczu.
Jedynym elementem, który jeszcze wystawał nad wodę, był szczyt głównego masztu.
Patrzyłam z przerażeniem, jak i on znika.
Jacht zatonął w ciągu najwyżej dwóch minut.
Zostaliśmy sam na sam ze wzburzonym morzem.
Wszyscy, do cholery, zginiemy!
wołał Mark.
Zamknij się, Mark krzyknęłam na niego.
Za mknij się!
Próbowałam się nie poddawać, nic więcej nie mogłam zrobić.
Nie poddawać się na dingi miotanej przez szalone fale.
Każda z nich groziła oderwaniem od "Zodia ka".
Dłonie paliły mnie z bólu.
Boże!
Ręce mi się palą, nie
75 .
mogę się utrzymać, nie mogę się utrzymać!
Znowu obsunęliśmy się w dolinę, w przejściowy spokój.
Czy naprawdę tu jestem, naprawdę jestem tutaj?
pomyś lałam.
Czułam się taka mała, taka bezradna i wystawiona na niebezpieczeństwo.
Wszystko to wydarzyło się tak nagle.
Brad ściągnął mnie z koi, a co było potem?
Czy naprawdę wiatr zabrał nam tratwę ratunkową?
Czy na prawdę dopiero co widziałam, jak morze połyka "Trashmana"?
Słyszałam, że Mark nadal wrzeszczy, ale jego głos był przytłumiony i odległy, tak jakby on
sam był pod wodą i jego słowa dochodziły gdzieś z głębi.
Mimo nie przerwanego ryku wiatru słyszałam gwałtowne bicie własnego serca.
Przycisnęłam czoło do "Zodiaka", gdy porwała go do góry kolejna fala.
Czułam zapach gumy i smak soli na ustach.
Wyraźnie odczuwałam ciepło wody.
Czy woda może być taka ciepła?
A może w ten sposób się umiera?
Rozejrzałam się znowu i chociaż nadal widziałam Marka, Johna i Meg, wyglądali tak,
jakby stracili swoje kontury, jakbym patrzyła na nich przez matowe szkło.
Kolejna olbrzymia fala rzuciła nas do góry i woda ude rzyła mnie w twarz, wlewając się do
ust i nosa.
W gardle piekło mnie od soli, nie mogłam oddychać.
To już myślałam już koniec!
Miałam wrażenie, że jestem wciągana przez jakieś wściekle bijące skrzydła olbrzymie go,
prehistorycznego ptaka.
Byłam bezsilna, słaba, wprost znikałam.
Już nie żyłam, nie, jednak nadal byłam żywa, ale żywa pośrodku oceanu, gdzie nie miałam
żadnego oparcia prócz długiej na jedenaście stóp dmuchanej, gu mowej łódki.
Łódka z powietrza.
O Boże, Boże!
Następna fala przelała się przez dingi i z wielkim wysiłkiem utrzy małam się jej rękami.
Widziałam, że pozostali również z trudnością trzymają się łódki.
Kiedy znowu opadliśmy w ciszę między falami, ponownie zawołałam Brada.
Odezwij się do mnie, Brad!
wrzasnęłam.
Co?
Przesuwałam się stopniowo, przekładając dłonie wzdłuż brzegu dingi, żeby być blisko
niego.
Co się stało?
zapytałam.
76
Przewróciliśmy się powiedział, odwracając wzrok.
Przewróciliśmy się z grzbietu fali.
Widziałem, jak to się stało: spadliśmy i wylądowaliśmy na boku, woda zaczęła się wlewać
przez iluminatory.
Widziałem to...
Nadchodząca olbrzymia fala wypchnęła "Zodiaka" do góry.
A potem usłyszałam jakby wybuch wody i dingi wyrwała się z mojego uchwytu.
Wpadłam do wody.
Kiedy udało mi się wypłynąć, zobaczyłam, że "Zodiak" jest pod ścianą następnej
gigantycznej fali.
Zaczęłam płynąć ku lodzi tak szybko, jak tylko mogłam.
Gdy już znalazłam się blisko, dingi znów została porwana do góry i odrzucona dwadzieścia
stóp dalej.
Nie widziałam nikogo z pozo stałych.
Zawołałam Brada, ale tylko nalało mi się wody do ust.
Płynęłam dalej, próbując powstrzymać panikę, kaszląc i modląc się.
Zaczęłam odczuwać skurcze mięśni rąk i ud.
Rzuciłam się rozpaczliwie w kierunku dingi i udało mi się samymi końcami palców uchwycić
linę.
Kiedy następna fala próbowała odrzucić mnie od łódki, zacisnęłam rękę na linie i
"Zodiak" pociągnął mnie do góry za sobą.
Ponownie zawołałam Brada, a potem Meg, Johna i Marka.
Usłyszałam, że Meg woła mnie.
Dostrzegłam ją pły nącą w kierunku dingi.
Po chwili John, Mark i Brad podpłynęli również i chwycili się brzegu łodzi.
Udało nam się wszystkim.
Odwróćmy ją zawołał Mark, wytężając głos.
Musimy wejść do środka.
Brad i ja podnieśliśmy stronę nawietrzną łódki, podczas gdy pozostała trójka trzymała
linę tak, aby wiatr odwrócił "Zodiaka".
Łódka upadła na powierzchnię wody z łomo tem.
Pomogliśmy Meg dostać się do środka.
Jej nogi wyglądały tak, jakby były podrapane przez tygrysa o nie samowicie ostrych
pazurach.
Brad, wstrząśnięty, popa trzył na mnie.
To olinowanie powiedziałam cicho do niego.
Wszystkim udało się wejść do łódki.
Było w niej znacznie
zimniej niż w wodzie i zaczęłam się okropnie trząść.
Znowu wyniosło nas do góry.
Gdy znaleźliśmy się na
samym grzbiecie, "Zodiak" się wywrócił i kolejny raz
77 .
zanurzyłam się w wodzie, walcząc o łyk powietrza.
Kiedy wypłynęłam, uderzyłam głową o podłogę dingi i skryłam się w wodzie.
Gdy zdołałam wypłynąć, ponownie uderzy łam od dołu o "Zodiaka".
Byłam w pułapce.
Zaczęłam odpychać się od łódki.
W płucach poczułam rosnący ból.
Fala mnie podniosła i rzuciła poza łódkę.
Wypłynęłam na powierzchnię i już mogłam swobodnie oddychać.
Meg zawołała mnie po imieniu.
Obejrzałam się i zoba czyłam za sobą dingi.
Podpłynęłam do niej i chwyciłam za linę.
A potem zaczęłam się modlić tak, jak nie modliłam się nigdy dotąd.
Raz po raz byliśmy to na grzbiecie fali, miotani przez wiatr, to znowu w cichych
kanionach między falami.
Gdy odrywało mnie od dingi, płynęłam, żeby się uratować.
Płynęłam i modliłam się.
Gdy odnajdywałam twardą gumę, wtedy wyciągałam ręce i chwytałam dłońmi linę.
Mijały minuty za minutami, może pięć, może czterdzieści pięć...
Nie mogłam opanować drżenia ciała.
Chciałam, żeby to się już skończyło, chciałam, żeby wszystko się skończyło.
Czułam, że tracę ciepło i siły w nogach.
Cholera, jak zmarzłem powiedział Mark, dzwo niąc zębami, kiedy dingi znowu opadła
w dolinę.
Ja też wyszeptała Meg,
Musimy się jakoś rozgrzać.
Nie możemy tak zostać powiedziałam.
Lepiej jest nam w wodzie zauważył Brad.
Tak, powietrze jest cholernie zimne potwierdził Mark.
Musimy zostać w wodzie.
Dingi i tak nie utrzyma równowagi dodał Brad, kiedy znowu nas wynosiło na grzbiet fali.
Gdy "Zodiak" opadł, John powiedział:
Powinniśmy odwrócić dingi.
Chcę wejść do środka.
Ja nie wchodzę zdecydował Mark.
Jest za zimno, John przekonywał Brad.
I tak nie utrzymamy jej równo.
Chcę wsiąść do środka upierał się John.
Kiedy miałam piętnaście lat, moja matka wysłała mnie do szkoły z internatem dla dziewcząt.
Prowadzono tam
78
zajęcia, na których uczyłyśmy się przetrwania w trud nych warunkach.
Dlaczego wtedy bardziej nie uważa łam?
myślałam.
Co oni, do cholery, mówili o wy chłodzeniu?
Wiedziałam jedno: wiatr był obecnie na szym największym wrogiem, mógł zabrać nam do
reszty naszą energię.
Musimy w jakiś sposób chronić się przed tym.
Może powinniśmy wejść pod dingi myślałam na głos.
Chodzi ci o to, żebyśmy trzymali się tam pod spodem?
zapytał Brad.
Nie wiem, może tak zawahałam się.
Będziemy osłonięci od wiatru zgodził się Brad.
Pod spodem?
zapytała Meg.
Musimy coś spróbować powiedziałam, kiedy znowu fala wyniosła nas do góry i owiał
nas silny wiatr.
Gdy znów mogliśmy rozmawiać, Brad powiedział, że jego zdaniem powinniśmy
spróbować wejść pod łódkę.
Wszyscy się zgodziliśmy, że należy tak zrobić.
Brad wszedł pod spód i po chwili wypłynął, mówiąc:
Myślę, że właśnie o to chodzi.
Chodźcie!
Daliśmy nurka i wypłynęliśmy pod "Zodiakiem".
Chwyciłam się liny i zaczęłam ruszać nogami, aby utrzy mać się na powierzchni.
Czerwonawe światło pod łódką powodowało, że nasze twarze wyglądały jak jakieś upiorne
maski.
Byłam w stanie odróżnić tylko zarysy łódki, aluminiowe listwy na podłodze, czarną gumową
osłonę rozciągniętą nad dziobem oraz kawałek drutu, który miał zabezpieczać silnik podczas
pracy.
Słyszałam plusk wody uderzającej o łódkę.
Dziwne, ale miałam takie wrażenie, jakby fale nie były większe niż te, które zostawia za sobą
motorówka.
To było złudzenie spokoju, jak wtedy, kiedy się jest w centrum huraganu.
I co o tym myślisz?
zapytałam Brada.
Przynajmniej jesteśmy osłonięci przed wiatrem
odparł.
A gdzie Meg?
zaniepokoił się Mark.
Wypłynęła na zewnątrz, ona cierpi na klaustrofobię
wyjaśnił John.
79 .
Musimy sprowadzić ją do środka powiedział Brad.
Brad i John wypłynęli poza dingi, a ja i Mark zostaliśmy w środku sami.
Patrzyliśmy na siebie wrogo.
Nienawidziłam go, nienawidziłam za wypusz czenie tratwy ratunkowej i za to, że był taki
słaby.
Nienawidziłam go za to, że szedł wtedy nabrzeżem w Annapolis i wtargnął w moje życie.
Mogłabym wówczas wydrapać Markowi oczy.
Odwróciłam od niego głowę.
Po kilku chwilach Brad i John wpłynęli do środka bez Meg.
Debbie, spróbuj z nią porozmawiać poprosił John.
Ona nie chce tu przypłynąć.
Wypłynęłam na zewnątrz.
Meg trzymała się burty, jej długie, ciemne włosy przykleiły się do twarzy, a zęby szczękały
głośno.
Powinnaś wpłynąć pod spód, Meg przeko nywałam.
Tak będzie lepiej.
Za żadne skarby odrzekła.
Ale będzie ci cieplej i będziemy razem.
Musimy pilnować się nawzajem.
Nie mogę tam oddychać.
Zostanę po prostu tutaj
nie dawała się przekonać.
Ona tu nie chce przypłynąć powiedziałam, kiedy znalazłam się z powrotem pod
"Zodiakiem".
Mówi, że tutaj nie może oddychać.
Pozostaliśmy tam w czwórkę, nic nie mówiąc, miotani nadal przez wzburzone morze.
Fale obijały się o gumę łódki.
Czy myślisz, że ktokolwiek słyszał wołanie o pomoc?
zapytał Brad.
Wątpię w to odpowiedział John.
Ale straż przybrzeżna wie, że mamy kłopoty
upierał się Brad.
Jak już sobie uświadomią, że nie skontaktowaliśmy się o pierwszej ani o drugiej, to będą
wiedzieli, że coś się złego stało, prawda?
Chodzi mi o to, że mieliśmy ustalone pory i...
Jestem pewna, że są już w drodze poparłam Brada, podtrzymując się na duchu
wyobrażeniem o Iśnią80
cym białym kutrze straży przybrzeżnej, który mknie w naszym kierunku.
Jak myślisz?
Pewnie parę godzin zajmie dopłynięcie z Charlestonu?
rzucił Brad.
Kilka, może trzy albo cztery przy tej pogodzie zastanawiał się John.
A więc tutaj będą...
Kiedy?
Około piątej?
zaczął zgadywać Brad.
Zapytałam Marka, która godzina.
Tylko on jeden z nas miał zegarek.
A co za różnica?
odpowiedział.
Chcę wiedzieć.
To wszystko.
Powiedz mi!
Nie!
To, kurwa, mój zegarek i nie muszę nikomu nic mówić.
Dlaczego musisz być takim gnojkiem?
Odpieprz się!
odkrzyknął Mark.
Ona tylko zapytała, która jest godzina wtrącił się John.
Nie mam ochoty odpowiadać na każde jej pieprzone pytanie.
Jasne?
Która godzina?
Która godzina?
A co to za różnica, kurwa, która godzina?
W każdym razie za jakiś czas straż przybrzeżna będzie tutaj, a więc mniejsza z tym
zauważył Brad.
Tak, parę godzin, nie więcej.
Będą tutaj!
po wtórzył John.
Chciałam w to wierzyć.
Chciałam w to wierzyć ponad wszystko.
Bałam się i było mi tak bardzo zimno.
Nogi omdlewały mi od poruszania w wodzie i wiedziałam, że im więcej będę zużywała
energii, tym więcej ciepła stracę.
Przez chwilę pozwoliłam, aby moje nogi odpoczywały i próbowałam trzymać się liny tylko
rękami, ale wkrótce ręce mi się zmęczyły i znowu musiałam zacząć kopać nogami.
Czy myślisz, że będą mieli jakieś trudności ze znalezieniem nas na tym morzu?
zapytał Brad.
Nie powiedział John.
Oni są dobrzy.
Byli w takim czymś już miliony razy i wiedzą, gdzie jesteśmy.
No pewnie!
Więc musimy tylko czekać potwier dził Brad.
O Jezu!
Ale zimno!
odezwał się Mark.
81 .
Nie pieprz!
zareagował Brad.
Nie poddawałam się nadal i próbowałam skoncentrować się na oddychaniu.
Ale im się mocniej na tym koncentrowałam, tym bardziej czułam, że brakuje mi powietrza.
Chyba nie ma tu już wiele tlenu powiedziałam.
Czujecie to?
Tak zgodził się Brad.
Musimy wpuścić trochę powietrza zapropono wałam.
Podniosłam bok łódki od nawietrznej i od razu "Zo diak" wystrzelił w powietrze.
Wylądował trzydzieści stóp od nas.
Zaczęłam płynąć ku łódce co sił, aby zdążyć do niej, zanim kolejna fala rzuci ją dalej.
Kolejno wszyscy dotarliśmy do dingi.
Wy idioci!
wrzasnął Mark.
Nie można pod nosić łódki przy takim cholernym wietrze!
Trzeba podnosić od zawietrznej powiedział Brad.
I kiedy będziesz miała zamiar to zrobić, to na Boga, powiedz o tym wcześniej dodał
John, szczękając zębami.
Wszyscy, łącznie z Meg, skryliśmy się pod dingi.
Utrzymywałam się na powierzchni ruszając nogami i trzę słam się próbując przypomnieć
sobie, ile czasu może upłynąć, zanim wystąpią objawy wychłodzenia.
Wiedzia łam, że w takiej sytuacji najpierw wydaje się, że wszystko jest w porządku, a potem
zaczyna się tracić ciepło i nawet sobie człowiek nie uświadomi, kiedy znajdzie się w nie
bezpieczeństwie.
Pamiętałam, że można umrzeć, gdy temperatura ciała znacznie spadnie nawet w tak ciepłej
wodzie.
Czułam, że bardzo mi już zimno.
Jeżeli nie uda się nam znaleźć jakiegoś sposobu, żeby utrzymać ciepłotę ciała, to straż
przybrzeżna zabierze tylko nasze zwłoki
pomyślałam.
Musimy się jakoś ogrzać powiedziałam.
Masz jakieś propozycje?
zapytał Mark.
Nie mamy tutaj za wiele możliwości zauważył Brad.
82
Gdyby nam się udało być bliżej siebie.
To jedyny oosób, żeby utrzymać trochę ciepła.
Jeżeli tego nie zrobimy, to wychłodzimy się na śmierć,
Znowu zapadła cisza.
Próbowałam coś wymyślić.
Boże!
Co to?
powiedział Brad.
Czy ktoś tutaj
cię zesral?
Kto tu się zesrał?
Nikt nie odpowiedział.
. ja tego nie zniosę krzyczał Brad.
Nie, to jest obrzydliwe.
Kto to zrobił?
Co chcesz, żebym zrobiła?
zapytała Meg.
To ty?
Nie mogłam się powstrzymać.
O Boże!
Co za ohyda!
To mi się nie mieści w głowie wrzeszczał Brad.
Meg zaczęła płakać i wypłynęła na zewnątrz dingi.
Nie musiałeś się na nią drzeć powiedział John.
Nie mogłem tego znieść.
Ona i tak źle się czuje ciągnął John.
Nikt tu nie będzie srał.
Jeżeli to musicie zrobić, to idźcie na zewnątrz złościł się Brad.
Znowu nikt się nie odezwał.
Było mi przykro z powo du Meg.
Ale nade wszystko myślałam o tym, że jest mi zimno, i zastanawiałam się, jak możemy
przeżyć jeszcze kilka następnych godzin.
Musimy wymyślić, w jaki sposób się ogrzać po wiedziałam.
To jest teraz najważniejsze...
Może jakoś udałoby się nam tutaj podwiesić?
zaproponowałam po chwili.
Jak?
zapytał John.
Tu jest ten drut powiedział Brad.
Zaczynał rozumieć, o co mi chodzi.
No i...
Gdyby tak udało się go przeciągnąć w poprzek dingi i jakoś go przytwierdzić, to
można by na nim oprzeć nogi i wtedy John i ja moglibyśmy się trzymać tutaj powiedział
Brad, ujmując linę w rękę a tutaj moglibyśmy położyć głowy położył się, opierając głowę o
gumową osłonę przytwierdzoną w poprzek dziobu.
83 .
A my moglibyśmy się położyć na was domyśliłam się.
Bylibyśmy nad wodą.
Tak zgodził się Brad.
I w ten sposób dotykali byśmy się ciałami.
Spróbujmy!
powiedział John.
John i Brad przełożyli drut w poprzek części rufowej i jego wolny koniec
przytwierdzili do liny.
Potem się ułożyli tak, jak zaproponował Brad.
Obejmując się jedną ręką za plecy i trzymając się liny, zdołali podnieść się nad poziom wody.
Tylko ich plecy i tył nóg nadal się moczyły.
Spróbuj wdrapać się na nas, Debb zaproponował Brad.
Podciągnęłam się do góry i położyłam się w poprzek na nich dwóch.
Było dość miejsca, żebym mogła się zmieścić między nimi a podłogą dingi.
W dodatku byłam nad wodą.
W porządku!
Jest tu jeszcze trochę miejsca oznaj miłam.
Mark, spróbuj się wdrapać na mnie powie dział John.
Mark wczołgał się na przekładaniec, który stworzyliśmy z naszych ciał.
Zrobiło mi się cieplej.
Po raz pierwszy od momentu, kiedy zatonął jacht, mo głam trochę odpocząć.
Zaczęliśmy krzyczeć na Meg, aby wróciła do środka.
John zawołał, że wynaleźliśmy sposób na utrzymanie ciepła.
W końcu wpłynęła do dingi.
Wdrapuj się na górę, ogrzejesz się!
polecił John.
Nie mogę.
Wiesz, że nie mogę odpowiedziała.
Spróbuj tylko powtórzył cicho John.
Meg podciągnęła się nad wodę i położyła się w poprzek na Marku i na mnie.
Jej nogi nadal zwisały do wody.
Nie mogę tak powiedziała, zsuwając się z po wrotem.
Nie wiedziałam, czy nie mogła dlatego, że bolały ją głębokie rany na nogach i na
plecach, czy może dlatego, że bała się wciśnięcia w tę maleńką przestrzeń w każdym razie
poznałam po tonie jej głosu, że nie uda się jej przekonać.
Znowu zniknęła za dingi.
84
Nasz sposób sprawdzał się przez jakiś czas.
Wkrótce jednak zrobiło się duszno i musieliśmy uzupełnić zapas tlenu.
Zanurzyliśmy się w wodzie, po czym podnieśliśmy dingi, pozwalając jej następnie opaść, i
znowu zajęliśmy nasze pozycje.
Aby nam nie zabrakło powietrza, musieliś my powtarzać ten manewr mniej więcej co
dwadzieścia minut.
W końcu Brad i John powiedzieli, że są już zbyt zmęczeni, by nadal podtrzymywać mnie i
Marka.
Spró bowałam więc położyć się na dole tej piramidy, ale byłam za niska.
Jedynym sposobem, dzięki któremu mogłam się utrzymać nad wodą, było uchwycenie się
drutu palcami nóg.
Ale kiedy inni kładli się na mnie, twardy pręt wcinał mi się w stopy.
Nie mogłam długo wytrzymać.
Za każdym razem, kiedy podnosiliśmy dingi, widzieliś my coraz mniej światła
dziennego.
Po pewnym czasie zapadły całkowite ciemności.
Gdy otoczyła nas noc, strach i samotność spotęgowały się.
Zdawaliśmy sobie sprawę, że to prawie niemożliwe, by statki ratownicze odnalazły nas w
ciemnościach.
Zamiast więc koncen trować się na tym, co robić przez następne minuty, musiałam myśleć,
jak dotrwać do wschodu słońca.
Jedy nie wschód słońca mógł nam dać nadzieję, że jakiś statek nas dostrzeże.
Może wyślą jakiś samolot, może ten sam, który już nas widział.
Kiedy to było?
Dzisiaj rano czy wczoraj?
Już sama nie wiedziałam.
Wiedziałam tylko tyle, że byłam w tym zimnym, ciemnym piekle bez żadnej szansy
wydostania się z niego przed świtem.
Gdybyśmy mogli wytrzymać razem.
Gdybyśmy mogli nie zwario wać.
Gdyby Mark mógł być cicho.
Gdyby Meg wróciła i robiła to, co my jej każemy...
Biedna Meg.
Brad, John, Mark i ja widzieliśmy już wściekłość oceanu wiele razy, świadomi byliśmy tego,
do czego jest zdolny, i zdecydowaliśmy się na wypłynięcie.
Ale Meg nie miała o tym żadnego pojęcia.
Dla niej żeglowanie to były przyjęcia na przystani, sposób na opalanie się, na trochę
rozrywki.
Nigdy nie powinna była wypływać z nami i John wiedział o tym dobrze.
Wy czuwałam jakiś cień winy w jego głosie, kiedy do niej mówił.
Musiał poradzić sobie z tym poczuciem winy
85 .
i z faktem, że to on właśnie zawiódł.
Nigdy już więcej!
nie dostanie jachtu pod komendę.
Nikt już nie powie- rży steru kapitanowi, który doprowadził do zatonięcia jachtu.
Meg zaczęła coś krzyczeć, coś o statku.
Wypłynęliśmy wszyscy na zewnątrz "Zodiaka".
Kiedy wystawiłam gło wę nad powierzchnię wody, usłyszałam jej glos:
O tam, tam światło!
Gdy dingi znalazła się na grzbiecie fali, dostrzegliśmy białe światło wznoszące się i
opadające wraz z ruchem morza.
Myślicie, że to straż przybrzeżna?
zapytał Brad.
To wygląda jak reflektor powiedziałam, wytęża jąc wzrok, gdy zaczęliśmy znowu
osuwać się w dolinę między falami.
Gdzie on jest?
zapytała Meg.
Tam, widzę go tam powiedział John.
Tak!
krzyknęłam.
Czy to straż przybrzeżna?
A może to "Exxon Huntington" albo "Gypsum King", a może jakaś łódź rybacka uciekająca
przed sztormem.
Nie było to wcale ważne.
Coś tam przecież było.
Szukają nas!
ucieszył się Brad.
Tak, ale nas nie zobaczą burknął Mark.
Zobaczą nas słabo zaoponowała Meg.
Po chwili znowu osunęliśmy się w czarny kanion.
Do cholery!
zezłościł się John.
Musimy czekać stwierdził Brad.
Kiedy wznieśliśmy się znowu, światło było tam w dal szym ciągu.
John, Meg, Brad i Mark zaczęli wołać z radości, ale moja przejściowa euforia już przygasła.
Zdałam sobie sprawę z realnych możliwości w naszej sytuacji.
Jeżeli to był kuter straży przybrzeżnej, to prawdopodobnie systemem kwadratów
przeszukiwali jeden po drugim.
W tych ciemnościach mogli przepłynąć tuż obok nas, mogli nawet na nas wpaść, ale kiedy
przepłyną, to prawdopodobnie wyeliminują ten obszar morza ze swoich poszukiwań.
Patrzyliśmy w ciszy na światło, które to się ukazywało, to gasło z każdą falą.
Było
86
oraz słabsze i w końcu znikło.
Wraz z tym prysła nasza Radość.
Noc była jeszcze czarniejsza, powietrze jeszcze zimniej sze, a morze jeszcze bardziej
wzburzone.
Wrócili śmy we czwórkę pod dingi.
Meg została na zewnątrz.
Zróbmy znowu piramidę zaproponowałam.
Do diabła z tym!
odparł John.
Wyczułam rezygnację w jego głosie.
Musimy, John!
To jedyny sposób, żeby nie tracić ciepła upierałam się.
Nie tracić ciepła?
Kto nie traci ciepła?
Ja sobie odmrażam dupę powiedział Mark.
Musimy to zrobić nie dawałam się zniechęcić.
Brad, powiedz Johnowi, że musimy to zrobić!
Zostaw go w spokoju warknął na mnie Mark.
Jeżeli on tego nie chce robić, to znaczy, że nie chce.
Brad, Mark i ja znowu ułożyliśmy się nad wodą.
Trzy osoby nie zapewniały tyle ciepła, co cztery.
Tak mi cholernie zimno zaczął Mark.
Wszystkim nam zimno rzekłam.
Przestańcie o tym mówić wtrącił Brad.
To o czym mamy mówić?
zapytał Mark.
Dlaczego się po prostu nie zamkniesz?
miałam go już dość.
Przestań mnie kopać!
warknął Mark.
Nie kopię cię!
Właśnie, że kopiesz!
Mark, nic ci nie robię.
Mijały kolejne minuty i godziny.
Byłam zmęczona.
Chciałam spać, ale bałam się, że jeżeli pozwolę sobie na drzemkę, to nigdy więcej się nie
obudzę.
Popadaliśmy w długie okresy okropnego milczenia, po czym ktoś się odzywał: "Znajdą nas!
" albo "Straż przybrzeżna jest dobra" czy "Jeszcze najwyżej parę godzin..." I wtedy moje
samopoczucie się poprawiało.
Rozmawialiśmy o tym, co będziemy robić, kiedy wrócimy do domu, l wymienialiśmy uwagi
na temat tego, co się stało tuż przed zatonięciem "Trashmana".
I znowu milkliśmy.
Jedynymi słyszalnymi dźwiękami było wtedy dzwonie nie naszych zębów i głuche uderzenia
wody o boki
87 .
l
gumowej łódki.
Zmienialiśmy się w naszej piramidzie, l Czasami z Johnem, czasami bez niego.
Było mi coraz trudniej wydobywać ciało z wody.
Okropnie potrzebowałam snu, ale nie mogłam sobie na niego pozwolić.
Musiałam się trzymać.
Wszyscy trzy maliśmy się.
W pewnej chwili, gdzieś w ciągu nocy, John wypłynął na zewnątrz, aby sprawdzić, co się
dzieje z Meg.
Po powrocie powiedział, że odczuwa jakieś bóle.
Tu mam taki ucisk przycisnął dłoń do klatki piersiowej.
Chodź do nas.
Poczujesz się tu lepiej zapropo nował Mark.
Zsunęłam się z Brada i pozwoliłam Johnowi, aby się tam położył.
Postanowiłam zobaczyć, co się dzieje z Meg.
Gdy wypłynęłam, zobaczyłam na niebie pierwsze oznaki świtu.
Wiatr jakby trochę przycichł, ale morze było nadal wzburzone i zdradliwe.
Fale nadpływały z każdego kierunku.
Wkrótce będzie jasno pocieszałam Meg.
A co to za różnica?
No jak to?
Wtedy nas będą mogli zobaczyć!
Myślisz, że przypłyną?
Oczywiście!
Obok nas pojawiła się głowa Brada.
Zdaje mi się, że John ma atak serca.
O Boże!
przeraziła się Meg.
Prawdopodobnie to hiperwentylacja stwierdzi łam.
Wyprowadź go tu.
On potrzebuje powietrza.
John jest chory na serce powiedziała Meg.
Mój Boże!
On umrze.
Nie umrze, Meg.
Po prostu potrzebuje powie trza.
Chodź, porozmawiaj z nim powiedział Brad.
Dałam nurka pod spód.
Meg i Brad zrobili to samo.
John jedną ręką trzymał się polipropylenowej linki.
Twarz miał wykrzywioną w jakimś grymasie.
Gdzie cię boli, John?
zapytałam.
Chcę obrócić łódkę i wejść do środka powiedział
88
i. Już nie mogę ruszać nogami.
Za bardzo mnie
Ale, John...
Posłuchaj, człowiek chce wejść do dingi.
Jest kapita nem, a wlec odwróćmy ją powiedział Mark.
Meg zaczęła płakać:
Musimy coś zrobić.
On nie może umrzeć...
Nie umrze, Meg pocieszał ją Mark.
Wszystko będzie w porządku, John.
Odwrócimy łódkę, wejdziesz do środka i poczujesz się lepiej.
Jak myślisz, Brad.
Uważasz, że możemy ją od wrócić?
zapytałam.
Brad wzruszył ramionami.
No pewnie!
John chce, żeby to zrobić nalegał
Mark.
Nadal jest fala powiedziałam.
Nie wiem, czy
nam się uda.
Zrobimy to!
zdecydował Mark.
Brad i ja zgodziliśmy się spróbować.
Wspólnie zdoła liśmy odwrócić "Zodiaka" i Brad wspiął się do środka pierwszy.
Potem Mark, Meg i ja pomogliśmy Johnowi wdrapać się na burtę; Brad ciągnął go ze swojej
strony.
Po chwili był już w łódce.
Następnie razem z Markiem pomogłam Meg dostać się do łódki, Brad w tym czasie
starał się utrzymać "Zodiaka" w równowadze.
Wszyscy byliśmy wstrząśnięci wyglądem nóg Meg.
Otwarte rany obrzmiały i zaczynały ropieć.
Gdy Mark wdrapał się do dingi, zostałam sama w wo dzie.
Nie miałam ochoty wchodzić do środka.
Powietrze bylo znacznie zimniejsze niż woda w oceanie.
Czułam się tak, jakbym była częścią morza.
Tak bezpiecznie, jakbym normalnie żyła w wodzie.
Zwiesiłam luźno nogi i zaczęłam marzyć.
Może wkrótce słońce przebije się przez chmury, może poczujemy jego ciepło na naszej
wysuszonej skórze.
Może ocean się uspokoi i zobaczy nas straż przybrzeżna.
Może przed dzisiejszym wieczorem będę już w ciepłym łóżku, po gorącym prysznicu.
Cholernie tu zimno powiedział Mark.
Od wróćmy łódkę z powrotem.
Jego słowa zagłuszył ryk ogromnej fali, która wyprzedziła dingi.
Krzyknęłam,
89 .
a Brad skoczył do zawietrznej burty, kiedy fala załamała się nad nami.
Chwyciłam linę, trzymając się jej kurczowo.
Gdy łódka uwolniła się z objęć fali, była pełna wody, ale w jakiś niesamowity sposób nadal
utrzymywała właściwą pozycję.
Brad użył całej swojej siły i masy ciała, aby zapobiec wywrotce.
No, odwróćmy ją powiedział Mark.
Tak było lepiej.
Tutaj zamarzniemy na śmierć.
Słuchaj, człowieku!
Jeżeli podoba ci się w wodzie, to proszę bardzo odparł John.
Masz do dyspozycji cały ocean.
Mark wskoczył do wody i chwycił się dingi akurat na wprost mnie.
Zaczęłam przygotowywać się do wejścia do środka łodzi.
Musiałam być gotowa na szok wywołany zetknięciem się z zimnym powietrzem.
Nie kop mnie!
powiedział Mark.
Wcale cię nie dotykam.
Znowu to zrobiłaś!
powtórzył.
Przestań!
O czym ty mówisz?
Nie kopię cię.
Daj mi spo kój!
Zanurzyłam głowę pod wodę, żeby zobaczyć, gdzie są jego stopy.
Byłam prawie pewna, że go nie dotykam, ale naprawdę nie chciałam go rozdrażniać.
Bałam się tego, co mógłby wtedy zrobić.
Otworzyłam oczy i poczu łam w nich pieczenie spowodowane słoną wodą.
Po czekałam chwilę, żeby dostosowały się do panujących warunków.
Wtedy nagle żołądek ścisnął mi się z prze rażenia.
Przeszyła mnie zimna szpila strachu.
Nie mo głam uwierzyć w to, co widzę.
Nie chciałam w to wierzyć...
Już wiedziałam, że to nie ja uderzam w nogi Mar ka.
To były rekiny.
Wszędzie były rekiny.
Dziesiątki, nie, setki rekinów.
Gdzie tylko sięgałam wzrokiem, wszędzie widziałam rekiny.
Niektóre były tak blisko, że mogłam nawet dostrzec błonę na ich zimnych, zamglonych
oczach.
Inne pływały dalej i wyglądały jak jakieś powoli przesuwające się, ostro zakończone cienie.
Rekiny!
wrzasnęłam i rzuciłam się do środka
90
dingi, wpadając prosto na Johna.
Pól sekundy później również Mark wskoczył do środka, lądując na mnie.
O, kurwa!
Jezu Chryste!
krzyczał.
Wszędzie
są rekiny!
ROZDZIAŁ VI
Wszędzie wokół nas widać było płetwy grzbietowe tnące powierzchnię wody.
Kiedy któraś znikała, na jej miejsce pojawiały się dwie.
Nie mogłam wprost uwierzyć, że byłam w tej wodzie, że spędziłam w niej być może
osiemnaście godzin ze spuszczonymi w głąb nogami i że była tam Meg z otwartymi ranami.
Jeżeli rekiny pływały tam cały czas, to dlaczego nas nie zaatakowały?
A jeżeli ich tam nie było, to dlaczego nagle się pokazały, i to w tak wielkiej liczbie?
Co je do nas przyciągnęło?
Obserwowaliśmy, jak krążą wokół łodzi, która drżała od wstrząsów naszych ciał.
Fala znów wyniosła nas do góry i zanim udało nam się wyprostować dingi, niebezpiecz nie
przechyliliśmy się na jedną stronę.
Musieliśmy utrzy mywać łódź w równowadze.
Nie mogliśmy pozwolić na to, żeby się wywróciła.
Musimy znaleźć jakiś sposób, aby ją ustabilizować powiedziałam.
Gdybyśmy mieli jakąś kotwicę...
podjął Brad.
Ale czego mogliśmy użyć?
Nie mieliśmy nic poza pięcioma ciałami, naszymi ubraniami i pustą łódką.
A gdybyśmy tak oderwali jedną z tych listew na podłodze?
zasugerowałam, przyglądając się trzem aluminiowym listwom, które pokrywały podłogę
"Zodiaka".
Na dziobie łodzi był również niewielki kawałek deski, która służyła za pokrywę małego
schowka.
Sięgnęłam ręką w kierunku dziobu i udało mi się ją oderwać.
Świetnie!
pochwalił Brad.
92
Omówiłam z nim mój plan: gdyby udało się przeciągnąć drut przez dziurkę w desce i
holować ją za nami, może wówczas dingi stałaby się bardziej stabilna i moglibyśmy
utrzymywać się w pobliżu rejonu, w którym mogła się nas spodziewać straż przybrzeżna.
Brad przymocował drut do deski i wyrzucił ją za burtę.
Czekałam z niecier pliwością na następną falę, aby zobaczyć, w jaki sposób będzie to
działało.
I nagle coś potężnie szarpnęło dingi do tylu; wszyscy upadliśmy plackiem na podłogę.
Zoba czyliśmy płetwę grzbietową wielkiego rekina, odpływają cego od łodzi, która ruszyła za
nim.
Rekin rzucił się na deskę tak jak ryba na przynętę.
Nie zdążyłam nawet krzyknąć, kiedy dingi się zatrzymała, płetwa rekina zaś oddalała się w
dalszym ciągu.
Domyśliłam się, że rekin wypuścił deskę z paszczy i odpłynął.
Wszyscy razem rzuciliśmy się do liny, nieomal powodując wywrotkę "Zodiaka".
Mark chwycił za drut i wciągnął go do środka.
Ten sam wielki rekin ponownie wypłynął tuż po naszej prawej stronie, wyłaniając się z
niebieskoczarnych głębin jak wroga łódź podwodna.
Był to ogromny potwór, dłuższy niż nasz "Zodiak".
Wynoś się stąd, ty skurwysynu wrzasnął Mark, unosząc deskę nad głową jak młot
kowalski i spuszczając ją na grzbiet rekina.
Przestań!
krzyknęłam jednocześnie z Meg.
Zwariowałeś?
zawołał Brad, wyrywając deskę z rąk Marka.
Ty idioto!
powiedziałam do niego.
Zostawcie go wtrącił się John.
Jeżeli nie będziemy ich zaczepiali, to może one nie będą zaczepiały nas.
Tak jak pszczoły, prawda?
powie działa Meg.
No pewnie, Meg, tak jak pszczoły chciałam po wiedzieć pszczoły i rekiny!
O Boże, już tego nie przeżyjemy!
Przenosiłam wzrok z jednej bladej twarzy o sinych ustach i wyostrzonych rysach na drugą.
Byłam pewna, że wyglądam tak samo źle jak oni.
Zamknęłam oczy, usiłując oderwać się od widoku tych śmiertelnych masek, od rekinów i od
wszystkiego innego.
Znałam kilku
93 .
żeglarzy, którzy zostali wyłowieni z morza, ale nigdy sobie nie wyobrażałam siebie samej w
takiej sytuacji.
Złe rzeczy zdarzają się innym ludziom, ludziom, którzy nie wiedzą, co robią, ludziom, którzy
mają pecha.
Jachty, na których dotąd pływałam, wydawały się jakoś magicznie bezpieczne.
Miałam poczucie, że niezależnie od tego, co się stanie, niezależnie od tego, jakie będzie
zagrożenie zawsze jakoś przetrwam.
Ale na tym jachcie było inaczej.
Odtworzyłam sobie w pamięci łańcuch wydarzeń, które doprowadziły mnie tutaj.
Od chwili, kiedy wypłynęłam z Johnem z Southwest Harbor, zdarzały mi się przykre rzeczy.
Dlaczego nie pozwoliłam, aby kierował mną mój instynkt?
Było wiele oznak zapowiadających kłopoty.
Dołączenie Meg, ta rapaty z silnikiem i cała ta sprawa z Markiem.
Ale prze cież próbowałam, próbowałam zejść z jachtu.
O Boże!
Gdybym tylko potrafiła wytrzymać presję Newbergera.
Mogłam po prostu spakować się i odejść.
A teraz byliśmy tutaj, nasze nogi były nawzajem splątane w łodzi, tak jak splątane stało się
nagle nasze życie.
Brad i jak byliśmy na dziobie, John i Meg na rufie, a Mark pośrodku.
Wszyscy w gumowej łódce.
Trą la la, pięciu ludzi w wannie pływa powiedzia łam na głos, parafrazując pamiętaną
z dzieciństwa piosen kę.
Co powiedziałaś?
zapytał Brad, patrząc na mnie jakbym zwariowała.
Zanurzyłam rękę w wodzie i po czułam jej ciepło.
Gdybym tylko mogła wejść do wody na chwilę i trochę się ogrzać.
Nagle przypomniałam sobie o rekinach i gwałtownie wyciągnęłam rękę z wody.
Jak myślisz, Brad?
Jak szybko rekiny atakują?
Dlaczego pytasz?
Tak właśnie myślałam, jak byłoby fajnie troszeczkę wejść do wody.
Tyle tylko, żeby się ogrzać.
Nawet na dwie sekundy.
Nie mówisz tego poważnie powiedział Brad.
Właśnie, że tak.
Puść ją wtrącił Mark.
Będzie więcej miejsca dla nas wszystkich.
94
. Dobrze się czujesz?
zwrócił się do mnie Brad.
Powiedział to w taki sposób, że aż się przeraziłam.
Może pod wpływem zimna rzeczywiście coś już było ze mną nie
tak.
Tak mi zimno poskarżyła się Meg i rękami objęła
podkurczone nogi.
Nad naszymi głowami ukazał się jakiś szary ptak.
Unosił się w powietrzu, jakby stał w miejscu.
W pewnym momencie opuścił nieco skrzydła i nagle spadł wprost na nas, siadając na jednej z
burt "Zodiaka", tuż przy Meg.
Wszyscy byliśmy tym oszołomieni.
O Jezu!
zawołał Mark.
Ptak wpatrywał się w nas, a my w niego.
Można go zjeść wpadło mi do głowy.
Ale zanim pomyślałam, jak go można złapać, ptak poderwał głowę, poprawił łuskowate,
płetwiaste łapy i skoczył na Meg, uderzając ją dziobem w twarz.
O Boże!
krzyknęła Meg, podnosząc obydwie ręce nad głowę.
John odpędził ptaka.
Czy nic ci nie jest?
zatroszczyłam się.
Krwawię?
zapytała, odsuwając rękę od policzka.
Nie zaprzeczył John.
Pieprzony ptak!
wrzasnął Mark.
To się nie mieści w głowie!
Myślał, że jesteśmy czymś do jedzenia powie dział Brad.
Jeżeli nie wymyślimy jakiegoś sposobu, aby się ogrzać
pomyślałam to rzeczywiście będziemy czymś do zjedzenia.
Musimy czymś się okryć, oddzielić od otocze nia to ciepło, które jeszcze zostało w naszych
ciałach.
Może gdybyśmy nabrali trochę wody do dingi, to mo glibyśmy się ogrzać?
Czym mamy ją nabrać?
zapytał Mark, kiedy poinformowałam ich o swoim pomyśle.
Możemy to po prostu zrobić rękami odparłam.
Doskonale skomentował Mark sarkastycznie.
Warto spróbować.
John, nie sądzisz, że warto?
powiedziała Meg.
Wszyscy razem zaczęliśmy czerpać wodę dłońmi, ale po kilku minutach szalonej walki
zdałam sobie sprawę, że jest to nierealne.
Udało nam się jedynie
95 .
przywabić jeszcze z dziesiątek rekinów.
Jeden z nich otarł się o dingi, aż poczułam wibracje spowodowane jego szorstką skórą.
Brad wpadł na inny pomysł.
Doszedł do wniosku, że musi być jakiś sposób, aby otworzyć zawór odwadniający i przez
niego wpuścić wodę do łodzi.
Zdaje mi się, że on działa tylko tak, aby wypuszczać wodę stwierdziłam.
Tak, ale może by się udało tak go nastawić, żeby przepuszczał wodę w drugą stronę
choć przez kilka minut
upierał się Brad.
A co będzie, kiedy nie zdołamy go zamknąć?
za pytał Mark.
Brad nie odpowiedział.
Przeszedł przez nasze nogi i zaczął szarpać zatyczkę, ale nie mógł jej obrócić.
John spróbował również, a potem znowu zmienił go Brad.
Wytężył wszystkie siły, aż poczerwieniała mu twarz.
Co za sukinsyn!
zdenerwował się Brad i opadł na podłogę lodzi.
To cholerstwo całkiem się ode rwało.
Nie mogliśmy więc nawet otworzyć zaworu.
Może byśmy oderwali listwy aluminiowe, to mo glibyśmy się nimi nakryć
zastanawiałam się głośno.
Może nawet moglibyśmy je wykorzystać do nadawa nia sygnałów?
Wszyscy zgodziliśmy się co do tego, że każda dmuchana łódka, jaką kiedykolwiek
widzieliśmy, miała pojemnik napełniony powietrzem, który biegł od środka łódki w dół,
formując w ten sposób jakby kil, i że prawdopodob nie właśnie on utrzymywał listwy na
swoim miejscu.
W tej chwili, kiedy oderwaliśmy deskę, która początkowo była na dziobie, na pewno
końcówka tego pojemnika była odsłonięta.
A więc jeżeli nieco spuścimy z niego powietrza, to uda nam się wyciągnąć listwy
powiedziałam.
Pozostali przytaknęli mi bez słowa.
Ale czym moglibyś my przedziurawić ten pojemnik?
Nie mieliśmy nic ostre go poza naszymi zębami.
Brad i ja zaczęliśmy na zmianę gryźć gumę, gryźć jak psy.
Była twarda i napięta, tak że
96
nie byłam w stanie wziąć w zęby nawet najmniejszej odrobiny.
Nie mogłam powstrzymać szczękania zębami.
Miałam jednak nadzieję, że jeżeli ugryzę mocno, to zdo łam utrzymać między nimi nieco
gumy.
Krok po kroku, wspólnie z Bradem udało nam się oderwać odrobinę gumy i w końcu zrobić
dziurkę.
Ale była tak malutka, że uszło przez nią z sykiem tylko troszeczkę powietrza.
Uświadomiliśmy sobie wtedy, że listwy podłogowe były utrzymywane w miejscu przez burty
"Zodiaka", a nie tylko przez pojemnik powietrza, i że ich nie ruszymy dopóty, dopóki
będziemy wszyscy w łódce.
Tratwa ratunkowa!
zawołał Mark, wskazując przed dziób "Zodiaka".
Nie zobaczyłam tam nic, prócz fal i nieba.
Gdzie?
Wiosło powtórzył Mark.
Tak, zdaje się, że go widzę potwierdził John i wychylił się do przodu, a następnie na
bok i jak opęta ny zaczął wymachiwać jedną ręką.
Ja nic nie widzę powiedział Brad.
O, tam jest upierał się Mark.
Bardzo chciałam mu wierzyć.
Rozejrzałam się po horyzoncie, kiedy nasza łódka wznosiła się i opadała z falą.
Wiosłowaliśmy rękami w kierunku tej tratwy czy też tego, co nam się wydawało, że jest
tratwą jakieś dziesięć minut.
Ale już jej nie zobaczyliśmy.
Nigdzie nie udało nam się dopłynąć.
Brad i ja przestaliśmy wiosłować.
Mark i John machali rękami jeszcze kilka minut, wciąż przeko nani, że coś widzieli.
Wysiłek, jaki w to włożyłam, całkowicie mnie wyczerpał.
Opadłam bez sił na dziób i zaczęłam płakać.
Straciłam tyle energii, a taki marny rezultat.
Poddałam się rozpaczy.
Nie doczekamy momen tu, kiedy nas znajdzie straż przybrzeżna.
Mogą znaleźć naszą tratwę jutro albo pojutrze, ale wtedy nikt z nas nie będzie już żył.
Napiłam się wody.
Tuż przed dziobem coś pływało na powierzchni.
Podpłynęło bliżej i zobaczyłam, że jest to kępka wodorostów.
Byliśmy przecież na wodach Prądu Zatokowego.
Pomyślałam, że mam sposób, aby uchronić nas przed utratą ciepła.
97 .
Wodorosty!
krzyknęłam.
Nakryjemy się wo dorostami.
Wychyliłam się, aby uchwycić je w rękę, i w tym momencie kilka małych płetw
grzbietowych pokazało się nad wodą, o dwadzieścia jardów od nas.
Tak, kiedy będziesz je zbierała, to rekiny odgryzą ci ręce przestrzegł John.
Jeżeli ktoś będzie je odpędzał, to nic mi się nie stanie.
Nie chcę na sobie tego obrzydliwego gówna po wiedział Mark.
W porządku, możesz zamarznąć na śmierć od parłam.
Czy wy nigdy nie przestaniecie?
zapytała Meg.
Nie mogę już tego znieść.
Brad powiedział, że pomoże, i przygotował się do odpędzania rekinów.
Ja miałam sięgać do wody po wodo rosty.
Udało mi się uchwycić cale ich naręcze.
Gdy wcią gałam je do łódki, poczułam przypływ dumy i optymiz mu.
To się mogło udać.
Powiosłowałam nieco, aby pod płynąć bliżej do następnej kępy wodorostów.
Sięgnęłam po nie rękami i wciągnęłam do łódki.
Z każdym naręczem roślin wyławiałam wszelkiego rodzaju śmieci: strzępy styropianu i
tworzyw sztucznych, a nawet kawałek linki polipropylenowej.
Wszystkie te dzieła rąk ludzkich były teraz wybielone i zniszczone przez morze.
Ciekawe, jak daleko to wszystko musiało podróżować, skąd przypłynę ło?
pomyślałam.
Co stało się z ludźmi, którzy kiedyś popijali kawę z tej zniszczonej filiżanki plastikowej?
Albo z tymi, którzy zrobili pętlę z tej linki?
Znowu zapytałam Marka i Johna, czy pomogą mi wciągać wodorosty.
John sięgnął ręką przez burtę i wyło wił garść.
Mark tylko mruknął.
Ty sobie wyciągaj.
To był twój głupi pomysł.
Czy w ogóle interesuje cię przeżycie tutaj, czy masz zamiar siedzieć i tylko ględzić?
wrzasnęłam.
Meg się skurczyła.
Debbie, przestań powiedział Brad.
Zostaw go.
On nie ma na to ochoty.
98
Kiedy już mieliśmy spory stos wodorostów, przypomi nających kolorem musztardę,
rozłożyłam je na nogach i tułowiu i próbowałam nakryć ręce.
Były grube i elastycz ne.
Wyglądało na to, że mogą być całkiem niezłą izolacją.
Meg, John i nawet Mark zaczęli również się nakrywać.
Brad pozostał przy burcie dingi i wydawało się, że jest całkowicie zaabsorbowany
utrzymywaniem stabilności lodzi.
Nagle podniósł głowę i wrzasnął:
Pieprzę cię.
Boże.
Pieprzę cię, ty skurwysynu!
Tak pieprzę cię, skurwysynu!
dołączył się Mark.
Nie, oni tego nie mówią poważnie!
Nie słuchaj ich, Boże!
myślałam.
Modliłam się, aby ich nie słyszał.
A jeżeli już słyszał, żeby przyjął, że nie wiedzą, co mówią.
Jeżeli kiedykolwiek potrzebowaliśmy bożej po mocy, to właśnie teraz.
Zawsze wierzyłam w Boga w jakiś niejasny, wyniesiony ze szkółki niedzielnej sposób, a teraz
nagle zaczęłam mówić do niego jak do drugiej osoby i nasłuchiwać odpowiedzi.
Musiałam wierzyć, że on jest tam, nad nami, nad szarymi chmurami.
On nas widział, miał jakiś plan, jakiś powód, dla którego musieliśmy przejść przez ten
koszmar.
Musiałam wierzyć, że właśnie tak jest.
Czy to jest jakaś próba?
zapytałam cicho.
Czy to jest jakiegoś rodzaju próba obudzenia nas?
Słyszę ten sygnał.
Pozwól mi tylko chwilę odpocząć.
Owszem, zepsułam trochę rzeczy, przyznaję, ale muszę ci powie dzieć, że nie chcę umrzeć.
Cokolwiek złego zrobiłam, wierzę, że w ten sposób byś mnie nie ukarał.
Wyobraziłam sobie moją matkę odbierającą telefon i próbowałam odtworzyć, co
zrobi, gdy usłyszy tę wiado mość.
Prawdopodobnie będzie wstrząśnięta.
Kogo będzie obwiniała za to całe zło w jej życiu, jeżeli mnie już nie będzie?
Nie, Debbie, to niesprawiedliwe.
Nie myśl o niej w ten sposób skarciłam się w myślach.
Och, prze praszam cię.
Boże.
Posłuchaj, nie próbuję się z tobą targować.
Ale jeżeli pomożesz mi to przetrwać, posta ram się być lepsza.
Postaram się zmienić.
Czy właśnie dlatego to robisz?
Po to, żebym zmieniła swoje życie?
99 .
Zmienię je, zmienię.
Obiecuję, że będę się starać.
Nie ch( umrzeć.
Ale tak boję się obiecywać coś, czego być mc nie będę potrafiła spełnić.
Jestem taka zmęczona, zmęczona...
Mam takie uczucie, jakbym miała usta pełne piasku Podnoszę głowę i otwieram oczy.
Niebo jest ponure a morze rysuje się w przymglonych konturach.
Wiatr i okropne zimno.
Tuż obok mnie ciało jakiejś kobiety.
Rusza się.
Tilly!
To Tilly z Annapolis!
Tilly.
Co...
mój głos jest przytłumiony, brzmi obco.
Czy w ogóle ruszałam ustami?
Jak się tu znalazłaś?
pyta Tilly.
Nie wiem.
Mój jacht zatonął.
Nie mogłam dopłynąć do tratwy ratunkowej.
Chyba mnie tutaj przyniosła woda.
Czy to samo przydarzyło się tobie?
Nie wiem odpowiadam.
A gdzie reszta?
Gdzie Brad?
Tu nie ma nikogo, Debbie.
Musimy poszukać pomocy.
Oni gdzieś tutaj muszą być.
Gdzieś przed sobą widzę domy na palach, kryte szarym gontem.
Ich okna są zabite deskami na zimę.
Jeden z domów stoi wysoko na wzgórzu.
Z jego komina wydoby wa się dym.
Znajdziemy tam kogoś pokazuję.
Nie wdrapiemy się na to wzgórze mówi Tilly, płacząc.
Nie zdołamy się wspiąć.
Jesteśmy przed domem.
Osłaniam oczy dłońmi i za glądam do wnętrza przez odsuwane, oszklone drzwi.
Na stole stoi parująca filiżanka z herbatą.
W japońskim wazonie widać bukiet zasuszonych kwiatów.
Proszę wołam, uderzając pięściami w drzwi otwierajcie!
Podchodzi jakaś kobieta.
Jej twarz przybiera niechętny wyraz.
Podnosi rękę do ust i zaczyna przeraźliwie krzy100
ć. Jej krzyk jest tak przenikliwy, jak gwizdek czajnika.
Filly l J3 odskakujemy do tylu.
W szybach drzwi widzimy to, co zobaczyła kobieta.
(twarte rany, rozjątrzone, cieknące wszędzie: na aszych twarzach, rękach i nogach.
Nikt nie zbliży się do as.
Słyszę, jak sama zaczynam zawodzić...
Debbie, Debbie.
Obudź się!
woła, potrząsając ?
ainą Brad.
Mgła już się podniosła i zęby zaczynają mi dzwonić tak gwałtownie, że mi cierpną mięśnie
twarzy.
Sit Dobrze się czujesz?
Wyczuwam odór mokrych wodorostów i brudnej wody l w dingi.
Już wiem, gdzie jestem.
Nie ma plaży ani Tilly, łni domu, ani parującej filiżanki herbaty.
Coś mnie f ugryzło w stopę i w ramiona, i pod kolanami.
Cholera, coś mnie gryzie.
Jak małe kraby.
Was też
gryzą?
i - Wzięłam w rękę garść wodorostów i przyjrzałam się im uważnie.
Odkryłam tam niesamowitą różnorodność życia, aa wszystkich tych rozkładających się
gałązkach wodoros tów istniał cały świat, samowystarczalny i skończony.
Maleńkie kraby i krewetki, małże i prawdopodobnie setki innych żyjątek tak małych, że nie
mogłam ich dojrzeć.
Wszystkie żyły, nie zważając na zimno, wiatr, na wzbu rzone przez sztorm fale.
Widząc je, ucieszyłam się na chwilę, dopóki nie poczułam uszczypnięć krabów.
Cholera zaklęłam.
Nie wiedziałam, czy one mogą przeciąć skórę, ale stanął mi przed oczyma okropny obraz
krabów wdzierających się do mojego ciała.
Wzięłam jednego malutkiego kraba w rękę i rozdusiłam go między palcami.
Chwyciłam potem jeszcze jednego i jeszcze jednego.
Niektóre były zbyt szybkie, bym mogła je złapać.
Już myślałam, że go mam, a on uciekał i krył się w wodorostach, po czym znów zaczynał
mnie podgryzać.
Rozdusilam jeszcze jednego i włożyłam do ust, ale się zakrztusiłam się i wyplułam go.
Nie byłam jeszcze aż tak głodna, aby go zjeść.
Przyglądałam się krabowi, który biegł przez moją klatkę piersiową.
Ciekawe pomyś lałam jeżeli umrę, jak wiele czasu im zajmie usunięcie 2e zwłok całej tkanki?
Potrząsnęłam głową.
Nie wyobrażaj
101 .
sobie takich rzeczy.
Przestań!
próbowałam przywol się do porządku.
Jednak nadal widziałam biały szkielet1 oczyszczony całkowicie ze wszelkich miękkich
tkanek.
Przestań!
krzyknęłam głośno.
Co przesiać?
zapytał John.
Przeraziłam się że zaczynam tracić kontrolę nad myś- lami.
W ten sposób na pewno zaczyna się umieranie
pomyslałann.
Ą może po prostu zaczynam wariować?
) To musi być powodu tego zimna.
Czułam, jak mój j umysł przestaje poprawnie funkcjonować, jakby osuwał się coraz głębiej i
głębiej w jakąś czarną, pozbawioną dna przepaść.
Brad, boję g{ę; Zdaje mi się, że to z zimna.
Chyba jestem przechłodzona powiedziałam szczękając zębami.
Brad osunąl gię uż przy mnie.
Niedługo fu będą.
Wiedzą, gdzie jesteśmy.
Może wyślą jeszcze jeden samolot, aby sprawdził, gdzie jesteś my pocieszał mnie.
To już dłygo {g potrwa.
Gdyby tylko wyszło słońce
podjął John przynajmniej moglibyśmy się zorien tować, w jakim kierunku płyniemy.
Kiedy zionął jacht, wiatr wiał od północnego zachodu, prawda?
zapytałam.
Nie wydaje mi się, aby się potem zmiet
Tak, ale trzeba wziąć pod uwagę Prąd Zatokowy
powiedział John.
On kieruje się z południa na północ.
A więc i-Ue odpłynęliśmy za daleko stwierdził Brad.
Nie modemy być za daleko od tego miejsca, gdzie nas znalazł san-i
Dlaczego k długo ich nie ma?
zapytała Meg.
Nie odzywała si -z od dłuższego czasu.
Poczułam ulgę, widząc, że psychicznie nadal jest razem z nami.
Spoj rzałam na jej r\[ Rany wyglądały okropnie.
Ropiały i były czerwone
Jak sobie i-adzisz, Meg?
zapytałam.
Dobrze się czujesz?
Mark poprawa się na dnie dingi i uderzył Meg w nogi.
Krzyknęła z ból
r Ej, człowieku!
Uważaj!
powiedział John do
llarka.
Kopnąłeś ją.
l. Nie mogłem inaczej odparł Mark.
Wy wszyscy
Imacie tyle miejsca, żeby się wygodnie wyciągnąć, a ja nie
Imam nic.
l Po prostu trochę bardziej uważaj następnym razem
lpowiedział Brad.
Nie mam, cholera, wcale miejsca.
Zamilkliśmy.
Brad nadal zajmował się utrzymywaniem
równowagi łodzi rzucanej przez fale.
Ocean nieco się uspokoił od poprzedniego wieczoru, ale nie wierzyłam w ten przejściowy
spokój.
Gwałtowna fala mogła uderzyć w nas w każdej chwili.
Zaproponowałam Bradowi, że będę zmieniała się z nim przy balansowaniu dingi, ale odparł,
że chce robić to nadal.
Chyba potrzebował czegoś, na czym można się było skupić.
Wyczuwałam, że chce oddzielić się od nas i od naszych wszystkich głupich problemów.
Wydawało się to dziwne, ale nie wyglądał
nawet na zmarzniętego.
Przypomniałam sobie, że kiedy byliśmy na wachcie,
miał pod dżinsami długą, ciepłą bieliznę.
Czy wtedy było też tak zimno?
Dlaczego ja nie miałam na sobie długiej, cieplej bielizny?
Co ja robiłam, u diabła, w tych idiotycz nych szortach?
Spojrzałam na Meg.
Miała na sobie tylko koszulę Johna.
Poczułam się głupio, że chcę mieć więcej, niż mam, podczas gdy ona nie miała prawie nic.
Za stanowiło mnie, dlaczego Brad nie zaproponował jej swojej bielizny?
Czy nie należało tak właśnie postąpić?
Może powinnam coś powiedzieć.
Ale jeżeli coś się powie, może to doprowadzić do ogromnej awantury.
Każdy chciałby mieć długie kalesony, a Meg jest tą osobą, która ich najbardziej potrzebuje.
Prawdopodobnie jednak nie byłaby w stanie ich włożyć i wtedy Brad całkiem by się
wściekł.
Patrzcie!
zawołał John.
O, tam!
Popatrzyłam przez ramię i zobaczyłam dość daleko od
nas jakiś statek.
Wiosłujcie!
wrzasnął Mark.
Chwycił deskę i za czął energicznie wiosłować.
Wszyscyśmy wiosłowali i wrzeszczeli:
Tutaj, tutaj!
Kiedy Mark się zmęczył, przejęłam deskę od niego i wiosłowałam, uderzając o wodę z
całych sił.
Po kilkia minutach zorientowaliśmy się, że nic z tego nie wyjdzie Statek był coraz mniejszy,
aż w końcu całkiem się od nas oddalił.
Opanowało mnie takie zwątpienie, jakbym była pódl jakąś ciężką, mokrą siatką.
Statek musiałby płynąć wprost na nas, aby mogli.;
nas dostrzec powiedziałam.
I nawet wtedy musieliby dobrze obserwować do dał Brad.
Czy nikt im, kurwa, nie powiedział, że tutaj jesteś my?
twarz Marka zapłonęła od gniewu.
Czy ktokolwiek w ogóle wie, że my tutaj jesteśmy, na Boga?
Czekajcie tylko, wszyscy tu zginiemy.
Wiecie o tym.
Wszyscy tu...
Zamknij się Mark powiedziałam.
Miałam chęć go uderzyć.
Jeżeli nie przestaniesz tak mówić, to rzeczy wiście umrzemy.
Ignoruj go powiedział Brad, dotykając mojego ramienia.
Nie zwracaj na niego uwagi.
Nie rozmawiaj z nim.
Powiedział to w taki sposób, jakby Marka tam wcale nie było.
Mark zamruczał coś o tym, że potrzebuje więcej miejsca, i wyciągnął nogi, znowu
potrącając Meg.
Zapadał zmierzch.
Zgasło światło, a razem z nim nasza nadzieja.
Gdzieś tam na zachodzie słońce stało nadal wysoko nad horyzontem, a ziemia była ciepła i
pachnąca.
Zamknęłam oczy.
Zobaczyłam mecz piłkarski na skoszo nej łące i dzieci na huśtawkach, szczekające psy i samo
chody wjeżdżające na podjazdy przed domami.
Gdzieś tam było życie.
Życie na ziemi, ale tutaj, na tej smutnej, gumowej łódeczce było tylko cierpienie, odór i
zimno.
Nigdy wcześniej nie widziałam takich ciemności ani nie czułam tak przejmującego smutku.
Nie zobaczą nas ani teraz, ani później, w nocy odezwałam się.
104
Przestań pieprzyć!
10 oczywiście niezawodny
Aark.
- Nie wiem, czy przetrwam jeszcze jedną noc po siedział John.
; Nie ma za wielkiego wyboru odparł znużonym
losem Brad.
Meg była cicha i nieruchoma jak posąg.
Ciekawa byan, czy inni również mają momenty, kiedy tracą zmyJy, i tak jak ja
przemieszczają się ze świata rzeczywiItości do świata ułudy i z powrotem.
Ciekawa byłam, jak Iblisko jesteśmy prawdziwej utraty zmysłów, prawdzi wego osunięcia się
poniżej freski.
Według moich kal kulacji od zatonięcia jachtu upłynęło już około trzydziestu godzin i
większość tego czągu spędziliśmy w wodzie.
; W wodzie, która prawdopodobnie była około trzydziestu Istopni cieplejsza od powietrza.
Temperatura powietrza musiała wynosić około czterdziestu albo czterdziestu pięciu stopni
Fahrenheita.
Nie wiedziałam, jak długo jeszcze możemy przetrwać w takiej temperaturze.
Jeżeli by się ochłodziło, to w żade sposób nie przeżylibyśmy do rana.
Dzięki Bogu, że jesteśmy w Prądzie Zatokowym ; powiedziałam po to tylko, żeby
usłyszeć własny głos, by się upewnić, że nadal jestem w stanie mówić i że moje słowa mogą
mieć jakiś sens.
Gdybyśmy nie byli tutaj, nie mielibyśmy wodorostów i byłoby o wiele zimniej.
Nikt nie odpowiedział.
Patrzyli po prostu przed siebie i drżeli.
Słychać było tylko dźwięk szczękających zębów.
Wokół nas unosił się w powietrzu obezwładniający odór rozkładających się wodorostów,
ropiejących ran i moczu.
Na początku ustaliliśmy, że by nie zaszkodzić Meg, będziemy oddawali mocz za burtę.
Robiłam tak począt kowo, ale potem osłabłam swym postanowieniu, ku swojemu zdziwieniu
odkryłam, że można się ogrzać, oddając mocz do łódki.
Było mi głupio, że przestałam dbać o Meg, ale czułam jakieś wewnętrzne prawo do tego, , by
używać własnych płynów organicznych w taki sposób, laki sama chcę.
Miałam nadzieję, że to nie zaszkodzi Meg.
105 .
Ona chyba też tak postępowała, w końcu więc co różnica?
usprawiedliwiałam się.
Popatrzyłam na nią przez chwilę.
Nie mogłam dostrze czy oczy ma zamknięte czy otwarte.
Przez mome pomyślałam, że może nie żyje, ale potem usłyszałam jej je i zobaczyłam, że
zmienia pozycję.
Przetrwanie najsilniejszych gatunków powie działam do siebie.
Jeżeli właśnie na tym to polega Meg nie ma za dużo szans.
Kiedy John, Meg i ja płynęliśmy nocą jachtem Annapolis, John pokazał mi Montauk
na Long Islanc Powiedział, że Meg się tam urodziła i że któregoś dna zrobimy sobie u niej
imprezę.
Było mi przykro, że tai mało ją znałam.
Kiedyś wspomniała o jakimś byłym mężl i domu na Florydzie.
Ale czy wiedziałam coś więcej o tfl kobiecie, która tak bardzo cierpiała, dosłownie kilka sto]
ode mnie?
Patrzyłam na Meg zastanawiając się, czy ter właśnie myśli o swoim domu.
Czy wpatruje się w hor zont, żeby dostrzec gdzieś w oddali przymglone, biała światła
Montauk Point, j
Jakaś wielka fala niespodziewanie uderzyła w dingi napełniając ją wodą.
Od razu zaczęłam czerpać wodę dłońmi.
Przestaliśmy uważać i zapomnieliśmy o niebez pieczeństwie wywrotki.
A więc musimy być bardzie ostrożni.
Prawdę mówiąc, lepiej nam było z tą wodi w łódce, ale pod jej ciężarem "Zodiak" zanurzył
siej głębiej.
Gdyby uderzyła nas jeszcze jedna duża fala, to łatwo mogłoby nas zmyć do morza.
Odrobina wodyj w dingi poprawiała nasze samopoczucie, ale zbyt wielka jej ilość niosłaby
dla nas śmiertelne zagrożenie.
Patrzcie!
Tam!
zawołała Meg, wskazując przedJ siebie.
Chyba widzę światło!
Wszyscy obróciliśmy się w tym kierunku.
Kiedy fala!
nas uniosła, również zobaczyłam światło.
Było na tyla blisko, że mogliśmy się zorientować, iż jest to światło prawdopodobnie na
szczycie masztu albo na dziobie statku.
Nie było jednak widać innych, normalnych w ta- kiej sytuacji, pozostałych świateł statku.
O Boże!
On jest blisko!
zawołał Brad.
106
Może to kuter rybacki zasugerowałam.
Moglibyśmy się postarać do niego podpłynąć.
Mo demy si?
zmieniać i wiosłować deską zaproponował
lJohn.
l Dajcie mi ją powiedział Brad, wyciągając rękę po
l deskę.
i Serce zaczęło mi szybko bić.
Jeżeli to jest kuter rybacki,
mamy duże szansę, że pozostanie w jednym miejscu przez pewien czas.
Moglibyśmy do niego dopłynąć.
Brad stękał Iz wysiłku wiosłując zajadle.
My wiosłowaliśmy dłońmi.
Iwiedziałam, że rezultat jest niewielki, ale lepsze to niż j nierobienie niczego.
Zapewnialiśmy się nawzajem, że t naprawdę przesuwamy się w kierunku światła.
Wkrótce l potem, tak jakby dla podtrzymania nas na duchu, zaczęło l padać.
Przestaliśmy wiosłować.
Położyliśmy się na wznak i otworzyliśmy usta, gotowi na ulewę, ale lekki deszczyk fcno
chwili przekształcił się w mżawkę, a potem już tylko J kapało.
Matka natura kpiła sobie z nas.
Przypomniałam i sobie pewną idiotyczną reklamę telewizyjną: "NiegrzeczInie jest oszukiwać
matkę naturę, niegrzecznie jest..." Ijohn zaklął i wziął od Brada deskę.
Zaczął wiosłować Ikrótkimi, energicznymi uderzeniami.
Powiedziałam do ijohna, że jesteśmy coraz bliżej, ale po około dwudziestu taunutach prawda
okazała się okrutna.
Wiatr, fale i prąd tHorski działały przeciwko nam.
Nie przesuwaliśmy się
wcale w pożądanym kierunku.
Mimo to nadal zmienialiśftay się przy wiosłowaniu deską, do chwili, kiedy zaczęło fię
przejaśniać.
I wtedy zobaczyliśmy, że ten statek, czy kolwiek to było innego, przesunął się poza linię hory
lontu i zniknął z pola widzenia.
Byliśmy wyczerpani, ale przynajmniej udało nam się przetrwać noc.
Nowy
dzień przyniósł nowe nadzieje na uratowanie.
Z pew nością straż przybrzeżna szuka nas wszystkimi siłami.
yZ, pewnością odnajdą nas właśnie dzisiaj.
ROZDZIAŁ VII
Strefa sztormu oddaliła się, ale ocean wokół nas byt;
nadal wzburzony, pokryty olowianoszarymi grzbietami, j Chmury się podniosły, nie
przepuszczały jednak żadnego, najmniejszego nawet promienia słońca.
Niebo było bez- j litosne, nie dawało nam deszczu, który mógłby ugasii niesamowite
pragnienie, ani słońca, które mogłoby ogrzać pomarszczoną od wody skórę, ani żadnej
wskazówki, która mogłaby nam powiedzieć, w jakim kierunku płynie my.
Wyczułam, że w ciągu nocy zaszły w naszej załodze jakieś zmiany.
Nici przyjaźni, które powstały wcześniej, wydały się jeszcze silniejsze, a antypatie
intensywniejsze.
Mark odseparował się od wszystkich.
Mimo że znajdował się ode mnie na wyciągnięcie ręki, zachowywał się tak, jakby był w dingi
sam.
Miał białą twarz i zsiniałe usta, a bladoniebieskie oczy utkwił w czymś niewidocznym, gdzieś
daleko za toczącymi się falami.
John i Meg przytulali się do siebie na rufie.
John obejmował Meg jedną ręką, oparłszy głowę na jej ramieniu.
Splątane i mokre włosy Meg otaczały jej twarz jak ciemny całun.
Miała przymglone, zapadnięte oczy.
Brad milcząc siedział z kamiennym wyrazem twarzy na burcie "Zodiaka".
Musiał wypełniać swoje zadanie, które polegało na utrzy mywaniu równowagi łodzi.
Ja siedziałam na dziobie i przyglądałam się swojej skórze, przerażona, a jednocześ nie
zafascynowana tym, w jaki sposób morze zaczęło atakować moje ciało.
Nogi i ręce pokryte były otwartymi ranami.
Najmniejsze zadraśnięcie stawało się ropiejącą
108
" Głębokie skaleczenie na małym palcu prawej nogi Sbyło zaropiałe.
Zawsze mi się wydawało, że słona woda ,a właściwości lecznicze.
Teraz wyglądało na to, że działa A jak jakiś kwas.
Leżałam na dnie łódki i każdy przedył dingi powodował, że cuchnąca woda przelewała e w
kierunku moich ust.
Musiałam powstrzymywać ddech, by jej nie połykać.
Zamknęłam oczy i zaczęłam dmawiać "Ojcze nasz", zatapiając się w tych dobrze ii znanych
słowach, wzmocniona samym faktem, że je amiętam.
Prosiłam Boga o siłę, a potem sama siebie wyśmie(ałam, że wierzę w jego istnienie.
I znowu przepraszaun Boga za to, że wątpię.
Mój umysł funkcjonował W jakiś galopujący, niemożliwy do opanowania sposób.
Poszczególne myśli przemykały jak karabinowe kule.
. Opanuj się!
powiedziałam do siebie.
Musisz się Hpanować.
l. "Ojcze nasz, któryś jest w niebie..." ?
j Statek!
powiedział nagle Mark.
l Usiadłam i zobaczyłam go.
Był olbrzymi jak kon tenerowiec czy jakiś tankowiec.
Wysunęłam rękę za burtę ł zaczęłam wiosłować.
Poczułam nagły przypływ energii poziomu adrenaliny.
t No, Brad!
Wiosłuj!
krzyknęłam.
Ale on tylko zanurzył dłoń w wodzie bez przekonania.
Wiosłowałam intensywnie kilka minut, wiedząc, że jest to aremne, czułam jednak przymus
wysiłku, przymus zroHenia czegoś.
Nie wiem, jak długo to trwało, ale w pewnej Ehwili sobie uświadomiłam, że statek już
zniknął.
Pozottali osunęli się z powrotem na swoje miejsca.
Oparłam się o burtę, dysząc z wyczerpania.
Brad usiadł a podłodze obok mnie.
Podkurczył nogi i oparł brodę na olanach, obejmując nogi rękami.
Nagle zaczął się gwaławnie trząść.
Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam powiedział zącym głosem.
Nie mogę tego znieść!
Jest mi zbyt ""o.
Łódka zaczęła drżeć od wstrząsów jego ciała.
zeraziłam się, widząc go w tym stanie.
Czy moglibyś; położyć się na mnie?
Chyba umrę z zimna wyjąkał.
109 .
Mark przesunął się w jego kierunku, znowu potrącając nogi Meg.
Zajęczała.
Brad położył się, a ja z Markiem!
nakryliśmy go naszymi ciałami.
Trząsł się tak gwałtownie że podskakiwaliśmy razem z nim.
Wyglądało to tak jakbyśmy próbowali ujarzmić szaleńca.
Oboje otoczyliś my Brada rękami i trzymaliśmy go mocno, próbując S stworzyć wokół niego
osłonę nie pozwalającą na utratę ciepła.
Co mu robicie?
krzyknęła Meg.
John, nie pozwól im!
Nie pozwól!
Chyba myślała, że chcemy go skrzywdzić.
,
John próbował ją uspokoić, ale zakrzyczała go, prosząc nadal, żeby nas powstrzymał.
Zaczęła go drapać, wreszcie John się zdenerwował i uderzył ją w twarz.
Osunęła się płacząc.
Po chwili Meg była już spokojniejsza.
Chyba zro zumiała, że próbujemy pomóc Bradowi, i przy pomocy Johna nawet udało się jej
przesunąć w naszym kierunku.
Położyła się razem z Johnem na nas.
Pozostaliśmy w tej pozycji dopóty, dopóki Brad nie przestał drżeć.
Wróciliśmy na nasze miejsca i zajęliśmy się swoim własnym cierpieniem.
Mark rozpychał się i kopał, próbu jąc zdobyć dla siebie więcej przestrzeni, Meg wyła z bólu,
John powtarzał coś bez przerwy o tym, że potrzebujemy wody.
Mark!
usłyszałam w pewnym momencie głos Johna.
Jeżeli jeszcze raz kopniesz Meg, to cię zatłukę.
Zerknęłam na nogi Meg.
Z jednej głębokiej rany róż-;
chodziły się wokoło czerwone pasma.
Wiedziałam, że jest to oznaka zakażenia krwi.
Pochyliłam się i szepnęłam do Brada, żeby też popatrzył.
Musimy coś zrobić powiedziałam.
Na przykład co?
Nie wiem!
spojrzałam na kawałek linki propylenowej, którą znaleźliśmy w wodorostach.
Może należało by nałożyć opaskę na jej nogę tuż nad tą raną, aby ;
powstrzymać rozwój zakażenia pomyślałam.
;
Trzeba po prostu zyskać trochę na czasie, dopóki j nas nie znajdzie straż przybrzeżna.
110
o czym wy tam rozmawiacie?
zapytała z niepokoi Meg- Rozmawiacie o mnie!
Prawda?
Wiem, że tak.
n! Oni rozmawiają o mnie!
Martwimy się twoją nogą powiedziałam.
Zdae się, że jest zakażona.
Popatrz!
F Meg popatrzyła na swoją prawą nogę i zaczęła plaktie,. proponowałam, żeby założyć ci
opaskę ciąg ałam.
W ten sposób zakażenie dalej się nie rozwinie.
Iziesz ją miała dopóty, dopóki nas nie znajdzie straż
ybrzeżna, rozumiesz?
To może być dobry pomysł, Meg poparł mnie
Nie mogę ruszać nogami!
wyrzuciła z siebie
;płaczem.
g Pomożemy ci!
zapewnił.
Jego głos zabrzmiał
Jtnową energią, jakby perspektywa pomocy Meg dodała
aa sił.
Mark, zamieńmy się miejscami powiedzia na i przemieściłam się nad nim w kierunku
Meg.
róbowałam zdobyć dla niej trochę miejsca, aby mogła prostować nogi; nie mogła tego zrobić,
nie potrącaJohna lub Marka.
John i ja pomogliśmy jej się Inieść i usiąść na burcie dingi.
Łzy strumieniem lały
, po jej twarzy.
Aż do tej pory nie zauważyłam, że Meg nie ma na sobie c poza koszulą.
Nie miała nawet majtek.
Nic dziwnego, t trwała tak cały czas skulona, obejmując ramionami Agi.
Próbowała obciągnąć koszulę, aby się okryć.
Widząc 3, poczułam w sercu bolesne ukłucie.
Tak bardzo ją olało, ale nadal próbowała zachować tę odrobinę godnoci.
Chciałam jej powiedzieć, że nie trzeba już opaski, że zystko jest jak należy i nadal będzie w
porządku.
Wiem, że będzie bolało powiedziałam łagodnie ale musisz wyciągnąć nogę, tak żebym
mogła ją
owiązać.
t Czułam się niezręcznie, prosząc ją, aby się jeszcze ;iej odsłoniła, i było mi przykro z
powodu bólu, - wiedziałam muszę jej zadać.
Ale byłam przeko111 .
nana, że jest to absolutnie konieczne, jeżeli ma przez Meg wyciągnęła swą opuchniętą,
zaropialą nogę w moi] kierunku, łkając z bólu.
John ją przytrzymał, a ja przeh żyłam linkę na wysokości około trzech czwartych jej u i
zawiązałam na węzeł.
Zaczęłam naciągać linkę, a M krzyczała; krzyczała okropnym, przeszywającym do głęl
głosem.
John chwycił ją za ręce i próbował uspokoić, ona go odepchnęła.
Nie mogłam jej tego zrobić, polu walam linkę.
Chciałam ci tylko pomóc, Meg powiedziałam.
Osunęła się z powrotem na podłogę dingi.
Było n niedobrze, niedobrze z powodu bólu, który jej zadałam,!
i dlatego, że zdawałam sobie sprawę, iż nie uczyniliśmy tego, co prawdopodobnie było jedyną
szansą, aby jejj pomóc.
Serce biło mi jak szalone.
Nie mogłam nawet!
spojrzeć na Meg.
Nie mogłam już patrzeć na nikogo, i
Ona umrze!
pomyślałam rozpaczliwie.
O Bożell Nie chciałam zadać jej bólu.
Proszę, wybacz mi!
Cal zrobimy, jeżeli ona umrze?
S
Czułam, że zaraz zwymiotuję.
Nie mogłam już tego l dłużej znieść.
O sto jardów od nas pokazała się ciemna płetwa, a po niej jeszcze jedna.
Rekiny nadal tam były, obserwując nas.
Położyłam się z powrotem na swoim miejscu na dziobie, Tak bardzo przejęłam się
cierpieniem Meg, że przez kilka minut nie pamiętałam o zimnie.
Ale po chwili moje ciało zaczęło znowu drżeć.
Drżało tak gwałtownie, że aż się wystraszyłam.
Próbowałam powstrzymać drżenie.
Pro-1 bowałam skupić swoją uwagę na czymś innym, zmusić myśli do innego
funkcjonowania.
Skoncentruj się!
Skon centruj się na czymkolwiek poza zimnem!
próbowałam przekonać sama siebie.
Straż przybrzeżna!
Gdzie, do cholery, jest ta straż?
Przecież oni tak po prostu nie porzucają ludzi na morzu.
Nie mogliby tego zrobić, gdy się ich wcześniej popro siło o pomoc, kiedy już kogoś widzieli i
ustalili, gdzie się jest, i wiedzieli, że się ma kłopoty.
Ale gdzie oni byli?
Musiało być już popołudnie i morze nieco się uspokoiło.
Kutry straży przybrzeżnej mogły więc pływać bez żad112
problemów.
Każdy mógłby pływać bez problemów takim morzu.
Czy oni nas porzucili tutaj, zostawili, yśmy umarli?
. Nie wytrzymam siedzenia w tym gównie obuał mnie głos Marka.
Światło dnia zaczęło już przy Niedobrze mi od tego!
Musimy pozbyć się
Brodu!
Nie damy rady tego wyrzucić powiedział John.
,- Damy!
Odwrócimy całą łódkę do góry dnem i wyyjemy ją!
A rekiny?
. Widzisz jakiegoś rekina?
Ja nie widzę żadnego!
zirytował się Mark.
Tylko dlatego, że ty ich nie widzisz...
zaczął
Zrobimy to migiem!
Wywrócimy ją do góry dnem [wrócimy z powrotem.
:i Jak sobie wyobrażasz, że Meg wydostanie się na lątrz, a później wejdzie do dingi?
zapytał John.
Ona tego nie zrobi!
wtrąciłam się.
I stracimy stkie nasze wodorosty.
Jak utrzymamy ciepło, jeżeli ;iemy musieli spędzić tutaj kolejną noc?
Nazbieramy więcej, jeżeli będziemy musieli poiedział Mark.
Nie ma wodorostów.
Nie natknęliśmy się na nie już dłuższego czasu zauważył Brad.
Pieprzę to wszystko!
Wywracamy tę łajbę, i to już!
zawołał Mark i zaczął kołysać łódką na boki, potrącając aystkich nogami.
Wyglądał jak pięcioletni chłopiec ządzający awanturę.
Przestań!
zawołaliśmy wszyscy, ale on nadal sał łodzią.
- Brad rzuciłam półgłosem zrób coś!
- Mark!
Daj sobie spokój zwrócił się do niego Brad.
Nie będziemy tego robili, a więc daj sobie po prostu
kój. Mamy za mało siły.
Co będzie, jeśli ją odwró113 .
cimy, a potem nie będziemy w stanie dostać się środka i nadpłyną rekiny?
To gówno w wodzie tylko pogarsza stan Mes Patrzcie na moje nogi, patrzcie na swoje.
Wszyscy marny rany, które się powiększają i coraz bardziej ropieją.
Jeżeli!
wpuścimy tutaj świeżej wody, to może nie będą się już pogarszały, j
To, co Mark mówił, miało jakiś sens.
Ten chłopak miał w sobie denerwującą umiejętność mówienia rozsąd nie wtedy, kiedy akurat
chciał.
Miał rację: woda na dnie łodzi była obrzydliwa i cuchnęła nieznośnie, a rany na mojej skórze
rozszerzyły się od ostatniej nocy i teraz miały rozmiary dziesięciocentowych monet.
Kiedy przy jrzałam się sobie bliżej, zobaczyłam, że na całym ciele pojawiają się nowe.
Pociągała mnie ciepłota wody i w dodatku w tej chwili nie było wcale widać rekinów.
Może moglibyśmy...
gdyby nam się udało to zrobić szybko i bez chlapania...
John powiedział coś do Meg, a ona skinęła głową.
Meg myśli, że możemy spróbować - powiedział John.
Nie bądź głupi, człowieku!
Ona nie da rady za protestował Brad.
Jeżeli zrobimy to szybko...
najpierw opuścimy Meg i wszyscy wejdziemy do wody po cichu, to nie zwrócimy uwagi
rekinów stwierdził John.
Potem wywrócimy łódkę, odwrócimy ją znowu, pozbieramy wodorosty i wrzucimy je do
środka.
Chyba nam się to uda.
Brad się nie zgadzał, ale ponieważ on jeden miał inne zdanie, więc było to
postanowione.
Zgarnęliśmy wszys tkie wodorosty na środek "Zodiaka", podnieśliśmy Meg na burtę,
obróciliśmy ją, żeby jej nogi zwisały na zewnątrz i, jak najłagodniej potrafiliśmy, opuściliśmy
ją delikatnie do wody.
Brad i John zeszli z dingi od nawietrznej, a ja z Markiem zsunęliśmy się od zawietrznej
strony.
Byłam przy dziobie, a Mark przy rufie.
Meg trzymała się Johna, podczas gdy my unieśliśmy nawietrzną stronę "Zodiaka" nad wodę.
Gdy już była odpowiednio wysoko, zaczęłam z Markiem ciągnąć z naszej strony; łódka się
wywróciła.
114
zejrzałam się dookoła, czy nie widać rekinów.
Na razie "-gdzie było pusto.
Małe rybki zaczęły podgryzać mi nei ale powstrzymałam się przed jakąkolwiek
gwałtowreakcją.
Musieliśmy zachować maksymalny spokój.
iażdy ruch mógł przyciągnąć rekiny.
E W wodzie było wspaniale, nie mieliśmy jednak czasu, Vhy rozkoszować się jej błogim
ciepłem.
Musieliśmy odwrócić z powrotem łódkę.
Kiedy już to zrobiliśmy, wdrapaliśmy się do środka, wpadając na siebie na dnie ;dingi.
Wszyscy, z wyjątkiem Meg.
. Wdrapuj się, Meg!
powiedział John.
Chcę tu jeszcze przez chwilę zostaćodpowiedzia ła rozmaronym tonem.
Miała zamknięte oczy.
Rozumia tom ją.
Było tak dobrze w wodzie, czuło się mniejszy ciężar lewego ciała, a ciepło było takie
pociągające.
Wszyscy przemarzliśmy, czekając na Meg i rekiny.
Cholera!
Wodorosty!
zawołał Brad.
Łapcie, co się da, zanim odpłyną.
[s Byliśmy tak przejęci Meg, że dopuściliśmy, aby wodo rosty odpłynęły od łódki.
Brad i ja wychyliliśmy się przez .burty i udało nam się zebrać około połowy tego, co
mieliśmy poprzednio.
No, dobrze!
Wystarczy, Meg powiedziałam, wstydząc się gniewnego tonu mojego głosu.
Chodź do środka!
Nie możemy ryzykować.
No, chodź!
l Wyciągnęłam rękę w jej kierunku.
Broniła się przez
E ile, ale wkrótce się poddała.
Pomogliśmy jej wejść do i.
Miała tak mało siły, że sama niewiele mogłaby p"ić.
Chociaż próbowaliśmy chronić jej nogi i plecy, krzyczała z bólu, kiedy przeciągaliśmy ją
przez burtę.
l Przekonywałam siebie, że postąpiliśmy tak, jak należało.
Byliśmy z powrotem w dingi.
Wszyscy razem.
I nie
(mieliśmy już tej cuchnącej wody.
Teraz nie mamy dość wodorostów, żeby się nakryć
i powiedział Brad.
Zamarzniemy na śmierć.
I f Nie zareagowałam.
Czułam ulgę, że pozbyliśmy się tej obrzydliwej cieczy.
Ale ten stan nie trwał długo, ;Jnieważ uświadomiłam sobie, że zrobiliśmy coś niesaaowicie
głupiego.
Woda w łódce była cuchnąca, ale
115 .
ciepła.
Teraz straciliśmy około połowy wodorostów i wo- de ogrzaną naszymi ciałami.
1
Oparłam się plecami o burtę.
Przewracanie łodzi wy czerpało moje siły i jeszcze bardziej spotęgowało pragnienie.
Patrzyłam na ciemną, szarozieloną wodę.
Nie, to nie jest rozwiązanie pomyślałam.
Wiedziałam, że wodaj morska jest śmiertelnie niebezpieczna, już lepiej pić własny mocz niż
wodę morską.
Położyłam się i wsunęłam głowę pod gumową osłonę która pokrywała fragment
dziobu.
Chowanie głowy było sposobem ucieczki przed pozostałymi.
I chociaż znajdo wali się tylko parę stóp ode mnie, poczułam się tak, jakbym była we
własnym, prywatnym świecie.
Napraw dę, koniecznie musiałam oddzielić się od nich po to, żeby , nie stracić panowania nad
sobą.
Ta czwórka działała na mnie demobilizująco, przez nich moje myśli były czarne.
Zamknęłam oczy i poczułam, że zapadam w ciężki sen.
Ale za chwilę obleciał mnie strach.
Otworzyłam oczy.
Nie chciałam już być sama.
Nie mogłam dłużej znieść tej izolacji.
Brad!
powiedziałam.
Chodź tutaj.
Brad wsunął głowę pod osłonę dziobu.
Boję się, że zasnę tutaj i się nie obudzę.
Będę cię pilnował obiecał.
Nie pozwól mi spać zbyt długo.
Przechłodzenie może...
Wiem, Debbie przerwał znużonym głosem.
Zamknęłam oczy.
W mojej wyobraźni zaczęły wirować strzępy przeżytych chwil.
Zobaczyłam obniżający się nad nami samolot straży przybrzeżnej i znikający pod wodą
szczyt masztu "Trashmana"; ujrzałam mojego ojca, mat kę i przyrodniego brata.
Potem pojawiły się płomiennożółte liście drzew osikowych, śnieg na szczytach górs kich i
sroga twarz pana Pitmana, mojego nauczyciela języka angielskiego ze szkoły średniej.
To on prowadził nasze wycieczki terenowe i uczył mnie przetrwania w trudnych warunkach.
Pan Pitman...
Nie widziałam go już od wielu lat, a jednak nadal był tam, w wyłożonej ciemną boazerią
klasie.
Stał za katedrą, patrząc na mnie
116
7ekając na odpowiedź.
Dlaczego Stary Żeglarz zastrze li albatrosa?
Panno Scaling, czy panna mnie słucha?
Albatros.
Dlaczego albatros?
I dlaczego on musiał nosić g gyi.
Nie, nie albatros, panie Pitman, ale samolot.
Słyszy pan?
Samolot.
Przylecieli z powrotem po nas.
otworzyłam oczy.
Znowu śniłam o...
o czym?
O ptaku?
3ie o samolocie.
Słyszałam samolot!
Nadal go słyszałam.
Tuż nie spałam, ale słyszałam silnik.
Tak!
Wrócili!
Wie działam, że wrócą!
Wysunęłam głowę spod osłony dziobu, gotowa, aby powitać naszych wybawców.
Wszyscy patrzyli do góry, ale dlaczego się nie cieszyli?
Wpatrzyłam się w szare niebo i zobaczyłam go.
Wszyscy go widzieli.
Olbrzymi, Srebrzysty samolot pasażerski płynący w przestworzach.
Wyobraziłam sobie pasażerów siedzących spokojnie, smarujących masłem kromki chleba
ryżowego i wygląda jących przez okna, z których nic nie było widać.
Nic poza pustym bezkresem morza.
Samolot przemknął po niebie
i zniknął.
; Wsunęłam się z powrotem pod osłonę na dziobie.
Moje
samopoczucie znacznie się pogorszyło.
Wydawało się, że
}uż nawet nie ma co marzyć o ratunku.
Straż przybrzeżna : tapomniała o nas.
Żaden statek ani żaden samolot już nie , natknie się na nas.
Żaden ptak nie wypłynie z chmur, aby
Unieść nas w swoich szponach.
Nie przypłyną powiedziałam do siebie.
Nikt
nie przypłynie ani teraz, ani już nigdy.
Należało to sobie powiedzieć wprost.
Wszyscy to zrozumieli.
Byliśmy zostawieni samym sobie.
Nagle poczułam w chorym palcu u nogi nieznośny ból, ; który rozpłynął się po całej
nodze jak ogień.
Krzyknęłam próbując usiąść, ale uderzyłam głową w osłonę.
,. Mój palec!
Mój palec!
Ktoś mi go odrywał.
j Wysunęłam się spod osłony i zobaczyłam, że Mark ciągnie
za mój palec.
Powiedziałem ci, żeby go oderwać, jest taki zakażoSny, że i tak odpadnie...
odezwał się.
ł Zostaw mnie!
Nie dotykaj!
Próbowałam go
.kopnąć i trafiłam wprost w podbródek.
Upadł na burtę.
117 .
Widziałeś to, Brad?
zapytałam.
On chciał urwać mi palec.
Mark, nie odrywaj palca Debbie powiedział Brad głosem pozbawionym jakichkolwiek
emocji.
Ona i tak go straci.
Próbowałem jej pomóc.
Nie dotykaj mnie!
Wcale nie chcę cię dotykać.
Skurwysyn!
Cipa!
Przestańcie!
rozkazał John.
Czy moglibyście wytrzymać, dopóki nie przypłynie tutaj straż przybrzeżna?
zapytał Brad.
Usiadłam, opierając się o burtę, i popatrzyłam na Brada, Marka, Meg i Johna.
Wszystko było dla mnie jasne.
Byliśmy idiotami, głupcami, mając nadzieję: nie, oczekując tego, że będziemy uratowani.
Musiało minąć już czterdzieści osiem godzin od momentu, kiedy zatonę liśmy.
Nie wierzyłam, że pozostali jeszcze sobie tego nie uświadomili.
Coś wam powiem ciekawego rzekłam.
Straż przybrzeżna wcale nie przypłynie.
Cała czwórka obróciła się w moim kierunku.
Popatrzyli na mnie, ale nikt się nie odezwał.
Meg opuściła głowę na kolana i zaczęła płakać.
Świetnie!
Niech sobie siedzą i czekają powiedziałam do siebie.
Ja już znam prawdę.
Nikt nas nie uratuje.
Musimy uratować się sami!
Odwróciłam od nich wzrok.
Sam ich widok przyprawiał mnie o mdłości.
Jak wiele ludzi znalazło się w takiej sytuacji i ilu ją przeżyło?
Skąd było wiadomo, kto przetrwa, a kto nie?
Kiedyś spotkałam na Saint Thomas starego, doświad czonego żeglarza.
Miał w jednym uchu kolczyk.
Powie dział mi, iż jeśli żeglarzowi, który nosi kolczyk z kółkiem, kiedykolwiek się zdarzy, że
wypadnie za burtę, to Neptun wyłowi go za to kółko i wciągnie z powrotem na pokład.
A gdy żeglarz, który nosi czarną perłę, kiedykolwiek zaginie na morzu, może wymienić tę
perłę z Posej donem za swoje życie.
Ów stary żeglarz miał czarną perlę zawieszoną na łańcuszku na szyi.
Śmiałam się wtedy
118
z niego.
Ale kilka tygodni później, kiedy byłam w sklepie jubilerskim z koleżanką, dostrzegłam czarną
perłę na kółku.
Po dwudziestu minutach wyszłam ze sklepu z kol czykiem z perłą w uchu.
Dotknęłam ręką kolczyka i namacałam perłę.
"Wymień ją za życie" powiedział stary żeglarz.
Wiedziałam, że to tylko taka opowieść.
Posejdon czy Stary Żeglarz to były same wymysły.
Nic nie znaczyły.
Dotknęłam ręką kol czyka i zdjęłam go z ucha.
Popatrzyłam na niego przez chwilę i rzuciłam w wodę.
Co to było?
zapytał Brad.
Nic.
Nadeszła ciemność, a z nią jeszcze większa rozpacz i całkowita samotność.
Wiedzieliśmy, że przez dwanaście godzin nikt nas nie dostrzeże i że będziemy musieli
przetrwać okropnie zimną noc.
Chciałam sięgnąć ręką i przytrzymać znikające światło, przywrócić je na niebo nad nami.
Leżałam obok Brada.
Burczało mi w żołądku.
Dziwne, ale w ogóle nie czułam głodu, tylko jakąś pustkę, jakąś potrzebę czegoś,
czegokolwiek.
Jedzenie zawsze było dla mnie problemem.
Od kiedy pamiętam, było jednocześnie karą i nagrodą.
Myślałam o tych wszystkich posiłkach, które zwróciłam, o poczuciu winy, upokorzeniu i
szuka niu wymówek.
Bardzo głupio, Debbie.
Bardzo głupio.
Usłyszałam, że Meg płacze.
Brad zakaszlał i otworzył oczy.
Co zrobimy?
zapytałam Brada.
Nie wiem.
Bardzo mi przykro, że cię w to wplątałam.
Twoja siostra mnie zabije.
Przynajmniej jesteśmy razem.
Gdybym nie miała ciebie, gdybym tu była tylko ja i ci wszyscy...
Nie wiem.
I Meg...
słuchaj, ją tak boli!
Wiem.
Przeżyjemy, prawda?
Tylko musimy być razem.
Ty i ja.
Jestem taka zmęczona powiedziałam.
Musimy się trochę przespać.
Będę cię pilnował.
Przypilnuję, żeby nic ci się nie stało.
119 .
Dziękuję poczułam, że zapadam w sen.
Dęb?
Tak?
Kiedy to wszystko już minie i wydostaniemy się stąd, będziemy zawsze razem.
Prawda?
Otworzyłam oczy i popatrzyłam na Brada.
Chyba wiedziałam, o co mu chodzi.
Nie byłam jednak pewna, czy będę mogła dotrzymać tej obietnicy.
Ale on musiał ją usłyszeć.
Potrzebowaliśmy się teraz nawzajem.
Zawsze...
hm...
Zawsze wydawało się czymś tak nierealnym.
Tak, Brad.
Będziemy zawsze razem powiedzia łam i zamknęłam oczy, pogrążając się we śnie.
ROZDZIAŁ VIII
Potrzebuję, kurwa, więcej miejsca!
ktoś na mnie wrzeszczał i kopał mnie.
Otworzyłam oczy.
To był Mark.
Zajmujesz za dużo miejsca kopnął mnie znowu.
Ona umiera!
Muszę się od niej odsunąć.
Poczułam, że dingi się kołysze.
Próbowałam się zorien tować, co się dzieje.
Było ciemno.
Dzwoniły mi zęby.
Wcale nie czułam stóp.
Wodorosty okrywały moje ciało, w ustach miałam jakiś okropny smak.
Meg jęczała, a Mark krzyczał na mnie.
Mimo to spałam do tej pory i nie mogłam się wcale połapać, gdzie jestem ani co się dzieje.
Brad!
zawołałam, macając rękami wokół.
Nie było go.
Znowu go zawołałam i wypełzłam spod osłony.
Próbowałam wpatrzeć się w ciemność.
Dostrzegłam Johna i Meg, przytulonych do siebie, i Brada, który siedział na prawej burcie
dingi.
Co robisz?
zapytałam.
Ustąpiłem Markowi trochę miejsca, żeby był cicho
powiedział beznamiętnym tonem, nie odrywając oczu od Johna i Meg.
John otaczał Meg ramionami i razem kiwali się do tyłu i do przodu.
Meg jęczała, John się kiwał, Meg jęczała, a John kiwał się dalej.
Chciałam odwrócić wzrok, ale nie mogłam się na to zdobyć.
Chcę wody!
powiedział John.
Chcę wody!
Skaleczyłem się w nogę usłyszałam głos Marka.
Chwycił się w okolicach stopy.
Jest zainfekowana.
Wiem, że jest zainfekowana!
Co będzie, gdy dostanę tego samego, co ona?
Muszę się przesunąć.
Potrzebuję więcej
121 .
."- im mą: ona umiera.
Ona umiera!
Muszę się od niej odsunąć.
Ona umiera!
Wiedziałam, że powinnam próbować go uciszyć, ale nie powiedziałam ani słowa.
Nie miałam na to siły.
Być może Meg nawet go nie słyszała.
Jaki jest sens powstrzymywa nia kogokolwiek przed zrobieniem czegoś?
Mark wrzeszczał.
John się kołysał, a Meg jęczała.
Brad po prostu siedział, patrząc nie wiadomo gdzie.
Odór, brud, zgnilizna i pustka.
Koszmar.
Najbardziej okropny koszmar.
Gdyby tylko zaczął padać deszcz pomy ślałam.
Ciepły deszcz, spokojny i równy.
Wszystko odmieniłoby się na lepsze, gdybym poczuła deszcz na skórze.
Gdyby mnie obmył, spłynął po mnie.
Zaczęłam recytować Psalm 23.
"Bóg jest moim pasterzem, niczego nie potrzebuję"
próbowałam sprawdzić, czy pamiętam słowa.
Te proste, kojące słowa.
Słowa, które opadały na człowieka jak krople deszczu, zostawiając po sobie odrobinę nadziei.
Po pewnym czasie wszyscy się uciszyli.
Brad w dalszym ciągu tkwił na prawej burcie.
Meg, John i Mark chyba spali.
Dingi przesuwała się z fali na falę, pchana przez wiatr.
Zęby dzwoniły mi nadal.
Cisza jest taka głośna
pomyślałam.
Brad szepnęłam.
Co? poderwał się.
Dlaczego nie położysz się tutaj i nie prześpisz trochę?
Zamarzniesz tam.
Nic mi nie jest powiedział i odwrócił wzrok.
Proszę, Brad.
Potrzebuję cię tutaj.
Nie ruszył się.
Bałam się, że zaśnie i wypadnie z "Zodiaka", jeżeli uderzy nas fala.
Proszę, będę spokojniejsza, gdy tu przyjdziesz.
Tam jest niebezpiecznie siedzieć.
Położył się obok mnie bez słowa.
Przytuliliśmy się do siebie i poczułam się lepiej.
Znowu pozwoliłam sobie na sen.
Po pewnym czasie usłyszałam jęki Meg.
Mark znów się awanturował, że ma za mało miejsca.
John powtarzał coś bez sensu o wodzie.
Cała ta trójka doprowadzała mnie do utraty zmysłów.
Gdyby Meg po prostu mogła się
zamknąć, O Boże!
Jak w ogóle mogę być zła na Meg dlatego, że jęczy?
Jak mogę być taka bezlitosna?
Znowu zaczęłam sobie zadawać pytania: Dlaczego?
Dlaczego?
Dlaczego?
Dlaczego to?
Dlaczego tamto?
Dlaczego ja?
Nie byłam doskonała...
Robiłam w życiu pewnie wcale nie takie dobre rzeczy, ale dlaczego to mnie spotkało?
Czy to miała być moja kara?
Wydawało mi się, że mam wyciągnąć jakąś naukę z tego koszmaru.
Znaleźć jakiś klucz, coś magicznego i nieskazitelnego.
Kiedy go znajdę, to go wezmę ze sobą...
Cholera!
Gdzie ja go wezmę?
... I znowu zapadłam w sen.
Debbie usłyszałam szept Brada.
Było nadal ciemno.
Tak?
Słuchaj, co oni robią?
Jak myślisz?
Podniosłam głowę i zaczęłam rozglądać się za pozo stałymi.
Zobaczyłam sylwetki Johna i Marka wychylo nych przez rufę.
Co oni robią?
powtórzył znowu Brad.
Nie słyszałam, co mówią, ale nagle się przeraziłam.
Co oni robią z łodzią?
A może z Meg?
Nie!
Meg była na swoim miejscu.
Siedziała z głową opartą na kolanach i spała.
Słyszałam, jak ci dwaj chlapią coś w wodzie, i wtedy zrozumiałam: pili wodę morską.
Byłam oszoło miona.
Jak mogli być tacy głupi?
Piją wodę powiedziałam do Brada.
Powstrzy mamy ich?
Już chyba za późno odrzekł Brad.
Przysłuchiwałam się jeszcze chwilę.
Przytłoczył mnie ogromny smutek.
Poddali się.
Stracili panowanie nad sobą.
Wiedziałam, że picie wody morskiej jest błędem.
Pamiętałam, że najpierw trzeba pić własny mocz.
Nie wiedziałam, co im się stanie.
Czy oszaleją?
A może już oszaleli?
Czy umrą?
Czy będą próbowali zrobić coś nam, pozostałym?
Brad!
Obiecaj mi, że nie będziesz pił szepnęłam.
Nie odpowiedział.
Przestraszyłam się jeszcze bardziej.
Opuściłam głowę i woda na dnie dingi zaczęła opływać moją twarz.
Wyobraziłam sobie, że otwieram usta i piję, .
że wystawiam głowę poza burtę i pozwalam, aby mi wpłynął do ust cały ocean.
Jakby to smakowało?
Jakie by to było uczucie?
Nadszedł świt.
Po raz pierwszy od zatonięcia jachtu wyglądało na to, że może zobaczymy słońce.
Chmury się przerzedzały.
Sama myśl, że poczujemy słońce na skórze, podniosła mnie na duchu.
Może jednak straż przybrzeżna przypłynie?
Oczywiście, że przypłynie.
Mieli po prostu jakieś kłopoty i nie mogli nas wcześniej odnaleźć.
Ale teraz morze jest spokojniejsze i nie ma żadnego powodu, by nas nie szukali.
Do licha!
Może będą tutaj nawet za godzinę?
Nie bądź głupia, Debbie pomyślałam.
Jeżeli straż przybrzeżna nas szukała, to dlaczego nas jeszcze nie znaleźli?
Oni nie przypłyną.
To wszystko.
"Bóg pomaga tym, którzy pomagają sami sobie" zwykła mówić moja babcia Oueenie.
Pomogę sama sobie.
Mam tylko siebie.
Nie rozsypię się na kawałki.
Brad wysunął się spod osłony na dziobie.
Mark i John poruszyli się, a Meg zaczęła jęczeć.
Jej chora noga wyglądała jeszcze gorzej.
Przerażające czerwone pasma znacznie się poszerzyły i biegły przez całą długość nogi,
znikając aż pod koszulą.
Przypłyną dzisiaj odezwał się John.
Dobrze by było.
Popatrzcie na moją stopę powie dział Mark.
Infekcja wokół stawu skokowego roz szerzyła się na całą stopę.
Co mam zrobić?
Będzie słońce wycedził Brad.
Wygląda na to, że jest północny wiatr i prąd morski płynie z północnego wschodu, a więc
powinno nas znosić w kierunku lądu.
Całkiem możliwe, że za parę dni wyniesie nas gdzieś na brzeg.
Do Południowej Karoliny albo Georgii dokoń czył Mark.
Z radością wyobraziłam sobie, że wpływamy na płaską plażę.
I co zrobimy, kiedy tam dopłyniemy?
zapytała Meg.
Pójdziemy na posterunek straży przybrzeżnej?
124
O nie, do cholery!
zaprotestował John.
Ja polecę do domu.
Te gnojki nas tu zostawiły.
Pieprzę ich!
Wiem, że nie lubisz latać zauważyła Meg więc lepiej pójdźmy na posterunek i niech
się nami zajmą.
John wzruszył ramionami.
Nagle siadł wyprostowany i pokazał ręką przed siebie.
Widzę ląd.
Wszyscy popatrzyliśmy w tym kierunku.
O tam, człowieku!
Widzisz?
Jest na wprost nas.
Wysiliłam wzrok, ale nie widziałam nic poza wodą.
Chyba masz zwidy, bracie powiedział Brad.
John osunął się na rufę i westchnął.
Więc gdzie polecimy?
zapytała go Meg.
Chyba do Portland.
Możemy polecieć do mojej mamy.
Nie chcę tam lecieć.
Chcę pójść na posterunek.
Nie mogę w tym stanie wsiąść do samolotu.
Mogłabym kogoś zarazić.
O czym ty mówisz?
zapytałam Meg.
O tym, co tu mam.
Nie chcę nikogo zarazić.
To nie jest choroba zakaźna powiedziałam.
To jest zakażenie krwi.
Nikt tego nie może od ciebie złapać.
Nie chcę lecieć powtórzyła Meg.
Łzy płynęły jej po policzkach.
John wie, że ja nie mogę.
Proszę, nie zmuszaj mnie!
John objął ją ramionami.
Już dobrze, Meg, nie musisz lecieć uspokajałam ją.
Kiedy tam dopłyniemy, umieścimy cię w pociągu albo wynajmiemy samochód czy coś
takiego.
Tak, co tylko będziesz chciała dodał Brad.
Meg nie przestawała łkać.
O Boże, Meg!
Zamknij się zawołał Mark i kopnął ją.
Zaczęła głośno zawodzić.
John jakby tego nie zauważył.
Nie musimy lecieć.
Weźmiemy samochód zape wnił.
Jesteśmy tuż przy Falmouth, a więc pojedziemy prosto do szpitala, tam pracuje moja mama.
Ona się nami zajmie.
125 .
Nie mieściło mi się w głowie, że John może tak okłamywać Meg, ale zaraz sobie
uświadomiłam, że on wierzy w to, co mówi.
Nie jesteśmy koło Falmouth wtrącił Brad ale gdzieś na środku Oceanu Atlantyckiego.
Wcale nie jesteś my w pobliżu Falmouth.
Bzdury!
To jest o tam!
upierał się John z przekonaniem w głosie.
Co jest z tobą?
zapytał Mark.
Nic ze mną nie jest odparł John ze złością.
Brad zaproponował, aby Meg przesunęła się na pewien
czas na dziób.
Uważał, że jeżeli położy tam swoje nogi, to
nikt nie będzie ich już potrącał.
Debbie i ja usiądziemy po bokach, a Mark może przesunąć się na tył i wtedy będziesz
mogła położyć się jeszcze wygodniej.
Skinęłam głową, zgadzając się z nim, chociaż wcale nie cieszyła mnie perspektywa
opuszczenia wygodniejszego miejsca.
A co z moją stopą?
zaskomlał Mark.
Też muszę wyprostować nogę.
Nie mogę tam iść.
Meg jest w gorszym stanie niż ty, Mark przypo mniałam.
Ja zajmę to miejsce po niej odparł Mark.
John i Brad pomogli Meg wsunąć się na dziób.
John miał nieruchomy wzrok i poruszał się tak, jakby był w transie, powoli i w jakiś
nienaturalnie zrównoważony sposób.
Siedziałam kilka minut na burcie, ale byłam za bardzo wystawiona na wiatr, osunęłam
się więc na podłogę.
Nikt nie odzywał się ani słowem.
Patrzyłam w kierunku zachodnim jak mi się wydawało i próbowałam dostrzec ląd,
próbowałam dostrzec cokolwiek.
Przestań usłyszałam głos Meg.
Nie kop mnie.
Nie kopię!
zaprotestował John.
Właśnie, że kopiesz.
Przestań wreszcie zrzędzić warknął John.
Gdzie są moje pieprzone papierosy?
krzyknął nagle Mark.
Miał szeroko otwarte oczy i dziki wzrok;
126
przerzucał kupkę gnijących wodorostów na dnie dingi.
Kto je zabrał?
O czym ty mówisz?
zapytał Brad.
Nie masz żadnych papierosów.
Co jest!
Ty je wziąłeś, co?
rzucił się Mark.
Nie ma żadnych papierosów.
Nawet gdybyś je miał, to i tak byłyby rozmoknięte.
Mam papierosy powtórzył powoli Mark.
Skąd je masz?
zapytał Brad.
Byłem właśnie w Seven-Eleven, kupiłem piwo i papierosy.
Chcę wiedzieć, kto je wziął!
Patrzyłam na Marka, nie wierząc własnym uszom.
Oszalał.
Całkiem oszalał.
Mark zwróciłam się do niego, mając nadzieję, że jestem w stanie go otrzeźwić.
Skoro właśnie byłeś w Seven-Eleven, to po co, u diabła, wróciłeś tutaj?
Mark siedział w wodorostach i patrzył na swoje dłonie.
Spojrzał na Brada, potem na mnie i znowu na Brada.
Mrugał pośpiesznie oczami, jakby próbował się na czymś skupić.
Potem wzruszył ramionami, skrzywił się i za mknął oczy.
Próbował coś powiedzieć, ale słowa jakby nie mogły wydostać się z jego ust.
Gdzie są moje pieprzone papierosy?
wyjąkał i ponownie zaczął grzebać w cuchnących wodorostach.
Meg znowu krzyczała na Johna, a John krzyczał na nią.
Mark wygłaszał jakieś przemówienie.
Wydawało mi się, że tonę w hałasie ich głosów.
W zawodzeniu, krzyku, płaczu i narzekaniu.
Dlaczego oni po prostu nie ucichną?
Zobaczyłam, że John kopnął Meg.
Zrobił to specjalnie.
Zawyła, a on kopnął ją jeszcze raz.
Przestań, John powiedziałam.
Czy nie myś lisz, że ją i tak wystarczająco boli?
Zostaw ją w spokoju!
John nadal potrącał Meg, a ona wrzeszczała i płakała.
Mark bez przerwy próbował odszukać swoje papierosy.
W końcu Meg powiedziała, że nie chce już być koło Johna, więc razem z Bradem
pomogliśmy jej przesunąć się na rufę.
Mark od razu oświadczył, że teraz jest jego kolejka na dziobie.
Podczas kiedy Brad i ja układaliśmy Meg w po przedniej pozycji, usłyszałam jakiś dziwny
hałas.
Ob127 .
róciłam się w porę, by spostrzec, że John próbuje oderwać gumową łatę mocującą linę
cumowniczą do dingi.
Za częliśmy krzyczeć na Johna, ale on szybko oderwał łatę i wyrzucił ją do wody, a następnie
osunął się z powrotem na dno, opierając się plecami o burtę.
Zmiękły mi nogi.
Wiedziałam, że za chwilę powietrze ujdzie z sykiem z naszej łódki.
Podpelzłam do przodu, a Mark krzyknął:
Co myślisz, do cholery, będziesz tu robiła?
Teraz moja kolej!
Oparłam się o dziób i przesunęłam ręką po gumie, tam gdzie poprzednio była lata.
Może jakoś udałoby mi się zatamować ujście pomyślałam.
Może jest jakaś szansa.
Stwierdziłam jednak z ulgą, że wszystko jest w porządku.
Nie było żadnej dziury, żadnego ujścia powietrza.
W ogóle żadnego uszkodzenia.
Chcesz nas wszystkich zabić?
zwróciłam się do Johna, ale wiedziałam, że on nie ma pojęcia, co zrobił.
Miał przymglone, patrzące bez wyrazu oczy.
Był gdzieś daleko, daleko od nas.
Uświadomiłam sobie, że jest z nim źle.
Może spowodowało to przechłodzenie, a może picie morskiej wody.
Mark mnie odepchnął, żeby zapewnić sobie miejsce na dziobie.
Przesunęłam się tam, gdzie Mark był poprze dnio.
Meg siedziała w kącie, łkając.
Śledziłam każdy ruch Johna, przerażona tym, co może zrobić.
Spojrzałam na zawory powietrzne na rufie.
Żeby tylko ich nie dostrzegł powiedziałam do siebie.
Całym wysiłkiem woli próbo wałam odepchnąć Johna od zaworów.
Musiałam się rozprostować.
Nogi mi ścierpły i zesztywniały.
Mark znowu zaczął się złościć i szukać swoich wyimaginowanych papierosów, sądziłam
więc, że nie zauważy, gdy trochę wyciągnę nogi.
Kiedy je rozprostowywałam, dostrzegłam, jak bardzo są opuchnięte.
Rany od słonej wody rozszerzyły się jeszcze bardziej.
Moja skóra wyglądała tak, jakby ktoś gasił na niej wielkie cygara.
Niektóre rany były czerwone i piekące, wydoby wała się z nich jakaś ciecz.
Zastanawiałam się, czy będę w stanie jeszcze kiedykolwiek chodzić, gdy uda się nam dotrzeć
do lądu.
Nagle poczułam okropny ból w lewej
128
nodze, który doszedł aż do podbrzusza, a potem do samego szczytu głowy.
Wrzasnęłam i rzuciłam się do przodu, uderzając pięścią w plecy Marka.
Skurwysyn!
wrzasnęłam.
Wykręcił mi ranny palec u nogi.
Lała się z niego krew.
Dlaczego nie dasz wszystkim spokoju?
krzyknął Brad.
Ona zajęła mi miejsce powiedział.
Oddaj mi je!
Odepchnął mnie z drogi i prześliznął się pod prawą
burtę.
Wróciliśmy z Bradem na dziób.
Nie spuszczałam
oka z Marka i Johna.
Hej!
zawołał Mark do Johna.
Zapalisz?
No pewnie!
A masz papierosy?
zapytał John.
Pod wodorostami.
O, tutaj!
Mark znowu ruszył w kierunku dziobu.
Mark!
Słuchaj, człowieku.
Nie ma żadnych fajek ani piwa, ani nic powiedział Brad.
Jesteśmy na środku oceanu.
Mam parę kanapek rzucił John.
Chcesz jedną?
To był czysty horror, ta ich rozmowa o papierosach i kanapkach.
Najwyraźniej szczerze wierzyli, że właśnie wrócili ze sklepu, gdzie zrobili zapasy, tak jakby
byli akurat na jakiejś jednodniowej wycieczce.
Obydwaj jed nocześnie przenieśli się w inny zakres świadomości.
No, dobrze!
Gdzie one są?
zawołał John, pod nosząc wodorosty i wyrzucając je za burtę.
Wiem, że tu są.
Gdzie są moje cholerne fajki?
- zwrócił się do mnie Mark.
Wiem, że ty je wzięłaś.
Ruszył w moim kierunku, ale Brad podniósł rękę, żeby ninie osłonić.
Ona ich nie ma, Mark krzyknął Brad.
Zostaw Ją w spokoju!
Mark popatrzył na nas i znowu osunął się bezwładnie pod burtę "Zodiaka".
John usiadł przy nim.
Wyglądał na zagubionego.
Zasnęłam.
Był to niespokojny sen, pełen koszmarów, głosów i płaczu.
Obudziłam się z takim uczuciem, jakby )akiś cień przemknął nad moją twarzą.
Usiadłam.
Wszys spali.
Znowu zapadał zmierzch.
Chmury, które przez
129 .
cały dzień przesłaniały słońce, w końcu ustąpiły.
Ozr , czało to, że noc będzie jeszcze zimniejsza niż poprzednie.!
Chmury przynajmniej utrzymywały trochę ciepła.
Wie-3 działam już na pewno, z której strony jest zachód i próbowałam wmówić sobie, że
dryfujemy właśnie w tymi kierunku.
Patrzyłam na niebo, gdy łódka płynęła po falach i przesuwała się na zachód, w kierunku lądu,
w kierunku1 życia.
1
Wstrząsnął mną jęk Meg.
Czyżbym znowu spała?
Niebo po wschodniej stronie było granatowoczarne, usia-1 ne jasnymi gwiazdami.
Horyzont po zachodniej stronie!
nadal był nieco rozświetlony, j
Meg powiedziałam cicho.
Nie chciałam obudzić Johna ani Marka.
Jęknęła znowu.
Meg, czy chciałabyś usiąść tutaj?
Mogłabyś wyprostować nogi.
i
Chcę usiąść na burcie odpowiedziała Meg.
John otworzył oczy.
Coo?
zapytał przestraszony.
Nic, John odpowiedziałam.
Meg musi trochę wyprostować nogi.
Chce usiąść na burcie.
John od razu zaczął jej pomagać.
Ulżyło mi, gdy zobaczyłam, że znowu normalnie reaguje.
Może jednak nic mu nie było.
Może to jego irracjonalne zachowanie, było tylko przejściowe.
Gdy Meg już siedziała na burcie, powiedziała:
Myślałam o tym i zdecydowałam, że jeżeli straż przybrzeżna będzie chciała, żebyśmy
polecieli do twojej mamy, to nie mam nic przeciwko temu.
Po prostu chcę pojechać do domu.
Pojedziemy prosto do domu powiedział John.
Tak normalnie, to nie lubię latać.
Wiem, ale ten jeden raz.
Tak, właśnie.
To jest chyba najlepszy sposóbcią gnęła Meg.
Brad obudził się i słuchał ich rozmowy.
Potem poruszył się Mark.
Czułam, że sztywnieję z niepokoju.
;
Widzicie?
Tam jest zachód wskazał ręką Brad.
Z pewnością płyniemy w kierunku lądu.
W końcu dotrzemy do brzegu.
130
Jak myślisz, kiedy?
zapytała Meg.
F Jutro, może pojutrze.
F - Nie mogę doczekać się spotkania z tymi facetami ze l garaży przybrzeżnej.
Zobaczycie, jakie zrobią miny, kiedy Ipokażemy się na posterunku powiedział Mark.
Myślicie, że przewiozą nas prywatnym samolotem tzy zwykłym, pasażerskim?
zapytała Meg.
l. Nie wierzę, żeby po prostu nas tak zostawiliprzeEkonywalam.
Oni tego nigdy nie robią.
l, Więc jak myślisz, John?
Prywatny samolot czy
zwykły, pasażerski?
Przestańcie rozmawiać o samolotach!
krzyknął
l fohn ostrym tonem.
Już mam dość tego gadania
l e prywatnych samolotach.
l Tak się tylko zastanawiałam...
t ...
Nie polecimy samolotem.
To by było głupie.
Pojetdziemy samochodem!
i Nie ma żadnego samochodu, John zaprotesto wałam.
; Jesteśmy tuż koło Falmouth ciągnął John.
- Wiem, gdzie jest samochód.
Pójdę i go wezmę.
Wy tylko przyprowadźcie łódź, a ja zajmę się samochodem.
Potem będziemy mogli rozładować bagaże.
j - Jego głos brzmiał tak pewnie, że musiałam się starać, , aby nie ulec złudzeniom.
Może miał rację?
Może byliśmy ; Właśnie przy...?
A więc dlaczego...
nie, to nie jest prawda.
(TO nie może być prawda...
Zamknęłam oczy i poteąsnęłam głową, próbując pozbyć się złudzeń, usiłując 5 skupić swą
uwagę na tym, co jest rzeczywiste.
Kiedy znów Ina nich spojrzałam, zobaczyłam, że John przechodzi l przez burtę "Zodiaka".
- Co robisz?
wrzasnęliśmy jednocześnie oboje l z Bradem.
Wrócę za parę minut odpowiedział spokojnym r tonem.
A rekiny?
zapytał Mark.
; John, jeżeli odpłyniesz z dingi, to możemy cię nie Wciągnąć z powrotem przestrzegałam.
Jest prawie ttemno.
Wróć zaraz!
Starałam się mówić równym
131 .
i spokojnym głosem.
Nie miałam pojęcia, co John zamie-1 rżą zrobić ani co mogło go do tego popchnąć.
Może po prostu chciał się ogrzać?
Czy naprawdę myślał, że jesteś- my tak blisko domu?
Już tego nie zniosę!
oświadczył.
Idę po samochód.
Brad i ja popatrzyliśmy na siebie.
John odepchnął się od burty i zaczął płynąć.
Na chwilę się zatrzymał i obejrzał na nas.
Pomyślałam, że może próbuje jakichś głupich żartów.
Meg błagała go, żeby wrócił.
Prosiła, aby ktoś z nas popłynął za nim i sprowadził do łodzi.
!
Popłynąć za nim?
zapytał Brad.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
Nie potrafiłam się skoncentrować.
Czy on naprawdę zamierza odpłynąć?
myślałam.
Mam płynąć?
zapytał Brad wystraszonym gło- sem.
John odwrócił się i zaczął się oddalać od "Zodiaka".
John!
krzyknęła Meg.
Nie możesz płynąć za nim, Brad powiedziałam.
Zrobiło się już prawie ciemno.
Niemożliwością było zmuszenie go do powrotu i każda taka próba mogłaby być
samobójstwem.
Co by się stało, gdyby Brad odpłynął i gdyby zginął również?
Patrzyliśmy wszyscy na pły nącego Johna.
Meg zatkała usta dłońmi i kręciła powoli głową, łkając bez przerwy.
John wzniósł się na falę, zniknął za nią i pokazał się znowu, ale już dalej.
Mam płynąć?
powtórzył Brad.
Nie płyń za nim powstrzymała go Meg.
Już mu nic nie pomoże.
Wznieśliśmy się na wysoki grzbiet i znowu dostrzegłam głowę Johna rysującą się na
tle ciemnego morza.
Nagle usłyszeliśmy okropny, przenikliwy krzyk.
O Boże!
On mnie woła jęknęła Meg i wybuchnęła głośnym płaczem.
Przyglądaliśmy się czarnym wodom, mając nadzieję, że go dostrzeżemy.
Ale Meg miała rację: John zginął.
ROZDZIAŁ IX
Zostaliśmy tylko we czwórkę.
Siedziałam oparta o gu mową burtę, kryjąc twarz na kolanach, i płakałam.
Nie mogłam zapomnieć tego ostatniego wrzasku.
Nie było nic, tylko ten krzyk.
Nie słyszałam chlupotu wody, dzwonie nia zębów, nic.
Myślałam, że nigdy nie będę słyszała nic innego, prócz tego krzyku.
Żeby się go pozbyć, musiała bym skoczyć głową do wody, jakoś go utopić, przytłumić,
wymyć z pulsującej głowy.
Musiałam jakoś stawić temu czoło.
Zaczęłam znowu odmawiać "Ojcze nasz": Ojcze nasz...
któryś..., któryś..., któryś...
jest w niebie...
Mark popatrzył na mnie.
Chyba mówiłam głośno, ale nic mnie to nie obchodziło.
Słowa przychodziły mi z trudnością, z przerwami, ale przy chodziły, i krzyk zaczął powoli
ustępować.
Byłam prze konana, że jeżeli nadal będę powtarzała tę modlitwę, będę bezpieczna.
Był to jedyny sposób, w jaki mogłam stwier dzić, że jeszcze jestem przy zdrowych zmysłach,
że nie poszłam w ślady Johna.
W pewnej chwili, gdzieś w ciągu nocy, zapytałam Meg, czy chce usiąść razem ze
mną.
Popatrzyła na mnie tak, jakby nie wiedziała, kim jestem.
Chyba była w szoku.
Wsunęłam się pod osłonę dziobu i zobaczyłam, że Brad nie śpi.
Niedobrze jest z Meg powiedziałam.
Wiem.
Jeżeli chcesz spać, to będę cię pilnowała za proponowałam.
133 .
Brad zaniknął oczy, a jego twarz się odprężyła.
Pomyl siałam o jego matce, o tym, że musiała tysiące razy patrzeć.
na niego, jak śpi.
Tak właśnie, jak ja teraz.
Prawdopodob nie była to taka matka, która wygładza koc na łóżku dotyka policzka dziecka i
mówi: "Miłych snów".
Zaczęłam myśleć o tych wszystkich latach, kiedy miesz-1 kałam w Fort Worth.
Moja matka znów się rozwiodła!
i musieliśmy się przeprowadzić.
Byłam nieszczęśliwa. Musiałam w środku roku zmienić szkołę.
Byłam wtedy!
niezgrabną siódmoklasistką, próbującą skłonić inne dzie-s ciaki, żeby mnie lubiły, mimo że
jestem nowa.
To właśnie wtedy po raz pierwszy spróbowałam heroiny.
Moja matka podróżowała dość dużo.
Kiedy jej nie było, l zwykle przebywałam z przyjaciółmi rodziny, których!
nazywałam ciotką Skeet i wujkiem Jimem.
Chociaż nie;
byliśmy spokrewnieni, traktowali mnie jak swoje własne;
dziecko.
Gdy miałam jakieś kłopoty, a było to regułą próbowali doprowadzić mnie do porządku w taki
sam] sposób, jak robili to ze swoją córką Tisą, która była moją najbliższą przyjaciółką.
Czułam, że kochają mnie tak jaki ją.
W wyobraźni zobaczyłam szczerą twarz ciotki Skeet i jej łagodne oczy i usłyszałam jej głos.
Właśnie ona mawiała: "Miłych snów".
Nagle rzuciło "Zodiakiem";!
ktoś się przemieszczał po pokładzie.
Brad zajęczał i ob- rócił głowę, j
Hej, panienko usłyszałam Marka.
Wstrzymałam oddech.
Myślę, że już pora, żebyśmy się pokochali
mówił do Meg.
Brad otworzył oczy.
Też to usłyszał.
O Boże!
wyszeptałam.
Musimy coś zrobić.
Czekaj, zobaczmy, jak ona sobie z tym poradzi
powiedział Brad.
Wyjrzeliśmy na zewnątrz, próbując dostrzec, co się dzieje.
Meg nadal tkwiła skulona w kącie.
Zauważyłam, że Mark wyciąga rękę i dotyka jej twarzy, a potem obmacuje jej splątane włosy.
Zaczęła płakać.
Mark cofnął nagle rękę i powiedział:
Pieprzę cię.
Pieprzę.
Mam dość tych zabaw.
Wra cam do Seven-Eleven po papierosy.
134
i Brad i Ja wypełzliśmy spod osłony.
Zobaczyłam, że dark przechodzi przez burtę.
Mark!
Nie!
zawołał Brad.
Nigdzie nie idę oznajmił, opuszczając się do rody.
P pr0" che sobie popływam i wyprostuję
Itioei W jego głosie brzmiała nuta jakiegoś dziwacznego
ipokoju.
Spostrzegłam, że przesuwa rękami wzdłuż łodzi w kie runku dziobu.
Z przodu dingi była metalowa rączka, E sadziłam więc, że zamierza przemieścić się tam, żeby
się Ijej chwycić.
I nagle przyszła mi do głowy przerażająca
myśl.
.,..
Brad, czy są tam jakieś łaty?
Może on chce je
oderwać.
l , Obydwoje przesunęliśmy się do przodu, żeby spraw ił dzić, co robi Mark.
Wychyliłam się przez prawą burtę, ale l go nie zobaczyłam.
Brad wychylił się z drugiej strony, ale l tam też nie było ani śladu Marka.
Zaczęłam się bać.
Co on E zamierza?
Zatopić nas?
Wywrócić łódkę?
Co on zamierza l zrobić?
Jeżeli ma zamiar oderwać łaty pomyślałam to l go zabiję.
Brad gwałtownym ruchem zanurzył rękę pod l wodę.
Wystraszyłam się.
Momentalnie ją wyjął, w dłoni trzymał małą rybkę.
Złapałem ją powiedział.
Tu jest cała ławica.
Złapałem ją!
Nie mogłam w to uwierzyć.
Złapał rybę gołą ręką.
I co z nią teraz zrobimy?
zapytał.
Oczyść ją, a potem zjedz poradziłam.
Czym?
Przypomniałam sobie, że widziałam, jak mój wujek patroszy rybę: wbija palec w jej
brzuch, a potem go rozrywa.
\ Daj mi ją powiedziałam.
Brad podał mi rybę; prześliznęła się przez moje dłonie iupadła na dno dingi.
Oboje rzuciliśmy się, żeby ją złapać.
Brad chwycił rybę i znowu mi ją podał.
Wbiłam palce w jej , mały, miękki brzuch i wyciągnęłam wnętrzności.
Potem Wyrzuciłam za burtę ociekające krwią części i podałam drgającą rybę Bradowi.
135 .
Ty pierwsza zaproponował.
Podniosłam rybę do ust i próbowałam ją ugryźć, ale miałam tak obolałe mięśnie
twarzy i tak wrażliwe zęby, że nawet nie mogłam naruszyć jej skóry.
Oddałam rybę Bradowi; on też nie mógł odgryźć ani kawałka.
Ryba była po prostu za twarda, a my za słabi.
Brad wyrzucił ją za burtę ze złością.
Zaczęłam płakać: mieć jedzenie i nie móc go zjeść!
Nagle coś uderzyło w "Zodiaka".
Podnieceni z powodu ryby zapomnieliśmy o Marku.
Co on robi?
zatrwożyłam się, kiedy coś uderzyło nas znowu.
Przestań Mark, Mark!
Rozejrzeliśmy się wzdłuż brzegów dingi, ale nigdzie go nie było widać.
Próbowaliśmy namacać jego ręce.
Bawi się z nami pomyślałam.
Dingi znowu zadrgała.
On nas zabije.
Zabije nas wszystkich.
W ciemnościach dostrzeg łam, że około dziesięciu stóp od łodzi pojawił się na wodzie jakiś
wir.
Potem znowu nas coś uderzyło i poczułam, że coś pod nami płynie, ocierając się o dno łódki.
Kolejne uderzenie rzuciło nas w kierunku dziobu.
To były rekiny.
Wiedziałam, że już nie przeżyję.
Czas jakby zatrzymał się w miejscu.
Usłyszałam przeraźliwy krzyk Meg i zobaczyłam panikę w oczach Brada.
Czułam, jak szorstka skóra ociera się o dingi.
Dziób podniósł się i opadł.
Łódka zakręciła się dookoła.
Skamieniałam z przerażenia.
Brad szarpnął mnie i rzucił na dno łódki.
Przywarliśmy do siebie.
Rekiny nie przerywały swojego ataku.
Uderzały w dingi ze wszystkich stron.
Wiedziały, że w niej jesteś my.
Chciały nas dostać.
To było nie do zniesienia: ta szorstka skóra, uderzenia, pieniąca się woda i krzyki.
Zaczęłam myśleć o jakimś zakręcie na drodze, za którym można by zniknąć, za którym nie
było rekinów...
ani spienionej wody...
ani strachu.
Jakie by to było uczucie, gdyby ostre zęby wbiły się w moją nogę?
Co by było, gdybym nie umarła od razu?
Gdybym żyła na tyle długo, że poczułabym kolejne ugryzienie i jeszcze jedno, i jesz cze?
Co by było, gdyby rekiny rozerwały Brada na moich oczach?
Może byłoby lepiej wskoczyć do wody?
Może
136
należałoby z tym skończyć?
Lepiej, żeby to odbyło się szybko, niż leżeć tutaj, słuchać i czekać, aż pojawi się pierwsza
dziura, przez którą zacznie z sykiem uchodzić powietrze.
Czekać, aż naprężona guma łódki zacznie się rozluźniać, aż podłoga zacznie tonąć pod nami...
Nie mogłam już tego wytrzymać.
Tego czekania i tego niesamowitego strachu...
Przywarłam do Brada z uczuciem ogromnego żalu.
To już po wszystkim.
Nikt nigdy nie będzie wiedział, jak umarłam, jak długo walczyłam, jak długo próbowałam nie
dać się i jak bardzo chciałam żyć.
Nikt nie będzie wiedział, że zobaczyłam w sobie coś, czego nigdy wcześniej nie
dostrzegałam: zobaczyłam siłę.
Zamknęłam oczy i za częłam się modlić, czekając na śmierć.
Wokół było ciemno.
Woda uderzała o gumę łodzi.
Wznosiliśmy się i znów opadaliśmy.
Coś przesuwało się pod dnem łodzi.
Rekiny.
Zasnęłam, mimo że rekiny nadal uderzały o łódkę i ciągle pływały wokół nas.
Czułam, jak któryś z nich przepływa, starając się wyczuć i zobaczyć, czy jest jeszcze jakieś
świeże mięso, czy mają jeszcze jakiś powód, żeby tu zostać.
Brad miał otwarte oczy i też wsłuchiwał się w odgłosy rekinów bez przerwy atakują cych
łódkę.
Muszę usiąść powiedział.
Nie mogę już dłużej leżeć.
One tu jeszcze są.
Nie mogę tego znieść!
Mark...
Wiem, dostały go.
On miał żonę, wiesz?
Chyba żartujesz?
Byli w separacji.
Był naprawdę nieszczęśliwy do dał.
Meg zawołała Johna.
Brad przesunął się do niej.
Czu łam się samotna i porzucona, ale zaczęłam sobie czynić wyrzuty, że tak reaguję.
Meg potrzebowała ciepła ciała Brada bardziej niż ja.
Jakiś rekin znowu przepłynął powoli wzdłuż dingi.
Zrobiło mi się niedobrze.
Już czas powiedziała nagle Meg.
Już jesteśmy!
Jej głos brzmiał beztrosko.
Gdzie?
zapytał Brad.
Jesteśmy w domu.
Idę do domu.
137 .
Jeszcze nie, Meg powiedziałam.
Musimy jeszcze trochę poczekać.
Może byś przyszła tutaj, będzie my wszyscy leżeli razem i spróbujemy się ogrzać.
Zaczęła pełznąć w moim kierunku bez pomocy Brada.
Poruszała się łatwo.
Niemal z wdziękiem.
Najwyraźniej nie zauważała tego, że rekiny obijają się o łódź.
Położyła się i rozprostowała, wzdychając tak, jakby rozciągała się na ciepłej plaży.
Brad i ja położyliśmy się po jej obu stronach.
Próbowałam trzymać swoje nogi z dala od niej, ponieważ bałam się, że mogę ją urazić.
Ruchy łodzi jednak kilka razy rzuciły mnie na nią.
Dziwne, ale ani razu nie krzyknęła.
Wcale nie zachowywała się tak, jakby jej coś dokuczało.
Leżeliśmy tak ileś godzin.
Rekiny w końcu odpłynęły.
Woda była spokojna.
Przyjrzałam się gwiazdom, próbując wyróżnić w nich jakąś planetę czy też konstelację.
Pomyś lałam, że w ten sposób moglibyśmy stwierdzić, w jakim kierunku dryfujemy i z jaką
prędkością, ale nie pamięta łam, czego należy szukać.
W jaki sposób łączyć te kropki?
Gdzie znaleźć Wenus?
Jak wygląda Mała Niedźwiedzica?
wszystkie te wiadomości zniknęły z mojej pamięci.
Zamykały się za mną kolejne drzwi, jedne po drugich.
Popadałam w stan odrętwienia.
Jestem gotowa.
Chodźmy już!
Meg usiłowała usiąść, ale przytrzymaliśmy ją.
Jeszcze nie, Meg powiedziałam.
Jeszcze tylko troszkę dodał Brad.
Zamknęłam oczy i od razu otoczyły mnie wizje pełne światła i kolorów.
Dlaczego widzę o wiele więcej, kiedy zamykam oczy?
pomyślałam.
Mój mózg wytwarzał oderwane obrazy, jakieś wyrwane fragmenty dotyczące ludzi i miejsc.
Było to tak, jakby ktoś stał przede mną z talią kart i na każdej karcie była jakaś scena z
mojego życia.
Karty przelatywały jedna po drugiej, szybko, coraz szybciej, aż w pewnym momencie niemal
nie można było dostrzec, co przedstawiają.
Zobaczyłam moją matkę w wytwornej różowej sukni i stado zakurzonych krów,
szczury w magazynie zboża, wysokie drzewo brzoskwiniowe i stojący zegar wybijający
138
godziny.
Czułam zapach skórzanego siodła i potu, zapach dżinu i wymiocin.
Widziałam biały samochód wpadający v poślizg na czarnym lodzie, porcję heroiny i drobiny
kokainy na rozbitym lustrze.
Zobaczyłam chude dziecko, które myśli, że jest otyłe;
bogate dziecko, które wyobraża sobie, że jest bardzo biedne; biedne dziecko, którego
wrogiem było jedzenie;
dziecko, które podróżowało wiele, ale które marzyło tylko o tym, żeby być w domu,
nie!
żeby mieć dom.
To byłam ja.
To było moje życie, moje cudowne, popieprzone życie.
Chciałam jeszcze więcej kart.
Usłyszałam krzyk Brada.
A więc spałam do tej pory.
Sięgnęłam ręką w kierunku Meg.
Nie było jej.
Otwo rzyłam oczy i zobaczyłam ją siedzącą na Bradzie, drapała go i warczała jak wściekły
pies.
Rzucała wodorosty na jego twarz, a Brad krzyczał na nią i na mnie.
Kiedy próbowa łam ją przytrzymać, obróciła się i rzuciła się na mnie.
Wy cofałam się, a ona znowu natarła na Brada.
Wrzasnęłam do niej po imieniu i uderzyłam ją mocno w policzek; uspo koiła się.
Brad odepchnął ją i upadła w stronę rufy.
Odejdź ode mnie!
krzyczał Brad.
Miał czerwoną twarz i dyszał ciężko.
Co z nią jest?
zaniepokoiłam się i popatrzyłam na Meg.
Wydawała z siebie jakieś dziwne, gardłowe odgłosy i drżała na całym ciele.
Myślisz, że też piła wodę?
zapytałam.
Próbowałem ją tylko trochę ogrzać Brad się trząsł.
Zostaw ją powiedziałam.
Tak chyba będzie najlepiej.
Brad i ja położyliśmy się razem.
Po chwili Meg się uspokoiła.
Znowu zasnęłam.
Po jakimś czasie obudziłam się i od razu sobie uświadomiłam, że coś się zmieniło.
Ustąpiła mgła, która do tej pory spowijała mój umysł.
Wszystko jasno widziałam i doskonale rozumiałam.
Wi działam gwiazdy, wodę i dwie osoby w dingi.
Wokół nas był wielki, bezlitosny świat.
Była samotność, strach, zimno i odór ropiejących ran Meg.
Niebo powiedzia łam do siebie.
Patrz na niebo, jakie jest piękne.
139 .
Wiedziałam, że Meg wkrótce umrze i niech mi to Bóg wybaczy czułam ulgę.
Ona była tym ostatnim słabym ogniwem.
Kiedy Meg już umrze, zostanę tylko ja i Braci.
Będziemy mocni.
Będziemy w stanie się skoncentrować na tym, aby przetrwać.
I w tym momencie uświadomiłam sobie z jakąś przejmującą, absolutną pewnością, że ja nie
umrę.
Wczołgałam się na dziób i położyłam się koło Brada.
Miał otwarte oczy.
Zapytałam go, czy myśli, że rekiny już odpłynęły.
Powiedział, że nie wie, i zamknął oczy.
Cuchnąca woda na dnie chlapała nam w twarz przy każdym zakołysaniu się łodzi.
Chciałam, żeby to tak trwało, chciałam patrzeć na Brada, dopóki się nie obudzi, i pilnować,
żeby się nie utopił w tej cieczy.
Meg coś mamrotała.
Wypełzłam spod osłony na dzio bie, aby sprawdzić, co się dzieje.
Wyglądało na to, że mnie nie słyszy.
Meg powiedziałam, tym razem głośniej.
Nic ci nie jest?
Podniosła ręce i zaczęła wymachiwać dłońmi, rysując jakieś kształty w powietrzu
niczym hiszpańska tancerka.
Były to dziwne ruchy: pełne wdzięku i niespokojne.
Potem zaczęła znowu coś mówić cichym, monotonnym głosem.
Jej słowa brzmiały obco i niezrozumiale dla mnie, ale wydawało się, że znaczą coś dla niej.
Było to tak, jakby prowadziła rozmowę z kimś w innym świecie.
Zawołałam ją znowu, ale nie zareagowała.
Szarpnęłam Brada za rękę.
Usiadł i razem obser wowaliśmy Meg.
Wyglądała na spokojną i opanowaną.
Jej słowa płynęły wartko jak woda w strumyku.
Słyszałam coś podobnego wcześniej, ale nie mogłam sobie przy pomnieć gdzie.
Co ona mówi?
zapytał Brad, patrząc na nią rozszerzonymi ze zdziwienia oczami.
Pokręciłam głową.
Gdzie ja to słyszałam?
Gdzie?
I nagle przed oczami stanął mi obraz pewnego gorącego, letniego dnia w Teksasie.
Duży, duszny namiot, wypełniony rzędami składanych
140
krzeseł.
Byłam tam z babcią; ubrana w ładną sukienkę śpiewałam "America the Beautiful" przed
wszystkimi tam zgromadzonymi.
Potem pokazał się kaznodzieja.
Jakaś stara kobieta o grubych ramionach i gładkiej cerze zaczęła coś wykrzykiwać w języku,
którego nigdy wcześ niej nie słyszałam.
Ludzie w namiocie ucichli i zwrócili się w jej kierunku.
Niektórzy wznosili ręce do nieba, inni zaczynali płakać.
Przywarłam ze strachu do ręki babci.
Co ona robi?
zapytałam.
No, jak to?
Ona mówi w językach, moje dziecko . odpowiedziała.
Chwalmy Pana!
Ona mówi w językach powiedziałam do Brada.
Co to znaczy?
zapytał.
Nie wiem.
Nic, co mówiliśmy ani co robiliśmy, nie zdołało wy trącić Meg z tego stanu.
Słowa płynęły z jej ust, a ręce tańczyły na tle nocnego nieba.
Poruszała się lekko.
Wyraźnie nic ją nie bolało.
Czy przemawiał przez nią Bóg?
A może to ona mówiła do niego w języku znanym tylko umierającym.
Byłam zahipnotyzowana, a jednocześnie przerażona.
Wreszcie Meg przestała mówić i rozciągnęła się na dnie "Zodiaka".
Jej ręce nadal migotały w powietrzu, a nogi rzucały się to w tę, to w tamtą stronę.
W końcu zaczęła znowu jęczeć, jakby wrócił ból.
Co możemy zrobić?
zapytałam Brada, powstrzy mując łzy.
Ona chyba umiera.
Nic nie możemy zrobić.
Jęczała jeszcze kilka minut, a potem ucichła.
Miała otwarte, błyszczące oczy.
Jej ciało poruszało się bezwład nie wraz z ruchem brudnej wody na dnie łodzi.
Obudziłam się, kiedy słońce zaczęło mi świecić w twarz.
Brad siedział obok mnie i patrzył na Meg.
Jej ciało
141 .
zesztywniało;, a skóra pokryta była niebieskawymi plama mi i poszarpanymi głębokimi
ranami.
Niektóre z nich miały chyba cztery cale średnicy.
Ciało wokół jej najgłęb szych, zakażonych ran zmieniło kolor na jasnozielonkawy i naprężyło
się.
Nie żyje?
zapytałam, znając odpowiedź.
Brad nie zareagował.
Nachyliłam się nad jej twarzą, aby się przekonać, czy nadal oddycha.
Ujęłam ją za przegub, szukając pulsu.
Nie wyczułam nic.
Przyłożyłam usta do jej ust, próbując tchnąć w nią życie.
Ona nie żyje.
Dęb powiedział Brad.
Nie żyje od paru godzin.
O Boże!
Do diabła z tobą chciałam krzyknąć.
Do diabła z tobą za to całe umieranie wokół mnie.
Ciało Meg poruszyło się wraz z ruchem łodzi.
Co zrobimy?
Brad spojrzał na mnie.
Miał wilgot ne oczy.
Nie wiem.
Wydaje mi się, że nie powinniśmy jej trzymać zbyt długo w dingi.
Jak myślisz?
Nie sądzę, że mógłbym ją zjeść, nawet gdybym chciał odparł Brad.
Ona jest za bardzo...
Te wszystkie rany.
W ogóle wszystko...
Nie można było nic więcej powiedzieć.
Byłam odręt wiała.
Nie miałam nawet siły, żeby płakać.
Oparłam się o burtę i zamknęłam oczy.
Musiałam trochę pomyśleć.
Czułam wyraźnie słońce na mojej skórze i przestałam szczękać zębami, pierwszy raz od
momentu, kiedy zato nęliśmy.
Czułam, jak "Zodiak" łagodnie unosi się na wysokich falach.
Otworzyłam oczy.
Myślę, że będziemy musieli wrzucić jej ciało do morza powiedziałam.
Nie podoba mi się to, ale...
Co innego moglibyśmy zrobić?
Powinniśmy zdjąć jej biżuterię i inne rzeczy, żeby je przekazać rodzinie.
I jej koszulę.
Jeżeli będziemy tu dłużej, to może być nam potrzebna.
Siedzieliśmy w bezruchu jeszcze przez chwilę, a potem zaczęliśmy zdejmować
wszystko z ciała Meg.
Zdjęłam jej
142
kolczyki, a Brad odpiął złoty łańcuszek.
Próbowaliśmy też zdjąć pierścionki z jej opuchniętych palców.
Nie mogę ich zdjąć powiedział Brad.
Spróbuj jeszcze odparłam, męcząc się nad jej lewą ręką.
Nie mogę!
Pociągnij!
warknęłam na niego.
Czułam się fatalnie.
Chciałam po prostu szybciej z tym skończyć.
Rozpięłam koszulę Meg i Brad pomógł mi ją zdjąć.
Nie powinna była umrzeć.
Nie powinna była nawet być tutaj.
John tu ją przyciągnął.
Więc zróbmy to!
ponaglał Brad.
Powinniśmy się pomodlić czy coś takiego.
Nie mogę jej tak po prostu wyrzucić.
No to powiedz coś!
Wzięłam głęboki oddech: "Pan jest moim pasterzem.
Nie potrzebuję niczego".
Przerwałam, Brad dotknął mojej ręki.
Zaczęłam mówić jeszcze głośniej.
Następnie razem z Bradem odmówiliśmy "Ojcze nasz".
Kiedy skończyliśmy, podnieśliśmy ciało Meg i położyliśmy je na burcie dingi.
Potem zepchnęliśmy ją, odpłynęła od łódki, leżąc na wodzie twarzą w dół.
Nie patrz!
powiedziałam.
Tu mogą być re kiny.
Położyliśmy się oboje i zamknęliśmy oczy.
Bałam się tego, co mogę usłyszeć.
Czułam się, jakbym właśnie zrobiła coś okropnego, coś niewybaczalnego.
Ale co innego mogliśmy zrobić?
Przypomniałam sobie, że kiedy moja ciotka Ann zginęła w wypadku, w którym jej
samochód wpadł pod pociąg, w mojej rodzinie mówiło się, że śmierć zawsze zabiera
trójkami.
Wkrótce potem kolejny krewny, Charles, zginął porażony prądem elektrycznym, a trochę
później jeden z przyjaciół naszej rodziny zmarł na raka.
Brad zaczęłam, ale się powstrzymałam.
Pomyś lałby, że zwariowałam.
ROZDZIAŁ X
Czy ktokolwiek tutaj wie, jak się żegluje?
Podnieść ręce!
Ja wiem, ja wiem podniosłam rękę.
Kłamałam.
W porządku, Debbie mówi instruktor.
Więc ty i Betsy weźcie pierwszą łódkę, tam z końca nabrzeża, ale pływajcie tak, żeby was
było widać z obozu.
Odpycham się od nabrzeża i chwytam linkę cumow niczą.
Wieje gorący wiatr, który niesie z sobą zapach wody jeziora.
Żagiel się napełnia.
Płyniemy.
Nabrzeże z naszym obozem jest coraz mniejsze i mniejsze.
Nad nami pojawia się duża chmura, która przesłania słońce.
Nie wiem, jak zawrócić.
Betsy zaczyna płakać.
Widzimy jakieś dwie dziewczynki na brzegu i razem z Betsy zaczynamy je wołać.
Nasza łódka nabiera prędko ści.
Nie mogę wypuścić linki z rąk.
Dziewczynki od wracają się i idą z powrotem do lasu.
Nie widzą nas zawodzi Betsy.
Zginiemy!
Debbie, obudź się Brad potrząsał moim ramie niem.
Debbie!
Śnił mi się mój letni rejs powiedziałam.
Pierw szy raz wtedy żeglowałam.
Zgubiłyśmy się i zaczął się sztorm.
Nikt nie wiedział, dokąd popłynęłyśmy, i nikt nas nie widział.
To było okropne.
Też miałem takie sny przyznał się cicho Brad.
Był blady na twarzy.
Nagle pochylił się do przodu,
144
porwały go torsje, ale nic nie zwrócił.
Potem się osunął, opierając się plecami o burtę łódki.
Jak się czujesz?
zapytałam.
Nie wiem, mam coś takiego już od pewnego czasu.
Pochylił się i westchnął.
O Boże!
Brad umiera.
Nie!
Nie wolno tak myśleć.
Myśl o czymś innym, o czymś innym.
Brad i ja jesteśmy razem.
On nie umrze!
Będziemy razem.
Powinniśmy wymyć dingi zaproponowałam.
Nie jestem w stanie tego zrobić.
Jesteś!
Muszę po prostu trochę tu posiedzieć.
Poczułbyś się lepiej, gdybyśmy ją wymyli.
Praw dopodobnie ten zapach powoduje, że się źle czujesz.
A słońce jeszcze to pogarsza.
Nie, nie, nic z tego!
Czy nie przeszkadza ci to, że Meg leżała nieżywa w tej wodzie, a teraz ty w niej
siedzisz?
Nie chcę jej teraz myć.
Dopiero wyrzuciliśmy Meg za burtę i nie mam ochoty wchodzić do tej wody.
Zostaw mnie samego.
Nie czuję się dobrze.
Ja umieram.
Nie mów tak powiedziałam.
Nie umrzesz.
No chodź!
Odwrócimy łajbę.
Ale rekiny!
Nie było ani jednego rekina od paru godzin.
Jeżeli miałyby w ogóle przypłynąć, to nie wydaje ci się, że przypłynęłyby po Meg?
Jeżeli chcesz, to włożę głowę pod wodę i zobaczę.
Trzymaj mnie za nogi.
Nie!
Trzymaj mnie za nogi!
Brad przesunął się w moim kierunku.
Jeżeli zacznę kopać, to mnie wciągaj, od razu.
Dobrze?
Położyłam się na skraju burty, a Brad ujął mnie za nogi.
Włożyłam głowę pod wodę i otworzyłam oczy.
Zapiekły mnie od soli, ale po kilku sekundach widziałam Już wszystko wyraźnie.
Zajrzałam pod dingi i zobaczyłam dużą rybę płynącą w moim kierunku, nie był to jednak
rekin.
Ryba miała opalizujący kolor i zaokrąglone kształ145 .
ty. Wyglądała jak srebrnawa tęcza, mknąc przez niebies ką wodę.
Potem zobaczyłam jeszcze jedną i jeszcze jedną.
Poznałam je.
To były dorady najlepsze, najsmaczniej sze ryby, jakie znam.
Cała ich ławica krążyła pode mną.
Nigdy wcześniej nie widziałam niczego tak pięknego, tak doskonałego, tak pełnego wdzięku.
Kopnęłam nogami, żeby Brad mnie wciągnął.
Pod nami jest ławica dorad powiedziałam.
Są niesamowite, jak tęcze.
Musisz popatrzeć.
Potrzymam cię za nogi.
Nie chcę patrzeć mruknął Brad.
Ale one są takie fantastyczne!
Jeżeli chcesz wymyć tę łódkę, no to zróbmy to!
Wsunęłam się do wody.
Kiedy wypłynęłam na po wierzchnię, zobaczyłam, że Brad wskakuje do morza od prawej
burty.
Chwyciłam za linkę.
Brad wszedł pod dingi i popychał ją do góry.
Ciągnęłam za linkę, ale "Zodiak" wcale się nie przechylał w moim kierunku.
Nie było to takie łatwe, jak kilka dni temu.
Pomyślałam, że może nie będziemy mieli dość siły, żeby ją prze wrócić.
Brad jeszcze raz popchnął dingi upadła do góry dnem.
Wpłynęłam pod spód i zaczęłam spłukiwać listwy podłogowe, próbując chociaż trochę
wymyć na gromadzony tam brud.
Przypomniała mi się nasza piątka, ułożona tam pierwszej nocy.
Jak to możliwe, żeby wszys cy inni już nie żyli?
Zanurkowałam pod wodę i otwo rzyłam oczy.
Zobaczyłam odpływającą ławicę dorad i zrobiło mi się przykro, że je wystraszyłam.
Chciałam, żeby się nie oddalały.
Jakoś było to dla mnie ważne, żeby były blisko nas.
W porządku!
zawołałam do Brada, wypłynąwszy na powierzchnię.
Możemy odwracać.
Brad podniósł łódkę ze swojej strony, a ja ciągnęłam po stronie przeciwnej.
Ale mimo naszych starań nie mogli śmy jej odwrócić.
Żadne z nas nie miało tyle siły, żeby to zrobić.
To był twój pomysł!
rzucił ze złością Brad.
Możemy już jej nie odwrócić.
Zaczęłam płakać.
146
Przestań!
powiedział Brad.
Lepiej pomyśl, do cholery, jak ją odwrócimy.
Próbowaliśmy raz po raz.
W końcu zaczęłam naciskać po stronie zawietrznej, a Brad podniósł ze strony nawie trznej.
"Zodiak" odwrócił się i wylądował na mojej głowie.
Sięgnęłam ręką po linkę i zawisłam w wodzie, przyciskając policzek do twardej gumy łódki.
Chodź do środka!
zawołał Brad.
Trzymałam się linki, a Brad mnie podsadził.
Ciąg nęłam, szarpałam się i jęczałam, w końcu wdrapałam się przez burtę dingi.
Wtedy Brad chwycił linkę i próbował wpełznąć do środka, lecz nie był w stanie podnieść się
wystarczająco wysoko.
Próbowałam go podciągnąć za ramiona, ale był dla mnie po prostu za ciężki.
Nie mogłam go ruszyć.
Próbowaliśmy znowu i znowu, aż zaczęłam wpadać w panikę.
A co się stanie, jeżeli rekiny wrócą i Brad nie zdąży wejść w porę?
Co się stanie, jeżeli Brad w ogóle nie wejdzie do łódki?
Ciągnęłam, jak tylko mogłam, on jednak wysuwał się z mojego uchwytu i wpadał z powrotem
do wody.
Oparłam się o burtę płacząc.
Debbie!
Przestań.
Musisz mi pomóc!
Łkałam spazmatycznie.
Dlaczego to ja muszę wszystko robić?
Nie mogę robić wszystkiego!
Do cholery!
Pomóż mi wrzasnął Brad.
Zaczęłam szlochać jeszcze bardziej.
Nienawidziłam siebie za to, że nie potrafię wciągnąć Brada do dingi.
Nienawidziłam Brada za to, że nie potrafi wejść.
Musieliś my spróbować znowu.
Przesunęłam się na drugą stronę łódki.
Brad położył ręce na burcie, a ja chwyciłam go za szlufki przy dżinsach, wrzasnęłam i
pociągnęłam z całych sił.
Jakimś cudem prześliznął się przez burtę i upadł na podłogę.
Leżał dysząc, a ja, nadal płacząc, oparłam się o burtę.
Do cholery!
wykrztusił Brad.
Potem obrócił się i zwymiotował.
Byłam wstrząśnięta, widząc go w tym stanie.
Był moim oparciem.
Moje życie zależało od jego życia.
Moje prze trwanie od jego przetrwania.
Gdyby on umarł, to co by mi
147 .
zostało?
Byłam zła na siebie za to, że tak polegałam na nim.
Jego śmierć ogromnie by mnie osłabiła i sprawiła, źg byłabym bardziej narażona na
niebezpieczeństwa.
Nie przetrzymam tego westchnął.
Nie mów tak!
Nie wolno ci tak mówić!
Siedzieliśmy w ciszy kilka minut.
Dingi płynęła, kołysząc się na lekkiej fali.
Na wodzie rozbłyskiwały refleksy słońca.
Piękno świata dookoła łodzi kpiło sobie z nas.
Może złapiemy jakąś rybę?
odezwał się Brad.
No pewnie!
podchwyciłam.
A za kilka dni dopłyniemy do jakiejś plaży i jeżeli nawet będziemy nieprzytomni, to ktoś nas
znajdzie i weźmie do szpitala.
Znowu zwymiotował.
Proszę, Brad!
Jego siostra nigdy mi nie wybaczy...
Proszę, Boże.
Nie rób tego!
Nic ci nie jest Brad.
Po prostu twoje ciało musi to zrobić, pozbyć się tego, co jest złe.
To dobrze, to dobry znak.
Tak myślisz?
No, oczywiście.
Myślisz, że jak złapiemy jakąś rybę...
Jasne!
Tu są wszędzie ryby.
Przypłynęły do nas.
Będziemy je łapać.
Wiem przecież, jak je oczyszczać, będziemy je jeść.
Dorady wiesz, one nie są takie twarde.
Łapałam je na Saint Thomas.
Są takie delikatne i słodkie.
Jak złapiemy jakąś, to ją podzielimy i będziemy jeść po trochu.
A jeśli będziemy chcieli, to złapiemy jeszcze więcej.
I będziemy je łapać, dopóki nie dopłyniemy do brzegu.
Dopóki ktoś nas nie znajdzie.
Debbie!
Jestem pewna, że płyniemy na zachód i płyniemy do...
Debbie!
Tak, to brzmi może nierealnie, ale nigdy nie wiado mo, nigdy nie wiadomo, może
zobaczymy ląd na przykład za minutę...
Debbie, statek!
powiedział to z takim spokojem, że myślałam, iż ma halucynacje.
Statek!
powtórzył znowu.
148
Obejrzałam się.
Rzeczywiście, gdzieś daleko na za mglonym horyzoncie widać było duży statek.
Nie byłam jednak w stanie stwierdzić, w jakim kierunku się porusza.
Tak jak te poprzednie pomyślałam.
Jest za daleko.
po prostu przepłynie koło nas.
Nie trać energii powiedziałam.
On nas nigdy nie zobaczy.
Ale statek rósł i rósł w oczach.
Nie mogłam w to uwierzyć.
Statek się zbliżał.
Skoczyłam na równe nogi i zaczęłam krzyczeć, i machać rękami tak gwałtownie, że straciłam
równowagę i upadłam na dno dingi.
Nie mog łam się podnieść.
Leżeliśmy na dnie bez sił, nie mogąc nic zrobić, by przyciągnąć uwagę ludzi na statku.
Bezsilni, aby zrobić cokolwiek, poza tym tylko, że mogliśmy patrzeć, jak statek nas mija.
Statek przepłynął obok nas.
Gdyby ktoś był na po kładzie i gdybyśmy krzyczeli, może by nas usłyszeli.
Byli tak blisko.
Ale nie krzyczeliśmy.
Nie robiliśmy nic.
To była stalowa, szara zjawa, jakiś pokryty przez skorupiaki miraż.
Statek z mojej wyobraźni.
Czyż mogło to być coś innego?
Przepływa zauważył Brad.
Wiedziałam, że statek jest prawdziwy.
Był prawdziwy i blisko nas, ale miał nas nie zauważyć.
Przepłynął obok, po chwili patrzyliśmy na jego rufę.
Przynajmniej wiemy, że jesteśmy na szlaku żeg lugowym powiedziałam do Brada,
próbując nie dać się rozpaczy.
Może zobaczymy jeszcze jeden?
Wcześniej czy później skomentowałam któryś z nich nas zobaczy.
Usiadłam znowu i patrzyłam, jak statek się oddala.
Ale potem pomału, niewyobrażalnie wolno zaczął jakby zmie niać kurs.
Brad powiedziałam.
Miał zamknięte oczy.
Mhm?
Popatrz!
Brad podniósł się.
Czy nie miałam racji?
Czy statek w dalszym ciągu płynął, oddalając się od nas?
149 .
Nie!
Zawracał!
Już widziałam jego burtę.
Widziałam jakieś obcojęzyczne napisy na zardzewiałym kadłubie.
Statek zawracał!
Chyba zawracają!
ucieszyłam się.
Nie mogłam w to uwierzyć.
Czyżby ktoś nas zobaczył?
Byłam tak przerażona, że nawet nie mogłam o tym myśleć, ale...
o Boże!
pomyślałam statek wraca!
Wykonał szeroki zwrot i jego dziób skierował się wprost na nas.
Przybliżył się jeszcze.
Wreszcie dostrzeg liśmy ludzi biegających po pokładzie.
Brad!
powiedziałam, stając na nogi.
Widzę ich potwierdził.
Oboje zaczęliśmy skakać, machać rękami i krzyczeć, kiedy statek minął nas z prawej
strony.
Przepłynął obok nas i potem wykonał kolejny, niesamowicie powolny nawrót.
Mieliśmy go ponownie po prawej stronie i tym razem zobaczyłam, że ktoś rzuca w naszym
kierunku linę.
Wylądowała o wiele za daleko.
Nie było żadnego sposobu, żebyśmy mogli jej dosięgnąć.
Jak myślisz?
O co im chodzi?
Trudno powiedzieć rzekł Brad.
Myślisz, że powinniśmy płynąć do liny?
Nie dopłyniemy do niej.
Poruszają się zbyt szybko.
Poczekajmy, aż podpłyną znowu.
Może wtedy będą bliżej.
Statek wykonał kolejny nawrót i zbliżył się na odległość stu pięćdziesięciu stóp.
Rzucono drugą linę, tym razem dłuższą.
Na jej końcu było przytwierdzone białe koło ratunkowe.
Chyba chcą, byśmy płynęli do niego powiedział Brad.
Statek przepłynął jeszcze raz.
Widziałam, jak obydwie liny tną wodę nie dalej niż czterdzieści stóp od naszej dingi.
To była nasza szansa.
Zdecydowałam się.
Zmobilizowałam siły, odnalazłam gdzieś w głębi duszy resztkę zmagazyno wanej energii.
Czterdzieści stóp było dla mnie jak czter dzieści mil.
Prąd odpychał mnie od liny.
Zaczęłam mocniej pracować nogami.
Zobaczyłam, że koło przesuwa się szyb ko i zrozumiałam, że mam ostatnią okazję, aby je
uchwycić.
150
Koło było tuż przy mnie, więc wyciągnęłam rękę w jego kierunku.
Nie trafiłam na nie, ale uchwyciłam linę.
Zacisnęłam na niej rękę, trzymając się rozpaczliwie życia.
Po chwili mój uchwyt osłabł i lina, przesuwając się, zaczęła palić mi dłoń.
W końcu udało mi się uchwycić linę obydwiema rękami.
Trzymałam się jej mocno, podczas gdy fale próbowały mnie nakryć.
Pracując nogami, wydo byłam się na powierzchnię na tyle tylko, aby zaczerpnąć łyk
powietrza, zanim zaleje mnie fala.
Nie mogłam się utrzymać długo na wodzie, ciągnięta przez linę.
Ręce mi się ponownie obsunęły; tym razem zatrzymałam się na kole przytwierdzonym do
końca liny.
Przywarłam do niego i płynęłam dalej, modląc się.
Ale gdzie jest Brad?
pomyślałam.
Powinnam była poczekać na niego.
A co z rekinami?
Czułam się jak przynęta na haczyku.
Dlaczego nie zostałam w dingi?
Kolejny raz nakryła mnie fala.
Brakowało mi powietrza.
Woda wypełniła mi nos i usta.
Tonę!
pomyślałam.
Gdzie u licha jest Brad?
Trzymaj się, trzymaj!
Lina poluzowała się nieco i wyskoczyłam z powrotem na powierzchnię.
Rozejrzałam się wokół, szukając Brada, ale lina mnie szarpnęła i zanurkowałam pod wodę.
Coś uderzyło we mnie.
Zaczęłam kopać, w płucach poczułam ból z powodu braku powietrza i wtedy się
zorientowałam, że Brad jest przy mnie.
Oplótł mnie ramionami wokół pasa i oboje wypłynęliśmy na powierz chnię, zaczerpując
trochę powietrza.
Jestem w kole!
krzyknął Brad.
Puść linę.
Trzymam cię!
Próbowałam rozluźnić uchwyt, ale moje palce zacisnęły się na linie.
Przywarły do niej.
Brad mocno pracował nogami, próbując utrzymać nas oboje nad wodą.
Z tru dem otworzyłam dłonie; przeszył mnie ból aż do barku.
Sięgnęłam po koło i przytrzymałam się go.
Teraz byłam twarzą w twarz z Bradem.
Chwilę było spokojnie.
Ale lina naprężyła się znowu i ponownie wciągnęła nas pod wodę.
Otarłam się bokiem o coś twardego.
Kiedy wypłynęliś my na powierzchnię, zobaczyłam, że jesteśmy przy ka dłubie statku.
Podnosił się i opadał wprost na nas.
Siła
151 .
cofającej się wody wciągała nas pod statek.
Obcieraliśmy sobie skórę o kadłub pokryty skorupiakami.
Zanosiło się na to, że zmiażdży nas statek.
Po chwili jednak w jakiś sposób oddaliliśmy się od kadłuba i znowu zaczęliśmy się miotać,
rzucani przez fale.
Kadłub uniósł się i ponownie rzuciło nas pod wodę.
Próbowałam odpychać się od kadłuba rękami i nogami, ale ssąca siła płynącego statku była
zbyt mocna.
Raz po raz to podpływaliśmy do kadłuba, to oddalaliś my się od niego.
To byliśmy pod statkiem, to znowu byliśmy wolni.
Wpadaliśmy pod wodę i wyrzucało nas w powietrze.
Przez cały ten czas czułam, że powoli, powoli ktoś ściąga linę.
Gdy wypłynęliśmy kolejny raz, spo strzegłam, że ze statku opuszczają trap i kilku ludzi
próbuje ustawić go we właściwej pozycji.
Zostało nam jeszcze dziesięć stóp, tylko dziesięć stóp!
Następny grzbiet fali wyniósł nas w kierunku burty, ocierając nas o nagromadzone tam
skorupiaki i przyciskając do kadłuba statku.
Kiedy fala zaczęła nas odsuwać od kadłuba, wyciągnęłam rękę w stronę jednego z marynarzy,
ale nie trafiłam.
Znowu nas rzuciło na kadłub i przycisnęło do niego...
Czekałam, aż nadejdzie ruch fali od statku, jednak go nie było.
Potrzebowałam powietrza...
Poczułam, że coś szarpie liną.
Tak, jakbyśmy o coś zaczepili.
Zaczęłam się odpychać i kopać, zobaczyłam, że Brad robi to samo.
Powietrza!
Powietrza!
Topiłam się i byłam zbyt słaba, żeby jeszcze walczyć.
Czyjaś ręka chwyciła mnie za ramię.
Ktoś podciągał mnie do góry i wlókł po twardej, metalowej kratownicy trapu.
Znów uderzyła mnie fala i poczułam, że spadam.
Nie!
Nie!
Czyjeś ręce mnie trzymały i podnosiły.
Roze jrzałam się za Bradem.
Jego również wnoszono po trapie.
Położono nas na pokładzie, dyszących, kaszlących i sapią cych, a wokół nas stanęła gromada
mężczyzn o rumia nych, szerokich twarzach.
Mówili w jakimś języku, które go nie rozpoznawałam.
Nie obchodziło mnie, co mówią ani skąd przychodzą.
Mogliby być nawet z Marsa.
Brad i ja żyliśmy.
Byliśmy bezpieczni.
Krąg ludzi rozdzielił się i obok nas pojawiły się dwie postawne kobiety w średnim
152
wieku.
Obie nosiły włosy spięte w kok.
Uklękły przy nas i zaczęły mnie rozbierać.
Zawinęły mnie w koc i wskazały mężczyznom, by mnie podnieśli.
Zaniesiono mnie i Brada do innej części statku, która wyglądała na izbę chorych;
umieszczono nas w oddzielnych pokojach.
Nie mogłam znieść rozłączenia z Bradem.
Gdy położono mnie na łóżku, zaczęłam go wołać.
Usłyszałam, że on też wzywa mnie po imieniu.
Weszło kilku ludzi.
Stanęli dookoła mnie.
Jeden z nich miał na szyi stetoskop.
Czy mówicie po angielsku?
zapytałam, ale nikt nie zareagował.
Ich język brzmiał jakoś twardo, gardłowo i ciężko.
Grecki pomyślałam albo turecki...
Nie.
Mieli zbyt jasną cerę.
Człowiek, którego wzięłam za lekarza, wyszedł z pomieszczenia.
Próbowałam mówić moim szkolnym hiszpańskim i francuskim, ale oni tylko patrzyli na mnie,
nie rozumiejąc, i wzruszali ramio nami.
Wrócił lekarz niosąc ze sobą wielką strzykawkę, wypełnioną przezroczystym płynem.
Patrzyłam na nie go, jak unosi strzykawkę i wypróbowuje ją, naciskając tłok.
O Boże!
pomyślałam co ten facet chce mi zrobić?
Kim jesteście?
zapytałam znowu.
Skąd jesteś cie?
Popatrzyli na siebie i zamienili kilka słów.
Lekarz chyba pojął, co do niego mówię, coś mi odpowiedział.
Zro zumiałam z tego kilka sylab.
Coś, co było w ich języku, przypominało mi dialog, który słyszałam w telewizji czy w kinie.
Ci ludzie byli Rosjanami.
Zostaliśmy uratowani przez radziecki statek.
Moją pierwszą myślą było to, że skończę w Związku Radzieckim i nikt nigdy się nie dowie,
co się ze mną stało.
Ale pomyślałam w końcu: Co za różnica, gdzie skończę?
Ważne, że żyję.
Lekarz dał mi zastrzyk.
Zanim wyciągnął igłę, po czułam, że się odprężam.
Wróciły obydwie kobiety i po krótkiej rozmowie z lekarzem podeszły do mojego łóżka,
wzięły mnie i zaniosły do łazienki, do wanny wypełnionej wodą pachnącą jakimiś
lekarstwami.
Dotknęłam wody l krzyknęłam.
Chcą, żebym się poparzyła na śmierć!
Zaczęłam kopać, szarpać się i wołać Brada, kiedy znowu
153 .
spróbowały włożyć mnie do parującej wanny.
Wreszcie zrezygnowały i przeniosły mnie z powrotem na łóżko.
Dało znać o sobie moje okropne zmęczenie.
Czułam, jak opadam z sił.
Leżałam jakby odseparowana od wszyst kiego, nie reagując na nic.
Obydwie kobiety delikatnie przecierały moje rany jakąś niebieskawozieloną maścią.
Jedna z nich wbiła mi igłę w lewą rękę i podłączyła do kroplówki.
Wszystko wyglądało tak nierealnie, tak było oddalone, jakby to mnie nie dotyczyło.
Przyglądałam się twarzom kobiet.
Były miłe.
Promieniowała z nich jakaś dobroć.
Moje oczy wypełniły się łzami.
Pomyślałam:
Dlaczego boimy się Rosjan?
Co za ironia!
Największy wróg mojego kraju stał się moim wybawcą.
Kiedy skończyły oczyszczać rany, jedna z kobiet do tknęła mojej twarzy i uśmiechnęła
się.
Zamknęła oczy i zrozumiałam, że w ten sposób mówi mi, abym już spała.
Obudziłam się jakiś czas później, spocona, szarpiąc igłę tkwiącą w mojej ręce.
Nie miałam pojęcia, gdzie jestem.
To twarde łóżko, groszkowozielone ściany...
Oczywiście, tylko mi się śni.
Za sekundę wszystko zniknie i będę z powrotem w dingi pomyślałam.
Ale te kobiety patrzące na mnie i ten metalowy kubek z parującym napojem wyglądały
całkiem prawdziwie.
Wzięłam kubek i zaczęłam pić.
Była to kawa z dodatkiem czegoś mocnego, może wódki?
Nie mogłam tego pić.
Jedna z kobiet wyszła i wróciła z czymś, co wyglądało jak lód.
Ale tego również nie mogłam przełknąć.
Potem pojawił się niski mężczyzna z szerokim nosem i ciemnymi włosami.
W trójkę rozmawiali przez chwilę, po czym podeszli do mnie.
Mężczyzna powiedział:
Ty...
statek?
Tak.
Jacht odpowiedziałam z Maine.
Nie więcej?
zapytał.
Zatonął podczas sztormu.
Rozerwało okna.
Jacht nazywał się "Trashman".
"Trashman".
Zdaje się, że niewiele zrozumieli.
Na dno wykonałam ręką ruch naśladujący zato nięcie jachtu.
A...
dwa ludzie?
154
Pięcioro odpowiedziałam, podnosząc lewą rękę i rozczapierzając palce.
Pięcioro ludzi.
Mężczyzna powiedział coś do kobiet, które pokręciły ze smutkiem głowami.
Potem wszyscy wyszli z pokoju, a ja znowu zasnęłam głęboko.
Obudził mnie lekarz i jakiś młody, jasnowłosy mary narz; razem zdołali mi
wytłumaczyć, że skontaktowali się z amerykańską strażą przybrzeżną.
Duża niespodzianka powiedział lekarz.
"Tra shman".
Jestem pewna potwierdziłam.
Trochę nieduży problem, amerykańskie wody, ale w porządku teraz.
Z trudnością zrozumiałam, że umówiono się na spot kanie ze statkiem straży
przybrzeżnej.
Słysząc to, po czułam żal.
Nie chciałam zamienić moich nowych ro syjskich przyjaciół na amerykańską straż
przybrzeżną.
Byłam zbyt zmęczona, aby iść gdziekolwiek.
Dlaczego nie mogę po prostu tu zostać?
Lekarz dał mi jeszcze jeden zastrzyk i powiedział, abym spała.
Strumień ciepła przepłynął przez moje ciało, a potem otoczyła mnie ciemność.
Wokół mnie coś się działo: trwały jakieś gorączkowe przygotowania.
Obydwie kobiety ubierały mnie w jakąś zieloną, szpitalną piżamę.
Spojrzałam na lekarza.
Straż przybrzeżna powiedział.
Nie miałam chęci się ruszyć.
Ruszanie się wymagało energii i myślenia, a nie chciałam tego.
Nie chciałam też mieć do czynienia ze strażą przybrzeżną.
Będą mi zadawać pytania, bardzo dużo pytań, a ja również musiałam sobie wiele wyjaśnić.
Myślałam o Meg, Johnie i Marku.
To było takie absurdalne.
Troje ludzi zginęło w ciągu niecałych pięciu dni.
Gdyby wytrzymali troszkę dłużej...
Do pokoju weszło kilku marynarzy, podnieśli mnie.
Lekarz powiedział:
Ty idziesz teraz i uśmiechnął się.
155 .
Kiedy dotarłam na pokład, zobaczyłam jaskrawe świat ła kutra straży przybrzeżnej.
Och, jak bardzo tęskniłam za takimi światłami pięć dni temu.
Zobaczyłam też Brada.
Szedł o własnych siłach.
Poczułam okropny smutek i zaczęłam płakać.
Rosjanie przekazali mnie czterem amerykańskim marynarzom.
Nie miałam ochoty z nimi jechać.
Czułam do nich żal, że oni, straż przybrzeżna, porzucili mnie wcześniej, zostawili, żebym
umarła.
Czekajcie!
krzyknęłam, gdy zaczęli mnie nieść.
Chciałam jeszcze minutę spędzić z moimi wybawcami, pragnęłam im coś powiedzieć.
Ale na to nie zważali.
Powiedziałam, czekajcie!
Marynarze stanęli.
Sięgnęłam ręką po złoty łańcuszek z krzyżykiem, który miałam na szyi.
Miałam zamiar oddać go Rosjanom.
Tylko w ten sposób mogłam im podzięko wać.
Musiałam zostawić im coś, co należało do mnie.
Lekarz odmówił przyjęcia prezentu, ale złapałam go za rękę i włożyłam mu łańcuszek
w dłoń.
Proszę pani, musimy naprawdę odpływać powie dział jeden ze strażników.
Mamy tylko tyle czasu, ile to jest konieczne na przekazanie was.
Powstrzymywałam łzy, gdy transportowano nas na pokład amerykańskiego statku.
Kiedy poczułam, że od pływamy od rosyjskiej jednostki, załamałam się.
Podróż do brzegu wydała mi się niewiarygodnie krótka.
Nie spodziewanie byliśmy na nabrzeżu.
Marynarze znieśli mnie na ląd.
Przed moją twarzą błyskały lampy fotorepor terów, a dziennikarze wykrzykiwali pytania, gdy
zabiera no mnie i Brada do dwóch czekających na nas ambulan sów.
Powietrze było wilgotne i ciepłe, a lampy uliczne otaczała aureola.
Nie zapomnę tego nigdy pomyślałam, kiedy umieszczano mnie z tyłu ambulansu.
Co stało się z resztą?
Czy nie żyją?
usłyszałam głośne pytanie jakiejś kobiety.
Zatrzaśnięto drzwi am bulansu i ruszyliśmy przez nocne ulice miasta z głośnym, wysokim
dźwiękiem syren.
EPILOG
Spędziliśmy z Bradem osiem dni w szpitalu Cartered w Morehead City, w Północnej
Karolinie, gdzie leczono nas z powodu ostrego odwodnienia, licznych infekcji i ogólnych
skutków przebywania na otwartym morzu.
W dniu, kiedy opuściliśmy szpital, poszliśmy na lunch razem z moją matką, matką Brada i
jego bratem, Peterem.
Czuliśmy się niereal nie, siedząc w restauracji, patrząc na menu i kelnerki, które usiłowały nie
przyglądać się naszym brzydkim strupom na całej skórze, i słuchając, jak moja matka
rozmawia uprzejmie o tym i owym z rodziną Brada.
Chciało mi się krzyczeć.
Gdzieś w środku posiłku Brad, który bardzo wychudł, powiedział, że nie może już
dłużej siedzieć na twardej, drewnianej ławce.
Wyszliśmy i pojechaliśmy w kierunku morza w Beaufort.
Brad i ja przeszliśmy się wzdłuż nabrzeża, a nasi krewni szli za nami w pewnej odległości.
Stanęliśmy razem, patrząc na łagodny, połyskujący świat łem ocean.
Zaczęłam płakać.
Tego popołudnia Brad z rodziną wyjechał do Massachusetts, a mnie matka zabrała do
Nowego Orleanu.
Byłam dziwnie zagubiona bez Brada, ale jednocześnie odczuwałam wielką ulgę.
Miałam takie wrażenie, jakby oddzielono mnie od mojego syjamskiego brata.
Oczywiście próbowałam znowu pływać na jachtach.
Cóż innego mogłabym robić?
Byłam żeglarzem.
To była
157 .
moja praca, moje życie.
Poza tym zawsze o sobie myślałam jako o silnej osobie.
A silna osoba wróciłaby na jacht tak szybko, jak tylko byłoby to możliwe.
Niewiele ponad mie siąc po uratowaniu nas zostałam kucharzem na "Shambala", jachcie typu
"Swan 65".
"Shambala" był jachtem pomocniczym "Nirwany", jednego z wielkich jachtów biorących
udział w Regatach Południowych Oceanów SORC.
Jego portem macierzystym był Fort Lauderdale.
Wszyscy wiedzieli tam o "Trashmanie".
Czasem czu łam się, jakbym nosiła na szyi tabliczkę z napisem: "Tak, jajestemDebbie
Scaling".
Zatonięcie "T rashmana" było wydarzeniem znanym w środowisku żeglarskim.
Być może dlatego, że dotyczyło dużej grupy ludzi.
Nasz rejs miał przecież proste zadanie.
Prognoza pogody nie zapo wiadała zmian i jak wiadomo byliśmy na dobrym jachcie z dość
doświadczoną załogą.
Spotkałam Morrisa Newbergera na Florydzie.
Wyraził współczucie i chciał mi pomóc, ale z trudnością z nim rozmawiałam.
Wyszłam z hotelu we łzach.
Inni żeglarze mówili mi, że podziwiają moją twardość i odporność, ale wiedziałam, że
za moimi plecami szeptali, zastanawiając się, kto spieprzył sprawę i w jaki sposób.
Ludzie gapili się na mnie i pokazywali mnie sobie.
Zaczęłam więc niemal bez przerwy nosić ciemne okulary.
Na początku szło dość dobrze.
Wstawałam rano, wyko nywałam swoje obowiązki i nie migałam się od niczego.
Trwało to dopóty, dopóki Brad nie pojawił się nie spodziewanie w moim mieszkaniu w Fort
Lauderdale.
Wtedy moje opanowanie zaczęło się rozsypywać.
Nie widziałam go od czasu, kiedy opuściliśmy szpital.
Przy niósł ze sobą brytyjski magazyn żeglarski, na którego okładce widniało zdjęcie Marka
Adamsa z tymi jego bladoblękitnymi oczami.
Widzisz, Debbie powiedział na wpół poważnie, na wpół żartobliwie to on jest tym
diabłem, w dalszym ciągu nas prześladuje.
Wyrzuciłam Brada z mieszkania i starałam się nie zważać na to, że go uraziłam.
Wróciłam na "Shambala" następnego dnia, ale nie
158
byłam już tą samą osobą.
Opanowało mnie jakieś uczucie, które ochrzciłam mianem "smutku i fatalizmu".
Nie mogłam się z niego wyzwolić.
Zawsze kiedy znalazłam się na wodzie, budziły się we mnie obawy, że coś złego może się
wydarzyć.
A kiedy coś złego się działo, całkowicie odchodziłam od zmysłów.
Jakoś przetrwałam następne trzy miesiące, zaraz jednak po zakończeniu regat zo stawiłam
pracę i wróciłam do Nowego Orleanu.
Bez żeglowania nie wiedziałam, co mam robić.
Znowu dopadła mnie bulimia.
Zaczęłam ostro pić i wplątywać się w różne idiotyczne układy z mężczyznami.
Awantu rowałam się z moją matką i cały czas gnębiło mnie poczucie winy, że tak źle
funkcjonuję.
Jesteś żałosna powtarzałam sobie.
Nie zasługujesz na to, żeby żyć.
Nie mogłam poradzić sobie z tym, co się wydarzyło.
Dlaczego przeżyłam właśnie ja?
Starałam się, jak mogłam, unikać wszystkiego i wszyst kich, którzy mogli
przypomnieć mi o "Trashmanie".
Ale nocą dopadały mnie doprowadzające do rozpaczy wspomnienia.
Podczas snu przeżywałam wszystko od nowa: znikający wierzchołek masztu "Trashmana" i
okropny, przedśmiertny wrzask Johna oraz bezlitosne ataki rekinów na dingi.
Widziałam martwe ciało Meg, kołyszące się w wodzie, i ręce Marka przesuwające się wzdłuż
burty.
I zakrwawioną, spienioną wodę.
Prze ważnie budziłam się rano w zmoczonym łóżku.
Mimo wszystko nie mogłam powstrzymać się przed szukaniem kontaktu z
żeglarstwem.
Nadal kochałam pływanie, a przynajmniej kochałam to, co ono oznaczało dla mnie przed
zatonięciem "Trashmana".
Tęskniłam do tych prostych, niewinnych przyjemności, jakie znajdowa łam w polerowaniu
metalowych części, w szorowaniu pokładu, w obserwowaniu, jak żagiel napełnia się wiat
rem.
To były takie nieskomplikowane radości.
W 1983 roku zapisałam się do Szkoły Budowy i Projek towania Jachtów w Landing,
w stanie Maine.
Miałam jakieś niejasne wyobrażenie, że może moje doświadczenia, które zdobyłam na
"Trashmanie", mogłabym wykorzy stać do zaprojektowania stabilniejszego jachtu.
Kupiłam
159 .
owczarka alzackiego, wynajęłam domek w Kennebunkport i próbowałam zagłębić się w
studiach.
Ludzie w tej prowincjonalnej, podrzędnej szkole byli uprzejmi, ale wcale mi to nie pomagało.
Zachowywałam się fatalnie.
A już wiadomość, że Morris Newberger zbudował kolejny jacht, pomalował go na zielono i
ochrzcił "Trashmanem", doprowadziła mnie do szału.
Zanim skończył się pierwszy semestr, znowu piłam, spałam do późna, opuszczałam
zajęcia i nie wypełniałam zadanych mi zleceń.
Jadłam, jadłam i jadłam, próbując zapełnić tę studnię bez dna w moim żołądku, i spędzałam
całe godziny samotnie w małym katolickim kościele, modląc się, aby coś czy ktoś mi pomógł.
Jedyną dobrą rzeczą, jaka zdarzyła się tamtej zimy, było spotkanie z Johnem Kileyem
na wystawie jachtów w No wym Jorku.
Spotkałam go poprzedniego lata w Newport, w czasie Regat o Puchar Ameryki.
John opłynąl ziemię dookoła na początku lat siedemdziesiątych w trzydziestostopowym
tahitańskim keczu.
Zjedliśmy lunch w Nowym Jorku i spotkaliśmy się znowu po dwóch tygodniach.
John był pierwszą osobą, która naprawdę mnie rozumiała, kiedy mówiłam o "Trashmanie".
Poczułam przypływ nadziei.
Znowu uporządkuję swoje życie, zwalczę bulimię, za głębię się w studiach i wrócę do
żeglowania myślałam.
Ale wkrótce potem ktoś przejechał mojego psa.
John wrócił na Karałby ze swoją dotychczasową przyjaciółką, a ja próbowałam pływać na
desce z Woodym.
I potem uciekłam.
Spędziłam ferie wiosenne w Teksasie z moim ojcem oraz jego żoną, próbując jakoś się
pozbierać.
Dzięki nim, a także dzięki przyjaciołom, takim jak ciotka Skeet, wujek Jim, Tisa i Dave,
powoli odzyskiwałam siły.
Zaczęłam sobie uświadamiać, że tak trudno jest mi dojść do siebie, ponieważ nie znalazłam
jeszcze odpowiedzi na bardzo wiele pytań, zwłaszcza dotyczących straży przybrzeżnej.
Byłam poruszona niespójnością, jaką znalazłam w ich raportach o poszukiwaniach i
akcji ratowniczej.
Najbar dziej wzburzyło mnie twierdzenie, że otrzymali wiado mość radiową kilka godzin
przed zatonięciem jachtu od jakiejś nie zidentyfikowanej osoby, która powiedziała, że
160
Trashman" jest zakotwiczony w Wilmington, w Pół nocnej Karolinie.
Chciałam się dowiedzieć, co według nich stało się wte dy z nami i dlaczego
najwyraźniej zaniechali poszukiwań, bez próby potwierdzenia wiadomości, że jesteśmy
bezpie czni.
Tisa próbowała razem ze mną znaleźć prawnika, który mógłby mi pomóc.
Doradzono nam wtedy, abyśmy poszukały kogoś na Wschodzie.
W końcu znalazłam świetną firmę prawniczą, zajmującą się sprawami mors kimi, w Maine.
Prawnicy namówili mnie, aby wnieść sprawę sądową przeciwko amerykańskiej straży przy
brzeżnej.
Kiedy wróciłam do szkoły budowy jachtów, wiosną 1984 roku, w moim życiu znów
pojawił się John Kiley.
Powiedział, że zerwał ze swoją dziewczyną.
John pracował w firmie budującej jachty w Bostonie.
Zaczęłam jeździć do niego w weekendy.
Po kilku miesiącach zaręczyliśmy się.
John sprawił, że poczułam się bezpieczna, zdrowa na umyśle i po raz pierwszy w życiu
kochana.
Był niezmor dowanym słuchaczem, który nigdy nie oceniał mnie.
Zdołałam zapanować nad bulimią i miałam nadzieję, że moje życie wreszcie wkracza na
właściwy tor.
Pobraliśmy się z Johnem w jesieni 1984 roku i po dziewięciu miesiącach urodziło się
nasze pierwsze dziec ko.
Ostatniej nocy przed urodzeniem Marki miałam okro pny sen: płynęłam w wodzie i
trzymałam moje dziecko nad głową, podczas gdy wokół nas krążyły rekiny.
Niewiele ponad rok później urodziło się nasze drugie dziecko John IV.
Niedługo przed jego narodzinami zdecydowałam się zakończyć sprawę sądową przeciwko
straży przybrzeżnej.
Po dwóch męczących latach składa nia oświadczeń i niezliczonych przesłuchaniach moi pra
wnicy doradzili mi, żebym z tym skończyła, choć żadne z moich pytań nie znalazło
zadowalającej odpowiedzi.
Nie miałam już sił walczyć dłużej.
Musiałam zająć się rodziną.
Mimo całego szczęśliwego zamieszania, spowodowanego wychowywaniem dwojga małych
dzieci, nie było ani jednego dnia, w którym nie pomyślałabym o "Trashmanie".
Czasami te wspomnie161 .
nią wręcz mnie przytłaczały.
Mogłam stać pod prys;.
nicem, myjąc włosy, i już za chwilę siedziałam w wannie nie mogąc powstrzymać łkania.
I nigdy nie potrafiłam pozbyć się snów.
Szczególnie ciężko było mi spotykać się z Bradem.
Ply, i wał nadal z taką intensywnością, że doszłam do wniosku iż odczuwa palącą potrzebę
udowadniania raz po raz swojej wartości.
Często zatrzymywał się w naszym domu w pobliżu Bostonu na dzień lub dwa przed
wyruszeniem w dalszą drogę.
Zaprzyjaźnił się z Johnem i spędzaliśmy razem długie wieczory, rozmawiając w trójkę o
Marku.
Meg i Johnie i o tym, jakie błędy doprowadziły do tragedii "Trashmana".
Po wizytach Brada zawsze byłam rozbita.
Brad powrócił do żeglowania.
Nie mogłam się temu nadziwić, bo ja sama nie byłam w stanie popatrzeć na ocean bez
zawrotów głowy.
Mimo że wyszłam za mąż za człowieka, który był budowniczym i właścicielem jachtów i
miał dom na przylądku Cod, ledwie mogłam się zmusić, żeby wejść po kostki do wody, nie
mówiąc już o łodzi.
John nigdy mnie do tego nie nakłaniał, ale miałam wrażenie, że sprawiam mu zawód.
Przemogłam się, żeby razem z nim odbyć kilka krótkich przejażdżek po przy stani, czułam się
jednak okropnie cały czas.
Nie mogłam znieść nawet muśnięcia wiatru na twarzy.
W 1987 roku przeszliśmy trudny kryzys małżeński.
Na krótko opuściłam Johna i zabrałam dzieci do Teksasu.
Bardzo się bałam, że moja bulimia powróci.
Chodziłam do kościoła i dwa razy w tygodniu odwiedzałam psychiatrę.
Powiedział mi, że nadal uciekam, i że nigdy nie będę szczęśliwa, jeżeli nie poczuję
autentycznej potrzeby prze brnięcia przez te kłopoty.
Pomocne okazało się związanie z organizacją zrzeszającą dorosłe dzieci alkoholików oraz
osoby mające kłopoty z nadwagą.
Po pięciu miesiącach wróciłam do Johna z postanowieniem, że dołożę wszel kich starań, aby
nasze małżeństwo funkcjonowało bez zakłóceń.
Musiałam pokonać jeszcze wiele trudności.
Powoli się uczyłam, jak sobie radzić ze sprawami, które rozkładały moje życie.
Krok po kroku zmieniałam je.
Doprowadzi162
}am do poprawy stosunków z matką.
Nadal jednak nie znalazłam sposobu na pogodzenie się z zatonięciem ,Trashmana".
Zdecydowałam się opisać to wszystko, co przeżyłam.
Napisanie "Albatrosa" było ciężką pracą.
Wiele razy chciałam już zrezygnować, czując że nie mam tyle siły, aby te dramatyczne
wydarzenia odtworzyć w myślach.
Szukałam rady u terapeutów, hipnotyzerów i psychiat rów, aż w końcu znalazłam specjalistę,
który pomógł mi zrozumieć, że cierpię na klasyczny zespól pourazowy.
Nie byłam niezdrowa na umyśle, po prostu potrzebowałam czegoś, co wypędzi ze mnie
upiory przeszłości.
I to raz na zawsze.
Pomogło mi w tym napisanie tej książki.
Dzięki niej odzyskałam też energię i chęć powrotu do pływania.
W lecie 1992 roku zdecydowałam się na udział w trzy tygodniowych regatach, składających
się z sześciu eta pów, na należącym do Johna dwudziestopięciostopowym, drewnianym
jachcie o nazwie "Yenture".
Pierwsze cztery wyścigi przebiegły całkiem nieźle, mimo że mieliśmy drobną kolizję z
jednym z jachtów.
Byliśmy daleko w tabeli, ale czułam się wspaniale.
Pano wałam nad wszystkim, żeglowałam.
Rano w dniu, w którym odbywał się piąty wyścig, było gorąco i wiał silny wiatr.
Zanim wsiedliśmy z Johnem do łodzi należącej do klubu jachtowego "Hyannisport", wiatr
jeszcze bardziej się wzmógł.
Klub obchodził właśnie siedemdziesiątą piątą rocznicę swojego powstania, więc w wyścigu
brało udział bardzo dużo jednostek od jachtów klasy 5-05 poprzez "Lasery" i "Beetle Cats".
Spostrzeg łam, że jeden mały jacht został wzięty na hol, za chwilę drugi, a potem jeszcze
następny.
Jeden z jachtów klasy "Cape Cod Knockabout" całkowicie zalała woda.
Zrobiło mi się niedobrze i napięły mi się ramiona.
Ktoś z naszej załogi powiedział, że niektóre wyścigi zostały odwołane, ponieważ dużo
mniejszych jachtów miało wywrotki.
Powróciło do mnie uczucie smutku i fatalizmu.
Udało
163 .
mi się je odepchnąć, ponieważ wytłumaczyłam sobie, że takie jachty jak nasz, klasy "Senior",
potrzebują bardzo silnego wiatru do rozpoczęcia pływania.
Zbliżaliśmy się do wyjścia z przystani, wiał porywisty wiatr z północnego zachodu,
dochodzący do trzydziestu węzłów.
Gdy wy szliśmy za falochron, uderzył w nas z całą siłą.
Wokół wywracały się jeden po drugim mniejsze jachty.
John i dwaj pozostali członkowie naszej załogi, Peter i Stewy, zajęci byli
przygotowaniem jachtu do startu.
A ja zatopiłam się w wewnętrznym dialogu: Nie zostaniemy tutaj, prawda?
Dobrze, że jesteś z Johnem mówiłam sobie.
Czyżbym traciła zmysły?
Nie, spisujesz się znako micie.
O, nie!
Ja chcę wracać.
Nic ci nie jest.
Muszę zejść z jachtu.
Nic ci nie będzie.
Umrę!
W porządku!
Uwaga!
zawołał John.
Wciąga my żagle.
Rzuciliśmy się do żagli, wykonując komendę Johna.
Peter i ja przedostaliśmy się do relingu po stronie na wietrznej; niemal w tym samym
momencie fala przelała się przez dziób.
Woda oblała mi twarz, paląc w oczy i na pełniając usta.
Nie panikuj, nie panikuj powtarzałam sobie, ale czułam, że tracę panowanie nad sobą.
Kręciło mi się w głowie i miałam ucisk w klatce piersiowej.
Luzujemy wszystko i podpływamy do linii star towej komenderował John.
Jego głos brzmiał niewiarygodnie spokojnie, opanowa nie.
Popatrz na Johna powiedziałam sobie i rób co należy.
Zaczęliśmy manewrować między jachtami całej floty przybliżającej się w kierunku linii
startu.
Rozległ się wystrzał sygnalizujący, że do rozpoczęcia zostało dziesięć minut.
Ale za chwilę usłyszeliśmy drugi, który oznaczał, że start został czasowo zawieszony.
Serce skoczyło mi z radości.
Wiatr jest za mocny.
Będą musieli odwołać wyścig.
Chwilę krążyliśmy, czekając na moment, kiedy sędziowie podejmą decyzję.
W pewnym momencie za uważyliśmy, że w grotżaglu pojawiło się niewielkie roz darcie, ale
w tych warunkach nie mogliśmy go naprawić.
Musimy koniecznie wpłynąć do przystani, prawda?
Po to, żeby umknąć dalszego rozdarcia myślałam.
164
Opuścili flagę zawołał John.
A więc będziemy płynęli.
Wszyscy, z wyjątkiem mnie, zaczęli wiwatować.
Rozległ się wystrzał oznaczający po czątek wyścigu i ciężkie drewniane kadłuby z trzepoczą
cymi płótnami żagli ruszyły w swój morski taniec.
Prze płynęliśmy linię startową prawym halsem, czekając, żeby pozostałe jachty w grupie
rozproszyły się.
Wiatr wiał w bardzo silnych, nieregularnych porywach.
Byłam od strony nawietrznej i co chwila dosięgały mnie fale.
Gdy dotarliśmy do boi, wykonaliśmy zwrot i przy stąpiliśmy do przygotowania żagli
do następnego etapu.
Kiedy jeden z prowadzących jachtów opłynął boję, wielka fala przewaliła się przez jego
pokład, wyrywając z osady spinakery.
Żagiel napełnił się wiatrem i zaczął przewracać jacht na bok.
Jakimś cudem załoga zdołała w ostatniej chwili zapobiec wywrotce.
Nie wiem, czy potrafilibyśmy płynąć z takim spado chronem powiedziałam do Johna,
mając nadzieję, że nie będzie próbował tego sprawdzić.
Zobaczymy odparł.
Dwa prowadzące jachty wciągnęły swoje spinakery.
Cholera!
zaklęłam w duchu.
Oplynęliśmy końcową boję w dużej grupie, potem nieco zwolniliśmy, podnieśliśmy
nasz spinaker i ruszy liśmy do przodu.
Jesteśmy na czwartym miejscu zawołał Peter.
Potężny podmuch wiatru przechylił nas na bok, ale Stewy zdołał w porę poluzować grot i
jacht się wypro stował.
Trzęsłam się cała.
Adrenalina spowodowała, że mój organizm już nie dostrzegał strachu.
Nie funk cjonował racjonalnie.
Jedynym moim pragnieniem było, żeby nie zwariować.
Wiatr targał naszym jachtem, który tańcząc posuwał się po falach.
Być może zaczęłam krzyczeć, kiedy poczułam uderze nie bardzo silnego powiewu
wiatru.
Pamiętam tylko, że obróciłam się w kierunku Johna, próbując w jego twarzy znaleźć
wsparcie, ale ku mojemu przerażeniu wcale go nie znalazłam.
Nasz sztaksel się zerwał, a po chwili gruby drewniany maszt trzasnął jak zapałka i runął z
linami,
165 .
blokami i płótnem żagli przez burtę jachtu.
Na twarzy Johna dojrzałam wyraz niedowierzania.
W pewnym momencie stało się coś jeszcze bardziej niewiarygodnego.
Wcale nie płakałam ani nie pełzłam po pokładzie.
Nie rozsypałam się psychicznie.
Wydarzyło się coś złego, bardzo złego powiedziałam sobie, ale ja nadal żyję.
Nic mi nie jest.
Dobra!
krzyknęłam, zaskoczona siłą swojego głosu.
Odepnijmy to wszystko, zanim nas uszkodzi jeszcze bardziej.
Ma ktoś śrubokręt?
Musimy odłączyć grot.
Wyciągajmy żagle z wody!
Zobaczyłam, że John uśmiecha się do mnie, i wiedzia łam już, że on też wie.
Zostaliśmy zaholowani do przystani i popłynęliśmy szalupą na brzeg.
Wszyscy wybiegli na nabrzeże, żeby zobaczyć, czy nic się nam nie stało.
Chyba się spodziewali, że będą mnie znosili z szalupy.
Musimy załatwić nowy maszt powiedziałam do Johna w drodze do domu.
Jutro wypłyniemy.
Tak właśnie zrobiliśmy.
Pracowaliśmy do późna w no cy, tak że w końcu "Venture" miał nowy maszt i olino wanie.
Jeszcze kończyliśmy pracę, kiedy holowano nas w kierunku linii startowej.
Ale gdy o drugiej po południu rozległ się sygnał startowy, byliśmy już gotowi, ku wielkiemu
zaskoczeniu innych załóg biorących udział w wyścigu.
Wystartowaliśmy znakomicie i znaleźliśmy się w czołówce, gdy dotarliśmy do pierwszej boi.
Byliśmy na czwartym miejscu, za chwilę już na trzecim, a potem na drugim.
Obejrzałam się na Johna i uśmiechnęłam do niego, podnosząc kciuk.
Cieszyłam się, mając słońce na twarzy i smak słonej wody w ustach, słysząc
wspaniały świst olinowania.
Potrząsnęłam pięścią w powietrzu i krzyknęłam.
John poprawił żagle i poczułam, że jacht się unosi, przemyka, muskając tylko małe fale, i aż
drży od prędkości.
Woda oblewała mnie całą, a ja krzyczałam, krzyczałam z radości.
Wiedziałam już, wiedziałam na pewno, że nie płynę po prostu pod żaglami; że nasze żagle to
skrzydła....
DODATEK A
Raport straży przybrzeżnej dotyczący zatonięcia "Trashmana"
Fragmenty z ostatecznego raportu oficera śledczego Biura Bezpieczeństwa Straży
Przybrzeżnej w Wilmington Stan Północna Karolina
Dwudziestego czwartego października o godzinie szós tej pięćdziesiąt cztery
"Trashman" nawiązał kontakt radiowy z posterunkiem Straży Przybrzeżnej w Georgetown w
Południowej Karolinie.
"Trashman" podał, że nawiązuje łączność, aby podać swoją pozycję, a nie w celu wezwania
pomocy, i że muszą płynąć bez silnika.
O godzi nie siódmej dziesięć "Trashman" nawiązał kontakt radio wy z jednostką Straży
Przybrzeżnej w Charleston w Połu dniowej Karolinie.
Podczas tego kontaktu podał swoją pozycję...
"Trashman" poinformował jednostkę w Char leston, że płyną pod żaglem z prędkością
pięciupięciu i pół węzłów, że silnik nie pracuje i że wyczerpują się akumulatory.
Podali także, że w tym momencie nie grozi im niebezpieczeństwo.
Jednostka z Charleston poinfor mowała "Trashmana", że najbliższym portem jest Wil
mington w stanie Północna Karolina, i "Trashman" zgodził się kierować do tego portu,
chociaż oznaczało to płynięcie bokiem do fali i wiatru.
O godzinie ósmej pięćdziesiąt pięć John Lippoth poinformował jednostkę w
Charleston: "Chyba będziemy
167 .
musieli poprosić o pomoc straż przybrzeżną..." Podał swoją pozycję...
Około dziewiątej dwadzieścia pięć Mark Adams poin formował Charleston, że już nie
nabierają wody i "mają tylko trochę kłopotów z mocnym wiatrem", ale w dalszym ciągu
potwierdził prośbę o pomoc straży przybrzeżnej.
Piąty Wydział Straży Przybrzeżnej polecił wysłanie sa molotu C-130 z Elizabeth City w
stanie Północna Karoli na, aby zlokalizował jednostkę i udzielił pomocy.
O dziewiątej pięćdziesiąt samolot C-130 nr CG 1347 znalazł się nad "Trashmanem".
Załoga samolotu zaob serwowała bardzo dużą ilość piany nad poziomem morza i stwierdziła,
że "Trashman" jest pochylony, płynąc bokiem do fal...
Nawiązano kontakt radiowy między samolotem a "Trashmanem" i ustalono, że niepotrzebna
jest natychmiastowa pomoc, ale holowanie, czego oczywi ście nie mogła zapewnić załoga
samolotu.
O jedenastej zero pięć doradzono "Trashmanowi", aby wyłączyli swoje urządzenia
pobierające energię elektryczną, żeby zachować energię na cogodzinne połączenia radiowe.
Poinformowano też "Trashmana", że statek "Gypsum King" z Wielkiej Brytanii znajduje się
na kursie prowa dzącym w ich kierunku i ocenia się, że dopłynie do nich w ciągu około pięciu
i pół godziny.
Piąty Wydział Straży Przybrzeżnej poprosił "Gypsum King" o udzielenie pomocy o dziesiątej
dwadzieścia i statek natychmiast udał się w kierunku "Trashmana".
Załoga samolotu nie poin formowała placówki w Charleston o tym, co zaobser wowała, ani
też o instrukcjach udzielonych "Trashmano wi".
Samolot następnie oddalił się w poszukiwaniu jedno stki o nazwie "Obligation".
Podczas lotu w poszukiwaniu wymienionej jednostki doszło do awarii jednego z sil ników i
pilot zdecydował nie narażać życia załogi samolo tu, lecz zawrócić do Wilmington w
Północnej Karolinie.
O dwunastej zero zero "Trashman" nawiązał kontakt z Charleston i podał swoją
pozycję...
Charleston przekazał im, że "Gypsum King" pojawi się w ich rejonie około dwudziestej zero
zero.
W tym czasie Charleston nie kontaktował się z "Gypsum King".
Następnie Charleston
168
przekazał "Trashmanowi", aby oszczędzali energię i na wiązali kolejny kontakt o
trzynastej.
O trzynastej trzynaście Charleston próbował skontak tować się z "Trashmanem", ale
bez rezultatu.
Mimo to nie zarządzono poszukiwań.
Potem żadna jednostka stra ży przybrzeżnej nie próbowała nawiązać łączności z jed nostką
ani nie podjęła jej poszukiwań.
Od godziny piętnastej pięćdziesiąt 24 października do godziny zero zero 25
października statek "Exxon Huntington" przemieszczał się około sześć i pół mili na
zachodnio-południowy zachód od pozycji, w której "Tra shman" znajdował się w południe.
Około piętnastej trzydzieści pięć jednostka Straży Przybrzeżnej w Charleston
otrzymała wiadomość od osoby o nie ustalonej tożsamości, że "Trashman" jest w drodze do
Wilmington w Północnej Karolinie.
Około dwudziestej pierwszej dziesięć jednostka w Charleston otrzymała wiadomość
od nieznanej osoby, że "Trashman" znajduje się w Wilmington i nie grozi mu żadne
niebezpieczeństwo.
Dwudziestego ósmego października...
rosyjski statek rybacki "Olenogorsk" odnalazł tratwę z dwojgiem roz bitków.
Rozbitkowie zostali przewiezieni na ląd w Morehead City.
Drugiego listopada tratwa (typu "Zodiak") została znaleziona przez statek "Belle van
Zuylen" w pobliżu latarni morskiej "Diamond" na przylądku Hatteras w Północnej Karolinie.
Tratwa została zabrana do Fort Lauderdale; Deborah Scaling rozpoznała w niej tratwę
należącą do "Trashmana"...
DODATEK B
Uratowani przez Rosjan
Artykuł ten został przetłumaczony z rosyjskiego.
Autorem jego jest doktor Leonia.
Wasiliew lekarz pokładowy statku "Olenogorsk"
Dwudziestego ósmego października 1982 roku "Oleno gorsk" znajdował się w drodze
z Kuby do Kanady z ładunkiem towarów.
Warunki pogodowe były złe.
Dął wiatr o sile siedmiuośmiu węzłów i tworzyły się fale o wysokości trzechczterech metrów.
Około dwunastej w południe, kiedy byliśmy w odległości stu siedem dziesięciu mil od
wybrzeża amerykańskiego (na wysoko ści stanu Północna Karolina), pełniący służbę
nawigator, J.P.
Kawiesznikow, dostrzegł z dużej odległości małą łódkę.
Płynący nią ludzie rozpaczliwie wzywali po mocy.
Około tygodnia wcześniej nad wschodnim wybrzeżem USA przeszedł huragan,
powodując zatonięcie kilku jednostek.
Otrzymaliśmy informację o tych katastrofach od amerykańskiej straży przybrzeżnej.
Nasz statek zmienił kurs, gdy zobaczyliśmy rozbitków, i skierował się na ratunek.
Kiedy przypłynęliśmy bliżej, zobaczyliśmy małą, dmuchaną łódkę, w której siedzieli chłopiec
i dziewczyna.
Z odległości sześćdziesięciu siedemdziesięciu metrów wydawało się, że są w dosko nałych
humorach.
Ich ubrania i uśmiechnięte twarze
w najmniejszym stopniu nie oddawały tragedii, którą przeszli i o której wtedy nie
wiedzieliśmy jeszcze nic.
Podjęto decyzję, abyśmy przepłynęli blisko tratwy, rzucili linę ratunkową i wciągnęli
oboje młodych ludzi na nasz pokład.
Z powodu wysokich fal i silnego prądu nasze pierwsze podejście było nieudane.
Dopiero za trzecim razem udało się nam znaleźć w odległości około czter dziestu metrów od
łodzi.
Nasz doświadczony bosman A.N.
Zajczenko polecił, aby za rufę wyrzucić koło ratunkowe na długiej linie (miała więcej niż sto
metrów długości), a poza prawą burtę dwie krótsze liny.
Jak się potem okazało, środki te nie zostały podjęte na próżno.
Marynarz A.
Anionów rzucił linę, ale, jakby na prze kór, upadła o kilka metrów za daleko od łodzi.
Prąd przez cały czas odpychał od nas rozbitków.
Nie zrozumieli oni naszych zamiarów i najpierw chłopak, a potem dziew czyna opuścili swoją
łódź i wskoczyli do morza, próbując płynąć w kierunku liny.
Chłopak dopłynął do liny i uchwycił się koła oby dwiema rękami, ale dziewczyna
została odepchnięta przez falę i zniosło ją na burtę statku.
Kiedy chłopak to zobaczył, puścił koło i popłynął za dziewczyną.
Stojący na naszym pokładzie ludzie z przerażeniem patrzyli, jak tę dwójkę unosi prąd.
Co chwila nakrywały ich wysokie fale.
Zdawało się, że tragedia jest nieunikniona.
Jednak dzięki linie, na której końcu znajdowało się koło ratunkowe, zdołaliśmy ich
oboje wyciągnąć z wody.
Chłopiec i dziewczyna przywarli rozpaczliwie do ich ostatniej szansy koła ratunkowego.
Niestety statek się nie zatrzymał i to w połączeniu z pracą liny, która czasami się napinała
groziło urwaniem się liny.
Sześciu członków załogi ustawiło się rzędem przy burcie statku, zaczęli wciągać na pokład
linę razem z rozbitkami.
Co jakiś czas oboje znikali pod wodą.
Wydawało się nam, że zobaczymy już samo opustoszałe koło.
Jednak tym razem szczęście było po naszej stronie.
Zdołaliśmy w końcu wciągnąć ich oboje na trap, który w porę został opusz czony.
Stolarz, J.
Dogariew, ubrany w kamizelkę ratunkową i zabezpieczony liną, opuścił się na trap i z
wielkim trudem wyciągnął rozbitków z wody.
Chwilę potem niespodziewana fala zalała całą trójkę.
Ocean jeszcze raz próbował wydrzeć nam tych, którzy mieli zginąć.
Ale nasz Jura panował nad sytuacją i utrzymał rozbitków na trapie.
Chłopiec i dziewczyna nie mieli już prawie sił.
Nie mogli poruszać się bez naszej pomocy.
Szybko zostali przeniesieni do okrętowej izby chorych.
Obydwoje wyka zywali objawy szoku, wychłodzenia i odwodnienia, a ich skóra była pokryta
wieloma ropiejącymi ranami.
Zalecono intensywną opiekę, transfuzję krwi, ogrzewanie i tak dalej.
Kiedy stan ich zdrowia się poprawił, oboje opowie dzieli nam o sobie i o tragicznych
wydarzeniach, które przeżyli.
Debby Skanding (sic!
) pochodziła z Nowego Orleanu.
Miała dwadzieścia jeden lat i była doświadczoną żeglarką jachtową, która pływała już po
morzach całego świata.
Brad Cavanaugh miał dwadzieścia dwa lata i pochodził ze stanu Massachusetts.
Był studentem uniwersytetu.
Dwudziestego drugiego października ta dwójka z przy jaciółmi wypłynęła z Florydy w
kierunku Wysp Bahama na dwumasztowym, pięćdziesięciostopowym jachcie.
Pię cioosobowa załoga składała się z dwóch kobiet i trzech mężczyzn.
Dzień po ich wyruszeniu zerwał się gwałtowny sztorm, w czasie którego złamał się jeden z
masztów.
Wkrótce potem na skutek uderzenia fali otworzył się luk, jacht zaczął nabierać wody i zatonął
w ciągu kilku minut.
Zdarzyło się to rano dwudziestego trzeciego października.
Cała piątka znalazła się w małej, dmuchanej tratwie ratunkowej.
Jedna z dziewczyn pod wpływem szoku wkrótce zmarła i musiano wyrzucić jej ciało do
morza.
Jak nam powiedzieli Brad i Debby, wokół tratwy krążyły rekiny, co jeszcze bardziej
potęgowało poczucie zagroże nia.
Sytuacja była o tyle zła, że tratwa ratunkowa, prawdę mówiąc, nie zasługiwała na swoje
miano.
Nie zawierała koców ani żywności, ani żadnego innego sprzętu, w który powinna być
wyposażona tratwa ratunkowa.
172
Tratwa dryfowała na otwartym morzu przez pięć dni i nocy.
Skrajne napięcie nerwowe, strach, głód i prag nienie zebrały swoje ponure żniwo.
Dwaj członkowie załogi stracili panowanie nad sobą.
Jeden z nich powie dział, że idzie do baru po piwo i papierosy i wskoczył do morza.
Drugi z mężczyzn postąpił podobnie niedługo potem.
Przypadek ten miał miejsce zaledwie kilka godzin wcześniej, zanim tratwa została zauważona
przez naszego nawigatora.
Debby i Brad podkreślali, że w ciągu tych pięciu dni i nocy przepływało koło nich
kilka statków, w tym jeden amerykański, ale żaden nie skierował się im na pomoc.
Aby wyrazić swoją wdzięczność, Amerykanie całowali nas po rękach, a Debby w
podzięce chciała nam oddać łańcuszek, który miała na szyi.
Cała nasza załoga wykazała wielką troskę i dbałość o rozbitków.
Niemal wszyscy próbowali im jakoś pomóc i martwili się ich zdrowiem.
A było się czym martwić.
W rezultacie wychłodzenia i wyczerpania oboje zachoro wali na zapalenie płuc.
Oficer radiowy naszego statku nawiązał kontakt ze Strażą Przybrzeżną USA.
Postanowiono zabrać rozbit ków do najbliższego amerykańskiego portu, gdzie mieli być
przewiezieni do szpitala.
Debby i Brad byli na naszym pokładzie blisko dwanaście godzin.
Około północy dwu dziestego ósmego października nasz statek zarzucił kot wicę w pobliżu
portu Beaufort.
Ubraliśmy uratowanych Amerykanów w ciepłe, wełniane ubrania i ostrożnie przenieśliśmy
ich na pokład małego kutra straży przy brzeżnej.
Brad i Debby dziękowali nam serdecznie za uratowanie i przepraszali, że nie mogą w żaden
sposób poprzeć swoich podziękowań czymś materialnym.
Nie wiedzieli, że tego rodzaju zachowania są obce radzieckim marynarzom.
Naszym największym wynagrodzeniem by ła radość i uczucie satysfakcji z uratowania ludzi.
Następnego dnia J.
Costello, dowódca Piątego Wy działu Amerykańskiej Straży Przybrzeżnej, przesłał do
naszego kapitana telegram, w którym wyraził podzięko wanie całej załodze za naszą akcję
ratunkową.
Akcję, która
173 .
jak powiedział została przeprowadzona w duchu j najpiękniejszych żeglarskich tradycji.
Tydzień później nasz statek dopłynął do Montrealu.
Zadzwoniliśmy do Nowego Orleanu, mając nadzieję, że dowiemy się od rodziców Debby,
jaki jest stan jej zdro wia.
Ku naszemu zaskoczeniu i radości Debby oso biście odebrała telefon i powiedziała nam, że
czuje się dobrze, jest pod opieką medyczną, i że Brad jest rów nież w dobrym stanie.
Ostatnie zdanie, jakie od niej usłyszeliśmy, brzmiało:
"Kocham wszystkich Rosjan".