Ilustrowała KRYSTYNA STASIAK
NOWA PANI
Dla wszystkich dzieci nowy rok szkolny rozpoczynał się o godzinie ósmej. Potem na
jedenastą będą chodzić maluchy. Tania już do nich nie należy. O nie! Została przecież
zapisana do piątej i - jak zwykle - b.
Co gorliwsi uczniowie już od szóstej kręcą się po szkolnym boisku. Do budynku jeszcze
ich nie wpuszcza uroczysty dzisiaj i uśmiechnięty woźny. Przez cały rok nauki naburmuszony
i surowy, narzekający, że mu „głowa pęka” od tych wrzasków i hałasów, nie mógł się dziś
doczekać, kiedy zapełnią się sale lekcyjne i korytarze pachnące pastą, o posadzkach
błyszczących „jaśniej słońca”. Właśnie o te posadzki woźny staczał homeryckie boje z
wrogami porządku. Zapalczywie ścigał każdego przestępcę, który odważył się sprofanować je
butami. Labidził i narzekał przed dyrektorem na niechlujną bandę, która ma za nic jego ciężką
pracę.
Przed godziną siódmą dzikie wrzaski, rozlegające się z boiska, spłoszyły kawki
gnieżdżące się w drzewach pobliskiego kościoła. Mieszkańcy okolicznych domów zamykali
okna wzdychając:
- Znowu przez dziesięć miesięcy nie będzie spokoju.
Tania źle się czuła w nowym mundurku. Uwierał ją pod pachami i wydawał się jakiś
sztywny. Nie wiadomo, jak się poruszać ani jak stać. Nie ma to jak stary! Ale trudno. Tamten
był już za kusy i bluzeczka pękała w szwach.
Szły do szkoły razem z Marylką. Marylka sztywna, jakby kij połknęła, kroczyła
dostojnie na bocianich nogach, pewna, że wszyscy się za nią oglądają i podziwiają. Na lewym
bowiem rękawie ma czerwoną tarczę. Ho, ho! Czerwona tarcza to już całkiem co innego.
Klasy licealne.
- Taniu - poprosiła w pewnym momencie - może pierwsza pójdziesz albo za mną...
Mnie tak nie wypada razem z dzieckiem z podstawowej...
- Bez łaski - obraziła się Tania. Byłaby jeszcze coś ostrzejszego powiedziała, ale
spostrzegła po drugiej stronie ulicy roześmiane koleżanki - Tuśkę i Halinkę.
- Tańka! - wrzasnęła radośnie Tuśka i ciągnąc za sobą spokojną Halinkę runęła jak
burza w poprzek ulicy. Cudem wywinęła się spod pędzącej na syrenie karetki sanitarnej,
zawadziła o łeb konia ciągnącego z wysiłkiem platformę koksu, przewróciła rowerzystę i
wreszcie dotarła do chodnika.
- Cześć, Tańka, jak się masz! Fiuu, aleś się opaliła, a ja jeszcze bardziej. Byliśmy całą
rodziną w Bułgarii...
- A my u dziadziusia. On jest leśniczym w Puszczy Kozienickiej, mówię wam, co tam
wilków i niedźwiedzi - otworzyła szeroko oczy Halinka.
- Ale buja! - spojrzała na nią z naganą Tuśka. - Mój tatuś jest myśliwym i opowiadał, że
wilki są tylko w Bieszczadach.
- Może z Bieszczad w nocy przylatywały - broniła się niezręcznie Halinka.
Marylka, udając, że musi sobie poprawić włosy, przystanęła przed błyszczącą szybą
wędliniarni.
- Ale twoja siostra ważna - powiedziała z naganą Tuśka - myślałby kto: ósma klasa to
uniwersytet... Wiesz, Tańka, cudnego psa przywieźliśmy. Taki jedwabisty! Uszy ma do samej
ziemi. Będzie polował z tatusiem na kaczki. Nazwałam go... no, która zgadnie, jak go
nazwałam?
- Azor - mruknęła niepewnie Halinka. - Reks albo Burek, albo Zagraj?
- Nie zgadłaś. On ma wspaniałe imię. No, może ty, Tańka? Jak zgadniesz, zafunduję
czekoladowe lody. Za całe pięć złotych, i dołożę dwie muszelki. Sama zbierałam nad Morzem
Czarnym. No, zgaduj!
- Daj mi spokój - spochmurniała Tania. Przypomniał jej się Kazan, którego musieliśmy
przed dwoma laty zostawić u leśniczego. Chudł, zrobił się osowiały, bardzo źle zaczął znosić
miasto. - Co mnie tam obchodzą cudze psy.
- To jest pies jak najbardziej rasowy i drugiego takiego nie ma w całych Kielcach, a
może i w całej Polsce - uważała za stosowne obrazić się Tuśka.
Byłby rozgorzał spór, ale nagle przedmiotem zainteresowania stał się stojący przed
restauracją samochód z brunatnym szoferem za kierownicą. Samochód był naprawdę
wspaniały, o opływowych kształtach, i na tabliczce rejestracyjnej miał litery CD.
- To najnowszy model Opel-Kapitan - dowodził Zygmunt z siódmej klasy.
Spory tłumek otaczał już wóz. Jednak powszechne zainteresowanie budził nie tyle
samochód, ile brunatny, z kruczą brodą i w śnieżnym turbanie - szofer. Siedział za
kierownicą, majestatyczny i nieruchomy.
- To musi być Hindus albo Turek - piegowaty Pawełek pokazał palcem nieruchomego
kierowcę. - Kto się założy?
Chętnych do zakładu znalazło się kilku. Teraz tylko wyłoniła się kwestia, co stawiać. Po
wakacjach każdy posiadał sporo przeróżnych fantów.
- Nie zakładać, bo przegrać - odezwał się niespodziewanie szofer łamaną polszczyzną -
ja Egipcjanin.
Teraz dopiero zakotłowało się. Egipcjanin mówiący po polsku! No, no! Mówi i pewnie
jeszcze lepiej rozumie, a tu na jego temat tyle wymieniano uwag.
„Znawca” samochodów, Zygmunt z siódmej, spojrzał na zegarek.
- O rany, chłopaki! - zawołał. - Za pięć minut dzwonek. Gazu, bo się spóźnimy!
W szkole, jak to zwykle pierwszego dnia nauki: do stłoczonych w sali gimnastycznej
wygłosił przemówienie dyrektor, po nim przedstawiciel Komitetu Rodzicielskiego. Mówił
może z półtorej godziny, wymachując rękami i potrząsając głową. Ale co mówił, nikt nie
wiedział poza pierwszymi rzędami. Bowiem jeszcze podczas przemówienia dyrektora popsuł
się mikrofon i nikt z siedzących w prezydium nie zauważył tego.
Tylko głuchy jak pień dziadek Gil, stojący przy samych drzwiach, poszturchiwał co
chwila łokciem swego wnuka, pierwszoklasistę Antosia.
- Słuchaj - pomrukiwał basem - słuchaj i zapamiętaj, co tu mówią.
Antoś wyciągał szyję, nadstawiał uszu i szczerze był zmartwiony, że dziadek lepiej
słyszy od niego.
Nareszcie powrót do swych klas. Piąta b ma nie lada sensację, bo przybył nowy kolega.
Krępy Janek Wysocki. I to z dalekiego świata. Właśnie podczas wakacji jego rodzice
powrócili na dobre z Kanady. Janek tam się urodził i po polsku mówi przekręcając śmiesznie
słowa, Często wtrąca - O'key. Więc gruby Andrzej z miejsca ochrzcił go - Łokejem. Janek-
Łokej nie przyszedł do szkoły z pustymi rękami. Na prawo i lewo częstuje gumą do żucia,
rozdał też kilka temperówek, a Franek zdążył od niego wycyganić długopis w czterech
kolorach.
- W Kanadzie to ludzie są bardzo bogaci - mądrzy się piegowaty Paweł - nic nie robią i
każdy ma worek pieniędzy.
- Worek? - dziwi się Janek. - Jaki worek?
- A taki - rozkłada Paweł szeroko ręce, ilustrując przypuszczalną wielkość worka.
- O'key - powiada Janek i potrząsa przecząco głową. - Mój tatuś nie miał worka z
pieniędzmi. Mój tatuś robił w tartaku.
Chłopcy mieli zawiedzione miny. Cóż za sens było tam przebywać, przecież w tartaku
to i w Kielcach można pracować.
- A czy - spytał Sławek w okularach, oczytany w Karolu Mayu - widziałeś tam chociaż
jakiego Indianina z bliska?
- Naturalnie - przytaknął gorliwie Janek. - Jeden to nawet w tartaku z moim ojcem
pracował.
- Ale buja - wydął wargi Sławek i rękawem starannie przetarł szkła okularów - nie wie
nawet o tym, że Indianie siedzą tylko w wigwamach, polują na bawoły i walczą bez przerwy z
Bladymi Twarzami.
- No, tak - poparli Sławka solidarnie koledzy - nawet to na filmach pokazują. Indianie
napadają na kolonistów i na dyliżanse, ale zawsze przegrywają. Później uciekają na koniach,
ile tylko sił.
- Nikt nie czytał ani nikt nie widział, żeby Rączy Jeleń czy jakiś tam Bawole Oko hańbił
się zwyczajną pracą w tartaku - orzekł wszystkowiedzący Adam, repetujący piątą klasę. - Coś
ty, synu, bujasz za bardzo. Może jeszcze powiesz, że Indianie nie noszą pióropuszów, nie
zdzierają skalpów z głów pokonanych wrogów i nie posiadają tomahawków ani łuków?
- Tomahawk to nawet mój tatuś przywiózł - ożywił się Janek - a ja mam pióropusz i łuk,
dostałem go od Johna, zwanego u nich w domu Rączy Jeleń. Siedzieliśmy w jednej ławce...
Tego było za wiele. Nikt już nie uwierzył temu, co mówił Janek. Ostatecznie mogło się
przytrafić, że jakiś tam pojedynczy Indianin był zmuszony do pracy w tartaku, ale żeby młody
Indianin chodził do szkoły? Eee! Po co w takim razie być Indianinem?
Wojtek skorzystał z chwili ciszy. Zresztą od dawna chciał coś powiedzieć, ale nie
zwracano na niego uwagi.
- A ja się topiłem w jeziorze, aha! I nawet gazeta o mnie pisała - pochwalił się. - Mnie
wyciągnęli, a tego Wacka z Radomia nie mogli odnaleźć.
- Topiłeś się? Naprawdę? - nawet dziewczyny przerwały swoją paplaninę. - Co ty,
Wojtek?
- Topiłem się. Naprawdę. I dopiero sztucznym oddychaniem mnie uratowali. Jutro
przyniosę gazetę -- powiedział z dumą. - Tam jest wszystko opisane.
Chłopców aż zatkało z zazdrości. Ten i ów miał ciekawe przygody w czasie wakacji, ale
o żadnym w gazecie nie pisano. No, no...
Wojtek nie dał się prosić i już chciał wszystko dokładnie opowiedzieć, gdy nagle
otworzyły się drzwi i do klasy wkroczył dyrektor, a z nim starsza pani o włosach
przyprószonych siwizną. Dzieci pośpiesznie zajmowały w ławkach swoje miejsca. Siadano
podobnie jak w roku ubiegłym: Tania z Tuśką, zaraz za nią Elżunia z Janeczką, w pierwszej
ławce Halinka, tym razem samotna. Zdążyła się już na dobre pogniewać z zeszłoroczną
koleżanką z jednej ławki, Anią. Poszło im o to, która jest bardziej opalona. Małgosia chciała
je pogodzić dowodząc, że obydwie jednakowo, i naraziła się zarówno Halince, jak i Ani.
Dyrektor przygładził czuprynę. Rozejrzał się bystro po klasie.
- Dzieci - powiedział. - Chciałem wam przedstawić nową panią wychowawczynię. Od
klasy piątej do siódmej będzie was prowadzić pani Romkiewiczowa.
Przez chwilę panowała wielka cisza. Ta wiadomość była zaskoczeniem. Poprzednia
pani uczyła ich przecież od pierwszej klasy i dzieci były z nią bardzo zżyte. Nie wyobrażały
sobie, że może być inaczej.
- A dlaczego? - wyrwał się niespodziewanie Maciek. - My wolimy naszą panią.
- Wasza pani przeniosła się do innej szkoły. Otrzymała nowe mieszkanie i stamtąd do
nowej szkoły ma znacznie bliżej - wyjaśnił dyrektor. - Zresztą i z panią Romkiewiczową z
pewnością się polubicie, prawda?
- Tttak - dało się słyszeć ni to westchnienie, ni to potwierdzenie.
NIE ŚWIĘCI GARNKI LEPIĄ
Marylka ze swoją klasą wyjechała na wycieczkę w Góry Świętokrzyskie. Od Kielc to
niedaleko, jednego dnia można zajechać i wrócić. Ostatnio te góry stały się modne. Bez
przerwy ulicami Kielc przeciągali turyści. I szkoły z całego kraju, i stateczne pary w
podeszłym wieku, wreszcie gromady autostopowiczów.
Tego samego dnia koło godziny dziesiątej otrzymałem telefon, że dziadziuś w
Starachowicach zachorował. Pojechaliśmy tam czym prędzej z Bogusią. Tania w tym czasie
była w szkole. Nie chciałem jej przeszkadzać, właśnie przystąpiono do ułamków i szkoda
było każdej godziny.
Tak więc, kiedy Tania, głodna jak niedźwiedź po zimowym śnie, zadzwoniła do domu,
nikt jej nie odpowiedział.
- Mama pewno wyszła - stwierdziła bardzo bystrze. Otworzyła więc drzwi własnym
kluczem. Powitał ją radosnym miauczeniem znudzony Florek.
Na stole w kuchni leżała karteczka.
Pojechaliśmy do Starachowic. Weź sobie z szuflady dziesięć złotych i idź na obiad do
garmażerii.
„Aha - zastanowiła się Tania - dziesięć złotych przyda się na ładną broszkę. Bez
jedzenia można wytrzymać i dwa dni, a nawet więcej. Robinson na bezludnej wyspie z
początku samą wodą tylko żył”.
Napiła się wody. Zimna i czysta. Kielce przecież mają wodę ze źródeł za Białogonem.
Wypiła wody dwa aluminiowe kubki.
Po chwili znowu odkręciła kran. Ta nasza woda jakoś nic nie syci. Wręcz odwrotnie,
coraz bardziej chce się jeść.
„Usmażę sobie omlet - puknęła się w czoło. - Przecież widziałam nieraz, jak mamusia
to robi”.
Sapiąc z przejęcia wbiła do garnuszka dwa jajka, wlała szklankę mleka, dosypała mąki.
Mąki okazało się za dużo, trzeba było więc jeszcze mleka. Teraz cała masa okazała się
za rzadka. Znowu mąki...
W końcu czterolitrowy garnek był pełny. Starczyłoby na omlet dla mieszkańców całej
kamienicy. Usiadła Tania wpatrując się z bezgranicznym zdumieniem w garnek.
„Nie. Nie będę teraz smażyć omletu - zadecydowała. - Lepiej ugotuję cały obiad.
Mamusi się wydaje, że ja nic nie umiem. Przekona się i zdziwi... Już wiem, co zrobię. Tusiek
lubi zupę pomidorową z ryżem, a na drugie zrazy z kaszą gryczaną”.
Piękna porcja wołowiny leżała w spiżarce. Ciach, ciach i już pokroiła ją na małe zraziki,
osoliła i bęc na patelnię! Do emaliowanego rondla wsypała kilową torbę ryżu, zaś do
aluminiowego garnka nie mniej kaszy gryczanej.
Jak dotąd szło nieźle i Tania, dumna z siebie, reguluje tylko gaz. Mięso skwierczy na
patelni, kasza i ryż perkoczą wesoło, bulgocze woda nastawiona na zupę.
Ryż musi być miękki. O tym Tania dobrze wie. Nabrała nieco na czubek łyżki. Próbuje.
Ziarna trzeszczą w zębach, ale garnek już pełen, jego zawartość wylewa się na maszynkę.
Trzeba trochę ująć i dolać wody. Za parę minut garnek znowu pełen. Znowu trzeba ujmować.
To samo dzieje się z kaszą.
Zajęta ryżem i kaszą, zapomniała na razie o mięsie. Przypomniał jej dopiero o tym
błękitny dym buchający z patelni. Florek zaczął kichać i uciekł z kuchni.
- To nic. - Tania trochę się tym zmartwiła, ale przecież na wszystko jest rada.
Pospiesznie ostrym nożem odcina spalone mięso. Po tej operacji zraziki stały się o połowę
cieńsze i chyba już usmażone... Zdaje się jednak niezupełnie, bo smakują jak trawa. Trzeba
pewno je dalej piec.
Ryż z kaszą bez przerwy puchną. Nie można nadążyć z ujmowaniem i dolewaniem
wody. Już są napełnione wszystkie naczynia, a te przeklęte ziarna wciąż twarde i coraz
bardziej puchną!
Zadzwonił telefon. Tania z łyżką pełną niedogotowanego ryżu pobiegła do pokoju.
Jak zwykle dzwoniła Tuśka.
- Wiesz co, Tańka - pożaliła się - mamy w domu nie ma. Głodna jestem jak pies. Tylko
chleba z masłem przegryzłam.
- U nas też nikogo nie ma - poinformowała Tania koleżankę - przyjadą dopiero
wieczorem.
- To przyjdź do mnie. Będziemy się bawić z Atosem.
- Nie mogę, bo widzisz... gotuję obiad.
- Obiad?
- Obiad. Zupę pomidorową z ryżem, zrazy z kaszą gryczaną i chyba jeszcze kompot
zrobię.
- Jak będziesz gotować kompot z jabłek, to dodaj skórki z pomarańczy - doradziła
Tuśka - i cukier waniliowy też.
- Kiedy cukru waniliowego chyba u nas nie ma.
- To nic... ja ci przyniosę. Dasz mi za to trochę zupy pomidorowej. Przepadam za taką
zupą.
- To tak, jak mój Tusiek.
- A mój najlepiej lubi barszcz czerwony i rosół z makaronem.
- Phii, rosół ugotować to żadna sztuka. Najgorzej pomidorową, a ryż!... Bez przerwy,
mówię ci, rośnie i rośnie.
- Może za dużo drożdży dodałaś - zgadywała Tuśka - bo jak za dużo drożdży, to tak
rośnie. Moja mamusia raz tak pączki piekła. Wyszła tylko do sklepu i połowę ciasta uciekło
na płytę. Nawet tatuś nie potrafił zatrzymać. Krzyczał, tupał, potrząsał miską, a ono roosło i
roosło!
- Tak samo jest z tym ryżem. Wsypałam tylko jedną torebkę, a będzie go już chyba
wiadro.
- W takim razie przyjdę z Atosem. On lubi ryż, to go trochę zje.
- Dobrze, kochana Tusiu! Przyprowadź Atosa i jeszcze ze dwa inne psy, bo oprócz ryżu
drugie tyle kaszy narosło.
- Tram, tram, tra, ta, ta, ta...
Dobiegły z ulicy dźwięki muzyki. Tania wypadła na balkon. Ulicą maszerowało wojsko
poprzedzane orkiestrą.
- Tuśka! - krzyknęła Tania do słuchawki. - Wojsko z manewrów wraca. Pośpiesz się, to
jeszcze zobaczysz. Powiadam ci, jak ich dużo! Z tysiąc albo dziesięć tysięcy...
Nie czekając na odpowiedź koleżanki znowu wypadła na balkon. Żołnierze szli i szli.
Za samochodami piechota, motocykliści z karabinami maszynowymi, kuchnie polowe,
pancerki... Jest się czemu przyglądać.
Po drugiej stronie ulicy stała już Tuśka, trzymając na smyczy wystraszonego śmiertelnie
Atosa. Pies przylgnął do płyt chodnika i dygotał jak galareta. Próżno Tuśka pokrzykując
dodawała mu otuchy. Tłumaczyła, że wojsko psu nic złego nie zrobi. Co innego, gdyby to
byli hitlerowcy albo Krzyżacy.
Atos jednak nic nie pojmował, a może czuł się winny... Przodkowie jego bowiem
pochodzili z Niemiec.
Kiedy wreszcie' pies uspokoił się, Tuśka zaczęła żywo gestykulować, pokazując na
Tanię. Coraz więcej głów odwracało się na balkon. Żołnierze też odwracali głowy w tym
kierunku.
Tania pęczniała z dumy. Pewna była, że wszyscy tak podziwiają Florka, którego
trzymała na ręku. Uśmiechała się też skromnie, maskując dumę. Jednak nie Atos zrobił
furorę, ale niepozorny Florek!
Jakaś mgiełka przysłoniła Tani na moment widok na ulicę. Jednocześnie zaleciał silny
zapach spalenizny. Zerknęła na lewo. No, tak... Ze szpary uchylonego okna walił z kuchni
kłębami bury dym.
- Jezu - pisnęła cienko i złapała się za głowę. - Chyba się troszeczkę mięso przypaliło.
Wieczorem obiad jedliśmy w barze mlecznym, a niedawno malowane ściany kuchni
przypominały wnętrze wędzarni.
Nie czyniliśmy jednak Tani wymówek. Przecież chciała jak najlepiej i odważnie
przystąpiła do dzieła, przekonana, że nie święci garnki lepią.
FRANCISZEK JÓZEF PIERWSZY
Od tygodnia bez przerwy siąpił deszcz. Niby to według kalendarza jeszcze czas letni,
ale na dworze całkiem listopadowa pogoda. Zrezygnowałem ze zbierania grzybów i
codziennych wycieczek na Karczówkę, Psie Górki czy stromy Telegraf. Nie nudziło mi się
zresztą w domu. Miałem akurat „na warsztacie” przygody trzech koleżków: Józka, Franka i
Stefka. Siedziałem więc nad kartkami maszynopisu, kreśląc i poprawiając. Czasami tylko, dla
wytchnienia, spoglądałem w okno, za którym dygotały drzewa targane zimnym wiatrem, na
ludzi skulonych pod parasolami, obłocone samochody.
„W taką pogodę psa trudno na dwór wypędzić” - pomyślałem.
Zadźwięczał trzykrotnie dzwonek i zjawiła się Tania, ociekająca wilgocią,
zarumieniona i niezmiernie ożywiona. Bardzo grzecznie rozebrała się z płaszcza i zamiast
domagać się jeść, wsunęła się cichutko do mego pokoju.
- Straszna pogoda, Tuśku - zagaiła, skubiąc się za swój mały nosek - powiadam ci,
zimno i deszcz. Brrr!
- Zimno - przytaknąłem.
- Powiedz, wypędziłbyś na taką pluchę Florka?
- Florka wypędzić? Eee, co ty opowiadasz! Nie tylko Florek, ale żadne żyjące
stworzenie nie powinno moknąć i marznąć.
- Widzisz - Tania zamrugała kilkakrotnie - ty to masz dobre serce. Ja wiem. Ale nie
wszyscy ludzie są tacy.
- Być może. Są gorsi i lepsi.
- Niektórzy wyrzucają na błoto małe kotki i pieski. Nic im nie żal, że biedactwo
miauczy i lamentuje. Co ty byś powiedział o takich ludziach?
- Z pewnością bym ich nie pochwalił.
- A o takich, co opiekują się biednymi zwierzątkami?
- Że mają dobre serca...
- To widzisz - przytuliła się do mnie Tania - twoja- córka ma dobre serce...
Zamrugałem niespokojnie, przeczuwając już, co za tym się kryje, ale moja córeczka nie
dała mi dojść do głosu. Trzepała dalej:
- ... Taki, wiesz, śliczny kotek siedział na chodniku. Cały mokry i obłocony. Tak
ż
ałośnie miauczał i dygotał! To ja go wzięłam i przyniosłam... Nie na stałe. Ogrzeje się, damy
mu troszkę mleka i jeżeli go każesz wyrzucić, wyniosę go. Tatusia zawsze posłucham. Nie
będzie chciał kotka, to nawet od razu każę go puścić na podwórze.
- Gdzie jest ten potwór? - jęknąłem, czując, że nie ma dla mnie już odwrotu. Sam się
pogrążyłem.
- Trzyma go Ulka na korytarzu.
Za minutę oglądałem żałosne, ociekające wodą stworzenie. Że kot, można było się tylko
domyślić po żałosnym miauczeniu, ale jakiej maści i rasy - trudno odróżnić pod warstwą
błota. Puszczony na podłogę w kuchni, łapczywie rzucił się do miseczki z ciepłym mlekiem.
Groźnym parsknięciem odpędził filozoficznego Florka i pił a pił. Dolała mu Tania jeszcze raz
i jeszcze.
- Teraz, Taniu - doradziłem - wymyj go nieco z błota i zetrzyj podłogę, bo jak mama
wróci, wypędzi nas razem z tym przybłędą.
Kiedy kotek wysechł, okazało się, że jest to rasowy angora o pięknym, niebieskim
futerku. Oczy też miał ciemnoniebieskie, nad oczami marsowe brwi i potężnej długości wąsy.
Ogon puszysty przypominał ogon wiewiórki. Ładny był z niego kotek, ale strasznie
wymizerowany. Musiał już kilka dni tułać się po świecie bez pożywienia.
- Jutro, Tuśku - powiedziała Tania spoglądając prosząco - znajdę koleżankę, która go do
siebie weźmie... Takiego ładnego kotka... ale ty na pewno nie chcesz mieć dwóch kotów w
domu?
Florek z początku przyglądał mu się podejrzliwie. Wreszcie, kiedy przybłęda położył
się na miękkiej szmacie, Florek zbliżył się i miauknąwszy przyjaźnie, zaczął starannie myć
szorstkim językiem futerko towarzysza.
Ulubionym przysmakiem Florka jest surowa cielęcinka. Akurat była w spiżarni i jego
porcję podzieliliśmy dzisiaj na dwie części. Przybysz wydał dzikie miauknięcie i pochłonął
swoją część, prychając i strosząc futro na grzbiecie. Florek chwilę smętnie dumał nad
mięsem, jakby zdawał sobie sprawę, kto jest sprawcą zmniejszonego przydziału, ale z
rezygnacją spożył swoją część.
- Ma wreszcie Florek kolegę - cieszyła się Tania. - Już nie będzie mu się przykrzyć.
Ja też byłem za tym, aby zostawić angorę. Zależało to jeszcze od Bogusi.
Kiedy jednak powróciła, syty kotek powitał ją serdecznie, łasząc się i ocierając o nogi.
Przy tym pomrukiwał grubym baskiem. Florek też krążył, spoglądając prosząco.
- Trudno - orzekła Bogusia. - Jak widzę, znów zaczynacie kompletować ZOO.
Kotka nazwaliśmy Robertem. Takie imię pasowało do jego dostojnego wyglądu. Robert
uwielbiał tylko dwie rzeczy: jeść i spać. Już o piątej rano budził wszystkich rozpaczliwym
miauczeniem. Wrzeszczał pod drzwiami sypialni, jakby go żywcem ze skóry obdzierano.
Nakarmiony, spał dwie godziny, a potem już asystował córkom przy śniadaniu. Wcale nie
ż
ebrał, o nie, ale śmiało wskoczywszy na stół, energicznym ruchem łapy zgarniał z talerzy na
podłogę co smaczniejsze kąski. Nie pomagało przepędzanie go ani klapsy. Mrużył tylko oczy
i rzucał się desperacko na łup, nie bacząc na grożące mu niebezpieczeństwo.
Czwartego dnia pobytu u nas byłby spłonął żywcem. Wypatrzywszy moment, kiedy
nikogo w kuchni nie było, skoczył na gazowy piecyk. Akurat w brytfannie skwierczała
kiełbasa. Robert odważnie sięgnął do wrzącego tłuszczu. Udało mu się pazurkami zahaczyć
smakowity krążek. Podsunął się bliżej i płomień osmalił mu prawą brew. Gdyby nie to, że w
tej chwili do kuchni weszła Bogusia, Robert zginąłby w ogniu. Nie miał bowiem wcale
zamiaru ustępować przed płomieniem. Odpędzał go tylko łapą, jak zasłonę ochraniającą
smakołyk.
Nic więc dziwnego, że rósł w tempie zastraszającym. Po trzech tygodniach był już
większy od Florka. Długa, błękitnawa sierść lśniła, a ogon wlókł się po ziemi, wspaniały i
jedwabisty jak broda starowiera. Najwięcej jednak zmienił się mu tak zwany „wyraz twarzy”.
Po bokach policzków wyrosły wspaniałe bokobrody. Ponadto zdobił pyszczek wąs puszysty i
brwi groźnie nastrzępione. Język miał zwykle lekko wysunięty. Całość uderzała powagą i
surowością.
- Toż to Franciszek Józef I - powiedział stary stryjek, ujrzawszy go. - Wypisz, wymaluj
- Franciszek Józef!
Od tej pory Robert zwie się oficjalnie Franciszek Józef I i manierami całkiem
przypomina tego ostatniego cesarza Austrii. Naturalnie próbuje też rządzić całym domem, ale
nie wszystko mu wychodzi zgodnie z zamiarami.
O tym jednak w następnych rozdziałach.
ARTYŚCI
Tania od dwóch lat przygotowuje się do zrobienia artystycznej kariery. Doszła do
wniosku, że tylko gitara rozsławi jej imię w całym świecie. Wszystkie wolne chwile poświęca
ć
wicząc bez przerwy. Z początku jeszcze były wolne dni, kiedy mogliśmy odetchnąć, bo
palce od szarpania strun pękały i tworzyły się bolesne bąble, ale z czasem skóra stwardniała i
odtąd zmuszeni byliśmy wysłuchiwać po sto... ba, po dwieście razy najmodniejszych
przebojów. Różne tam „Dzieci Pireusu”, „La Paloma”, „Korsarze”, a nawet stare walczyki
straussowskie ogłupiały nas po prostu.
Miły Boże! A tak się cieszyłem, nieszczęsny, kiedy po raz pierwszy w dniu moich
imienin o świcie Tania odegrała - sto lat!
Ech, gitara na zawsze przepłoszyła z naszego domu spokój. Florek zrobił się nerwowy,
na sam widok gitary żałośnie miauczy i zatyka sobie uszy łapkami. Tylko Franciszek Józef
słucha muzyki z widoczną przyjemnością - naturalnie, jeżeli przy tej okazji stoi przed nim
pełna misa.
W zespole, do którego należy Tania, profesor twierdzi, że nasza córa jest tego zespołu
filarem. To samo zresztą mówi Ulce i dwom bliźniaczkom, Stasi i Joasi. Naturalnie każdej w
zaufaniu i tylko w cztery oczy.
Z samozaparciem uczy się też Tania obcych języków. Ma przecież zamiar dawać
koncerty w całej Europie.
Na temat muzyki pogniewała się na śmierć i życie z Tuśką. Tuśka twierdziła uparcie, że
tylko pianino jest uznawane i poważnie traktowane. Na pianinie grywał Szopen, Paderewski,
Szymanowski, a i teraz, iluż to jest znanych pianistów! A gitarzyści, e...
Tania jednak potrafiła wyliczyć sławnych gitarzystów. Na przykład: Pawłowski,
Masłowski, Godlewski, Krasicki, Śniadecki.
Wiadomości te, rzecz jasna, były z palca wyssane, ale nazwiska „coś” tam Tuśce
przypominały. Ba, nawet w Kielcach jest ulica Śniadeckich... ale czy to byli Śniadeccy od
gitary, tego, niestety, Tuśka ani nikt inny w klasie piątej b nie wiedział. Natomiast
usłyszawszy nazwisko Krasickiego, Halinka zapytała, czy to ten od bajek. Tania potwierdziła,
wyjaśniając, że kiedy ten pan pisał bajki, grał przy tym na gitarze. Inaczej nie szłoby mu
pisanie.
- Na przykład - argumentowała - mojemu Tuśkowi, kiedy pasze, musi radio grać, i to
głośno.
Był to argument nie do obalenia i Tuśka musiała się poddać. Bo za Tanią były
wszystkie dziewczynki i chłopcy opisani w „Awanturach mojej córy”.
Wkrótce z okazji święta nauczyciela miał się odbyć pierwszy publiczny występ zespołu.
Profesor wybrał kilka utworów, które jego zdaniem najlepiej były przez zespół opanowane:
„Marsz turecki”, „Oczy czarne” i najmodniejszy szlagier - „Kaczuszka”.
Na generalnej próbie wyrywał sobie ostatnie włosy z głowy i głośno wyrzekał, że jeżeli
zespół się skompromituje, to on ze wszystkim wyłysieje. Jak mógł jeszcze bardziej wyłysieć,
tego młodociani artyści nie mogli w żaden sposób zrozumieć. Przecież głowa jego
przypominała idealną dynię, tylko trzy włoski. imitowały całą fryzurę.
Dużą salę Wojewódzkiego Domu Kultury szczelnie zapełnili tatusiowie i mamusie,
wujkowie i ciocie, babcie i kuzynki oraz koleżanki stremowanych mocno gitarzystów. Zajęli
oni pierwsze rzędy. Zaproszeni goście zbili się w końcu sali.
Jak zwykle, uroczystość rozpoczęła się godzinnym referatem. Przez ten czas artyści
wraz z gitarami tłoczyli się za kulisami. Miejsca tam zbyt wiele nie było, a sam tylko zespół
gitarzystów liczył, jak obszył, pół setki. Niemniej liczną grupę stanowił balet ze szkoły
pielęgniarek. W ostatnim momencie doszlusowało jeszcze trzy dziesiątki dziewczyn i
chłopców ze szkoły ćwiczeń. Mieli popisać się rytmicznym kujawiakiem, ułożonym przez
jednego z kieleckich kompozytorów.
Ć
wiczeniówka i nasza jedenastolatka żyją od lat w stanie wojennym. Teraz ze względu
na powagę chwili nie zaczepiano się wzajemnie.
Tymczasem mówca rozkręcił się na dobre. Był to człowiek marzący, niczym starożytny
Cycero, o porywaniu za sobą tysięcznych tłumów. Zebrani na sali przerywali mu już
kilkakrotnie oklaskami. Mówca kłaniał się elegancko, pewny, że te oklaski to hołd składany,
jego krasomówstwu. Kłaniał się i grzmiał dalej.
Za kulisami zrobiło się gorąco nie do zniesienia. Zaczynały się pierwsze słowne
utarczki. W pewnej chwili Janek, śpiewający solo „Furmana”, zdzielił po głowie biczyskiem
Franka gitarzystę. Franek nie mógł go dosięgnąć, więc zemścił się wyrywając przyprawiony
warkocz Marysi, która miała kroczyć na scenie w pierwszej parze melodyjnego kujawiaka.
Zawrzało za kulisami. Krzyki i przezwiska zagłuszyły całkowicie spoconego mówcę.
Słuchacze na widowni kręcili się niespokojnie na niewygodnych fotelach. Wreszcie burzą
braw powitali zjawienie się za plecami mówcy krępego blondyna w łowickim stroju z batem
w prawej ręce i chudego gitarzystę. Obaj artyści, Janek i Franek, młócili się zajadle pięściami
i nawet nie spostrzegli, kiedy zza kulis wydostali się na scenę. Ocknęli się dopiero oślepieni
ostrym światłem reflektorów i grzmotem braw. W mig zorientowali się w sytuacji. Janek
zerwał rogatywkę z piórami i ukłonił się szeroko publiczności, a Franek przejechał palcami
po strunach gitary, wydobywając z pudła powitalną fanfarę.
Przytomny kierownik sali pośpiesznie zaciągnął kurtynę. Mówca w połowie słowa
przerwał, machnął z rezygnacją dłonią i zachowując niewzruszoną powagę zlazł ze sceny.
Zespół gitarzystów na scenie prezentował się dosyć nawet efektownie. Chłopcy
wystąpili w czarnych spodniach i białych koszulach, dziewczyny miały białe bluzeczki i
granatowe plisowane spódniczki. Na przedzie same „filary”. Między nimi Tania.
Umieścić na scenie pół setki gitarzystów to nie taka łatwa sprawa. Dla dyrygującego
profesora pozostała tylko niewielka, półmetrowa przestrzeń na samym skraju.
Profesor, wzruszony nie mniej od artystów, zapowiedział swój zespół, z godnością
skinął głową publiczności i odwróciwszy się do gitarzystów uniósł do góry pałeczkę... Aby
mógł wzrokiem lepiej ogarnąć całość, cofnął się krok do tyłu. Jeszcze pół kroku... i nagle
zniknął, zapadając się w podziemiu, gdzie siedziała przygrywająca w przerwach orkiestra
pułkowa. W tym momencie zgasło światło. Nad salą uniósł się zbiorowy okrzyk - aaaach!
Odpowiedział mu łoskot i szczęk miedzi dobiegające z podziemia. Głucho odezwał się wielki
bęben, w który profesor uderzył głową.
Ś
wiatła nie było najmniej pół godziny. Wiadomo. Okres tak zwanego szczytu i
elektrownia zwykle wieczorami wyłącza prąd. Niecierpliwi goście oświetlili scenę latarkami i
wnet zabrzmiał skoczny „Marsz turecki”. Gitarzyści z początku nie grali zbyt składnie, ale za
to bardzo głośno, nagrodzono ich oczywiście brawami. Mamusie, tatusiowie, babcie, ciocie,
kuzynki i znajomi nie żałowali dłoni, a nawet kilku bardzo zakochanych ojców porykiwało
nieskładnie: - „Bis! Ach, bis!”
- Co za bis? - wrzasnął z pierwszych rzędów ochrypły bas. - Bisować im się zachciewa!
Późno już, a jeszcze nasze pociechy kujawiaka mają tańczyć.
„Oczy czarne” - trzeba przyznać uczciwie - wypadły całkiem dobrze. Uśmiechnięty
profesor dziękując za rzęsiste oklaski dyskretnie ocierał pot z czoła i kłaniał się, uważając już
teraz, aby zbytnio nie zbliżać się do zdradliwej krawędzi.
Po skończonych występach wręczono artystom torebki. W każdej torebce znajdowało
się jabłuszko, pączek i kilka owocowych cukierków.
Poczuli się tym obrażeni. Ich - przyszłe sławy światowe - potraktowano jak maluchów z
przedszkola! O mały włos sławny zespół gitarzystów byłby się rozleciał po tym pierwszym
publicznym występie. Na szczęście zamiłowanie do muzyki okazało się silniejsze od honoru.
NA KARCZÓWCE
Przed drugim dzwonkiem pani Romkiewiczowa oznajmiła:
- Dzisiaj więcej lekcji nie będzie. Macie wolne.
- Hurrra! - zaszumiało w klasie. Przepadnie matematyka, fizyka i biologia. Jest więc
powód do radości.
Po przelotnych szarugach znowu powróciła złota jesień. Niebo całymi dniami bez
chmurki, słoneczko jeszcze mile przygrzewa. Nie praży jak latem, ale tak jakby pieści,
rozleniwiając.
- Wiecie co, dziewczynki? - zaproponowała Tuśka. - Do domu jeszcze za wcześnie
wracać. Przejdźmy się może na Karczówkę.
Wybrały się we cztery: Tania, Tuśka, Halinka i Ulka. Na Karczówkę od szkoły nie jest
daleko, a można tam o tej porze nazbierać prześlicznych liści. Z dala widać, jak szczyt góry
czerwienieje, brązowi się i złoci - to drzewa tak się wystroiły przed zimą. Jedynie tylko sosny
stoją w nie zmienionej szacie. Przy tej orgii barw wydają się szare i dziwnie poważne.
Na Karczówkę droga wiedzie przez pola. Przy drodze nad rowem jarzębina. Jakie grona
korali na niej! Koleżanki przystanęły w zachwycie. Przydałoby się zerwać trochę tych
jagódek. Można z nich robić przepiękne bransolety i naszyjniki.
- Ja wejdę. - Ulka, jak chłopak, popluła w dłonie i objęła gładki pień. Stękając wspięła
się może na metr od ziemi i zjechała z powrotem gwałtownie.
- Ty nie potrafisz, niezdaro - odsunęła ją Tuśka. - Trzeba na bosaka.
Jej poszło lepiej. Już dosięgała pierwszych gałęzi, ale na tym koniec. Wyżej nie zdołała
się podciągnąć.
- Zróbmy żywą drabinę - doradziła Tania. - Ja będę na samym dole, a na wierzchu
Halusia, bo maj lżejsza.
Może w ten sposób byłyby i dostały się do ponętnych korali, ale przepędził je
gospodarz, na którego skraju pola rosło jarzębinowe drzewko.
Przybiegł wykrzykując i odgrażając się.
- Mój tatuś pracuje w milicji - zagroziła mu Ulka. - Ja mu powiem, to pan zobaczy!
- Nic mnie nie obchodzi! - krzyczał chłop. - Może być nawet i samym generałem. Po co
zrywać korale? W zimie przylatują tu takie ptaszki z czubkami. Bardzo lubią jeść te jagody -
tłumaczył już łagodniej - obsiada całe drzewo i tak sobie dziobią i dziobią. W lecie nigdzie
ich nie uświadczysz. Dopiero zimą skądyś przylatują.
- To są jemiołuszki, proszę pana - poinformowała z godnością Tania. - One przylatują
na zimę z Dalekiej Północy. Jak tylko robi się cieplej, zaraz odfruwają.
- Głupie ptaki - orzekł chłop odkładając biczysko - przecie u nas w lecie tak ładnie i nic
by im tu nie brakowało... A wy, dziewuszki, po co chciałyście zrywać jarzębinę?
- Dla zabawy. Na korale, bransoletki. Chłop podrapał się po głowie.
- Wleźć to nie da rady - powiedział po namyśle - ale może uda mi się przygiąć gałązkę.
Zamachnął się batem kilka razy. Wreszcie rzemień okręcił się wokół wiotkiej gałązki.
Uradowane dziewczynki mogły teraz zrywać całe grona czerwonych jagód.
Na szczycie Karczówki chwilami przycichał wiatr. Skrzypiały wtedy wiekowe sosny,
trzepotały liście klonów i leszczyny. Z brzóz spływały na ziemię złote krążki. Nad wieżą
starego klasztoru krążyły swarliwe kawki.
Z góry roztaczał się wspaniały widok. Na wprost leżały w kotlinie otulone mgiełką
dymów Kielce. Wyniosłe wieże kościołów i zamku bodły niebo, nowe osiedla odbijały
czerwienią cegieł. Nad stacją kolejową i z kominów fabrycznych leniwie kłębiły się dymy. Za
miastem niby olbrzymie zwierciadło srebrzył się zalew. Z prawej strony zaś połyskiwała kręta
wstążka Silnicy i znikała zasłonięta pasmami Gór Posłowickich. Góry te, zarosłe iwą i
buczyną, przypominały w tej chwili barwny dywan.
Na polach widać było ludzi kopiących ziemniaki. Tu i tam pykał traktor ciągnący za
sobą mechaniczną koparkę, gdzie indziej kilkanaście kobiet schylało się nad zagonami.
Płonęły ogniska wzniecane z suchych badyli ziemniaczanych. Wonny dym przypłynął aż tutaj
na górę.
- Och, zjadłabym pieczonych w popiele ziemniaków - pociągnęła nosem Tania. - Chyba
nie ma lepszych rzeczy na świecie jak pieczone w popiele ziemniaki.
- Oj, pieczone ziemniaki - oblizała się szeroko Ulka. - W zeszłym roku piekłyśmy w
piasku nad Wisłą.
- Posypać je solą i pieprzem, i taki przypalony zjeść... - wzniosła ku niebu oczy
sentymentalna Halinka.
- Och, wielkie nieba! - wykrzyknęła Tuśka. - Przecież możemy sobie sprawić taką
frajdę. Drzewo jest na miejscu, zapałki mam, soli nam trochę dadzą w klasztornej kuchni.
- A ziemniaki?
- Za pięć złociszów kupimy. Oo, właśnie wiezie chłop całą furę. Dawajcie jeszcze po
złotówce.
Zebrała pieniądze i zbiegła z góry pędem. Gospodarz nie chciał jednak słyszeć o
zapłacie. Sam wybrał i nasypał do podstawionego fartuszka co gładszych ziemniaków. Ile
tylko się zmieściło.
- Co tam - powiedział. - Chwalić Boga urodzaj latoś i nie braknie ich ani na sprzedaż,
ani dla siebie. Bierz, dziecko, i jedz na zdrowie.
- My w domu też mamy, proszę pana - tłumaczyła się zmieszana Tuśka - ale do domu
daleko i chciałybyśmy sobie z koleżankami upiec.
- Na zdrowie! Tylko uważajcie, aby ognia nie niecić blisko zabudowań i lasu nie
sfajczyć - przestrzegał chłop odjeżdżając.
W klasztornej kuchni rumiana zakonnica nasypała Tani w papierek soli i zakrzątnąwszy
się żwawo, ukroiła potężną pajdę chleba. Wetknęła ją w rękę skonfundowanej dziewczynie.
- Jedz, dziecko kochane. Jak będziesz głodna, pukaj do nas. A kiedy zjesz, zmów
paciorek.
Czerwona jak burak ze wstydu Tania uciekła z klasztornego obejścia.
Przez ten czas Ulka z Halinką miały zgromadzić zapas chrustu. Pełno go leżało pod
sosnami. Widać też było uschnięte krzaki i nadającą się na podpałkę paproć. Zakrzątnęły się
energicznie. Nagle jak spod ziemi wyłonił się starszy obywatel w okrągłej czapce i zielonym
mundurze. Bez uprzedzenia złapał Ulkę za rękę.
- A mam cię, złe ziele - zasyczał. - To ty rezerwat będziesz, złe ziele, dewastować?
- Ja tylko na ogień - tłumaczyła się Ulka, daremnie starając się wyrwać. - Zbieram
suche gałązki i mamy ziemniaki piec.
Halinka, wystraszona, przykucnęła za rozłożystym jałowcem. Bała się nawet głośniej
oddychać.
- Nie frygaj się, złe ziele - obywatel w okrągłej czapce jeszcze mocniej ścisnął Ulkę za
ramię. - Zaprowadzę cię na komisariat, a stamtąd wyślą jak nic do domu poprawczego.
- To tutaj nie wolno piec ziemniaków? - spytała odważnie Ulka. - Skąd my o tym
możemy wiedzieć?
- Jest napis. Tablica przy drodze - objaśniał strażnik - każdy, kto ma oczy i umie czytać,
winien przestrzegać zalecenia. Ja tu jestem strażnikiem rezerwatu i muszę czuwać. Za to mi
płacą zresztą - dodał już łagodniej, szarpiąc się za wąsy.
- Nigdzie nie widziałyśmy żadnej tablicy - wzruszyła ramionami Tania.
- Naprawdę, proszę pana - podchwyciła Halinka, wyłażąc dopiero teraz zza jałowca -
nigdzie nie ma żadnej tablicy.
- Alboście ślepe, albo ja głupi - powiedział gniewnie strażnik. - Chodźcie, to wam
pokażę.
Ruszył szparkim krokiem, wywijając sękatą laską. Za nim, trzymając się pod ręce,
dziewczynki. Im schodzili niżej, tym chód strażnika stawał się wolniejszy. Przystawali co
chwila, a strażnik pomrukiwał pod nosem:
- A bodaj to... wczoraj przecie jeszcze był.
Przystanął obok niewielkiego dołka czerniejącego z boku drogi. Dźgnął laską.
- Tu było to ogłoszenie. Widać jakieś huncwoty ukradły go razem ze słupem, a słup
dębowy. To ci dopiero!
Przez jakiś czas chrząkał i spluwał. Wreszcie odwrócił się do dziewczynek.
- Że ogłoszenia nie ma, to o niczym nie świadczy. Wystarczy, że ja wam gadam, jako tu
jest rezerwat i nie jest wolno nawet jednej paproci ruszyć... Zaś ziemniaki to możecie sobie
upiec na tym upłazie za klasztorem... i ten chrust uzbierany zabierzecie już... Tylko żebym ja
tego nie widział, bo zaprowadzę na komisariat!
Oddalił się z godnością, wymachując laską. Nie obejrzał się nawet.
Właściwie Karczówka nie była znowu tak bardzo rezerwatem. Strażnik miał czuwać
nad tym jedynie, aby nie niszczono drzewostanu i ciekawie uformowanych skał. O chruście
nic nie mówiła instrukcja.
Zbocze z drugiej strony klasztoru było łyse. Rozpalenie tam ogniska nie zagrażało
pożarem. Na upłazie, wskazanym przez strażnika, ktoś już wczoraj widocznie piekł
ziemniaki, bo pozostał spory kopczyk popiołu. Nie zachodziła potrzeba daremnego
marnowania paliwa. W popiół zagrzebało się ziemniaki i wkrótce wesoło zapłonął suchy
chrust. Przy świetle słonecznym ogień wydawał się dziwnie blady i nikły.
Przyjemnie tak siedzieć, oczekując, aż z popiołu będzie można wygrzebać chrupiące
spieczoną skórką bulwy. Niespokojna Ulka, myszkująca po krzakach, natrafiła na całą
kolonię rydzów. Ukryte były w wysokiej trawie. Ależ smakowały, pieczone w płomieniu na
patyczku! Delicje! Łakomczuchy pożerały rydzyki prawie surowe, słychać było tylko
smakowite mlaskanie i klepanie się po brzuchach.
Pusto było na górze. Stary klasztor zdawał się być wymarły. Z dołu nie dochodziły tutaj
ż
adne głosy. Widoczne stąd wioski i ludzie wyglądali jak na starym obrazie. Trochę
nierealnie i bajkowo.
Kiedy ziemniaki były już na dopieczeniu, uroczystą ciszę zmąciły dzikie wrzaski.
- O raju! - plasnęła w ręce Tuśka. - Nasze chłopaczyska też tutaj się meldują.
Prowadził, jak zwykle, Paweł. Biegł wydając dzikie okrzyki i piorąc raz za razem do
tyłu z kapiszonowca. Górną część twarzy zakrytą miał czarną chustką. Na ramionach
furkotała czarna peleryna, zmajstrowana naprędce ze starego matczynego szala. Nie trzeba
dłuższego opisu. Każdy odgadłby w nim dzielnego i nieustraszonego Zorro.
- Uhuuu - wydał dziki okrzyk Zorro - na tej niedostępnej górze polegniecie, niecni
siepacze, co do jednego, a wasze cuchnące kości obgryzać będą parszywe psy. Uhuuu!
Na przodzie zgrai „niecnych siepaczy” pędził z rozwianym włosem Tomek. W ręku
dzierżył kuszę miotającą pierzaste pociski na odległość co najmniej pięćdziesięciu kroków.
Poczuł się do żywego dotknięty obelgami. Sprawnym ruchem wskoczył na wystający głaz.
Ale za sekundę wychylił się, pociągnął nosem i wrzasnął:
- Chłopaki! Tutaj blisko piecze ktoś kartofle... Oo, proszę!
Zza mocno już wyłysiałego krzewu dzikiej róży wyglądały zaciekawione buzie
koleżanek. Tania pomachała ręką i zawołała nie zastanawiając się wcale:
- Chodźcie, bo akurat będziemy je z żaru wyjmować!...
Zbyt późno Tuśka trąciła ją w żebro. Chłopaków było przecież ośmiu, ich cztery - to
wypadnie po dwa ziemniaki na osobę. Czy warto było tyle fatygi, tracić prawie cały dzień,
aby schrupać tylko dwa ziemniaki?
Chłopcom nie trzeba było dwa razy powtarzać zaproszenia. W mig byli na miejscu.
Popiół został rozgarnięty i wnet przystąpiono do uczty. Spokojna Halinka czekała cierpliwie
na swoją kolejkę i dlatego nie zostawiono dla niej ani jednego kartofla. Andrzej pożarł cztery,
a oburzony tym Paweł rozgniótł mu piątego na nosie.
MIKOŁAJ
Halinka miała dwie młodsze od niej o siedem lat siostrzyczki - Kasię i Basię,
bliźniaczki o jasnych jak słoma warkoczykach i niebieskich oczętach. Ich mama ubierała je
zawsze jednakowo i tylko ona chyba umiała je odróżnić - tak były do siebie podobne. Stąd też
kiedy jedna z nich coś spsociła, obie otrzymywały burę i obie do winy się nie przyznawały.
Tania przepadała za bliźniaczkami i chociaż sama łakomczuch jakich mało, zawsze
potrafiła dla Kasi-Basi odłożyć bodaj po jednym cukierku, kilka orzechów laskowych czy
tabliczkę czekolady.
„U nas w domu też by się takie dziewczynki przydały - pomyślała w jedno zapłakane
popołudnie ostatnich dni listopada - oj, bo tak jest nudno”.
Lekcje już dawno odrobiła. Marylka - uczennica ósmej klasy - uważa się za poważną
osobę i wciąż, jak twierdzi, ma masę zajęcia poza domem. A to kółko polonistyczne, to sekcja
rytmiczna, to znowu jeszcze jakieś inne zebranie.
Florek i Franciszek, jak to jest w zwyczaju kociego rodu, spali jak zarżnięci. Nie można
więc się z nimi bawić. W radio nudny program, same tam emole i demole. Z domowej
biblioteki wszystkie książki już przeczytane, a nowego nic sobie ze szkoły nie przyniosła.
Nudy, oj, jakie nudy!
Dawniej godzinami mogła się zabawiać. Urządzała kukiełki, zaciekłe polowania i
wojny okrutne, albo bawiła się w Ali Babę i czterdziestu rozbójników. Przecież przeróżnych
zabawek stały dwa pełne kosze. Wystarczyło tylko mieć trochę fantazji, a czas się nie dłużył.
Teraz - za skarby! - nie pasuje. Jakby nie było, jest się uczennicą piątej b. A w piątej,
wiadomo, i z ułamkami już ma człowiek do czynienia, i obcy język wkuwa.
- Uuua - ziewała Tania rozgłośnie, gapiąc się w okno, za którym siąpił obrzydliwy,
listopadowy deszcz. Błyszczącymi od wilgoci chodnikami przemykali opatuleni w płaszcze
ludzie, kryli się pod parasolami. Wiatr targał bezlistnymi akacjami.
- Mamo - zwróciła się do Bogusi przeglądającej w spiżarce słoje z marynowanymi
grzybkami - pójdę może do Tusi.
- O, co to, to nie - zaoponowała Bogusia. - Wiesz chyba, że Tusia choruje na anginę i
możesz się zarazić.
- Nie zarażę się - zapewniała Tania, ale to nic nie pomogło. Bogusia na punkcie chorób
jest przewrażliwiona. Wydaje się jej, że wszystkie bakterie tylko czatują, aby zaatakować
organizmy jej pociech.
- To może do Ulki?
- Nie. Ulka przedwczoraj miała katar.
- Ale Janeczka jest całkiem zdrowa - argumentowała Tania. - Nic jej nie jest.
- To czemu, jak sama dziś mówiłaś, w szkole nie była?
- Bo podobno bolał ją brzuch, ale to może dlatego, że były na kolację gorące placki
ziemniaczane i później piła zimną wodę.
- Wcale nie wiadomo, czy właśnie z tego powodu - orzekła Bogusia. - Jest bardzo wiele
chorób, które rozpoczynają się bólem brzucha... Zresztą, lepiej siedź w domu. Gdzie tam chce
ci się wychodzić na taką pluchę.
Naburmuszona Tania zagłębiła się w zawsze pasjonującej dla niej lekturze. Była to
książka Smyczyńskiego o bardzo prozaicznym tytule - „Rasa psów i ich wychowanie”.
„Co tam dzieje się z Kazanem” - westchnęła, spoglądając na rycinę wyobrażającą
okazałego bernarda. - Mamo...
- Co tam znowu?
- Teraz to kupmy sobie pieska maleńkiego. Takiego, żeby dobrze czuł się w mieście.
Najlepiej pekińczyka.
- Może być pekińczyk - zgodziła się dla świętego spokoju Bogusia.
- Albo maltańczyka - Tania przerzuciła kilka stronic. - Wiesz, maltańczyk jest jeszcze
ładniejszy od pekińczyka.
- Kupimy w takim razie maltańczyka.
Przez chwilę panowało milczenie i słychać było tylko szelest przewracanych kartek.
Wreszcie Tania znowu się odezwała:
- A ty wiesz, mamo, że najmniejszym psem jest czi-waba? Nawet w kieliszku od wina
się zmieści.
Zabrzęczał dzwonek i w progu ukazała się ociekająca wodą Halusia. Tania powitała
koleżankę okrzykiem radości. Bogusia natomiast niezbyt przyjaźnie spoglądała na kałuże,
cieknące z igielitowego płaszczyka dziewczynki wprost na dopiero co wypastowany parkiet.
Nic jednak nie powiedziała. Nie wypadało przecież gościowi zwracać uwagi.
Koleżanki poplotkowały nieco o szkole i kiedy temat wyczerpał się, jakoś niechcący
zgadało się o zbliżającym się Mikołaju.
- A wiesz - zwierzyła się Halinka - ja jeszcze w drugim oddziale myślałam, że to
naprawdę Mikołaj przynosi podarki i kiedy się zaśnie, to on wkłada je pod poduszkę.
- I ja - przyznała Tania. - Przyjemne było takie oczekiwanie, ale najgorzej z rózgą.
Zawsze się bałam, żeby mi rózgi nie przyniósł, i cieszyłam się, kiedy rózga znalazła się raz u
Marylki pod poduszką, a u mnie nie.
- A jakbyśmy tak, Taniu, wykombinowały Mikołaja dla tych głuptasków, Kasi i Basl? -
powiedziała Halinka. - Wiesz, tatusia ani mamusi nie będzie wtedy, tylko babcia. Ja mam
odłożonych w skarbonce trochę pieniędzy, kupimy im coś, ty się przebierzesz, za Mikołaja...
- Racja - zapaliła się Tania do projektu - brodę zrobi się z waty, płaszcz czerwony, też
obramowany watą, czapka spiczasta... A do worka wezmę trochę moich zabawek. Co mi po
nich? Już człowiek ma co innego na głowie - westchnęła obłudnie.
Wyciągnęła z kąta obydwa kosze. Z zapałem zabrały się obie do przeglądania jego
zawartości. Oto lalki, od maleńkiego Paluszka do czarnowłosej Balbinki, która woła „mama”
i kiedyś potrafiła zamykać i otwierać oczy. Osobno zwierzęta: lwy, słonie, żyrafy, krokodyle,
psy, koty, kurki znoszące jajka, koguciki trzepoczące skrzydłami, gąski syczące.
W drugim koszu zabawki mechaniczne. Myszka goniąca po podłodze za kulą, woźnica
pędzący „trojką”, traktor ciągnący oświetloną przyczepę, samochodziki z napędem
elektrycznym, samoloty... Kto by tam potrafił wszystko wyliczyć.
I obie panny, uczennice piątej b, zaczęły się bawić na całego. Zapomniały o powadze i z
zapałem montowały przedstawienie „Przez Saharę na słoniach i wielbłądach”. Na drodze
Murzynom stawały ryczące lwy i tygrysy z lakierowanego papieru, rozpaczała Balbinka,
której ludożercy porwali narzeczonego, staczał okrutne boje i zwyciężał dzielny milicjant w
błękitnym mundurze. Potem zmontowano podróż kosmiczną. Maleńki Paluszek podróżował
najpierw samochodem, a następnie rakietą na księżyc. Spotkał tam Twardowskiego.
Wywiązał się bardzo ciekawy dialog. Tania przemawiała basem Twardowskiego, a Halinka
cienkim głosikiem kosmonautki-Paluszka.
- Dziewczynki, już godzina dziewiąta - przywróciła je Bogusia na ziemię. - Poskładaj,
Taniu, zabawki i spać. O Ciebie, Halinko, też już pewnie martwi się mama.
Obie bliźniaczki były kilka razy ze starszą siostrą u nas. Tania pamiętała, że jedna z
nich zachwycała się Paluszkiem, a druga za nic nie chciała wypuścić z objęć Balbinki. Kurkę
znoszącą na poczekaniu pięć jajeczek tak sobie wydzierały z rąk, że aż się pobiły, a na widok
myszy goniącej po podłodze za kulą, piszczały z zachwytu.
Te zabaweczki Tania odłożyła. Niech je im wręczy Mikołaj. Naturalnie Bogusia
wyraziła na to zgodę. Uznała słusznie, że Tania już jest na zabawki za duża i lepiej niech
zajmie się nauką.
W wigilię Mikołaja Tania w pośpiechu zjadła obiad, lekcje odrobiła, jak to się mówi, po
łebkach i pobiegła do Halinki. Tak jak mówiła koleżanka, nie było w domu obojga rodziców,
tylko stara babcia. Kasia i Basia, ubrane w różowe sukienki, z jednakowymi różowymi
kokardami w słomianych włosach, były dzisiaj trochę podniecone, widocznie babcia musiała
im opowiadać o Mikołaju. Powitały Tanię bardzo serdecznie.
- Wiesz - prawiła jedna z nich, uczepiona z prawej strony - Basi Mikołaj przyniesie
rózgę, bo była niegrzeczna i powiedziała na babcię „pupa”!
- Nieprawda - przekonywała druga uwieszona z lewej strony - bo to powiedziała Kasia.
- Nie, to Basia.
- Nie, to Kasia.
Biegały teraz w kółko po pokoju i Tania daremnie usiłowała odgadnąć, która z nich jest
Kasia, a która Basia.
- Ja myślę, że Mikołaj przyniesie mi Paluszka - podniosła do góry chabrowe oczęta
jedna z bliźniaczek.
- A mnie Balbinkę - powiedziała druga.
- A dla mnie kureczkę.
- A dla mnie myszkę, która tak śmiesznie goni za kuleczką.
Oj, widocznie i Halinka nie utrzymała języka w buzi! Tani zresztą nawet nie zależało
tak bardzo na tajemnicy. Głowiła się tylko nad tym, jak dać pod właściwym adresem kurkę,
Paluszka i Balbinkę.
Grudniowy zmrok zapada wcześnie. Od momentu zapalenia światła bliźniaczki co
chwila zerkały w stronę drzwi. Spoglądały na siebie z wypiekami na buziach. Nawet bawić
się nie chciały i babcia z trudem namówiła je do zjedzenia kolacji.
- Zostańcie na chwilę z babcią, ja odprowadzę Tanię - powiedziała w pewnym
momencie Halinka. Następnie obie przyjaciółki wyszły do drugiego pokoju, w którym był
przygotowany strój Mikołaja w całej okazałości i worek z darami. Naturalnie nie brakło w
nim i złoconych rózeg.
Kiedy już Tania była ubrana, Halinka powróciła do sióstr. Przez chwilę droczyła się z
nimi, twierdząc, że Mikołaj do nich w ogóle nie przyjdzie, bo nie zawsze są grzeczne. Kiedy
dziewczynki były już bliskie płaczu i zapewniały solennie, że będą już teraz zawsze grzeczne,
najgrzeczniejsze na świecie, Halinka zawołała podchodząc do drzwi:
- O Mikołaju, niech pan przyjdzie!
Zachrobotało, zaszumiało i majestatyczny Mikołaj wtoczył się do pokoju. Obie
dziewczynki krzyknęły z radości, a zarazem ze strachu i ukryły się za szeroką babciną
spódnicą. Mikołaj bowiem prezentował się wspaniale. Broda w lnianym kolorze spływała mu
aż na piersi. Podobne, lniane wąsy zakrywały resztę twarzy. Spiczasta czapa, bramowana
króliczym futerkiem, obszerna szkarłatna szata haftowana złotymi i srebrnymi gwiazdami,
obszyta puchem króliczym, składały się na strój. Wysłannik niebios sapnął, odchrząknął.
- Czy tu mieszkają Basia i Kasia? - spytał dziwnie cienkim głosem.
- A mieszkają - zapewniała babcia - mieszkają, święty Mikołaju.
- A grzeczne to dziewczynki? - tym razem udało się Mikołajowi przemówić basem.
- Nie bardzo - odpowiedziała Halinka - oj, nie bardzo.
- A która gorsza, Kasia czy Basia?
- Basia! Kasia! Kasia! Basia! - pisnęły jednocześnie obie bliźniaczki.
- Ha, w takim razie dam im po rózdze - sięgnął Mikołaj do worka i podał
dziewczynkom dwie złocone gałązeczki - będziecie grzeczne, prawda?
- Będziemy - zapewniały ze skruchą.
- W takim razie mam dla Basi Paluszka, a dla Kasi Balbinkę. - Mikołaj wyciągnął
znowu z worka obie lalki. Liczył, że po jedną zgłosi się Kasia, a po drugą Basia. Stało się
jednak inaczej. Cztery łapki wyciągnęły się po okazalszą lalę. Tania-Mikołaj w zakłopotaniu
podrapała się po spiczastej czapce. Co tu robić?
- To dla Basi - orzekła wreszcie.
- Ja jestem Basia! - krzyknęła dziewczynka z prawej strony. - Ja jestem Basia! -
zawtórowała jak echo dziewczynka z lewej strony.
Spryciary! Wiedziały dobrze, że tylko mama potrafi je odróżnić, a mamy akurat nie
było.
- To ona jest Kasia... To ona jest Kasia - wskazywały na siebie nawzajem.
O, nie było łatwo rozdzielić te dary. Łatwiej już poszło z czekoladami i ciastkami, na
kupno których pozostawili pieniądze wyjeżdżający rodzice.
Nim Tania zakończyła tę ceremonię, była cała mokra. Teraz należało jeszcze
porozmawiać z dziewczynkami. Takie tam rozmowy jak zwykle przy podobnych okazjach.
Właśnie prawiła z namaszczeniem, że trzeba słuchać tatusia, mamusi i babci, kiedy jedna z
dziewczynek pociągała ją za rękaw wspaniałego płaszcza.
- Panie Mikołaju, a dlaczego pan Mikołaj ma takie kapciuszki jak Tania?
- I głos podobny do Tani - uzupełniła druga.
- Na nosku podobna plamka...
- A taki sam worek ma nasza Halinka. Nosi w nim do szkoły książki.
Zakłopotana Tania chciała poprawić okazałą brodę... i broda, słabo przyklejona, została
jej w ręku.
- To Tania - zawołały dziewczynki zdumione do najwyższego stopnia - to wcale nie
Mikołaj, a zwyczajna Tania!
NINKA
Florek widocznie ciągle jeszcze pamiętał swoją przyjaźń z Kazanem i wciąż tęsknił za
psim towarzystwem. Całymi dniami wysiadywał w oknie, spoglądając smętnie na ulicę.
Ożywiał się tylko wtedy, kiedy dostrzegał psa. Najczęściej był to włóczęga, brodacz
monachijski. Pies ten bez względu na pogodę pojawiał się na chodniku zwykle koło godziny
dziesiątej. Zajmował posterunek w bramie, naprzeciwko naszych okien, i wytrwale, aż do
obiadu, obszczekiwał przechodniów. Następnie biegł w górę ulicy i wracał znowu przed
wieczorem. Nieraz jeszcze o zmroku słychać było jego swarliwy głos.
- Mruuu, mruuu, mruuu - wabił go Florek, drapiąc pazurkami o gładką powierzchnię
szyby. Pies jednak go nie słyszał, zajęty swymi sprawami.
W ogóle włóczęga ten był psem bardzo ostrożnym i bardzo mądrym. Obserwowałem go
nieraz przy skrzyżowaniu ulicy Buczka i Sienkiewicza. Nie przebiegał nigdy na drugą stronę
bezmyślnie, zatrzymywał się na chodniku i czekał na zielone światło. Podobno psy nie
odróżniają kolorów. Mnie trudno w to uwierzyć, bo jak sobie wytłumaczyć, że brodacz
zatrzymawszy się na brzegu chodnika zerkał uważnie na okrągłe szybki sygnałowe?
Przeczekiwał czerwone i razem z ludźmi dreptał, kiedy zapaliła się zielona szybka. Jeśli zaś
sygnały były popsute, pies czekał zwykle na jakiegoś staruszka czy staruszkę i kroczył z nimi
noga w nogę. Sam przejścia nie ryzykował nigdy, obawiając się widocznie licznych na tym
skrzyżowaniu pojazdów.
- Trzeba by kupić jakiegoś pieska - zagadywała nieśmiało Bogusia - nie widzisz to, jak
się Florkowi przykrzy?
Florek Florkiem, ale ja widziałem, że i moja małżonka! rada by mieć znowu w domu
szczekające stworzenie.
Tania zaś od dawna sprytnie opowiadała o koleżankach, które mają naprawdę
kochanych rodziców, a szczególnie tatusiów. Dobroć ta przejawiała się w tym, że każdy z
takich tatusiów przyniósł do domu szczeniaka.
- Szczęśliwe te dziewczynki - wzdychała, spoglądając na mnie z wyrzutem. - Taki
piesek zje tylko to, co zostanie z obiadu, a ile w domu radości!
Obiecałem wreszcie, że postaram się o pieska. Cała rodzina wyraziła życzenie, aby to
był pekińczyk.
Nawet już i adres hodowli był przygotowany. Ponoć w Krakowie były do kupna
szczenięta tej rasy. Cena... ano „nieduża”, bo „tylko” tysiąc złotych za pieska.
Kwotę tę obiecały dziewczynki zaoszczędzić. Tylko na czym?
W ostatnich dniach listopada wyjechałem na cykl spotkań w Białostockie. Przenosiłem
się z powiatu do powiatu, poznając nowe miejscowości, dyskutując w szkołach i świetlicach.
Pewnego razu po spotkaniu poprosili mnie do siebie na resztę dnia bardzo mili ludzie.
Wolałem zostać u nich aniżeli spędzić wieczór w brudnym hoteliku. Hotelik ten
posiadał tylko jedną salkę, a na tej salce dwanaście łóżek. Spali na nich panowie chrapiący jak
rozgniewane lwy, sapiący nie gorzej od popsutej lokomotywy, gwiżdżący niczym syreny
alarmowe. Jeden z nich mówił bez przerwy przez sen o kontraktacji buraków, drugi zaś co
jakiś czas wznosił okrzyki w rodzaju. „Niech żyje nasz prezes i księgowy! Hurrra!”
Czterech monterów grało całe wieczory w karty, kłócąc się przy tym i wymyślając sobie
nawzajem. Stary dziadek sprzedający przed ratuszem płyn na porost włosów zajmował łóżko
w samym kącie. Był łysy jak kolano, ale w innych wmawiał, że sprzedawany przez niego
płyn ma cudowne wprost właściwości.
- Raz przez omyłkę - łgał dziadek - posmarowałem tym płynem stare buty i - co
powiecie? - do rana sierść na nich wyrosła!
Chętnie zrezygnowałem z tego towarzystwa i z przyjemnością siedziałem w
czyściutkim pokoiku moich nowych znajomych. Przed kolacją chciałem sobie umyć ręce.
Pomyliłem się i zamiast otworzyć drzwi do łazienki wszedłem do kuchni.
Spod okna smyrgnęła do mnie jakby spora czarna mysz czy raczej nieduży szczurek.
Stworzenie to zaniosło się energicznym szczekaniem. Tak, słuch mnie nie mylił. To
stworzenie szczeka. Widocznie to jest jednak pies.
Tymczasem „toto” schwyciło mnie za nogawkę spodni i szarpie a warczy.
Z pewnością pies! Miota się jak sprężynowa zabawka i sam podobny do zabawki.
Schyliłem się. „Groźny” pies złapał mnie za palec. Piekli się. Ząbki ostre, ale odczuwam
tylko coś w rodzaju leciutkiego drapania. Chcę złapać napastnika, ale stwór odskakuje,
całkiem jak na sprężynie.
Zjawił się gospodarz domu.
- Ninka! - krzyknął. - Uspokój się, daj panu wyjść.
Piesek, nazwany Ninką, momentalnie przycichł. Podbiegł do pana, a ten podniósł go z
podłogi i postawił sobie na dłoni.
- To jest nasz obrońca - powiedział. - Ninka.
- Rzeczywiście - przytaknąłem - zły pies z niej wyrośnie.
- Jak to: „wyrośnie”? - roześmiał się gospodarz. - Ona już jest prawie dorosła. Liczy
sobie osiem miesięcy.
Przez cały wieczór nie mogłem oka spuścić z maleńkiej Ninki. Znam przecież różne
rasy psów. Najmniejsze ratlerki w porównaniu z Ninką wydają się rosłymi chartami. Niby ta
suczka przypomina trochę ratlerka. Bo sierść czarna i połyskująca jak aksamit, nóżki i spód
podpalany, ale uszki jak u nietoperza, sterczące i duże. Lewe tylko od czasu do czasu opada
jak zwiędły liść. Mordka rozumna, oczka wyłupiaste, podobne do wilgotnych śliweczek.
Ogonek cieniutki, zakręcony z fantazją.
Ninka z powagą spacerowała koło stołu. Powąchała okruch ciasteczka, zmarszczyła
zimny zawsze i czarny jak węgiel nosek.
- Zjedz, Nineczko - poprosiła pani domu. - No, niech Ninka zje.
Suczka merdnęła ogonkiem. Stanęła teraz nad okruchem na trzech nóżkach, cieniutkich
jak ołówek notesowy. Czwartą nóżkę wyciągnęła do tyłu. Wyglądała w tej chwili jak zabawę
czka z gładkiego pluszu.
Cały wieczór starałem się przekupić Ninkę, podsuwając jej co smaczniejsze kąski. Była
wciąż nieprzejednana i kiedy tylko dotknąłem rękawa gospodarza czy ręki gospodyni,
pokazywała drobniutkie ząbki, warcząc ostrzegawczo.
Na odchodne pozwoliła mi się łaskawie pogłaskać i, o radości! - liznęła moją dłoń
różowym i cieplutkim języczkiem.
Tej nocy, mimo że pana chrapiącego jak rozgniewane lwy nie było i zwolennik prezesa
tylko siedem razy wzniósł entuzjastyczny okrzyk, nie mogłem spać.
„Ucieszyłaby się Tania, gdybym taką Ninkę jej przywiózł. Co za przemiłe stworzenie” -
przewracałem się z boku na bok obmyślając, jak by tu zaproponować moim niedawnym
gospodarzom, aby zechcieli sprzedać pieska. Wiedziałem, że pan domu jest do niej
przywiązany, a i pani lubi miniaturową Ninkę.
W miasteczku miałem zostać jeszcze dwa dni. Po południu zadzwoniłem do właścicieli
Ninki, zapraszając ich w drodze rewanżu do jedynej w miasteczku kawiarni.
Wypiliśmy z panem Antonim po jednym koniaku. Pani Antoniowa wypiła kieliszek
wermutu. Powtórzyliśmy znowu kolejkę.
Po czwartej pan Antoni rzekł:
- Panie, jak ja kocham ludzi, którzy książki piszą! Dla nich wszystko bym zrobił.
Zamówiłem kawę. Przy kawie opowiadałem, jak to cała nasza rodzina kocha zwierzęta.
W pewnym momencie spytałem chytrze:
- Czy państwo nie wiedzą, gdzie można by kupić pieska podobnej rasy jak Ninka?
Pan Antoni podrapał się po głowie. Westchnął.
- Chyba w Polsce nie. Ninkę przywiózł nasz zięć z Francji. Podarował mi ją na
imieniny.
Po trzeciej kawie pan Antoni klepnął się w kolano, popatrzył na mnie z tkliwością:
- Porządny z pana człowiek. Bierz pan Ninkę. U pana są dzieci. Będzie jej weselej.
Pani Antoniowa mało nie zemdlała. Ocuciłem ją jeszcze jednym wermutem i kawą.
- My zresztą, być może, pojedziemy niedługo z wizytą do córki. W podróży kłopot z
takim pieskiem. Bierz pan - nastawał Antoni. - Co tam!
Słabo się broniłem. Tylko dla formy.
O pierwszej w nocy, po wielu kawach i koniakach, zadzwoniłem do Kielc. Podniosła
słuchawkę rozespana Bogusia.
- Co to, pali się? - spytała kwaśno. - Też pomysł o tej porze telefonować.
- Jeszcze się nie pali - odparłem wesoło - ale chciałem ci powiedzieć, że zdobyłem psa.
Przywiozę go pojutrze. Mam tylko obawy co do kotów...
- Jeżeli taki zawzięty na koty i mógłby zrobić krzywdę Robertowi, to lepiej nie przywoź
- zastrzegła się Bogusia. - Kundel? Stary już?
- Ma osiem miesięcy.
- To już dorosły... Nie można było postarać się o jakiegoś pokojowego szczeniaka?
- Nie można...
Trudno było dalej prowadzić rozmowę, bo na linii rozległy się jakieś trzaski, muzyka, a
wreszcie połączenie zostało przerwane. Zdążyłem tylko powiedzieć, że nowy nabytek to
suczka, ma na imię Ninka i jest bardzo, ale to bardzo zła.
Podczas kiedy w domu trwały narady, jak przed brutalnością kundla imieniem Ninka
zabezpieczyć koty, ja jechałem z suczką schowaną w bocznej kieszeni jesionki. Zachowywała
się dosyć przyzwoicie'. Spała albo też, wysunąwszy główkę, przyglądała się
współtowarzyszom podróży.
Połączenia kolejowe nie są najlepsze. Sprawdziłem, że jazda zajmie nam osiemnaście
godzin. Dlatego też zaopatrzyłem się w żywność dla Niny. A więc wziąłem około dwóch
dekagramów szynki, pół ciasteczka i ćwiartkę jabłuszka.
W pośpiesznym pociągu Warszawa-Kraków znalazłem się w przedziale sam jeden.
Gdzieś pod Radomiem przyszedł kontroler. Sprawdził bilet i zamierzał wyjść, kiedy
rozbudzona Ninka zaczęła szczekać.
- Co tu szczeka? - spytał surowo kontroler. - Panie konduktorze, czy słyszy pan?
- Zdaje się, jakby pies - powiedział konduktor z wahaniem. - Niby pies...
- Kto wiezie psa bez biletu? - zmarszczył czoło kontroler. - Panie konduktorze, niech
pan poszuka, gdzie jest pies.
Ninka, jakby przeczuwając, że mowa o niej, umilkła i siedziała jak trusia. Konduktor
zajrzał pod kanapy, pomacał moją teczkę. Wzruszył ramionami.
- Nic nie ma, panie kontrolerze.
W tym momencie suczka znowu zaszczekała. Kontroler spojrzał na mnie groźnie.
- Co pan?...
- Co ja? - postawiłem się. - Może chciał pan powiedzieć, że to ja szczekałem, co?
- Coś czy ktoś w każdym razie szczekał - zmieszał się kontroler. - Wyraźnie przecież
słychać było. Prawda, panie konduktorze?
- Ja tam trochę nie dosłyszę - tłumaczył się konduktor. - Na froncie blisko ode mnie
wybuchła bomba i od tej pory mam defekt słuchowy.
- Widzi pan - wyjaśnił urzędowo kontroler - jest zarządzenie, że jeżeli pasażer przewozi
psa, musi wykupić połowę biletu i przedstawić świadectwo szczepienia oraz świadectwo
weterynarza, stwierdzające, że w danej okolicy nie panuje zaraza.
Odpiąłem guzik kieszeni i posadziłem Ninkę na dłoni. Stanęła po swojemu na trzech
nóżkach. Zaszczekała.
- Co to? - konduktor zsunął na nos okulary. - „Toto” szczeka?
- Toto szczekało? - jak echo zawtórował kontroler. - Toto jest pies?
- To nie pies, to suczka - poinformowałem. - Ninka się nazywa... Jeżeli trzeba wykupić
połowę biletu, to ja...
- Coś pan - zamachał rękami kontroler - za taką zabaweczkę bilet płacić - wyciągnął
rękę. Ninka warknęła i wpiła się ząbkami w palec pana kontrolera.
- Gryzie - stwierdził cofając rękę. - Więc to żywy pies, a ja byłem pewny, że nakręcana
zabawka.
Wreszcie dobrnęliśmy z Ninką do Kielc. Zadzwoniłem do drzwi. Otworzyła Tania.
- Gdzie ten kundel, Tuśku? Nic przywiozłeś kundla?
- Nie - oddałem teczkę i witałem się kolejno ze wszystkimi.
Robert wspiął się po jesionce, aby swym zwyczajem obwąchać mnie i polizać. Florek
kręcił się ocierając o nogi... Nagle Robert parsknął i zeskoczył na podłogę. Florek najeżył się i
machnął ogonem.
- Co to, Franciszku Józefie? - roześmiała się Bogusia. - Nie witasz pana?
Wyłuskałem z kieszeni Ninkę i postawiłem ją na podłodze. Przeciągnęła się, zastygając
w malowniczej pozie na trzech nóżkach.
- Ale nas Tusiek oszukał - skrzywiła się Tania. - Pieska z pluszu przywiózł...
„Piesek z pluszu” zaszczekał zajadle i jak strzała pomknął w stronę zaskoczonych
kotów. Z impetem obalił zagapionego Franciszka Józefa. Florek czym prędzej schronił się na
szafę, skąd pełen zdumienia spoglądał na miotającego się po podłodze czarnego diablika.
Franciszek Józef, obrażony, postanowił ukarać zuchwalca. Ale „zuchwalec” śmignął mu pod
brzuchem i wczepił się w ogon. Na próżno kot próbował go strząsnąć, ogłupiały ze szczętem.
Ninka wisiała u ogona jak pijawka. Zrozpaczony, skoczył za Florkiem. Ninka odpadła już w
powietrzu. Zaniosła się jazgotem. Oba koty przykuliły się teraz, nie wiedząc, co to za
stworzenie wdarło się do tak spokojnego do tej pory domu.
Florek zaryzykował jeszcze raz. Ledwie jednak stanął na podłodze, Ninka natychmiast
ugryzła go w łapę i ucho. Flegmatyczny kot nie mógł nadążyć za tym żywym srebrem o
wężowej zwinności. Miauknął więc gniewnie i uciekł do Franciszka Józefa.
Od tej pory rozpoczęła się era rządów czupurnej Ninki. Najmniejsza, a przecież od razu
stała się pierwszą osobą w domu.
A oto dane personalne i osobowe, wpisane przez Tanie do psiego paszportu. Bo
podobne paszporty miały też Florek i Franciszek Józef.
Imię - Nina.
Pochodzenie - Francja (Obcokrajowiec).
Płeć - suczka.
Rasa - mniejsza od ratlerka, nieco większa od czi-wawy.
Maść - czarna, podpalana.
Oczy - piękne jak śliweczki.
Waga - czterdzieści dekagramów.
Wysokość - czternaście centymetrów.
Długość - bez ogonka dwadzieścia jeden centymetrów.
Znaki szczególne - uszy jak u nietoperza, lewe często opada. Kiedy je albo jest
zamyślona, wyciąga do tyłu lewą nóżkę i stoi na trzech.
POMYŁKA PRAKTYKANTK1
Do szkoły przybyli na praktykę studenci ze Studium Nauczycielskiego. Teraz więc
trudno było liczyć na wolną godzinę. Studentów i studentek zawsze starczyło na zastępstwo.
Z tym zastępstwem różnie wychodziło. Czasami trafił się bardzo wesoły i rozmowny pan,
czasami poważny i nie znający się na żartach. Dochodziło też niekiedy do różnych pomyłek.
Oczekiwano na panią od rosyjskiego. Nie wszyscy z cielęcym zachwytem. Pani ucząca
tego języka była bardzo wymagająca i „faje” narastały w dzienniczkach jak lawina.
Nic więc dziwnego, że kiedy Tomek mieszkający z nauczycielką w jednej klatce
schodowej przyniósł wiadomość, że pani od rosyjskiego dziś do szkoły nie przyjdzie z
powodu choroby, przyjęto nowinę z jawnym zadowoleniem. Taka to już brzydka natura
sztubacka, że z choroby nauczycieli raczej się cieszy, szczególnie jeśli ta choroba nie jest zbyt
groźna.
- Przyjdzie pani praktykantka na zastępstwo - oznajmił przechodzący korytarzem
woźny. - Proszę md tu nie hałasować.
Za kilka minut wpadła jak burza roztrzepana i żywa jak rtęć blondyneczka. Już od
progu oznajmiła:
- Nazywam się Ritta Kowalski), Ritta, przez dwa „te”, mam mieć z wami matematykę.
Czasu, kochane dzieci, nie będziemy marnować. Proszą do tablicy. Aha! Widzę i dziennik
nawet jest. W takim razie... aha, na A nie ma nikogo, to w takim razie na B... Banaś Tatjana,
proszę do tablicy.
Pisz, kochanie - siedem i trzy ósme, plus zero siedemdziesiąt pięć minus nawias, zero
sześćdziesiąt cztery, pomnożone przez trzy piąte, nawias zamknąć... jak ty piszesz? Zero
siedemdziesiąt pięć i zero sześćdziesiąt cztery to ułamki dziesiętne...
Tania gryzmoliła podawane liczby, myśląc z rozpaczą w sercu, że nie potrafi tego
rozwiązać. Nie poddawała się jednak tak z miejsca.
- Siedem zamieniamy na ułamki. Siedem razy osiem to będzie czterdzieści osiem... nie,
to będzie pięćdziesiąt sześć, i plus trzy to mamy pięćdziesiąt dziewięć ósmych.
Z triumfem napisała tę cyfrę. Przyszło jej do głowy, żeby siedemdziesiąt pięć setnych
też zamienić na ułamki zwykłe. Wspólny mianownik - czterysta - stosunkowo łatwo się
znalazł.
- Dość - powiedziała zadowolona Ritta. - Dalsze działania zrobi koleżanka.
Tuśka przebrnęła przez dodawanie. Natomiast następne, mnożenie, nie wychodziło
nikomu.
- Kto na ochotnika? - popatrzyła praktykantka zachęcająco po klasie. - No, proszę...
Milczenie ponure.
- Proszę - zachęcała. - Przecież to takie łatwe.
- Kiedy my, proszę pani - wstała Halusia, najmocniejsza w matmie - nie uczyliśmy się
tego.
- Uczyliście się, i to dawno - roześmiała się kandydatka na nauczycielkę. - Uczyliście
się, tylko że już z główek wyparowało! Jesienny wiatr wywiał. Oj, niedobrze. Siódma klasa i
ułamki dziesiętne nie opanowane...
- Siódma? - podniosła się rezolutnie Tuśka. - W siódmej to na pewno będziemy umieć
wszystko.
- Co znaczy w siódmej? - panna Ritta uniosła do góry ciemne brwi. - A teraz?
- W piątej jeszcze nie braliśmy ułamków dziesiętnych.
- To tutaj nie jest siódma klasa? - złapała się za głowę Ritta.
- Nie. Siódma jest naprzeciwko.
- To ci dopiero heca! - roześmiała się wesoło, ale z pewnym zakłopotaniem. - Tam
poszła Irka i dyktuje im przykłady dla piątej, a ja przez omyłkę z siódmej. Pewnie Irka jest
zdumiona ich poziomem. No, to dopiero heca!
UCZYŁ MARCIN MARCINA
Ten Franek to tylko wstyd przynosi klasie. Nic, ale to nic nigdy nie umiał. Nie
przejmował się uwagami nauczycieli i od góry do dołu miał w dzienniczku same fajki.
Gdyby nie on, piąta b byłaby przodującą klasą w całej szkole. Jego dwójki nie
pozwalały piątakom zająć pierwszego miejsca.
A ile wstydu było w czasie wizytacji! Lepiej nie opowiadać! Już nie mówi się o
tabliczce mnożenia, ale nawet prostego dodawania i odejmowania nie umiał.
Radzono nad Frankiem na zebraniach trójek klasowych i w Komitecie Rodzicielskim.
Wreszcie ktoś znalazł drogę wyjścia.
- Trzeba, aby najlepsi uczniowie i uczennice zaopiekowali się pozostającym w tyle za
klasą kolegą. Niech kolejno odrabiają z nim lekcje.
Wychowawczyni wyznaczyła Frankowi z każdego przedmiotu innego przewodnika.
Tani przypadła biologia.
Ogromnie przejęła się tym obowiązkiem, bo opiekunowie postanowili
współzawodniczyć między sobą. Oceną ich wiedzy i pedagogicznych umiejętności będą
stopnie, jakie otrzymywać będzie Franek.
Konkurencja była poważna, bo matematyki podjęła się Halusia, języka polskiego
Tuśka, a rosyjskiego Wacek, którego babcia pochodziła z samej Moskwy, historii - Ulka,
mająca fenomenalną pamięć do dat i nazwisk.
- Tylko punktualnie przyjdź o trzeciej - zastrzegła surowo Tania - bo jak nie, to
zobaczysz.
Franek tylko głową kiwnął, dojadając ostatnią z przyniesionych do szkoły kromek.
Zjawił się nawet na kwadrans przed umówionym terminem. Ninka obszczekała go
energicznie.
- Ii, co to za pies! -- powiedział pogardliwie. - Tak mało mięsa na nim.
Już taki był, że wszystko mierzył przydatnością do jedzenia. Nie obchodziły go zalety
zwierząt czy piękno roślin. Wszystko, co nie nadawało się do spożycia, mogło dla niego nie
istnieć.
Do lekcji Tania solidnie się przygotowała. Nawet i eksponaty jak: jabłko, orzech
włoski, śliwka wydobyta z octu, znajdowały się na stole.
Franek usiadł i po swojemu łamał kawałkami chleb w kieszeni, przyglądając się
owocom. Szczególniej interesowała go buczyna. Przywiozłem trochę tych orzeszków z gór.
- Powtórzymy sobie wszystko o nasionach - z powagą zasiadła Tania po drugiej stronie
stołu - wiesz chyba, co to są nasiona?
- Uhmm...
- Nasiona są różne. Ty może myślisz, że jabłko jest nasieniem. Tak myślisz?
- Uhmm.
- To bardzo źle myślisz. Samo jabłko nie jest nasieniem. Nasieniem są pesteczki, o,
widzisz?
Sprawnie przecięła nożem jabłko na pół i prezentowała Frankowi czarne pestki.
Franek wybornie to rozumiał i po swojemu skomentował:
- No tak, bo jakby jabłonki miały tylko same pestki, to nikt by ich nie sadził. Nie nadają
sią przecież do jedzenia.
- Widzisz! - uradowała się Tania. - Nie jesteś całkiem tępy. Pestki są otoczone
miąższem. To już tak przemyślnie przyroda dostosowała. Miąższ się zjada, a pestki wyrzuca, i
w ten sposób jabłonie się rozsiewają.
Franek nie słuchał. Gapił się teraz na Filipka pływającego żwawo w swym słoju.
Oblizał się, i jak w szkole, podniósł do góry dwa palce.
- Ty, Tańka!
- No, co znowu? - Tania przerwała wykład. - Słuchałbyś uważnie, zamiast
przeszkadzać.
- Chciałem się o coś spytać.
- O co?
- Czy ta ryba to kupiona?
- Nie. Tatuś ją przywiózł. Złapał w stawie.
- Jak urośnie, będzie ją można usmażyć - orzekł Franek - smażone ryby są bardzo
dobre.
W drugim pokoju zaterkotał telefon. Z góry wiadomo, że kiedy telefon dzwoni o tej
porze, to z pewnością do Tani. Podbiegła pozostawiając Franka samego. Dzwoniła Tuśka,
ciekawa, jakie też robi uczeń postępy.
Rozmowa Tuśki z Tanią nigdy nie trwa krócej niż piętnaście minut. Tuśka
zadeklarowała, że jak tylko odrobi lekcje i wyprowadzi Atosa na maleńki spacerek, przyjdzie
do pomocy. Zawsze co dwie głowy, to nie jedna. Tania jednak zaprotestowała, przypominając
o współzawodnictwie.
Po powrocie do pokoju Tania stwierdziła ze grozą, że „pomoce szkolne” zniknęły ze
stołu. Nienasycony Franek pożarł nawet i orzeszki buczyny. Siedział teraz z miną niewiniątka
i gorliwie coś czytał z podręcznika.
- Gdzie jabłko, orzech i śliwki? - groźnie spytała Tania. - Gadaj zaraz!
- Jabłko nie jest nasieniem - wyrecytował gładko Franek. - Potrzebne są tylko pestki, a
nie miąższ. Pestki tu leżą.
Rzeczywiście. Na ceracie czerniało osiem pestek.
- ... A orzech był spróchniały - żalił się Franek.
- Za karę - zmarszczyła nos Tania i odrzuciła opadający na czoło lok - pójdziesz do
kąta.
Franek bez słowa podniósł się i stanął przy piecu.
„Może lepiej byłoby kazać mu klęczeć -- zastanawiała się Tania - tylko że chyba nie
będzie chciał, stanie przy piecu to żadna kara”.
Franek widocznie tak samo uważał, bo przymknął oczy i drzemał sobie na stojąco. Jeść
i spać potrafił w każdej chwili. Do tego nie trzeba było go namawiać. Obecnie na jego obliczu
malowała się błogość. Lepiej mu tu było aniżeli w domu. Tam ciasno i sześcioro młodszego
rodzeństwa. Nawet podumać spokojnie nie ma gdzie.
„Nie - doszła do wniosku Tania - tak dobrze nie będzie, po co ma próżnować!”
Wetknęła chłopakowi do ręki „Biologię” i kazała czytać głośno o rozmnażaniu się
grzybów.
Czytanie nie było najmocniejszą stroną Franka. Dukał i potykał się, połykając całe
wyrazy. Kropki i przecinki dla niego nie istniały. Przy tym głos miał gruby i mocno
zakatarzony. Tak chrypiał, buczał, że Ninka, wylegująca się spokojnie do tej pory, zastrzygła
uszami i zaczęła ujadać piskliwie. Franek prawie wykrzykiwał poszczególne słowa.
- ...Grzy... grzyb... nia rozwija się w ziemi... aaa, aaa to, co widzimy na powierzchni, to
są...
- Hauu, hauu, hauu - wyła Ninka - hau, hau!
- Za... za... za... rodniki - wykrzykiwał Franek - rozsiewają się w promieniu...
Powstał z tego taki hałas, że aż zaniepokojona Bogusia przybiegła z kuchni.
- Uczę Franka - uspokoiła ją lakonicznie Tania. - A Ninka tak sobie z nudów
poszczekuje.
Za to, że przeszkadza, została Ninka zabrana do kuchni, Tam od dawna oczekiwał ją
stęskniony Franciszek Józef. Z miejsca rozpoczęły się szalone harce i gonitwy. Wkrótce
wszystkie chodniki pozwijane zostały w kłęby.
Franek teraz dukał wolniej i ciszej. Wreszcie zamilkł na dobre. Usnął ku zgryzocie
Tani,
- Ach, mam ja z tobą los! - powiedziała wydymając wargi. - Łatwiej już byłoby Florka
uczyć.
- To sobie ucz Florka - ocknął się Franek. Porównanie z kocurem uraziło jego ambicję. -
Ja tam mogę iść do domu.
Obraził się nie na żarty i dopiero Tania przeprosiła go jabłkiem wydobytym z szuflady.
Widząc, jak zajada z apetytem, wpadła na genialny pomysł. Tak jej się przynajmniej
wydawało, choć naprawdę było to proste przekupstwo. Zaproponowała od niechcenia:
- Naucz się wszystkiego o grzybni, a dam ci na odchodne jeszcze dwa jabłka.
- Naprawdę? - ożywił się Franek. Jego senne, bure oczy zabłysły. - Nie bujasz?
- Nie.
Z gorliwością pochylił się nad książką. Zgrzytał przy tym czytaniu zębami, szarpał się
za włosy, stękał wbijając słowo po słowie do głowy. Po kilkunastu minutach opuścił ręce na
kolana.
- Wiesz, może jedno jabłko daj mi teraz, a drugie, kiedy będę wychodził.
Tania jednak nie chciała przystać na taką transakcję. Stała twardo przy swoim.
Po skończonej lekcji Franek sprawił jej niespodziankę. Zdecydowanie odmówił
przyjęcia owoców.
- Jak nie zapomnę, to będę umiał - powiedział na pożegnanie. -: I wiesz co? Te jabłka
dasz mi wtedy, kiedy dostanę w szkole trójkę.
Ale Tania była ciekawa, jak sobie z Frankiem inni radzą, toteż zrobiła inspekcję na
lekcji z Wackiem.
Nauka rosyjskiego nie poszła gładko. Wacek z miejsca przybrał maniery bakałarza z
czasów średniowiecza. Nie kazał się co prawda całować w rękę, ale zastrzegł ostro, że w
czasie lekcji Franek ma się do niego zwracać - per panie profesorze.
Na to jeszcze potulny uczeń zgodził się, ale kiedy Wacek pociągnął go raz i drugi za
ucho, Franek mruknął gniewnie:
- W szkole nie wolno bić.
- A ja ci pokażę, że osłów wolno - szarpnął go Wacek za nos. - Dam ci syfona i nie
wolno ci pisnąć.
Tego było już za wiele. Cierpliwość Franka wyczerpała się ze wszystkim. Na odlew
palnął pięścią „pana profesora” w łeb. Tłukli się teraz nie na żarty. Powolny, ale silniejszy
Franek przewrócił Wacka na dywan i dawał mu uczciwy wycisk. Kiedy wreszcie puścił,
rozzłoszczony Wacek pchnął go znienacka na oszkloną szafę biblioteczną. Zadźwięczały
tłuczone szyby. To otrzeźwiło momentalnie zapaśników.
- Co teraz ojciec powie - martwił się Wacek, macając spuchniętą wargę. - Zobaczysz ty,
oj, zobaczysz!
- Co zobaczę? - burknął Franek. - Tyś mnie przecie pchnął.
- Tak, ale ty pierwszy zacząłeś... I zresztą, ucz się sam. Jeszcze za to, że masz fajki, ja
muszę od ojca obrywać? Nie ma głupich. Takie dwie szyby to ty wiesz, ile są warte?
- No?
- Ze sto złotych albo i więcej.
- Tyle to chyba nie - uważnie oglądał Franek ułamki. - To zwyczajne szkło. Taką
szybkę szklarz w trymiga przytnie. Koło nas jeden taki ma warsztat i widzę, jak on to robi.
- Ratuj! - jęknął Wacek. - Ty nie znasz mego starego, kiedy dobry, to dobry. Ale jak się
rozgniewa, to mu wszystko jedno. Do domu wróci dziś dopiero po szóstej.
- Zdążymy - powiedział energicznie Franek. - Weźmy tylko miarę. W szopie mam
kawał starej szyby. Tylko ją wymyć i za parę groszy szklarz przytnie.
Na szczęście szklarz był na miejscu i z szyby Frankowej dało się wyciąć odpowiednią
na miejsce potłuczonej. Szklarz, znajomy Franka, za robotę nic nie wziął, więc Wacek z
własnych funduszów kupił Frankowi dwa ciastka, a sobie kufelek ciemnego piwa.
Najlepszą nauczycielką okazała się Halinka. Poważnie wbijała do Frankowej łepetyny
tabliczkę mnożenia, powtórzyła też z nim dodawanie, odejmowanie, mnożenie i dzielenie.
Dopiero potem przystąpiła do ułamków.
Za to najgorszą przeprawę miał Franek z Tuśką. Z czytaniem to jeszcze jako tako, ale
pisanie pod dyktando... Oj, ile się biedny uczeń napocił.
- Za każdy błąd musisz pocałować w nos Atosa - zażądała Tuśka, ale Atos
zaprotestował, warknął i po pierwszej próbie uciekł podkuliwszy ogon.
Nie takie to znowu proste, kiedy Marcin uczy Marcina...
MROŹNA KĄPIEL
Od tygodnia już Wacek nie rozmawia z Pawełkiem i Tomkiem. Rozeszło się o Franka.
Od czasu pamiętnej szyby Franek przylgnął do Wacka i jakby poweselał. Na lekcjach zaczął
uważać. Nie żuł bez przerwy potężnych pajd. Ku zdumieniu pani od rosyjskiego, zwanej w
skrócie „Bukwa”, wywołany do tablicy przetłumaczył dość gładko zadany na tę lekcję
rozdział. Dopiero utknął pod koniec:
- To jest stół... Alosza leży na krawacie?
- Na czym? - nadstawiła ucha pani „Bukwa”.
- Na krawacie - powtórzył Franek - nie rozumiem, proszę pani, dlaczego on się akurat
na krawacie położył?
To zresztą było jedyne jego potknięcie, ale chyba winni są twórcy języka rosyjskiego -
dlaczego łóżko nazwali krawatem?
Już na pierwszej przerwie Pawełek z Tomkiem nie dali spokoju biednemu Frankowi.
Bez przerwy pokrzykiwali:
- Te, nie sypiaj na krawacie, ale się lepiej na nim powieś. Te, elegant z krawatem!
Dżentelpętak!
Doszło wreszcie do tego, że Wacek formalnie wyzwał ich na pojedynek. Starcie miało
nastąpić zaraz po lekcjach w ustronnym miejscu parku, pod więziennym murem. Gęste
krzewy, rosnące w tym zakątku, chroniły przed wzrokiem ciekawych.
Franek dzielnie sobie poczynał i zaraz na początku sprawił Pawłowi solidne lanie.
Tomek nie czekał na swoją kolejkę, ale zdradziecko zaatakował Franka od tyłu. We dwóch
daliby mu oczywiście radę. Teraz za stosowne uważał interweniować Wacek. Za to Wojtek
stanął po stronie Pawła i Tomka. Na to z pomocą Wackowi ruszył gruby Andrzej.
Wrzask był nie mniejszy niż podczas pamiętnej bitwy pod Grunwaldem. Dopiero kres
walce położył przechodzący milicjant. Tylko krzyknął, a chłopcy rozpierzchli się jak stadko
wróbli.
Od tej pory w klasie tworzyły się dwa stronnictwa. Jednemu antyfrankowskiemu
przewodził Paweł z Tomkiem, a drugie, profrankowskie, popierane było przez większość
dziewczynek, na czele nich stał Wacek.
Przeciwnicy porozumiewali się tylko na migi. Bo, jak to w szkole, do kontaktów od
czasu do czasu dochodziło z konieczności.
Po deszczach rozpogodziło się, ale jednocześnie nocami łapał solidny przymrozek. Idąc
do szkoły można było już przejechać się po kałuży pokrytej szklistym lodem.
Zwykle koło południa lód na kałużach topniał, ale z każdym dniem trzymał się dłużej.
Wyciągano więc porzucone niedbale od zeszłego roku łyżwy. Znowu wyczyszczone do
połysku oczekiwały, aż będzie można wystartować na solidnych lodowiskach. Sztuczne
lodowiska organizowano zwykle dopiero pod koniec zimy. Stąd też setki oczów z
utęsknieniem spoglądało na taflę parkowego stawu.
Aż pewnego ranka, kiedy bezlistne drzewa zakwitły przecudnie igiełkami szronu,
okazało się, że staw od brzegu do brzegu został przez mróz oszklony.
Dlatego też powrotna droga ze szkoły wiodła teraz przez park. Nawet jeśli kto mieszkał
w drugim końcu miasta, nakładał drogi, aby przekonać się na własne oczy, jak to naprawdę
jest z tym stawem.
Lód błyszczał w promieniach słońca jak olbrzymie lustro. Rzucony na niego kamień
mknął daleko, aż pod drugi brzeg, dzwoniąc krystalicznie.
Barwnie upierzone sikorki myszkowały po gałęziach, strząsając srebrzyste igiełki.
Wiewiórki, zwane popularnie Basią i Kasią, przybiegły i zatrzymały się przy gromadzie
dzieci. Oczekiwały ufnie na orzeszek czy choćby zwykłe ciasteczko.
- Żebym miał z sobą łyżwy, tobym przejechał do drugiego brzegu - rozprawiał Pawełek,
postukując obcasem w cienką warstwę lodu. - Ale tak bez łyżew?...
- Załamie się - dziewczyny zawsze były ostrożniejsze - nawet i z łyżwami.
- Paweł to będzie czekał, aż staw zamarznie do samego dna - odezwał się drwiąco
Wacek, przywódca profrankowców. - To jest tchórz pierwszej kategorii.
Paweł udał przezornie, że nie dosłyszał. Trzeba być naprawdę szaleńcem, aby
ryzykować. Odezwał się za to Tomek:
- Żebym miał krawat, to co innego. Bez krawata można się utopić. - Była to zbyt
przejrzysta aluzja do Franka. Nim ktokolwiek zdążył się zorientować, Franek z rozpędu
pojechał na zelówkach po gładkiej tafli. Lód uginał się pod nim, ale nie pękał. Franek sunął
coraz dalej i dalej. Już minął trzy czwarte stawu. Coraz jest bliżej drugiego brzegu.
Nie wiedział o tym, czy też zapomniał, że posuwa się prosto na źródełko bijące z dna
stawu. Woda w tym miejscu nawet w czasie srogiej zimy nie zamarzała.
- Franek, uważaj! - jednogłośnie krzyknęły dziewczyny. - Fraanek!
Chłopak zatrzymał się i to go zgubiło. Z metalicznym chrzęstem pękał lód jak staw
długi i szeroki. Franek poderwał się i widać było, jak spod jego nogi trysnęła struga wody.
Udało mu się jeszcze zrobić kilka kroków i nagle zapadł się w brudną toń. Na szczęście w
tym miejscu była płycizna i Franek zapadł się tylko po pachy. Natomiast w stronę brzegu dno
obniżało się gwałtownie i przechodziło w trzymetrową głębinę.
Chłopcy biegiem okrążali staw. Zbili się teraz w gromadę naprzeciw wystraszonego
Franka. Od brzegu dzieliło go najwyżej trzydzieści kroków. Franek pewny, że im bliżej
brzegu, tym będzie płycej, mimo paraliżującego zimna ruszył śmiało naprzód, łamiąc przed
sobą rękami lód. Z miejsca pogrążył się prawie po szyję. Nie miał teraz odwagi ani iść
naprzód, ani cofnąć się. Co gorsza, dno było muliste i Franek czuł, że z każdą chwilą zanurza
się coraz głębiej.
- Ratujcie go! - dziewczyny biegały bezradnie po brzegu. Chłopcy naradzali się
gorączkowo. Gruby Andrzej, nie wiadomo po co, taszczył parkową ławkę. Krzysiek
zdejmował i zakładał z powrotem kurtkę, a Wojtek cisnął na zmarzniętą murawę beret i
podeptał go nogami. Wacek desperacko wlazł na lód, ale kiedy ten pękł mu pod nogami,
wyskoczył pośpiesznie.
Paweł wyszarpnął gruby palik podtrzymujący nowo zasadzone drzewko. Zrzucił
płaszcz, marynarkę i buty. Bez słowa uderzył patykiem w lód i sam wskoczył do wody.
Zanurzył się z głową, ale zaraz wychynął na powierzchnię. Płynął w stronę Franka tłukąc
palikiem przed sobą. Woda była przeraźliwie zimna. Drętwiały mu ręce i nogi.
Tomek z Wojtkiem wlekli z niedalekiego ogródka jordanowskiego długą żerdź.
Tymczasem Paweł dopłynął do Franka zanurzonego już po usta. Podał mu palik i z
trudem holował z powrotem. Franek uczepił się palika kurczowo i nie puszczał, mimo że od
czasu do czasu zanurzał się z głową.
Paweł czuł, że siły jego są już na wyczerpaniu. Sam to jeszcze by mógł powrócić, ale z
tym ciężarem?...
- Łap, trzymaj! - dziesięć par rąk uczepiło się żerdzi wysuniętej w ich kierunku. -
Trzymaj mocno!
Najwyższy to już był czas. Nim nadbiegli zaalarmowani przez dziewczyny dorośli, obaj
chłopcy byli już na brzegu. Teraz tylko kłopot, co robić, żeby się rodzice nie dowiedzieli.
- U nas w piekarni się wysuszycie - zaproponowała Zosia. - Do nas najbliżej.
Nie zdążyli jednak, bo oto w bramie spotkali się z biegnącą co sił w nogach i
ś
miertelnie wystraszoną panią Romkiewiczową. Za wychowawczynią biegł woźny, dyrektor i
cała chmara licealistów z dziesiątej i jedenastej.
To Maciek zaraz na samym początku, kiedy tylko lód załamał się pod Frankiem,
pobiegł do szkoły z wieścią, że cała piąta b weszła na lód i lód się pod nią załamał.
Niedoszły topielec i jego ratownik pomaszerowali więc do szkoły, znacząc swoją drogę
strużkami mętnej wody.
Nazajutrz miejsca Franka i Pawła świeciły pustkami. Ten stan trwał dłuższy czas.
Trochę było już za zimno na taką kąpiel.
GWIAZDKA
Na miesiąc przed świętami zaplanowano, że w wigilię ubierze się z samego rana
choinkę, a pozostałe prace wykona wcześniej. Jednak myśl z mową nigdy się nie zda. Po
pierwsze, ogromne śniegi zawaliły pola i lasy. Stąd też leśniczy, który przyrzekł dostarczyć
jodełkę, oczekiwał do ostatniej chwili, aż śnieżne pługi oczyszczą nieco drogi. Po drugie, w
sklepach zbrakło kapusty, a bez kapusty nie ugotuje się przecież tradycyjnych pierogów. Nie
można było też nigdzie dostać przypraw do ciast, karpia zaś mieli przywieźć dopiero w wilię
przed południem.
Słowem Sodoma i Gomora.
Marylka już od świtu stała w kolejce po warzywa i kapustę, ja dzwoniłem do
znajomych kierowników sklepów spożywczych, dowiadując się o proszki i powidła.
Tania również postanowiła pomóc Bogusi.
- Co każesz, wszystko zrobię - oznajmiła, przecierając zaspane oczy - tylko daj mi
jakieś śniadanie.
- Sama sobie zrób.
Tania zakrzątnęła się żwawo. Z trudem wielkim ukroiła dwie kromki chleba, do tego
parę plasterków szynki, teraz tylko nalać sobie herbaty i śniadanie gotowe!
Podczas kiedy mozoliła się, usiłując zdjąć rozpalony czajnik z płyty, chytry Franciszek
Józef zakradł się na stół i sprawnie zwędził szynkę. Podzielił się uczciwie z Florkiem. Obaj
zgodnie zabierali się do jedzenia.
Zapach wędzonki obudził Ninkę śpiącą w swym pudełeczku. Przeciągnęła się
rozkosznie, zmarszczyła maleńki nosek. W jednej sekundzie już była przy kotach. Franciszek
Józef, prędzej orientujący się od Florka, porwał swój plasterek i wskoczył z nim na kredens.
Natomiast Florek postanowił walczyć. Ninka jednak nie zawracała sobie nim głowy. Nie
patrząc na jego parskanie, schwyciła mu sprzed nosa pozostałe plasterki, zawlekła do pudełka
i teraz stała na straży łupu, powarkując cichutko.
- Ty, Florek, jesteś już dorosły, ciebie obowiązuje post - pouczyła Tania smętnie
spoglądającego kota. - Zresztą taka to już tradycja, że w wigilię żadnego mięsa się nie je.
Sama jednak nie przestrzegała tradycji. To skubnęła trochę pasztetu, to ułamała kawałek
suchej kiełbasy. Jej i tak zawsze pyzate policzki wciąż były wydęte.
Ba, jeszcze tego było mało. Bez przerwy dopytywała się - kiedy będziemy „jedli
wigilię”.
- Głupia - oburzała się Marylka. - Kto to widział jeść wigilię? To tak samo, jakbyś
chciała jeść Boże Narodzenie!
Tania tę uwagę zbyła pogardliwym milczeniem. Nasyciwszy się stanęła przy oknie i
przez wydmuchane w zamarzniętej szybie kółeczko wyglądała na ulicę. Rychło jednak to
zajęcie znudziło jej się. Każdy gdzieś śpieszył zaaferowany. Nawet małe dzieci podążały z
koszyczkami czy siatkami na zakupy. Stateczni ojcowie rodzin dźwigali z dumą oszronione
drzewka, podobne raczej do wiechci. Wiadomo, ostatniego dnia na placu targowym pozostały
tylko same wybierki. Wszystkie ładniejsze jodełki i świerki zostały już tydzień temu
rozkupione.
„My chyba i takiej choinki nie będziemy mieć” - pomyślała Tania. Zrobiło jej się
przykro. Co to za święta bez pachnącego lasem drzewka. Na co przydadzą się całe pudła
ś
wiecidełek i złocone orzechy, cukierki...
Z kuchni dobiegał brzęk naczyń i niosły się nęcące zapachy pieczonego schabu i
kiełbas. Bogusia, zarumieniona, kręciła się przy płycie kuchennej zaglądając pod pokrywy
rondli, próbując.
- Może ci co pomóc? - ofiarowała się znów Tania.
- Już prawie wszystko gotowe. Zresztą możesz zalepiać pierożki.
Wkrótce zjawił się niecierpliwie oczekiwany leśniczy z, choinką. Podobny do Mikołaja
w długim do pięt kożuchu i futrzanej czapie. Jodełka była cudna, pachniała żywicznie jakby
oddechem Puszczy Jodłowej.
Zwierzaki objęły dziś wartę w kuchni. Franciszek Józef wysunął koniuszek języka i
przymrużył lubieżnie oczy, Florek nie mógł ni minuty usiedzieć w jednym miejscu. Z krzesła
przenosił się mi stół, ze stołu na kredens, z kredensu na szafkę. Ninka oblizywała się raz koło
razu.
Nic dziwnego, kuchnia przepojona była apetycznymi zapachami. Bo to piekła się
kiełbasa i cielęcina, gotowała kura, a gorące ciasto rozsiewało kuszący aromat.
Poczęliśmy z Tanią ubierać wspólnie choinkę. Świecidełek jest moc. Od bombek
wielkości melona do całkiem maleńkich szyszek. Stałem na stole, Tania podawała mi
błyskotki.
- Daj tę w kwadraciki niebieskie i złote - powiedziałem. Trzymała całe pudełko.
Wybrała właściwą bombkę. Kiedy wyciągnęła ją do mnie, słabo przymocowany drucik
wyśliznął się z uchwytu i bombka pacnęła na podłogę. Tania chciała ją schwycić w powietrzu
i upuściła całe pudełko. Z dwunastu nie ocalała ani jedna.
- To nic - pocieszyłem zmartwioną córę. - I tak tych świecidełek było za dużo. Nawet
nieładnie, kiedy choinka jest przeładowana.
- Tak, tatusiu - powiedziała Tania siadając na tapczanie. - Oj... no, widzisz!!
Usiadła na elektrycznych światełkach i zgniotła ponad połowę żaróweczek. Wiadomo,
choinkowe oświetlenie ma to do siebie, że jeżeli braknie tylko jednej żarówki, cały sznur jest
do niczego. Nie działa.
A choinka bez oświetlenia traci całkowicie na uroku.
Gdyby nie dzień wigilijny, byłbym może i zaklął, ale w porę przypomniałem sobie o
przesądzie, że jaki jesteś w dzień wigilijny, taki będziesz cały rok, wypadałoby tedy kląć bez
przerwy. Zacisnąłem więc tylko zęby i doradziłem córce, aby lepiej poszła sobie do kuchni.
Wreszcie stół już nakryty. Akurat zdążyło się przed pierwszą gwiazdką.
Udało mi się również dostać żaróweczki. Zapłonęła kolorowo choinka. Marylka,
przepasana białym fartuszkiem, wnosiła i ustawiała na stole wigilijne potrawy. Jednogłośnie
zrezygnowaliśmy z pomocy Tani. Lepiej nie kusić licha. Jeżeli człowiek ma już taki pechowy
dzień, to trudno.
Na ulicy powoli zamierał ruch. Jeszcze tylko od czasu do czasu przemykał się ktoś
obładowany walizami, czasem przejechała taksówka i paru mężczyzn „pod dobrą datą”, nie
mogąc się rozstać po „rybce”, rozmawiało głośno.
Nad miastem ścieliły się mgły. Latarnie wyglądały jak otulone watą. Wielka jodła na
placu Partyzantów obwieszona setką żarówek rozsiewała tęczowe blaski.
Zasiedliśmy do wieczerzy. Ninka z Franciszkiem Józefem, syte, spały zgodnie na
materacyku pod kaflowym piecem. Wbrew naszym przewidywaniom ta dwójka właśnie
zaprzyjaźniła siię po kilku dniach na śmierć i życie. Florek wciąż nieufnie był nastawiony do
zadziornej suczki. Natomiast Franciszek pozwalał się szarpać za uszy i puszysty ogon,
przewracać i poniewierać po podłodze. Kiedy Ninka, zmęczona, kładła się na swym
materacyku, Franciszek siadał nad nią i pieczołowicie wygładzał szorstkim językiem jej
zmierzwione futerko, następnie czule przytulał się i tak zasypiali. Mleko też pili z jednego
spodeczka. Zresztą idealna zgoda panowała zawsze, dopóki w spodeczku było sporo mleka.
Kiedy blisko było dna, Ninka chciała zawsze sama chłeptać. Odpędzany Franciszek
przeciągał się tylko i z dostojną miną odchodził na bok. Nigdy nie próbował walczyć o równe
prawa do jedzenia.
Obudziliśmy smacznie śpiących kumpli. Rozespana Ninka od razu złapała za ucho
przeciągającego się leniwie Franciszka. Franciszek od niechcenia pacnął ją łapką. Od
niechcenia, ale Ninka wywinęła ze trzy koziołki.
Zażegnaliśmy awanturę dając każdemu po kawałku opłatka. Ninka błyskawicznie
schrupała swój i odebrała Franciszkowi jego przydział. „Franz Josef” zastrzygł tylko wąsami i
niby to mimochodem ściągnął z półmiska dzwonko karpia. Nie został za swój czyn skarcony.
Niech i on ma swoje święto...
Tania sprawdziła dokładny czas, nakręcając 06. Uregulowała według zegarynki swój
zegarek. Za pięć dwunasta wstała i przywołała do siebie ziewającą rozkosznie Ninkę.
Mimo że przemawiała do niej bardzo wyraźnie i zadawała dziesiątki pytań, suczka w
odpowiedzi machała tylko ogonkiem. Widać po niej, że wybornie rozumie ludzką mowę, ale
nawet w tę wigilijną noc nie chce sama mówić.
Może prędzej udałoby się z Florkiem, ale zegar wybił już dwanaście razy i za późno
było na próby.
PSIE GÓRKI
Pogoda dopisała, bo to i śnieg spadł piękny, i temperatura utrzymywała się nieco
poniżej zera. Wymarzona pora na saneczkowanie, i to akurat w czasie ferii świątecznych!
Zaroiły się tak zwane Psie Górki, położone tuż za krakowską szosą. Łagodne zbocza
umożliwiały zjazd do dwóch, a nawet i więcej kilometrów. Bardziej stromy szlak miał jedną
niedogodność. Oto w rozpędzie przecinało się ruchliwą szosę. Na taki wyczyn mało kto sobie
pozwalał. Można przecież wpaść pod samochód i co wtedy? Trasa niebezpieczna. Kusiła
jednak, bo o ile udało się przeciąć szosę, to spokojną uliczką dojeżdżało się aż do samego
parku. Niektórzy więc ryzykowali.
Tania z przyjaciółkami zaraz po śniadaniu już tam urzędowała. Cała bieda w tym, że
tylko jedna Tania posiadała sanki. Były one duże, masywne, ale dziewczynki siadały na nich
tylko we dwie. Pozostała para skazana była na oczekiwanie, a czekać trzeba było najmniej pół
godziny. Tyle zajmował jeden zjazd i powrót z sankami pod górę.
Czekającym zresztą nie nudziło się wcale. Można przecież przez ten czas zjechać na
zelówkach gładką jak szkło ścieżyną z jakiejś mniejszej górki.
Pośród chłopaków rej wodzili Paweł z Wackiem. Co chwila wcielali w życie nowe
szatańskie pomysły. Rychło jednak znudziła im się jazda na siedzeniach i brzuchach. Pawełek
pogładził swoje piegi, czapkę nasunął na lewe ucho, rozpalone do czerwoności przez kontakt
z mokrym śniegiem.
- A gdyby tak zjechać z tamtego szczytu - pokazał na górkę nad kamieniołomem.
Nadawała się idealnie do zjazdów, ale co z tego, kiedy prowadziła wprost do
kamieniołomów. Zbocze jej urywało się poniżej zapadliskiem na jakieś dwadzieścia metrów.
- Z nartami to żadna sztuka - splunął Tomek, mistrzowsko trafiając w odległy o pięć
kroków głaz. - Na nartach mógłbym spróbować.
- Ja mogę narty przynieść - zaoferował Dagmar o kręconej czuprynie.
- No to skocz po nie!
- A jak wpadniesz do kamieniołomu i narty mi połamiesz, to co będzie? Narty
nowiutkie i prima klasa - ogarnęły Dagmara wątpliwości.
- Frajer - wydął wargi pogardliwie Paweł. - Tomek się o swoje gnaty nie boi, a ten o
dwie deski zaczyna lamentować.
- Tak, ale jego gnaty nic nie kosztują, a ja na narty składałem cały rok.
- Kurza kość! - zaklął Wacek. - Takie dwie dechy i tyle złociszów trzeba wybulić.
- Albo, chłopaki - zapalał się Tomek - nie trzeba wcale skręcać przed zapadliskiem.
Widzieliście na kronice, jak narciarze ze skoczni zasuwają? Jak na skrzydłach. O zakład, że
wyląduję po drugiej stronie kamieniołomów.
Ostrożnie zeszli na sam brzeg przepaści. Pod nogami ciemniały rumowiska głazów.
Mała lokomotywka, sapiąc i buchając kłębami srebrzystego dymu, ciągnęła sznur wagoników
naładowanych urobkiem. Ludzie, widoczni z tej wysokości, wydawali się dziwnie niemrawi i
jakby karłowaci.
- O, widzicie! Nic z tego nie wyjdzie.
Na tabliczce wypisano czarno na białym; że zabrania się pod odpowiedzialnością
sądową podchodzić na skraj kamieniołomu.
- W dodatku tu jest drut kolczasty - Dagmar pogrzebał czubkiem buta w śniegu - drutem
ogrodzili.
Zawiedziona piątka powróciła znowu na szczyt głównego wzgórza. Tomek rad, że
wykupił się tanim kosztem, zjechał na plecach do samej prawie szosy. Wacek podciął nogi
Pawłowi, ten złapał za rękę Dagmara i toczyli się tak na dół.
Franek został sam na górze. Nie namyślał się długo. On dopiero pokaże klasę! Wyrwał
małej dziewczynce saneczki i położył się na nich, wzorem Tomka, na plecach. Mknął, z
każdą sekundą nabierając szybkości. Tylko powietrze świszczało mu w uszach.
Akurat pod górę mozolnie wspinała się grupa siódmaków z ćwiczeniówki, tradycyjnie
mającej się na pieńku z jedenastolatką. Ćwiczeniowcy kroczyli zwartą gromadą. Franek nic
nie widząc pędził wprost na nich. Uderzył jak pocisk, obalając aż sześciu i ciągnąc za sobą.
Jednak co sanki, to nie własne siedzenie czy plecy. Franek wyprzedził potrąconych o
kilkanaście długości. Kiedy wreszcie zahamował i obejrzał się, ze zgrozą rozpoznał tarcze
ć
wiczeniówki. Nie było sensu dłużej czekać. Zapominając o bezprawnie wypożyczonych
saniach, zostawił je z dala od właścicielki, skoczył na równe nogi i gnał jak zając w stronę
miasta.
Pogoniły za nim grudy zmarzniętego śniegu.
- Jeszcze się spotkamy! - zagrozili poszkodowani siódmacy. - Zębów wtedy nie
pozbierasz!
Mała Basia, której Franek porwał sanki, lamentowała, bojąc się zejść na dół. Z kłopotu
wybawiła ją Tania. Przyciągnęła saneczki, obtarła małej zroszone łzami policzki.
- Jak przyjdzie Jacek, to on mu pokaże - chlipała Basia. - Jacek jest bardzo mocny! O,
już leci.
Od strony drogi zbliżał się sześcioletni brzdąc, ubrany w długi kożuch, który plątał mu
się koło nóg. Minę Jacek miał zadzierżystą. Przez plecy przewiesił kuszę, dostosowaną
wielkością do wzrostu posiadacza.
- Oo, tam ucieka - podbiegła do niego Basia, wskazując znikającą na dole sylwetkę
Franka. Jacek przyklęknąwszy naciągnął kuszę. Furknął w powietrzu pocisk.
- Za daleko - zagryzł strzelec dolną wargę - trzeba było wcześniej mnie zawołać.
Wilhelm Tell byłby go przeszył na wylot.
Franek nawet nie przeczuwał, że nad jego głową wisiało takie niebezpieczeństwo.
Daleko zresztą nie uciekł. Stwierdziwszy, że ćwiczeniowcy pociągnęli w stronę zaśnieżonego
lasu, zawrócił do kolegów.
Na jasnobłękitnym niebie płonęło blade słońce. Nic nie grzało, ale w jego promieniach
ś
nieg tak błyszczał, że aż oczy bolały. Śnieg iskrzył się jak miliony rozsypanych czeskich
szkiełek. Pięknie było, a przy tym powietrze rześkie i mrozik zaledwie rumieniący zdrowo
policzki. Po takim pobycie na Psich Górkach dopiero apetyt dopisywał. Po powrocie nikt nie
grymasił. Co tylko mamy postawiły na stole, znikało błyskawicznie.
Nic więc dziwnego, że na tych górkach bawiły szkraby ledwo od ziemi odrosłe do
jedenastoklasistów włącznie, trzymających się osobno i z godnością. Nie było im czego
zazdrościć. Taki ani na sanki nie wsiądzie, ani nie zjedzie na zelówkach - nie wypada.
Spacerowali tak po dwóch, trzech, zagadując koleżanki z innych szkół.
Pawełek, niespokojna dusza, znowu coś wykombinował. Chociaż to nie bardzo honor,
ż
eby zniżać się do rozmowy z dziewczynami, ale jak trzeba, to trzeba. Fałszywie się
uśmiechając, zbliżył się do Tani, zamierzającej właśnie zjechać z Halusią.
- Tańka - powiedział grzecznie - dałabyś tych sanek. Raz tylko zjedziemy.
- Nie dawaj - Tuśka miała na pieńku z Pawłem. - Nie dawaj, on ci jeszcze połamie.
- Nie do ciebie mówię - wpakował Paweł ręce w kieszenie - do Tańki.
- Pożycz mu - szepnęła Ulka, mająca słabość do Pawełka, a właściwie w ogóle do
piegowatych.
Tani przypomniało się, że przecież kiedyś Paweł pożyczył jej długopis, innym razem
przyniósł pięknych kasztanów, a nawet twierdził, że Ninka jest ładniejsza i mądrzejsza od
Atosa.
- Ale tylko jeden raz zjedziesz i oddasz z powrotem.
Sanki były masywne. Ulokowała się na nich cała piątka. Nie było najwygodniej, bo na
kolanach Franka siedział Wacek, a na kolanach Wacka Pawełek, z tyłu zaś Tomek z
Dagmarem. Cała ta piramida ruszyła niebezpieczną trasą przez szosę. Wykombinowali sobie,
ż
e ponieważ już czas na obiad, to dojadą do parku za darmo. Sanki jeden z nich odprowadzi
później.
Z początku zbyt obciążony pojazd posuwał się ledwo - ledwo. Płozy za głęboko
rozorywały śnieg. Nawet Tomek z Dagmarem musieli przez jakiś czas sanki popychać.
Wreszcie wydostali się na ubity szlak. Teraz pomknęli jak na zawodach w Krynicy.
Błyszczący pas szosy przybliżał się z każdą sekundą. Z prawa i lewa nie widać żadnego
pojazdu. Droga wolna.
W ostatnim momencie Dagmar dostrzegł, że z uliczki, w którą mieli za chwilę skręcić,
wypełza traktor z trzema przyczepami. Tego nie brali pod uwagę. Ulica przecież zamknięta
jest dla ruchu kołowego. Traktor był wyjątkiem. Podwoził cegły na budowę i innego dojazdu
nie było. Przyczepy zatarasowały uliczkę całkowicie. Nie ma czasu do namysłu! Jeszcze trzy,
cztery sekundy i znajdą się pod kołami. Dagmar szarpie się i wywraca sanki z pasażerami.
Chłopcy koziołkują, wznosząc olbrzymie tumany śniegu. Ostatni wylądował Tomek w rowie
po drugiej stronie szosy. Podniósłszy się trzepotał rękami i potrząsał dziwacznie głową.
Otoczyli go koledzy. Żaden nie wyszedł z tej przygody bez szwanku. Paweł kulał wyrzekając,
ż
e z pewnością złamał sobie nogę wzdłuż i w poprzek, Wacek miał wybite trzy pałce prawej
ręki, Frankowi z nosa ciekła krew, a Dagmar rozdarł nowiutką kurtkę.
Mimo że tak kontuzjowani, pośpieszyli solidarnie z pomocą podrygującemu jak pajac
Tomkowi.
- Co się stało? Tomek, gadaj!
- Uuu, uuu - buczał przez nos Tomek pakując do ust palce - uuu, uuu.
- Język mu obcięło - przestraszył się Pawełek. - Uuu - wybałuszył Tomek oczy - khyy,
khyy.
Okazało się wkrótce, że język ma w porządku, tylko kiedy wypadł z sanek, krzyknął z
przestrachu. Z otwartymi ustami wpakował się w zaspę i został zakneblowany szczelnie
ubitym śniegiem.
Sanki, puszczone samopas, przemknęły między kołami przyczep i mknęły teraz prostą
jak strzała ulicą. Nagle na drodze znalazł się buldog doktora Grzybowskiego. Ten buldog
nikomu nie zwykł ustępować. Stanął więc i teraz na środku jezdni, obnażył kły. Nie zdążył
uskoczyć spostrzegłszy, że sanki pędzą prościutko na niego. Ocknął się, kiedy owiał go pęd
powietrza. Okazało się, że znalazł się na saniach i pędzi w dół.
- As, Asik, Asik! - nawoływał doktor, który w tej chwili wyszedł przed furtkę. - Aasik!
Ogłupiały buldog nawet się nie obejrzał. Dygotał jak galareta, przerażony niezwykłą
sytuacją. Nie zdążył nawet warknąć, a tu go coś łupnęło z całej mocy i uwozi, nie wiadomo
dokąd. Zrezygnowany, przymknął ślipia.
Furtka do parku była otwarta. Sanki, jak gdyby sterowane zdalnie, przejechały gładko i
teraz już z wolna sunęły alejką między rzędami bezlistnych kasztanów.
- Ooo, patrzcie. As wybrał się na saneczki! As!... - wrzeszczała dzieciarnia.
Łup! - uderzyły sanki o kasztanowy pień. Asik zeskoczył żwawo, ale w tej chwili rzucił
się na niego czarny jak noc i równie ponury wilczur dozorcy parku. Do parku wstęp dla psów
był zabroniony. Wyjątek tylko z konieczności uczyniono dla tego wilczura noszącego ponure
imię Szatan. Szatan uważał się tutaj za gospodarza. Bez litości przepędzał intruzów. Teraz
tym bardziej się rozgniewał, widząc, że As wjechał sobie na sankach jak wielki pan.
- Ach, ty chuliganie! - warknął w psim języku i zatopił kły w mięsistych szynkach Asa.
- Nie umiesz to czytać po polsku?
Wkrótce nadbiegł Dagmar i zabrał sanki. Gdyby się zjawił za minutę, już byłoby za
późno. Właśnie Edek z Żytniej zamierzał sobie sanki przywłaszczyć. Czekał tylko, aż oddalą
się rozjuszone psy.
Kiedy Dagmar oddawał „pojazd” oczekującym niecierpliwie na górkach
dziewczynkom, usłyszał wiele nieprzyjemnych słów.
- Nie dam nikomu więcej - wydęła wargi Tania - prawie godzinę jeździliście,
- Tak? Wcale nie godzinę, bo tylko raz zjechaliśmy. Paweł połamał obie nogi, Wacek
został bez palców, Tomek się zadusił, a z Franka krew już pewnie do tej pory wyciekła.
- Ojej! - przestraszyły się dziewczyny. - I co, nie żyje?
- Żyje... No bo jednak nie wszystka chyba wyciekła. Może tak ze dwa wiadra najwyżej.
Ale im to nic. Najgorzej z moją kurtką. Jak tu przez miasto do domu wracać?
Tania zawsze posiadała przy sobie tuzin agrafek. Pospinały dziewczynki nieszczęsną
kurtkę Dagmara, jak mogły. Pomaszerował, smętny, do domu, rozmyślając o czekającej go
rozmowie z matką.
- I na nas czas - spojrzała Tuśka na zegarek. - O rany, już wpół do drugiej, a mama
kazała być o pierwszej w domu. - Ciągnęły teraz puste sanki. Do zjeżdżania każda była
chętna, ale żadna nie miała zamiaru zastępować konia.
Po zejściu z górek zrównały się ze staruszką wlokącą się wolno bokiem drogi. Babcia
dźwigała na plecach ciężki wór, przygniatający ją do ziemi. Nogi, obute w wykoszlawione
trzewiki, ślizgały się po gładkiej nawierzchni.
Dziewczynki wyminęły ją rozgadane i zadowolone. Ich buzie barwił zdrowy rumieniec.
- Konia z kopytami chyba zjem - powiedziała Halinka narzekająca zwykle na brak
apetytu. - Już mi tak dawno kiszki marsza nie grały.
Maszerowały raźno, pogadując o spodziewanych smakołykach przygotowanych przez
mamy. Zresztą wszystko będzie dziś smakowało. Taki mrozik znakomicie zaostrzył i tak
niezłe apetyty.
- Co za sens ciągnąć puste sanki? - zastanawiała się Tania. - Ludzie pomyślą, że w
głowie mamy coś przestawione.
- Racja - nie pasuje - podchwyciła Ulka. - Najpierw ja usiądę, a od rogatki druga.
- A jakby tak - obejrzała się Halinka - podwieźć kawałek tę babcię i jej wór? Patrzcie,
ona znowu stanęła. Widocznie wcale nie ma siły.
Od słowa do czynu tylko jeden krok. Zawróciły. Mimo protestu, nieśmiałego zresztą,
położyły worek na sankach i ze śmiechem wpakowały na niego staruszkę.
Pomknęły teraz z góry jak wicher zapominając o niedawnym braku sił. Ciągnęły Ulka z
Halinką, a Tania biegła przodem jako laufer, pokrzykując dziarsko: - Z droooogiii, heej taam,
z drooogi!
PRYWATKA
Z imieninami zawsze Tania miała kłopot No bo Tatjany w naszym kalendarzu nie ma, a
o prawosławny trudno. Nikt więc nie wiedział, kiedy należy składać solenizantce życzenia.
Przeważnie dopiero po terminie któraś z koleżanek dokonywała odkrycia, że były, ale już
przeszły.
Postanowiła więc Tania raz na zawsze, że będzie obchodzić imieniny w święto Trzech
Króli. Bynajmniej nie z tej racji, że uważa się za spokrewnioną z rodziną monarchów i
cesarzy. O nie, ale na drugie ma Danuta. Danuty przypada trzeciego stycznia. Lepiej i
bardziej uroczyście będzie wyglądać, jeżeli przełożyć na szóstego. Wtedy akurat koniec ferii
zimowych.
W tym roku imieniny miały być wyprawione jak dla dorosłych. Tania przecież
niedawno ukończyła dwanaście lat i do maluchów ją zaliczać - grzech. Od miesiąca
powtarzała to przy każdej okazji, podkreślając wagę swego wieku.
- Musi być, Tuśku, naturalnie, muzyka... Potańczymy przy adapterze.
- A co kupić do wypicia? - spytałem z powagą. - Czystą, koniak czy wino gronowe?
- Najlepiej sok gronowy i ananasowy... ale wiesz - zwierzała mi się w zaufaniu - kiedy
byłam na imieninach u Tusi, to nalała nam po kielichu wina z porzeczek... Ja nie piłam, tylko
polizałam. Sok lepszy.
Przyjęcie przygotowano na osiem osób. Oprócz Tani - jej trzy przyjaciółki, a z panów
zaproszono: pucułowatego wciąż Andrzeja, nieśmiałego Krzyśka, grzecznego Dagmara i
piegowatego Pawła. Ten został zaproszony na naleganie Ulki. Niby to miała mu coś „bardzo
ważnego” powiedzieć.
Tania koniecznie chciała poczęstować towarzystwo plackiem swojej roboty.
- Umiem piec, mamusiu - dowodziła - bierze się mąkę, cukier, masło, jajka i zapachy.
Miesza się to wszystko, przybiera powidłami i piecze. Widziałam przecież, jak ty robiłaś. I
nawet pomagałam ci.
- To i teraz tylko pomożesz, a możesz się pochwalić, że sama piekłaś.
Wystroiła się Tania w pomarańczową z białym kołnierzykiem sukienkę. Upierała się,
ż
eby uczesać ją w „koński ogon”. Od dwóch lat hodowała przecież włosy na tę modną
fryzurę. Niestety. Nim włosy dostatecznie podrosły, moda minęła. Uczesała ją Bogusia jakoś
wymyślnie, po swojemu: nad uszami zaplotła, a właściwie przewiązała tylko wstążkami
pasma włosów i nad czołem przycięła równiutko grzywkę. Nie bardzo Tania była zadowolona
z tego uczesania, ale już zbyt późno było na zmianę.
Goście zostali zaproszeni na godzinę czwartą. Zakąski i ciasta przygotowane. Teraz
tylko ładnie podać i przybrać stół.
Tymczasem Tania zamknęła się w łazience, czas płynie, a ona siedzi i siedzi.
Odpowiada tylko „zaraz” i nie wychodzi.
- A niech tam sobie tkwi - zdenerwowała się Bogusia siadając przed lustrem - mam
nieco czasu, to się troszkę podmaluję... Gdzież to kasetka z przyborami toaletowymi? Maryla,
nie widziałaś?
Maryla nie widziała. Nie do wiary! Kasetka od lat stała zawsze w szafie, na półce
specjalnie przeznaczonej na kosmetyki. Ba, i kasetki nie ma, i flakoników z wodą kolońską,
pudełeczek z kremami, tuszem do rzęs.
Sądny dzień w domu nastał.
- Nic, tylko któreś przez gapiostwo otworzyło szafę i Florek z Franciszkiem Józefem
powynosili - snuje przypuszczenia Bogusia. - Do nich wszystko podobne.
- Z pewnością koty, mamo - potakuje Maryla. - Pamiętasz, jak Florek w zeszłym roku
ukradł buteleczkę z walerianą? Ukradł i schował pod kredens, a ciebie wtedy serce bolało i
musiałam wieczorem biegać do apteki.
- Puderniczkę i flakoniki, ostatecznie - zgoda, ale całą kasetkę? - wtrącam się do
rozmowy.
To wystarczyło. Teraz podejrzenie oczywiście skierowało się na mnie, że to niby
czasami trzymają się mnie takie głupie kawały.
Otwierają się wreszcie drzwi łazienki i Tania przemyka się do swego pokoju. Idę za nią.
Moja kochana córeczka odwraca się do mnie plecami. Gniewa się? Z jakiej racji? Ostatnio
dłuższy czas nie było między nami żadnych nieporozumień, bo to i stopnie w dzienniczku
dobre, i w domu od tygodnia istny aniołek.
- Co jest, Taniu?
- Nic, Tuśku - odpowiada głosem stłumionym, ale wciąż się nie odwraca. Z
zainteresowaniem przygląda się ścianie i zagaduje fałszywie:
- ...Ten niebieskawy kolor to nawet ładny wybrałeś. Nigdzie nie ma tak pomalowanego
pokoju. Ty masz jednak dobry gust. Mamusia chciała seledyn, ale to byłoby nieodpowiednie.
Seledyn taki oklepany.
„Coś przeskrobała” - pomyślałem tknięty niedobrym przeczuciem. - Taniu, spójrz tylko
na mnie.
Ukryła twarz w dłoniach. Widzę, że obgryzione paznokcie połyskują krwawo rubinem.
Silny zapach ulubionej wody kwiatowej Bogusi aż kręci w nosie. Chciałem oderwać jej ręce
zakrywające twarz. Przy tej okazji spostrzegłem wspaniałe czeskie klipsy przyczepione do
uszów. To jeszcze nie wszystko. Wargi ukarminowane, a brwi nasmarowane tuszem! Ślady
tuszu i szminki widoczne nawet na białym kołnierzyku odświętnej sukienki.
No, cóż! Biedna Tania chciała się upiększyć pierwszy raz w życiu.
Za piętnaście minut mieli się już schodzić goście. Bogusia ze zgrozą załamała ręce. Na
szczęście była gorąca woda i kiedy u drzwi zabrzmiał dzwonek, Tania witała w progu mile
uśmiechniętą Tuśkę. Policzki i uszy Tani płonęły jak maki. Na sobie miała skromniutką
granatową spódniczkę i białą bluzeczkę. Tuśka wręczyła solenizantce uszytego własnoręcznie
pieska i komplet pocztówek z podobiznami tych poczciwych czworonogów. Prawie
jednocześnie przybyła Ulka i Paweł. Pawełek na brodzie miał nalepiony spory plaster.
Szurnął nogami przy drzwiach, mocno zmieszany. Szarmancko pocałował Bogusię w rękę, a
kiedy Tania podała mu dłoń, cmoknął ją. Zorientowawszy się, że popełnił gafę, spłonął na
twarzy jak burak i syknął w stronę Ulki:
- Czego się śmiejesz, cielęcino skruszała!
Dagmar zjawił się w długich spodniach, wyprasowanych na kant. Pod szyją miał
błękitny jak niebo krawat. Z kieszonki marynarki wystawała również błękitna chusteczka.
Półbuty wyczyszczone do połysku - oślepiały. Z gracją wręczył Tani bombonierkę
przewiązaną różową wstążką.
Andrzej z Krzyśkiem, mimo że przyszli razem, nie wyglądali na zaprzyjaźnionych.
Wyraźnie boczyli się na siebie. Znać, że po drodze doszło do krótkiego spięcia. Jednak obaj
byli na tyle taktowni, że nie przynieśli z sobą niepotrzebnych kwasów. Andrzej, wypinając
brzuch, uśmiechał się szeroko, a Krzysiek, nauczony pewnie przez mamę, powtarzał pod
nosem, że „jest mu... tego... bardzo przyjemnie, że... tego... ma zaszczyt”...
- A tobie co w szczękę? - zainteresował się Pawełkowym plastrem Dagmar.
Paweł machnął niecierpliwie ręką.
- Ogolić się chciałem - bąknął z niechęcią. - W goście przecież trzeba i... ogolony, no
nie?
- Aha - poprawił Dagmar węzeł krawata. Cisnął go niemożliwie, więc z zazdrością
spoglądał na wyłożone kołnierzyki swych kolegów.
Paweł obejrzał się, a widząc, że dziewczynki zajęte są w tej chwili oglądaniem
naszyjnika, w który się przystroiła Halinka, sięgnął do patery z ciastkami. Nabrał pełną garść i
zajadał, nie troszcząc się o nic.
Dagmar dyskretnie przeglądał się w lustrze wiszącym na ścianie. To, że Pawełek się
golił, zaimponowało mu. Że też on o tym nie pomyślał! Z zakłopotaniem przeciągnął dłonią
po gładkich jak jedwab policzkach. Westchnął.
„Następnym razem i ja się ogolę” - postanowił.
Tania, zamiast prosić gości do stołu, zabawiała ich, prezentując kolejno Florka,
Franciszka Józefa i Ninkę. Ninka popisywała się walcząc z Franciszkiem jak zawodowa
zapaśniczka. To szarpała go za ucho, to za nogę, to obalała na podłogę niespodziewanym
uderzeniem z boku. Franciszek opędzał się tylko, dobrodusznie machając łapkami na chybił
trafił. Potem Tania przyniosła spodek z okrawkami mięsa. Cała trójka w największej zgodzie
zabrała się do jedzenia.
- I ja też bym co zjadł - zamruczał Andrzej, patrząc łakomie na zastawiony stół.
Dosłyszała Tania przymówkę, zarumieniła się ze wstydu i żarliwie zaczęła zapraszać do
zajmowania miejsc. Chłopaki skupili się z jednej strony stołu, a dziewczynki naprzeciw.
Miejsce z boku zajęła Maryla. Siedziała z zasznurowanymi wargami, każdym ruchem dając
do poznania piątakom, jaką im wyświadcza łaskę i przynosi zaszczyt przebywając przy
jednym z nimi stole. Położyła sobie na talerzyku ciastko i dziobała łyżeczką po okruszynce.
- Stoo lat, stoo lat! - Tuśka chciała ożywić atmosferę. - Niech żyje, żyje, żyje nam!
Tania czym prędzej napełniła kieliszki gronowym sokiem. Pawełek po wypiciu
skrzywił się z niesmakiem.
- Myślałem, że to wino...
- Wino pije się od siódmej klasy - uważała za stosowne pouczyć go Maryla.
- A ja już nawet wódkę piłem - pochwalił się Andrzej.
- Oo - wycedziła Marylka - któż takiemu małemu dał wódki?
Andrzej udał, że nie dosłyszał obraźliwego „małego”. Uśmiechnął się kwaśno.
- To było na weselu u wujka w Sobkowie nad Nidą.
- I co? - zainteresował się Krzysiek.
- I nic... tylko od ojca dostałem pasem i trzy dni mnie głowa bolała.
- Phii - Marylka pogardliwie wzruszyła ramionami. Wkrótce pożegnała towarzystwo,
mówiąc, że musi iść do Hani. Mają tam uczyć się tańca.
Po jej odejściu bractwo ożywiło się. Osoba Ma-rylki była dla nich krępująca.
Licealistka przecież! Co czerwona tarcza, to nie niebieska.
- My też jednego razu - przyznał się Pawełek - z Tomkiem, Wojtkiem i Karolem
złożyliśmy się na wino za prawie trzydzieści złotych. Poszliśmy do tego sklepu na rogu
Sienkiewicza i Buczka, ale ta pani nie chciała nam wina sprzedać. Więc my daliśmy
pieniądze robotnikowi z budowy, żeby nam kupił. On kupił, ale wziął i wino sam wypił.
- Dobrze zrobił - oceniła Tuśka - bo wino nie jest dla dzieci. On jeszcze powinien was
doprowadzić do rodziców. Dla takich smarkaczy najlepsze jest ciepłe mleczko.
- Tylko nie smarkaczy! Tylko nie smarkaczy!
- Patrzcie ją, pannę...
- A pewno, że pannę! Dziewczynka dwanaście lat to już prawie panna, a chłopakowi
trzeba jeszcze nosa ucierać.
Byłoby doszło do kłótni, ale przeszkodził temu wniesiony przez Tanię półmisek
rumianych pączków. Jeszcze ciepłe i posypane śnieżnym cukrowym pudrem zaabsorbowały
całkowicie uwagę imieninowych gości. Słychać było tylko pracowite zajadanie i błogie
westchnienia. Ciszę zakłócił Dagmar:
- Ty, Andrzej, może tak trochę wolniej? Pączków było trzydzieści dwa, a ty już piątego
łapiesz!
- Ja w domu też tak dużo jem - tłumaczył się Andrzej. - U nas wszyscy dużo jedzą.
Dziadziuś ma siedemdziesiąt pięć lat, a jeszcze potrafi cały bochenek chleba i do tego kilo
boczku czy słoniny opchnąć.
Takim dziadkiem Andrzej zaimponował wszystkim. Dagmar chciał się z kolei
pochwalić swoją babcią.
- Ona lepiej przepowiada pogodę niż PIHM. Deszcz wyczuje na trzy dni naprzód.
Krzysiek gorączkowo rozmyślał, kim by się z rodziny mógł poszczycić. Ojciec jest
kapitanem, stryjek leśniczym, dziadek w kiosku sprzedaje. Aha, już wie!
- A mój wujek to się utopił w Silnicy.
- Mowa - uśmiechnął się pogardliwie Pawełek. - Żaden zaszczyt utopić się w Silnicy.
Nawet po dużym deszczu woda najwyżej po kolana. Co innego brat mojej mamusi. Ten
utonął w prawdziwym oceanie i do dziś tam jest...
Pozostałe słowa zagłuszyła płyta.
...Spostrzegłem pierwszy siwy włos
Na twojej skroni.
Ś
piewał z uczuciem Gniatkowski. Tania dokręciła gałkę regulującą siłę głosu do samego
oporu.
- Tańczymy! - ochoczo zerwała się Ulka. Nie namyślając się długo, pociągnęła za sobą
zmieszanego Krzyśka. Dreptał za nią niezgrabnie.
- Ee - sztorcowała go Ulka - co tak łazisz, jak kulawe prosię?
Krzysiek uznał za stosowne obrazić się. Zostawił partnerkę na środku pokoju, a sam
przystanął pod choinką podziwiając szklane cacka.
Andrzejek przełknął ostatni kęs pączka i niezgrabnie ukłonił się przed Tuśką. Mimo że
teraz szło bardzo umiarkowane tango, ruszyli w rytmie oberka. Zresztą był to i oberek, i
półeczka, i walczyk. Co kto chciał.
Dagmar obciągnął marynarkę, poprawił węzeł krawata i z godnością pochylił głowę
przed solenizantką.
- Czy miałbym zaszczyt - wybąkał przygładzając włosy - gdyby mi pani nie odmówiła...
Nie dalej jak wczoraj czytał w znalezionym gdzieś między szpargałami „Podręczniku
lwa salonowego” pouczenie, jak w dystyngowany sposób winien układny dżentelmen prosić
panią do tańca.
- Co? - nie dosłyszała Tania, wybierając nową płytę. - Co ci pani mówiła?
- Ja wam pokażę, jak się hula kozaka - wyskoczył Pawełek - hop, sa, hop, sa, hop!
Wywijał raźnie i wycinał siarczyste hołubce. Nic mu nie przeszkadzało, że obecnie
Tania przez pomyłkę włączyła „Kołysankę kreolską”.
- Hej, ha! Hej, ha! - pokrzykiwał zataczając szalone koła - z droogi, hoop!
Nawet nie zauważył, kiedy plecami wpakował się na choinkę. Zaszumiały gałęzie,
zadzwoniły szklane ozdoby. Wisząca pod samym sufitem ulubiona bombka Tani rozbiła się z
hukiem u stóp oszołomionego „Kozaka”.
- Psia twarz - zaklął przestraszony Pawełek - to te zelówki... tak się wyślizgały... ale ja
ci, Taniu, oddam taką bombkę. Mam nawet podobną w domu.
- Nie trzeba - usiłowała Tania zbagatelizować sprawę. - Co tam, jedna bombka więcej
albo mniej.
Starannie wyzbierała szklane okruchy i wrzuciła je do wesoło płonącego pieca.
- Nie to, żebym się bała mamusi - uważała za stosowne usprawiedliwić się - ale gdyby
Ninka połknęła kawałeczek szkiełka, mogłoby jej kiszeczki poprzecinać.
Zmieszany Paweł przez chwilę kręcił się po pokoju, wreszcie usiadł na brzeżku
tapczana. Zerwał się natychmiast, usłyszawszy podejrzany trzask. No tak. Klapnął na stare, z.
kruchego ebonitu płyty z moimi ulubionymi nagraniami.
- Puścić słonia do składu porcelany - szepnęła głośno Halinka. - Tyle szkody narobić!
Andrzej, chcąc widocznie przyjść z pomocą pechowemu koledze, wydął wargi, zagrał
lekceważąco na nosie w stronę Halinki i zaśpiewał grubym głosem:
Były sobie świnki trzy,
ś
winki trzy,
I był wilk okrutnie zły.
Teraz solidarnie wszystkie dziewczyny poczuły się obrażone.
- Czy to ma być aluzja - spytała Ulka przymrużając oczy - i jeżeli aluzja, to do kogo?
- Do ciebie - odparł rozzuchwalony Andrzej - i do Tuśki, i przede wszystkim do
Halinki.
Tania pogrążona była w otchłani rozpaczy. Tyle czasu marzyła o imieninowym balu, a
tu nic się nie udaje. Wciąż atmosfera napięta. Intensywnie rozmyślała, w jaki by sposób
ożywić towarzystwo. Wreszcie puknęła się palcem w czoło.
- Wiecie - powiedziała z miną spiskowca - Marylka pożyczyła sobie od jednej koleżanki
„Flirt salonowy”.
- O, fajnie! - podskoczyła do góry Tuśka. - Ale czy twoja mama nic na to nie powie?
- Do mamy teraz przyszła ciocia i mama tu do nas nawet nie zajrzy.
Rozdała prędko każdemu po kartce. Ulka aż dostała wypieków odczytując poszczególne
sentencje. Paweł prędko przebiegł oczami swoją kartkę i podsunął ją Krzyśkowi:
- Dwadzieścia pięć.
- Nie znasz w swym szaleństwie miary - przeczytał Krzysiek półgłosem. Pogroził
Pawełkowi ukradkiem pięścią i podsunął swoją kartkę.
- Jeden - warknął, uśmiechając się złośliwie.
- Cy... cymbał - wymruczał Paweł krzywiąc się paskudnie. - Ja ci pokażę cymbała!
Gorączkowo przeglądał kartkę. Nie znalazł nic odpowiednio obraźliwego. Sięgnął po
inne. Było...
- Siedemnaście.
- Wariat z mokrą głową.
- Pięć.
- Idź do bednarza, a wprawi ci brakujące klepki.
W tym sensie wymieniali chłopcy dworne uprzejmości.
Ulka od razu posłała trzy kartki koleżankom. Były to numery osiem, jedenaście,
dwadzieścia cztery. Tania otrzymała zapewnienie: W twoje życie weszło moje życie i
najpiękniejsze sny między nami. Tuśkę pocieszyła aforyzmem: Dobre słowo w gorzkiej chwili
to balsam i ukojenie, a Halince posłała znaczące: Cicha woda brzegi rwie.
Na razie zabawa przebiegała w ten sposób, że chłopcy wymieniali kartki tylko między
sobą i dziewczynki między sobą. Rezolutna Ulka pierwsza zrobiła wyłom. Posłała
Andrzejowi:
- Czternaście.
- Pusta głowa twa, ale za to brzuch pełny.
Andrzej z miejsca wystrzelił numerem dwadzieścia cztery.
- Dzieci i ryby głosu nie mają - odczytały dziewczyny. Teraz wszystkie cztery
poszukiwały numeru, który rozłożyłby grubasa na obie łopatki. Tani wydawało się, że
najlepiej dziesiątką: Głupi nie wie, co mówi.
Dagmar już dwukrotnie przestudiował wszystkie karty. Odłożył jedną i cały zapłoniony,
podsunął ją dyskretnie Tani.
- Jedenaście - szepnął cichutko.
- Głupi - teraz Tania się zarumieniła. Pod numerem jedenaście bowiem wypisane było:
Czy może mnie pan(pani) pokochać?
Nie namyślając się wiele, porwała kartkę na drobne strzępki i wrzuciła do pieca.
Ciekawe koleżanki nawet nie zdążyły zapoznać się z tym wyznaniem nieśmiałego Dagmara.
Wymiana kart między Pawełkiem a Krzyśkiem nabierała tempa. Coraz prędzej i
prędzej. Czego nie było w kartach, to dopowiadali sobie półgłosem.
„Flirt salonowy” nie był obliczony na takich graczy. Stanowczo zbyt dużo tam było o
kwiatuszkach, sercach, oczach, a za mało słów, którymi można by dokuczyć nieco
partnerowi. W pewnym momencie Paweł zagroził, już nie uciekając się do pomocy słowa
drukowanego:
- Pożycz sobie u Tani worek na zęby!
- A ty porachuj dobrze piegi! W marmoladzie, jaką zrobię z twojego nosa, nie doliczysz
się ich - odparł zacietrzewiony Krzysiek.
Dagmar, zażenowany niemożliwie, siedział jak przyśrubowany do krzesła manekin.
Martwił się, że popełnił nietakt wysyłając do Tani podobne zapytanie, ale przecież nic złego
nie myślał.
Andrzej, zasypywany kartami przez Ulkę i Tuśkę, pocił się nie mogąc im dorównać w
wyszukiwaniu celnych numerów. Sapał więc i wydymał coraz bardziej policzki.
Tania usunęła się na tapczan. Zdjąwszy ze ściany gitarę pobrzękiwała fragmenty
przeróżnych utworów. Halinka wyciągnęła z biblioteczki „Szarą Wilczycę” i pogrążyła się w
czytaniu bez reszty.
- To ja chyba pójdę? - podniósł się Dagmar. - Mamusia z pewnością czeka już na mnie.
Odezwanie Dagmara zmobilizowało do odejścia Andrzejka. Potrząsnął głową jak
bojowy koń, kiedy usłyszy trąbkę.
- U nas dzisiaj była na obiad gęś pieczona z jabłkami - oznajmił - i prawie połowa
została. Nie mogliśmy jej zjeść, bo gęś była jak koń... To ja też pójdę, dziadek może się do
gęsi dobrać.
Dziewczynki też wyraźnie zbierały się do odejścia. Nie, stanowczo przyjęcie
imieninowe nie było udane. Obfitowało co chwila w krótkie spięcia i gwałtowne burze.
- Jeszcze! - zatrzymywała Tania. - Napijemy się soku i później rozbierzemy choinkę.
Oo, patrzcie, nawet całe pudełko zimnych ogni zostało! Zgasimy światło i każdy zapali jeden
zimny ogień.
Zabłysło osiem tryskających snopami gwiazd drucików. Dagmar zataczał rozżarzonym
drutem koła i elipsy. Z miejsca naśladował go niezgrabny Andrzej i w efekcie byłby sobie
wypalił oko. Z gniewem cisnął nie dopalony „zimny ogień” pod piec. Trafił niechcący na
drzemiącego rozkosznie Florka. Po pokoju rozszedł się swąd palonej sierści. Wyrwany tak
brutalnie z drzemki kot miauknął rozpaczliwie i podskoczył na metr w górę.
Kiedy znowu zapłonęło światło, Andrzej szturchnął łokciem Krzyśka. Obaj ustawili się
teraz przy drzwiach. Oczki mieli skromnie spuszczone, rączki złożone w małdrzyk.
- ...Gdy rano wstałem - rozpoczął Krzysiek cieniutkim głosikiem.
- ...W okno spojrzałem - wybuczał Andrzej.
- ...Usłyszałem głos cudnej ptaszyny Znowu Krzysiek doszedł do głosu
- ...Że dziś Tani imieniny - dokończył Andrzejek uśmiechając się od ucha do ucha. Po
czym bez pożegnania obaj odmaszerowali. Pawełek poszedł w ich ślady. Jeden Dagmar podał
koleżankom rękę i mamrotał coś, że było mu bardzo miło i czuł się zaszczycony.
Teraz dopiero dziewczynki poczuły się swobodniej. Przysunąwszy krzesła do pieca
paplały a paplały, obmawiając zachowanie kolegów. Jednomyślnie doszły do wniosku, że są
oni zbyt dziecinni i poważnie nie można ich traktować. Ot, choćby wygłoszenie tego
wierszyka. Pasowałoby to drugo- no, ostatecznie trzecioklasistom, ale nie chłopcom z piątej!
Chrupiąc fistaszki, których czubata taca stała na podłodze, przypominały sobie cytaty z
„Flirtu”. Co chwila wesołe wybuchy śmiechu budziły drzemiącego Florka. Ninka, jako panna
psiego rodu, też piskliwym szczekaniem włączała się do rozmowy.
W ZIMOWY WIECZÓR
Za oknami szalała śnieżna zamieć. Wschodni wiatr niósł całe tumany śniegu, tworząc w
oka mgnieniu zaspy. Ludzie przemykali się pod murami domów, chowając głowy w kołnierze
przed kąsającym zaciekle mrozem.
Przyjemnie w taki wieczór zasiąść przy ogniu. Rozpalona do czerwoności płyta
promieniuje na całą kuchnię. Najlepsze miejsce zajął dziadek, który przyjechał do nas w
gościnę świąteczną i został na dłużej. Wybierał się już kilka razy do swego domu, ale obie
wnuczki, Tania i Marylka, za nic nie chciały pozwolić na ten wyjazd.
Dziadek skończył właśnie siedemdziesiąt pięć lat. Jak na ten wiek trzymał się
wspaniale. Barczysty i rosły, kiedy stanął we drzwiach, całe je sobą zastawiał. Chodził
wyprostowany i tylko biała jak mleko szczotka czupryny świadczyła o tak zacnym wieku.
Teraz na stare lata dziadek lubił powracać wspomnieniami do przygód z młodych lat, a
miał tych przygód niemało. Za przechowywanie i rozpowszechnianie broszur władze carskie
skazały dziadka w 1905 roku na wygnanie. Ponieważ nikogo na śledztwie nie wydał, wyrok
opiewał: dożywotnie zesłanie na Sybir. Można było słuchać i słuchać jego opowieści jak
egzotycznych bajek.
Rozsiadł się dziadek wygodnie. Tania podsunęła mu pod plecy poduszeczkę. Sama
zasiadła u jego stóp na małym taboreciku. Oczy wlepiła w twarz dziadka.
- Opowiedz, jak uciekłeś z Syberii. Wiesz, my już uczymy się o częściach świata i
wiem, gdzie leży Syberia. Tam jest podobno zimno gorsze jak u nas dzisiaj.
- Zależy gdzie, nie na całej Syberii - wtrąciła się uczenie Marylka - są miejscowości,
gdzie temperatura jest całkiem znośna i klimat zdrowy.
- Tam, gdzie ja byłem, to rzeczywiście mrozy dokuczały - powiedział dziadek głaszcząc
mięciutkie futerko Franciszka, który ulokował się na jego kolanach i pomrukiwał rozkosznie.
- Żyło się u tych jeszcze prawie dzikich wtedy Jakutów, jedną osadę od drugiej dzieliło sto
albo i więcej wiorst. Nawet można było wytrzymać z tymi Jakutami. Ze mną się bardzo
liczyli, bo to największy u nich ledwie mi do ramienia sięgał. Jeść też było co. W jeziorach
ryb całe masy, w lesie wszelaka zwierzyna. Nawet mi i mrozy zbyt nie dokuczały. To już
gorsze komary w lecie i meszka, drobne to jak pył, a jak obsiądzie człowieka, tylko do wody
skacz. Właziło to paskudztwo do nosa, do oczów. Nie było ochrony. Przez odzienie
przenikały te meszki na podobieństwo dymu.
Lato tam krótkie, ale słońce świeci bez przerwy, a za to całe miesiące trwa noc. Ani ją
przespać. Lepiej już wiodło się niedźwiedziom. Te zasypiały jesienią i budziły się dopiero na
wiosnę. Czasami, ale to bardzo rzadko, przez przypadek, budził się taki miś w środku zimy,
ponury i wściekły. Jakuci strasznie się boją niedźwiedzi. Rzadko który odważy się zmierzyć z
tym kudłatym potworem. Razu jednego jakiś samotnik zawitał do naszej wioski, wpadł jak
huragan, pomordował krowy, poranił ludzi...
Zabrzęczał dzwonek. Tania pobiegła otworzyć. Właśnie przyszła Ulka z Tuśką.
- Posłuchajcie, dziadziuś będzie opowiadał o tym, jak walczył z niedźwiedziami -
powitała je Tania. - Prędko się rozbierajcie, bo już zaczął! Akurat mówi, jak ogromny
niedźwiedź wpadł do takiej jakuckiej wsi.
- Olbrzymi był - podjął dziadek dalej opowieść. - Kiedy stanął na dwóch łapach,
pyskiem sięgał mi nad głowę, a przeciem chłop jak się patrzy - podniósł się prezentując
zwalistą postać.
- A niedźwiedź jeszcze większy był od pana? - zdziwiła się Ulka. - Ja bym ze strachu
umarła.
- Tak więc - ciągnął dalej dziadek – niedźwiedź cwałuje w stronę chaty, w której
mieszkam przy rodzinie Jakuta, przezywanego - Zajęczy Skok. Niby noc, ale po śniegu
daleko widać, bo zresztą ich zimowa trzymiesięczna noc nie jest tak bardzo ciemna.
Złapałem berdankę, to taka starożytna strzelba Zajęczego Skoka, i wypadam na dwór.
Za pas jeszcze zatknąłem topór. Niedźwiedzisko coraz bliżej. Zrzuciłem rękawice i mierzę z
berdanki. Byłem pewny, że w lufie jest kula, jak się patrzy. Sam ją przecie nabijałem. Nie
wiedziałem, że mój gospodarz wybierał się na lisy polarne i wymienił kulę na śrutowy nabój.
Dopuściłem misia na dziesięć kroków, żeby strzał był pewny, bo to z takiej berdanki tylko raz
można wystrzelić, a nabija się ją chyba z pięć minut. Celuję w łeb. Huknęło. Bestia tylko się
otrząsnęła i wali na mnie jak wściekła góra. Cisnąłem berdankę w śnieg, wyrywam zza pasa
topór, a niedźwiedzisko tuż przede mną. Wspiął się na obie łapy. Zamachnąłem się toporem z
całej siły. Ostrze ześliznęło się po twardych kościach łba. Jedna łapa pacnęła mnie w ramię.
Tuż przed oczami mam okrutną paszczękę... Wściekły niedźwiedź ryknął przeraźliwie...
Straszliwy wrzask przerwał dziadkowi. Wszyscy podskoczyli ze strachu. W kuchni
rozszedł się swąd palonej sierści.
Co się stało? Ano Florek, przezywany czasem Idiotą, nie w porę przypomniał sobie, że
kiedyś wygrzewał się na ciepłej płycie kuchennej. Teraz z rozpędem skoczył na rozpaloną do
czerwoności blachę.
Rzuciła się Tania z lamentem. Marylka wyciągnęła pośpiesznie tranową maść,
skuteczną przeciw oparzeliźnie.
- Ale go to będzie boleć... - zawodziła Ulka.
- Iii tam - dziadek był zły, że kot przerwał mu opowiadanie w najciekawszym
momencie - oparzenie to się raz dwa zgoi, a ja do dziś mam. ślady po pazurach tego
niedźwiedzia. Rozorał mi rękę do kości. Ledwo ją szaman uratował.
- Jaki szaman, dziadziusiu? - raczyła zainteresować się Marylka. - Prawdziwy szaman?
- Prawdziwy - mruknął dziadek - nie widziałem tam nieprawdziwych szamanów. A z
tym, nazywał się tak jakoś - Ułus-Burczycha, trochę później też miałem przeprawę. Zawziął
się na mnie i o mały włos byłby mnie życia pozbawił.
- Co dalej z tym niedźwiedziem? - Tania aż wypieków dostała, ciekawa dalszego ciągu
opowiadania. - Tyś go toporem, dziadziusiu, a on ciebie łapą... - podpowiadała.
- Ano wpakowałem mu ostrze topora do pyska i rozprułem całą paszczę. Jucha zalała
mu ślepia i dlatego nie trafił mnie po raz drugi,
- I co więcej, dziadziusiu?
- A nic. Miałem bardzo ciepłą skórę do okrywania, bo tam mrozy nie żartują. Przydała
się.
Zadumał się dziadek i przymknął oczy. Myślami widocznie był w mroźnej i ponurej
tajdze. Franciszek ziewnął szeroko i przekręcił się na drugi bok.
- A teraz o szamanach - nie ustępowała Tania. - Jeszcze nigdy o żadnych czarownikach
nie opowiadałeś.
- Późno już - droczył się dziadek - i co tam wspominać stare dzieje...
- Zrobię ci, dziadziusiu, herbaty z cytryną - podniosła się Marylka - a może wolisz z
konfiturą wiśniową?
- Wszystko jedno... albo jedną szklankę zrób z cytryną, a drugą z konfiturami.
Dziadek, jak to przeważnie ludzie w podeszłym wieku, lubi słodycze i łakocie. Marylka,
wiedząc o tym, podała do herbaty kruche ciasteczka i pierniczki. Oblicze dziadka znowu się
rozpogodziło. Pogładził wąsy przystrzyżone w szczoteczkę.
- Proszę pana - spytała Tuśka - jeżeli noc była przez trzy miesiące, to skąd ludzie
wiedzieli, kiedy jeść śniadanie, a kiedy obiad i kolację? No i kiedy kłaść się spać, a kiedy
wstawać?
- A do szkoły też po nocy z pewnością małe Jakuty nie chodziły - westchnęła Ulka.
- Szkół to tam żadnych w ogóle nie było - odpowiedział dziadek - a jadło się wtedy,
kiedy człowiek miał ochotę i, co najważniejsze - kiedy było co. A spać? Co innego było robić
jak nie spać? Aż człowieka gnaty bolały od tego wylegiwania. Wychodzić na dwór nie było
sensu, bo mrozy takie, że kiedy człowiek splunął, to w powietrzu ślina zamarzała.
Odsapnął dziadek i pociągnął spory łyk herbaty, przegryzł pierniczkiem.
- Mimo to przywykłem i do klimatu, i do tych ludzi. Krzywdy od nich nie doznałem.
Nawet jeden książę chciał koniecznie za mnie wyswatać swoją córkę. Szychaj czy też Szybaj
miała na imię.
- To tam też książęta byli?
- Niby tak kazali się nazywać. Po naszemu sołtys, to u nich zaraz książę. Był nim
zwykle najbogatszy z Jakutów. Ten nasz książę miał. coś z pięćdziesiąt sztuk bydła, cztery
konie, okazałe budynki. W spiżarniach i lodowniach pełno zapasów żywności, herbaty,
tytoniu, a nawet tak bardzo poszukiwanego, cukru. Parobków książę trzymał zawsze czterech,
a jego budynki były zbudowane z modrzewiowych pni i nawet w jednej izbie znajdowało się
okno oszklone. Wszyscy Jakuci z całej osady byli z tego niezmiernie dumni. Przyjezdnym
pokazywano to okno jako rzadką osobliwość.
Książę nosił ruskie imię Mikołaj i jedyny z całej osady umiał czytać drukowane i
podpisać się. Jakuci szanowali go i bali się.
Ten to książę upatrzył mnie sobie za zięcia. Myślał pewnie, że dobrze byłoby mieć w
domu tak silnego chłopa jak ja.
Nie powiem, bo nawet ta Szychaj czy Szybaj podobała mi się, tylko że ja wcale nie
miałem zamiaru na całe życie w tajdze zostać i żyć jakuckim życiem. Mnie śniły się co noc
nasze pola, wartkie rzeczki, laski sosnowe i chleb... i nasze ziemniaki. Jakuci nie jedli chleba,
a o ziemniakach nie słyszeli nawet. W ogóle nie uprawiali ziemi. Tyle tylko, co z hodowli
bydła, połowu ryb i polowania żyli.
Na moje utrapienie miejscowy szaman Ułus-Burczycha upatrzył sobie tę Szybaj na żonę
dla swego siostrzeńca. Mikołaj jednak wolał mnie. Ja o niczym jeszcze nie wiedziałem, a
wieść rozeszła się już między Jakutami na sto mil w krąg. Szaman więc postanowił pozbyć
się mnie... Pewnego razu runął na szałas myśliwski, w którym się znajdowałem, olbrzymi
modrzew... Jak później sprawdziłem, modrzew miał wszystkie korzenie podrąbane, a wiatr od
tygodnia wiał na szałas.
Raz byłbym na dobre utonął. Wyjechałem na jezioro tuż przed zimą. Wodę przy
brzegach pokrył już cienki lód. Akurat znajdowałem się na środku jeziora, kiedy czółno
zaczęło gwałtownie przeciekać i po paru minutach poszło na dno. Tyle tylko spostrzegłem, że
w dnie czółna były wywiercone i sprytnie zamaskowane otwory. Do brzegu dopłynąłem
całkiem skostniały.
Ten szaman zajmował się wszystkim. Leczył, odczyniał uroki, rozpędzał chmury,
odganiał złe duchy. Naturalnie za sowitą opłatą w futrach, maśle, wędzonym mięsie i rybach.
Stary oszust nic nie robił, a opływał w dostatki, cieszył się poważaniem na równi prawie z
księciem. Nikt nie miał odwagi sprzeciwić mu się w czymkolwiek.
W czasie swoich świąt przybywali Jakuci z odległych o kilka dni drogi osad, aby
poradzić się szamana i posłuchać głosu duchów.
Szaman ubrany w dziwaczną szatę obwieszoną brzękadełkami rozbijał na placu jurtę
skórzaną. Jakuci zasiadali przed nim kręgiem. Kto tam miał jaką sprawę, składał dary. Po
przyjęciu daru i wysłuchaniu prośby szaman znikał w jurcie, aby - jak mówił - wezwać ducha.
Tłukł w bęben, pokrzykiwał i znowu wychodził przed jurtę, a wtedy przerażeni i zdumieni
Jakuci słyszeli dobywający się z jurty a to śpiew i muzykę, to rozmowę w obcym języku,
wrzaski przeróżne i krzyki. Szaman „głos duchów” tłumaczył po swojemu.
Pewnego razu książę wyraźnie mi powiedział, że życzy sobie, abym wystąpił o rękę
jego córki.
Strasznie obraził się, kiedy odmówiłem poślubienia Szychaj. Do mnie słowa nie
wyrzekł, ale zaprzysiągł śmiertelną zemstę. Mieć dwóch takich wrogów, jego i szamana, to
nie żarty.
Od tej pory miałem się na baczności. Wychodziłem zawsze z nabitą strzelbą i
zaniechałem samotnych wycieczek w tajgę.
Tak się złożyło, że na zasypane śniegiem osady jakuckie spadla lawina nieszczęść.
Pomór na bydło, potem znowu wilki podusiły konie. Na ostatek pojawiła się ospa. Ludzie
wymierali jak muchy. Nie było żadnych leków ani też lekarzy. Całe osady opustoszały.
Na wiosenne święto zjechała się może trzecia część Jakutów. Szaman ocalał. Wypełznął
jak szczur z nory. Znowu naradzał się z księciem i jego krewniakami. Książę był ponury jak
noc. Ospa zabrała parobków, wszystkich synów i córki. Nie oszczędziła też Szybaj.
Wszyscy Jakuci, z którymi przez te lata miałem czas poznać się, a nawet z niektórymi
zaprzyjaźnić, zachowywali się teraz wobec mnie wrogo. Nawet Zajęczy Skok wyraźnie mnie
unikał.
„Coś się tu święci” - pomyślałem... Marylciu, dziecko, zrób mi jeszcze herbaty z
cytryną, bo mi w gardle zaschło... a wy, dzieci, idźcie już spać, późno.
- O, jeszcze proszę pana - odezwały się jednocześnie Ulka i Tuśka - dopiero ósma!
- Opowiadaj, dziadziusiu, dalej - prosiła Tania.
- Co tu opowiadać - zamyślił się dziadek - ano, ten szaman w płaszczu malowanym w
diabły i inne poczwary skacze przed namiotem, wykrzykuje niezrozumiałe słowa. Ot, jakby
na nasze przetłumaczyć, to wyszłoby - szurum, burum, hurum, tadurum. Ma też przeróżne
kości i wali nimi w bęben. Na twarz założył maskę malowaną na czarno i czerwono.
„Wywołaj ducha! - krzyczą podnieceni Jakuci. - Niech on wskaże nam sprawcę naszych
nieszczęść”.
Szaman wzbraniał się, udawał, że nie może. Wreszcie jednak uderzył żałobnie w bęben,
sypnął na ognisko garść ziela i zniknął w czeluści namiotu. Teraz słychać było ponure ryki,
wycie, gwizdy, szamotanie. Znowu przed namiotem pojawił się szaman. Ręce rozkrzyżował i
stał tak nadsłuchując.
Później zaryczał chrypliwie potężny chór. Wrażenie było niesamowite.
Jakuci popadali na twarze, pozasłaniali się. Szaman ocknął się jakby i bił w bęben z
całej siły. Jednocześnie z zamilknięciem chóru zbyt napięta skóra bębna pękła z trzaskiem...
- Co to było, dziadziusiu? - nie wytrzymała Tania. - Co tam było w tym namiocie?!
- Dowiesz się wszystkiego za porządkiem - żachnął się dziadek. - Nie przeszkadzaj, bo
nie dokończę, i tyle.
W tej chwili za drzwiami rozległo się piskliwe:
Przybieżeli do Betlejem pasterze,
Przygrywają Dzieciąteczku na lirze.
- Oho, kolędnicy - odezwała się Marylka - otworzyć im, tatusiu? Zobaczymy.
Ninka zerwała się ze swego materacyka i rzuciła do drzwi ujadając piskliwie. Wziąłem
groźnego psa na ręce. Rozochoceni kolędnicy mogliby go przez nieuwagę rozdeptać.
- Otwórz, Marylko - zgodziłem się.
Wraz z kłębami pary wtargnęły trzy nieduże postacie: Anioł w białej szacie z dwóch
spiętych agrafkami prześcieradeł, umalowany na twarzy sokiem z buraków i mający do
ramion przyczepione gęsie skrzydła; diabeł w posmolonym kombinezonie, usmarowany sadzą
na czarno, potrząsał widłami i podzwaniał ogonem sporządzonym z psiego łańcucha, głowę
miał ozdobioną imponującymi rogami, bowiem przemyślnie przyczepił sobie do głowy
baranią czaszkę; trzeci z kolędników, prawdopodobnie sam Herod, połyskiwał złotem i gorzał
purpurą. Złoty miał tekturowy pancerz, złote nagolenniki i hełm ozdobiony najmniej trzema
ogonami kogucimi, purpurowy płaszcz z pluszu, używanego do nakrycia stołów w czasie
uroczystych akademii, błyszczał od nalepionych na nim gwiazd, półksiężyców, słońc
promienistych. Wąsiska i brodę miał Herod wymalowane tuszem. W jednej ręce trzymał
srebrzysty oszczep, a w drugiej olbrzymi topór. Na pasie monarchy dyndała prawdziwa
szabla, na plecach majtała się wiatrówka.
- Hu, diabelnie zimno - powiedział anioł schrypniętym głosem. - Szlag by to trafił!
Zaczynaj, Herodzie.
Na to wezwanie Herod odstawił pod ścianę oszczep i zza pasa wyszarpnął straszak.
Wycelował go w stronę diabła i wypalił trzykrotnie.
Ninka zaskomlała rozpaczliwie i schowała łebek pod moją pachę. Oba koty smyrgnęły
pod szafę. Natomiast diabeł wcale nie okazał strachu.
- Cha, cha, cha! - śmiał się piekielnie. - Strzelaj se, strzelaj rakietami atomowymi, a
moce piekielne i tak cię wezmą!
Zamierzył się na Heroda widłami. Herod wyciągnął szablę i sprawnie odpierał jego
ciosy. Aniołek zatarł sine z zimna ręce i usunąwszy się pod ścianę, śpiewał basem:
- Gloria, gloria!
Diabłowi udało się wytrącić z rąk króla szablę. Herod popluł w garście i jął się topora.
Poczynał sobie bardzo dzielnie i zapędził wysłannika piekieł aż pod drzwi łazienki. Rąbnął
diabła toporem po łapach raz i drugi.
- No! - wrzasnął diabeł. - Zgłupiałeś? Zobaczysz, kiedy tak!
Teraz młócił widłami na oślep. Herod bronił się, cofając się znowu do progu. Z
rozmachem trafił toporem w futrynę drzwi. Śmiercionośna broń zwinęła się niespodziewanie
w trąbkę i w królewskim ręku zostało tylko stylisko oblepione czerwoną bibułką, ale pod ręką
był oszczep. Nieustraszony władca zaprawił oszczepem diabła po łbie, strącając mu rogi.
- Gloria, gloria - wyśpiewywał niestrudzenie anioł, ale strącenie rogów wyprowadziło
go z równowagi niebiańskiej. Wytarłszy z hałasem nos, rzucił się odważnie na Heroda.
Kopnął nie spodziewającego się tak zdradzieckiego ataku władcę z rozmachem poniżej
krzyża, poprawił drugi raz. Wykorzystał ten moment diabeł i przyparłszy króla do ściany,
przystawił mu ostrza wideł do gardła.
...A ty, królu, ty, Herodzie,
Za te twoje wszystkie zbytki
Pójdź do pieklą, boś ty brzydki.
Anioł otworzył drzwi i diabeł wyprowadził skulonego i szlochającego Heroda. Za
sekundę powrócili w najlepszej komitywie. Ustawili się pod ścianą i zaciągnęli nieskładnymi
głosy:
Daliśmy wam przedstawienie
O Herodzie okrutniku.
Co niewinne dziatki ścinał
W całej Palestynieee.
Za to, zacni gospodarze,
Dajcie nam, co łaska,
Może być sto złotych.
Może masła faska.
- Z największą chęcią dałbym każdemu po trzy pasy na tyłek - odezwał się dziadek. -
To niby mają być kolędniki! Oj, wy, Herody! Trzeba było zobaczyć kolędników za mojej
młodości. Jak przyszli do domu, to dwie godziny dawali przedstawienie. Byli tam i turoń, i
skrzypek, i Żyd, i dziad, i marszałek, i śmierć z kosą. Grali, śpiewali i naprawdę było im za co
dać parę groszy. Pieniędzy nikt im nie żałował, i zjeść a wypić.
Okazało się, że tak „udani” kolędnicy przywędrowali do miasta ze wsi odległej o
dziesięć kilometrów. Kiedy już wręczyłem im parę złotych, anioł przyznał uczciwie:
- Wie pan, w chałupie o tej porze żadnej roboty nie ma. Grosza by się nie wysiedziało, a
tak to się trochę uzbiera na swoje wydatki. Jedni przepędzą, inni obeklną, a trafią się znowu
porządni ludzie, to poczęstują i coś tam do kieszeni wpadnie.
Po odejściu kolędników trzeba było dziadka prosić na nowo, aby dokończył swego
opowiadania. Przerwał przecież w najciekawszym miejscu. Tania półgłosem robiła Marylce
wyrzuty za otworzenie drzwi niewydarzonym herodom.
- O czym to ja mówiłem - wziął dziadek z powrotem na kolana puszystego Franciszka -
jak ten szaman...
- Kiedy mu pękł bęben z trzaskiem - podpowiedziała Ulka.
- Aha... Już przypomniałem sobie. „Kto winien nieszczęściu? - krzyczą Jakuci. - Duchy
z pewnością powiedziały!”
Odwiodłem kurek strzelby. Szaman zakręcił się i oznajmił, że dla pewności popyta
jeszcze jednego ducha. Mówi tak, ale ruchem głowy wskazuje na mnie. Robi to nieznacznie,
ale ja dobrze go obserwuję i nic nie ujdzie mojej uwagi. Książę coś tam szepnął, trzech
Jakutów podnosi się i niby to mimowolnie zajmują miejsce za mymi plecami. O, niedobrze!
Teraz już jestem pewny, że to właśnie ja mam stać się ofiarą i odpowiadać za padłe bydło,
wilki i ospę.
Szaman znowu wylazł z namiotu. Teraz na odmianę słychać głos śpiewaczki. Jakuci
znowu popadali twarzami na ziemię. Zdecydowałem się. Dłużej już nie wolno czekać. Nim
szaman zdołał przeszkodzić, zerwałem płachty namiotu odsłaniając gramofonowe pudło z
wielką tubą. Jednocześnie wycelowałem lufę strzelby na krąg Jakutów, a uderzeniem pięści
zwaliłem z nóg szamana.
„Patrzcie - powiedziałem - z jakimi to duchami naradza się ten oszust Ułus-Burczycha!
Każdy może sobie takie duchy kupić za dwie wiązki skórek sobolowych u kupca
Andrejewicza z Jakucka”.
Wyłączyłem tubę, a czarną płytą cisnąłem w stronę księcia. Padając rozbiła się na
drobne kawałki.
„Oto, co zostało z ducha, już więcej nie przemówi do nikogo...” - Nie skończyłem, bo w
tej chwili książę, jedyny z obecnych posiadający flintę, wypalił i kula świsnęła mi nad głową.
Widząc, że nie trafił, porwał się do ucieczki odrzucając bezużyteczną już strzelbę. Nim
zdołałby nabić ją na nowo, ja mogłem ze swojej najmniej pięć razy wystrzelić. Trzymałem go
na muszce. Mikołaj gnał jak zając, przekonany, że w każdej sekundzie wpakuję mu kulę w
plecy.
Pozostali Jakuci tkwili na swoich miejscach jak tknięci paraliżem. Nikt nie odważył się
nawet drgnąć. Miałem przecież opinię najlepszego strzelca na okolicę.
„Oddam ciebie - zwróciłem się do szamana - w ręce popa Andrzeja. On zrobi z twojej
skóry bęben”.
Ledwo wspomniałem o popie, szaman zręcznie dał susa w bok i krzycząc coś
niezrozumiale pociesznie kłusował w stronę tajgi.
...Tego samego dnia opuściłem osadę nie żegnając się nawet z Zajęczym Skokiem.
Tygodniami przedzierałem się przez tajgę i bezdroża, aż ledwie żywy dotarłem na brzeg
oceanu. Miałem szczęście, bo spotkałem marynarzy amerykańskich ze statku
wielorybniczego. Zabrali mnie z sobą. Akurat brakowało im jednego do kompletu... No,
koniec. Już najwyższy czas iść spać... Tylko niech wam się nie przyśni okrutny szaman Ułus-
Burczycha.
ANGIELKA Z KOŁOMYI
To klasa film - powiedziała Marylka, przeglądając „Słowo Ludu”. - Występuje w nim
Burt Lancaster i James Stewart. Dozwolony od lat szesnastu. Wybiorę się.
- Przecież nie masz jeszcze piętnastu - zaprotestowała Tania. - Nie wpuszczą cię.
- Co to „nie wpuszczą” - przejrzała się Marylka w lustrze. - Wszyscy mówią, że
wyglądam na skończone szesnaście. Pójdę, ci aktorzy świetnie grają.
Tania odłożyła czytany właśnie „Płomyk” i zamyśliła się głęboko. Ona też z wielką
ochotą wybrałaby się na taki „zakazany” dla młodszych film. Ciekawe, co też można tam
zobaczyć?
Sięgnęła po album, w którym Marylka od kilku już lat pieczołowicie gromadziła fotosy
sławnych artystów i artystek. Album był uporządkowany alfabetycznie. Odnalezienie fotosu
Lancastera i Stewarta nie sprawiało1 dużej trudności.
- To z pewnością o Indianach - orzekła przyglądając się kowbojskim kapeluszom
aktorów. - Muszę i ja iść.
Marylka, dowiedziawszy się o tym, zatrzepotała rękami.
- Co ty, szkoda na bilet! Nie wpuszczą cię i w dodatku mogą do szkoły dać znać.
- Tarczę z rękawa odpruję i skąd będą wiedzieć, z której ja szkoły?
- Ale za mała jesteś. Oo, o całą głowę niższa ode mnie - wyprostowała się Marylka.
Była niezmiernie dumna ze swego wzrostu i smukłej figury. Korzystała więc z każdej okazji,
aby to podkreślić. - Mnie to już od zeszłego roku w każdym sklepie mówią „proszę pani”.
- Jak mnie nie weźmiesz ze sobą, to powiem tatusiowi, że wybierasz się na film
niedozwolony - uciekła się Tania do małego szantażyku. - Powiem i on cię nie puści!
Marylka daremnie próbowała przekupstwa. Oferowała swoją połowę czekolady,
schowaną przezornie na jutro do szkoły, piękną broszkę z czeskiego złota, okulary
przeciwsłoneczne i wreszcie nawet pieniądze.
Nie było rady. Teraz trzeba tylko zastanowić się, w jaki sposób Tanię przemycić. Jeżeli
przy wejściu do poczekalni będzie stał stary bileter, może przepuści, ale jeśli natrafią na grubą
jak piec bileterkę - koniec.
Tania wpadła na szczęśliwy pomysł. To musi chwycić. Marylka akceptowała jej plan.
Rzeczywiście, drzwi do poczekalni zasłaniała sobą gruba i sroga jak Herod bileterka.
Marylka, idąca przodem, podała jej dwa bilety. Herod spojrzała, przymrużając nieprzyjemnie
oczy, na Marylkę.
- Jeden to bilet panienki, a drugi dla kogo?
- Dla niej - wskazała Marylka na Tanię, przybraną w stary kapelusz mamy. - To jest,
proszę pani, kuzynka z Anglii. Dopiero wczoraj przyjechała, a że film jest angielski, dlatego
przyszła ze mną.
Bileterka podejrzliwie przyjrzała się zarumienionej Tani. Zastanawiał ją ten kapelusz.
W Kielcach dziewczynki nie chodzą w takich. No bo Tania, chcąc uchodzić za autentyczną
cudzoziemkę, przepasała główkę zielonego kapelusza żółtą wstążką i za wstążkę zatknęła trzy
pióra z koguciego ogona.
- Ile masz lat, panienko? - zadała bileterka podchwytliwe pytanie.
- Czternaście - pospieszyła Marylka z odpowiedzią - ale w Anglii już w tym wieku
wolno chodzić na wszystkie filmy.
- All right - odpowiedziała bez namysłu Tania - have a good time.
- Co? - splotła ręce na granatowym mundurze bileterka. - Wydaje mi się, że to po
angielsku. Człowiek tyle się nasłuchał na tych filmach, to już coś niecoś rozumie. Zawsze już
odróżnię, w jakim kto mówi języku.
- Very much, twelve, wall, sugar, store, stand up, pen, rain, sorry, March, kitchen, good-
bye - wyliczała Tania jednym tchem zapamiętane z ostatniej lekcji angielskie słówka. W
miarę jak słówek przybywało, na okrągłej twarzy bileterki rozlał się uśmiech zrozumienia.
Kiwała głową potakująco.
- Widzi panienka - odwróciła się do Marylki - ja wszystko rozumiem. O, na przykład
teraz powiedziała „gud baj”, to będzie po naszemu „do widzenia”. Proszę, proszę, niech
panienki wchodzą. Bardzo mi miło było porozmawiać z Angielką.
W poczekalni powoli ludzi przybywało. Jak to zwykle przed seansem, każdemu trochę
się nudzi i z tych nudów przygląda się sąsiadom. Obecnie ośrodkiem zainteresowania stało się
dziwaczne nakrycie Taninej głowy. Starsze panie szeptały zgorszone, a podrastające kociaki
aż żółkły z zazdrości, pewne, że to jest najnowszy krzyk zagranicznej mody.
Tymczasem bileterka zdążyła już poinformować szeptem kilka znajomych pań:
- Do naszego kina, proszę pani, aż z samego Londynu przyjeżdżają. Właśnie z jedną
panienką porozmawiałyśmy sobie po angielsku o filmie.
A jednak niewiele brakowało, żeby Tania została zdemaskowana.
Na ten sam film postanowiły również przeszmuglować się Ewa z Tereską. Bilety kupiła
im starsza koleżanka. Teraz tylko dostać się do poczekalni. Obie dziewczynki już od piętnastu
minut kręciły się w pomieszczeniu, gdzie znajdują się kasy. Czekały na większy napływ
kinomanów. Wtedy bileterka nie ma czasu interesować się poszczególnymi osobami. Ludzie
mają taki zwyczaj, że w ostatniej dosłownie sekundzie tłoczą się i pchają.
- O, patrz ty! - trąciła łokciem Ewa Tereskę. - Widzisz? Tam siedzi Tania z siostrą.
Jeżeli ją puścili, to i nas puszczą.
Ś
miało podążyły do drzwi. Teresa wspinając się na palce, aby wydać się wyższą, podała
bilety.
- Film dozwolony od szesnastu lat - zmarszczyła brwi bileterka. - Idźcie lepiej,
dziewczynki, do domu, bo i tak nie wpuszczę.
- Ja już mam szesnaście lat. Akurat w świętego Szczepana ukończyłam. - Ewa starała
się mówić „dorosłym” głosem. - A ona, proszę pani, osiemnasty zaczyna. Tylko to taki
niedorostek. Jej matka też taka malutka.
- Bujać to my - bileterka masywną postacią zagrodziła drzwi. - No już, umykać! Nie
przeszkadzajcie ludziom.
- To jak to jest? - postawiła się hardo Teresa. - Jednych to pani wpuszcza, a innych nie?
- Jak kto ma skończone szesnaście, proszę bardzo.
- Aha! - powiedziała rozżalona Ewa. - Puściła pani koleżankę z naszej klasy. Ona ma
też tyle lat co my.
- Która to? - oczy bileterki stały się czujne. - Pokażcie, a zaraz smarkulę wyprowadzę.
Na szczęście dla Tani otworzono drzwi na widownię i nim koleżanki zdążyły ją
odszukać w tłumie, już obie z Marylką zajęły miejsce w fotelach.
- Tylko teraz zdejm ten idiotyczny kapelusz - syknęła Marylka. - Myślałam w
poczekalni, że się ze wstydu spalę za ciebie. Wszyscy ludzie gapili się jak na Marsjanina.
Tania filmem była nieco rozczarowana.
- Nic takiego tam nie było - opowiadała w szkole koleżankom - nudy straszne. Tylko się
bez przerwy całowali i ściskali, a później zabijali... Aha, i konie były. Bardzo ładne. Jeden
gniady z białą strzałką na głowie walczył na równi ze swoim panem.
- No, dobrze - zagadywały Ewa z Teresą - ale jak udało ci się wejść?
- Trzeba umieć po angielsku - uśmiechnęła się tajemniczo Tania. - Jak człowiek zna
obce języki, to mu w życiu zawsze lżej.
PECHOWY DZIEŃ
Dyrektor zapowiedział na ostatnim apelu porannym bardzo surowo, że wszyscy
uczniowie mają do szkoły przychodzić w uczniowskich czapkach, a uczennice w
granatowych beretach. Przypomniał również o obowiązku noszenia, także i poza szkołą, tarcz
na rękawach.
Kto tam jednak będzie nakrywał głowę, kiedy po fali mrozów wszechwładnie
zapanowała wiosna. Mimo że kalendarze wskazywały dopiero 15 lutego, powietrze było
mięciutkie jak puch i ciepłe. Poza miastem nad porudziałą jeszcze oziminą wyśpiewywały już
skowronki.
Tania jak zwykle wyszła z domu o siódmej. Chociaż do szkoły szło się zaledwie parę
minut, do dobrego tonu należało stać przed bramą szkolną i czekać, aż woźny otworzy.
Na rogu spotkała się z Tuśką i Ulką.
Ulka miała dziś minę niewyraźną. Nie dziwmy się. To nic przyjemnego, kiedy pani
wychowawczyni rozgłosi twego pecha przed całą klasą.
Właśnie wczoraj wybrała się na film. Na ten z cowboyami i Lancasterem.
„Udało się Tani, uda się i mnie” - pomyślała podchodząc do groźnej bileterki.
- Ja, proszę pani, z samej Anglii przyjechałam. We have our English lessons on Monday
- wyrecytowała gładko całe zdanie, którego specjalnie się na tę okazję wyuczyła z
podręcznika. - Wednesday and Saturday.
- Źle - usłyszała za sobą głos - wymawiasz tak, jak się pisze, a w angielskim jest
inaczej. Piszemy Saturday, a wymawiamy - setadi... A poza tym, co ty tutaj robisz o tej porze.
Za plecami nieszczęśliwej Ulki stał profesor od angielskiego. Naturalnie bileterka
gorliwie wyjaśniła, w czym rzecz, i dzisiaj na godzinie wychowawczej ma stanąć sprawa
niedoszłej córy Wielkiej Brytanii.
Przed szkolną bramą stał pan od wf-u. Towarzyszyło mu dwóch dryblasów z jedenastej.
- Oho - pierwsza zorientowała się Tuśka - łapanka! Schowajmy się za kioskiem, a
przekonamy się, na kogo oni polują.
Teraz niefrasobliwie pomaszerowała grupka czwartaków. Trzy dziewczynki i
pucołowaty chłopak, świecący z dala okrągłą kulą rudej głowy.
- A bereciki gdzie? - zatrzymał czwartaków pan od wf-u. - To zarządzenie pana
dyrektora was nie dotyczy? Zapisać ich... Aha, jeszcze sprawdzimy, jak są tarcze umocowane.
Tarcze, na szczęście, były solidnie przyszyte. Teraz przyłapano licealistkę z dziesiątej.
Zamiast beretu miała głowę owiniętą szykowną, czarną chusteczką, a tarczę przypiętą „na
tymczasem” szpileczką.
- Chodu z powrotem! - zakomenderowała Tania. -- Zdążymy jeszcze przed dzwonkiem.
Biegły ostrzegając całe bractwo spotykane po drodze:
- Łapanka, berety i tarcze!
Może dlatego ofiar było stosunkowo niewiele. Dyrektor na apelu nie omieszkał o tym
zakomunikować.
- Sądziliśmy - powiedział - że zarządzenie o obowiązkowym noszeniu beretów, czapek i
tarcz nie jest przestrzegane. Niektórzy „panowie i panie”, począwszy od klasy drugiej, tarczę
przypinają sobie szpileczką idąc do szkoły. Na szczęście kontrola wykazała, że tylko
kilkunastu uczni i uczennic usiłuje wyłamać się spod szkolnego rygoru. Nie jest tak źle, jak
sądziliśmy. Dlatego też cofam zakaz chodzenia na koncerty symfoniczne. Jeszcze dziś klasy
od trzeciej do siódmej po czwartej lekcji udadzą się do WOS-u!
- O Jezu! - jęknęła półgłosem Tuśka. - A cośmy to najlepszego zrobiły.
Otóż to! Dyrektor nie wiedział, że koncerty symfoniczne uważane były przez młodszą
dzieciarnię za dopust boży. Sala WOS-u zimna i ponura. Światła przyćmione. Zwykle przed
występem pan w smokingu mówił długo i niezrozumiale, później cały zespół wykonywał
długi i często smętny utwór. Jeszcze najwięcej uciechy było z dyrygentem miotającym się na
wszystkie strony.
- Gdy my gramy, to się z przyjemnością słucha - chwaliła się Tania. - Gdzie tam
porównać takie pitu-litu do gitary!
Ale koncert miał się odbyć dopiero po czwartej lekcji. Nie warto się przejmować na
zapas.
Pierwsza godzina to śpiew. Śpiewu uczył pan w średnim wieku, ozdobiony bujną
czupryną. Właściwie nie była to nauka, ale ciągła podjazdowa wojna. Z jednej strony
nauczyciel ze skrzypcami, a z drugiej pół setki indywidualistów traktujących śpiew jeszcze
jako tako, ale wrogo nastawionych do wszelkich znaków chromatycznych, kluczy, gam i w
ogóle nut.
Stąd też smyczek zamiast jeździć po strunach baranich stykał się od czasu do czasu z
czuprynami przeróżnej maści.
- Wolałbym stawić czoła bandzie zbójców świętokrzyskich aniżeli uczyć was śpiewu -
ż
artował nieraz smętnie nauczyciel. - Jeśli ten rok przetrzymam, mogę lwy poskramiać.
Następna godzina - wychowanie fizyczne.
Dziś entuzjasta tężyzny fizycznej, tzw. pan Władek - pozwalał się bowiem uczniom tak
nazywać - przyniósł dwie pary rękawic bokserskich. Program co prawda nie przewidywał
nauki boksu dla piątoklasistów, ale chłopcy zwrócili się z prośbą o wprowadzenie ich w
tajniki tej dyscypliny sportowej.
Nauczyciel przyrzekł, że jeśli czas mu pozwoli, da im pierwsze wskazówki. Przez
połowę lekcji wykonywał z dziećmi normalne ćwiczenia, a później, wskazując na rękawice,
krótko zagaił:
- Chuliganów jest coraz więcej. Nie zaszkodzi znać ciosy pozwalające znokautować
przeciwnika. On ciebie zaczepia, a ty go lewym sierpowym. Urządziłeś jednego, a drugi już
nie czeka. Zmyka, aż się za nim kurzy. Uwaga! - pan Władek włożył jedną parę rękawic. -
Kto na ochotnika?
Wystąpił Franek. Pan Władek ustawił go w pozycji obronnej i krzyknął:
- Broń się!
Ledwo tylko trącił Franka, a ten od razu fiknął dwa kozły.
- No, więc dwóch... albo niech was stanie trzech, a ja jeden - zaproponował pan
Władek.
Wystąpili jeszcze Paweł i zadziorny Tomek.
- Nic mnie nie oszczędzajcie - śmiał się pan Władek. - Walić bez litości...
Nim zdążył skończyć, chłopcy opadli go jak rozjuszone psiaki. Tomek zdołał nawet
zaprawić mistrza w ucho, a prawa pięść Pawełka wylądowała w okolicy nauczycielskiego
ż
ołądka. Franek celował w szczękę. Nadział się jednak na gardę i odpadł pod ścianę. Wkrótce
doszlusowali do niego Paweł i Tomek, pan Władek znów został zwycięzcą.
- Następni - powiedział ocierając rękawicą pot z czoła. Nie było jednak odważnych.
Nauczyciel uformował teraz dwie pary i fachowo kierował ich pierwszymi ciosami.
Skakał dokoła bijących się, gwizdał bez przerwy, rozdzielał zacietrzewionych i okładających
się pięściami całkiem na serio.
Dziewczyny nudziły się. Wreszcie dla rozrywki zaczęły szydzić niemożliwie z
przyszłych Drogoszów i Pietrzykowskich. Potknięcia i niemrawe zwarcia kwitowane były
wybuchami śmiechu.
- Głupie, naści sera! - wykrzywiał się do koleżanek niedźwiedziowaty Staszek, który
przed chwilą został solidnie obity przez filigranowego i delikatnego Kubusia. - To jest sport
wybitnie męski... a wy tylko drapać potraficie.
- Co, drapać? - Tania przybrała bojową postawę. - Ja i boksować się umiem. Z
pewnością lepiej od ciebie.
Dosłyszał to pan Władek.
- Dalej, Taniu, proszę wziąć rękawice!
- Bierz, Taniu - obstąpiły ją koleżanki - Taniu, złota, diamentowa, srebrzysta! No, weź!
Nieładnie było wycofywać się. Tym bardziej że Staszek kołysząc się na grubych nogach
wciąż prowokował:
- Siedem was i to dla mnie za mało!
Założono Tani nieco przyduże rękawice. Machnęła rękami kilka razy niezdarnie.
Staszek podskakiwał przed nią na jednej nodze, przybierając pozy zapaśnika ciężkiej wagi.
Zupełnie się nie spostrzegł, kiedy zdenerwowana przeciwniczka nawet nie uderzyła, tylko
trąciła go w wypiętą do przodu pierś. Chłopak zachwiał się i przez chwilę daremnie starał się
odzyskać równowagę. Balansował tak do przodu i tyłu. Wreszcie grzmotnął ciężko na
podłogę.
- Jeden, dwa... pięć, osiem, dziewięć, dziesięć - liczył żartobliwie nauczyciel - nokaut.
Ogłaszam Tatjanę zwycięzcą w dzisiejszej olimpiadzie... No, Staszek, podnieś się już!
- Brawo Tania! - burza oklasków zatrzęsła salą gimnastyczną. Nawet mistrzowie świata
chyba nie są tak gorąco i szczerze oklaskiwani. Tania zarumieniła się z radości i ręką
uzbrojoną w rękawicę pogłaskała po głowie stojącą obok Halinkę.
- Staszek, a podnieśże się - powtórzył nauczyciel.
- Kiedy rę... ręka - jęknął chłopak i zalał się łzami. - Ona mi chyba rękę złamała... Oo,
czekaj ty, czekaj! Mój ojciec do sądu cię poda!
Pan Władek zaniepokojony obmacał sprawnie rękę.
- Oj! - wrzasnął Staszek, kiedy palce nauczyciela zacisnęły się wokół przegubu.
Ręka na szczęście nie była złamana, ale wykręcona. Chłopiec zwichnął ją sobie sam,
upadając niefortunnie. Zdenerwowany nauczyciel narzucił tylko na dres palto i zabrał Staszka
natychmiast do ambulatorium. Chłopak, we drzwiach już będąc, odwrócił się i zdrową ręką
pogroził Tatjanie.
- Jeszcze dziś po ciebie milicjanci przyjdą!
- Aha, strasznie się boję -- nadrabiała Tania miną, ale było jej przykro. Nie chciała
przecież Staszkowi zrobić krzywdy. Kto mógł się spodziewać, że się tak stanie.
Wieść o sławnym zwycięstwie lotem błyskawicy rozeszła się po całej szkole. Tania w
ciągu pauzy stała się znaną osobistością. Nie mówiąc o uwielbieniu maluchów, raczyli na nią
zwrócić uwagę trzymający się z rezerwą pełną godności licealiści.
- To ta - wskazywano palcami - pięciu chłopaków wyboksowała, a jednego pogotowie z
miejsca do szpitala zabrało.
- Wszystkie żebra ma pęknięte.
- Nogi i ręce połamane.
Dziewczyny z siódmej na dużej przerwie przyniosły naprędce zmajstrowany wieniec.
Laurowe liście były z zielonego papieru. Obok złocił się napis:
Pozostałe dwie lekcje były również pechowe dla Tani. Na rosyjskim zamyślona
pogromczyni Staszka nie dosłyszała pytania i postawiono ją do kąta, na matematyce okazało
się, że nie ma zeszytu. Była pewna, że przecież zapakowała go do worka, a tu nie ma!
Naturalnie w dzienniczku uwaga. I tak szczęście, że nie fajka.
- Ciekawe, co przytrafi się w WOS-ie - westchnęła Tania idąc na koncert. - Z pewnością
ż
yrandol spadnie mi na głowę. Czytałam o podobnym przypadku. Takiej „Ani z Zielonego
Wzgórza” jak się nie wiodło, to się już nie wiodło do końca.
Wbrew pesymistycznym przewidywaniom nic takiego się nie przytrafiło. Po prostu
dlatego, że koncert w ogóle się nie odbył. Prawie wszyscy muzycy pokonani zostali przez
epidemię grypy.
Wiadomość ta została przez dzieciarnię przyjęta radosnym wrzaskiem.
- Ja wiem, że nieładnie cieszyć się z cudzego nieszczęścia - powiedziała Ulka,
uśmiechając się fałszywie - ale przynajmniej mnie nie rozboli dzisiaj głowa.
RAZ KOTEK BYŁ CHORY
Nie widziałem nigdy bardziej nienasyconego stworzenia jak nasz czcigodny Franciszek
Józef. Jeść mógł o każdej porze. Ledwo tylko podszedł do miski, wystarczyło zadzwonić
nożem czy łyżką w garnek, natychmiast przybiegał miaucząc przeraźliwie, jakby go ze skóry
obdzierano. Nie dał nikomu usiąść przy stole ani rozpakować spokojnie przyniesionych ze
sklepu produktów. Biegł do drzwi na odgłos dzwonka i węszył zaciekle, trącając nosem torbę.
Ś
ledził pilnie, co się z niej wyjmuje. Jeżeli było to mięso albo wędlina, wskakiwał na stół i
desperacko sięgał łapą, uzbrojoną w ostre jak szpile pazury, po smakowity kąsek. To nic, że
obrywał przy tej okazji klapsy i bywał spędzany energicznie. Przymykał tylko oczy, wydając
z siebie rozdzierający lament. Dla świętego spokoju na odczepne trzeba mu było rzucić spory
ochłap. Nie spożywał jednak tego nigdy przy stole. Zanosił zdobycz do swego kącika. Kilka
razy podrzucał łapą do góry, zabawiając się przed ucztą. Jeżeli w tym czasie nadbiegła Ninka,
smakołyk był bezpowrotnie stracony. Ninka w sprawach bytowych nie uznawała przyjaźni.
Mogła się z Franciszkiem zabawiać godzinami, urządzać turnieje z obalaniem na podłogę,
wyścigi szalone, udawać prawdziwe bitwy z warczeniem, poszczekiwaniem i drapaniem.
Nawet mleko można było pić z jednego spodeczka w przykładnej zgodzie. Ale jeżeli był tylko
kawałek mięsa czy wędliny, Ninka pokazywała ostre ząbki i jak wcielona furia szła do ataku.
Sama mogła tego nie jeść, ale kładła się w polu widzenia i nie pozwoliła ruszyć ani
Franciszkowi, ani tym bardziej dystyngowanemu Florkowi,
Ale wróćmy do Franciszka.
Przez swoje łakomstwo biedny obżartuch byłby się przeniósł do kociego raju.
Bogusia patroszyła kurę. Wydobytą wątrobę położyła na taborecie. Za moment miała
odciąć z niej woreczek żółciowy. Już sięgała ręką, kiedy w kuchni pojawił się Franciszek.
Wydał z siebie oczywiście rozdzierający wrzask i błyskawicznie porwał wątróbkę. Tym
razem nie zanosił do kącika. Gospodarowała tam Ninka, przeglądając spodki i miseczki w
poszukiwaniu czegoś do spożycia. Franciszek nie zwlekając połknął momentalnie wątróbkę.
Połknął i zaraz rozejrzał się bystrze w nadziei, że znowu uda mu się podwędzić kawałek
smacznej kurzyny.
Florek, siedzący na kredensie, cichym „miau, miau” przypomniał o swej obecności i
jednocześnie wyraził dezaprobatę dla nieokrzesanego gbura. Florek sam nigdy nie zdobywał
jedzenia, czekał cierpliwie, aż poda mu się przypadającą na niego porcję. Wiedział, że nie
zostanie skrzywdzony.
Franciszek wieczorem jeszcze nie tracił apetytu. Na kolację spożył miseczkę rosołu z
kluskami, zapił to spodkiem mleka i po obowiązkowych harcach z Niną ułożył się do snu.
Rano niezwykła cisza panująca w domu zaniepokoiła wszystkich. Zawsze bowiem,
równo ze wschodem słońca, a czasami nawet wyprzedzając wschód, budził się nienażarty
kocur i rozpaczliwie a wytrwale lamentował pod drzwiami sypialni, przypominając o swym
pustym brzuchu. Darł się dotąd, aż ktoś wstał i nakarmił go. To wstawanie było twardą
koniecznością, inaczej obżartuch obudziłby wszystkich mieszkańców kamienicy. Jego głosik
przypominał chór tuzina rozwrzeszczanych niemowlaków o płucach przyszłych organistów.
Pierwsza Tania stwierdziła, że Franciszek leży na swym posłaniu i ma gorący nosek.
Ninka, śpiąca w dziecinnym pokoju, wybiegła i po serdecznym powitaniu ze mną i Bogusią
wzywała przyjaciela do porannej gimnastyki. Podskakiwała nad nim, szczekała urywanie,
szarpała zaczepnie to za ucho, to za wspaniały ogon.
Kot otworzył tylko mętne oczy i miauknął boleśnie. Zaniosła go Tania do kuchni. Z
niechęcią pochlipał nieco mleka. Na skórkę od szynki nawet nie chciał spojrzeć i obojętne mu
było, że Florek zajada z apetytem resztki wczorajszej kury.
- Oj, niedobrze, niedobrze z naszym Franciszkiem Józefem - pokiwaliśmy smętnie
głowami.
- Nic tylko żółć mu zaszkodziła - orzekła stroskanym głosem Bogusia. - Kto widział
ż
ółć połykać.
- Łakomstwo zostało ukarane - powiedziała Marylka pouczająco - na przyszłość będzie
bardziej opanowany.
Franciszek ociężałym krokiem podążył pod piec. Jego tak zwykle puszysta i mieniąca
się sierść zmierzwiła się przez tę jedną noc, oczy przygasły, ogon jak stara ścierka wlókł się
po podłodze.
Napoiliśmy ofiarę łakomstwa olejkiem rycynowym. Nic nie pomagało. Leżał jak
nieżywy, dysząc tylko ciężko.
- Aleś się, kolego, urządził - przemawiała do niego tkliwie Bogusia - no, widzisz, i po
co to było ci potrzebne? Oj, głupi kocie, głupi.
Nie było innej rady jak udać się do lekarza weterynarii. Po przyjściu ze szkoły Tania
zapakowała delikwenta do wiklinowego koszyka. Ledwo się zmieścił, był przecież z niego
nie kot, ale kocisko wielkości rysia.
Ś
wieże powietrze nieco orzeźwiło Franciszka. Nie był na dworze od jesieni i teraz
mimo choroby zdradzał zainteresowanie ulicznym ruchem.
Właśnie miało się pod wiosnę. Śnieg już od paru dni spłynął, a powietrze było
mięciutkie jak jedwab. Pąki na drzewach stały się smoliste i nabrzmiałe. Całe hordy wróbli,
pijane wiosną, czyniły straszliwy rejwach obsiadając nasłonecznione parkany i dachy.
Anemiczna zwykle Silnica wezbrała i toczyła z bełkotem brudne wody. Dzieciarnia,
korzystając z tego przyboru pryncypalnej rzeki wojewódzkiego grodu, oblepiła jej brzegi
puszczając z prądem fal blaszane okręciki, a nawet żaglowce sklecone z dykty czy tektury.
Stąd też nad rzeką wrzask dziś był niemały.
Tania ostrożnie trzymała koszyczek, przemawiając czule do objawiającego pewne
zaniepokojenie kota. Marylka szła o kilka kroków za siostrą. Uważała, że uczennicy ósmej
klasy nie pasuje paradować z kotem publicznie. Wybrała się z Tanią tylko dlatego, że ta nie
wiedziała, gdzie mieszka pan doktor, specjalista od czworonożnych przyjaciół człowieka.
Na rogu ulicy Sienkiewicza, już za ewangelickim kościołem, Tania zagapiła się czytając
plakat o przyjeździe do Kielc cyrku. Cyrk to wiadomo: i lwy, i słonie, i niedźwiedzie,
tresowane konie i psy.
Czytała dokładnie, zapominając chwilowo o kocie w koszyku. Tymczasem chodnikiem
dreptał wilczur Neptun, zaprzysiężony wróg kociego rodu. Już z daleka wyczuł zapach tych
znienawidzonych przez niego stworzeń. Stąpając prawie bezszelestnie, zbliżył się i
niezauważony przez Tanie trącił nosem w koszyk. Zawarczał ostrzegawczo, obnażając białe i
ostre kły. Franciszek zjeżył sierść, parsknął gniewnie i zapomniawszy o chorobie wyprysnął z
koszyka znajdującego się tuż przy psim pysku. Gnał na oślep przecinając ulicę ukosem.
Neptun bez wątpienia byłby go dopędził, ale na szczęście dla Franciszka przegrodziło ich
auto. Kot zdołał się przemknąć o cal przed maską. Neptun już nie zdążył. Nawet został
potrącony lekko przez błotnik, co jeszcze bardziej podnieciło jego wściekłość. Ta sekunda
pozwoliła Franciszkowi odsadzić się od przeciwnika na kilka metrów. Nie było jednak czasu
szukać porządnego schronienia. Kątem oka spostrzegł obrośnięty bluszczem pomnik
Kościuszki. Pies był tuż, tuż i kiedy kot śmigał po bluszczu w górę, dopadł i zdołał jeszcze
capnąć go zębami za koniec ogona. Wyrwał nawet trochę sierści. Franciszek wywindował się
wysoko i zasiadł na ramieniu kamiennego bohatera spod Racławic. Neptun szalał u stóp
pomnika, miotając najcięższe obelgi w psim języku. Tania i Marylka natychmiast popędziły z
pomocą Franciszkowi, ale nie było mowy o tym, żeby podejść pod sam pomnik.
Rozwścieczony pies warczał na każdego, obnażając zębiska.
- Pójdziesz ty! - wołała Tania ciskając z dala kamykami. - Odejdź, ty paskudo!
- A pójdziesz! - wtórowała Marylka. - Przecież kot jest chory, a teraz jeszcze się tak
przestraszył... - biadoliła.
Dwie pensjonariuszki z pobliskiego Domu Starców zatrzymały się zaciekawione,
dlaczego ten wilczur tak ujada. Pani prowadząca na spacer stadko przedszkolaków również
przystanęła z nimi opodal. Za parę minut spory już tłumek obserwował ujadającego psa i
skulonego na ramieniu Kościuszki kota.
- Co to za porządki - oburzał się pan z siwym wąsem zakręconym w rogaliki - czego ten
pies obszczekuje Naczelnika? Ach, to kot siedzi na nim! Co za profanacja!
Pan z „rogalikami” w ferworze podszedł za blisko i Neptun rozdarł mu nogawkę spodni.
- Franciszek jest chory! - Tania była bliska płaczu. - Niech kto odpędzi tego psa!
Właśnie przechodzili tamtędy Pawełek z Wackiem. Zorientowawszy się w sytuacji,
zaatakowali odważnie zażartego wilczura. Nie ustępował od razu, ale kiedy oberwał raz i
drugi, zdecydował się na odwrót.
- Kici, kici - nawoływały zgodnie Marylka z Tanią. - Zejdź, Franciszku Józefie! Psisko
już uciekło.
Kot nie reagował na wołanie. Siedział skulony i osowiały. Widać było tylko, jak od
czasu do czasu wstrząsają nim dreszcze. Ciekawscy rozchodzili się zawiedzeni.
Wacek, podsadzany przez Pawełka, wspiął się na pomnik. Cienkie łodygi bluszczu nie
były w tym pomocne. Nie było o co zaczepić palców ani na czym wesprzeć stóp. Chłopcy
mieli jak najlepsze chęci. To jeden, to drugi próbował daremnie sforsować niedostępny szczyt
pomnika. Na tym zajęciu zdybał ich dzielnicowy. Zbliżył się z marsową miną.
- Co tu się dzieje? - spytał dotykając pałki. - Umykać mi do domów... Widzicie,
łobuziaków, nad kotem będą się znęcać?
- Proszę pana obywatela - Tania była przekonana, że wie, jak się zwracać do
umundurowanych przedstawicieli prawa - kot jest mój i ja go niosłam... - opowiedziała o
chorobie Franciszka i awanturze z psem. - I co teraz będzie? - rozłożyła szeroko ręce. -
Trzeba go jak najszybciej zanieść do weterynarza, a on nie umie zejść z powrotem.
- Kici, kici - wabił teraz Franciszka milicjant. - No, zejdziesz ty czy nie? Jak mam do
ciebie mówić?
Franciszek nie posłuchał rozkazu milicjanta, tak jak nie posłuchał przedtem próśb Tani.
- Zaraz - milicjant skinął na Pawełka i Wacka. - Coś na to poradzimy.
Pomaszerował z nimi do remizy strażackiej, mieszczącej się przy sąsiedniej ulicy. Za
dwie minuty wrócili wszyscy taszcząc z sobą drabinę. Teraz zdjęcie Franciszka było
zabawką.
Tania podziękowała grzecznie milicjantowi i w asyście kolegów udała się do kociej
kliniki. Marylka uznała, że zajściem z władzą przy pomniku została skompromitowana na
całe życie. Zawróciła do domu, rumieniąc się przez całą drogę, przekonana, że o tym
incydencie wie całe miasto i o niczym innym nikt nie rozmawia.
Doktor przejął się bardzo chorobą obżartucha. Uznał Franciszka za najrasowszego
angorę w całym mieście, troskliwie obmacał i opukał apatycznego pacjenta. Obejrzał
spuchnięty trochę języczek. Przy tej okazji Franciszek wpił ostre zęby w palec doktora.
- Teraz damy złośnikowi zastrzyk - doktor wyciągnął strzykawkę i napełnił ją oleistym
płynem z ampułki. Kot miauknął, kiedy igła przebiła mu skórę.
Teraz doktor obmył ręce i wypisał długą receptę. Były tam i proszki, i parafina w
płynie, i węgiel w tabletkach.
Przez trzy dni i trzy noce opychaliśmy biedaka lekarstwami. Ninka zrozumiała, że jej
kumpel jest cierpiący, i już nie wzywała go do zabawy, tylko od czasu do czasu liznęła w
gorący a czarny jak węgiel nosek. Natomiast Florek do choroby współplemieńca odniósł się z
całkowitą obojętnością. Nic go nie wzruszało, że ten leży i pojękuje żałośnie. Omijał go,
lekceważąc fakt jego istnienia. Z pewnością czuł się dotknięty przyjaźnią Franciszka z
suczką. Tej zdrady ambitny i mądry Florek nie mógł przeboleć.
Trzeciego dnia choroby Ninka i Florek otrzymali po plasterku kiełbasy. Florek jak to
Florek, obwąchał kiełbasę dokładnie, oblizał się smakowicie, podrzucił do góry raz i drugi.
Ninka zaś połknęła wszystko nie gryząc i, szurnąwszy jak czarny kłębuszek, porwała kiełbasę
Florkowi sprzed nosa, warknęła ostrzegawczo i podreptała z plasterkiem w zębach do
legowiska Franciszka. Podsunęła mu pod nos smakołyk merdając zachęcająco sznureczkiem
ogonka.
Kot nie otworzył nawet oczów. Ninka delikatnie pociągnęła go zębami za ucho, sądząc,
ż
e może śpi. Skomliła prosząco: uua, uaa, uuu.
Po godzinie zajrzała do przyjaciela. Kiełbasa leżała nietknięta, więc Ninka uległa
pokusie i sama ją zjadła.
Trudno było poznać, czy leki coś pomagają, czy też biedna kocina odejdzie od nas na
zawsze. W domu wszyscy chodzili smutni, nawet radia nikt nie chciał słuchać.
Czwartej nocy, a właściwie już o szarym świcie, rozbudził nas skrzekliwy wrzask i w
ś
lad za tym drapanie do drzwi sypialni.
Otworzyłem. Wpadł Franciszek kręcąc się w kółko jak oszalały. Miaucząc rozdziawiał
szeroko paszczękę, ukazując czerwony język i ostre jak szpilki zęby.
- Miau, miaaaaa, miaaau, miaa - wrzeszczał skarżąc się na głód - mrrruuu, mrruuu.
- Wyzdrowiał - odetchnęliśmy z ulgą, widząc, jak pożera zimne resztki z wczorajszej
kolacji - nic mu nie będzie.
8 MARCA
Na kilka dni przed tą datą Tania z Marylką ożywiły się mocno. Coś tam ze sobą bez
przerwy radziły. Miny tajemnicze, a kiedy któreś z nas, ja czy Bogusia, weszło do ich pokoju,
rozmowa z miejsca urywała się. Marylka starała się nieudolnie zmieniać temat. Przypadkiem
tylko udawało się dosłyszeć niezrozumiałe fragmenty poszczególnych słów: ...kińczyk...
asowy... na imię mu da...
Zjawiły się też na stole farbki wodne i po policzkach i rękach Tani łatwo było poznać,
ż
e maluje gorliwie, ale co maluje, nie udało się podpatrzeć. Niejasno tylko mogliśmy się
domyślić, że ma to związek z przybliżającym się Dniem Kobiet. Zresztą Tania mrużąc
domyślnie lewe oko spytała mnie niewinnie:
- Nie wiesz ty przypadkiem, kiedy ustanowią Dzień Mężczyzn albo Dzień Tatusiów?
Jak by takie dni były, to i ty czasami dostałbyś jaki prezent, a tak to nie ma okazji.
- Ano nie ma.
W one święto Marylka zerwała się razem z Franciszkiem. Słychać było ciche
trzaśniecie drzwiami i krzątanie się w kuchni. Ale nie zwróciliśmy na to uwagi. Marylka, w
przeciwieństwie do śpiocha Tani, była „rannym” ptaszkiem. Nim obudzili się pozostali
domownicy, ona już potrafiła przynieść ze sklepu świeże pieczywo i mleko, porozmawiać z
kotami, przejrzeć się w lusterku ze dwadzieścia razy i ze cztery razy zmienić uczesanie. Ba,
nawet czasami zagotowała wodę na herbatę. Tej pracy podejmowała się z ochotą. Woda nigdy
jej się nie przypaliła ani nie wykipiała jak mleko.
Stąd też w szkole z niedbałą miną opowiadała koleżankom:
- Ja zawsze śniadanie gotuję. Trzeba przecież mamie pomagać. Co tam dla mnie. Nie
muszę nawet do książki kucharskiej zaglądać. Umiem wszystko na pamięć.
Wkrótce po Marylce wstała też i Tania. Słychać, jak ziewa niczym niedźwiedź
wyrwany gwałtownie ze snu zimowego, potrąca sprzęty, obija się o ściany, na poły jeszcze
ś
piąca.
Zwykle dopiero wtedy odzyskuje przytomność, kiedy zmoczy pod kranem zimną wodą
twarz. Ceremonia ta nazywa się według niej - myciem porannym. Wody używa bardzo
oszczędnie, żywiąc do niej taki sam wstręt, jak oba koty. Za to z upodobaniem po pięć razy
dziennie skrapia się wodą kolońską, czego nie znosi Florek ani Franciszek. Ninka również na
sam widok flakonika marszczy nosek z obrzydzenia i kichając ucieka do odległego kąta.
Marylka wróciła ze sklepu bardzo cichutko. Widocznie Tania oczekiwała pod drzwiami
i otworzyła jej, starając się, aby nawet nie skrzypnęły. Momentalnie jednak Ninka zaczęła
ujadać głosem, który wiercił w uszach. Nie można było schować się przed tym piskliwym
mezzosopranem. Choćby głowę przykrył trzema poduszkami.
W ten sposób ujadała tylko w chwilach największego podniecenia. Zwykle starała się
szczekać przyjemnym baskiem.
Co ją tak mogło zdenerwować? Zagadka wyjaśniła się wkrótce, bo oto w drzwiach
sypialni pojawiły się obie nasze córki ubrane odświętnie. Tania miała nawet zawiązaną
niebieską kokardę i włosy uczesane. Na rękach ostrożnie piastowała kolorowe pudełko po
czekoladkach, a Marylka trzymała przed sobą karton zwinięty w rulon. Koło Tani uwijała się
poszczekująca wciąż Ninka. Usiłując dosięgnąć pudełka, podskakiwała do góry jak na
sprężynach. Za dziewczętami stał, pełen powagi, Florek, a za nim Franciszek ukazywał swe
oblicze. Oczy Franciszka były teraz zupełnie okrągłe i zdawały się obracać jak u baśniowej
sowy, mieniąc się złotem i szmaragdem, puszysty ogon wahadłowym ruchem zamiatał
podłogę. Tym ruchem Franciszek zdradzał się, że został czymś na dobre wyprowadzony z
równowagi.
- Kochana mamusiu - wyrecytowała Maryla, rozwijając karton - w dniu święta ten
portret wykonany przez...
- Mówiłaś zawsze, że lubisz pekińczyki - przerwała siostrze niecierpliwa Tania. -
Wstajemy, a ten pekinciunio leży na stole w pudełku.
Wysypała na kołdrę puszystą kluskę nieokreślonej barwy. Ninka teraz przenikliwie
jazgotała, że aż trudno było wytrzymać. Franciszek napuszył się, przez co stał się dwukrotnie
większy. Grzbiet wygiął w pałąk. Z gardła wydobywało mu się ponure syczenie. Nawet
filozoficzny Florek parsknął gniewnie i potrząsnął z dezaprobatą głową.
- Co to jest? - pytała zaskoczona Bogusia.
Kluska, nazwana przez Tanię „pekinciuniem”, gramoliła się niezdarnie po kołdrze. Nie
tak łatwo było dla takiego szczeniaka pokonać piętrzące się na kołdrze góry, fałdy i
zapadliny. Upełznął tak kawałek i stanąwszy na chwiejnych nóżkach z powagą siusiał, nic
sobie nie robiąc ze zgorszonych min otoczenia. Marylka, aby odwrócić uwagę matki od tego
incydentu, postąpiła naprzód z rozwiniętym kartonem.
- Widzisz, jak żywe - pokazywała wymalowane na kolorowo podobizny naszych
zwierzaków.
Szczególnie Franciszek prezentował się okazale. Miał wygląd krwiożerczego tygrysa i
zdawało się, że lada chwila skoczy z papieru na przyglądających się. Ninka w środku
wdzięczyła się trzymając w mordce blankiet telegramu z wypisanymi tuszem życzeniami,
Florek stał z jedną łapką uniesioną do góry, jakby pozdrawiał kogoś.
- Ładne - przyznała Bogusia - ale co ten pies tu robi?
- Dla ciebie. Wróżki przyniosły.
Szczeniaczek jakby rozumiał, o czym mowa, bo pokonał wreszcie odległość dzielącą go
od twarzy Bogusi. Liznął ją serdecznie dwa razy i westchnąwszy z ulgą, ułożył się
natychmiast do snu na ciepłej poduszce. Z miejsca zasnął.
Ninka szalała z zazdrości. Do tej pory tylko ona miała ten przywilej, że rano witając
panią mogła się przytulić na troszkę w tym miejscu, które zajął teraz ten kluskowa ty
przybłęda. Z maleńkiej piersi suczki wydarł się prawdziwie ludzki jęk. Oklapła nagle, czarne
oczka wyrażały tyle rozpaczy, że litując się, wsadziłem i ją na tapczan. Jak furia rzuciła się na
posapującego słodko szczeniaczka. Do tego stopnia zaślepiła ją nienawiść, że kiedy chciałem
ratować psiaka, capnęła mnie za palec zębami, palnęła głowiną w dłoń i znowu złapała
zębami. Szczeniaczek piszczał ze strachu i jeszcze raz zmoczył poduszkę.
Zegar wskazywał dopiero godzinę szóstą. Bogusia powoli zbierała się do wstawania.
Sprzeciwiła się temu stanowczo Maryla.
- Cały rok podajesz nam śniadanie, to dzisiaj my ci z Tanią podamy do łóżka. Tatuś też
dostanie, chociaż to nie jego święto, tylko kobiet. Zrobię wam jajecznicę ze szczypiorkiem.
- Doskonale - przystała Bogusia z ochotą.
- I kakao też ugotuję.
Po pięciu minutach wróciła z kuchni. Minę miała niezbyt mądrą. Nim zdążyła wyjaśnić,
co ją tu sprowadza, Tania zdradziła przyczynę.
- Wbiła trzy jajka i były dobre, a czwarte strasznie popsute. Zapach taki, że trudno
wytrzymać.
- Bo te ze sklepu, nigdy nie wiadomo - tłumaczyła się Marylka.
- Dlatego, córeczko, mówiłam ci już tyle razy, że trzeba każde osobno wbijać -
przypominała łagodnie Bogusia, która dzisiaj postanowiła zachować anielską cierpliwość.
- Ja wiem, ale to z pośpiechu... - tłumaczyła się Maryla. - Może zrobię twarożku ze
szczypiorkiem? Kupiłam taką dobrą śmietankę.
- Z przyjemnością zjem twarożku - powiedziałem - ze szczypiorkiem - wspaniała rzecz!
Z kuchni dobiegł podejrzany łoskot. Pobiegły tam obie córy. Za chwilę ukazała się w
drzwiach z powrotem Maryla trzymając za skórę Franciszka.
- Obalił słoik i wylał wszystką śmietanę - oznajmiła Tania z triumfującą miną. -
Twarożku też nie będzie.
- Trudno - Bogusia jeszcze trzymała na wodzy nerwy. - Zjemy w takim razie bułeczki z
masłem. Do kakao to nawet pasują.
- Właśnie - rozjaśniła się twarz Marylce - nawet lepsze będą bułeczki, bo ten ser
wygląda, jakby był trochę skwaśniały.
- Gdzież tam skwaśniały! - oburzyła się Bogusia. - Przecież dopiero wczoraj kupiłam.
Pycha, a nie ser!
- Mleko - Marylka z jękiem puściła się pędem do kuchni. Niestety. Już było za późno.
Postawione na silnym gazie, zdążyło wykipieć i na dnie garnka zostało może pół szklanki.
Nawet dla Franciszka nie starczyłoby na śniadanie.
Trzeci raz pojawiła się Maryla w sypialni.
- Wiesz, mamo? Czytałam w „Kobiecie i Życiu”, że herbata ma bardzo wiele witamin i
dobrze na cerę robi... Irki mama zawsze herbatę pije z rana i tak ładnie wygląda...
„Anielska cierpliwość” Bogusi ulatniała się z każdą sekundą, a właściwie tłamsiła się
jak para pod pokrywą kotła. Lada chwila zbyt wysokie ciśnienie może spowodować wybuch.
Wybuch spowodowała Tania.
- Mamo - powiedziała znękanym głosem - to co ja mam o głodzie do szkoły iść?
Chociażby gorącej herbaty napić się trzeba. Rozpal ogień, a później możesz z powrotem sobie
ś
więtować.
- Właśnie, ciśnienie gazu zrobiło się takie słabe, że woda do południa się nie zagotuje -
uzupełniła Marylka. - Ja bym rozpaliła pod kuchnią, ale popiół nie wybrany i posmolę sobie
białą bluzkę... a dziś przy święcie kobiet muszę w szkole ładnie wyglądać.
- I może byś mi jakie pończochy inne znalazła... - poprosiła Tania z miną zakłopotaną.
- Przecież wczoraj dostałaś nowe... - zaoponowała Bogusia.
- Były nowe... Tylko że Ninka ściągnęła je w nocy z szafki i jedną prawie całą zjadła.
- A mnie pożycz swoich nylonów - umizgnęła się Marylka. - Podły Franciszek zaczepił
pazurem i patrz, jak oczka poleciały - pokazywała zniszczone ażurowe stylony. Była tą stratą
bardzo zmartwiona. Dba przecież o swoje rzeczy i zawsze przechowuje w najlepszym
porządku, a przez tego kocura już po pończoszkach.
Wzburzyło to wszystko Bogusię. Miły nastrój prysnął i odleciał bezpowrotnie. Krzątała
się teraz pośpiesznie, aby na czas wyekspediować do szkoły obie pannice. Oberwało też im
się parę niezbyt miłych słówek.
W szkole pani Romkiewiczowa nie wiedziała, co robić z bukietami kwiatów. Były tam
wspaniałe cieplarniane goździki, skromne wiązaneczki pierwiosnków, a Franek przyniósł
kilka gałązek kwitnących wiśni.
Właśnie te gałązki wzbudziły największą sensację. Skąd Franek je ma? Przecież drzewa
stoją jeszcze nagie i bezlistne. Zaledwie pąki zaczęły pęcznieć.
- Na goździki to i tak nie miałbym forsy - wyjaśnił szczerze - więc jeszcze w lutym
uciąłem z wiśni kilka gałązek i wsadziłem do słoika z wodą. Akurat na czas zakwitły. No to
co innego miałem przynieść? Mama też dostała kilka.
Ułożyła pani wychowawczyni kwiaty na stole. Osobno zrobiła zgrabną wiązankę.
- Tak, bardzo ładnie z waszej strony - powiedziała trzymając w ręku gałązkę wiśni -
dziękuję wam za te kwiaty..., ale czy nie można by chociaż kilka kwiatuszków zanieść pani
woźnej, która tak dba o czystość naszej klasy? Jak sądzicie?
- Trzeba, psze pani! Naturalnie, że trzeba!
Woźną znaleziono w szatni. Coś tam porządkowała. Na widok kwiatów jej twarz
rozpłynęła się w uśmiechu. Starannie wytarła czerwone i popękane od codziennego stykania
się z proszkiem, mydłem i wodą ręce, ujęła ostrożnie wiązankę i bardzo się wzruszyła.
- Już tyle lat sprzątam, odkurzam, zamiatam i dopiero pierwszy raz sobie ktoś
przypomniał, że woźna też może mieć swoje święto. Ach, wy moje robaczki złote, brylantowe
- mówiła ucieszona.
„Robaczki”, to jest Tania i Dagmar, pospuszczały skromnie oczęta. Tania szturchnęła
Dagmara pod żebro, więc wymamrotał kilka słów, że to od piątej b i że teraz będą mniej
ś
miecić, a atramentu na posadzkę w ogóle nie będą rozlewać.
Nauka tego dnia została skrócona o dwie godziny. Komitet Rodzicielski zafundował dla
całej szkoły film. Była to składanka o wszechstronnych korzyściach, jakie daje uprawa
kukurydzy. Wszyscy, począwszy od maluchów do jedenastoklasistów, nudzili się straszliwie.
Zwiać jednak przed końcem seansu nie było możliwości. Przy drzwiach bowiem siedział we
własnej osobie sam przewodniczący Komitetu Rodzicielskiego. Nudził się jeszcze bardziej
aniżeli dzieci. Trwał jednak mężnie do końca, udając, że ogromne interesuje go traktorowa
orka, płodozmiany i nawozy sztuczne.
Właściwie to on nic temu nie był winien. W Centrali Wynajmu Filmów zamówił - film
oświatowy. Nie zaznaczył tylko, dla kogo ma być ten film. Pracownik Centrali zapakował mu
filmy przeznaczone dla szkół rolniczych.
Teraz więc biedny przewodniczący, z zawodu spec w dziedzinie plastycznej obróbki
metali, „uświadamiał się” przymusowo jako rolnik. Odetchnął wreszcie z ulgą, kiedy na
ekranie ukazał się imponujący napis:
Wszyscy uprawiają kukurydzę.
UWAGA, UWAGA, ZAGINĘŁY CZTERY DZIEWCZYNKI
Pani Romkiewiczowa przystanęła przed drzwiami klasy, tknięta złym przeczuciem.
Zwykle od razu po wyjściu z pokoju nauczycielskiego uderzał każdego szum i wrzask,
wydobywający się z piątej b. W innych klasach też nie siedzieli aniołowie i anielice, ale ci, z
piątej, mieli najzdrowsze gardła. Bractwo wrzeszczało, kwiczało, wyło jak wyjce z puszczy
podzwrotnikowej. Wrzawa cichła stopniowo dopiero w kilka minut po dzwonku.
„Coś złego się stało z pewnością” - trzymając się za serce otworzyła wychowawczyni
ostrożnie drzwi. Na powitanie podniósł się Maciek.
- Co to? - zamrugała pani nerwowo. - Sam tylko jesteś? A gdzie reszta?
- Ja... - oznajmił Maciek, spoglądając uporczywie na porznięty scyzorykiem blat ławki
-- ja jestem...
- Sama to widzę, ale pytam się, gdzie są pozostali?
- Nawet na piętnaście minut przed dzwonkiem byłem - dowodził Maciek. - Jak zawsze,
proszę pani. Wolę godzinę wcześniej aniżeli minutę za późno.
- I nikogo nie widziałeś z kolegów albo koleżanek?
- Wczoraj jeszcze przed wieczorem widziałem Edka, a jeszcze później Pawełka z
Tomkiem. Stałem na balkonie i widziałem Tanię z Tuśką, Atosa i Ninkę!
- Z której to klasy Atos i Ninka? - spytała pani sądząc, że wpadnie na jakiś trop,
pozwalający wyjaśnić przyczynę tej zastraszającej pustki w klasie. - Jak ten Atos wygląda?
- Taki kudłaty, proszę pani, z wielkimi uszami i puszystym ogonem, a Ninka malutka
jak szczurek, cała czarna, tylko nóżki podpalane - tłumaczył obrazowo Maciek. - Ninkę to
Tania niosła w koszyczku. Puścić takie maleństwo na chodnik to jeszcze by kto zadeptał, no
nie?
- A dzisiaj nikogo nie widziałeś? - badała dalej pani.
- O, sporo ludzi widziałem i będę miał z pewnością szczęście, bo pierwszego zaraz po
wyjściu z bramy spotkałem kominiarza. Później starą Magierzynę z Dymin. Ona nosi dla całej
kamienicy mleko i jajka - rozgadał się Maciek. - A nawet kurę czy kaczkę też może
przynieść. Tylko trzeba zamówić. Później szło dwóch milicjantów i zaraz za nimi zakonnik.
Taki w brązowym habicie, z brodą. To znaczy zakonnik miał brodę, nie habit.
- Jak to? Nic nie rozumiem - zniecierpliwiła się pani. - Jeżeli nie miał habitu, skąd
wiesz, że to był zakonnik?
- Miał brodę i habit, i takie trepki - plątał się Maciek, czerwony jak burak. Bał się, że
mimowolnie wygada się i zdradzi całą tajemnicę, a przysięgał wraz z innymi. Musiał dotknąć
kości przyniesionej przez Pawełka. Kość ta to podobno żebro wykopane z grobu wisielca. Tak
przynajmniej dowodził Pawełek, a koledzy przytakiwali.
Dziewczyny też musiały przysięgać. Piszczały i za nic nie chciały dotknąć straszliwego
szczątka. Tylko Tuśka zrobiła odkrycie znajdując wielkie podobieństwo między tym żebrem a
cielęcym.
- Człowiek ssak i cielę ssak. Nic dziwnego, że jest pewne podobieństwo - zaperzył się
na to Pawełek. - Przeczytaj sobie jaką mądrą książkę biologiczną, to dowiesz się wszystkiego.
Zachowanie tajemnicy wiązało się ściśle z projektem dzisiejszych wagarów, bo piąta b
po prostu w komplecie, poza Maćkiem, wybrała się na wiosenne wagary. Był to otwarty bunt,
a spowodowany został tym, że z całej szkoły jedynie piąta b nie była w tym roku jeszcze na
wycieczce.
- Czy ty przypadkiem, Maciek, nie masz gorączki? - zatroskała się pani. - Mówisz od
rzeczy.
- Nie - przyłożył Maciek dłoń do czoła. - Ja gorączki z pewnością nie mam, ale pod
nami mieszka pani Kisielewska i jej Marta ma gorączkę. Pani Kisielewska pożyczała wczoraj
od nas termometr.
W tym czasie wagarowicze rozpełzli się we wszystkie kierunki. W grupach po dwie,
trzy dziewczynki, a chłopcy nawet pojedynczo wymykali się za miasto. Jedni kryli się w lesie
za stadionem, inni rozbijali obóz w Posłowickich Górach za Słowikiem, kilku wybrało się
łowić kiełbiki w górnym biegu Silnicy.
Tania z koleżankami postanowiła zastosować się do plakatu nawołującego: Zobacz
Bartka! Tania i Tuśka już po kilka razy były pod tym dębem pamiętającym czasy Mieszka
Pierwszego, ale Ulka i Halinka nie widziały jeszcze patriarchy Gór Świętokrzyskich.
Zachowując zasady konspiracji nabyły w automacie bilety do Zagnańska. Siedząc już w
wagonie udawały, że się w ogóle nie znają. Naturalnie tarcze były przezornie odprute, worki z
książkami schowane u Ulki w piwnicy.
W Kostomłotach do przedziału zajrzał konduktor, roześmiany i promienny jak to słońce
kwietniowe. Po prostu tryskał humorem, co u konduktorów jest niezmierną rzadkością.
- Panieneczki do Zagnańska? - spytał dziurkując bilety. - Do rodziny może?
- Na pogrzeb babci - odpowiedziała za wszystkie Ulka.
- Rzeczywiście - posmutniał dobry konduktor. - Szkoda wam pewno babci?
- Oj, jeszcze jak!
- A ze starszych nikt się nie wybiera na ten pogrzeb? - interesował się konduktor.
- Bo to, proszę pana, była babcia nasza, a nie starszych - poinformowała Tania.
- Aha - Konduktor musiał zadowolić się tym wyjaśnieniem, bo pociąg już hamował.
- Zagnańsk! - krzyknął wyskakując na peron. - No to, panienki, już dojechałyście.
Przy kiosku „Ruchu” stał milicjant w rozpiętym mundurze. Pierwszą myślą
wagarowiczek było umykać w przeciwnym kierunku. Taki milicjant czasami lubi pytać,
dlaczego o tej porze nie jest się w budzie.
Za późno jednak na ucieczkę. Milicjant już je spostrzegł. Urzędowym gestem poprawił
czapkę.
- Lu, do niego! - błyskawicznie zadecydowała Tania, zmierzając prosto na kiosk.
Przystanęła o krok przed milicjantem.
- Panie milicjancie - uczyniła zgrabny dyg - my należymy do Koła Miłośników
Przyrody. Dziś mamy wolne i chciałyśmy zobaczyć Bartka.
- O, warto - zapiął milicjant mundur i uśmiechnął się przyjemnie. - Takiego drugiego
drzewa nie ma w Polsce.
- Tylko że my nie znamy drogi - odważyła się Tuśka - bo to pierwszy raz...
- Trafi nawet ślepy - uśmiechnął się milicjant. - Dojdziecie do tej szosy i na lewo,
nigdzie nie skręcając. Za pół godziny znajdziecie się naprzeciw Bartka. Zaraz za leśniczówką,
po prawej stronie.
- Wiem! - wyrwało się Tuśce. Milicjant spojrzał na nią podejrzliwie, więc dokończyła,
kłamiąc z wdziękiem. - Teraz już wiem, proszę pana, jak iść. Bardzo dziękujemy.
- Nie ma za co - milicjant przyłożył dwa palce do daszka - do widzenia!
Maszerowały raźno skrajem białej wstęgi szosy. Droga wiodła z początku przez las
pełen rozśpiewanych ptasząt. Pogwizdywały barwne zięby, drozdy, kosy. Głośno wydzierały
się sójki. Gdzieś w głębi wabiła kukułka.
- Jak tu pięknie - dziewczynki zrywały stokrocie i złociste kwiaty ostromleczu, rosnące
nad rowami. Za rowem, napełnionym mętną wodą, niebieszczały całe łany przylaszczek to
znowu gęsto rosnące zawilce przypominały bielą śnieg.
- Narwę sobie - Tuśka zatrzymała się patrząc z zachwytem. - No, hoop!
Ź
le obliczyła szerokość rowu. Wylądowała akurat na środku strugi, płosząc nieruchawe
jeszcze żaby. Fontanna brunatnej cieczy trysnęła na boki.
- Wyschnie do powrotu - pocieszyła się i taplając się jeszcze bardziej, przebrnęła na
drugi brzeg. Rwała teraz delikatne kwiatki całymi garściami.
Oto już szary dach leśniczówki i zaraz nieoczekiwanie ukazał się sędziwy Bartek.
Bezlistny jeszcze o tej porze, trwał nieruchomo i dostojnie na tle szmaragdowych ozimin.
- Myślałam, że jest wyższy - wyraźnie rozczarowała się Ulka.
- Zwyczajny dąb, tyle tylko, że bardzo gruby - zawtórowała Halinka.
- A tyś myślała, że jak Bartek ma wyglądać? - naskoczyła na nią Tania. - Ludzie
przyjeżdżają aż z Warszawy i Krakowa, żeby go zobaczyć, podumać w jego cieniu o
minionych wiekach, kiedy to biesiadowali pod nim odziani w lniane suknie kmiecie, a
następnie rycerze zakuci w stal - poniosła Tanię fantazja. - Jego gałęzie szumiały do snu
królom, nawet Sobieski, kiedy wracał spod Wiednia, też się pod Bartkiem zatrzymał. Na tę
pamiątkę włożył do dziupli rusznicę, szablę i butelkę wina.
- Pewno miejscowi ludzie wino już dawno wypili, a szablę i rusznicę sprzedali do
muzeum - zauważyła sceptycznie Tuśka. - Ale do Bartka nie tylko z Warszawy i Krakowa
przyjeżdżają. W zeszłym roku, jak byliśmy tu z tatusiem, to pod dębem siedzieli amerykańscy
turyści. Powiadam wam, samochód mieli taki, że no, nie wiem! Pierwsza klasa. A na
odjezdne taka starsza siwa pani wzięła sobie do nylonowego woreczka trochę mchu z pnia.
- Pewno do czarów był jej potrzebny - zauważyła bardzo mądrze Ulka. - Widocznie
miała spreparować lubczyk, do którego dokłada się mech z tysiącletniego drzewa.
- Głupia - zbiła ją z tropu sentymentalna i patriotycznie nastawiona Halinka. - To z
pewnością była Polka i chciała zabrać z kraju ten mech na pamiątkę. Mech z drzewa starszego
od polskiego państwa.
Tuśka zdążyła już wyschnąć, ale pożal się Boże, jak wyglądała! Białe skarpetki
przypominały brudne onuce, na jasnoróżowej sukience znaczyły się bure plamy wielkości
dłoni.
- Blada moja twarz - zmartwiła się. - Jak tu pokazać się w domu... ale, wiecie co?
Bartka już sobie obejrzałyśmy. Przejdziemy jeszcze do Samsonowa. Są tam ruiny zabytkowe
po hutniczym piecu. W Samsonowie jest też czyściutka rzeczka, to sobie wypiorę skarpetki i
oczyszczę plamy.
Od ciemniejących na horyzoncie borów nadciągnęły leniwym lotem dwa gawrony. Nad
Bartkiem obniżyły lot i siadły, jeden obok drugiego, na gałęziach sędziwego drzewa.
- To muszą być kruki stuletnie - przyglądała się Tania w zachwycie gawronom - te ptaki
siadają tylko na tysiącletnich drzewach.
- Ee, tam. To nie żadne kruki, lecz zwykłe gawrony - skrzywiła się Ulka.
- Właśnie, że kruki - upierała się Tania - tylko siedzą bardzo wysoko i dlatego wydają
się małe. Kiedy byłam z tatusiem w Warszawie i wjechaliśmy windą na dwudzieste szóste
piętro Pałacu Kultury, to samochody wydawały się jak pudełka zapałek, a ludzie podobni do
krasnoludków.
Ruiny wielkiego pieca też nie zaimponowały Ulce. Twierdziła, że mało się różni od
pieca, w którym koło Iłży wypalają wapno. W ogóle Ulka nie przejawiała żadnego
nabożeństwa do tak zwanych Pomników Przeszłości.
- Lepiej jednak było iść do szkoły - Halinkę dręczyły wyrzuty sumienia.
- A mnie w dodatku jeść się chce - narzekała Ulka. Drugie śniadanie przez gapiostwo
pozostało w workach z książkami.
- Żeby była forsa, to jakieś kanapki można by kupić - szperała Tania w kieszonce.
Wynalazła złotówkę. Pozostałe wagarowiczówny nie miały ani grosza. Tylko na powrotny
bilet.
- I złotówka też pieniądz - nie traciła Tuśka dobrej miny. - Będą dwie bułki.
Oj, skromny był ten posiłek na łonie natury! Czyste jak balsam, pachnące wiosną i
lasem powietrze rozbudziło szalone apetyty. Zjadłoby się teraz po sporej pajdzie chleba nawet
nie posmarowanego masłem.
A tu jak na złość z otwartych drzwi piekarni buchał drażniący zapach chleba, dopiero co
wyjętego z pieca. Widać - było też rumiane rzędy bochnów ułożone na deskach.
- Słyszałam - powiedziała Ulka - że głód można oszukać śpiewaniem.
- Pewno ci mówił taki mądry, jak ty - ofuknęła ją gniewnie Tuśka.
- A niedźwiedź kiedy jest głodny, to ssie łapę - przypomniało się Tani.
Obok dziewczynek łaciata krowa skubała soczystą trawę. Niestrudzenie ruszała gębą,
systematycznie wypełniając żołądek pożywnym pokarmem.
- Takiej to dobrze - westchnęła smętnie Halinka. - Wszędzie ma jedzenia, ile tylko
dusza zapragnie.
- Duszę to ma tylko człowiek, a nie zwierzę - zaprotestowała Tuśka.
- Ee, tam - Tania dzisiaj zdradzała chęć do kłótni - ani człowiek, ani zwierzę duszy nie
posiada.
- Duszy nie mają ludzie, którzy nie chodzą do kościoła - szepnęła cicho Halinka. Miała
szczęście, że tego nie dosłyszała Ulka. Na tym punkcie była bardzo uczulona i lepiej było jej
nie zaczepiać.
Z podwórka stojącego nieco na uboczu obejścia wybiegła drobnym truchcikiem owca, a
za nią dwa jagniątka, podobne do wielkanocnych baranków z waty.
- Jakie śliczne! - Tania już biegła do małych owieczek. Udało się jej schwytać jedną.
Głaskała i pieściła z zachwytem wyrywające się do matki stworzonko. Stara owca
zachowywała się obojętnie. Widocznie była pewna, że jej małemu nie stanie się żadna
krzywda. Drugiego baranka ścigała Ulka z Halinką. Tuśka zaś, narwawszy pośpiesznie pęk
ziela, wabiła starą owcę.
Nikt nie widział, że teraz w furtce stanął baran z zakręconymi do tyłu rogami.
Potrząsnął gniewnie łbem. Nastawiony był wojowniczo. Po chwili bez uprzedzenia puścił się
w cwał i z rozmachem walnął rogami w plecy niczego się nie spodziewającą Tuśkę. Fiknęła
dwa koziołki. Rogaty zawadiaka nie interesował się leżącą. Zaatakował teraz Ulkę i nim
Tania, zajęta małym barankiem, zdążyła powstać z klęczek, oberwała i ona potężnego
szturchańca. Jedna tylko Halinka wyszła z tej przygody bez szwanku. Uciekała na łąki,
wzywając na cały głos pomocy. Za nią kłusowała Tuśka, za Tuśką Tania, a na ostatku Ulka.
Baran pędził całe towarzystwo, wydając od czasu do czasu radosny bek.
Uciekały ostatkiem sił, a przemyślny bydlak gonił je prosto na staw.
Wydawało się, że nie ma już ratunku. Na piskliwy krzyk Ulki co prawda ten i ów
zatrzymał się na drodze, ktoś tam wyjrzał z podwórza, ale z pomocą nikt się nie kwapił.
Ostatecznie baran nie jest nosorożcem ani lwem.
Odsiecz przyszła niespodziewanie. Rudy pies zobaczył uciekające dziewczęta i na ten
widok odezwał się w nim odwieczny obrońca człowieka. Warknął krótko i jak strzała
pomknął, przecinając drogę baranowi. Baran opamiętał się nieco, spostrzegłszy godnego
siebie przeciwnika. Ostatecznie gonitwa nie dawała mu żadnej satysfakcji. Jego żywiołem
były burdy.
- Wuw! - doskoczył pies z zamiarem szarpnięcia go za pośladki. Baran odwrócił się
błyskawicznie, nadstawiając rogów. Pies doskoczył z drugiej strony.
Rozpoczął się rycerski turniej. Widzów, niestety, nie było, bo spłoszone koleżanki
umykały dalej brzegiem wartko płynącej Bobrzy. Wojowniczy baran napędził im niemało
strachu.
- Aż mi się jeść odechciało! - jęknęła Tuśka, ostrożnie masując sobie plecy. - Taki baran
gorszy od tygrysa.
- I mówią „łagodny jak baranek” - z goryczą stwierdziła Tania, oglądając rozerwaną na
plecach bluzeczkę. - Może ma tam która agrafkę, to sobie zepnę?
Agrafka się znalazła i nawet z daleka nie było widać rozdarcia. Gorzej było z sukienką
Tuśki. Nie pomagała nawet czysta woda. Plamy wprawdzie nieco przyblakły, ale za to zrobiły
się znacznie większe. Skarpetki też nie odzyskały śnieżnej barwy.
Mimo że wokół było tak pięknie, wagarowiczki wyraźnie traciły na humorze. Rozmowa
rwała się co chwila. Zobojętniały motyle i kwiaty. Nawet śpiew ptaków nie robił żadnego
wrażenia. Jeszcze Tania ratowała nastrój. To znalazła połyskliwego chrząszczyka, jakiś
kamyk wyszlifowany w wodzie, delikatny kwiatuszek wyrastający na słonecznej górce.
- Dopiero po dziesiątej dwadzieścia - spojrzała na zegarek Halinka - niedługo będzie
dzwonek na dużą przerwę.
- I co z tego - sztucznie ożywiła się Tuśka - zamiast siedzieć w duchocie, używamy
powietrza, ile wlezie. Wdychajmy go na zapas. Raz wdech, raz wydech, raz wydech, raz
wdech.
- To już lepiej podejść na brzeg lasu. Tam przynajmniej żywica pachnie - powiedziała
praktyczna i gospodarna Ulka.
Miała rację. Nagrzane słońcem sosnowe bazie rozsiewały w krąg balsamiczną woń,
wysmukłe jodły roniły gęsto żywiczne łzy, stojące w osobnych grupkach młode brzózki
strojne już były jasnymi listkami.
- Sasanki - plasnęła w dłonie Tania - ale ich tu jest! Pierwszy raz widzę w życiu
sasankowe pole.
Jak okiem sięgnąć, wdzięczyły się fioletowe kielichy, wychylające się z listków
pokrytych srebrzystym nalotem.
- Tutaj rozbijamy obóz - klapnęła Tuśka na ciepły piasek. - Nazwałabym to miejsce
Zakątkiem Dobrych Wróżek. Raz wdech, raz wydech, raz wdee... O, co tu tak może cuchnąć?
Niemiły odór dopływał od pobliskiej kępy jodełek. Trzymając się za nosy dziewczyny
wczołgały się pod nisko nawisłe gałęzie. Niemiłą woń wydawały rozkładające się już zwłoki
wielkiego dzika. Widocznie postrzelony w czasie zimowych polowań dowlókł się,
biedaczyna, tutaj i - ukryty w gąszczu - dokonał żywota.
- Nazwałabym to miejsce: Polaną pod Zdechłym Dzikiem - zadrwiła Ulka wycofując się
pośpiesznie. - Tfuu! Raaz wydech, raz wdech!
Do odjazdu pociągu brakowało jeszcze dwie godziny. Co robić z tym czasem?
- Głupi pomysł te wagary - oświadczyła szczerze Tania - człowiek nie ma z tego żadnej
przyjemności.
- A jutro w szkole granda murowana - wzdychała Halinka - lepiej jednak było pójść.
- A gdzie solidarność? Zresztą każdy przysięgał na żebro wisielca.
- Co? - roześmiała się zgryźliwie Tuśka. - Wy myślicie wciąż, że to Pawełek wykopał z
mogiły? Cha, cha! Nie chciałam nic mówić, ale sama widziałam, jak ten cielęcy gnat odbierał
psu.
- To dlaczego od razu o tym nie powiedziałaś? - ostro natarły na nią koleżanki.
- Bo nie chciałam z chłopakami zadzierać. Z nimi to lepiej trzymać sztamę.
- Wiecie co - przypomniało się Tuśce - w zeszłym roku byłam z tatusiem w
Samsonowie i nie musieliśmy wcale wracać do Zagnańska. Stąd kawałek przez las i wychodzi
się na przystanek w Tumlinie.
- Wsiadamy więc w Tumlinie - zawyrokowała Ulka. - Z Tumlina będą bilety tańsze o
jakieś dwa złote...
- I za tę forsę kupimy bułek - wykalkulowała Tania - hura! Starczy na każdą po dwie i
jeszcze oranżady możemy się napić.
Zawróciły znowu do osady. Trochę pod strachem przed spotkaniem z wojowniczym
baranem. Na wszelki wypadek uzbroiły się teraz w grube gałęzie.
Baran widocznie rozrabiał w innej części Samsonowa, bo bez przeszkód dotarły do
piekarni. Dwie bułki popite lepką oranżadą poprawiły nieco humory. W dodatku do naszych
wagarowiczek przyplątał się pocieszny kundelek z puszystym ogonem. Przylgnął do Tani z
miejsca i na krok już nie odstępował. Tania podzieliła się z nim jedną bułką. Zjadł z
godnością, nie spiesząc się zbytnio. Ot, jak z łaski. Przy czym jego orzechowe oczy zdawały
się mówić: „No cóż, poczęstowaliście, to nie odmawiam, jem, bo sprawia to wam, jak widzę,
przyjemność”.
Towarzyszył im wiernie, kiedy nawet opuściły już Samsonów podążając wskazaną
przez Tuśkę ścieżyną.
- Tędy, na pewno tędy szliśmy z tatusiem - dowodziła Tuśka. - Za pół godziny
będziemy w Tumlinie. Najpierw miniemy w lesie stary młyn i od młyna przesieką na prawo, a
od mostu na lewo przez dębinę już prosto jak strzelił.
Opuszczony młyn rzeczywiście ukazał się wkrótce oczom turystek. Stał na niewielkiej
polanie, otoczony z czterech stron gęstym lasem. Las, widoczny zza grobli, przypominał
czapę zielonego grzyba potwornej wielkości. Jedyna szybka w szczytowym okienku
połyskiwała mdło w słońcu. Omszałe koło błyskało obracając się powolutku. Zbyt niska
strużka wody spadała po jego łopatkach dzwoniąc delikatnie. Odbite pojedyncze kropelki
wydawały się w słońcu opalizującymi perłami. Pod palami zburzonego mostu ciemniała
senna głębia.
Wokół młyna panowała uroczysta cisza. Las przepełniony był śpiewem ptaków,
kumkaniem żab, wołaniem kukułek. Nie drgnął nawet listek w zdziczałych kwiatach i
pokrzywach zarastających dawny ogródek i podwórze przy młynie, nie pojawił się nawet
motyl, a przecież tyle ich latało nad sosnową polaną.
Tylko woda uderzająca o łopatki koła podzwaniała tajemniczo. Samo koło obracało się
wolno, wolniutko, mieląc łopatkami zastygłe słoneczne promienie.
- Wiecie dlaczego to koło się obraca? - powiedziała szeptem Tania.
Koleżanki nie wiadomo czemu skupiły się razem i wszystkie na tej polanie mówiły
szeptem.
- Bo w nocy utopce i rusałki mielą sobie w młynie bielutki piasek na mąkę, a kamienie
na żwir. Mielą i wysypują do rzeczki i później z tego powstają takie piękne plaże - szeptała
dalej rozwierając szeroko swoje wielkie, brązowe oczy.
W tej chwili pod osmalonymi palami mostu rozległ się gwałtowny plusk. Jakby coś
ciężkiego upadło do wody z dużej wysokości. Gładka do tej pory toń zmarszczyła się. Od
ś
rodka do brzegów śpieszyły kręgi fal.
- Utopiec! - wrażliwa Halinka uczepiła się kurczowo Ulczynego ramienia. - Oj, co to?
Tanię też obleciał nagły strach. Ten plusk taki niespodziewany i to tajemnicze miejsce...
Po drodze Tuśka opowiadała, że jesienią 44 roku hitlerowcy zaskoczyli w tym młynie
partyzantów. Przyjechali czołgami, a partyzantów było tylko trzech. Hitlerowcy zabili wtedy
partyzantów i młynarza. Tutaj w ogródku wszyscy zostali pochowani. I od tej pory młyn stoi
opuszczony. O tym Tuśce mówił tatuś. Pokazywał nawet mały brzozowy krzyż w zarosłym
pokrzywami ogródku.
Dziewczynki stały wystraszone, ale poza Halinką żadna za skarby nie przyznałaby się
do tego. Kto słyszał bać się w samo południe? I czego się tutaj w ogóle bać?
W wodzie słychać było najpierw chlupot, a następnie nieludzkie parskanie i nagle... zza
grobli wybiegł ociekający wodą kundelek. To on, odłączywszy się od zagapionych na młyn
dziewcząt, urządził sobie kąpiel. Biegł teraz w radosnych podskokach, pozostawiając na
piasku mokrą wstążkę śladu.
- Ach, ty brzydki! - Tania odetchnęła z ulgą. - Brzydki psie, kąpać mu się akurat teraz
zachciało.
Pies machnął przepraszając sflaczałym po kąpieli ogonem, liznął Tani dłoń jakby na
pożegnanie i podreptał z powrotem ścieżynką do osady.
Tuśka marszczyła w zamyśleniu czoło. Pewna była, że teraz trzeba skręcić w przesiekę
na lewo... ale tych przesiek widać aż trzy. Bądź tu człowieku mądry i zgadnij, która prowadzi
do przystanku!
- Pośpieszmy się - Halinka spojrzała na zegarek - tylko pół godziny mamy do pociągu.
- Tędy - machnęła Tusia dłonią na chybił, trafił. Była to przesieka środkowa.
- Mówiłaś przecież, że na prawo od młyna - zauważyła Ulka - a ta przesieka jest po
lewej ręce.
Tuśka nic nie odpowiedziała. Jeżeli nie wyjdą prosto na przystanek, to w każdym razie
trafią na tory. Przecież kolej leży w tamtym kierunku. Trzeba tylko iść na wschód, a człowiek
nie zbłądzi. Maszerowały teraz raźno, zadowolone, że te niefortunne wagary dobiegają końca.
Tania rozmyślała, jak prawdziwe są przysłowia - na przykład „Kradzione nie tuczy”. Oto były
w takiej uroczej miejscowości, pogoda na medal, tyle kwiatów wszędzie i zieleni, a jednak w
sumie nie odczuwa zadowolenia z tej wyprawy.
Podobne rozważania snuły też pozostałe koleżanki. W milczeniu szły szeregiem jak gęsi
za kroczącą przodem Tuśką. Ścieżka na przesiece była słabo wydeptana i niewygodna. To
trzeba było omijać doły, pełne żelazistej wody, to potykać się o węźlaste korzenie, kluczyć
omijając rozkisłe bagienka.
W szeroko rozlanych kałużach roiły się brzydkie szare żaby. W jednym miejscu na
przesiece w pełnym blasku słonecznym spał duży zaskroniec. Przebudzony nadejściem
dziewcząt, umknął żwawo w zbity gąszcz tarniny.
Jeszcze kilkaset metrów i przesieka kończyła się, jak uciął, przed ponurym wąwozem.
Na dnie wąwozu szemrał strumyk.
- To nie ta droga - przyznała beztrosko Tusia - ale to nic, odbijemy teraz przez las za
słońcem i już Tumlin. Tak szliśmy z tatusiem.
Pamiętała dobrze. Szli za słońcem. Tylko że wtedy była dziewiąta rano i słońce stało po
wschodniej stronie nieba, a teraz wisi po zachodniej. W ten sposób zamiast zdążać do kolei,
wagarowiczówny oddalały się w przeciwnym kierunku, w głąb borów ciągnących się bez
przerwy dziesiątki kilometrów.
- Jeszcze tylko pięć minut - niecierpliwiła się Halinka - nawet biletów nie zdążymy
kupić.
- To może biegiem? - zaproponowała Ulka. - No, Tuśka, prowadź, nie marudź!
Biegły przedzierając się przez gęste zarośla iwy, głogu, leszczyny i innych krzewów
stanowiących podszycie wysokopiennego lasu. Przeważały dęby i Tuśka nie omieszkała
zwrócić uwagi koleżanek na ten fakt.
- Mówiłam, że przy torze będzie dąbrowa, no i jest dąbrowa - oznajmiła nadrabiając
miną. Czuła przecież, że błądzi i sama nie wie, dokąd prowadzi koleżanki. Pocieszała się
jednak tym, że chyba napotkają gajowego albo robotnika leśnego i ten ich .kieruje na
właściwą drogę.
Pierwsza Tania zorientowała się, że coś tutaj nie gra. Natarła ostro:
- Ty, gdzieś ty nas zaprowadziła!
Skruszona i zawstydzona Tuśka przyznała, że chyba nie tą przesieką poszły... ale to nic.
Zawrócą i pojadą następnym pociągiem. Za godzinę jest następny. W domu powie się, że były
dodatkowe zajęcia lekcyjne.
Szły znowu z powrotem, a tu przesieki kończącej się jarem jak nie ma, tak nie ma.
- Oj, źle idziemy - ostrzegła Ulka przystając - zalazłyśmy znowu w bagna!
- Rzeczywiście - Tuśka była bliska płaczu. Załamała się całkowicie, mamrotała tylko
pod nosem o słońcu i lewej ręce. Halinka zaczęła pochlipywać.
- Chyba nas te utopce spod starego młyna tak wodzą - wyjąkała - bo cóż by innego?
- Z pewnością - Tuśka uznała, że jeszcze może uratować twarz - coś w każdym razie
myli nam drogę.
- Nie ma co się mazgaić - oceniła Tania trzeźwo sytuację - chodźmy, to zawsze gdzieś
dojdziemy!
Po godzinie Ulka w przerażeniu szarpnęła się za warkocz.
- Kochane... przecież w tym miejscu już byłyśmy. Poznaję tę jodłę wygiętą w S... i ta
sama brzoza obok niej.
- Zmówmy pacierz, to może złe odczepi się od nas - nieśmiało zaproponowała Halinka.
- Czytałam, jak jednego świątobliwego pustelnika tak wodziło wkoło jego chatki. Byłby
zamarzł, bo to było w czasie ostrej zimy. Zaledwie jednak odmówił modlitwę, znalazł się w
pustelni.
- A nie pisano, ile w tej pustelni wypił - szydziła Ulka - bo mój wujek Franek wypije z
wieczora i do rana błądzi, zanim trafi do domu.
Halinka nic nie odrzekła. Wzniosła tylko oczy ku niebu. Zrezygnowana wlokła się na
ostatku. Teraz rolę przewodniczki wzięła na siebie Ulka. Zachowała się jak doświadczony
podróżnik.
- Patrzyłyśmy na słońce i co z tego wyszło? Kręcimy się w kółko. Najlepiej można
zorientować się w stronach świata, oglądając pnie starych drzew. Zawsze od strony północnej
są bardziej obrośnięte mchami. Wiedząc, gdzie północ, a gdzie południe, już się nie błądzi.
Zawsze tylko idźmy na południe, to kiedyś do Kielc dojdziemy.
„O ile przedtem nie padniemy z głodu” - pomyślała Tania, jak wiadomo, lubiąca sobie
dobrze zjeść.
Nie pomagała jednak „orientacja” Ulki. Las nie miał widocznie kresu. Z dąbrów
wkraczały w suchy sosnowy las, z sosnowych w świerkowe gęstwiny, to znowu w
białopienne zagajniki brzózek. Od czasu do czasu zmuszone były przedzierać się przez
gąszcze młodniaków. Po młodniakach znowu dąbrowy.
Słońce wisiało już coraz niżej. Ze zbliżaniem się wieczoru obudził się śpiący cały dzień
wiatr. Szumiał teraz w koronach starych drzew, chwiejące się sosny skrzypiały żałośnie.
Drozdy dały swój pożegnalny koncert. Jeden przez drugiego śpiewał coraz ładniej i głośniej.
W oddali nawoływała kukułka, świergotały drobne ptaszki szykujące się z wolna do snu. Z
pobliskich bagnisk odezwały się potężne chóry żabie.
- Już dalej nie pójdę - rozbeczała się na dobre Halinka. - Tu umrę i zjedzą mnie wilki -
usiadła na omszałym pniaku i ukryła twarz w dłoniach.
Znajdowały się obecnie na małej polance otoczonej z trzech stron nieprzejrzanym
murem leszczyny. Niespodziewanie z ich gęstwy wybiegły dwie sarny, a za nimi wysunął się
ostrożnie rogacz.
Na widok dziewczynek nie okazały żadnej bojaźni. Stały czujne, ale spokojne. Jakby
ś
wiadome tego, że z, tej strony nie zagraża im żadne niebezpieczeństwo. Spłoszył je dopiero
okrzyk Tani:
- Oo, jakie ładne!
Pierwszy prysnął rogacz, za nim łyskając bielą talerzy bezszelestnie zniknęły w
zaroślach sarny.
Noc nadciągała nieubłaganie, a cztery przyjaciółki wciąż błądziły. Wiatr napędził bure
chmurzyska i groziły one lada chwila deszczem. Wkrótce widoczność zmalała do kilku
kroków. Noc zaskoczyła biedne dziewczynki w szczerym lesie. Gdyby tak jeszcze na jakiej
leśnej drodze, mogłyby posuwać się naprzód, ale teraz obawiały się rozbić o pnie, wpaść do
rowu z wodą - czy też połamać nogi, natrafiwszy na doły po wykarczowanych pniakach.
- Nie ma innej rady, tu musimy doczekać rana - spoczęła Tania na piaszczystej wydmie.
- Oj, co teraz będzie, co będzie - lamentowały zgodnie - w domu się na pewno bardzo
martwią.
- A może w lesie są zbóje - chlipała Halinka - zabiorą mi zegarek.
Był to jej pierwszy w życiu zegarek. Elegancki, na siedemnastu kamieniach. Dostała go
dopiero dwa dni temu na urodziny i nie zdążyła się jeszcze nim nacieszyć.
- Krzyczmy. Może ktoś usłyszy i przyjdzie nam z pomocą - zaproponowała nieśmiało
Tuśka.
- Nie, nie! - sprzeciwiła się energicznie Halinka. - Jeszcze usłyszy jaki zły człowiek.
Nie słuchały jej.
- Hop, hop, hop! - niosło się po ciemnym lesie - hooop, ratunku, ratunkuuuu!
Przestały, nasłuchując odzewu. Przez jakiś czas słychać było tylko szum wiatru.
Wreszcie z daleka dobiegło niewyraźnie: - wuuw, wuuw, wuuw!
- Wilki - skuliła się przerażona Halinka - albo wilkołaki może.
- Ee tam, wilki! - Tania nadsłuchiwała pilnie. - To pies szczeka, a gdzie jest pies, tam
muszą być ludzie. Idziemy!
- Ja za nic stąd się nie ruszę - łkała Halinka. - Zostawcie mnie, i już.
Tuśka i Ulka poparły Tanię. Brnęły teraz po omacku, smagane gałęziami, potykając się
o wykroty i spróchniałe pniaki.
- Aaaa - krzyk przerażenia wyrwał się z gardła Halinki - aaa, co to takiego?
W głębokim mroku majaczył niewyraźny kształt oświetlony widmowym, błękitnawym
ś
wiatłem. Kształt ten zdawał się przybliżać, to znowu oddalać.
- Kto tam? - Tania starała się nadać swemu głosowi grube brzmienie. - Kto tam tak
ś
wieci?
Nie było odpowiedzi. Chociaż serce tłukło się ze strachu, Tania nadrabiała miną. Krok
za krokiem posuwała się ku świecącemu widmu. Mocno ściskała w rękach podjęty jeszcze za
widna dębowy kij. Zdeterminowana rąbnęła tym kijem w świecący przedmiot. Rozległo się
miękkie pacnięcie i na wszystkie strony posypały się jakby niebieskawe okruchy rozbitej
gwiazdy.
- Próchno - stwierdziła Tania z radością i nagle nabrała straszliwej odwagi. Co jej tam!
Nawet i wilka potrafi przepędzić.
- Czego się, tchórze, boicie? - kroczyła teraz przodem, wymachując dziarsko kijem.
Szczekanie psa słychać było coraz wyraźniej. Na ten głos szło się jak po sznurku.
- No, śmiało, dzieciuchy! - pęczniała Tania, z dumy i zachwytu nad własną odwagą.
Nagle potknęła się o coś i to coś poderwało się z okropnym łomotem i furkotaniem. Poczuła
ostre smagnięcie po twarzy i kij wypadł jej z ręki.
- Ojej! - wrzasnęła cofając się do tyłu.
W lot jednak zorientowała się, że nastąpiła na dużego ptaka, śpiącego na ziemi. Może to
był cietrzew.
Jeszcze ze sto metrów tej cierniowej drogi i las się skończył. Całkiem już niedaleko
jarzyły się kwadraciki okien. Pies przestał szczekać, ale już obecnie nie był potrzebny jego
głos.
- Bozia mnie wysłuchała - otarła oczy Halinka. - Przed sekundą obiecałam w myśli, że
jak trafimy na ludzi, to będę pościć siedem piątków z rzędu.
- Pies nas doprowadził, a nie twoje suche piątki - odzyskała humor Ulka. Perspektywa
noclegu w nieznanym lesie przerażała ją nie na żarty. Łatwiej już będzie znieść matczyne
łajanie, a może nawet i oberwać kilka pasów od zdenerwowanego ojca aniżeli dygotać całą
noc w ciemności. Teraz już za chwilę będą pod dachem. Z ludźmi! I oni ułatwią im dostanie
się do Kielc.
Prześcigając się wzajemnie, tratowały zroszone oziminy, grzęzły w pulchnych
ziemniaczanych zagonach, potykały o miedze - aby tylko jak najprędzej znaleźć się w
najbliższej chałupie.
Tymczasem w Kielcach miejscowa radiostacja nadawała już po raz trzeci komunikat:
- Uwaga, uwaga! Zaginęły cztery dziewczynki, uczennice piątej b... ubrane były...
Ktokolwiek wiedziałby o losach zaginionych...
O dziewiątej wieczorem milicja została postawiona w stan gotowości. Rozdzwoniły się
telefony. Bądź co bądź, aż cztery dziewczynki zniknęły jednocześnie. Na mieście szeptano o
tureckich porywaczach dzieci. Znaleźli się świadkowie, którzy z własnej a nieprzymuszonej
woli zeznawali w komisariacie o panu z oliwkową cerą, który z samego rana jeździł po
mieście czarnym samochodem. Numery wozu były zagraniczne. Inni znowu widzieli ten wóz
już za Krakowską Rogatką pędzący z zasuniętymi firankami. Jeden pan przysięgał, że
zauważył nawet dziecinną rękę, usiłującą odsunąć firankę. Inny znowu słyszał wydobywające
się z samochodu płacz i krzyki.
Do wszystkich komend w Polsce poszły meldunki - „zatrzymać, odszukać, sprawdzić,
dostarczyć, ścigać właściciela czarnego samochodu. Właściciel ten odznacza się oliwkową
cerą”.
Mamy zaginionych córek lamentowały i łyżkami popijały krople walerianowe.
Koleżanki zaginionych wysłuchiwały od mam tasiemcowych kazań. Niejeden tam i
klaps odezwał się i polały się łzy.
Co działo się u nas w domu, lepiej nie mówić. Nie mogłem tego wytrzymać i siedziałem
cały czas w Komendzie Milicji, oczekując na rezultat poszukiwań.
O jedenastej wieczorem dyżurny oficer odebrał telefon.
- Co! - podskoczył na krześle. - A to dopiero, smarkule, aż tam diabli je zanieśli!
Dobrze, dobrze. Chwileczkę - odwrócił sią do mnie - może pan chce porozmawiać ze swoim
gagatkiem? To my na nogi całą milicję w Polsce postawiliśmy, a one...
- Tuśku - usłyszałem niepewny nieco głosik córeczki - my tu jesteśmy u jednego pana
leśniczego w Gruszce. Przyjedź po nas. Jeść chciało się bardzo, ale pani leśniczyna dała nam
kolację. Powiadam ci, jakiego fajnego psa mają. Owczarek podhalański. Nazywa się
Cyrylek... To kiedy przyjedziesz?
- Niedługo. Tylko wpadnę jeszcze do domu po dyscyplinę.
- Pan leśniczy też ma - poinformowała mnie słodziutko - taką na koziej nóżce... i
jeszcze jest tutaj kot.
- Kończ pan - mruknął dyżurny oficer - bo muszę odwoływać wysłane w tej sprawie
telefonogramy i ściągać ludzi wysłanych w teren na poszukiwanie.
UPŁYWA SZYBKO ŻYCIE
Upływa szybko życie... - z zapałem śpiewała cała piąta b...
Przepraszam, już nie piąta, bo właśnie przed minutą pani Romkiewiczowa rozdała
ś
wiadectwa. Na tę uroczystość przybył osobiście dyrektor. Nie do wiary - a jednak
prawdziwe: klasa, która słynęła z niesamowitych wyczynów, zadziwiła całą szkołę tym
ostatnim, ale chlubnym wyczynem. Oto wszyscy, jak jeden, przeszli do klasy szóstej. Nawet
nie znalazł się nikt z poprawką.
Nic więc dziwnego, że dyrektor asystował przy rozdawaniu świadectw. Wywołano i
Franka.
Franek na ten uroczysty dzień przystrzygł niesforną fryzurę i odprasował na ostry kant
spodnie.
- Nie liczyłam, że przebrniesz do szóstego - powiedziała pani, wręczając mu
szeleszczące mile świadectwo. Franek skłonił się niezręcznie i pociągając nosem ze
wzruszenia, wrócił na swoje miejsce. Po raz pierwszy pochwalono go publicznie. Zwykle
koniec roku szkolnego związany był z przykrościami. Musiał wysłuchiwać, że z litości dostał
trójkę albo że musi przygotować się do poprawki.
Franek w tej chwili poprzysiągł w duchu, że na przyszły rok postara się przodować. To
takie przyjemne uczucie, kiedy człowieka publicznie pochwalą.
Edek z krzywym nosem rozpogodził zasępione zwykle oblicze i z dumą pokazywał
ś
wiadectwo kolegom. Właśnie z matmy i języka polskiego, przez które to przedmioty
repetował, miał teraz czwórki.
- Ja i w zeszłym roku też byłbym zdał - wyznał obłudnie - tylko nie chciałem z tamtą
ferajną iść razem. Co innego nasza klasa.
Chociaż właściwie nie było dla nikogo tajemnicą, jakich stopni może się spodziewać, to
jednak każdy czekał na świadectwo z miłym dreszczykiem w sercu.
Bądź co bądź jest to dokument stwierdzający wyniki dziesięciu długich miesięcy, to jest
ponad tysiąca żmudnych godzin, w czasie których zawsze można było oberwać faję.
Tania dostała świadectwo jako trzecia w kolejności. Podniecona przebiegła szybko
oczami oceny. Ładnie się prezentowały. Bardzo dobry, bardzo dobry, bardzo dobry... Dopiero
symetrię psuje dobry ze śpiewu i rysunków. A to co? Z gimnastyki pan Władek postawił
trójkę. Przez tego głupiego kozła. Nie umiała go fiknąć, jak należało.
Zawiedzionych było więcej. I Tuśka przyłapała trójkę, i Ulka. Ta ostatnia ze śpiewu.
Maciek prawie był bliski płaczu. Sądził, że od góry do dołu będzie miał piątki. Był
przecież taki układny i grzeczny. Żadnej pani ani panu się nie naraził. No i masz! Jedna
jedyna piątka ze sprawowania.
Z ponurą miną schował świadectwo i nie pokazał go nawet kolegom.
- Nie warto być porządnym - szeptał do siebie rozżalony.
Skrupulatny Dagmar dokonał ciekawego odkrycia. Z miejsca podsumował wszystkie
piątki i czwórki. Wyszła mu suma dokładnie taka sama jak wiek ojca.
Smutny był Dagmar. To już ostatni raz siedzi razem z tymi kolegami i koleżankami.
Ojca jeszcze z wiosną przeniesiono służbowo na drugi kraniec Polski. Teraz i Dagmar
wyjeżdża tam z matką. Kto wie, czy jeszcze spotka się kiedyś w życiu z kimś z przesławnej
klasy piątej b.
Tyle lat przebywali razem, a teraz trzeba się rozstać.
W szóstej nie będzie również Halinki. Rodzice jej otrzymali mieszkanie w innej
dzielnicy miasta i będzie uczęszczać do szkoły w swoim rejonie.
- To nic - pocieszała strapione przyjaciółki od serca - to nic... Będę co dzień przed naszą
szkołę przychodzić... a jeżeli nie przyjdę, to przyślę list.
Niestety. Takie jest życie i nic się na to nie poradzi. Wciąż ktoś gdzieś odchodzi,
czasem nawet wspomnienie czyjegoś istnienia zaciera się z latami w cudzej pamięci.
Zastępuje tę osobę inna. Rodzi się nowa przyjaźń.
...Za rok, za dzień, za chwilę Razem nie będzie nas
I w naszym miłym gronie Zabraknie wkrótce was -
z zapałem śpiewała piąta b.
SPIS TREŚCI
NOWA PANI
NIE ŚWIĘCI GARNKI LEPIĄ
FRANCISZEK JÓZEF PIERWSZY
ARTYŚCI
NA KARCZÓWCE
MIKOŁAJ
NINKA
POMYŁKA PRAKTYKANTKI
UCZYŁ MARCIN MARCINA
MROŹNA KĄPIEL
GWIAZDKA
PSIE GÓRKI
PRYWATKA
W ZIMOWY WIECZÓR
ANGIELKA Z KOŁOMYI
PECHOWY DZIEŃ
RAZ KOTEK BYŁ CHORY
8 MARCA
UWAGA, UWAGA, ZAGINĘŁY CZTERY DZIEWCZYNKI
UPŁYWA SZYBKO ŻYCIE
PRINTED IN POLAND
Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia” Warszawa, 1964. Wydanie I. Nakład 10 000+234 egz. Ark. wyd. 7,5.
Ark. druk. 13. Papier druk. sat. kl. V 70 g. 70X100/32. Częstochowa. Oddano do składania 15.lX.63r. Podpisano
do druku 13.III.64 r. Druk ukończono w marcu 1964 r. Łódzkie Zakłady Graficzne, Łódź, ul. PKWN 18. Zam.
946. F-8