Tytuł oryginału
Ponce Pilate
Ilustracje na okładce i wyklejkach
Jerzy Czerniawski
Opracowanie typograficzne tekstu
Jan Kubasiewicz
I.
KAPŁANI
Éditions Gallimard 1961
Świtało, gdy niemal jednocześnie doniesiono Pi-
łatowi o aresztowaniu Jezusa i przybyciu Anna-
sza i Kaifasza, którzy chcieli się z nim co rychlej
zobaczyć, ale poza pretorium, gdyż religia zabra-
niała im wszelkiego zetknięcia z nieczystością w
dzień święty. Pomimo wielu lat służby na tym
stanowisku podobnie bezpodstawne żądania nadal
wyprowadzały Piłata z równowagi. Zmuszony był
jednak im ustępować. Najpoważniejszych kłopo-
tów przysparzały mu zawsze konflikty z fanatyz-
mem tutejszej ludności. W sprawie insygniów mu-
siał w końcu ustąpić. Gdy wynikła sprawa akwe-
duktu, nie uległ co prawda, ale byli zabici i ran-
ni. Ostatnio, gdy Żydzi zażądali, by zdjął tarcze
z imieniem cezara, które kazał zawiesić na mu-
rach dawnego pałacu Heroda, postanowił grać na
zwłokę. Żydzi udali się na skargę do Tyberiusza
i cesarz zdezawuował Piłata, który z żalem mu-
siał zdjąć emblematy stanowiące przedmiot spo-
ru. Ciągle jeszcze czuł się tą decyzją urażony.
Chciał, by mury jego rezydencji głosiły władzę
cezara, a tymczasem cezar, zamiast poprzeć swe-
go namiestnika, daje posłuch skargom podbitego
ludu, nakazując usunąć z murów swe imię, sym-
bol rzymskiej potęgi.
Instrukcje Rzymu były wyraźne: należy w mia-
rę możności szanować miejscowe wierzenia i oby-
czaję. Zdaniem Piłata był to przejaw niewyba-
czalnej słabości. Nauczony doświadczeniem oba-
wiał się, że wskutek tego, co zaszło ubiegłej no-
cy, spotka go nowe upokorzenie. W każdym razie
nie mógł się pogodzić z groteskowym w jego
mniemaniu faktem, że zwyciężeni — choćby na-
wet byli to kapłani — mogli zmusić przedstawi-
ciela cesarza, by przyjmował ich poza obrębem
sal, w których zazwyczaj urzędował. Miał sobie
za złe, że ulega przesądnym żądaniom, których
w Rzymie nie zawahałby się otwarcie wydrwić.
Nie była to z jego strony pogarda Rzymianina
dla ludzi Wschodu czy pogarda zdobywcy wobec
zwyciężonych, lecz bunt filozofa wobec ludzkiej
łatwowierności. W Rzymie mógł do woli kpić
z augurów lub wyśmiewać odwieczne zakazy cią-
żące na kapłanie Jowisza. Toteż drażniło go, że
nie może w Jerozolimie traktować religii żydow-
skiej równie lekceważąco, jak traktował w Rzy-
mie religię rzymską. Oburzał go ten przymus
polityki. Co więcej, było dla niego oczywiste, że
jako przedstawiciel Tyberiusza uosabia porządek,
rozum i prawo, sprawiedliwość i władzę. Ubole-
wał, że otrzymane przez niego dyrektywy są do
tego stopnia absurdalne, iż aby uniknąć starć, bez
których od czasu do czasu i tak nie mogło się o-
bejść, musiał godzić się na podobne ceregiele.
Jeżeli
Rzym
rzeczywiście
przynosił
cywilizację
i pokój, uleganie przez oportunizm każdemu głu-
piemu zwyczajowi uwłaczało jego godności. Le-
piej już wobec tego było nie wychodzić poza Sie-
dem Wzgórz i w ogóle nie podbijać Italii ani
świata.
Pełen goryczy i rezygnacji kazał powiedzieć
delegatom Sanhedrynu, że zaraz do nich wyjdzie.
Następnie wysłuchał raportu o wczorajszych za-
mieszkach, który dostarczył mu nowych powodów
e
do niezadowolenia. Od początku wydała mu się
podejrzana ta banda zbrojna w miecze i kije, wy-
ruszająca bez czyjegokolwiek polecenia, w świet-
le latam i pochodni, by pojmać nocą kaznodzieję,
który formalnie o nic nie był oskarżony. Czy nie
chciano przypadkiem postawić go przed faktem
dokonanym? Gdyby jeszcze chodziło o jakąś przy-
padkową bójkę, o nieprzewidziane starcie, do któ-
rych często dochodzi wskutek nerwowości cechu-
jącej tutejszą ludność. Ale tu wyraźnie pachniało
spiskiem. Już sama obecność Annasza i Kaifasza
o tak wczesnej porze wskazywała, kim są autorzy
całej machinacji.
Piłat dawno już zresztą kazał sobie wyjaśnić
znaczenie słowa „mesjasz" i nie po raz pierwszy
o nim słyszał. Miał własny pogląd na tę sprawę.
Rzecz sama w sobie wydawała mu się dziwaczna,
ale mesjasze z całą pewnością nie podlegali sank-
cjom prawa rzymskiego. Jego zdaniem Żydzi sa-
mi byli temu winni, że co pewien czas jakiś nie-
zrównoważony człowiek ogłaszał się Mesjaszem.
Ciągle o nim mówili i wyczekiwali jego przyjścia.
Oczywiste więc było, że taka nadzieja stanowić
musi nieustanną pokusę zarówno dla oszustów,
jak dla ludzi, którzy w dobrej wierze uważają
się za natchnionych. A zresztą, jak rozpoznać
prawdziwego Mesjasza? Nie było żadnego ściśle
określonego kryterium, dzięki któremu odróżnić
by go można od podejrzanych lub niepożądanych
kandydatów. Czy można się więc dziwić, że za
każdym razem, gdy jakiś półgłówek albo spry-
ciarz podając się za pomazańca pańskiego zaczy-
nał wyrzucać bogaczom ich zbytek, a kapłanom
szachrajstwa, Żydzi byli w kłopocie? Myśląc o
rym Piłat stawał się nagle pobłażliwy dla obrzę-
dów towarzyszących wyborom flaminów czy in-
tronizacji najwyższego kapłana. Wszystko to prze-
3
sądy, ale zdecydowanie wolał już te, które są
ściśle ustalone i pozostawiają jak najmniej miej-
sca dla dowolności, nieporozumień i niewłaści-
wych sporów.
Wzruszył ramionami i ubawiony słuchał ma-
lowniczych fragmentów relacji: o uchu obciętym
przez Szymona Piotra i cudownie przyklejonym,
0
dwunastu legionach anielskich, które jakoby
Mesjasz mógł w każdej chwili sprowadzić z nie-
ba na ziemię. Uszczęśliwiony, że ma znowu do
czynienia z folklorem, do którego przywykł od
czasu objęcia stanowiska w Judei, czuł, jak nie-
pokój powoli się rozwiewa. Doszedł do wniosku,
że nie ma powodu do przesadnych obaw. Cała
sprawa, najzupełniej banalna, z pewnością szybko
da się załatwić podczas krótkiej rozmowy z Anna-
szem i Kaifaszem. Pod tym względem Piłat się
łudził. Wynikało to stąd, że nie był gorliwym
urzędnikiem. Był optymistą z lenistwa, podczas
gdy człowiek zajmujący się polityką powinien być
optymistą wyłącznie z wyrachowania, a raczej
nawet udawać, że nim jest, by uniknąć wszelkich
zbytecznych trudności lub by przyspieszyć roz-
wiązanie problemów. Optymizm Piłata nie wyni-
kał z taktyki: za jego pomocą bronił się odru-
chowo przed komplikacjami, których nie znosił.
Wyszedłszy na galerię znajdującą się poza o-
brębem trybunału i biur Prokurator — pogodny
1
niemal beztroski — pozdrowił najpierw Anna-
sza, choć ten nie pełnił przecież żadnej oficjal-
nej funkcji, a następnie, udając, że dopiero co
spostrzegł Kaifasza, rzucił półgębkiem pod jego
adresem jakąś banalną formułkę powitalną. Pod-
kreślał w
ten
sposób pierszeństwo Annasza,
chcąc nadać rozmowie charakter niejako prywat-
ny: przyjmuje Annasza, osobistość dostojną, choć
pozbawioną funkcji przez poprzedniego prokura-
tora, któremu — zapewne przypadkiem — towa-
rzyszy zięć, przewodniczący Sanhedrynu. Ale ani
Annasz, ani Kaifasz nie dali się na to nabrać. Od
razu wyjaśnili Piłatowi cel swojej wizyty, która
— jak się zapewne domyśla — nie jest wyłącznie
kurtuazyjna. Plenum Sanhedrynu skazało Jezusa
na śmierć. Rada Siedemdziesięciu oczekuje nie-
zwłocznego zatwierdzenia wyroku przez władze
rzymskie, która to niezbędna formalność nie po-
winna zająć wiele czasu. Rada byłaby również
wdzięczna
Prokuratorowi,
gdyby
domniemany
Mesjasz został jeszcze tego samego dnia ukrzy-
żowany.
Piłat odpowiedział, że nie widzi powodu do
pośpiechu. Następnie zapytał, czy Rada Siedem-
dziesięciu rzeczywiście się zebrała, gdyż o ile dob-
rze rozumie, bywa zwoływana tylko wówczas, gdy
chodzi o podjęcie decyzji najwyższej wagi, do
jakich tej oczywiście nie można zaliczyć. A zresz-
tą, skąd nagle taki pośpiech? Zaledwie ubiegłej
nocy nastąpiło aresztowanie, a już o świcie wy-
dany jest wyrok i żąda się natychmiastowej e-
gzekucji.
Kaifasz wymienił kolejno wypadki, w których
wymagana
jest
obecność
wszystkich
członków
Sanhedrynu: w sprawach dotyczących którego-
kolwiek z plemion jako całości, fałszywego pro-
roka,
arcykapłana,
wypowiedzenia
wojny,
po-
większenia obszaru Jerozolimy, ważnych zmian w
planie miasta. Jezus z Galilei jest fałszywym
prorokiem. Decyzja w tej sprawie należała więc
do Rady Siedemdziesięciu, a nie do sekcji sądow-
niczej Wielkiej Rady. I została podjęta. Wydano
wyrok śmierci. Jednakże, jak się Prokurator
z pewnością orientuje, każdy wyrok śmierci wy-
maga zatwierdzenia przez władze rzymskie. Dla-
tego właśnie Kaifasz, jako przewodniczący Wiel-
10
4
kiej Rady, przybył prosić go o.wyrażenie zgody.
Towarzyszy mu jego teść, Annasz, cieszący się
powszechnym szacunkiem, gdyż chce on swoją
obecnością wyrazić poparcie dia wyroku najwyż-
szej instancji żydowskiej wspólnoty, której pra-
wo do rozstrzygania swoich spraw wewnętrznych
całkowicie niezależnie i zgodnie z własnym pra-
wodawstwem zawsze było przez Rzym uznawane.
Ponieważ jednak, z drugiej strony, Rzym za-
strzegł sobie wyłączne prawo do najwyższego wy-
miaru kary, konieczne jest, by tam, gdzie wcho-
dzi w grę wyrok śmierci, w ostatniej instancji de-
cydował jego przedstawiciel. Co prawda dla Wiel-
kiej Rady byłoby niezrozumiałe, gdyby spotkała
się z odmową, sprzeczną z przyznaną jej uroczyś-
cie autonomią w zakresie sądownictwa. Z całym
szacunkiem, lecz stanowczo Kaifasz prosił Proku-
ratora o zatwierdzenie wyroku.
Był to środek zapobiegawczy, który Piłat sam
zalecił
centralnym
władzom
administracyjnym,
mniemając, że ukróci w ten sposób ekscesy fana-
tyzmu. Obecnie odkrywał jego złe strony. Chcąc
usunąć zbyt popularnego ich zdaniem intruza, do-
ktorzy i uczeni w piśmie pod pozorem przestrze-
gania prawa odium jego kaźni zrzucali na władze
rzymskie, dla których oskarżony był zupełnie nie-
szkodliwy. Wybieg, jakim się wobec niego po-
służono, zirytował Piłata tym bardziej, że umożli-
wiało go jedno z wydanych przez niego zarzą-
dzeń. Postanowił więc, że to on okaże się w tej
grze sprytniejszy.
Miał w rezerwie dwa argumenty. Po pierwsze,
mógł twierdzić, że wbrew temu, co utrzymuje
Sanhedryn, Prokurator, ponoszący wyłączną od-
powiedzialność za najwyższy wymiar kary, nie
ma bynajmniej obowiązku zatwierdzać każdego
bez wyjątku orzeczenia miejscowych sądów: wi-
nien posłużyć się nową instrukcją, w oparciu o
nią wydać sprawiedliwe orzeczenie, a następnie
zarządzić przygotowania niezbędne dla wymie-
rzenia kary. Z drugiej strony, o ile mu wiadomo,
Mesjasz jest Galilejczykiem, a jako taki powinien
podlegać sądom Heroda, tetrarchy Galilei, który
szczęśliwym
zbiegiem
okoliczności
przebywa
właśnie w Jerozolimie.
W rezultacie Piłat, nie tyle z przekonania, co
broniąc zasady uprawnień władz rzymskich, o-
znajmił, że zastrzega sobie zbadanie akt sprawy
i rozpatrzenie zarzutów postawionych Prorokowi
w świetle praw, których obowiązany jest prze-
strzegać; wydaje mu się jednak, że zgodnie z prze-
pisami i zasadami kurtuazji zatrzymany powi-
nien najpierw stanąć przed sądem Heroda, tetrar-
chy królestwa, z którego sam pochodzi. Zajmie
to najwyżej kilka godzin, gdyż Herod przebywa
właśnie w mieście.
Wstał, kończąc w ten sposób audiencję. Dob-
rze wiedział, i wiedzieli o tym również arcyka-
płani, że Herod, syn króla, który zawdzięcza swą
koronę łasce Rzymu i swemu indumejskiemu po-
chodzeniu, niechętnie będzie się mieszać do we-
wnętrznych sporów żydowskich. Annasz i Kaifasz
próbowali protestować, ale Piłat przerwał im wy-
niośle: „Będzie tak, jak powiedziałem." Opuścił
krużganek nawet ich nie żegnając.
W godzinę później doręczono mu pismo San-
hedrynu. Ze szczególnym naciskiem podkreślano
w nim fakt, że ogłaszając się „królem żydow-
skim" agitator kwestionuje supremację władzy
cesarskiej. A zatem, skoro sprawa dotyczy akurat
w tej samej mierze polityki, co religii, Prokura-
tor winien być nią bezpośrednio zainteresowany.
Zakładając nawet, że Prorok nie popełnił żadne-
go wykroczenia przeciw prawu rzymskiemu, co
1:1
5
zresztą bynajmniej nie jest pewne, przedstawi-
ciel cesarza nie może przecież uznać niewinnym
potencjalnego uzurpatora. Gdyby jednak podjął
tak ryzykowną decyzję, Sanhedryn byłby zmu-
szony obciążyć go całkowitą odpowiedzialnością
wobec Rzymu. Być może propretor Syrii, do któ-
rego Piłat winien się odwoływać w sprawach
wielkiej wagi, będzie miał inny, kto wie czy nie
właściwszy pogląd na to, co należy do jego obo-
wiązków.
Był to wyraźny szantaż. Nie po raz pierwszy
zresztą kapłani go stosowali. Tyle tylko, że tym
razem niebezpieczeństwo^ było niewątpliwe. Gdy
wynikła sprawa tarcz, Żydzi przesłali Tyberiu-
szowi swoją skargę przez Witeliusza i to on za-
komunikował Piłatowi, że cesarz go nie poparł.
Nietrudno było się domyślić, jakie stanowisko
zajmie propretor Syrii w tym nowym sporze.
Piłat był uradowany, że zrzucił na Heroda odpo-
wiedzialność za tę sprawę, która zaczynała się
robić kłopotliwa.
Jednak i tym razem Piłat brał swoje życzenia
za rzeczywistość. Wprawdzie Galilejczyk uważał
się za króla żydowskiego i, normalnie rzecz bio-
rąc, Herod powinien był czuć się obrażony taki-
mi roszczeniami, ale tetrarcha był zbyt ostrożny,
żeby kompromitować się angażowaniem w spra-
wę dotyczącą przede wszystkim Żydów i Rzy-
mian, w której taki słomiany monarcha jak on
mógł jedynie przegrać. Toteż wkrótce straż zło-
żona z legionistów przyprowadziła do pretorium
Mesjasza ubranego w białą szatę, w jaką oble-
kano niewinnych, w dwojakim znaczeniu tego
słowa: tych, którzy nie byli winni, i tych, którzy
nie mieli rozumu. Piłat został poinformowany
przez wysłannika, że Herod zażądał od więźnia
cudu, który udowodniłby jego boskość. Jezus od-
powiedział milczeniem. Piłat był zawiedziony, że
jego podstęp się nie udał. Pomysł, żeby zażądać
od Proroka cudu, wydał mu się początkowo dziw-
ny, po namyśle jednak doszedł do wniosku, że
jest bardzo sprytny. Nie można było w bardziej
elegancki sposób wykazać Mesjaszowi, że nie jest
tym, za kogo się podaje. W tej samej chwili
przemknęło mu przez głowę wspomnienie daw-
nych lektur: „Bóg, który nie czyni cudów na
próżno ani na czyjekolwiek żądanie." Doprawdy,
ci sofiści mają na wszystko odpowiedź...
Pomimo to Prokurator nadal był zdecydowany
nie ustępować Sanhedrynowi. Ma się rozumieć,
nie chodziło mu bynajmniej o Jezusa, choć sądząc
•
A
tego, co o nim wiedział, człowiek ten tak czy
owak wart był więcej od swoich prześladowców.
Nienawidzili go ci, których Piłat nie cierpiał'naj-
bardziej: fanatycy, którzy z pewnością nie pojmą
nigdy mądrości i tolerancji greckich filozofów.
Korciło go, żeby najzwyczajniej w świecie zwol-
nić tego kaznodzieję, choćby tylko dlatego, żeby
zrobić na złość Sanhedrynowi. Ale na nieszczę-
ście lud był już tak wzburzony, że nie mogło być
mowy o zatuszowaniu całej sprawy. Musiał zna-
leźć szybko jakieś wyjście. Rozpoczynało się
święto Paschy, a nazajutrz był szabas. Najbar-
dziej niepokoiła go natarczywość kapłanów. Rzy-
mianin przeczuwał, że ryzykuje ni mniej, ni wię-
cej tylko swoją karierę i bezpieczeństwo. Jego
bezpośredni zwierzchnik w hierarchii, Witeliusz,
cieszył się zaufaniem Tyberiusza. Gdyby doszło
do zamieszek, byłby uszczęśliwiony, mogąc raz
jeszcze zrzucić odpowiedzialność na administrację
Prokuratora. Po sprawie insygniów, akweduktu
i tarcz byłoby to niewątpliwie równoznaczne z je-
go odwołaniem. Nawet gdyby nie wydarzyło się
nic poważnego, Witeliusz i tak nie omieszkałby
6
donieść o skargach Wielkiej Rady, odpowiednio
je podkreślając. Oskarżyłby na pewno Piłata
0
lekkomyślność czy niedbalstwo lub o to, że u-
parcie prowadzi nadal swą dobrze znaną, abstrak-
cyjną politykę intelektualisty.
Piłat był zaniepokojony, czując, że dał się zła-
pać w pułapkę. Z drugiej strony, na wpół iro-
nicznie, na wpół serio, ubolewał, że jego odraża-
jące zajęcia nie miały nawet tej dobrej strony,
by mógł zapomnieć o bólach żołądka.
' Jednocześnie zawiadomił go niewolnik, że żona
pragnie się z nim zobaczyć, i przybył centurion,
donosząc, że tłum na ulicach rośnie i staje się
coraz bardziej hałaśliwy. Domagano się śmierci
Proroka, ograniczając się na razie do krzyków.
Dotychczas straże bez trudu utrzymywały po-
rządek, ale sytuacja mogła się w każdej chwili
pogorszyć. Piłat nie pojmował, jakim sposobem
doszło tak szybko do tak wielkiej manifestacji.
Podejrzewał w tym oczywiście rękę Annasza
1
Kaifasza, dziwiła go jednak tak nieproporcjo-
nalna reakcja na jego postępowanie, które w na-
iwności swojej uważał za rozważne, bezstronne
i sprawiedliwe. Niczego .przecież arcykapłanom
nie odmówił. Grał może trochę na zwłokę. Powo-
ływał się na argumenty prawa, ale były one jak
najbardziej uzasadnione. Dał im do zrozumienia,
że przedstawiciel imperatora, starający się iść na
rękę miejscowym władzom., a jednocześnie dba-
jący o zachowanie porządku publicznego, nie mo-
że przecież za każdym razem przyznawać im bez-
krytycznie racji. Mógłby też dodać, że polityka
imperium musiała liczyć się z bardzo złożonymi
okolicznościami i że w tym konkretnym wypad-
ku nie jest dostatecznie poinformowany. Formu-
łą tą posługiwał się zawsze w analogicznych sy-
tuacjach, podobnie zresztą jak większość zarząd
ców. Nie zrobił tego tym razem, dając zapewne
podświadomie wyraz swemu uznaniu dla doświad-
czenia i bystrości partnerów, którzy umieliby
właściwie ocenić wartość tak zdawkowych fra-
zesów. Z drugiej strony, czegóż jeszcze można się
było spodziewać po wyższym urzędniku rzym-
skim, który wie, co do niego należy? Co więcej,
Piłat był głęboko przekonany, że zachował się
z nienaganną grzecznością i że jego argumentacja
powinna trafić rozmówcom do przekonania. Nie
był w końcu ich prokuratorem wyłącznie po to,
żeby im ulegać!
W rzeczywistości Annasz i Kaifasz nie mieli
żadnych złudzeń co do uczuć Piłata. Wiedzieli, że
mają w nim wroga, pomimo to jednak byli prze-
konani, zwłaszcza po niepowodzeniu, jakie spot-
kało go w sprawie tarcz, iż ulegając swej znanej
słabości natychmiast skapituluje. Oni zaś nie
mogli czekać. Jezus był popularny na wsi, gdzie
każdy wierzył w jego moc nadprzyrodzoną, a tam
ich wpływy były bardzo niewielkie. Należało się
obawiać, że gdyby wieść o jego aresztowaniu ro-
zeszła się przed wykonaniem wyroku, uczniowie
mogliby zebrać dostateczną liczbę ludzi i uwol-
nić go siłą. Dlatego też większość Sanhedrynu
pod wpływem informacji Kaifasza i rad Annasza
wydała pośpiesznie niezbędne zarządzenia mające
na celu wywarcie na Piłata podwójnego nacisku:
należy zagrozić mu denuncjacją wobec propretora
Syrii oraz wywołaniem zamieszek wśród ludności,
żądającej
od
rzymskiego
gubernatora
wyroku
Ńmterci na buntownika, który ośmielił się powstać
przeciw Rzymowi.
Piłat zaczynał zdawać sobie powoli sprawę, do
czego zmierza ten manewr, choć jego motywy
nadal wydawały mu się niezbyt jasne, gdy wpro-
wadzono jego żonę.
17
7
Kochał ją bardzo, przede wszystkim z egoizmu,
ponieważ nie umiał się bez niej obejść. Miano-
wany gubernatorem Judei zgodził się na wyjazd
jedynie pod warunkiem, że będzie mu towarzy-
szyć żona, co było całkowicie sprzeczne nie tyle
może z regulaminem, co z panującymi pod tym
względem obyczajami. Prokula udała się więc
w tę podróż za specjalnym zezwoleniem Tybe-
riusza.
Ukazała się teraz w drzwiach, blada i wstrzą-
śnięta. Przyszła wyznać mężowi, że przez całą
noc nękał ją dziwny sen i że trzeba ratować
Sprawiedliwego, którego Żydzi chcą ukrzyżować.
Moment wybrała biedaczka niefortunny. Inter-
wencja w tej głupiej i zagmatwanej sprawie nie
była bynajmniej tym, czego Piłat od niej oczeki-
wał. W dodatku, zamiast służyć mu radą w tak
delikatnej sytuacji, przychodzi opowiedzieć mu
jakiś sen! Tego już było za wiele! „Doprawdy,
jak można niepokoić się z powodu snu?" Ponie-
waż jednak Prokula była bardzo wzburzona, a Pi-
łat równie słaby w życiu małżeńskim, jak w pu-
blicznym, zgodził się wysłuchać opowieści żony,
starając się okazać zainteresowanie. Jednak przez
miłość własną i aby podkreślić swą dobroć, uda-
wał, że czyni to z pewnym zniecierpliwieniem.
Prokula zabłądziła w labiryncie pełnym ruchli-
wych, przemykających ukradkiem istot. Wyma-
lowane na ścianach ryby i jagnięta niekiedy oży-
wały. Ścigał ją odgłos ciężkich kroków, szczęk
zbroi, uczucie, że w pobliżu znajdują się niewi-
dzialni pretorianie. Powietrze stawało się coraz
rzadsze, rozgałęzienia korytarzy coraz liczniejsze,
wiara w Proroka wyrażała się w bezwzględnym,
niepojętym obowiązku czytania z rybich skór
i owczej wełny, jak gdyby z runa czy łuski moż-
na było cokolwiek wyczytać.
Prokula wiedziała, że od niej zależy los Mes-
jasza — i nie potrafiła nic odczytać z ryb i jag-
niąt. Żaliła się, że umie czytać jedynie litery.
Jakiś głos mówił jej, że tym większa jest jej
wina i że nie zwalnia jej to od odpowiedzialności
za straszliwą pomyłkę, której skutki cały zamiesz-
kany świat ponosić będzie przez wieki. Piłat musi
użyć swej władzy, by nie dopuścić do tak tra-
gicznego błędu. Takich przestróg bogowie nie u-
dzielają dwa razy. Sunt geminae somni portae...
Przez dwie bliźniacze bramy wchodzą sny, które
ostrzegają, i sny, które zwodzą... Ale ta przepo-
wiednia nie należy z pewnością do owych zwod-
niczych przywidzeń, jakie cienie przodków zsyła-
ją nam przez bramę z kości słoniowej. Niechaj
więc Piłat będzie im posłuszny i uratuje Mesjasza
od hańbiącej śmierci. Prokula drżała jeszcze, po-
kryta kroplistym potem.
Piłat byłby z chęcią odpowiedział, że minęły
już czasy, kiedy postępowaniem urzędników rzym-
skich kierowały wróżby, przepowiednie i sny,
wnętrzności zwierząt ofiarnych czy głód świętych
kur. Ale żal mu się zrobiło wylęknionej żony
i mimo woli był pod wrażeniem jej gwałtownych
słów. Uspokoił ją zatem najlepiej, jak potrafił,
tłumacząc, że sny bywają wieloznaczne i trudne
do wyjaśnienia, że bezprzedmiotowe wzruszenia
i oderwane obrazy łączą się w nich w mamiącą
całość i strzec się należy, by nie przypisywać żad-
nego określonego znaczenia niepokojowi, jaki bu-
dzą w nas mroczne jaskinie, malowane ryby czy
niewidzialni żołnierze. Obiecał jej jednak, że za-
pyta o sens widzenia swego przyjaciela Marduka,
który jako Chaldejczyk biegły był w tłumacze-
niu snów. Obietnica ta nie kosztowała go wiele,
przede wszystkim dlatego, że w każdej rozmowie
z Mardukiem znajdował przyjemność, rozrywkę
8
i uspokojenie. Ponadto spośród licznych zalet Me-
zopotamijczyka najwyżej cenił sceptycyzm, prze-
wyższający nawet jego własny, który przez długie
lata, zanim poznał Marduka, uważał za nieprze-
ścigniony. Z góry już cieszył się na pokrzepiający
wieczór w willi Marduka. Przy okazji rozerwie
go trochę, opowiadając mu sen żony. Marduk ha
pewno znajdzie jakieś prawdopodobne i uspoka-
jające wyjaśnienie. Wybieg się uda. W gruncie
rzeczy Prokula była już częściowo uspokojona o-
bietnicą Piłata, gdyż Chaldejczycy słynęli z u-
miejętności
interpretowania
snów.
Wychodząc
przeprosiła męża, że przysparza mu kłopotów,
których i tak mu nie brak.
II. MENENIUSZ
Piłat powrócił do spraw poważnych. Jego myśli
jednak nadal krążyły wokół snu Prokuli. Wyrzu-
cał sobie, że podobne głupstwa mogą na nim ro-
bić wrażenie. Ale tajemnicza magia snu jest tak
wielka, że ulegają jej umysły nawet najbardziej
na nią uodpornione. Postanowił wezwać prefekta,
aby razem z nim zastanowić się nad rozwojem
sytuacji i obrać najlepszy sposób postępowania.
Pełniący służbę centurion, którego posłał po Me-
neniusza, doniósł mu przy okazji, że straże z trud-
nością powstrzymują jakiegoś narwańca, uparcie
żądającego osobistej rozmowy z Prokuratorem.
Człowiek ten podaje się za ucznia Mesjasza, a jed-
nocześnie twierdzi, że to on właśnie sprzedał go
kapłanom za trzydzieści srebrników.
Piłata zaciekawiła możliwość przepytania czło-
wieka mówiącego rzeczy tak ze sobą sprzeczne.
Było wysoce prawdopodobne, że dowie się od
niego czegoś o mentalności sekty, zdecydował
więc, że przyjmie go po rozmowie z Meneniu-
szem. Tymczasem wysłał do Marduka wiadomość,
że jeśli przyjaciel nie ma nic przeciwko temu,
zjawi się u niego dziś wieczór, po obiedzie. Na-
stępnie kazał wprowadzić prefekta i wyjaśnił mu,
jaką to jego zdaniem pułapkę zastawił na niego
Sanhedryn: kapłani chcą, by na niego spadło o-
dium śmierci niewinnego, którego jedynym prze-
9
stępstwem jest zapewne to, że ich nazwał pobie-
lanymi grobami. Porównanie dosadne, ale Piła-
towi podoba się, bo uważa, że jest trafne. Nie-
mniej manifestacje uliczne są faktem. Czy moż-
na w tej sytuacji ustąpić? Wprawdzie jest to naj-
prostsze wyjście, którego cenę stanowiłoby życie
jednego tylko człowieka; w czasie zamieszek za-
bitych będzie więcej. Z drugiej strony trudno,
żeby władze rzymskie ulegały żądaniom bandy
fanatyków, nie mówiąc o tym, że w przyszłości
skutki tego mogłyby się okazać groźne. Poza tym
duża część ludności wiejskiej wielbi Mesjasza.
Gdyby został stracony przez legionistów, jeszcze
bardziej znienawidzą Rzym, a kapłani nie tylko
nie będą mu wdzięczni, ale uznają to za dowód
słabości, o której nieprędko zapomną. Co sądzi
o tym Meneniusz, obdarzony umysłem polityka,
przenikliwym i ścisłym, który przez długie lata
służby na odległych rubieżach przygranicznych
wyzbył się niemądrych skrupułów, zyskał nato-
miast cenne doświadczenie?
— Panie — odrzekł — musimy jak najprędzej
wydostać się z impasu. Sprawa przybiera zły o-
brót. Świadczy o tym już choćby ta bójka na Gó-
rze Oliwnej. Przede wszystkim jest niezrozumiała.
Prorok codziennie nauczał w świątyni, z łatwoś-
cią można go było pojmać w biały dzień, najzu-
pełniej legalnie. Tymczasem, zamiast go zwyczaj-
nie aresztować, wolą wysłać coś w rodzaju karnej
ekspedycji, która już sama w sobie jest narusze-
niem prawa. Rezultat: jednemu z sług arcykapła-
na obcięto ucho. Ten kraj nie jest zbyt spokojny.
Jest nas niewielu. Rzym nie uznał za stosowne
wzmocnić składu naszych garnizonów. Wystarczy,
żeby wybuchło powstanie, i w Judei nie zostanie
po nas śladu ani popiołu. Lepiej ustąpić, przynaj
mniej tym razem. Stracimy chwilowo twarz,
przyznaję, ale W końcu to nie nieszczęście.
Najlepsze wyjście to stracić Galilejczyka. Zre-
sztą nawet jeżelibyś go zwolnił, ta wrzeszcząca
tłuszcza prawdopodobnie i tak go rozszarpie. Jed-
nocześnie zgadzam się, że Rzym nie powinien się
w to mieszać. Rzecz w tym, żeby wydostać się
z tego gniazda os nie opowiadając się po żadnej
ze stron. Wiem, Jezus jest niewinny, a raczej jest
niewinny z naszego punktu widzenia. W pojęciu
kapłanów natomiast jest winny i to powinno nam
wystarczyć. Oni znają się na tym lepiej od nas.
To ich sprawa. Tym bardziej że zarządzenia de-
partamentu, aby nie mieszać się do miejscowych
waśni, nie pozostawiają gubernatorowi zbyt wiel-
kiej swobody w kierowaniu się własnym sądem.
Obowiązki nasze są tym trudniejsze, że do nas
należy
wyłączne
prawo
ferowania
wyroków
śmierci. Ba, nie pierwszy to raz zdani wyłącznie
na
siebie
urzędnicy
muszą
lawirować
wśród
sprzecznych zarządzeń.
Dwie rafy należy omijać: jedną jest zapew-
nienie Jezusowi ochrony władz rzymskich; drugą
— wzięcie na siebie odpowiedzialności za jego
śmierć. Czym to grozi? Dobrze znam przewrot-
ność tych ludzi: najpierw będą domagać się jego
śmierci, a potem będą nam ją mieli za złe. W ma-
łych miasteczkach prosty lud wierzy w niego jak
w Mesjasza, którym zresztą mieni się być. To
demagog,
chociaż
wygląda
raczej
niewinnie.
Zresztą — niewinny czy winny, co nas to obcho-
dzi? Wyjątkowo tym razem podzielam zdanie
Kaifasza, nie żebym zgadzał się z argumentami,
które ta kanalia wysuwa w rozmowie z tobą, pa-
nie, ale popieram zasadę, którą kieruje się on w
swojej polityce, a którą można by tak mniej wię-
cej ująć: „Lepiej, by jeden człowiek zginął dla
10
22
zbawienia ludu." To samo bywało wyrażane ina-
czej: „Lepsza jest niesprawiedliwość niż nieład."
W gruncie rzeczy na jedno wychodzi. W moim
mniemaniu jest to niezłomna zasada wszelkiej
polityki godnej tego imienia. Zważywszy to wszy-
stko, należy pomyśleć o konsekwencjach... Rzą-
dzić to przewidywać, czyż nie tak? Byłoby rów-
nież karygodną niezręcznością dopuścić do tego,
żeby ci sami ludzie, którzy dziś żądają od nas
wydania
ofiary,
jutro
nazwali
nas
morder-
cami i przestępcami. Nie może być cienia wątpli-
wości, że to oni sami przyczynili się do śmierci
tego człowieka, bo inaczej zrobią z niego męczen-
nika, który zginął walcząc z naszą władzą. Nie za-
pominajmy, że niezależnie od ich sporów wew-
nętrznych jesteśmy dla nich zawsze znienawidzo-
nymi ciemiężcami. Pod tym względem powinniś-
my być przygotowani z ich strony na wszelkie,
najbardziej nieprawdopodobne zmiany frontu.
Moja propozycja jest następująca: czasu mamy
niewiele, trzeba zacząć działać. Dziś właśnie przy-
pada święto, podczas którego, jak chce tutejszy
obyczaj, zostaje ułaskawiony jeden z więźniów.
Pozwól panie, by tłum wybrał pomiędzy Jezu-
sem a pewnym więzionym przeze mnie zbójem,
który zwie się Barabasz. Bądź spokojny, na pew-
no wybiorą złodzieja. Przede wszystkim dopilnu-
je tego Sanhedryn. A poza tym zwykły opryszek
nie budzi takich namiętności jak prorok. Tłusz-
cza wybierze Barabasza, żeby móc ukrzyżować
Chrystusa. Wydasz im wówczas tego człowieka
jak gdyby niechętnie, podkreślając wyraźnie, że
to nie był twój wybór. Zaznacz też, że postępu-
jesz zgodnie z tradycją, ułaskawiając więźnia,
którego sami wybrali, i że umywasz ręce od
śmierci drugiego. Nie mówię tego w przenośni:
powinieneś umyć ręce na podium, tak, żeby wszys-
cy to widzieli. W całej Judei, a nawet poza jej
granicami jest to gest rytualny, za pomocą któ-
rego człowiek oczyszcza się z grzechu i bluźnier-
stwa, neutralizuje skutki złego snu czy groźnej
przepowiedni, zawiadamia duszę zmarłego gwał-
towną śmiercią, że gdzie indziej winna kierować
swą słuszną pomstę. Będzie to dla wszystkich
zrozumiałe. Wierz memu doświadczeniu. Ta ma-
gia jest u nich na porządku dziennym. A umycie
rąk jest gestem tak oczywiście symbolicznym, że
nie okryje cię śmiesznością wobec wyższych
władz.
Dopilnuję, żeby dzbanek z wodą, miska i ręcznik
znalazły się w pobliżu podczas jutrzejszego sądu.
W odpowiednim momencie sam poleję ci ręce.
I jeśli pozwolisz, panie, jeszcze jedna rada: każ
Proroka ukrzyżować razem ze skazanymi z wy-
roku prawa powszechnego, żeby egzekucja nie
miała politycznego charakteru i żeby nie spra-
wiało to wrażenia, że Rzym ustąpił pod naciskiem
Wielkiej Rady. Trzeba też będzie utrzymać w ta-
jemnicy miejsce, gdzie zostanie pochowany Gali-
lejczyk. Na Wschodzie groby rabbich otaczane są
czcią, to miejsca pielgrzymek, a więc i zebrań.
Piłat był zakłopotany. Podziwiał chytrość wy-
biegu, który mu zaproponowano. A jednocześnie
po raz pierwszy tak wyraźnie czuł wstyd, że jest
kimś, komu spokojnie można doradzać zbrodnię
jako zbawienne wyjście. Słowa Meneniusza u-
świadomiły mu nagle, że godząc się na stracenie
Jezusa, podczas gdy mógł temu zapobiec, był tak
samo winny, jak gdyby go z zimną krwią zamor-
dował. Nie dostrzegał dotąd tego aspektu spra-
wy.
Odmawiając
spełnienia
prośby
Annasza
i Kaifasza kierował się raczej osobistą do nich
antypatią niż szacunkiem dla abstrakcyjnie poję-
tej sprawiedliwości. Argument, którym posłużył
11
25
się Meneniusz wyjaśniając mu prawdziwe inten-
cje Kaifasza, nie przyszedł mu nawet do głowy.
Nie ulegało wątpliwości, że dla administratora
niesprawiedliwość mniej jest kłopotliwa w skut-
kach niż zakłócenie porządku. Ale powiedzieć, że
jest lepsza... Pomimo że dobrze znał już nakazy
polityki, raziła go teraz zasada, której hołdował
przecież całe życie jako czemuś oczywistemu,
z przyzwyczajenia, z lenistwa, nie odczuwając
z tego powodu wyrzutów sumienia. Nie mógł się
pogodzić z brutalnością jej rzeczywistego znacze-
nia. Skąd wzięła się nagle potrzeba tak okrutnego
nazywania rzeczy po imieniu? To tak, jakby
smutne urzędowe konieczności podnosić do rangi
bezwzględnych zasad moralnych. „Tak, powtarzał
sobie, z pewnością lepsza jest niesprawiedliwość
niż zamęt." Znał dobrze tę śpiewkę. Cóż stąd, że
przy tym przelana zostanie marna krew. By ura-
tować wszystkich, warto poświęcić jednostkę. Ale
po co zaraz sankcjonować bezprawie, nadawać mu
rangę mądrości czy godnego naśladowania ideału?
Piłatowi zdarzało się postępować według tej za-
sady. Ale gardził nią i nie znosił, gdy mówiono
o niej w jego obecności.
Meneniusz, który wielokrotnie obserwował u
Prokuratora tego rodzaju reakcje, uważał — w
przeciwieństwie do niego — że jest to niekonse-
kwencja i hipokryzja. Piłat mógłby mu na to je-
dynie odpowiedzieć, że w jego przekonaniu gło-
szenie tego rodzaju zasad i godzenie się na nie
z uległą rezygnacją, choćby tylko udaną, daje
im siłę i wyolbrzymia je, deprawując istotę ludz-
kiego sumienia. Rzymianin mógłby przysiąc, że
Jezus z Nazaretu głosi zasady wręcz przeciwne,
gorszące z punktu widzenia racji politycznych.
Ale czy pomimo to wolno poświęcić wielu, by li-
ra tować jednego sprawiedliwego?
Czuł w głowie zamęt, a jednocześnie podejrze-
wał, że istnieje jakiś niejasny związek pomiędzy
tymi paradoksalnymi zasadami a nauką, którą
wpoili mu jego mistrzowie stoicy. Stanowiły one
jak gdyby jej przedłużenie. W gruncie rzeczy Pi-
łat był zdania, że sprawiedliwości powinno stać
się zadość, choćby niebo miało się przez to za-
walić, nie bardzo tylko wiedział, jak tę zasadę
pogodzić z obowiązkami gubernatora prowincji.
Cóż bardziej upragnionego niż pochwała Katona,
w sercu mędrca równająca się werdyktowi bo-
gów? Widocznie do tego nie dorósł, skoro obawia
się dezaprobaty nie Tyberiusza nawet, lecz pro-
pretora Syrii.
Piłat wiedział, że jest tchórzem, a pomimo to
ulegał zawsze fascynacji sprawiedliwością, nie
miał jednak dość siły, by przekształcić ją w żywą
cnotę. Raz jeszcze wybierze, nie bez pewnej po-
gardy dla siebie, łatwiejsze rozwiązanie.
— Przygotuj zatem — zwrócił się do prefekta
— misę i stągiew z cienkiego srebra, a także
śnieżnobiały ręcznik. Niechże choć gest będzie
wytworny i symbol wierny, skoro czyn jest nie-
szlachetny.
Żartował wprawdzie, lecz sens tej drwiny się-
gał daleko poza jej bezpośrednią przyczynę i nie
był ani tak lekki, ani tak żartobliwy, jak mogło-
by się wydawać. Zadowolenie, jakie czerpiemy ze
spełnionego obowiązku, z bezinteresownego do-
chodzenia sprawiedliwości, z porywu szlachetno-
ści, który nie pozostaje tylko teorią, lecz wyraża
się czynem, jest nietrwałe, wątpliwe i kosztowne.
Nagroda
rzadko równoważy
poniesione
ofiary.
Toteż są one tyleż wartościowe, co rzadkie. Każ-
dy się wreszcie zniechęca i zaczyna postępować
rozważniej, bardziej egoistycznie, niszcząc nieod-
wracalnie niezłomność swoich zasad. Pragnie
jej jednak nadal. Wielu szuka wówczas jej na-
miastki w sztuce lub innych formach zewnętrz-
nej subiimacji, mając nadzieję, że zastąpią im one
czystość czy doskonałość, ów absolut, którym u-
rzeczeni zostali niegdyś, w sferze głębszej i sta-
wiającej im wyższe wymagania. Wydaje im się,
że służą podobnemu ideałowi w jakimś świecie
hermetycznym, wolnym od wstrząsów, niebezpie-
czeństw i pomyłek, gdzie nie muszą już poświęcać
się ani płacić własną skórą. Ustępstwo to ma za-
zwyczaj pozory mądrości i doświadczenia, ale ser-
ce nie daje się im zwieść. Wie, że jest to rezyg-
nacja nieodwracalna. Umysł i zmysłowa wrażli-
wość doceniają teraz wyrafinowane przyjemności,
szlachetne skądinąd i stanowiące w istocie kwiat
każdej
cywilizacji.
Pozwalają
one
zapomnieć
o wielu rzeczach, lecz nie o wszystkich, nie o tym,
co pozostało, nie o poczuciu największej straty,
poniesionej w dniu, w którym pierwotne, nie-
zniszczalne poczucie ludzkiej solidarności popadło
w niełaskę i zastąpione zostało miłością sztuki
czy innym luksusowym upodobaniem. Piłat zda-
wał sobie z tego sprawę.
Przypomniał sobie o obłąkanym czekającym w
kordegardzie i pospieszył go przesłuchać.
III. JUDASZ
Mężczyzna zerwał się z miejsca. Był rudy, szpet-
ny i przerażony. Brudna, podarta tunika, niepo-
kój i pośpiech, z jakim się wysławiał, nie prze-
mawiały bynajmniej na jego korzyść. Piłat żało-
wał nawet, że przyszedł, i omal nie wyrzucił go
za drzwi nie wysłuchawszy, ale zreflektował się.
Skoro już zszedł na dół... A przede wszystkim nie
chciał, żeby legioniści odnieśli wrażenie, że szko-
da mu czasu na wysłuchanie jakiegoś nędzarza,
.rodnym ze źródeł słabości Piłata był jego szacu-
nek dla człowieka.
— Musiałem cię ostrzec, Prokuratorze. Ty o ni-
czym nie wiesz. Nie znasz Świętych Ksiąg, jak ja
je znam. Nigdy nad nimi nie rozmyślałeś. Jakże
więc miałbyś je rozumieć? Nawet najgorliwsi ucz-
niowie Zbawiciela nie rozumieją, na czym polega
podstęp, którym trzeba się posłużyć. Moje imię,
które po wiek wieków będzie przeklęte, nic ci nie
powie. Dla ciebie to imię włóczęgi zatrzymanego
przez twoją policję. Ale jest to zarazem imię na-
rzędzia boskiej opatrzności. Wszystko dokona się
za moim pośrednictwem. Za moim pośrednictwem,
a także za twoim, Piłacie Poncki, Prokuratorze
Judei. Zaprzęgnięto nas do jednego wozu, przy-
kuto do tej samej galery. Ale ty, Prokuratorze,
joszcze o tym nie wiesz. Dlatego może się zda-
rzyć, że dla kaprysu lub żeby uczynić zadość spra-
wiedliwości, wszystko zepsujesz i pierworodne
28
13
przekleństwo nadal będzie ciążyć na ludach tej
ziemi. Tak, wiem, to do ciebie podobne, ty zdol-
ny jesteś uratować Mesjasza, obronić go przed
męką, ponieważ jest niewinny. Jak choćby ten
głupiec, Szymon Piotr, który zeszłej nocy chwy-
cił za miecz w jego obronie. Ale on wie, co robi.
Kazał temu tępemu osiłkowi schować miecz do
pochwy i sam przykleił Malchusowi ucho. O tak,
on wie. To ja wskazałem Zbawiciela ludziom
Kaifasza, ja sprawiłem, że aresztowano go nocą
jak zbrodniarza, jak podżegacza, jak przywódcę
buntowników, choć całe miasto słało przed jego
osiołkiem dywan palmowych liści i wszyscy, jak-
by nagle wzrok odzyskali, całowali go po rękach,
rozpoznając w nim Syna Bożego. Nie przyszło
mi to łatwo. Musiałem przekonać kapłanów, ka-
pitana oddziału straży miejskiej, musiałem uda-
wać chciwość, żądając za moją zdradę trzydziestu
sztuk srebra, żeby myśleli, że robię to dla zysku.
Sami są tacy chciwi, że był to dla nich najbar-
dziej zrozumiały motyw. Ale ja nie chcę ich pie-
niędzy. Zaraz po tej pozornej zdradzie rzuciłem
im je w twarz. Zażądałem ich tylko po to, żeby
mi uwierzyli i zgodzili się dokonać tego, co mu-
siało zostać dokonane: żeby nadali temu areszto-
waniu rozgłos, który uniemożliwi im wycofanie
się z całej sprawy albo jej zatuszowanie i przed-
stawienie jako błahego wydarzenia. Błahe! Zba-
wienie świata zależy od tego, czy Chrystus zosta-
nie ukrzyżowany. Jeżeli nadal będzie żył albo
umrze spokojnie własną śmiercią, od ukąs zema
rogatki,
od
zarazy
albo
gangreny,
wszystko
jedno od czego, ale zwyczajnie, jak wszyscy, mo-
żemy pożegnać się z odkupieniem. Ale nie doj-
dzie do tego dzięki Judaszowi Iskariocie i dzięki
tobie, Prokuratorze. Syn Człowieczy, jak jest po-
wiedziane w Piśmie, zawiśnie na krzyżu, a kości
jego będą policzone. Zasłona w Świątyni rozedrze
się od góry do dołu i w samo południe ciemności
okryją ziemię. Bóg umiera dla odkupienia ludzi.
Odkupuje zarówno Żydów, którzy go nienawidzą,
jak Rzymian, którzy go nie znają. A także ich sy-
nów i synów ich synów. Każda kropla jego krwi
odkupuje każdego z nich z osobna. Podobnie jak
ty, Prokuratorze, jestem kapłanem boskiej ofiary.
Nieważne, że tego nie rozumiesz. Wystarczy, byś
dziś kazał ukrzyżować Jezusa, jak tego żąda Kai-
fasz, a świat zostanie zbawiony przez dobrowolną
śmierć Syna Bożego. Czy wiesz, że aby zbawić
ludzi, potrzeba aż męczeństwa Syna Bożego? Bę-
dą mówili, że ty byłeś tchórzem, a ja zdrajcą. Ale
cóż to ma za znaczenie, kiedy idzie o taką staw-
kę? Nie jestem donosicielem, nie jestem zdrajcą.
Podobnie jak ty, jestem wykonawcą woli bożej.
Wolą Jezusa jest, byś go kazał' ukrzyżować. Nie
będzie nawet odpowiadał na twoje pytania. Wczo-
raj podczas wieczerzy z miłością wskazał mi mo-
ją rolę, mój przywilej. Wszyscy zaraz zaczęli mną
gardzić. Patrzyli na mnie z odrazą. Widocznie ci
zbrodniarze, ci bluźniercy chcieliby nie dopuścić
do męki Nauczyciela, niwecząc w ten sposób cały
sens, cały ogrom, cały bezmiar jego poniżenia.
Ja jeden to zrozumiałem. Wydałem go, jak gdyby
był nocnym złodziejem, ty zaś, Prokuratorze, ka-
żesz go ukrzyżować. Obyś tylko w odruchu wiel-
koduszności nie przeszkodził odkupieniu człowie-
ka, obyś nie uwolnił niewinnego, którego wyda-
łem. Wypełnij Pismo i spraw, żeby chwała Zba-
wiciela dopełniła się przez jego poniżającą mękę.
Zrozum, że śmierć na krzyżu będzie potwierdze-
niem boskiego posłannictwa. To znak i pieczęć
gwarantująca jego autentyczność. Jesteśmy nie-
zbędnymi robotnikami odkupienia. On powiedział:
„Trzeba, żeby się stało zgorszenie, ale biada tym,
14
przez których zgorszenie przychodzi." Jesteśmy
narzędziami zgorszenia największego, tymi, przez
których Bóg będzie cierpieć w ciele ludzkim
i umrze śmiercią niewolnika dla zbawienia swych
stworzeń. Chciałem ci to wszystko powiedzieć,
bo nie ufałem zbytnio twemu tchórzostwu. Nie na-
leży nigdy być pewnym tchórzostwa największego
tchórza. Lękałem się u ciebie jakiegoś nagłego
przypływu odwagi. Wolałem, żebyś wiedział. To
wszystko, żegnaj. Pozostało mi już tylko się po-
wiesić. Kto wie, czy i ty, Prokuratorze, nie powie-
sisz się, kiedy nawet dzieci zaczną wytykać cię
palcami i -wszyscy będą się tobą brzydzić jako
tym, który umył ręce z krwi Sprawiedliwego. Od
tej chwili imiona nasze złączone są na wieczność:
Tchórz i Zdrajca. A w rzeczywistości Nieustra-
szony i Najwierniejszy, ten, którego słabość była
niezbędna, i ten, którego poświęcenie było tak
wielkie, że z miłości zgodził się na zawsze nosić
piętno zdrady. Będziesz przeklęty, ale pociesz się:
on wie, że nie mógłby odkupić łudzi bez mojej
pozornej zdrady i bez twojego udanego tchórzo-
stwa. Zgódź się za moim przykładem na to po-
święcenie, które uczyni nas większymi od naj-
większych świętych.
Atak wielkiej choroby przerwał obłąkanemu.
Tarzał się po ziemi, na usta wystąpiła mu piana.
Piłat dał znak, by oszczędzono mu tak odrażają-
cego widoku. Zastanawiał się jednak, jaki sens
mogło mieć to dziwaczne wyznanie.
Nie mógł go pojąć. Całe przemówienie wyda-
wało mu się zwyczajnym majaczeniem. Skąd ci
ludzie wzięli te groteskowe niedorzeczności? Co
ma znaczyć idea Boga umierającego dla zbawie-
nia ludzi? Przede wszystkim Bóg nie może u-
mrzeć. To sprzeczność. Poza tym nic go nie obcho-
dzą losy ludzkości. To śmieszne. A już pomysł, że
rzymski urzędnik znalazł się tu jedynie po to,
by wypełniły się stare proroctwa żydowskie, jest
doprawdy bezsensowny. „Tak bezsensowny, po-
myślał Piłat, że muszę dziś wieczór opowiedzieć
o tym Mardukowi." Sprawę rzeczywiście warto
było wyjaśnić. Rzymianin nie oczekiwał zresztą
bynajmniej jakiegoś ściśle rozumowego wyjaśnie-
nia, a jedynie inteligentnego komentarza do wie-
rzeń sekt mesjanistycznych, który pozwoliłby mu
pojąć tę ważną i niemal opatrznościową rolę, ja-
ką przypisywał mu ów szaleniec w koniecznym
męczeństwie swego Boga. Dzięki swej erudycji
Chaldejczyk najlepiej nadaje się na przewodnika
w tym zagmatwanym labiryncie przesądów.
Rodzina Marduka, pochodząca z Ur, od wielu
pokoleń mieszkała w Palestynie. Marduk odzie-
dziczył skromną posiadłość położoną na skraju
miasta, w pobliżu groty zwanej Jaskinią Jeremia-
sza, tuż przy drodze wiodącej do Cezarei. Poryty
przez kamieniołomy i cmentarzyska grunt rodził
daktyle, oliwki i figi. Chaldejczyk pasjonował się
badaniem sekt, doktryn i obrządków. Ustalał ich
pochodzenie, tropił wewnętrzne spory delektując
się wykrywaniem sprzeczności i podobieństw w
tej subtelnej i gigantycznej zarazem geometrii.
Zwykł mawiać żartobliwie, choć widoczne było,
że nie jest to jedynie żart, iż dwie tylko zna nau-
ki ścisłe: matematykę i teologię. Ta ostatnia zresz-
tą, dodawał, odpowiadała mu bardziej.
Ojciec dał mu imię na pamiątkę czcigodnego
starca z Biblii, Mardocheusza, syna Jaira, syna
Szimejego, syna Kiszą z pokolenia Benjamina,
którego Aman postanowił zgubić wraz z całym
jego ludem. Gdy zdawało się już, że wszystko
stracone, przed obliczem Aswerusa zjawiła się
Estera, bratanica Benjamina, cudem wyjednując
laskę dla niego i jego ludu. Po dziś dzień świę-
32
15
tuje się rocznicę tego wydarzenia. Na podstawie
studiów nowy Mardocheusz doszedł do wniosku,
że jego patronem jest w rzeczywistości starożyt-
ny bóg Marduk, Estera zaś jest boginią Isztar.
Łączyło się to z niebezpieczną egzegezą pewnego
szczególną czcią otoczonego rozdziału z Księgi
Ksiąg. Odkrycia swe zachował jednak w tajem-
nicy, uważając nie bez racji, że rozgłaszanie ich
mogłoby się okazać groźne w skutkach. Natomiast
chcąc uczcić dyskretnie to zuchwałe i aż nazbyt
oczywiste podobieństwo zamienił imię Mardoche-
usz na imię starożytnego bóstwa. Toteż znany był
pod z dawna już zagadkowo brzmiącym imieniem
Marduk.
Wielekroć zwracać się musiał do władz rzym-
skich o zezwolenie na podróż do odległych lub
niebezpiecznych prowincji, gdzie żyli wyznawcy
różnych dziwacznych kultów. Ponieważ niezbęd-
na mu była eskorta, odesłano go do Piłata, który
dzięki temu zetknął się z tym ówczesnym prekur-
sorem etnografii. Łączyła ich żywa sympatia, nie-
wątpliwie powstała na gruncie wspólnego im obu
sceptycyzmu, choć u każdego z nich wyrażał się
on inaczej. Piłat uważał wszystkie religie za
sprzeczne z rozumem, nieciekawe przesądy. Dla
Marduka natomiast stanowiły one jedyny przed-
miot zainteresowania, sądził bowiem, że więcej
można się z nich dowiedzieć o naturze ludzkiej
niż z czegokolwiek innego, a zwłaszcza z filozo-
ficznych abstrakcji. Piłat nie podzielał wpraw-
dzie tego przekonania, ale szanował je, uważając
ponadto, że sprzyja ono wypoczynkowi i miłym
kontaktom towarzyskim, szczególnie w zestawie-
niu z pedanterią i ograniczeniem doktorów Świą-
tyni. Już naprzód cieszył się, że będzie mógł po-
prosić przyjaciela o wyjaśnienie majaczeń zdraj-
cy olśnionego własną zdradą.
IV. PRZESŁUCHANIE
Coraz wyraźniej słychać było głuchy i złowrogi
pomruk zbliżającego się tłumu. Zjawił się Mene-
niusz, by zawiadomić Piłata, że najwyżsi przed-
stawiciele Sanhedrynu przybyli przed pretorium
prowadząc
uwięzionego
Galilejczyka
i
żądają,
by Prokurator wyszedł i przesłuchał go w ich o-
becności. Piłat stanowczo odmówił. Miał już dość
ustępowania wobec wszelkich zachcianek kapła-
nów... „Niech wejdą, jeżeli chcą, albo, jeżeli wo-
lą, niech zostaną na zewnątrz." On natomiast,
zgodnie z rzymską procedurą, przesłucha oskarżo-
nego w pretorium. Kazał wprowadzić Proroka,
przyczynę
wszystkich
niepotrzebnych
kłopotów.
Nazareńczyk zbliżył się popychany, w białej sza-
cie, w którą kazał go oblec Herod.
—■ Tyś jest król żydowski? — zapytał Proku-
rator.
—
Ty tak twierdzisz, czy inni powiedzieli ci
o tym? — odpowiedział pytaniem Jezus.
Piłat uznał, że rozróżnienie to jest bez znacze-
nia i że raczej do niego należy stawianie pytań.
I.'odjął więc znowu:
— Czyż jestem Żydem, bym miał o tym sądzić?
Twój lud i arcykapłani przywiedli cię do mnie.
Cóżeś uczynił?
— Królestwo moje nie jest z tego świata. Gdy-
by moje królestwo z tego świata było, wojska
16
moje walczyłyby, abym nie został wydany Ży-
dom. Ale moje królestwo nie jest stąd.
■— A zatem jesteś królem?
—
Tyś powiedział. Jestem królem. Po to tylko
narodziłem się i przyszedłem na świat, by dać
świadectwo prawdzie. Kto jest z prawdy, słucha
głosu mego.
Piłat nie mógł powstrzymać uśmiechu. Praw-
da? Cóż za uproszczenie! I cóż za naiwność mó-
wić o tym z taką pewnością! Wprawdzie ten nie-
wykształcony człowiek, syn ciemnego rzemieślni-
ka urodzony w jakiejś zapadłej wiosce, nie mógł
znać nierozwiązywalnych trudności wyłaniających
się przy próbie analizowania tego pojęcia. Rzy-
mianin przypomniał sobie spory sofistów i pole-
miki greckie. Wzruszyło go to i jednocześnie zi-
rytowało.
—
Cóż to jest prawda? — zapytał, by go wy-
próbować, choć zdawał sobie sprawę z bezcelowo-
ści takiego pytania.
Jezus nie odpowiedział.
—
Powiadasz, że twoje królestwo nie jest z te-
go świata i że przyszedłeś na świat. Skąd zatem
przychodzisz?
Jezus nie odpowiedział.
— Nie chcesz ze mną rozmawiać — rzekł Piłat.
— Czy nie wiesz, że mam władzę uwolnić cię lub
ukrzyżować?
— Nie miałbyś nade mną żadnej władzy, gdy-
by nie została ci ona dana z Wysokości. Toteż
większą winę ponosi ten, co mnie tobie wydał.
Piłat zdał sobie sprawę, że człowiek ten od-
wołuje się stale do jakiegoś wyższego porządku,
od którego ten świat wydaje mu się uzależniony.
Na tej płaszczyźnie rozmowa z nim nie miała sen-
su. Położył zatem kres absurdalnej dyskusji. Nie
ma się co spierać z kimś, kto doznał objawienia.
Wyszedł więc i zwrócił się do przywódców San-
hedrynu:
— Nie znajduję żadnej winy w tym człowieku.
Herod również nie znalazł, skoro go wam odesłał.
W gruncie rzeczy zaś myślał: „Pozwala mówić
o sobie, że jest królem żydowskim, a jednocześnie
twierdzi, że królestwo jego nie jest z tego świata.
Sprzeczność ta dowodzi jedynie, że nie wszystkie
klepki ma w porządku. Powiada również, że jest
synem bożym. To również nie ma sensu: wszyscy
jesteśmy synami bogów. Jest zarozumiały i tak
mówi o prawdzie, jak gdyby wiedział, czym ona
jest. Ale niechbym tylko pozwolił mu to powie-
dzieć... Osobiście uważam, że jest nieszkodliwy,
a według otrzymanych przeze mnie informacji
poleca nawet płacić podatki. Rzym nie wymaga
niczego ponad to."
Tłum szemrał groźnie. Kaifasz oniemiał ze zdu-
mienia. Nigdy nie przypuszczał, że Piłat może
zająć tak jednoznaczne stanowisko. Rano wyczuł
u niego sprzeciw. Sądził jednak, znając dość dob-
rze Prokuratora, że nie potrwa on długo. Rzymia-
nin, zazwyczaj nonszalancki, tolerancyjny i po-
gardliwy, nie znosił, kiedy zmuszano go do oka-
zywania
surowości
lub
podejmowania
decyzji,
zwłaszcza w sprawach, które go nudziły i mu-
siały budzić jego niechęć, a co więcej, wymagały
ostrożności, gdyż mogły narazić go na niełaskę
cesarza. Poza tym sprawa tarcz powinna była
stać się dla niego ostrzeżeniem, że nie można lek-
ceważyć wyrażonej stanowczo woli władz żydow-
skich. Piłat zachowywał się tak powściągliwie za-
pewne dlatego, że nie uświadamiał sobie, jak po-
ważna była to sprawa. Z pewnością nie przy-
puszczał, że wzburzenie wywołane przez Jezusa
mogłoby stanowić zagrożenie dla religii i kapła-
nów, których zresztą traktował z nieukrywaną
3B
37
17
obojętnością, jeśli nie z niechęcią; uważał, że są
to nieszkodliwe zamieszki, częste wśród ludności
pobożnej i przesądnej i stanowiące szczęśliwe uj-
ście dla namiętności politycznych
i
narodowościo-
wych waśni. Pewni, że taki właśnie jest punkt
widzenia Piłata na całą sprawę, a co więcej, zna-
jąc dobrze jego lęk przed komplikacjami, Kaifasz
i
Annasz, podobnie jak wszyscy ich przyjaciele,
byli przekonani, że przy pierwszej okazji pozo-
stawi im wolną rękę, szczęśliwy, że nie musi się
do tego mieszać.
Publiczne i nie dopuszczające sprzeciwu stwier-
dzenie przez Piłata niewinności Jezusa wprawiło
ich w osłupienie. Było to tak nieoczekiwane, że
niewiele brakowało, by sami uznali to za cud
i
uwierzyli w domniemaną moc nadprzyrodzoną
oszusta. Zresztą wskutek zaskoczenia przywiązy-
wali zbyt wielką wagę do słów Prokuratora, które
nie były przecież orzeczeniem sędziego ani ogło-
szonym z wysokości trybunału wyrokiem, lecz je-
dynie jego osobistą opinią, nie pociągającą za so-
bą żadnych konsekwencji prawnych. Ich zdumie-
nie, że Piłat chce wziąć na siebie odpowiedzial-
ność, której mógł uniknąć, było tak wielkie, iż
ogarnął ich nagle paniczny lęk. Oczyma wyo-
braźni widzieli już, jak autorytet cesarski chroni
bezbożnego włóczęgę, bluźniącego świętej religii
i obrażającego w biały dzień jej kapłanów. Po-
garda rzymskiego patrycjusza dla Żydów to rzecz
normalna, ale nie jest to powód, by oficjalny u-
rzędnik brał stronę jakiejś kreatury przeciw no-
tablom. Rzymianie czy Żydzi — kapłani pozostają
kapłanami, są podporą i strażnikami porządku
społecznego, sługami bogów. Nie można żądać od
Rzymianina, by wielbił prawdziwego Boga, ale
można chyba domagać się od państwowego u-
rzędnika szacunku dla stanu kapłańskiego, gdzie-
kolwiek by się z nim spotkał. Piłat widocznie
nie zdaje sobie sprawy, że lekkomyślnie i jakby
dla
kaprysu
zlekceważył
dostojników
politycz-
nych i religijnych tego narodu, biorąc stronę wi-
chrzyciela, wywodzącego się z dołów społecznych
i na nich się opierającego, przedmiot zachwytu
niewolników i nierządnic. Postępowanie takie za-
krawa na szaleństwo, oznacza bowiem naruszenie
milczącej solidarności, stanowiącej niezbędny fun-
dament każdego społeczeństwa. Z drugiej strony,
gdy znało się charakter tego człowieka, rzecz wy-
dawała się zagadkowa. Dlaczego Piłat im się
sprzeciwia?
Niepokój ich był bezpodstawny. Przy całej
dbałości o zachowanie stoickiej równowagi Piłat
troszczył się przede wszystkim o interesy Rzymu,
nie zapominając bynajmniej, że gdyby coś zaczęło
się psuć, pozostawały mu jeszcze w odwodzie, ja-
ko ostateczność, stągiew z wodą i ręcznik, które
kazał przygotować Meneniuszowi. Kaifasz jednak,
wytrącony z równowagi, doszedł do wniosku, że
należy uderzyć natychmiast, używając najcięż-
szych argumentów. Wykrzyknął tedy:
—
Ktokolwiek nazywa się królem, jest wro-
giem cezara. Uwalniając Jezusa zdradzisz cezara.
Groźbę sformułował jasno i wyraźnie. Za ple-
cami kapłanów wył podburzony przez nich tłum.
manifestantów, domagając się ukrzyżowania Pro-
roka. Piłat był przerażony, ale jednocześnie oba-
wiał się ustąpić na oczach wszystkich pod nacis-
kiem bezczelnego szantażu. Postanowił więc zys-
kać na czasie.
—
Nie mam zamiaru uwalniać Jezusa. Zostanie
ukarany, jak na to zasłużył. Jutro stanie przed
moim trybunałem w Gabbata i zgodnie z przyję-
tym obyczajem będziecie mogli wybrać jego lub
18
Barabasza. Na razie pokażę mu, jak Rzym traktuje
jego domniemany majestat.
Lud wolał, że wybiera Barabasza, i domagał
się, żeby Jezusa ukrzyżowano natychmiast. Ale
zarazem
chciwie
wyczekiwał
zapowiedzianego
widowiska. Tymczasem Piłat wydał Meneniuszo-
wi rozkazy: otoczyć pretorium oddziałem straży
przybocznej, tłum oddzielić od budynków potrój-
nym kordonem legionistów, unikać rozlewu krwi,
ale w razie potrzeby użyć siły.
Następnie kazał żołnierzom przebrać więźnia w
strój króla Saturnaliów i biczować go, ile zechcą.
Ubrali go w purpurowy płaszcz, na głowę wcis-
nęli mu uplecioną z cierni koronę, a w rękę dali
długą trzcinę, berło szydercze. Bili go przepiso-
wymi rózgami z gałązek wiązu i skórzanymi bi-
czami zakończonymi kostką lub kulką z ołowiu.
Kłaniali mu się drwiąco mówiąc: „Bądź pozdro-
wiony, królu żydowski." A potem policzkowali go
i pluli mu w twarz.
Drzwi były szeroko otwarte, by zebrane tłumy
nie uroniły żadnego szczegółu z podniecającego
widowiska, lecz Piłata przejmowało ono wstrętem.
Jednocześnie jednak gratulował sobie, że nagle
wpadł na pomysł tak przemyślnego wybiegu: na
zarzut, że toleruje domniemanego króla, odpo-
wiedział wydając go na pośmiewisko w przebra-
niu niby-króla, jakiego co roku koronują w Rzy-
mie podczas styczniowych kalendów. Szczęśliwym
zbiegiem
okoliczności,
a
przynajmniej
zgodnie
z tym, co twierdził Marduk, żydowskie święto
Purim, przypadające na 14 i 15 miesiąca Adar,
wywodziło się z babilońskich obrzędów odbywa-
jących się z początkiem wiosny, podczas których
również biczowano, a następnie krzyżowano lub
wieszano
błazeńskiego
monarchę
sprawującego
przedtem przez pięć dni rządy w mieście. W ten
sposób sens całej pantomimy musiał być dla ga-
wiedzi zrozumiały.
Ponadto Piłat miał nadzieję, że to okrutne wi-
dowisko wzbudzi litość manifestantów czy przy-
najmniej da im przedsmak silnych wrażeń, dzię-
ki czemu mniej będą się niecierpliwić w oczeki-
waniu głównej atrakcji, jaką stanowiło dla nich
ukrzyżowanie. Przede wszystkim jednak Proku-
rator, mając w pamięci groźbę Kaifasza, pewny
już był obecnie, że potrafi wytrącić mu z ręki
argument, iż godzi się, by jakiś oszust uzurpował
sobie prawo do tytułu króla żydowskiego, przy-
sługującego wyłącznie cezarowi. Ładny mi król!
Błazen w królewskim przebraniu, którego każdy
gorliwie bije i upokarza, nie szczędząc mu drwin
i szyderstwa.
Piłat uważał zresztą, że ta nieco brutalna ku-
racja nie zaszkodzi jasnowidzącemu, a nawet mo-
że przywrócić mu poczucie rzeczywistości.
Kazał wyprowadzić Jezusa dziwacznie wystro-
jonego, w koronie, purpurowej szacie, z trzcino-
wym berłem. Ludzie śmiali się i obrzucali go
wyzwiskami. Ich wesołość, świadcząca jedynie o
okrucieństwie, przekonała Piłata, że wygrał. Ka-
zał im uciszyć się i powiedział: „Oto człowiek."
Myślał, że tłum zadowoli się, widząc Proroka w
tak uciesznym i żałosnym stanie. Ale oni znowu
podnieśli krzyk wołając: „Ukrzyżuj go! Ukrzyżuj
go!"
— Mam ukrzyżować waszego króla? — zapytał
żartem. Do głowy mu nawet nie przyszło, że moż-
na by ukrzyżować ten strzęp człowieka, którego
trzeba było podtrzymywać, bo nie mógł nawet
stać o własnych siłach. Uważał zresztą, że dosyć
już zrobił.
Kaifasz odpowiedział poważnie, by wykazać, że
nie da się nabrać i że jego zdaniem sprawa więź-
19
nia nadal pozostaje otwarta, aż do momentu wła-
ściwej kary: „Nie mamy króla poza cezarem."
— Jutro, przed trybunałem w Gabbata — od-
rzekł Prokurator.
V. MARDXJK
Oddziały porządkowe były teraz na miejscu.
Piłat powrócił do pretorium, a Galilejczyka kazał
zamknąć w lochu. Na dworze tłum wył, usiłując
przerwać kordon straży. Prokurator wdał się w
krótką sprzeczkę z Meneniuszem, mającym mu
bardzo za złe, że z miejsca nie zakończył całej
sprawy i nie wydał Jezusa. Po czym poszedł od-
począć i przespać się przed rozmową z Mardu-
kiem; chciał mu opowiedzieć o wydarzeniach
dnia i wysłuchać jego uwag, zawsze pouczających
i dowcipnych; w najgorszym razie dowie się przy-
najmniej, jakie jest jego zdanie. Po wlokącym się
w nieskończoność poranku, pełnym niepojętych
i denerwujących wydarzeń, Piłat potrzebował ta-
kiego odprężenia, stanowiącego znacznie lepszy
wypoczynek niż ociężała sjesta, jakiej zażywał w
godzinach największego upału.
Z nadejściem nocy Piłat kazał zanieść się w
lektyce do willi Marduka. W Jerozolimie pano-
wał spokój. Słońce, upał, zmęczenie i głód okaza-
ły się silniejsze od uporu ludności. Ale było to
tylko zawieszenie broni: Prokurator zdawał sobie
z tego sprawę. Na razie świeżość wieczoru zapo-
wiadała ochłodzenie. Pierwsze gwiazdy zapalały
się na ciemnym błękicie nieba. Mirabilis otwie-
rał swe kielichy, zamykały się hibiskusy. Ten
zwykły, niezmienny porządek rzeczy wypełniał
serce Piłata rzadko przez niego doświadczanym
uczuciem beztroski. Sprawiało mu przyjemność
wyobrażanie sobie tej kwiatowej zmiany warty
i usiłował uchwycić ją węchem, tropiąc nowe za-
pachy.
Znajdował się już w ogrodzie i nowe były tu
przede wszystkim zapachy kwiatów hodowanych
przez służbę Marduka. On sam oczekiwał Piłata
pod portykiem domu. Lekki wiatr poruszał liście
daktylowych palm podobnych do wielkich zmę-
czonych pająków. W cieniu zasypiał paw. Na nis-
kim stole ledwie dojrzałe migdały, które należało
jeść w pokrytej meszkiem skorupce, zastępowały
tym razem czerwone owoce z pestką sprowadzone
niegdyś do Rzymu przez Lukullusa, którymi Mar-
duk we właściwej im porze roku lubił popisywać
się przed gośćmi.
43
20
Po powitaniach Marduk dał znak. Jeden z słu-
żących wyciągnął z sąsiedniej cysterny jakiś
ciemny przedmiot.
— Poszedłem za radą poety — powiedział Chal-
dejczyk:
W bukłaku z koźlej skóry białe wino pozostaje
chłodne.
I dalej ciągnął żartobliwie:
Cytryny barwy oliwy o smaku zimnej wody
Zwieszały się wśród kwiecia cytrynowców giętkich.
Na potwierdzenie cytatu wskazał drzewa i ka-
zał napełnić kubki. W gęstniejącej ciemności
przemknął świetlik.
Piłat opowiedział o aresztowaniu Proroka i roz-
mowie z Annaszem i Kaifaszem, otwarcie oskar-
żając ich o przewrotność, pewny, że rozmówca
podziela jego zdanie. Powtórzył też rady Meneniu-
sza, przebieg przesłuchania więźnia i to, co po
nim nastąpiło, a potem jakby mimochodem
wspomniał o śnie Prokuli i wreszcie, na tyle ściś-
le, na ile pozwoliła mu pamięć, przytoczył dziwne
słowa obłąkanego, który zjawił się błagając, by
Piłat sprzymierzył się z nim dla wypełnienia się
Pisma i kazał ukrzyżować Odkupiciela.
O jakie odkupienie mu chodziło? Czy Marduk
słyszał coś o tych dziwnych wierzeniach? Czy są
rozpowszechnione? Czy naprawdę istnieją sekty
głoszące, że król żydowski, który jest zarazem
synem bożym, musi umrzeć na krzyżu? Marduk
zna przecież na tyle lojalność Prokuratora, żeby
wiedzieć, iż nie wykorzysta dla celów politycznych
(a tym bardziej policyjnych) otrzymanych od nie-
go informacji.
Marduk uspokoił go. Darzył Piłata wielkim
szacunkiem i wiedział, że w tego rodzaju spra-
wach odznacza się on subtelnością niezgodną
wręcz z pełnioną przez niego funkcją. Co więcej,
sądził, że Rzym niezbyt przejmować się musi Ju-
dea, skoro wysyła do niej gubernatorów, w któ-
rych życiu tyle miejsca zajmuje bezinteresowna
ciekawość. W gruncie rzeczy nie był szczególnie
zdziwiony dość zresztą nieprecyzyjną relacją Rzy-
mianina.
— Twój prorok jest zapewne Esseńczykiem —
stwierdził. — Wiesz, kim są Esseńczycy?
Piłat nie znał Esseńczyków, Sabińczyków i Sa-
duceuszy, a tym bardziej nie domyślał się nawet,
że paw, który drzemał w kącie tarasu, czczony
był przez spokojne społeczności żyjące nad brze-
gami Eufratu i Tygrysu jako Duch Zła i Książę
tego Świata. Jego nauczyciele zatroszczyli się
przede wszystkim o to, by przeczytał Platona
i Homera. Marduk wyjaśnił mu więc, kim są
Esseńczycy. Oczekują oni przyjścia Nauczyciela
Sprawiedliwości, za którego panowania dokona
się zasadnicza przemiana serc ludzkich. Potępiają
użycie siły i nauczają powszechnego braterstwa.
„Jeśli uderzą cię w prawy policzek — mówią —
nadstaw także i lewy." Wierzą w nieśmiertelność
duszy i głoszą, że najważniejsze przykazanie to
miłować bliźniego jak samego siebie, dla miłości
Boga.
Zapadła noc. Pełno było teraz świetlików, któ-
re wznosząc się i opadając rozpoczynały swój mi-
gotliwy taniec. Słudzy wnieśli żywiczne pochod-
nie pachnące wanilią. Dbali też, by kubki były
stale pełne.
■—■ Nie będzie już panów ani niewolników —
mówił dalej Marduk. — Oto co zapowiadają. Jeśli
spełnią się ich przepowiednie — a są to jedynie
nadzieje — stosunki między ludźmi odmienia
się raz na zawsze. Wiesz, że zajmuję się studiowa-
21
niem różnych religii. I powiem ci całkiem serio,
że ta właśnie zawiera to, co w człowieku najlep-
sze, toteż gdybym nie wierzył w nie wszystkie,
poprosiłbym o chrzest, który jest obrzędem wpro-
wadzającym do ich społeczności. Słowo daję, Pro-
kuratorze, jeżeli ta religia zwycięży, lata nie będą
się już liczyć od założenia Rzymu, ale od naro-
dzenia Nauczyciela Sprawiedliwości. Myślę zresz-
tą, że słusznie, gdyż dzień ten upamiętni wyda-
rzenie bardziej brzemienne w skutki niż założenie
stolicy.
Piłat wysłuchał tego zuchwalstwa bez mrugnię-
cia. Pod wpływem wina stawał się niewrażliwy.
Uważał zresztą, że uprzejmość wymaga, by prze-
bywając w tym ogrodzie zapomniał i pozwolił za-
pomnieć swemu gospodarzowi, iż reprezentuje po-
tęgę Rzymu. Ponadto gdy był młodszy, pasjono-
wały go spekulacje etruskie przewidujące kres
miast i państw, a także jednostek, oraz wyznacza-
jące dokładną datę upadku Rzymu. Zresztą wzrok
jego podążał za zielonym baletem świetlików.
Marduk sam był nieco oszołomiony zarówno
winem, jak przebiegiem rozmowy i niezwykłym
zainteresowaniem, które wyczuwał u swego roz-
mówcy. Wdał się więc w głośne rozważania o e-
wentualnych konsekwencjach
zwycięstwa
nowej
doktryny, o jej rozprzestrzenieniu się wśród pros-
tych ludzi, zaniepokojeniu władz państwowych,
nieuniknionych prześladowaniach, odwadze mę-
czenników, patrycjuszy i konsulów, ulegających
również tej niepowstrzymanej epidemii, i wresz-
cie o nawróceniu cesarza, a później gwałtownym
i krótkotrwałym odrodzeniu dawnych wierzeń,
ich bezskutecznym oporze i powolnym zanikaniu.
By ożywić swoje opowiadanie i uczynić je bar-
dziej przekonywającym, zaczął opisywać kata-
kumby. Nagle znaczenie snu Prokuli stało się dla
niego jasne. Opisał życie prześladowanych wy-
znawców i wymienił greckie słowo oznaczające ry-
bę, które składa się z liter stanowiących inicjały
innych słów tego samego języka, a mianowicie
„Jezus Chrystus Syn Boga, Zbawiciel".
Jakby dla podkreślenia kontrastu opowiedział
teraz o plemieniu Blemyów wiodących wojowni-
czy żywot na południe od Egiptu, które na mocy
traktatu zawartego za panowania Marcjana co
roku zabierało ze sobą w niedostępne góry posąg
Izydy, czczonej na wyspie File. Po kilku miesią-
cach odwozili ją bardzo uroczyście do sanktua-
rium. Triumf nowej religii przez długi czas jesz-
cze nie zmienił tego obyczaju, wyjaśniał Marduk,
gdyż lęk, jaki budziło to dzikie plemię, cudem
pozwalał ostatnim pogańskim kapłanom — bo tak
ich wówczas nazywano — uprawiać nadal zaka-
zaną liturgię. Wreszcie, po wyrżnięciu plemienia
przez Nubijczyków, biskup Smyrny objął w po-
siadanie wysepkę, wydał zakaz uprawiania kul-
tów i wygnał kapłanów, którzy chroniąc się za
murami świątyni przed nieustanną groźbą nowo
powstałego fanatyzmu dwa razy do roku tylko
radować się mogli przybyciem i odjazdem swych
nieokrzesanych
protektorów,
wyładowywaniem
uroczystych ofiar i wyrafinowaną pobożnością
strojących miny wojowników o wymalowanych
twarzach i spiłowanych zębach.
Marduk owi wydawało się, że to on wymyśla,
że sam wynajduje prawdopodobne hipotezy. Ale
umysł jego miał w tym mniejszy udział, niż są-
dził. Była to jak gdyby odwrotność tego, co dzie-
je się w czasie snu, gdy śpiącemu wydaje się, że
czyta w nie istniejącej księdze jakiś tekst, który
sam tworzy w miarę czytania. Przekonany jest, że
tekst jest mu dany, a on tylko go odczytuje, li-
nijka po linijce, odwracając kartki trzymanej w
22
47
ręku książki. Z Mardukiem działo się odwrotnie.
Przekonany był, że wyobraża sobie to wszystko,
posługując się posiadaną wiedzą i inteligencją.
W rzeczywistości jednak narzucało mu się to nie-
odparcie i pojawiało w umyśle bez jego udziału.
Nie była to ani dedukcja, ani przewidywanie,
ani też indukcja. Oglądał po prostu, nie zdając
sobie z tego sprawy, wielkie, niewidzialne wido-
wisko.
Wszystkie przyszłe wydarzenia — historia taka,
jaka mogłaby być — jawiły się jedne po drugich,
nieuchwytne i ulotne jak znikający blask świetli-
ków, zapalając się i natychmiast niemal gasnąc
jak migotliwe napisy świetlne. Wątpić należało,
czy napisy te kiedykolwiek istniały, a tym bar-
dziej czy mogły odpowiadać jakiemuś niewyobra-
żalnemu alfabetowi lub spójnemu zespołowi zna-
czących symboli. Odczytywał zatem Marduk nie-
uchwytną, zanikającą historię świata, a przynaj-
mniej jedną z możliwych wersji tej historii.
Opowiedział o Herodzie i Herodiadzie, zesła-
nych na wygnanie w zimne Pireneje, w pobliże
Słupów Heraklesa, do Ługdunum Convenarum,
które wkrótce otrzymać miało nazwę Saint-Ber-
trand-de-Comminges, chętnie bowiem nadawano
miastom i grodom warownym imiona tych, co od-
dali życie za zwycięstwo nowej wiary, lub imio-
na biskupów, którzy zasłynęli pobożnością. Przez
delikatność pominął milczeniem Piłata, również
pozbawionego przez Witeliusza urzędu, który od-
wołany do Rzymu, a wreszcie wygnany, po śmier-
ci Tyberiusza popełnił z rozpaczy samobójstwo w
Vicnnie Galijskiej. Nie wspomniał też o tym, że
Piłat został kanonizowany, że kościół etiopski czci
go 25 dnia miesiąca Sane, czyli 19 czerwca, że w
kalendarzu i w synaksarium figuruje jako Piłat
Wyznawca, a wraz z nim jego żona Pr okuła, zwa-
na w ich chropawym języku Abroklą, ona ze
względu na swój sen, on zaś z powodu darem-
nych
skrupułów
i
bezskutecznych
wysiłków,
a także dlatego, że uznał publicznie niewinność
Odkupiciela.
Znacznie
później pewien słynący
z surowości mąż duchowny, galijski lub kaledoń-
ski, nazwie wyniesienie go na ołtarze potwor-
nością.
Marduk wolał zająć się wyjaśnianiem trudnoś-
ci, jakie spadły na nowych duszpasterzy; wymie-
niał herezje, sobory, schizmy; opowiadał o współ-
zawodnictwie władzy świeckiej, o walce papieży
i monarchów, którzy znowu zaczną używać tytu-
łu cesarza. Opisywał narodziny i zaborczość in-
nych religii, bitwę pod Poitiers, bitwę pod Lepan-
to, rącze mongolskie koniki pod Kijowem, Krako-
wem i Naddunajską Vienna. Z upodobaniem
i łatwością malował tę mglistą przyszłość, wymie-
niając jak najwięcej imion, zauważył bowiem, że
najbardziej nieprawdopodobne brednie z łatwoś-
cią znajdują wiarę, jeśli tylko poparte są nazwa-
mi rodów, datami, dokładną lokalizacją, cyframi,
odsyłaczami do wykazów i kalendariów. Marduk
posługiwał się dostatecznie wielu językami i znał
się wystarczająco na prawach fonetyki i filologii,
by wymyślane przez niego imiona wydawały się
prawdopodobne mimo zaskakującego brzmienia.
Udawał, że z trudnością wymawia sylaby nie na-
rodzonych jeszcze języków, jednocześnie dziwiąc
się trochę, że znajduje je za każdym razem, jak
gdyby z góry uformowane i czekające tylko na
jego zawołanie.
Migotliwe szmaragdowe ogniki nadal wirowały
w powietrzu, a Marduk opisywał teraz arcydzieła
sztuki zrodzone z niezwykłego natchnienia: o-
drzwia w Reims i w Chartres, irlandzkie ilumina-
cje i koptyjskie hafty, malowidła w lupanarach
40
23
Etiopii przedstawiające spotkanie Salomona z kró-
lową Sabą, tyle tak zachwycających cudowności,
że nie zdołałby ich wyliczyć i opisać. Wyobraził
sobie (a raczej sądził, że sobie wyobraża) odkrycie
Nowego Świata i dzieje jego podboju, celowo pod-
palane okręty, drzewo Nocne triste, miłość Malin-
che i triumf Corteza. Tak bardzo pragnął jak naj-
więcej ogarnąć z bogactw stojących przed nim o-
tworem, że mieszały mu się bez ładu i składu
osiągnięcia sztuki i burze historii. Do zamętu te-
go przyczyniał się również fakt, że jawiło mu się
to wszystko jednocześnie, i nagle spostrzegał, że
zapomniał
wymienić
jakiś
niezwykle
doniosły
fakt albo najważniejsze wydarzenie. Odruchowo
zresztą skłonny był wybierać to, co dziwne lub
zaskakujące.
Widział przyszłe losy Bizancjum i opowiadał
o marmurach Świętej Zofii, których regularne
żyłki układały się w obrazy, w postacie wielbłą-
dów i demonów. Opisywał wejście krzyżowców do
Konstantynopola (Bizancjum miało w przyszłości
zmienić nazwę), potem zdobycie go przez Turków,
to znów powracał do sztuk pięknych i przeska-
kując całe wieki odtwarzał obraz malarza na-
zwiskiem
Delacroix
przedstawiający
wkroczenie
krzyżowców do Konstantynopola, potem stronice,
na których poeta Baudelaire chwali ów obraz, po-
tem
wreszcie
artykuły
krytyków
sławiących
twórczość Baudelaire'a. Tropił w ten sposób pe-
wien określony wątek w przezroczystej głębi cza-
su. Wprawiało go to w stan przypominający odu-
rzenie.
Marduk chciał pokazać, jak wszystko, aż do
najdrobniejszego szczegółu, wiąże się ze sobą i jak
nieskończona wielość wydarzeń zawierać się mo-
że implicite w niedostrzegalnym ziarenku: w wy-
borze jednej z dróg na decydującym skrzyżowa-
niu. Któż jednak mógł wiedzieć, które rozdroże
jest decydujące? Niechaj więc Piłat ma się na
baczności! Może to on właśnie znalazł się na jed-
nym z tych niewidzialnych rozstajów, gdzie ja-
kiś ślepy, niedbały lub roztargniony przywódca
na długi czas wyznaczył drogę całej ludzkości?
Chcąc poprzeć to jeszcze jednym dowodem Mar-
duk wymyślił (czy może raczej sądził, że wymy-
śla) nazwiska teologów przyszłości, którzy pisać
będą uczone rozprawy na temat snu Prokuli, wy-
mienił nawet jednakowo brzmiące tytuły tych
wspomnień, daty i miasta, gdzie zostaną opubli-
kowane, Gottera w Jenie — w roku 1704, Johana
Daniela Kluge w Halle — w 1720, Herbarta w
Oldenburgu — w 1735, wszystko daty przyszłej
ery. Wynalazł też odpowiednie nazwisko dla pew-
nego pisarza francuskiego, który w niecałe dwa
tysiące lat później miał odtworzyć i opublikować
tę dysputę w wydawnictwie Nouvelle Revue Fran-
çaise, szczycąc się zapewne, że jest dziełem jego
wyobraźni.
Sącząc wino, zapatrzony w swawolne igraszki
świetlików, jakby chciał pojąć ich niejasne zna-
czenie, Piłat słuchał Marduka. Był rozbawiony
i wdzięczny. Z nieoczekiwaną radością oddawał
się tej zabawie, która w innych okolicznościach
wydałaby mu się głupia. Z upodobaniem słuchał
wywodów tego bystrego umysłu, przewidującego
całą przypuszczalną historię świata bez profetycz-
nych ambicji, wyłącznie z zamiłowania do swo-
bodnej, lecz rozumowej dedukcji: prawdziwa roz-
kosz dla znawcy. Błogosławił swój pomysł, by
odwiedzić tej nocy Marduka i zapomnieć o zaj-
mujących go sprawach. Wieczór był przyjemniej-
szy, niż się spodziewał. Doprowadzony do osta-
teczności przez fanatyków i proroków wdzięczny
był panu domu, że bawi się w wizjonera, w grun-
(i
24
cie rzeczy nie traktując tego poważnie, i przyta-
cza tyle zmyślonych szczegółów: imiona królów
i filozofów, nazwy owoców lub rzek, które w jego
ustach wydawały się tak naturalne. Marduk spra-
wiał wrażenie, że tworzy tę historię przyszłości
jak poeta epos, to dodając nowe epizody, to przy-
krawając nieco dawne, by całość stała się bar-
dziej jednolita. Subtelność artysty i wnikliwość
znawcy sprawowały nad tą cudowną swobodą
giętką, a zarazem czujną kontrolę. Wirtuozeria
jak wymarzona, by stanowić rozrywkę po trudach
administracji!
Przez cały ten czas Piłat nie spuszczał z oczu
zielonych owadów. Nagłe zapalały się, wznosiły
prostopadle w górę i równie nagle znikały. Opa-
dały bezwładnie, pociemniałe, by na nowo roz-
błysnąć tuż przy ziemi. Zdawać by się mogło, że
coraz to nowe wytryskują z niej nieprzerwanym
strumieniem. A tymczasem to wciąż te same ba-
wiły się znacząc w ciemnościach swe ścieżki sznu-
rami rozbłysłych szmaragdów. Pomiędzy dwoma
niewidzialnymi granicami migały szybkie smugi,
ścigając się i wirując jak szalone, symbol łagodno-
ści i szczodrobliwości natury, ilustracja opowieści
Marduka, bukiet żywych iskier i wytchnienie dla
ducha. Piłat z ufnością poddawał się obu oszała-
miającym wizjom: gonitwom świetlików i szalo-
nym hipotezom Chaldejczyka.
Niespodziewanie Marduk powrócił znowu do
zadziwiających wierzeń, od których rozpoczęła się
ich rozmowa. Opowiedział o spotkaniu pewnego
słowiańskiego
powieściopisarza
z
gymnosofistą
znad Gangesu, którego działalność przywrócić
miała niepodległość Indiom, gdzie Aleksander na-
daremnie usiłował zaprowadzić władzę Macedonii.
Po długich latach niewoli odzyskały one niezależ-
ność dzięki ruchowi z zasady odrzucającemu uży-
cie siły, na którego czele stał ów właśnie asceta.
Być może więc doktryna Esseńczyków, która
mogła się wydawać śmiesznie naiwna, nie była
całkowicie pozbawiona politycznej
skuteczności.
Oczywiście owa siła, której przeciwstawiała się
dobrowolna słabość, musiała być lękliwa i hamo-
wana skrupułami, wątpiąca w swoje prawo. Ale
czyż nie tak było właśnie w wypadku Piłata, dy-
sponującego siłą, której wzdragał się używać bru-
talnie i systematycznie? Czy w przeciwnym razie
wahałby się ukrzyżować Galilejczyka, jak tego
domagali się kapłani i tłum? Czy Prokurator po-
myślał o tym, że — z innego punktu widzenia —
aureola męczeństwa często bywa potrzebna, by
zapewnić Prorokowi następcę? Marduk w ten
sposób interpretował niepojętą prośbę, z jaką Ju-
dasz zwrócił się do Piłata. Obłąkany przejął się
tak namiętnie doktryną miłości i ofiary głoszoną
przez swego mistrza, że gotów był własnoręcznie
zamordować tego, którego uważał za Mesjasza,
by przyczynić się w ten sposób do zwycięstwa je-
go wiary. Nie była to postawa pozbawiona logiki.
Morderstwo jednak nie wystarczało, jako że jest
ono niemal zawsze skutkiem gniewu lub zemsty,
chęci zysku albo szaleństwa.
Lepsza była egzekucja z wyroku trybunału, le-
galna kara wymierzona zgodnie z obowiązującym
kodeksem i decyzją kompetentnego urzędnika.
Akt przemocy staje się wówczas oficjalny, nie-
sprawiedliwość niepodważalna, a ogniwa przy-
czyn i skutków tworzą łańcuch, bez przerw czy
zahamowań. Ofiara Mesjasza nie mogła przecież
sprawiać wrażenia przypadku w zestawieniu ze
zgonem mędrca, który jak Sokrates wybiera
śmierć, by podporządkować się prawom śmiertel-
nego państwa. Chodziło o uwypuklenie innego
rodzaju niezgodności: pomiędzy boską miłością
a porządkiem politycznym. Dlatego też rozwa-
żywszy to wszystko Marduk zastanawiał się, czy
nie warto, żeby Prokurator poszedł jutro za radą
szalonego, który w gruncie rzeczy okazał się
trzeźwo myślącym i rozsądnym uczniem. Tym sa-
mym Piłat zezwalając tylko działać innym przy-
czyni się — za cenę krwi niewinnego co prawda
■— do nadejścia nowych czasów. Warto było za-
tem ustąpić, a zresztą domniemany Odkupiciel
narażał się przecież na ogromne ryzyko, nie u~
krzyżowania, lecz przeciwnie — uniewinnienia.
Piłat wstał. Był śmiertelnie blady. Żaden z nich
nie był pijany, ale obaj utracili nagle całą do-
tychczasową beztroskę i przyjemne podniecenie,
jakie zawsze początkowo wywołuje wino i swo-
bodna wymiana myśli. Świetliki przerwały swoje
akrobacje. Prokurator drżał, jakby nagle przejął
go chłód nocy. W rzeczywistości jednak wydawało
mu się, że tam, gdzie dotąd trwał zielony taniec,
widzi teraz stągiew, miskę i biały ręcznik.
-— Nie sądzę — rzekł — by Sokrates czy na-
wet Lukrecjusz szanowali religię, której na to, by
została uznana, potrzebna jest niesprawiedliwość
i podłość jakiegoś człowieka.
Zostawił Marduka zbitego z tropu i nie rozu-
miejącego, co w jego słowach dotknąć mogło tak
boleśnie człowieka, który — jak sądził — w tej
przynajmniej dziedzinie był obojętny i niewraż-
liwy.
— Dowodzi to jedynie — odrzekł, gdy Piłat
wsiadał już do swojej lektyki, miał bowiem tę
słabość, że zawsze chciał mieć ostatnie słowo ■—
że ani Sokrates, ani Lukrecjusz nie byli, podob-
nie zresztą jak ty, religijni. W głębi duszy ani
Sokrates ani Lukrecjusz nie szanowali, jak po-
wiadasz, żadnej religii.
Po odejściu Prokuratora Marduk nadal pogrą-
żony był w myślach. Ciągle jeszcze nękały ■ go
obrazy, które pominął, nazwiska, których nie wy-
mienił. Widział długie szeregi ludzi w łachma-
nach, wlokących się bez końca stromymi górski-
mi ścieżkami, wśród cierni i skał. Szli w zwar-
tych, oddalonych od siebie grupach. Trzymali się
za ręce, wspierali ramionami, potykali się nieu-
stannie. Gdy jeden z nich padał, straż tylna cias-
no zbitego stada pomagała mu wstać, często bez
skutku. Bywało też, że zaganiała brutalnie do
grupy kogoś, kto oderwał się od niej i nagle po-
zbawiony oparcia bił rękami powietrze. Było to
owe piętnaście tysięcy Bułgarów wziętych do nie-
woli przez Bazylego II Młodszego, cesarza zwa-
nego
przez panegirystów
Równym
Apostołom,
który — zanim, odesłał ich carowi Samuelowi —
kazał wył upić im oczy. Na każdą setkę przypadał
jeden
jednooki,
prowadzący
dziewięćdziesięciu
dziewięciu ślepców. Gdy ów potworny pochód
piętnastu tysięcy, któremu wówczas daleko już
będzie do tej liczby, dotrze do dalekiej stolicy
i przedefiluje przed Samuelem, omdleje on z prze-
rażenia i w dwa dni później umrze, obłąkany.
Marduk zabronił sobie wdawania się w szcze-
góły innych okrucieństw, a pomimo to oblegały
go ich niejasne obrazy. Odpychał od siebie nacho-
dzące go tłumnie wizje przyszłych rzezi, pobojo-
wisk. Wzruszył ramionami, jakby chcąc z nich
strząsnąć przytłaczający go koszmar. Ogarnęło go
teraz zwątpienie. Zadawał sobie pytanie, czy ka-
techizując przed chwilą Piłata nie przecenił wpły-
wu, jaki wywierają religie na nieokrzesane serca
ludzkie. Później jednak uspokoił się: czyż poza
wiarą
we
Wszechmoc,
będącą
jednocześnie
Wszechmiłością,
istnieje
jakiekolwiek
narzędzie,
przy pomocy którego mógłby człowiek przezwy-
3 2
53
ciężyć swą naturę? Oczywiście, podziwia mądrość
Lukrecjusza, a bardziej jeszcze Sokratesa. Czy
byłoby
jednak
roztropne
powierzyć
mądrości
przemianę świata? Mądrość, nazbyt oparta na ro-
zumie, wydawała się Chaldejczykowi nie dość go-
rąca i zaraźliwa. Natomiast wiara, jakkolwiek
niebezpieczna...
Marduk zamilkł. Mówił sam do siebie, on, któ-
ry wie, że trzeźwość przeważa w nim nad zapal-
czywością. Jakim sposobem właściwa mu przeni-
kliwość doprowadziła go do wniosku, że płodniej-
szy od niej jest fanatyzm, a kto wie, może nawet
zaślepienie?
VI. PIŁAT
Piłat był przygnębiony i zdezorientowany. Rada,
jakiej niemal otwarcie udzielił mu Marduk, wpra-
wiła go w zakłopotanie. Nie mógł otrząsnąć się
z wrażenia, jakie zrobił na nim końcowy wniosek
rozumowania, którego zresztą wysłuchał na wpół
śniąc. Rada ta, płynąca z jakże odmiennych po-
budek, była w praktyce zgodna z polityczną su-
gestią Meneniusza i szalonymi namowami Juda-
sza. Jednak jeśli chodzi o Meneniusza, zalecanie
rozwiązań cynicznych należało do jego funkcji,
co do tego drugiego zaś, nie mieściło się w głowie,
by kogokolwiek rozsądnego mogły poruszyć ma-
jaczenia szaleńca. Natomiast Piłat zawsze cenił
sobie
wielce
zrównoważone
sądy
Marduka.
Tu, na krańcu świata, gdzie wszystko niemal
było mu obce, a umysłowość mieszkańców tak
bardzo różniła się od jego własnej, Marduk był
jedynym człowiekiem, z którym lubił rozmawiać
i w którym miał światłego i opiekuńczego po-
wiernika. Choć Marduk był od niego młodszy,
traktował go jak starszego brata, jak swego mi-
strza, myślącego bystrzej i przenikliwiej, posia-
dającego więcej doświadczenia i wiedzy. Nieświa-
domy swej roli Marduk był jak gdyby zewnętrz-
nym sumieniem Piłata. I oto teraz, wbrew natu-
rze, sprzymierza się on — przynajmniej na pozór
— z politykiem i z szaleńcem, zdaje się popie-
i,r.
07
5S
rać małostkowe rozwiązanie i nieumiarkowaną po-
rywczość. Na domiar wszystkiego opowiada się
po ich stronie tuż po wykazaniu raz jeszcze, w
genialnej improwizacji, rozległości swych uzdol-
nień, wyższości kultury, owej oryginalności, któ-
ra sprawia, że każdy paradoks staje się oczywi-
stością; jednym słowem tego wszystkiego, co Pi-
łat skłonny był niekiedy nazywać jego geniuszem.
A może Marduk chciał go wypróbować, skusić?
Intuicja mówiła mu, że jest na dobrej drodze.
Pozostawało domyślić się, co Chaldejczyk chciał
w nim wypróbować, a że nie chodziło mu ani
0
poczucie honoru, ani o poszanowanie sprawie-
dliwości, tego Piłat był pewien. Marduk nawet
na moment nie zainteresował się rachubami Me-
neniusza. Natomiast bez wahania naświetlił mo-
tywy, które czyniły zrozumiałym zachowanie żar-
liwego Żyda. Niemal uznał, że było uzasadnione.
Piłat domyślił się: Marduk go prowokował, po-
nieważ chciał stwierdzić, czy jest w nim coś, co
pozwoliłoby mu zrozumieć lub pojąć aspiracje,
uznać lub odczuć potrzeby inne niżeli prawa u-
miaru, rozumu i sprawiedliwości, które człowiek
wieki całe z trudem formułował, szukając po o-
macku i błądząc, prawa, do których całkowitego
zwycięstwa nad tyloma potężnymi instynktami
1 samą energią życiową nigdy zapewne nie uda
mu się doprowadzić.
Marduk chciał mu dać do zrozumienia, że siła
tkwiąca w nieumlarkowaniu jest niezbędna, by
obudziło się pragnienie umiaru, że na to, by ro-
zum mniemał, iż to on panuje, musi w nim tkwić
odrobina szaleństwa, i że pierwotna gwałtowność
powszechnej
niesprawiedliwości
stanowi
jedyny
rezerwuar
siły
zdolny
przyspieszyć
wątpliwy
triumf nietrwałej i względnej sprawiedliwości.
Piłat był jednocześnie uspokojony i zawiedzio-
ny. Szczycił się, że nie wykroczył poza czysto
ludzki porządek. Nie odznaczał się nigdy szcze-
gólnym uwielbieniem bogów ani wiarą, nie był
łatwowierny ani przesądny, nie darzył szacun-
kiem ciemnych sił, czy to zwierzęcych, czy nad-
naturalnych. Według niego zbawienie człowieka
mogło być tylko w nim samym. Dlatego też nie-
pokoiło go ciągle, że Marduk, który podobnie jak
on nie wierzył w istnienie bogów, zachęcał go, by
postąpił tak, jak gdyby istnieli. Nie dostrzegał,
że Marduk co prawda nie wierzył w bogów, na-
tomiast wierzył w to, co sprawia, iż ludzie nie-
strudzenie tworzą ich wyobrażenia. Na tym po-
legała różnica.
Jakkolwiek sprawa się przedstawiała, poglądy
metafizyczne nie mogły w niczym pomóc Proku-
ratorowi, który stanąć miał nazajutrz przed ko-
niecznością podjęcia tej samej trudnej decyzji.
Jak każdy Rzymianin jego stanu, Piłat otrzymał
wykształcenie prawnicze i zgodnie z wymagania-
mi obyczaju poświęcił się karierze wyższego u-
rzędnika. Nie zaszedł w niej wysoko. Zamiłowa-
nie do greckiej filozofii sprawiało, że pogardzał
swoim zawodem, jego zdaniem niezbyt odpowied-
nim dla mędrca. Marzył o tym, by gdzieś na u-
boczu pielęgnować ideał osobistej doskonałości,
ale brakło mu odwagi, by zrezygnować z urzędu.
Powstrzymywały
go
codzienne
przyzwyczajenia,
rozliczne i niemałe korzyści materialne, a także
próżność, której pochlebiało, że od czasu do czasu
mógł powiedzieć sobie, iż z racji swych funkcji
posiada niemal nieograniczoną władzę nad wielu
istnieniami ludzkimi.
Uprawiał stoicyzm wyobraźni. Bardziej niż co-
kolwiek cenił siłę ducha i najwyższe opanowanie.
Lubił sobie wyobrażać, że bez drgnienia patrzy,
jak świat wali się w gruzy, wykazując w naj-
28
trudniejszych
warunkach
niewzruszoną
pogodę,
na którą nie mają wpływu pokusy ni lęk. Nie
mącą jej sukcesy, nie może jej zachwiać żadna
katastrofa. Naturalnie daleki był od prawdy.
Skrywana obojętność, z jaką odnosił
się
do obo-
wiązków
związanych
ze
swoim
stanowiskiem,
sprawiała, że był urzędnikiem przeciętnym, choć
sumiennym. W jego wieku funkcja zwykłego pro-
kuratora na pograniczu Imperium nie była by-
najmniej błyskotliwą karierą, zwłaszcza dla po-
tomka Poncjusza Kominiusza, który w roku 387,
podczas oblężenia Rzymu przez Galów, przypły-
nął Tybrem na tratwie, by oblężonym dodać od-
wagi wieścią o zwycięstwie Kamillusa. Piłat jed-
nak bynajmniej nie był dumny ze swego pocho-
dzenia ani z pokrewieństwa z Poncjuszem Tele-
sinusem, którego głowę na rozkaz Sulli obnoszo-
no na ostrzu włóczni wokół murów warownych
Prenesty, by przerazić żołnierzy Mariusza, czy
z Lucjuszem Poncjuszem
Aquila,
jednym ze spis-
kowców biorących udział w zasztyletowaniu Ce-
zara podczas id marcowych.
Piłat nie ubolewał nad swoją przeciętnością.
Żył w cieniu, zapomniany na odległej placówce.
Pozbawiony ambicji, byłby jednak wolał, żeby
wysłano go do innej prowincji, gdyż z trudem
znosił Żydów. Przybył tu dobrze do nich usposo-
biony, życzliwy, zarówno z przyczyn politycz-
nych, jak przez wrodzoną miękkość charakteru.
Wkrótce jednak zraziła go ich nietolerancja reli-
gijna. Każda, najdziwniejsza nawet wiara jest do-
puszczalna, a nawet w pewnym sensie normalna,
zważywszy, że część ludzkości nadal pogrążona
jest w mrokach barbarzyństwa. Istnieją jednak
pewne granice. Głupota nie uprawnia do bez-
względności, jeśli nawet nie pozwala fanatykom
uznawać cudzych zalet. Ilekroć usiłował przeko-
nać arcykapłanów, którzy niemal wszyscy byli fa-
ryzeuszami, do jakiegoś poglądu, jego zdaniem
ludzkiego i rozsądnego, więcej tym wywoływał
oburzenia i nienawiści, niż gdyby — zamiast ich
przekonywać — po prostu wydał rozkaz. Wpadł-
szy w ten sposób we własne sidła, skoro już na
.samym początku zrezygnował ze swoich przywi-
lejów proponując dyskusję, najczęściej ustępował,
pozostawała w nim jednak gorycz, narastająca
jak trujący osad. Od czasu do czasu próbował być
stanowczy, osiągał tym jednak tylko tyle, że u-
ważano go za okrutnika.
Wkrótce po przybyciu sprowadził do Jerozoli-
my legionistów, którzy wkroczyli do miasta z roz-
winiętymi sztandarami. Nad orłami widniało ob-
licze cesarza. Wyobrażenie twarzy ludzkiej było
w oczach Żydów bluźnierstwem i Rzymianie, sza-
nując ich wierzenia, pozostawiali dotąd zawsze
sztandary u bram miasta. Następnego dnia dele-
gacja mieszkańców udała się do Cezarei, by żądać
usunięcia portretów. Przez siedem dni przedkła-
dali mu swoją prośbę. W końcu Piłat kazał im
wracać do domu grożąc, że gdyby nie usłuchali,
zostaną zabici, i legioniści dobyli mieczy. Żydzi
zakrzyknęli na to, że gotowi są umrzeć za swą
wiarę. Zrobiło to na Piłacie wielkie wrażenie, u-
stąpił i kazał sztandary usunąć.
Kiedy indziej znów użył pieniędzy należących
do Świątyni na budowę akweduktu. Gdy powró-
cił do Jerozolimy, Żydzi zaatakowali jego rezy-
dencję. Prokurator wysłał przeciw nim legioni-
stów. Było wielu zabitych i rannych. Tym razem
jednak Piłat dokończył budowy akweduktu, gdyż
wydawało mu się wprost śmieszne nie użyć dla
dobra społecznego bogactw, które w założeniu
miały pozostać bezproduktywne.
Potem przyszła kolej na zupełnie jeszcze nie-
29
dawną sprawę tarcz, z którą Żydzi udali się na
skargę do Witeliusza i w której Tyberiusz w tak
upokarzający sposób go zdezawuował.
Za każdym razem starał się postępować jak
najlepiej; i za każdym razem gubiła go bądź sła-
bość, bądź brutalność, zastępująca ludziom sła-
bym energię. W końcu zaczął sobą gardzić. Wsty-
dził się sam przed sobą znacznie bardziej ze
względu na wyznawaną przez siebie filozofię niż
na szacunek dla władzy, jaki winien był budzić.
Nie miał żadnych wątpliwości, że za każdym ra-
zem, kiedy okazywał słabość, zwyciężona zostawała
jego dusza, nie Rzym. Każde ustępstwo coraz bar-
dziej oddalało go od ideału wyrozumowanej sta-
nowczości, jaki sobie paradoksalnie wyznaczył.
Zdarzało się, że w nagłym przypływie energii
przeprowadzał swoją wolę. Nie dawało mu to jed-
nak żadnego zadowolenia wewnętrznego, prze-
świadczony był bowiem, że zwycięstwo zawdzię-
cza bardziej lękowi, jaki budzą legioniści, i sza-
cunkowi dla cezara niż swoim zaletom. Każdy na
jego miejscu uważałby to za całkowicie normal-
ne. Dla Piłata było to udręką. Ów pięćdziesięcio-
letni mężczyzna, coraz rzadziej i coraz mniej in-
tensywnie doświadczający rozkoszy ciała, coraz
mniej miał również okazji, by odczuwać szacu-
nek dla samego siebie, najlepsze pocieszenie tych,
którym doskwierać zaczyna ubytek sił witalnych.
Zdawało mu się niekiedy, że zawisło nad nim
jakieś złowrogie, nieuniknione fatum. Brak sta-
łego i niezmiennego kierunku cechujący zazwy-
czaj jego postępowanie sprawiał, że drobne u-
stępstwa nakładały się na siebie i nawet te naj-
mniej ważne, oczywiście najczęstsze, stawały się
groźnym, paraliżującym ciężarem. Słabość prze-
jawiająca się w każdym wyborze stawała się jego
drugą naturą i Prokurator czuł, że zbliża się mo-
ment, kiedy zagnany w ohydną ślepą uliczkę nie
będzie miał sił stawić czoła najdrobniejszej na-
wet przeszkodzie. Od dawna już do tego stopnia
przestał dostrzegać konieczność mówienia „nie",
że zwątpił w możliwość wykrzesania z siebie ja-
kiegokolwiek oporu. Zapomniał, że podobnie jak
w każdym człowieku istniały w nim utajone re-
zerwy siły, skrytej jak stare skaliste podłoże pod
sypką powłoką gleby. Zbieg przypadków, które
wkrótce przestały być przypadkami, uczynił z Pi-
łata istotę niezdecydowaną i lękliwą. Natomiast
inne fatum, podziemne, dziedziczne, pradawne,
utkane z nieskończenie liczniejszych szczęśliwych
przypadków, trudnych wyborów, heroicznych wy-
rzeczeń, również wywierało nacisk i posiadało
własną siłę inercji, budząc w rzymskim prokura-
torze, upokorzonym własną bezwolnością, skryte
wyrzuty sumienia. Ten uczeń surowych i trzeź-
wych myślicieli musiał boleć nad każdą swą ka-
pitulacją i o żadnej z nich nie zapominał. Toteż
w jego pamięci, w jego sercu dojrzewał zapał,
jeszcze drzemiący, lecz jutro gotów wybuchnąć.
Na razie Piłat oddawał cesarzowi, co cesarskie,
a mniemał, iż dla jego własnej wygody powinno
tego być niewiele. Zasłaniając się przepisami lub
polityczną ostrożnością pozwalał, by — o ile to
możliwe — świat toczył się własnymi drogami; nie
mieszał się też do spraw do niego nie należących,
a często lekceważył nawet to, czym inny, gorliw-
szy od niego prokurator chętnie by się zajął. Wo-
lał badać abstrakcyjne problemy, stanowiące po-
żywkę raczej dla jego marzeń niż dla intelektu.
Jak często bywa, słabość charakteru rzutowała
również na jego inteligencję: z większym upo-
dobaniem zagłębiał się w próżne meandry i nie-
rozwiązywalne subtelności niż w problemy wy-
magające rozwiązań jednoznacznych i prostych.
30
Tym razem przed Piłatem wyrósł mur. Nie spo-
sób go wyminąć. Jutro albo będzie musiał zgo-
dzić się na śmierć Jezusa, albo dla ratowania
go poświęcić swój spokój i karierę, narazić się
dobrowolnie
na
niezliczone
przykrości,
stawić
czoło jednocześnie Żydom, Rzymianom, kapła-
nom, którzy odczują to jako straszliwą obelgę,
a także swoim podwładnym i propretorowl, któ-
rzy z pewnością mieć mu będą za złe tę decyzję,
tyleż absurdalną, co niebezpieczną. Jak zwykle
puścił wodze swej wyobraźni i widział już siebie
w roli herosa walczącego z wszystkim i wszyst-
kimi — z naciskami Annasza i Kaifasza, z proś-
bami Judasza, radami Meneniuśza, wyzwaniem'
Marduka ■— wystawiającego się wielkodusznie na
ciosy fanatyków, którzy z pewnością nie wyba-
czą mu, że chroni bezbożnika.
Wizja ta wprawiała go w uniesienie, ale —■ jak
zwykle — nie dodawała mu odwagi. Przeciwnie,
ów wyimaginowany heroizm, co do którego nie
miał złudzeń, pogłębiał w nim tylko przeświad-
czenie, że należy do tych, co zawsze ustępują
i wybierają najłatwiejsze wyjście. Dość miał już
roli tego, który umywa ręce. Dlatego tak żywo
zareagował na sugestię Chaldejczyka.
W rzeczywistości Marduk sugerował mu coś zu-
pełnie innego: dobrowolne poświęcenie własnej
godności, poczucia sprawiedliwości i dumy we-
wnętrznej dla sprawy przerastającej jego marną
osobę. Piłat wiedział jednak aż nadto dobrze, że
wydanie Proroka nie byłoby z jego strony boles-
ną i dobrowolną ofiarą, lecz bezwartościową łat-
wizną, jeszcze jednym ustępstwem.
VII. BEZSENNOŚĆ
Przed zaśnięciem Piłat postanowił raz jeszcze
przyjrzeć się całej sprawie, teraz już chłodno, o-
biektywnie, nie mieszając do niej swoich we-
wnętrznych problemów. W końcu gdyby egzekucja
Proroka okazała się najlepszym rozwiązaniem, nie
ma powodu odrzucać jej pod pretekstem, że jest
dla niego najwygodniejsza i wymagająca naj-
mniej wysiłku.
Kiedy na przykład państwowy dostawca daje
odpowiedzialnemu urzędnikowi pewną sumę pie-
niędzy, by jego towar miał pierwszeństwo przy
zakupie, urzędnik ponosi co prawda winę, że dał
się przekupić, nie znaczy to jednak koniecznie, by
transakcja ta nie miała być najkorzystniejsza dla
majątku publicznego. Ważniejsze są inne czynniki.
Doszedł teraz do wniosku, że wyolbrzymiał
niebezpieczeństwo, jakim dla jego kariery _ mo-
głoby być uwolnienie Jezusa. Ostatecznie Żydzi
mieli aż nadto okazji do wysuwania przeciw nie-
mu zarzutów, a Witeliusz do wysyłania dskarży-
cielskich raportów na temat administracji swego
podwładnego. Z drugiej strony była to przecież
sprawa drobna, którą Piłat mógł naświetlić ze
swojej strony w sposób wiarygodny. Miał już
przygotowaną z góry odpowiedź na argumenty
Kaifasza, gdyby ten poskarżył się propretorowi
Syrii. Najcięższy zarzut, że toleruje przywłasz-
31
czenie sobie przez jasnowidzącego tytułu króla
żydowskiego, stał się bezpodstawny z chwilą, gdy
Piłat zrobił z niego błazeńskiego monarchę. Co
prawda niektóre maksymy Galilejczyka mogły
być uznane za niebezpieczne dla moralności, po-
rządku publicznego i wszelkiego rodzaju rządów.
Piłat znał jednak wielu filozofów, których nauki
były o wiele bardziej wywrotowe: choćby taki
Diogenes.
Piłatowi doniesiono, że z tego właśnie względu
Kaifasz potraktował bardzo poważnie wypędze-
nie przekupniów ze Świątyni i darowanie win
cudzołożnicy. Było to wprawdzie w obu wypad-
kach postępowanie niewłaściwe, ale nie stano-
wiło zagrożenia ani dla handlu, ani dla wierno-
ści cnotliwych małżonek. Sam był zresztą zdania,
że miejsce kultu nie jest miejscem właściwym
dla kupców, pamiętał również, że sam cieszył się
niegdyś łaskami wielu pań rzymskich i byłby o-
burzony dowiadując się, że za swą uczynność zo-
stały ukamienowane. Poważniejsza była nato-
miast sprawa obowiązku służby wojskowej, tu
bowiem doktryna Mesjasza prowadzić mogła do
odmowy. Czyż jednak od Żydów i innych naro-
dów
podbitych
wymagano
służby
wojskowej?
Byłby to szczyt nierozsądku, niekiedy nawet
wręcz samobójstwo. W grę wchodził jedynie wy-
padek, gdyby Rzymianie nawrócili się masowo
na nową wiarę. Ale była to hipoteza nieprawdo-
podobna, wbrew żartobliwym, pomysłom Mardu-
ka. Tak czy owak, Piłat nie potrafił przewidy-
wać nieszczęść tak odległych i nie próbował na-
wet, gdyż nie leżało to w jego charakterze. Bę-
dzie na to czas, gdy niebezpieczeństwo stanie się
wyraźne. Tak, ma już odpowiedź, przynajmniej
z politycznego punktu widzenia, gdyby Rzym za-
żądał od niego wyjaśnień..
Z drugiej strony istniało duże prawdopodobień-
stwo, że uwolnienie Proroka stanie się okazją do
rozruchów. Miał jednak dostateczną liczbę woj-
ska, by je uśmierzyć. Nie brał poważnie pod u-
wagę ewentualności większych i długotrwałych
zamieszek. Nawet spór z Annaszem i Kaifaszem
straci wkrótce na ostrości i wszystko potoczy się
dawnym trybem: wzajemna wrogość, ledwie skry-
wana pod płaszczykiem oficjalnej uprzejmości.
Wynikało z tego, że Prokurator nie poniesie wiel-
kiego ryzyka broniąc niewinnego.
A jednak uwolnienie Mesjasza mogło być nie-
bezpieczne. Piłata znowu zaczął ogarniać niepo-
kój: a jeśli się myli? Jeżeli tłum zacznie rabo-
wać i podpalać (na Wschodzie wzburzenie ogar-
nia tłum w mgnieniu oka)? Jeżeli legioniści u-
legną?... MeneniuSz miał rację: nie posiadali wy-
starczających środków, by przeciwstawić się roz-
ruchom na dużą skalę. Widział już, jak Rzymia-
nie zostają zmuszeni do opuszczenia Judei. Czy
ma prawo podejmować tak wielkie ryzyko?
Z drugiej strony ukrzyżowanie Jezusa było
wyjściem ze wszech miar dogodnym. Natomiast
była to zbrodnia. Ale który mąż stanu jej nie po-
pełnia, nie bywa zmuszony do popełniania jej dla
dobra publicznego?
Wszelkie rządy okazałyby się niemożliwe, gdy-
by człowiek ulegał tak paraliżującym skrupułom.
Wiadomo, że kto ma władzę, nie może zachować
czystych rąk.
Czyste ręce! On na szczęście miał wyjście,
mógł umyć ręce na oczach tłumu. Wszyscy będą
wiedzieli, że nie splamiła ich krew Sprawiedli-
wego. Wyobraził sobie, tym razem już bez drże-
nia, całą scenę tak przebiegle wyreżyserowaną
wedle rad Meneniusza. Widział siebie, jak stojąc
na podium ogłasza niewinność więźnia i wydaje
32
6 0
go w ręce katów, Prefekta, który zbliża się i po-
lewa wodą jego ręce wyciągnięte nad miednicą.
Wyciera je powoli, starannie, gestem uroczystym
i przebłagalnym. Nawet największy głupiec zro-
zumie, że Rzym (a także on, Piłat) nie ma nic
wspólnego z aktem okrucieństwa, który nastąpi.
Jak przewidział Meneniusz, ceremonia przemówi
do wyobraźni ludu. Rzym to porządek i spra-
wiedliwość. Wszyscy jasno zobaczą i długo będą
pamiętać, po której stronie ujawniły się niena-
wiść, fanatyzm i barbarzjmstwo.
Uspokojony przewrócił się na drugi bok, w na-
dziei, że wkrótce uśnie. Ale zanim udało mu się
zasnąć, odrzucił rozwiązanie, którego hipokryzja
wydała mu się nagle odrażająca: widzi, przyzna-
je, a co więcej stwierdza publicznie, że popełnio-
na zostaje zbrodnia, i daje zbrodniarzom wolną
rękę.
Zapewne intencje miał dobre, podkreślając, że
według niego skazany jest niewinny i nie zasłu-
guje na karę śmierci. Ów teatralny gest służyć
miał wyłącznie wskazaniu, kto za tę śmierć ponosi
odpowiedzialność. Ale jaka odpowiedzialność spad-
nie na niego za to, że mogąc zapobiec zbrodni,
świadomie zachęcał morderców, mówiąc: „Rób-
cie, jak uważacie, byleby było jasne, że ja się z
wami nie zgadzam."
Czy wystarczy doprawdy wzruszyć ramionami
i z obrzydzeniem odwrócić wzrok? Przecież mor-
dercom w gruncie rzeczy tylko o to chodziło. Co
więcej, istniało niebezpieczeństwo, że przedstawi-
ciele porządku, opierając się na jego przykładzie,
zawsze, gdy będzie to dla nich korzystne, znajdą
sobie powód, by stać obojętnie z boku, pod pre-
tekstem, że są to najlepsze warunki, by neutralny
obserwator mógł stwierdzić, co jest cnotą, a co
występkiem.
Piłat wciąż na nowo potykał się o tę samą, aż
nadto oczywistą przeszkodę. Po jednej stronie
była racja stanu, po drugiej świadomość, że to
on, Piłat, osobiście i w swoim sumieniu będzie
winny, że dopuścił do stracenia niewinnego, choć-
by dla uzasadnienia swej neutralności przytaczał
nie wiem jakie pozorne racje. Wreszcie podjął o-
stateczną decyzję: uratuje Galilejczyka. Postano-
wił nie wracać więcej do tej sprawy. Traktował
ją jako zamkniętą, zadowolony, że będzie mógł
wreszcie zasnąć, zakończywszy spór z uspokojo-
nym już teraz sumieniem.
W chwilę późnej jednak niepokój powrócił.
Obłędna logika zdrajcy i egzegeza Chaldejczyka
ożyły nagle w jego pamięci. Wyobraził sobie, że
jest tajemnym i nieodzownym narzędziem Boga
zwiastowanego przez Mesjasza. Z gorączkowym
pośpiechem
właściwym
bezsenności
potwierdzał
i
wyolbrzymiał
absurdalne
przesądy
głoszone
przez sekty, zawrotne paradoksy filozofów. Rozu-
mował na wpół mechanicznie. Jego zgoda na
śmierć Proroka okazywała się decyzją świętą,
konieczną, od wieków zaplanowaną przez najwyż-
szą Wolę, która z góry liczyła na jego złą odwa-
gę. Haniebna śmierć Boga, do której miał dopuś-
cić jego egoizm, niosła odkupienie rodzajowi
ludzkiemu.
Nie tylko zresztą rodzajowi ludzkiemu. Bóg nie
może ograniczyć dobrodziejstwa odkupienia wy-
łącznie do mieszkańców Ziemi. Winien również
odkupić owe przeróżne rasy, jakie według twier-
dzeń
pitagore
jeżyków
czy
też
Demetriusza
z Lampsaki od początku czasów na niezliczonych
planetach przeżywają jednocześnie swą historię,
w najdrobniejszych szczegółach identyczną z hi-
storią ludzi. Jutro o świcie na każdej z gwiazd
rozproszonych w nieskończoności firmamentu ro-
33
zegra się ta sama scena, która rozgrywać się bę-
dzie na Ziemi. Piłat Poncki, nieprzełiezeni Pon-
ccy Piłaci publicznie umyją ręce, aby nieprzełicze-
ni bracia-Mesjasze, aresztowani już poprzednio
przez oddziały na żołdzie analogicznych arcyka-
płanów i wydani przez jednoczesnych zdrajców, w
tym samym czasie cierpieli mękę na niezliczo-
nych identycznych krzyżach. Wówczas w bezkre-
sie eteru na każdej z planet rozgrywać się zacz-
ną dokładnie w tej samej kolejności owe tysiące
wydarzeń przewidzianych przez Marduka, któ-
rym żaden Piłat nie miał prawa zapobiec.
...Nie miał prawa, zresztą nie mógł. Piłat w
pośpiechu i w półśnie przechodził niepostrzeże-
nie z jednej metafizyki w drugą, odkrywając na-
gle, że jego gest zdeterminowany był odwiecz-
nym spadaniem atomów, i z nieoczekiwaną gwał-
townością negował, by parenkliza mogła tu wpro-
wadzać jakąkolwiek przypadkowość. Ukrzyżowa-
nie nie tylko powtarzać się będzie w przestrzeni,
ale ponieważ liczba atomów jest skończona, a co
za tym idzie, również skończona jest liczba możli-
wych pomiędzy nimi kombinacji, ukrzyżowanie
Zbawiciela powtarzać się będzie bez dającego się
przewidzieć końca w ciągłym, cyklicznym i nie-
wyczerpanym czasie.
Miał wrażenie, że nagle się przebudził. Był zla-
ny potem. Podwójna, ciągnąca się w nieskończo-
ność sieć krzyży, na których konali bogowie, na-
gle znikła i Piłat stwierdził, że jest sam. Zasta-
nawiał się, czy śnił, czy też pod wpływem gorącz-
ki przeprowadzał te szaleńcze wywody, wzajem-
nie zresztą sprzeczne.
Zdumiony był teraz, że przyjął tak całkowicie,
a nawet jak gdyby rozwinął te niedorzeczne fan-
tazje, które jeszcze przed chwilą wydawały mu
się wręcz odpychające. Nie po raz pierwszy zre-
sztą stwierdził, że sen najczęściej posługuje się
myślami lub wzruszeniami, które zostały odrzu-
cone na jawie, bądź po to, by cieszyć się mogły
krótkim i błyskotliwym odwetem, bądź by pozba-
wić je siły.
Nie miał też sobie przesadnie za złe, że — na-
wet jeśli był to nie całkiem sen — posłużył się
tylu sylogizmami, by móc uważać się za ukry-
tego wspólnika swojej zwycięskiej ofiary
i
nie-
mal prawdziwą ofiarę wydanego w kosmosie wy-
roku, on, może nie gorliwy, ale lojalny urzędnik,
Sprawiedliwy zmuszony przez bogów do prze-
stępstwa, by mogło się dokonać niepojęte prze-
znaczenie, nie jego nawet dotyczące. Upojony nie-
zwykłością swego losu, oczadziały snem, dozna-
wał
uczucia
niewypowiedzianego
szczęścia
na
myśl, że to na niego spadnie cały wstyd
i
hańba,
na niego — Sprawiedliwego, a w każdym razie
doskonale Posłusznego.
Przypomniał
sobie
zakończenie
rozmowy
z
Mardukiem, kiedy utrzymywał, że Sokrates i Lu-
krecjusz odrzuciliby religię, która po to, by się
rozszerzyć i zapanować, wymagałaby czyjejkol-
wiek podłości. Argument ten co prawda nie prze-
konał Chaldejczyka. Piłat domyślał się teraz dla-
czego.
I nagle, jak gdyby na nowo się przebudził, teo-
logiczna fantasmagoria rozpadła się jak domek
z kart. Przypomniał sobie teraz z kolei entuzjazm,
jaki ogarniał go niegdyś podczas lektury dzieł
Ksenodota spopularyzowanych przez Cycerona w
dziele De finibus potentiae Deorum. Już sam ty-
tuł go oczarował: granice potęgi bogów... Według
filozofa bóstwa i gwiazdy, prawa kosmosu czy
nawet samo nieuniknione Przeznaczenie nie mog-
ły zmusić Sprawiedliwego do czynu, którego
wzbraniało mu sumienie. Konieczna była jego
zgoda. Czyn występny jest zawsze skutkiem śle-
poty lub ociężałości. Najczęściej zresztą jest on
dzieckiem pożądliwości, która jest zaślepieniem
i ociężałością zarazem. Kiedy dusza skłania się
ku złu, dzieje się to za jej własną przyczyną, sa-
ma bowiem kładzie na wagę ów ciężar, który
przechyla szalę. Ani Zeus, na próżno pragnący
wybawić od śmierci Sarpedona, ani Los, ślepy
i nieubłagany, nie są w stanie zmusić duszy do
słabości lub zbrodni. Potęga bogów kończy się
tam, gdzie zaczyna się dążenie do cnoty. Choćby
szło o najwyższą stawkę, o zbawienie świata na-
wet, dusza ludzka dopuszcza się zła jedynie za
własną zgodą. Jest panią siebie. Żadna wszech-
moc nie ma władzy nad tym jej najwyższym
przywilejem.
Piłat myślał z przyjemnością, że jeśliby nawet
bóg żydowski czy jakikolwiek inny liczył na je-
go słabość, on mógł pomimo to pozostać odważ-
ny.
Bardziej mu to zresztą pochlebiało, niż doda-
wało ducha. Pragnął gorąco, żeby wszystko było
już nieodwracalne. Zazdrościł hiszpańskiemu kon-
kwistadorowi, który według przepowiedni Mar-
duka miał dobrowolnie spalić okręty zapewnia-
jące mu możliwość ucieczki. Chciał mieć już za
sobą ów wybór, móc powiedzieć: „Dokonało się!"
— i walczyć wyłącznie z trudnościami zewnętrz-
nymi: z rozruchami, perfidią Kaifasza, niezado-
woleniem Rzymu. Cierpiał, że nadal ma wolność
podjęcia lub zaniechania fatalnej decyzji. W swo-
im przekonaniu wiedział już, jak powinien postą-
pić, ale coraz bardziej obawiał się obciążającej go
tajnej hipoteki, na którą składały się wszystkie
jego poprzednie ustępstwa. Z natury niecierpli-
wy, zafascynowany był perspektywą zwycięstwa
nad sobą. Jest to ów stan, w którym człowiek
rzuca się na przeszkodę, choć w głębi duszy jesz-
cze pragnie jej uniknąć. Być może w swej roz-
terce Piłat doszedł już do tego punktu, w którym
jego słabość zaczęła oddziaływać w kierunku
przeciwnym. Nie bez powodu się lękał. Pociągnię-
ty,
pochłonięty,
olśniony
wizją
rozwiązania
świadczącego o odwadze, miał uczucie, że za-
miast się podźwignąć — upada.
Z sąsiedniego pokoju doszedł go jęk. Pomyślał,
że to pewnie żonę znowu dręczą koszmary i zde-
cydował, że jeżeli skarga jeszcze się powtórzy,
pójdzie ją obudzić. To uspokoiło go ostatecznie.
Nic nie uspokaja bardziej niż świadomość, że
możemy uspokoić kogoś innego. Piłat poczuł się
mniej samotny i zasnął.
EPILOG
Nazajutrz Piłat przykazał osłupiałemu Meneniu-
szowi, by nie przygotowywał w Gabbata stągwi,
miski ani ręcznika. Udzielił mu natomiast nie-
zwykle szczegółowych instrukcji, jak i gdzie ma
rozmieścić kohorty, by sprawiały wrażenie licz-
niejszych, niż były w rzeczywistości. W trybuna-
le wobec wzburzonego tłumu orzekł Jezusa nie-
winnym, uwolnił go i zapewnił mu opiekę legio-
nistów na tak długo, jak będzie to potrzebne.
Ponownie wybuchły zamieszki, w których, jak
zwykle, było wielu zabitych i rannych.
Kaifasz udał się na skargę do Witeliusza i pro-
pretor złożył Piłata z urzędu w roku 788 po zało-
żeniu Rzymu. Tyberiusz zmarł, zanim oskarżony
przybył do stolicy, by przedłożyć swoją obronę.
Piłat proces przegrał i został zesłany do Vienny
Galijskiej, gdzie rzeczywiście odebrał sobie życie,
ale nie z rozpaczy, wbrew pochopnym nieco prze-
widywaniom Marduka, który dał się ponieść lo-
gice swojego systemu — Piłat był bowiem szczę-
śliwy — lecz dlatego, że stoikowi zawsze wolno
porzucić życie, gdy uzna to za potrzebne. Co zaś
dotyczy pozbawienia go urzędu i zesłania do
Vienny, jedno i drugie z pewnością nastąpiłoby
również, gdyby Prokurator kazał ukrzyżować Je-
zusa, bo zarówno Kaifasz, jak Witeliusz nienawi-
dzili go i za wszelką cenę dążyli do jego zguby.
Po ogłoszeniu wyroku wśród uczniów Proroka
zapanowała wielka radość. Sądzili już, że jest
zgubiony. A oto teraz do nich wracał i sam przed-
stawiciel cezara ogłosił jego niewinność. Był to
cudowny
niemal
triumf
sprawiedliwości.
Raz
wreszcie władza stanęła po stronie sprawiedliwe-
go i prześladowanego. Wkrótce jednak ów gest
Piłata okazał się dla Rabbiego szkodliwy. _ Być
może najgorliwsi z wiernych pamiętali, że tu i ów-
dzie chodziły słuchy, jakoby archaniołowie zbroj-
ni w miecze ogniste zjawić się mieli, by zdjąć go
z narzędzia kaźni. Archaniołowie nie mieli jed-
nak okazji tego uczynić. Oczywiście uczniowie
nie żałowali, że ich Nauczyciel nie został ukrzy-
żowany. Czuli jednak, że interwencja niebiań-
skich legionów miałaby w sobie więcej dostojeń-
stwa niż decyzja urzędnika. Niekiedy sprawiało
to nawet wrażenie, jak gdyby byli niezadowoleni,
że Syn Boży zawdzięcza życie stanowczości u-
rzędnika rzymskiego. Wydawało im się to sprzecz-
ne z jego boską naturą.
Mesjasz natomiast nadal nauczał z powodze-
niem i zmarł w podeszłym wieku. Zasłynął sze-
roko ze świętości i długo jeszcze odbywały się
pielgrzymki do miejsca, gdzie został pochowany.
Jednakże za sprawą człowieka, który wbrew
wszelkim przewidywaniom zdobył się na odwa-
gę, chrześcijaństwo nie powstało. Z wyjątkiem
wygnania i samobójstwa Piłata nie nastąpiło też
żadne z przepowiedzianych przez Marduka wy-
darzeń. I historia potoczyła się inaczej.