KTO TO JEST TANIA?
O niej i dla niej została napisana ta książeczka, a więc warto wiedzieć, co to za osoba.
Jest to taka sobie tłuściutka dziewczynka, pyzata na buzi i żywa jak kulka rtęci. Nie
potrafi ustać w miejscu spokojnie nawet minuty, wciąż się kręci, podskakuje, a nawet jeżeli
już siedzi, wszystkiego, co ma pod ręką, musi dotknąć lub poklepać. Raz nawet klepnęła po
łysinie pana dentystę, kiedy ten wyrywał jej spróchniały ząbek, innym razem poklepała po
okrągłym brzuszku pewnego czcigodnego wujaszka, który obraził się za to na naszą rodzinę;
kiedyś znowu ugryzł ją obcy rudy pies poklepany na ulicy, a zimą przymarzły paluszki do
szyn kolejowych.
Nic jej jednak nie może odzwyczaić od tego nawyku, dotyka, klepie i klepie. Właśnie po
tym można by ją poznać nawet w Afryce lub na Antarktydzie. A również po brązowych
oczętach ocienionych czarnymi jak sadza rzęsami, małym, podobnym do guziczka nosku i
brązowym pieprzyku na białej szyjce.
Tania często w pośpiechu nie wymawia sz, cz ani też ż. Zamiast „wszystko”, to ona
„wsystko”, zamiast „żaba”, to „zaba” i tak dalej, i tak dalej.
Kiedy zacząłem pisać tę książeczkę, Tania liczyła sobie osiem lat i miała właśnie
rozpocząć naukę w drugiej klasie nowej szkoły, wybudowanej z czerwonej cegły przy ulicy
Chęcińskiej.
Dokładnie nikt nie wie, czemu nazwaliśmy Tanie Sambem. Wołało się pa nią raz
„kochane Sambiątko”, raz „Sambeczek”, to znowu „Dzikie Sambino”. Tania - to imię
uroczyste i chowane tylko dla obcych. W domu mieliśmy Samba i tyle.
Oprócz Samba byłem w domu jeszcze ja, Bogusia, to znaczy mama Samba,
jedenastoletni podlotek Maryla - siostra Samba, bura z białą kitką ogona kotka Franciszka,
niebieski samczyk rodu papuziego, wabiący się Kuba, i przybyły nieco później łaciaty,
większy od cielaka bernard Kazan.
Ale czas już zaczynać. O wszystkim dowiecie się za porządkiem i w swoim czasie. Nic
nie zataję ani też nic nie ukryję z przygód, jakie przytrafiły się mojemu Sambięciu.
SAMBO IDZIE DO SZKOŁY
A jednak nadszedł ten dzień. Wbrew oczekiwaniu Bogusi wcale nie ponury, lecz pięknie
wyzłocony słońcem i ciepły. Nie padało i wiatr nie obalał przydrożnych drzew. Tania do
ostatniej chwili łudziła się, że zajdzie coś takiego, co nie pozwoli nosa z domu wystawić.
Może jakaś trąba powietrzna, mróz trzaskający albo wilki z puszczy biegające po ulicy, tak że
ludzie pochowają się po bramach, a szkoła będzie zamknięta.
Moja córeczka niby nic nie miała przeciw nauce i szkole, chodziło jej tylko o to, że
laleczki i zwierzątka, a było tego sporo - pluszowych, plastykowych, szmacianych,
tekturowych i z gumy - że to wszystko zostanie w domu i będzie się „strasnie”, ale to
„strasnie” nudzić. Ostatecznie można by chociaż Bertę zabrać, ale znowu Balbinka będzie
płakać. Wziąć Bertę i Balbinkę, to kominiarczyk z rozpaczy wyskoczy oknem, Murzynek
pobije się ze strażakiem, lew Plumpi rzuci się na sarenkę, kaczka Kwaczka pokłóci się ze
strusiem wydymanym, kogut zaczepi indora o koralowym naszyjniku.
Kiedy Sambo pomyśli o rozstaniu z tym całym światkiem zajmującym aż dwa kosze i
cztery półki w komodzie, łezki same kapią w talerz z budyniem i budyń robi się wtedy słony,
bardzo słony.
Trzeba przyznać, że i Bogusia chciałaby zatrzymać Samba w domu, choćby jeszcze
roczek, może nawet dwa, ale już władze szkolne upomniały się o swoją uczennicę. Sam pan
kurator podpisał papier nakazujący obywatelce Tatjanie Banaś zgłosić się do szkoły, bo
inaczej będzie duża kara.
Ha, trudno. Nikomu nie da się uniknąć szkoły. Beztroskie dzieciństwo nie może trwać
wiecznie.
Wyperswadowaliśmy to jakoś dziecku. Westchnęło potężnie, wytarło brązowe oczęta.
- Aa, jak już tak koniecznie potrzeba, to pójdę, pójdę, mamusiu.
Ubraną w nowiutki granatowy mundurek prowadzimy z Bogusią na pierwszą lekcję.
Bogusia niesie tornister, a ja dumnie wywijam workiem z pantoflami. Tatjąna kroczy nieco
przed nami z naburmuszoną minką, pozioma zmarszczka fałduje tak zawsze gładkie czoło,
czerwony motyl kokardy chwieje się smętnie na czubku głowy. Znać, że wielki smutek
gniecie serduszko Samba, bo nawet nie dotknęła nowo odmalowanego kiosku, nie zwróciła
uwagi na rozkopaną ulicę i robotników wymieniających rury kanalizacyjne. Ba, nie pogoniła
też za psiakiem z obciętym ogonem, który pętał się po chodniku i podłaził pod nogi
zapraszając do zabawy.
Minęła go dostojnie, rozgniatając paluszkiem piekącą pod powieką łezkę.
Na szkolnym korytarzu kłębi się i szaleje młodociany tłum. Najbardziej rozrabiają
malcy z niższych klas. Tu obywatel zaledwie od ziemi odrosły na dwa łokcie objawia
ż
ywiołowo radość ze spotkania się z nie widzianym przez dwa miesiące przyjacielem. Z
radosnym wrzaskiem „ee, ty Wacek, nie domyty” szarpie go za włosy i w zamian odbiera
bolesne kuksańce, inny z nadmiaru energii nabytej na wakacjach tryka głową w brzuchy
przechodzących. Ryczy jak Czerwonoskóry, kiedy chce śmiertelnie przerazić Blade Twarze.
Inny już zdążył puścić swojemu wrogowi krew z nosa. Krzyk i hałas piekielny. Woźni i panie
nauczycielki starają się bezskutecznie zaprowadzić jaki taki porządek. Wydaje się, że nie ma
siły zdolnej tego dokonać.
- Boże nasz kochany - wzdycha Bogusia - jakże ty, biedne dziecko, tutaj z nimi
wytrzymasz! Taka spokojna i cichutka dziewczynka.
Sambo pociąga noskiem i kurczowo trzyma się matki za rękę. Czuje się mocno
oszołomiona. Nic dziwnego. Blisko tysiąc dzieci szaleje po korytarzach i próbuje siły
młodych płuc. Dziw, że bębenki w uszach nie popękają i wiszące na ścianach obrazki nie
spadną na podłogę.
Woźny o marsowym wyglądzie wygładza palcami krzaczaste brwi, zerka na zegar i
naciska guzik dzwonka. Przenikliwe terkotanie zagłusza gwar i przywołuje rozbrykaną
gromadę do karności, Tu i tam staje nauczyciel lub nauczycielka. Nawołuje głośno swoich
przyszłych wychowanków. Zbierają się z szumem i radosnym gwarem, rozdzielają na
poszczególne klasy. Maleje niesforna gromada. Teraz są to już uczniowie i uczennice.
Sambo wciąż trzyma kurczowo matkę za rękę. Ja wywijam workiem z pantoflami. Żona
upomina mnie, żebym nie urwał tasiemki. Nareszcie słychać:
- Druuga be, druga beee do mnie!
To właśnie ma być klasa Samba. Zapomniałem powiedzieć, że jeszcze przed końcem
wakacji została Tania po krótkim egzaminie przyjęta od razu do drugiej klasy. Pierwszą
przerobiła w domu. Tak że nie będzie opóźniona.
Potężnie zbudowana pani, o czarnych, nieco już posrebrzonych siwizną włosach i
miłym uśmiechu będzie wychowawczynią naszej pociechy. Dzieci zbierają się wokół niej z
radosnym gwarem. Wszystko to już stara wiara. Razem pokonali elementarz w pierwszym
oddziale i teraz będą zdobywać wyższą wiedzę drugiej klasy. Łączy ich wspólnie przeżyty
rok, sami przyjaciele i przyjaciółki, tylko jedna Tania jest tu obca między nimi.
Bogusia przeciska się do pani i gorąco poleca jej opiece Tatjanę.
- Bo to, proszę pani, takie cichutkie i nieśmiałe dziecko. Sama do tej pory nigdzie
jeszcze nie była. Zawsze ze mną, z ojcem, babcią czy starszą siostrą... O, właśnie tą w
czerwonym bereciku, co to stoi z tymi do piątej... A tu tak od razu i na tyle godzin zostanie z
obcymi.
- Przyzwyczai się - pogłaskała pani Tanię po kokardzie i uśmiechnęła się do dziecka
serdecznie - będziemy żyć z sobą w zgodzie, prawda, malutka?
- Nie jestem malutka, tylko Tania - otrząsnęła się Sambo dotknięta w swojej dumie.
Właśnie Maryła, kiedy chciała ją obrazić, wołała przy koleżankach - „Malutka”.
- No, dobrze, już dobrze - załagodziła pani - będę więc na ciebie mówić Tania, zgoda?
- Zgoda.
Pokój został zawarty. Poprowadziła pani drugoklasistów na pierwszą lekcję. Zaterkotał
głośno dzwonek. Bogusia usadowiła Tanię w ławce, pocałowała na pożegnanie i delikatnie
ponaglana przez panią wycofała się na korytarz. W jej oczach błyszczały prawdziwe łzy.
Wytarła je udając, że to „rzęsa się podwinęła i kłuje”. Tania zaś zagryzając wargi rosiła
bezgłośnie ławkę. Łzy słone i duże Jak groch kapały łącząc się na politurowanej powierzchni
w małe jeziorko. Bogusia jeszcze przez szparę nie domkniętych drzwi dodawała jej gestami
otuchy.
- Ja... nie płacę - zapewniała bohatersko Tania - mamusiu, ja nie płacę.
Wracaliśmy do domu z wielkim smutkiem w duszach. Mieszkanie bez Tani wydało nam
się dziwnie opuszczone i smutne. Nie było słychać jej głosiku strofującego lalki czy też
nucącego fałszywie.
W maleńkiej, cichej tej kawiarence
Drżąc całowałem wciąż twoje ręce...
Nawet Kuba o krzywym dziobie nie przekomarzał się sam ze sobą. Siedział nastroszony
w klatce i niemrawo czyścił niebieskie w czarne prążki piórka. Franciszka ziewała
wygrzewając się na stole w plamie słonecznego światła. Laleczki, pieski, koniki, lwy, pajace,
całe to gospodarstwo Tani wydawało się, że ma żałosne miny.
Nie znoszę takiego smutnego nastroju. Włączyłem sobie radio. Z miejsca rozśpiewało
się Mazowsze.
Oj, zagrajcież nam poleczkę, poleczkę!
Oj, zagrajcież nam troszeczkę, troszeczkę!
Dobra poleczka, bo skoczna, bo skoczna,
Ale najlepsza z Opoczna, z Opoczna.
Przytupnąłem nogą do taktu. No cóż, bardzo lubię, kiedy śpiewa Mazowsze. Widzę cały
zespół przed oczami niby barwny bukiet polnych kwiatów. Odkręciłem nieco regulator skali
głosów.
- Jezu kochany! - wpadła do pokoju Bogusia martwiąca się samotnie w kuchni - Ty, jak
widzę, wcale serca nie masz. Mała tam w szkole płacze na pewno, a ten muzykę sobie
nastawił. Kat, nie ojciec.
Od słowa do słowa pokłóciliśmy się.
Wyłączyłem radio i dumaliśmy o biednej Tani, naturalnie każdy w swoim kąciku.
Bogusia trzy razy podchodziła do aparatu telefonicznego z zamiarem przedzwonienia do
sekretariatu szkoły. Nie nakręciwszy jednak numeru odkładała słuchawkę, biegała nerwowo z
pokoju do pokoju. Wreszcie połknęła trzy proszki od bólu głowy i zaczęła wybierać się do
szkoły, aby dowiedzieć się, co jest z dzieckiem.
Akurat minęła trzecia godzina i zabrzęczał energicznie dzwonek. Otwieram drzwi z
pośpiechem, wybiega Bogusia z wypiekami na twarzy.
Wchodzą obie nasze córy w idealnej zgodzie, co jest wypadkiem godnym zanotowania.
Bo zwykle to... ech, szkoda wspominać.
Bogusia pomaga Tani odpiąć tornister, rozbiera ją z płaszczyka i całuje - najdroższą
swoją uczennicę.
Sambo wbrew swojej naturze zachowuje się dziwnie powściągliwie i prawie nic nie
mówi. Chociaż Kuba wita ją głośno wyświergotanym kujawiakiem, a Franciszka ociera się o
nogi, prężąc grzbiet i dopominając o pieszczotę.
Tania przecież przepada za wszelkim żywym stworzeniem, a zwierzęta i ptaki odpłacają
jej wzajemnością. Ta dzisiejsza obojętność zaniepokoiła mnie nieco, ale na razie nic też nie
mówię.
Siedzi wreszcie Sambo przy obiedzie, ale bardzo czegoś zwarzona, je od niechcenia,
chociaż obiad Bogusia przygotowała naprawdę wymyślny. W pewnym momencie powiada
dmuchając na zimny i tak kompot.
- Tatusiu, a to wies, pani kazała, żebyś jutro do szkoły przyszedł.
- Po co, kochanie, przecież ja już dawno ukończyłem szkołę - żartuję chcąc rozweselić
smutną buzię i wywołać uśmiech.
- Bo, widzisz - spogląda Sambo w talerz - stała się taka rzecz i pani chce, żebyś
przyszedł.
- Co takiego się stało, Sambo, pewnie ławka pod tobą pękła albo od łez się rozkleiła?
- Ee, nie. Tylko, widzisz, tuśku... tyś pewnie zauważył, że w tej klasie jest taki Sławek w
okularach. Zauważyłeś, no nie?
Ja prawdę rzekłszy nie zauważyłem. Gdzieżbym mógł w takim zamieszaniu zapamiętać
jakiegoś chłopaka. Ale okazało się, że Bogusia wie, o którego chodzi.
- Tak, tak - potwierdziła - takie jakieś nieprzyjemne chłopaczysko.
- O, widzis - ucieszyła się Tania. - Ten Sławek podchodzi do mnie na pauzie i pyta się,
jak ja mam na imię. Mówię, że Taniusia, a on woła do wszystkich dzieci, że kiedy taniusia, to
on mnie kupi za grosik. Za grosik, Tuśku, a ty zawsze mówiłeś, że jestem twoim skarbem.
- Tak - przytaknąłem nie wiedząc, do czego zmierza - jesteś moim największym
skarbem.
- No, widzis, a on woła, że kupi mnie za grosik. Więc ja mówię do niego - „chcesz
dostać!” a on uciekł i woła: „za gros, za jeden gros, kto kupi tę tanią, nową dziewczynkę...”
Więc rzuciłam piórnikiem i piórnik sam uderzył w szybę i ta szyba, taka słabiutka i chyba już
dawno pęknięta, no, wies, rozleciała się...
- Aha - mruknąłem niezbyt ucieszony perspektywą rozmowy z panią wychowawczynią i
płacenia szklarzowi - może i była pęknięta, ale po coś ty rzucała piórnikiem?
- A czym miałam rzucić? - szczerze zdziwiła się Sambo wytrzeszczając na mnie złotawe
w tej chwili oczęta.
- Dobrze, już dobrze. Ale na drugi raz nie rzucaj piórnikiem, tylko jak ktoś ci będzie
dokuczał, powiedz pani.
- Jak ta skarżypyta od kopyta - wtrąciła Maryla zajadając już piąte ciastko - kto
skarży…
- Cicho - zgromiła ją matka. - Co ty, łakomczuchu, samymi ciastkami się objadasz, a
zupa nie tknięta! Zjedz mi zaraz zupę, bo zobaczysz!
Niestety. Maryli po pięciu ciastkach z kremem nie smakowała szczawiowa zupa.
Udawała tylko, że je, przeglądając się przy tym ukradkiem w lusterku stojącym na okiennym
parapecie. Z widocznym zadowoleniem podziwiała swoją buzię i grube, ciemne warkocze
sięgające do pasa.
Tania westchnąwszy ciężko, pogłaskała Frankę. Zjadła czubaty talerz zupy, poprosiła o
dolewkę i znowu westchnęła. Żal mi się zrobiło dziecka przeżywającego tak pechowo swój
pierwszy dzień w szkole.
- Wiesz, tuśku - odłożyła łyżkę - ja to chyba nie pójdę więcej do szkoły... Tylko ci,
widzis, wstyd przyniosłam. Przecież czytać i pisać już umiem, a rachunków możesz mnie w
domu nauczyć, i co tam więcej potrzeba - też.
- Nie, kochanie - odparłem - nic się nie przejmuj tą szybą. Do szkoły musisz chodzić,
tylko na przyszłość uważaj i zachowuj się grzecznie.. Będziesz, Sambo, grzeczna?
- Będę - przytuliła Tania swój gładziutki jak aksamit policzek do mojej dokładnie dziś
wygolonej twarzy. - Będę już zawsze grzeczna... Tylko opowiem ci, co mi się jeszcze
przytrafiło.
- Co znowu - ochłodłem teraz nieco w czułościach - no, powiedz.
- Widzis, to nie moja wina. Tam, wiesz, w szkole są takie śmieszne kałamarze. Jest w
ławce taka dziurka okrągła i w tej dziurce siedzi kałamarz. Chciałam się przyjrzeć, jak ten
kałamarz wygląda. Wyjęłam go i postawiłam na ławce. Ze mną siedzi Iwonka. Ma takie dwa
cieniutkie warkoczyki. Ona jest taka wiercipięta. Wierciła się i wierciła i kałamarz się
przewrócił, a atrament wylał się na jej mundurek. Zaczęła płakać i powiedziała pani, że to ja.
- A to skarżypyta ta Iwonka - nie wytrzymała Maryla. - Skarżyć bardzo nieładnie. U nas
ż
adna dziewczynka nic na koleżankę pani nie powie. Ślubowałyśmy to sobie jeszcze przed
wakacjami. Ślubowanie jest w butelce zakopane w lesie na polance pod tysiącletnim dębem.
- Aleś, Taniu, narozrabiała - załamała ręce Bogusia - ja przez ciebie nie będę się śmiała
teraz pani pokazać.
- Tatuś pójdzie, nie ty - stwierdziła krótko Tania - bo pani kazała, żeby tusiek.
- Dobrze, ja pójdę. Co tam. Przecież chyba pani mnie nie pobije.
- Na pewno - zapewniła gorąco Sambo. - Teraz w szkole podobno nie wolno bić... a jak
pani będzie mówić, że to ja namalowałam kredą Kryśkowi na plecach kotka, to nie wierz. Ja
temu kotkowi namalowałam tylko wąsy, żeby było śmieszniej, a kotka narysowała Tusia.
Taka moja koleżanka. Ona mu narysowała kotka, a przy wąsach pani mnie zobaczyła.
Teraz jak na komendę westchnęliśmy oboje z Bogusią. Jak na pierwszy dzień, nasze
nieśmiałe dziecko nieźle się spisało.
I po co było zapewniać panią wychowawczynię o jej spokojnym usposobieniu?
CO ROBI TATUŚ?
Na drugi dzień dzieci przyszły do szkoły bez książek. Nie ustalono jeszcze rozkładu
zajęć lekcyjnych i spóźnialscy w ostatnim momencie kupowali zeszyty, ołówki, stalówki.
Pani postanowiła poświęcić jedną godzinę na zapoznanie się z „nowymi”. Oprócz
Samba należało do nich jeszcze trzy dziewczynki i dwóch chłopców. Od razu zresztą można
było poznać. Bractwo siedziało nastroszone i czujne, miny poważne, buzie odęte. Uciszyła
pani rozbrzęczaną salę. Przez chwilę spacerowała między rzędami ławek. Zatrzymała się
wreszcie obok dziewczynki o ciemnych, krótko obciętych włosach i piwnych, skrzących się
ż
ywością oczach.
- Ty jesteś nowa, prawda?
- Tak, proszę pani - dziewczynka powstała z grzecznym dygnięciem - nowa, a na imię
mi jest Tusia.
- Aha. Bardzo ładnie. Tusia. Powiedz więc nam, Tusiu, co robi twój tatuś.
- Jest architektem - wydęła smagłe policzki dziewczynka - domy buduje.
- Piękny zawód - pochwaliła pani. - Niech buduje jak najwięcej, bo dużo nam jeszcze
potrzeba nowych domów... A twój tatuś co robi - odwróciła się do drugiej dziewczynki o
lnianych włoskach i niebieskich oczach.
- Piekarzem jest - pisnęła cieniutko dziewczynka - a ja mam na imię Zosia. Braciszek
Janek przezywa mnie Zosia Samosia, a ja na niego wołam Janek Obarzanek.
- Cha, cha, cha - cieszyły się dzieci - Janek Obarzanek.
- Pamiętajcie, dzieci - powiedziała pani - że te smaczne bułeczki, rogaliki, chlebek
rumiany wypieka tatuś Zosi. Jego praca jest bardzo pożyteczna. Lubicie przecież bułeczki i
rogaliki?
- O, tak - potwierdziła zgodnie klasa. Tylko siedzący pod piecem pulchny i rumiany
Jacek zaprotestował.
- A ja wolę ciasteczka z kremem.
- Ciasteczka nie są bardzo zdrowe dla dzieci - pouczyła pani - od czasu do czasu można
zjeść, ale nie zawsze.
Pod oknem siedziało razem dwóch „nowych”. Chudy, piegowaty Pawełek i
odznaczający się brakiem dwóch przednich zębów Tomek.
- A twój tatuś kim jest? - wskazała pani palcem na Tomka. - No, powiedz nam.
- Pijakiem - zerwał się ochoczo chłopczyk. Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając
szczerbę.
- Jak to pijakiem?
- No, tak ma niego zawsze wołają mamusia i babcia. Kiedy tylko przyjdzie na gaziku, to
wołają na niego „eech, ty pijaku”. Na naszej ulicy jest dużo pijaków.
- To bardzo źle - westchnęła pani - ale ja się pytałam, co robi twój tatuś.
- Aha - podrapał się Tomek po wystrzyżonej na „pałę” głowie - wozi węgiel... bo my,
proszę pani, mamy też konia. On jest taki kasztanowaty i ślepy na jedno oko. I tatuś nim
jeździ.
- Jest woźnicą - domyśliła się pani. - A twój tatuś, Pawełku?
Pawełek powstał wolniutko, potarł dłonią piegi na nosie, spojrzał w okno, wytrzeszczył
duże, siwe oczy.
- Oo, gołąb, psze pani. Jak Bozię kocham, dziki gołąb usiadł. Patrzcie, chłopaki!
- Gdziee? - pozrywali się ze swoich miejsc chłopcy. Wyciągali szyje jeden przez
drugiego.
- Oo, tam siedzi, a jaki śliczny - pchały się dziewczynki do okna.
- To musi być fajfer - dowodził Jacek spod pieca - albo murzyn, albo też winer. Ja
wiem, bo mój wujek trzyma gołębie.
Po okiennym parapecie spacerowała zgrabna synogarlica turecka. Piękne te ptaki
dopiero od niedawna zagnieździły się w Kielcach i nazywano je „dzikimi gołębiami”. Pani
postanowiła od razu, korzystając z okazji, przeprowadzić pokazową lekcję ornitologii.
- To nie gołąb - powiedziała podchodząc do okna - a synogarlica turecka. Poznaje się ją
po popielatej szacie i czarnej obrączce na szyjce. Patrzcie, ten ptaszek ma obrączkę.
- Zobaczmy! - Każde z dzieci chciało być tuż przy szybie. Powstał z tego wielki gwar i
spłoszony ptak uciekł.
- Nic nie było - Sławek ze smutkiem przecierał okulary - żadnej synogarlicy. Cyganił
Pawełek.
- Wcale nie cyganił - zaperzył się czupurny Pawełek - chcesz, to zobaczysz, kto cygani.
No, powiedz, czy chcesz?
- Chcę - napuszył się Sławek - no, chodź, ty indycze jaje, a pokażę ci.
- Okularnik!
- Piegacz!
- Dzieci - pani uderzyła linijką w stół - proszę się uspokoić. Pawełek! Pytałam, co robi
twój tatuś?
- Śpi, proszę pani - odparł Pawełek zaabsorbowany w tej chwili swoim wrogiem.
- Jak to śpi? - zdziwiła się pani - każdy z nas w nocy śpi, ale co robi w dzień?
- Kiedy mój tatuś, proszę pani, śpi w dzień - rozłożył bezradnie ręce chłopczyk. - Śpi i
chrapie aż strach. Budzi się tylko na obiad i czasami znowu śpi do wieczora. A jak się wyśpi,
to wkłada mundur i idzie do fabryki. Rano znowu przychodzi i śpi.
- Zapewne jest strażnikiem - domyśliła się pani - i pilnuje zakładu przed złodziejami.
- A mój tatuś, proszę pani - wyrwał się szczupły blondynek siedzący razem z Jackiem -
jest milicjantem i kogo chce, może zamknąć. Każdego jednego - podkreślił z naciskiem. - Ma
też pałkę i leworwer.
- Mówi się rewolwer, a nie leworwer - poprawiła pani. - I wcale nie każdego może
zamknąć, ale tylko tych ludzi, którzy źle postępują, przekraczają prawo, a zresztą nie ciebie
się pytałam, tylko tych nowych.
Teraz nadeszła kolej na Tanię. Wezwana przez wychowawczynię powstała rumiana jak
burak, poklepała gładką powierzchnię ławki, skubnęła rękę koleżanki, drobniutkiej i
nieśmiałej Elżuni.
- No, powiedz, Taniu, co robi twój tatuś - uśmiechnęła się serdecznie pani.
Sambo zakłopotana pociągnęła się za mały jak guziczek nosek, jeszcze raz poklepała
ławkę, zamrugała kilkakrotnie.
- No, powiedz.
- Nic - szepnęła cichutko - nic nie robi.
- Naprawdę nic? - nie dowierzała pani. - Tak cały dzień siedzi i nic nie robi?
- Nic. Siedzi tylko i pise. No, książki tam różne - westchnęła Tania.
- O czym są te książki?
- A różne tam. O traktorach i cemencie - machnęła lekceważąco ręką - wcale nie ładne.
Zamiast o krasnoludkach, zacarowanych królewnach, smokach, to on tylko dla starszych -
rozżaliła się. - Nie dla mnie i nawet nie dla Maryli.
Smutek rozlał się ma jej pucołowatej buzi. Oczka pociemniały, małe usteczka
zadygotały niebezpiecznie. No bo jak? Ona, taka ambitna, i nie może pochwalić się
kochanym tatusiem - ani bułek nie piecze, ani domów nie buduje, ani nie pilnuje w nocy
fabryki przed złodziejami, węgli nie wozi. Nie może też nikogo zamknąć ani zastrzelić.
- Wiesz co, Taniu, a gdybyś poprosiła tatusia, żeby napisał książkę o tobie i o naszej
klasie? O wszystkich koleżankach i kolegach - przychodzi pani z pomocą dziewczynce.
- Dobrze - rozgniotła Sambo łokciem łezkę i poklepała po ręce stojącą obok panią -
powiem tuśkowi.
Tego popołudnia wkroczyła do mego pokoju z wielką powagą. Długo a wymownie
spoglądała na mozolącego się w pocie czoła nad drugim tomem „Białych dymów” tatę.
Właśnie tej książki o cemencie. Nic nie mówiąc stała przy biurku. Odłożyłem pióro
zaintrygowany jej zachowaniem. Byłem pewny, że ma zamiar wycyganić ode mnie parę
złotych na jakiegoś znowu pieska z plastyku czy nadymanego zwierzaka z gumy. Miała już
całą menażerię, ale wciąż by kupowała i kupowała.
- Tuśku - powiedziała wreszcie wypinając brzuszek - co ty tam znowu piszesz?
- Książkę - odpowiedziałem krótko.
- To ja sama wiem - poklepała delikatnie moje kolano - ale o czym? Znowu o traktorach
albo o cemencie?
- Zgadłaś. Właśnie o traktorach.
Gładkie czoło przecięła pozioma zmarszczka, rumiane jak poziomki usteczka wydęły
się w dzióbek.
- A długo ci jeszcze zejdzie, bo ja chciałabym...
- Co, kochanie, chciałabyś?
- Ee nic... Ty i tak nie potrafis - patrzyła wykrętnie na stojącą na półce kolekcję
glinianych figurek. - Tego kogucika z Twardowskim to robił, tuśku, Pastuszkiewicz? Prawda,
to ten stary z wąsami, co byliśmy u niego.
- On, ale ty powiedz, czego ja nie potrafię?
Obudziła się we mnie ambicja. Co mi tam będzie taki ośmioletni brzdąc prawił, że nie
potrafię.
- Nie potrafisz napisać książeczki o zaczarowanych królewnach, sewcyku w butach
siedmiomilowych, smokach, szklanej górze - recytowała jednym tchem skubiąc i poklepując
mocno wałek maszyny do pisania.
- Nie potrafię - przyznałem ze skruchą.
Po tym oświadczeniu zapanowało ponure milczenie. Słychać było tylko, jak Kuba
kręcąc się po swojej klatce ostrzy dzióbek o druty. Franka siedząca na stole w złotej smudze
słonecznej spoglądała na ptaszka bursztynowymi oczami i oblizywała się różowym
języczkiem. Co chwila wydawała z siebie pisk naśladujący młode wróble. Wabiła widocznie
w ten sposób papużkę. Ale Kuba przemądrzały wysuwał tylko przez uchylone drzwiczki
główkę ozdobioną dwiema kroplami czerni w miejscu uszek i chował się z powrotem.
Obojętnie łuskał owies plując na podłogę plewami.
- A może byś - Tania klepnęła mnie tym razem po plecach - napisał o swojej Sambie,
koleżankach w klasie? Jak nie będziesz wiedział, co pisać, to ja ci będę opowiadać. Zgoda?
- Zgoda.
Wdrapała mi się na kolana. Przy tej okazji przewróciła wazon z astrami. Popłynęła
mętna woda na stos zapisanych i czystych kartek. Rzuciliśmy się na ratunek. Naturalnie
starając się zachować jak największą ciszę. Bo co by się to działo, gdyby tak wypadła z
kuchni Bogusia!
Kuba popił wody z porcelanowej miseczki, przygładził nieco prążkowane piórka i
przekrzywiając łebek rozświergotał się na dobre. Naśladował kosa, to znowu kanarka, czy
wreszcie całą hordę wróbli kłócących się o zachodzie słońca w olszynowych zaroślach. Talent
do naśladowania miał wspaniały. Umiał udać każdego ptaka, a nawet starał się wykonać tak
często nadawany przez radio „Most na rzece Kwai”.
Nie wychodziło mu dalej jak za pierwszą zwrotkę i tę w dodatku strasznie fałszował.
Franciszka, wielka miłośniczka spokoju, zastrzygła niecierpliwie spiczastym uszkiem,
zakręciła kilka razy białą kitką ogona i dostojnie wymaszerowała do kuchni.
Pomyślała zapewne sobie, że taki hałaśliwy kolega to nie dla niej.
PANI JEST WINNA...
Po pierwszych nieporozumieniach Sambo jakoś dostosowała się do szkolnego rygoru.
Niełatwo to jej przyszło, bo naturę ma hardą i samodzielną, ale ambicją dziewczynki było
zostać najgrzeczniejszą uczennicą w klasie. Trzeba przyznać, udawało się jej to przez kilka
dni - ani jednej uwagi w dzienniczku, ani jednego wzywania dla mnie na rozmówkę z panią.
Ale wreszcie stało się.
Pamiętam, była sobota. Po powrocie ze szkoły Tania nic jakoś nie opowiada o swoich
sukcesach, bo często odnosiła sukcesy. Szczególnie pęczniała z dumy, kiedy mogła się
popisać czytaniem, bo czytała biegle, jak uczennica siódmej klasy, a nie maluch z drugiej.
Pani zawsze chwaliła ją za to czytanie, a Sambo w domu już od progu prezentowała
dzienniczek z czerwoną „piątecką”...
Dzisiaj jednak chodzi po domu zwarzona i minę ma niewyraźną. Po tej właśnie minie
poznałem, że coś przeskrobała. Pytam więc z góry.
- No co tam, Sambo, nowego?
- A wiesz - poklepała Tania maszynę do pisania i zmarszczyła swój miały nosek - trochę
mam zmartwienia i wstydu przed dziećmi, no, bo wyobraź sobie, w kącie stałam.
- Oj, rzeczywiście nieładnie...
- Ja wiem, tuśku, że bardzo nieładnie, ale to niesłusznie. Zaraz ci opowiem - to pani jest
winna.
- Jak to pani? Pierwsze słyszę, żeby w szkole pani była winna. Ej, Sambo, coś tu
kręcisz.
- Nie kręcę. Słuchaj tylko. Pani nam czyta ze „Świerszczyka” wierszyk o wiatrach. Taki
tam, nawet ładny wierszyk. Pani czyta, a Sławek w okularach rozmawia z Krzyśkiem, Hania
pokazuje Grażynce lustereczko. Takie, wiesz, z obrazkiem na drugiej stronie. Na obrazku w
serduszku jest pan z ulizanymi włosami. Karolek Kowalski wywala język na Pawełka Indycze
Jaje. Mówię ci, ten język ma długi i czerwony jak serdelek. My się, wszystkie dzieci,
ś
miejemy... To jest dzieci się śmieją, a ja nie. Bo to niegrzecznie śmiać się na lekcjach. Pani
kładzie na stoliku „Świerszczyk” i mówi.
- Dzieci, proszę was, bądźcie cicho. Ja chcę słyszeć, jak mucha brzęczy... Powiedz mi,
tatusiu, jak mucha brzęczy?
- Jak? Ano zwyczajnie, oo tak - bzyyyyyyy.
- Widzisz, widzisz - ucieszyła się Tania. - Ja też wtedy zawołałam, bzzzzy, bzyyy,
bzzzzzzy. A tu wszystkie dzieci, takie lizusy, tuśku, też bzzzzzyyy. Pani bije linijką po
ławkach i woła, żeby być cicho. No i później, kiedy już było cicho, to pani się pyta:
- Kto tu pierwszy bzyczał?
Podnoszą się prędziutko i mówię: - to ja proszę pani. - A pani zamiast mi dać piątkę,
postawiła mnie do kąta. Wstyd, prawda?
- Wstyd.
- Tylko, tuśku, ja nie jestem winna, a pani. Prawda, kochany, że to pani.
Niestety. Chociaż bardzo chciałem pocieszyć swoją córeczkę, nie mogłem jej tego
powiedzieć.
Tania do wieczora była wciąż smutna i zmartwiona. Wzdychała tylko żaląc się do
ulubionej Berty z różowej masy - że nie ma na tym świecie sprawiedliwości.
PÓŁ NA PÓŁ
Bardzo Tania zważniała od czasu pójścia do szkoły. Ani jej poznać. Uważa się za
najgodniejszą osobę w domu i do wszystkiego się wtrąca.
Nic dziwnego. Przecież to uczennica drugiej b.
Pracuję któregoś dnia pisząc z wielkim mozołem artykuł do miejscowej gazety o
nawozach sztucznych czy też o rybach zatrutych kwasami. Nudne strasznie historie. Pocę się i
zgrzytam zębami, gładzę się po łysinie. Idzie mi to pisanie jak z kamienia. Nagle otwierają się
drzwi i wchodzi uśmiechnięta Sambo. Zagląda mi przez ramię i zapytuje z arcypoważną
miną:
- Co tam znowu tusiek pisze? Chyba jeszcze nie tę książeczkę dla mnie?
- Niee, takie tam do gazety - mruknąłem.
Tania kręci się parzy bibliotece* Przekrzywiając główkę odczytuje tytuły książek w
brązowych i granatowych okładkach. Przesadnie głośno sylabizuje nazwiska autorów.- Nie
zwracam uwagi. Niech sobie czyta. Jestem pewny, że chce coś dla siebie wybrać, piszę dalej.
Wreszcie Tania ciągnie mnie za rękaw.
- Ja, widzisz, na chwileczkę do ciebie. Chciałam się tylko spytać i nic więcej.
- No, pytaj.
- Czy to, tuśku, wszystko - wodzi paluszkiem po szeregu książek w jednakowej
brązowej oprawie - naprawdę napisał pan Sienkiewicz?
- Naprawdę.
- A te niżej w białych okładkach to Stefan Żeromski?
- Stefan.
W ten sposób zasięgnęła informacji co do autorstwa zbiorowych wydań innych
klasyków zajmujących na półkach honorowe miejsce.
Nie domyślałem się, do czego zmierza, aż wreszcie zatrzymała się nad moimi
książkami. Dużo tego nie było. Ot, pięć książek i wydane - pożal się Boże! Na kiepskim
papierze i w jeszcze bardziej kiepskich okładkach z kartonu.
Sambo uśmiechnęła się fałszywie, przymrużyła brązowe ślipka i celując we mnie
paluszkiem pyta z niewinną minką.
- A toto czyje? - w głosie wyczułem wyraźną naganę - to ty napisałeś?
- Ano, ja - schyliłem głowę w poczuciu wielkiej winy.
- Ale to tatusia mam - zakręciła się Sambo na pięcie. - Inni napisali tak dużo ładnych
książek i jakie to okładeczki mają. A on tylko pięć. Chciałam się pochwalić przed
koleżankami i co teraz?
- Hm, widzisz, moje dziecko - mówię - oni bardzo dużo napisali, prawda, ale żaden już
nie żyje. Może ja też jeszcze, kochanie, dużo, bardzo dużo napiszę...
- Nie, nie, kochany tuśku - przerwała Tania rzucając mi się na szyję - nic już nie pisz. Ja
nie chcę, żebyś umarł. Lepiej nic nie pisz, ale żyj!
Wyszła na paluszkach, cichutko zamykając za sobą drzwi, szczęśliwa i zadowolona z
siebie. Uratowała przecież ojcu życie.
Zabrałem się do tygodników. Czytam już sobie ponad godzinkę. Córeczka zajrzała i
wsunęła się skromniutko do pokoju. Przez chwilę przeglądała ilustrowane czasopisma. Nic się
nie odzywam, ale widzę po minie, że języczek ją swędzi i ma znowu jakąś bardzo ważną
„sprawę”. Wreszcie zaczyna cichym głosikiem:
- Co ty robisz, tuśku?
- Czytam, jak widzisz.
- Aha, czyta - stwierdziła Tania spacerując dookoła stołu - czyta, aha.
- No to co, że czytam?
- Nic... ale nie będziesz pisał?
- Nie. Sarna przecież powiedziałaś, żeby nie pisać. Posłuchałem swojej córeczki i nie
będą pisał.
- Noo tak. Ale jak ty nie będziesz pisał, z czego my z mamusią i Marylą będziemy żyli -
zafrasowała się Tania. - Wiesz ty co?
- Nic nie wiem.
- Ty, tatusiu, pisz... ale tak niedużo. Dobrze?
- Dobrze, Sambo.
- Tak pół na pół. Pół będziesz pisał, a drugie pół czytał i odpoczywał.
- Niech będzie pół na pół - zgodziłem się przekonany tą argumentacją na dobre.
OJ, TEN DYŻUR...
Piątego tygodnia nauki wypadło Tani zostać dyżurną w klasie. To bardzo poważna
funkcja. Taka dyżurna jest drugą osobą po pani. Pozostałe dzieci muszą zabiegać o jej
względy, a kto się narazi, ten dopiero ma za swoje. Dyżurna zgnębi go na amen.
Z dumą założyła Tania na lewy rękaw czerwoną opaskę z wyszytymi białą nicią literami
- II b - i zaraz zaczęła chodzić z głową dumnie podniesioną do góry, przystrojona w
ś
miertelną powagę. Ba, nawet chwilowo zapomniała o skubaniu i poklepywaniu.
Pierwszego dnia dyżuru Sambo była w klasie już na pół godziny przed koleżankami i
kolegami. Bo to tyle zajęć i obowiązków spoczywa na uwieńczonej białą kokardą głowie. A
więc podlać kwiatki, zerknąć do akwarium, czy nie potrzeba małym ślimaczkom czego i czy
kiełbikowi nie stała się krzywda, zwilżyć gąbkę, przynieść z kancelarii kredę, rozstawić po
ławkach kałamarze z atramentem, otworzyć okno, pozbierać śmieci, jakie przegapiła
sprzątająca woźna.
Ż
eby z tym wszystkim wydążyć przed dzwonkiem, trzeba się krzątać z wywieszonym
językiem.
Powoli schodzą się dzieci, zajmują swoje miejsca w ławkach. Lada chwila odezwie się
dzwonek i nagle Tania czerwienieje z oburzenia. Była pewna, że wszystko jest w porządku, a
tu Zosia, ta z jasnymi jak len włosami, ma niebieską kokardę, a przecież dzisiaj jest dzień
„białych kokard”.
Już miała zamiar zwrócić jej uwagę, kiedy przyjaciółka od serca, wiercipięta Tusia,
przybiegła z zaaferowaną miną.
- Taniu - szepnęła mrużąc swoje nieco skośne oczy - ty zapisz na pierwszej lekcji
Sławkę i Krzyśka... bo mi wczoraj język pokazał. Zapiszesz, Taniusiu?
Do obowiązków dyżurnego należało rozmawiające podczas lekcji dzieci zapisywać na
tablicy. Później przed pauzą pani odpisywała sobie winowajców do dzienniczka, a kilka
takich wpisów mogło obniżyć stopień ze sprawowania.
Stąd też władza dyżurnego była straszna i odpowiedzialność niemała. Można
skrzywdzić „cłowieka” na całe pół roku. Dlatego Tania, dziecko o dobrym sercu,
zastanawiała się nad propozycją koleżanki Z powagą wsadziła palec w buzię.
- Niee, albo wiesz, zapiszę tylko Krzyśka...
- Kiedy Sławka powiedziała na ciebie, że jesteś podobna do Balbiny - judziła Tuśka -
też taka gruba i pyzata.
- Aha - klepnęła Tania w podnieceniu Tuśczyną kokardę - jak tak, to zapiszę ją trzy
razy.
W tej chwili przenikliwie zaterkotał dzwonek. Jednocześnie do klasy wkroczyła pani.
Pierwsze dwie lekcje minęły spokojnie. Nikt jeszcze nie figurował na tablicy. Dzieci
zachowywały się dość grzecznie. Tylko Maniuś o perkatym nosku stał przy piecu. Nie ze
swojej winy, o nie. Tylko opowiadając szeptem koledze o wakacjach i świnkach swojego
dziadziusia niechcący głośno kwiknął, chcąc zilustrować głos różowego prosiaczka. I jeszcze
gruby Andrzejek namalował sobie atramentem długie wąsy i nie mógł ich w żaden sposób
zmyć śliną ani wysuszyć bibułą; Posłała go pani do domu i wpisała do dzienniczka. Malutka i
zgrabna jak laleczka Małgosia zjadła połowę kredy i byłaby zjadła resztę, ale Tania po
krótkiej walce tę drugą połówkę uratowała. Przecież za kredę odpowiada dyżurna.
Trzecia przerwa nazywa się „wielka”. Właśnie podczas niej dzieci się pożywiają. Pięć
minut przeznacza się na wywietrzenie klasy, a pozostałe dziesięć na wypicie kawy i zjedzenie
kanapki.
Dyżurna Tania z pośpiechem otworzyła okno i umoczywszy gąbkę ścierała tablicę..
Wytarła ją z bazgrołów koleżanek, oceniła swoją robotę krytycznie i postanowiła poprawić.
Zmoczyła znowu gąbkę.
Otworzyły się drzwi i pomocnica kucharki, pani Celestyna, wniosła wiadro z parującą
kawą. Postawiła je obok tablicy i wróciła do kuchni po naczynia i kanapki.
Drażniący zapach doleciał Tanie. Zbliżyła się do wiadra, pociągnęła guziczkowatym
nosem.
„Uff, ładnie ta kawusia pachnie. Ciekawe, czy jest słodka?” - pomyślała i nie
zastanawiając się wsadziła paluszek do wiadra. Sparzyło ją. Z bólu wypuściła gąbkę, która
chlupnęła do kawy. Pływała na razie po wierzchu, stopniowo nasiąkając coraz bardziej.
Chciała ją Tania czym prędzej wyciągnąć, ale bała się gorącego płynu. Krążyła wokół wiadra
z przerażoną miną. Nawet nie spostrzegła, jak z korytarza cichutko wysunęła się Tuśka. Jako
dobra koleżanka dostąpiła tego zaszczytu i mogła przebywać w czasie przerwy z Tanią w
klasie.
- Oj, Tusiu, kochana, pomóż - jęknęła Sambo na widok przyjaciółki.
Tusia w lot pojęła sytuację. Zawinęła rękawy i cap za gąbkę. Puściła jednak natychmiast
z syknięciem. Obejrzała się i przyniosła linię leżącą na stoliku. Manewrowała tym narzędziem
dosyć zręcznie. Połowę kawy wychlapała na podłogę, ale uparta gąbka wciąż się wymykała.
Sambo pomagała koleżance pokrzykując.
Pani Celestyna stanęła we drzwiach z koszykiem pełnym kanapek w jednej ręce i tacą z
blaszanymi garnuszkami w drugiej.
- Ej, dziewczynki, co wy tam robicie! - krzyknęła grubym głosem. - Odejść mi od
wiadra!
Za Celestyną wpadły dzieci. Każdy łapał za kubek i sprawnie ustawiał się w kolejce.
Stojąca najbliżej wiadra Małgosia nagle pisnęła cieniutko.
- Oj, proszę pani, co tu pływa w tej kawie. To chyba szczur utopiony?
- Ojej, szczur! - karna kolejka zwinęła się w ciasny krąg. Lizus Maciek poleciał do
pokoju nauczycielskiego wrzeszcząc po drodze na całe gardło.
- Broszę pani, proszę pani... W kawie szczur się wziął i utopił!
Pokłusował z powrotem rad z wrażenia, jakie wywołał. Pani odstawiła nie dopitą
herbatę, zmarszczyła gniewnie brwi. Młoda nauczycielka od śpiewu, bojaźliwa pani
Kwiatkowska, podskoczyła nerwowo na krześle i następnie schowała się za szafę. Dyrektor
potrząsnął siwą czupryną i razem z panią wychowawczynią ruszył do klasy, przed którą
tłoczyła się spora gromada uczniów i uczennic z innych klas.
Wtedy właśnie Celestyna odważnie wyrzuciła czerpakiem opitą kawą gąbkę na podłogę,
- Toż to gąbka - stwierdziła rzeczowo pani. - Kto ją tu wrzucił?
Pani Celestyna rozejrzała się i tłustym palcem wskazała na Tusię.
- To diablę, proszę pani. Widziałam ją nad wiadrem, jak coś tam gmerała.
Tania czerwona jak burak gorliwie poprawiała na oknie wazony z kwiatami. Serduszko
biło niespokojnie.
- Tak, Tusiu - powiedziała pani, kiedy dzieci już siedziały na swoich miejscach - bardzo
pięknie się popisałaś. Pozwól no dzienniczek.
- Kiedy to nie ja, proszę pani - broniła się Tuśka - nie ja. Prawdę mówię.
- Właśnie, że ona - dowodziła Celestyna - sama, na własne oczy, ją złapałam.
Tak powiedziała - nie - widziałam, ale złapałam. Jakby oczami można było chwytać.
- Nie ja - łkała dziewczynka - to, proszę pani, Tania.
- Nie kłam - nie ustępowała Celestyna - nieładnie w żywe ślipie tak kłamać.
- Taniu - odwróciła się pani do dyżurnej - jak to było naprawdę?
- Ta pucołowata stojała dalej - zatrzymała się przy drzwiach pomocnica kucharki - i
gdzież ona mogłaby coś podobnego zrobić. Wystarczy rzucić oczami, a widać, że to
aniołeczek, a nie takie coś jak tamta - groźnie celowała paluchem w nieszczęsną Tuśkę.
Sambo, widząc taką obronę, (targana była sprzecznymi uczuciami. Nie przyzna się i
wszystko będzie na koleżankę. Już miała powiedzieć, że to Tusia...
Po chwili zdecydowanie podniosła dwa palce do góry.
- Co chcesz, Taniu? - spytała surowo pani.
- Proszę pani - za jąkała się Tania - to mnie wpadła gąbka do kawy. Wypadła mi z ręki,
a Tusia tylko chciała pomóc ją wyciągnąć - dokończyła bohatersko - ona nic, proszę pani, nie
jest winna.
Tuśka rozbeczała się żałośliwie. Tania jej zawtórowała baskiem. Widząc to inne
dziewczynki też poczuły pod powiekami wilgoć.
ACH, BAMBINO...
Tania dała sobie słowo, że musi przy najbliższej okazji wyróżnić się i przez to wymazać
z pamięci dzieci niefortunny wypadek z gąbką.
W szkole na okazję długo nie trzeba czekać. Przytrafiła się ona wkrótce, a nawet dla
ś
cisłości muszę zaznaczyć, że zaraz następnego dnia.
Po nudnych rachunkach i polskim nadeszła godzina śpiewu. Była to w ogóle pierwsza
godzina śpiewu tego roku.
Pani siedząc za stolikiem zachwalała, jak to miło, kiedy dziecko umie ładnie śpiewać.
Przyjemność dla niego i chluba dla rodziców.
Po tym krótkim wstępie zapytała, czy któreś z dzieci umie jaką piosenkę, jeżeli tak,
niech zaśpiewa.
Z miejsca zgłosił się gruby Andrzejek. Wyszedł z ławki na środek, wysunął naprzód
brzuszek, rękawem wytarł nos i mruknąwszy cieniutko „echem, echem”,
Stoi róża w kole,
Oto róża, stoi róża.
W czerwonej czapeczce.
ś
piewał z zapałem, czego się nauczył w przedszkolu.
Kogo róża pocałuje
W czerwonej czapeczce.
Zadowolony z siebie i otrzymanej pochwały powrócił na swoje miejsce uśmiechając się błogo
do kolegów. Po Andrzejku Lidka o złotych włosach i chabrowych oczach zanuciła cichutko
piosenkę o krasnoludkach. Przyszła kolej na czupurnego Krzysia. Ten zaczął całkiem inaczej.
... Jak Wisła głęboka...
Przerwał, potarł pięścią czoło i teraz już ciągnął coraz głośniej.
Ż
ółty, wiślany piach, wiooski słomiany dach,
Płynie, płynie Oka jak Wisła szeroka,
Jak Wisła głęboka.
- Oo - powiedziała pani - a skąd ty to umiesz, Krzysiu?
- Od wuja - odparł Krzysiek. - On, proszę pani, był tam nad Oką. I szedł aż do Berlina.
Dwa razy był ranny. Jak się z tatusiem zejdą, zawsze to śpiewają. Czasami to jak popiją,
płaczą oba i śpiewają.
Tania wierciła się niespokojnie i szeptała coś na ucho serdecznej przyjaciółce Tusi.
Wreszcie podniosła do góry nie dwa palce, ale całą dłoń.
- Ty też chcesz zaśpiewać? - dostrzegła ją wreszcie pani. - A umiesz jakąś ładną
piosenkę?
- Tak - skromnie spuściła Tania oczy. Wstała i poklepała po plecach siedzącego przed
nią Stacha, który umiał pięknie gwizdać. Idąc przed tablicę miała minę primadonny z opery.
Uśmiechała się łaskawie, ale nie do wszystkich.
Zatrzymała się przed tablicą, rączki złożyła na fartuszku, odetchnęła głęboko.
... Będziemy w altance
Pili słodkie wino.
Będziesz mnie całował,
Ach, Bambino.
Stopniowo jej głos nabierał mocy. Spoglądała na zasłuchaną klasę i nie wiedziała, że pani
rozłożyła ręce z wyrazem największego zdumienia. W uchylonych drzwiach stanął dyrektor.
Pogładził siwą, jakby przydymioną czuprynę, i też słuchał ruszając śmiesznie brwiami.
- Co ty jeszcze umiesz? - przerwała pani opierając się o stół. - Co ty, dziecko, jeszcze
umiesz?
- Jeszcze? - Tania nie zastanawiała się długo. Znała przecież wszystkie przeboje sezonu.
Pamięć ma dobrą. Posłyszy z radia piosenkę dwa albo trzy razy i już uchwyci melodię i
słowa. Zmarszczyła nosek myśląc, co jeszcze mogłoby się pani podobać.
Cicha woda brzegi rwie
I nikt nie wie, jak i gdzie...
I jeszcze proszę pani „Czerwoną jarzębinę”, „Rudy kasztan ci dałam i serce” - wyliczała
Tania na paluszkach. - Mój tusiek bardzo lubi, jak śpiewam.
Dyrektor wzburzył czuprynę jeszcze bardziej, machnął ręką i zamknął drzwi.
- Starczy już, wracaj ma miejsce. Ech ty, Bambino - powiedziała pani kryjąc uśmiech -
co ja mam z tobą!
KAZANOWE CHRZCINY
Pochmurnego, listopadowego wieczoru zapukał do naszych drzwi listonosz. Wręczył
Bogusi telegram, który wywołał u dzieci istny huragan radości. Telegram był krótki i zawierał
zaledwie trzy słowa.
Stanisław Skoneczny
Mój przyjaciel dawał w ten lakoniczny sposób znać, że udało mu się znaleźć obiecanego
przed rokiem pieska. Takiego, o jakim marzyła Tania - wielkiego w białe i czerwone łaty,
rasowego bernarda. Tylko dwa takie były w Kielcach i ilekroć Tania spotkała jednego z nich,
długo później wzdychała.
- Ojej, jaki ładny piesek. Żebym to takiego miała!
A że cała nasza rodzima to zamiłowana psiarze, więc po naradzie familijnej otrzymałem
polecenie kupienia takiego psiaczka. Jednak w Kielcach młodych bernardów nie było.
Dopiero natrafił na nie w Krakowie poczciwy Staszek.
Pojechałem nie zwlekając. Hodowca wyprowadził z boksu wesoło merdającego ogonem
szczeniaka, zaprezentował go ze wszystkich stron i widząc, że nam się podoba, zaśpiewał
taką cenę, że aż oniemieliśmy.
- To ile to wyjdzie za kilo - bąknął wreszcie Staszek, nie wiedząc, co powiedzieć.
- To nie cielę - obraził się hodowca - a najbardziej czystej rasy bernard. Jego ojciec
zdobył dwa złote medale ma wystawie we Wrocławiu, a prababka matki żyła w Londynie u
samej królowej angielskiej. Babkę dostał w prezencie jeden z polskich generałów i przywiózł
ją do nas. Panoowie, taka okazja drugi raz się wam nie trafi.
- No, no - poprawił Skoneczny beret i wyprostował się z szacunkiem - rzeczywiście pies
pochodzi z rodziny nie byle jakiej.
- To jeszcze nic - wymachiwał rękami hodowca - ale pradziadek jego ojca to był właśnie
ten sławny Barry z Przełęczy Świętego Bernarda, co to uratował życie czterdziestu
podróżnym zabłąkanym w górach. Teraz jest on wypchany w muzeum w Bernie.
Zdjąłem czapkę i ukłoniłem się szczeniakowi. Łaskawie odmerdnął ogonkiem. Wziąłem
potomka tak sławnych rodziców na smycz. Hodowca zainkasował pieniądze, wypisał
metrykę, zatarł ręce i pożegnał nas z uśmiechem.
Piesek, mimo że liczył sobie dopiero trzy miesiące, był wielkości sporego kundla i
bardzo nieposłuszny. Kiedy tylko wyprowadziłem go na ulicę, z miejsca zaczął się tarzać po
chodniku i skomlić rozpaczliwie. Na dworze było szaro i rosił dokuczliwy deszczyk. Za kilka
minut piesek tak się utytłał w kałużach, że nie było znać białych ani czerwonych łat.
Musiałem go wnosić na rękach do taksówki, a później w autobusie też trzymać ma
kolanach. Moje jasne palto przypominało ubłocony worek. Podróżni spoglądali na mnie z
litością i dziwili się, że wiozę takiego szarego, zmokniętego kundla. Szczeniak obecnie w
niczym nie przypominał bernarda i potomka tak wspaniałego rodu. Nawet długi ogon zamiast
sterczeć dumnie niczym śnieżna chorągiew, podobny był do szczurzego ogona, oklapłe uszy
niby dwie ścierki. Tylko te piękne bursztynowe ślepia i różowy język świadczyły o
szczenięcym wdzięku.
Po schodach też musiałem nieść pieska. Nie umiał i tyle, a wcale nie był leciutki.
Zadzwoniłem i odsapnąwszy wpuściłem go na korytarz.
- Coś ty za potwora i pokrakę przywiózł! - złapała się za głowę Bogusia.
- Miał być bernard - Tania wbrew zwyczajowi nawet nie poklepała psiaczka - a to jakieś
kundlisko.
- I to bardzo brzydkie - dorzuciła Maryla.
Tymczasem piesek poślizgnął się na błyszczącej jak lustro posadzce. Jego grube,
dziwnie niezgrabne łapy rozjechały się na boki. Zaskomlał rozpłaszczony jak żaba. Teraz
popłynął spod niego spory strumyk. Ten wyczyn spotkał się z ogólnym potępieniem. Biedny
piesek nie pieszczony przez nikogo doczołgał się do kąta, w którym na starym dywaniku
sypiała Franciszka. Z westchnieniem ulgi przyłożył do miękkiej tkaniny skołataną
przeżyciami dnia głowinę. Do tej pary poza boksem i sforą ujadających na podwórzu
dobermanów, wilczurów i owczarków nie widział innego świata. A tu naraz wieziono go
taksówką, autobusem, dotykało go tyle obcych ludzi i teraz znowu znalazł się w tym
oślepiająco jasnym pomieszczeniu o tak niebezpiecznej, śliskiej nawierzchni.
- Uff - stęknął piesek rozciągając się na kocim legowisku.
Franka już od dłuższego czasu obserwowała intruza prężąc grzbiet i wywijając
ogonkiem, co u kotów jest, jak wiadomo, oznaką wielkiej złości. Skradając się wzdłuż ściany
zbliżyła się do stękającego z rozkoszy szczeniaka i parsknąwszy gniewnie, pacnęła go łapką
w nos.
Piesek zaskomlał rozpaczliwie i przekoziołkował po posadzce kilka razy. Znieruchomiał
pod drzwiami od sypialnego pokoju. Znowu rozlała się mętna kałuża.
- Och, Boże - załamała ręce Bogusia - na nic cała moja praca. A wyprowadź ty tego
kundla i oddaj komu.
- Ba - bąknąłem - jak oddać, kiedy tak drogo kosztuje. Jego prababka była królową, a
pradziadkowi czterdziestu łudzi życie uratowało i teraz stoją wypchani w Bernie.
Poplątało mi się wszystko z tego zakłopotania. Psiaczek miał taki żałosny wygląd.
Nawet hycel by go ominął spotkawszy na ulicy w tym stanie.
Wykąpaliśmy go oboje z Tanią. Wodę w wannie trzeba było dwa razy zmieniać.
Pierwsza była całkiem jak ta maź używana dawniej do smarowania drewnianych osi wozów.
Dopiero po drugiej wodzie psiaczek żałośnie dygocący pokazał swój kolor futerka. Po
wysuszeniu i uczesaniu okazał się milutkim bernardynkiem. Łebek czerwony, a raczej
morengowaty, nos czarmy, a pysk w czarnym obramowaniu biały, upstrzony ciemnymi
kropkami. Tych kropek naliczyła Sambo dwadzieścia sześć i na poczekaniu nazwała
szczeniaka Dropiakiem.
Dropiak miał piękną białą koszulkę, natomiast siodło czerwone i nasadę ogona też
czerwoną. Końce łap i ogona białe jak śnieg.
- Ładny, mamusiu - stwierdziła teraz Maryla, kiedy Dropiak zaczął się łasić, merdać
ogonkiem i lizać ją po ręku ciepłym, różowym języczkiem.
- Ujdzie - zgodziła się Bogusia - tylko z początku wydawał mi się taki do niczego.
- Coo? - podskoczyła Tania. - Ja od razu mówiłam, że on jest taki śliczny,
najśliczniejszy na świecie!
- Ładny jest - powiedziałem - ale nie bardzo pasuje do niego imię Dropiak. Poważny
pies musi mieć też i poważne imię. No nie?
Po kilku dniach Sambo wymyśliła wreszcie imię godne bernarda, potomka Barrego i
prababki obcującej na co dzień z. królową. Imię to miało brzmieć - Kazan. Wzięła je z
powieści „Szara Wilczyca”. Właśnie bohaterem tej uroczej książki jest Kazan, bardzo mądry i
dzielny pies.
Po naradzie zaakceptowaliśmy Kazana. Jedna tylko Maryla była przeciwna.
Proponowała Sabę albo Kinga. Akurat właśnie mieli jako lekturę „W pustyni i w puszczy”.
Ale ja i Bogusia poparliśmy Tanię.
Tania naturalnie postanowiła urządzić uroczyste chrzciny. Rozgłosiła to w klasie i teraz
miała kłopot z wyborem chrzestnej matki i ojca. Każda koleżanka napraszała się, a chłopaki,
chociaż niby od dziewczynek z daleka, ale wszystko wiedzą. Każdemu imponowała koligacja
z tak potężnym rodem bernardów. Bo Sambo zaraz naopowiadała cuda o jego pochodzeniu.
Do faktów podanych mi przez hodowcę dołożyła, że ojciec naszego szczeniaczka jest królem
wszystkich psów w Polsce, a jego wuj umie przemawiać ludzkim głosem i gdzieś tam w
Afryce siedzi na tronie z murzyńskim kacykiem, ma obrożę ze szczerego złota wysadzaną
brylantami, w uszach kolczyki z pereł, a każda perła jest tak duża jak gołębie jajko.
Któż by więc nie chciał być chrzestnym takiego Kazana?
Napraszały się dziewczynki i koledzy. Przez jakiś czas Tania była najważniejszą osobą
w klasie.
Wreszcie ustalono, że będą aż cztery chrzestne mamy, a to Tuśka, Kaśka, Halinka i
Ania. Sambo nie chciała żadnej z przyjaciółek wyrządzić przykrości. Z chłopaków tego
zaszczytu dostąpił tylko pulchny Andrzejek. Za to wyróżnienie okupił się szkiełkiem. Po
prostu cudownym szkiełkiem. Przyłożywszy je do oka widziało się w mim bajecznie
kolorowy Rynek w Krakowie wraz z Sukiennicami, kościołem Mariackim, pomnikiem
Mickiewicza i gołębiami.
- To, widzis, Andrzejku - powiedziała Tania chowając szkiełko do kieszonki fartuszka -
pozwolę ci jeszcze, żeby cię Dropiak cztery razy polizał. Ty nie wieś, jaki on ma języcek,
cieplutki i przyjemny... Tylko żeby mamusia nie widziała. Bo ona nie lubi, jak Dropiak kogo
całuje. Mówi, że to bardzo niezdrowo.
Uroczystym dniem była niedziela. Szczeniaczek został wymyty i wyczesany. Sambo
skropiła go zużywając pół litra mojej wody do golenia. Nie bardzo to przypadło pieskowi do
smaku, kichał i krzywił się. Kiedy się wykichał, Tania wygłosiła do niego dłuższą przemowę
upominając go, aby się dobrze sprawował i nie przyniósł wstydu, kiedy się zjawią zaproszeni
goście. Ma każdemu, podać na powitanie łapkę i liznąć tylko Andrzejka. Za to piękne
szkiełko.
Piesek słuchał strzygąc kłapciastymi uszami, a minę przy tym miał tak przemądrzałą,
jakby rozumiał nie tylko to, co się do niego mówi, ale jeszcze więcej. Pucołowate oblicze
Tani promieniało dumą. Teraz dopiero będzie chodzić w szkole z podniesioną do góry głową.
Mieć takiego psa to wielkie wyróżnienie.
Bogusia, aby uczcić tę niecodzienną uroczystość, napiekła ciasteczek i ugotowała
słodkie kakao. Stół w dziecinnym pokoju zaścielono śnieżnobiałym obrusem. Tania wyprosiła
filiżanki od serwisu, używane tylko przy wielkich świętach. Każda filiżanka - istne cacko w
kształcie, zdobiona delikatnym złoto-niebieskim wzorkiem.
Dziewczynki przyszły wystrojone w mundurki. Na głowie każdej: z nich trzepotały się
kokardy. Andrzejek w granatowym ubranku, wypucowany przez matkę tak, że uszy płonęły
mu jak dwa maki, bardzo był wzruszony.
Szczeniak witał każdego wylewnie, ale ku radości Tani liznął rzeczywiście tylko
Andrzejka pachnącego gotowaną szynką. Skakał też radośnie, uważając, aby nie znaleźć się w
bezpośredniej bliskości Franki. Ta bowiem wciąż i przy każdej okazji karciła go boleśnie,
mimo że Dropiak starał się zaskarbić jej łaski na wszystkie sposoby.
Natomiast Kuba zdradzał duże zainteresowanie wesołym psiakiem. Wtórował mu, kiedy
ten szczekał, fruwał śmiało nad głową i udawał, że chce usiąść na jego grzbiecie.
Ceremonia chrztu nie trwała długo. Jąkający się ze wzruszenia Andrzejek wylał na
głowę psiaka nieco perfum z rozpylacza, piesek szarpnął go za nogawkę, dość miał tych
pachnideł na dzisiaj. I w ogóle wszystkie psy nie znoszą perfum.
- Teraz już jesteś Kazan - rzekły cztery dziewczynki, a Sambo wręczyła Kazanowi
dowód osobisty.
Był w nim wyrysowane przez Marylę jego portret, naturalnie z psim serdecznym
uśmiechem. Wpisano imię oraz datę i miejsce urodzenia.
Kazan cenny dokument wziął ostrożnie w zęby i odniósł do kąta pod piec.
Teraz Sambo zapraszała dostojnych gości do zajmowania miejsc za stołem. Na szklanej
paterze piętrzyły się rumiane ciasteczka, pachniało aromatycznie kakao nalane do ozdobnego
dzbanka.
Dla dostojnego Kazana też ustawiono osobno krzesło. Przed nim na talerzu leżały
plasterki kiełbasy i okrawki tłustej szynki. Kazan usadowiony przez Samba oblizał się
szeroko, ale nie rwał się do tych specjałów. Właśnie przechodził kurs szkoleniowy i wiedział,
ż
e jedzenie może brać jedynie na hasło - „weź”. Był bardzo pojętny i w lot rozumiał, co się od
niego chce, tak że nauka nie sprawiała mu wiele trudności. Tyle tylko, że jeszcze nie można
go było zbyt długo wystawiać na pokusy. Młodziutki przecież.
Tania chciała popisać się mądrością Kazana przed koleżankami. Wzięła z talerzyka
płatek szynki i podsunęła mu pod ten dropiaty nos. Kazan drgnął tylko nerwowo, oblizał się
krótko i wreszcie z widocznym wysiłkiem odwrócił głowę w inną stronę.
- Ooo, ale nie czujny - mądrzył się Andrzejek wyciągając w stronę delikwenta
ciasteczko - na, piesiu, dobre ciasteczko, na, piesiu.
Z bursztynowego oka Kazana spłynęła mętna łza, kurczowo przełknął ślinę, ale
przysmaku nie ruszył.
- Mądry, allee mądry.
Dziewozynki poinformowane wcześniej przez Tanię o tym Kazanowym „rozumie”
wierciły się niespokojnie na krzesłach. Poddawały go coraz to sroższym próbom. Tuśka
wyczekała, kiedy wysunął język, potarła mu go kiełbasą.
W oczach Kazana widniało szaleństwo, dygotał cały jak galareta. Wreszcie nie
wytrzymał. Sieknąwszy boleśnie, sięgnął pyskiem do talerzyka z wędliną. Talerzyk stał zbyt
daleko, więc Kazan oparł się na grubych łapach i jednym susem znalazł się na stole.
- Ratujcie, obali, potłucze, aj, aj! - wrzeszczały dziewczynki. - Proszę pani, proszę pani!
Kazan całkiem zgłupiał od tego wrzasku, chciał zeskoczyć ze stołu, zakręcił się i
przewrócił dzban z gorącym kakao. Sparzyło go w poduszeczki łap. Podskoczył niezgrabnie i
trzy z pięknych filiżanek spadły rozbijając się na drobne skorupki, jeszcze jedno machnięcie
ogonem i czwarta poszła w ślad za tamtymi. Przerażony Kazan zeskoczył z zawrotnej dla
niego wysokości na podłogę. Upadł tak jakoś bokiem i leżał teraz, skowycząc żałośnie.
Musiał się mocno potłuc.
Franka zajrzała do pokoju i wycofała się cicho. Wiadomo. Dobrze wychowana, nie
znosi wrzasków i rozgardiaszu. A wrzask panował niemały. Do skomlącego Kazana i
okrzyków dziewczynek dołączył się Kuba. Siedział na szczycie klatki i darł się jak opętany.
Zaniepokojona hałasem wpadła Bogusia. Załamała ręce i stanęła w progu podobna
biblijnej żonie Lota zamienionej w słup soli. Zwykle taka wymowna, po prostu zaniemówiła.
Wymamrotała tylko po cygańsku czy też babilońsku.
- Abra, kabra, makabra, plum... Taniu, ej, Taniu... Ja ci dam!
Tak się zakończyły Kazanowe chrzciny.
JANECZKA
Siedziała w środkowym rzędzie, drobniutka i cicha, jakby jej w ogóle w klasie nie było.
Odzywała się tylko wtedy, kiedy pani zawołała ją do tablicy. Natomiast z koleżankami nigdy
nie rozmawiała o zabawkach, laleczkach czy innych domowych przyjemnościach.
Jameczka miała piękne kasztanowate włosy, zawsze gładziutko uczesane, duże,
zielonkawe oczy i bladą buzię.
Nikt ją do szkoły nie odprowadzał ani też po nią nie przychodził. Zawsze sama i sama,
jakby nie miała nikogo na świecie.
Do szkoły przychodziła czysto umyta, ale jej fartuszek był stary i przykrótki, zeszyty
obłożone zwykłym szarym papierem, a żeby przyniosła coś z domu do jedzenia, tego żadna z
dziewczynek nie widziała.
Inne to częstują się jabłuszkami, ta rozdziela po kawałku placka, tamta rozdaje cukierki.
Tylko Janeczka nic nikomu i od nikogo też nic nie dostaje.
Uczyła się bardzo dobrze. Szczególnie pięknie umiała recytować wierszyki. Pani za to
zawsze ją chwaliła.
Dlatego też z góry ustalono, że w dniu święta nauczyciela właśnie Janeczka, Tusia i
Tania wręczą pani wiązanki kwiatów i powiedzą wierszyki.
Kwiatki trzeba było kupić samemu, a oprócz tego od całej klasy Andrzejek ma wręczyć
pani album. W tym albumie będzie zdjęcie każdego ucznia i uczennicy i każdy wpisze się na
pamiątkę.
Taki album nie jest drogi, ale zawsze trochę będzie kosztował. Postanowiły dzieci
zebrać pomiędzy sobą tę sumkę. Jako zbieraczki zgłosiły się ochotniczo Tania i Tusia.
Koleżanki raźno wzięły się do dzieła. Wykaligrafowały pięknie listę z nazwiskami i tam
notowały wpłacających. Wypadło po pięć złotych, od osoby. Pieniądze trzeba było zebrać
wcześniej, bo to nim się kupi album, powkleja zdjęcia zrobione przez ojca Elżuni i
popodpisuje, zejdzie sporo czasu.
Naciska Tania dłużników. Tuśka też stara się, jak może. Wreszcie została tylko
Janeczka. Podeszła do niej Tuśka.
- Ty wiesz, że dzisiaj już ostatni termin, trzeba zapłacić, bo jak nie, to twojego zdjęcia
nie będzie w albumie.
- Ja nie mam - blada twarz Janeczki robi się różowa. Powiekami przykrywa duże,
zielone oczy. W tym momencie podchodzi Tania.
- Ona, Taniusiu - informuje na cały głos Tusia - nie chce zapłacić na album i fotografie.
- Dlaczego nie chce? - dziwi się Sambo. - Już musimy oddać pieniądze, a ty nie chcesz...
Powiedz tatusiowi, on ci da.
- Kiedy, kiedy - mruga prędko oczami Janeczka - ja nie mam tatusia. Już dawno umarł.
- No to mamusia - doradza Tania.
- A ja, a ja mam tylko babcię. Babcia już jest stara i nie ma pieniędzy. Mamusia w
szpitalu leży - przez łzy wyszeptała Janeczka.
- Taak? - zmartwiły się dziewczynki. To przecież straszne nie mieć w domu tatusia ani
mamusi. Nie ma kto dziecka ani popieścić, ani też pobawić się z nim, czy nawet gdy ma
kłopoty, pożałować go.
Janeczka płakała teraz coraz rzewniej. Nic się nie wstydziła albo też nie mogła
wstrzymać już łez. Tania z Tusią stały nad nią bezradne, nie wiedząc, jak ją pocieszyć. Sambo
sięgnęła do kieszonki. W pierwszym odruchu chciała dać jej owe cudowne szkiełko z
widokiem rynku krakowskiego. Ale szkiełko jest takie piękne. Nie mogła się jeszcze do syta
napatrzyć. Cofnęła rękę. W tym miejscu zdystansowała ją Tusia. Wyciągnęła prędko swój
skarb. Była to niby bursztynowa główka rączki od parasola. Wyrobiona pięknie w kształt
smoka z rubinami oczów świecących w ciemności.
- Weź to, Janeczko - mówi - weź sobie.
- To i moje szkiełko... ech, znudziło mi się - powiada Tania bohatersko.
Janeczka odejmuje od oczów piąstki i uśmiecha się przez łzy. Po raz pierwszy może
tego roku. Tak niespodziewanie została właścicielką dwóch najcenniejszych skarbów w
klasie.
- Nie - niby broni się miękko przed tymi darami, ale dziewczynki nalegają.
Wchodzi pani i rozpoczyna się lekcja.
W czasie przerwy Tusia pociąga się za ucho i odciąga na bok Elżunię, Oleńkę i kiwa na
Tanię.
Wtajemniczyła je w swój plan. Oto mogą przecież założyć za Janeczkę te pięć złotych.
Ona ma już nawet w tej chwili złotego, Tania dwa złote i Elżunia dodaje dwa. Oleńka nie daje
na razie pieniędzy, ale będzie potrzebna do czegoś innego. Sprytna Tusia wszystko sobie
wykalkulowała.
Oto tatuś Oleńki jest ogrodnikiem. Mają też sporą kwiaciarnię i gdyby tak zamiast
dwóch wiązanek, zamówionych przez mamy Tani i Tusi, zrobił trzy mniejsze, jedna byłaby
wtedy dla Janeczki.
WIELKI BAL
Szumiało jak w ulu. Pani właśnie oznajmiła, że szkolna zabawa odbędzie się w
najbliższą niedzielę. Dzieci z klasy drugiej powinny przyjść ubrane w kostiumy
maskaradowe, a kto nie będzie miał kostiumu, to niech sobie chociaż sporządzi maskę.
- Ja się przebiorę za królewicza - chwalił się Sławek w okularach. - Mamusia już mi
uszyła taki płaszczyk amarantowy, zrobiła złocistą koronę. Mam też berło i prawdziwą
szabelkę.
- Ojej, ale to będzie ładne - podziwiały dzieci. - Amarantowy płaszczyk, szabelka, berło.
- A korona złocista - nadął się Sławek - nikt mi nie dorówna. Będę najprawdziwszym
królewiczem.
- Czekaj no, czekaj - poklepała go po brzuszku Tania - a czy kto widział królewicza w
okularach?
- Nikt nie widział, nikt o takim królewiczu nie słyszał. Nie było nigdy królewicza w
okularach! - wrzeszczały dzieci jedno przez drugie podskakując dookoła zasmuconego z
nagła chłopczyka. - W okularach to był ten, co zmajstrował dziadka do orzechów, i krawiec
Igiełka, co za jednym zamachem zabił siedem much!... Sławek, przebierzesz się lepiej za
krawczyka.
- Ja nie chcę być zwyczajnym krawcem, co każdemu łaty przyszywa - oburzył się
Sławek. - Mój tatuś w komisie sprzedaje i mamy samochód.
Na to obraził się Gienek, syn krojczego z Domu Mody. Nic nie mówiąc palnął
królewicza w głowę workiem z pantoflami. Sławek oddał mu piórnikiem.
- Biją się chłopaki, proszę pani! - piszczały dziewczynki. - Proszę pani, biją się!
W wyniku tej awantury Sławek z Gienkiem doili kozę. Było im podwójnie przykro, bo
zaczął padać cudny śnieg nadający się na lepienie bałwana i śniegowych kul. Zamiast bawić
się, siedzieli nad zeszytami. Wreszcie po dwóch godzinach uwolnił ich litościwy woźny. Ze
smętnymi minami maszerowali do domów.
Długo zastanawialiśmy się, jak ubrać Sambo na ten bal.
Głowiła się i głowiła Bogusia, a i Maryla wtrącała swoje trzy grosze dając coraz to
gorsze rady. Tania poklepywała ściany i marszcząc swój maleńki nosek podsuwała
fantastyczne pomysły, a to za kota się przebierze, a to za papugę, aniołka, wiatr, kałamarz,
książkę. Z pokoju, w którym obradowały, dochodził jazgot i podniesione głosy. Myślałby kto,
biją się czy coś podobnego.
Pierwszego wieczora konferencja nie dała żadnego wyniku. Mimo że Bogusia brała
dwukrotnie proszki od bólu głowy i trzykrotnie wyrzucała Marylę za drzwi. Wreszcie i Tania
zarobiła klapsa.
Drugiego wieczora podobnie. Trzeciego Bogusia chodziła po mieszkaniu jak chmura
gradowa. Nad łukami brwi groźne zmarszczki. Lepiej wtedy ustępować z drogi. Kotka
Franciszka przemykała się bojaźliwie pod ścianami, Kuba, rozdrażniony, wrzeszczał i trącał
zakrzywionym dziobem druciki klatki, czepiał się firanek i darł ze złości liście wysokiego
fikusa.
Kazan, widząc takie zamieszanie, sądził, że naszemu domowi zagraża wróg. Stroszył
więc sierść na grzbiecie i ujadał basem trzymając przy tym głowę uniesioną do góry. Ja nawet
nie śmiałem upominać się o grzane piwo.
Istna Sodoma i Gomora.
Nadeszła sobota. Wciąż jeszcze nie zdecydowano o kostiumie. Tania chodziła ze
ś
ciśniętym sercem i ukradkiem roniła po kątach prawdziwe łzy. Maryla układała wargi w
dziób, co świadczyło o wielkim zakłopotaniu. Kazan już nie szczekał, ale od czasu do czasu
skomlał z cicha. Czarna rozpacz zawisła nad naszym tak do tej pory spokojnym mieszkaniem.
A wszystko przez ten bal drugiej b.
- Bo to - wpadła na mnie niespodziewanie Bogusia - bo to tyś wszystkiemu winien! Inni
ojcowie postarali się, a ten tylko doradzał i doradzał, a to mu się to nie podobało, a tamto nie
pasowało. Sam nic nie potrafi wymyślić.
Zdumiony taką przewrotnością, otworzyłem szeroko oczy. Przecież nie wtrącałem się
do niczego. I zresztą nie pytano mnie o nic.
- Teraz to udajesz niewiniątko - ciągnęła Bogusia - ale już jest za późno.
- Buu, aa, buu - płakała Tania żałośnie. Maryla coraz bardziej wydłużała „dziób”.
Mnie samemu też było bardzo przykro. Westchnąwszy więc, nakręciłem domowy
numer dyrektora Wojewódzkiego Domu Kultury. Już od godziny spał, ale poprosiłem, aby go
obudzono w specjalnie ważnej sprawie. Zgłosił się do słuchawki, zły i ponury jak noc
listopadowa. Zgrzytnął zębami, aż mnie ciarki przeszły, i spytał grzecznie
- No co tam znowu? Pali się czy co?
- Gdyby się paliło, zadzwoniłbym do straży pożarnej - odparłem - ale się nie pali, a
jednak jest stokroć gorzej.
Powiedziałem, o co chodzi. Dyrektor też ojciec dzieciom i dlatego był wyrozumiały.
Kazał zaraz przyjść. Wstanie i wybierzemy coś odpowiedniego.
Podczas rozmowy oczy całej rodziny spoczywały na mnie z ufnością i nadzieją.
Przecież w Domu Kultury jest dobrze zaopatrzona kostiumernia. Można się w niej
przeobrazić w dziarskiego huzara, kominiarza, generała, rycerza. A co już dziecinnych
stroików, to całe zatrzęsienie. Było w czym wybierać.
Obeschły łzy. Promienny uśmiech okrasił oblicze Samba.
- Ty, tuśku, na pewno przyniesiesz mi coś ładnego. Już ja wiem, że przyniesiesz.
Wyszedłem w ciemną noc z podniesionym kołnierzem. Mroźny wiatr szalał po ulicach i
ciskał mi w twarz garście sypkiego śniegu. Ale co się to nie robi dla kochanej córki!
Udaliśmy się z dyrektorem do magazynów. Bez dłuższego namysłu wybrałem śliczny
strój Pierrota. Jedna nogawka żółta, a druga czarna. Do tego spiczasta czapka z pomponikiem.
W domu zostałem skrytykowany za brak gustu. Najbardziej wybrzydzała się Tania
twierdząc - że za żadne skarby, nawet za czekoladę mleczną, tego na siebie nie włoży.
Jednak włożyła, a właściwie wtłoczyła, bo kostium okazał się przyciasny. Nie
przewidzieli widocznie, że mogą być takie grube dzieci.
No i doczekaliśmy się tej uroczystej godziny otwarcia balu. Do tańca dziarsko
przygrywała wojskowa orkiestra. Żołnierze po wojskowemu podeszli do dzieła. Nie
próżnowali ani chwili, Szły jedna za drugą rumby, samba...
...Ciocia tańczy, mambo,
Wujek tańczy, mambo,
Mama tańczy, mambo,
- nie żałował płuc refrenista z naszywkami starszego strzelca, a dzieci wziąwszy się pod ręce
kręciły się w kółko, wtórując.
Zielony mosteczek ugina się,
Zielony mosteczek ugina się,
Rośnie na nim trawka, nie sieka się.
Trawka na nim rośnie, nie sieka się.
Jedno drugiemu nie przeszkadzało. Muzyka sobie, a zabawa sobie.
Wreszcie nadszedł czas na ucztę. Wiadomo przecież, że staropolskim zwyczajem po
tańcach należy zasiąść za stoły i tam przy dźwięku kryształowych kielichów uradować duszę.
Sypnęła się dzieciarnia do sali zamienionej na bufet. Zestawione w podkowę stoły
uginały się pod ciężarem przeróżnych dań. Na jednego biesiadnika przypadały dwa ciastka,
trzy cukierki, jeden pączek i jabłuszko. Tak było wyliczone przez Komitet Rodzicielski i
przez panie wychowawczynie podane dzieciom do wiadomości.
Zabrzęczały łyżeczki w szklankach. Radosny gwar niósł się pod sufit i obijał o
malowane na olejno ściany.
- No to cyk - Tania ujęła swoją szklankę i trąciła łokciem nieodstępną Tusię - Tusiu,
stuknijmy się.
- Cyk - podskoczyła radośnie Tusia - cyk, Taniu!
Dźwiękło tłuczone szkło. Bursztynowa herbata płynęła po stole niecąc popłoch. Obie
dziewczynki poczerwieniały ze strachu. Pani wychowawczyni marszcząc gniewnie brwi
zbliżała się na miejsce wypadku.
W tym momencie w drugim końcu stołu uczyniło się małe zamieszanie.
- Pawełeek, Piegaczu! Zamieńmy się! - wrzeszczał przez całą długość stołu Gienek -
Daj mi jabłko.
- A co mi za nie dasz? - odkrzyknął Pawełek, wcale nie gniewający się za to przezwisko.
- Pooączka...
- Niee, wolę dwa ciastka.
- Zgoda. Łapaj, bo rzucam!
Tortowe ciasteczko ciśnięte z rozmachem przez Gienka wylądowało na sukni matki
Sławka. Drugie wpadło do szklanki nauczyciela śpiewu. Na odmianę jabłko rzucone przez
Pawełka obaliło cukiernicę i wpadło pod stół. Zaraz nurknęło za nim trzech koleżków. Każdy
chciał się wykazać sprawnością fizyczną i pierwszy je pochwycić. Podczas tego
współzawodnictwa przewrócił się stół. Właśnie stał na nim dzban z gorącą jak ukrop herbatą.
Mama Irki zerwała się i nastąpiła na toczące się po podłodze jabłuszko. Wydała dziki okrzyk i
całą masywną postacią wsparła się na ramieniu chuderlawego pana Kolanki. Pan Kolanko
poszukał z kolei oparcia w palmie specjalnie wypożyczonej na ten uroczysty dzień. Okazałe,
egzotyczne drzewko przygięło się jak pod uderzeniem huraganu i szumiąc wspaniałym
pióropuszem nakryło trzy najbliższe stoły.
- Święty Boże, święty Boże! - spazmowała babcia którejś uczennicy usiłując wybić
okno. - Ratujcie się, dobrzy ludzie!
- Tu trzeba koniecznie zawołać milicję, co za porządki - mądrzył się czupurny
blondynek, którego ojciec był dzielnicowym w Komendzie Miasta. - Ja zaraz po tatusia
zatelefonuję pod zero siedem, on zaraz wszystkim pokaże.
Kłębiło się na sali. Matki rozpychały się, gorączkowo poszukując swoich pociech.
Tylko muzykanci, jako że chłopy wojskowe i ze wszelkim niebezpieczeństwem oswojone,
grali spokojnie tango, odpowiednie dla wieku bawiących się.
...Ujrzałem pierwszy siwy włos
Na twojej skroni
I przyznać muszę, że ten widok
Wzruszył mnie ogromnie.
Tomek korzystając z zamieszania napchał sobie za koszulę ciastek. Józek zacięcie
bombardował jabłkami swojego odwiecznego wroga lgnaca. Pawełek łaził pod stołami i
szczypał po nogach dziewczynki, udawał też psa, poszczekiwał i warczał. Maluchy beczały
wzywając pomocy.
Nie stracił tylko przytomności woźny. Nacisnął guzik dzwonka przywołując tym
sposobem wszystkich do porządku.
Dlatego też obyło się bez Pogotowia Milicyjnego i nawet straż pożarna nie przyjechała.
TANIA PRZEMAWIA PO ROSYJSKU
Dzieci - powiedziała pani - za kilka dni naszą szkołę odwiedzą mili goście ze Związku
Radzieckiego. Ci właśnie, którzy oswobodzili nasze miasto i przepędzili z niego hitlerowców.
Powitamy ich i wręczymy kwiaty. Z każdej klasy delegacja. Od nas delegatami będą Tania i
Andrzejek. Macie, kochane dzieci, godnie reprezentować klasę i zachować się tak, jak
przystało na uczniów drugiej b.
Zazdrościły koleżanki Tani. Będzie rozmawiać z rosyjskim generałem, a one nie.
Od tej chwili Sambo zanudzała mnie o rosyjskie słówka. Zapisywała sobie w zeszycie,
jak to będzie po rosyjsku - „dzień dobry”, a jak znowu - „kochany”, jak - „rozumiesz”.
Na dzień przed wizytą gości miała tych słówek zapisanych coś z pięćdziesiąt.
Pomrukiwała sobie bez przerwy pod nosem - „et ponimajesz, et gołubczyk da, eto rebionek
da”.
Poprosiła Sambo Bogusię, aby poszła z nią do fryzjera. Było to tak zaskakujące, że
natychmiast zmierzyliśmy dziecku temperaturę.
- Chyba jest chora i nie wie, co mówi - orzekła stroskana Bogusia proponując Tani do
wypicia łyżeczkę olejku rycynowego. Tania jednak olejku nie chciała, a upierała się do
fryzjera i do fryzjera. Bo pani kazała, żeby ładnie na ten dzień wyglądać, a tu włosy wyrosły
już takie długie. - Trzeba tak obciąć, żeby uszy tylko do połowy było widać - westchnęła
Sambo żałośnie. - Trudno. I niech mi mamusia uszy też umyje. Z brudnymi nie mogę być
delegatką.
Przyjazd gości zapowiedziano na jedenastą. Stoi Tania w gromadce innych dzieci.
Łokciami się rozpycha i dumnie prezentuje bukiet czerwonych goździków. Andrzejek ma zaś
białe. Podadzą je razem. Najpierw Tania i będą to barwy Związku Radzieckiego, a później
Andrzejek i razem będą barwy Polski. Bardzo mądrze to obmyślono.
Trzy błyszczące lakierem samochody stanęły przed ustrojoną flagami bramą szkolną.
Wysiadło pięciu gości, a z nimi pięciu towarzyszących im przedstawicieli miejscowych
władz. Tania wlepiła oczy w radzieckiego generała. Ma taki piękny mundur i na ramionach
szerokie, złote epolety, a jaka papacha z siwego baranka! Oj, jak chciałoby się skubnąć i tę
papachę, i te epolety! Tania jeszcze nigdy nie dotykała złotych epoletów.
Uczennica z jedenastej drżącym głosem wyrecytowała powitalne przemówienie.
Pierwszaczek Kubuś wypchnięty przez dyrektora do przodu skłonił się pięknie, otworzył
buzię i nagle żałośnie zabeczał, bo zapomniał wierszyka, który miał właśnie wygłosić.
- Niczewo, niczewo - pogłaskał po płowej głowinie generał - da, haraszo.
Wręczono gościom wiązanki kwiatów. Najpierw wiklinowy kosz z alpejskimi fiołkami
dyrektor, następnie delegaci swoje. Klas w szkole jest dwadzieścia sześć, więc delegatów
było aż pięćdziesięcioro dwoje. Tyle też wiązanek musieli przyjąć odwiedzający. Nie bardzo
wiedzieli, co z nimi robić. Było tego całe snopy.
Tania pociągnęła za rękaw zagapionego Andrzejka i podeszli do łysawego pana. Do
łysych ma zaufanie, bo takich w naszej rodzinie nie brakuje. Kiedy się zbiorą wujkowie i
stryjkowie przy jednym stole, aż łuna bije od łysin.
Łysawy pan nie zauważył Tani. Taszczył już przed sobą całe naręcze kwiecia.
- Proszę bardzo kwiatki - powiedziała Tania głośno. - No, niech pan bierze, bo mi już
ręka ścierpła - dodała niecierpliwie.
Po oficjalnym powitaniu goście wdali się w pogawędkę. Delegaci z wyższych klas
dawali sobie radę świetnie. Uczyli się przecież rosyjskiego języka i teraz mogli się popisać.
Obstąpili też przybyłych grupami i prawili a prawili. Pani od rosyjskiego na przemian
pęczniała z dumy i wyłamywała palce słysząc, jak niektórzy za grosz nie chwytają akcentu.
Maluchy, a w ich liczbie i Tania z Andrzejkiem, nie były w tym zamieszaniu
dostrzegane. Tego ambitna dziewczynka, delegatka drugiej b, nie mogła znieść. Wierciła się
niespokojnie, pochrząkiwała, poklepywała każdego bez wyboru, kto tylko jej się pod rękę
nawinął - woźny nie woźny, dyrektor nie dyrektor. Czatowała wciąż na okazję wtrącenia się
do rozmowy. Przecież umie tyle słówek. Nabrała w płuca powietrza i przystąpiła do stojącego
nieco na uboczu obywatela ubranego w długi do ziemi kożuch. Pociągnęła go za rękaw i
wyrecytowała jednym tchem.
- Panimajesz da, pajdy suda, eto gołubczyk rebionek da, gołubczyk da.
- Co? - otworzył szeroko usta zagadnięty. - Co ty gadasz, mała?
- Ona po rosyjsku - poinformował z dumą Andrzejek. - Po rosyjsku ona mówi, proszę
pana.
Obywatel w długim kożuchu poczerwieniał na twarzy, jeszcze szerzej otworzył usta, coś
tam wymamrotał i cofając się tyłem, zniknął za drzwiami. Sambo została zawiedziona i zła.
Tymczasem szofer, bo to właśnie był kierowca jednego z kieleckich wozów
obwożących delegację po mieście, wyszedł ze szkoły bardzo zdumiony i skonfundowany.
Ż
ywo gestykulując tak opowiadał kolegom:
- I pomyśleć, jakie te dzieci teraz kształcone, a przemądrzałe aż strach. Wszedłem za
delegatami i stoję sobie. Zawsze to ciekawe, jak ich witają, i może później na przyjęciu
chlapnie się lampkę wina. Tak sobie i stoję, a tu podchodzi do mnie taka pucołowata
dziewczynka, bierze mnie za rękaw i po rosyjsku do mnie - „ponimajesz ty głupczyk, pajdy
siuda, co ci to da, haraszo”.
I jeszcze coś tam bałakała. Całkiem jak profesor. Nic, ale to nic z tego nie rozumiałem.
Po co ten głupczyk - czego zaraz przezywać? Patrzajcie no, ludzie. Za moich młodych lat
dzieci nie były takie uczone, ale starszych szanowały.
KULIG
Ś
niegi ogromne przywaliły pola i lasy. Zgłodniałe ptaki ciągnęły do miast i bliżej ludzi.
Pojawiły się na ulicach nastroszone czubatki i mazurki różniące się od domowych wróbli
amarantową czapeczką, sikorki myszkowały po balkonach narzekając na głód i swoją dolę -
bo to i głodno, i chłodno.
Byłyby na pewno nie doczekały wiosny, gdyby nie dzieci.
Chłopcy z wyższych klas zmajstrowali karmniki podobne do chińskich świątyń.
Pozawieszali je w ogrodzie szkolnym i na ulicznych drzewach. Okruchów wymiatanych przez
woźnego starczyło aż nadto, a często gęsto jakiś malec kładł swoją kanapkę czy parę
plasterków kiełbasy.
Gwarno i wesoło było wokół szkoły. Naturalnie rej wodziły posmolone jak nieboskie
stworzenie miejskie wróble i kawki.
Pośmieciuszki i sikorki nie dawały rady iść z tym bractwem kłótliwym w zawody. No
bo co tam takiemu wróblowi? Wszystko mu się nadaje do jedzenia, kawałek chleba, resztki
klusek, ziarno - aby tylko dużo. Zaś sikorka niebożę potrzebuje mięsa, a najbardziej lubi
tłuszcz, bez tego ani rusz. Cała ich rodzina żywi się robaczkami i nic innego nie tknie.
Próbowano kłaść do karmników skórki słoniny, okrawki szynki czy grudki łoju.
Porywały to z miejsca kawki, a wróble też się potrafią uwinąć nawet z całym baleronem.
Ż
arłoki z nich znane.
Rankiem idąc do szkoły dzieci znajdowały w parku i na podwórkach zmarznięte sikorki.
Nie pomagało chuchanie ani też rozgrzewanie przy piecach.
Pani wychowawczyni ogłosiła w klasie drugiej b konkurs na najbardziej pomysłowy
karmnik dla tych biednych ptaszków. To znaczy dzieci miały takie karmniki zakładać na
swoich podwórkach czy też balkonach. Specjalna komisja miała zadecydować, kto jest
najbardziej pomysłowy.
Zakrzątnęła się dzieciarnia. Pomysłów było dużo. Jeden wywiesił za oknem deseczkę z
nacięciem. W te nacięcia kładło się słoninkę, drugi do deski zawieszonej na drzewie
przyczepił cztery sznureczki, do których przywiązane były kości z resztkami mięsa. Ani
wróble, ani kawki nie mogły się dobrać do tego jadła. Przestraszał je ruch, jaki powstawał
przy dotknięciu smakołyków. Ale sikorki właśnie mogły się bujać jak na huśtawce i jadły nie
napastowane przez nikogo.
Tania głowiła się i nic nowego nie mogła wymyślić. Naśladować innych nie miała
chęci.
Siedzą sobie w pokoju z Tuśką i Janeczką. Martwią się. Za oknem wiatr porusza
gałązkami wyrzuconej na balkon choinki. Po gałązkach skaczą zziębnięte, podobne do
barwnych malowanek sikorki. Zwinnie przeszukują igliwie. Popiskują przy tym cicho. Jedna
znalazła zakrzepniętą stearynę ze świeczki. Zaczęła ją odłupywać żwawo. Połykała
zmarzniętą stearynę ochoczo. Inne sikoreczki widząc, że koleżanka znalazła coś smacznego
do jedzenia, kręciły się wokół niej. Coraz ich więcej przybywało. Smutny świerk ożywił się -
jakby przybrano go kwiecistymi zabawkami.
- Jakie to ładne, o, jakie cudne - dziewczynki poprzylepiały noski do zimnej szyby -
ż
eby tak zawsze były te ptaszki.
- A wiesz, Taniu - puknęła się w czoło Janeczka - przecież możesz tę choinkę przybrać
dla ptaszków. Na tych gałązkach pozawieszać różności.
- Ja też będę przynosić, co zostanie z obiadu - domówiła się z miejsca Tusia. - Będzie to
twoja i moja choinka.
- Nie - powiedziała Tania po namyśle. - To będzie choinka nas wszystkich. I twoja, i
moja, i Janeczki.
- Mam trochę świeczek, a babcia ma nawet taką dużą gromnicę - ucieszyła się Janeczka
- roztopimy i polejemy na gałązki. Przecież one tak lubią stearynę.
Bogusia też się zainteresowała choinką dziewczynek. Postanowiła im dopomóc. A i
sama lubiła ptaki.
Jak to przy kuchni. Zawsze tam zostaje trochę starej słoniny, zjełczałego masła czy
margaryny.
Bogusia przetopiła to wszystko, nasypała do wrzącego płynu okruchów przeróżnych,
kaszy i wieczorem oblała tym gałęzie choinki.
Dopiero to na drugi dzień od rana było na co patrzeć! Istny sejm ptasi odbywał się na
naszym balkonie, aż zmarznięci ludzie śpieszący ulicą zatrzymywali się zaciekawieni, co to
takiego się dzieje. Czyżby już wiosna przyszła i ptactwo tak się raduje? A tu tylko ptasia
choinka, za którą otrzymały pochwałę trzy serdeczne przyjaciółki: Janeczka, Tania i Tusia.
Jakoś tak w połowie lutego mróz nagle zelżał. Dniem słoneczko pięknie przygrzewało.
Ś
nieg topniał gwałtownie, a z dachów zwieszały się długie jak dzidy lodowe sople. Tu i tam
po góreczkach przeglądała przytłamszona ruń ozimin. Ale w cieniu i dolinach śnieg jeszcze
trzymał się twardo. W lesie nawet nie drgnął.
Teraz pani postanowiła, że można bez obawy zmarznięcia urządzić kulig. Dawno już to
dzieci miały obiecane.
Jedną parę koni dał tatuś Elżuni. Miał on przedsiębiorstwo przewozowe i mógł sobie na
to pozwolić. Drugą parę wynajęto od drzemiących wciąż na kozłach, ostatnich dorożkarzy.
Teraz już mało kto korzystał z ich usług. Przeważnie każdy wolał taksówkę.
Wyjazd nastąpił sprzed szkoły. W saniach ulokowały się mamy z koszami jedzenia, a
dzieci na saneczkach za saniami połączone długim sznurem.
Stary dorożkarz z koźlą bródką strzelił z bicza i wrzasnął na swoje szkapy. Ruszyły
kłusa z brzękiem janczarów. Teraz krzyknął na swoje ciężkie konie tatuś Elżuni. Te nie
przywykły do galopu wożąc wciąż ciężary, więc maszerowały dostojnie, jakby ciągnęły
ciężką platformę z węglem, a nie roześmianą dzieciarnię.
Nie pomagało wymachiwanie batem i potrzaskiwanie lejcami. Konie po prostu nie
umiały kłusować ani galopować. Zresztą niedaleko pod górką dopędzono i tak dorożkarza z
koźlą bródką. Jego szkapy zbiedzone ledwo same mogły pod nią podejść, a tutaj ciągnęły
sanie naładowane pół tuzinem szczupłych i grubych mam, a za saniami dziesięć saneczek.
Kazan towarzyszył Tani. Kroczył statecznie obok sanek oszołomiony tak licznym
towarzystwem. Nie odstępował jej ani na krok, mimo że tuż obok przeleciał czarny kot i jakiś
psiaczek z obciętym ogonem biegnąc chodnikiem zapraszał do gonitwy. Kazan był przejęty
rolą opiekuna Tani i na nikogo innego uwagi nie zwracał. Tyle tylko, że liznął czasem trochę
ś
niegu i szczeknął basem na mijanych przechodniów. Wyrósł przez te cztery miesiące tak, że
przypominał sporego cielaka i swoim basem budził respekt.
Za Kielcami droga wiodła z górki i dorożkarskie szkapy biegły truchcikiem. Perszerony
też się nieco rozruszały i trzeba było dobrze wyciągać nogi, aby nadążyć za nimi na piechotę.
Coraz bliżej widać było góry na Słowiku. Tam miał być dłuższy postój i zabawy śniegowe.
Słoneczko przygrzewało. Mamom w futrach zrobiło się trochę za gorąco. Kazan szedł z
wywieszonym językiem i coraz częściej chłodził się rozmokłym śniegiem. Tu i tam całe
odcinki drogi pozbawione były pokrywy śnieżnej. Zgrzytały płozy sań i sanek na asfalcie.
Górki w Słowiku mają piękne i wygodne zjazdy. Takie wysokie dla bohaterów i takie
maleńkie dla tchórzów i małych dziewczynek. Bawiono się więc świetnie. A jak później
smakowały kanapki i gorąca herbata z termosu! Pycha!
Konie drzemały, leniwie skubiąc obrok i grzejąc się w słońcu. Na błękitnym niebie
dźwięczał srebrzyście skowronek, pierwszy w tym roku.
Czas wreszcie było wracać. Zmęczona dzieciarnia zasiadła na swoich saneczkach.
Mamy sadowiąc się w dużych saniach obracały wciąż językami. Kazan wyhasał się po górach
i wlókł się teraz bez humoru opuściwszy nisko potężny łeb. Dość miał tego kuligu. Nie był
przyzwyczajony do takich tras.
Kiedy wyjechano z lasu na główną drogę, zdumienie ogarnęło dorożkarza z koźlą
bródką, ojca Elżuni i wszystkie mamy oraz panią wychowawczynię.
Przez dzień z asfaltu zniknęła resztka śniegu, ba, nawet zdążył już wyschnąć. Hen, hen,
ciągnęło się ciemne pasmo, po którym puste sanki ciągnąć to dla koni wysiłek nie lada, a co
dopiero tak obładowane i z przyczepą dziesięciu małych.
- A bodaj to gęś kopnęła - dorożkarz zdjął barankową czapę i drapał się po łysinie. - No
i jak my tu dojedziemy! A bodaj to kaczki zdeptały!
Elżuni tatuś nie klął, tylko cmoknął na swoje smoki. Te i po piachu mogłyby ciągnąć
sanie i nic im. Od biedy można było jechać. Tylko że tak trzeszczało pod płozami, szarpało,
ż
e to żadna przyjemność. No i nie honor po asfalcie saniami zapychać. Śmiech tylko dla
ludzi.
Pieszo do Kielc dzieci jednak nie dojdą. Zbyt daleko i są już zmęczone. Zaczęto radzić i
zdecydowano, że dorożkarz i ojciec Elżuni powrócą z pustymi saniami, a całe towarzystwo
pojedzie pociągiem. Na szczęście przystanek właśnie był o parę kroków.
Kiedy pociąg nadjechał, zrobiło się zamieszanie. Trzeba było dzieciom pomagać
wsiadać, a tu stopnie tak wysoko, peronu nie ma. Kręci się Bogusia i sadowi Elżunię,
Janeczkę, Tanię. Inne mamy też mają pełne ręce roboty. Wreszcie pociąg rusza. Zziajana
Bogusia siada na ławce obok Tani.
- Mamo, mamusiu, a gdzie Kazan? - szarpie ją za rękę Tania. - Gdzie jest Kazan?
Olaboga! W tym zamieszaniu zapomniano całkiem o Kazanie. Zresztą on sam zawinił,
bo w ostatnim momencie pobiegł jeszcze sprawdzić, czy nikt nie zabrał sanek Samba. Kiedy
zobaczył, że pociąg rusza, puścił się biegiem z powrotem. Bogusia wychylona z okna ujrzała
go kłusującego za ostatnim wagonem. Język wywieszony, mina przerażona. - Kazan, Kazan! -
nawoływały dzieci – Kazan!
Zostawał coraz dalej. Nikomu nie przyszło do głowy, żeby zerwać hamulec. Wkrótce
dzielny Kazan został za zakrętem. A pociąg mknie coraz prędzej. Przepadł nasz kochany pies.
- Buu - cały wagon aż się trzęsie od płaczu. Bo koleżanki pomagają Sambowi w żałości,
a mamy pocieszają znowu Bogusię opowiadając o swoich nieszczęściach i przypadkach
ż
yciowych.
Kiedy mama z córką zadzwoniły do drzwi, przestraszyłem się okropnie. Minęło pół
godziny, zanim dowiedziałem się, co się stało.
Nie tracąc czasu zadzwoniłem do milicji, podałem wiadomość o zaginionym do Radia i
ubieram się, aby udać się na poszukiwania. Właśnie kiedy nakładałem czapkę, dało się
słyszeć za drzwiami ciche skomlenie. Otwieram. Stoi Kazan we własnej postaci. Boki
zapadnięte, oczy przesmutne. Ujrzawszy mnie stęknął na poły radośnie, na poły żałośnie i
liznął moją rękę.
Dopadły do niego Tania z Bogusią. Kazan spojrzał na nie z wyrzutem. Gdyby mógł, to
na pewno by im wygarnął, co o tym myślał.
Ale że nie umiał mówić, więc tylko położył się pod piecem i postękiwał z cicha. Bolały
go nogi i boki. Przecież odbył taki szalony bieg.
W PARKU I U OKULISTY
Ogłoszono gremialną wizytę u okulisty. Cała klasa druga b miała się udać na badanie
wzroku. Wiadomość ta, trzeba stwierdzić z bólem serca, została przyjęta przez dzieciarnię
okrzykiem radości. Na dworze akurat rozpoczynała się wiosna i siedzenie w dusznych klasach
wydawało się nieznośne. Na świecie tyle powabów. Już i pierwsze motyle się pokazują, a pod
płotami zieleni się trawa, w wilgotnych miejscach złocą się kaczeńce i zawilce jak śnieg
pokryły łączki. W parku pogwizdują kosy. Wonne powietrze upaja i przeszkadza skupiać się
nad tabliczką mnożenia,
W dniu wizyty naturalnie nie było lekcji. Na dwie godziny nie opłaci się zaczynać.
Postanowiła więc pani zaprowadzić klasę do parku. Niech się dzieci trochę pobawią na łonie
natury.
Ze szkoły wyruszono statecznie parami i, rzekłbym nawet, w skupieniu. Na przodzie
dziewczynki, a za nimi dopiero chłopcy. Pani czujnym okiem ogarnia pochód, szczególnie na
skrzyżowaniu Buczka z Karczówkowską. Na tej trasie panuje ożywiony ruch samochodowy i
trzeba bardzo uważać. Przeprawa z jednej strony ulicy na drugą z czterdziestu
indywidualistami stanowiła nie lada problem i kosztowała wychowawczynię sporo nerwów.
Ale jakoś obyło się bez wypadku i dzieciarnia z wrzaskiem rozsypała się po żwirowych
alejkach parku. Chłopcy zadzierając głowy biegali poszukując w koronach jeszcze
bezlistnych kasztanów wiewiórki Basi. Mieszkała ona tutaj od zeszłego roku i reprezentowała
sobą dzikie czworonogi leśne. Wystarczyło zawołać tylko - Basiuuu, Basiuuu! - i pokazać
orzech, a zlatywała z wierzchołka niby ptak.
Dziewczynki skupiły się nad stawem, usiłując przywabić do brzegu wypuszczone
niedawno z zimowiska łabędzie. Dumne ptaki na okrzyki dziewczynek zdawały się nie
zwracać uwagi. Tylko kaczki piżmowe wykaraskały się na brzeg i kwakaniem żebrały o
jałmużnę. To były rzeczywiście żarłoki nienasycone. Jadły wszystko - ciastka, nie ciastka,
bułeczki z masłem, wędlinę, cukierki. Dziewczynki rychło pozbyły się swoich śniadań, a
kaczki obrażone, że tak mało, rozsiadły się na brzegu i rajcowały zaciekle.
Ale oto skądś wyfrunął prześliczny motyl cytrynek. Zwinnie krążył nad alejkami i
wreszcie przysiadł na klombie obsadzonym aksamitnymi bratkami i różowymi stokrociami.
- Oo, motyl, patrzajcie, chłopaki, motyl - wrzasnął Sławek i zdejmując okulary puścił
się biegiem, tratując niedawno założone klomby i rabaty. Chłopaki za nim. Zrobił się gwar i
krzyk, jakby polowano na niedźwiedzia.
- Trzymaj goo, łapaj goo!
Fruwały w powietrzu czapki i szaliki. Cytrynek przenosił się z miejsca na miejsce
usiłując się uwolnić od prześladowców, ale gdzie tam. Biegli za nim wyjącą i wrzeszczącą
hordą. Z drugiego krańca parku kusztykał zwabiony krzykami dozorca. Już z daleka groził
szpikulcem, którym zbierał ż trawników papiery i śmiecie.
Wreszcie motyl uniósł się w górę. Zawiedzeni myśliwcy wysłuchiwali teraz wymówki
pani i groźby dozorcy.
Dziewczynki spacerowały podziwiając to ładniejszy listek, to kamyczek, to z cielęcym
zdumieniem przyglądały się napęczniałemu kasztanowi. Jesienią był taki piękny, a teraz
pociemniał i pęka ukazując gruby kiełek.
- Z niego wyrośnie takie duże drzewo - mówiła wszystkowiedząca Elżunia - taaaki duży
kasztan.
- A jakby tak wsadzić do wazonika, to też by wyrósł?
- No!
- To ja wezmę - zdecydowała Tania i wsadziła kasztan do kieszeni. W tej kieszeni to był
w ogóle cały skład. Wydymała się na brzuszku. Na pierwszym miejscu znajdowała się
owinięta w ciepłą kołderkę laleczka nazwana przez Tanię Paluszkiem. Z tym Paluszkiem
Tania ostatnio nie rozstawała się nawet na minutę. Towarzyszył jej do szkoły. Siedząc
cichutko w kieszeni nie przeszkadzał wcale na lekcjach. Był nawet grzeczniejszy od samej
Tani. Bo ta nie wytrzymywała tej nudnej lekcyjnej godziny, żeby nie szepnąć coś do
koleżanki, podsunąć karteczkę, pokazać coś na migi, kiedy pani nie patrzyła. Wierciła się też,
pochrząkiwała. A Paluszek ani mru-mru.
Oprócz Paluszka była w kieszeni temperówka w kształcie sowy, nadtłuczone
lustereczko, konik plastykowy, drugi konik z plasteliny, broszka biedronka, przerwany
sznurek korali, zwitek sznurka, poduszeczka do igieł, cztery agrafki, pudełeczko do kremu,
połowa grzebyka, popsuta puderniczka Bogusi, pozłacana oprawka po szmince.
Teraz przybył jeszcze kasztan.
- Zasadzę go w doniczce i będę podlewać - klepała się Tania z lubością po kieszeni - a
on będzie rósł i rósł. Jak podrośnie, to przesadzę go do jeszcze większego wazonu, a on
zakwitnie w domu i będę od razu w pokoju mieć kasztany. Nie będę musiała szukać po parku.
Będę chciała zrobić sobie z kasztana grzybek czy krasnoludka, to sobie przystawiam
krzesełko i zrywam tyle, ile potrzebuję.
Dziewczynki zdumione pomysłem Tani szeroko pootwierały buzie. Następnie
rozpierzchły się w poszukiwaniu innych kiełkujących kulek. Przecież to będzie coś
nadzwyczajnego. Nie szukać po parku, a mieć w domu na każde zawołanie.
Rozgrzebywały więc zagrabione przy alejkach kupy śmieci i zeszłorocznego listowia.
Szukały gorliwie.
Od ulicy Staszica wolno kroczył alejką starszy pan w ciemnych okularach. Białą laską
obmacywał drogę przed sobą i zahaczywszy o ławeczkę ustawioną przy alejce usiadł na niej.
Złote promienie słońca odbijały się w ciemnych szkłach, pieściły pobrużdżoną twarz.
- Czego on ma taką białą laskę i tak nią obmacuje przed sobą? - spytała ciekawska
Elżunia.
- Bo jest niewidomy - objaśniła Tusia - po tej lasce ich się poznaje.
- To on nic nie widzi? - 'zmartwiła się Tania. - Ani nieba, ani trawki zielonej i
kwiatuszków, ani nawet nas nie widzi?
- Nic. Ale to nic a nic.
Posmutniała Sambo. Odeszła na bok i przysiadła na drugiej ławeczce. Przymknęła na
chwilę oczy. Ciemno i pusto. Otrząsnęła się ze strachem.
„A ten pan wiecznie w ciemności. Musi się czuć bardzo źle”.
Wciąż o tym myśląc spacerowała po parku. W cichym zakątku, nasłonecznionym i
osłoniętym od wiatrów, spostrzegła kępę fiołków. Drobne i niepozorne fioletowoniebieskie
kwiatuszki. Zerwała jeden.
- O, jak pachnie! Zrobię sobie bukiecik i wstawię do flakonu. Będzie mi pachnieć w
nocy koło łóżeczka.
Uzbierała małą wiązankę. Z lubością zanurzyła w niej swój nosek. Znowu przechodziła
koło ławki niewidomego. Spojrzała. Podbiegła drobnym kroczkiem i zatrzymała się
zażenowana, nie wiedząc, co powiedzieć. Chrząknęła. Niewidomy odwrócił w jej kierunku
nieruchomą twarz.
- Proszę pana - szepnęła - to są kwiatuszki, fijołecki. One bardzo ładnie pachną.
Włożyła wiązankę w otwartą dłoń i szybko uciekła.
Tymczasem dziewczynki znowu zebrały się nad wodą. Zapobiegliwa Ewa miała jeszcze
schowaną w torbie bułkę i na okruchy udało się jej wreszcie zwabić oba łabędzie. Z miną
królowej, karmiła piękne ptaki i w drodze wyjątku udzielała koleżankom po kawalątku bułki.
Jaka to radość, kiedy łabędź weźmie okruch z dłoni!
Tuśka nie mogła doprosić się okrucha. Ewa miała bliższe przyjaciółki i te korzystały w
pierwszej kolejności. Tuśka pociągała szczęśliwą posiadaczkę za rękaw, podskakiwała wokół
niej, molestowała:
- Daj kawalątko, no bądźże człowiekiem, no daj!... oddam ci jutro całe dwie bułki z
szynką.
- Nie potrzebuję.
- Dam ci temperówkę i to lustereczko z serduszkiem.
- Nie chcę... albo zgoda. Ale jeszcze będziesz nosić za mnie tornister i worek z
pantoflami. Od samej szkoły do domu.
Cena była wygórowana. Przez noszenie tornistra uczennica oddawała się w niewolę i w
związku z tym musiała znosić pewne upokorzenia. Niosąc tornister musiała wszędzie iść za
swoją panią, i to w odległości pięciu kroków. Jeśli pani podobało się stać przed wystawą,
„niewolnica” czekała skromnie i cierpliwie z boku. Poszła na huśtawkę do Ogródka
Jordanowskiego - czekaj na nią przy płocie. Nie wolno ci położyć worka na ławce czy też
murawie. Trzymaj i czekaj.
Zastanowiła się Tusia. Nie, to za ciężko... Ale czasu do namyślania się wiele nie było.
Ewa miała już tylko połowę bułki i po ten kawałek wyciągało się dziesięć rąk.
- Daj - przełknęła Tuśka ślinę - będę nosić.
Wzruszona wyciągnęła na dłoni tak cenny i drogo zakupiony okruch. Łabędzie już
nasycone nie kwapiły się bardzo podpływać do ręki, a nawet jeden wygiąwszy dumnie szyję
oddalał się w stronę sztucznej wysepki, zbudowanej specjalnie dla nich na środku sadzawki.
Drugi kołysał się jeszcze przy brzegu. Czarnymi paciorkami oczów przyglądał się
dziewczynkom.
Tusia dygocąc z niecierpliwości nachyliła się nad wodą. Wyciągnęła bułkę. Łabędź ani
się nie poruszył.
- No cip, cip, cipuńka złota. No, chodź.
Wychyliła się jeszcze bardziej. Przez chwilę balansowała na jednej nóżce i nagle straciła
równowagę. Nie zdążywszy nawet krzyknąć klapnęła w wodę, na szczęście w tym miejscu
płytką.
Łabędź przestraszony pluskiem zawrócił na środek stawu. Dziewczynki rozbiegły się z
krzykiem:
- Topi się, utopiła się... O, już się utopiła! Proszę pani, proooszę pani!
Pani akurat przeglądała gazetę. Zerwała się przerażona i biegła trzymając się jedną ręką
za serce. Nim jednak zdążyła dobiec, Tuśka wygramoliła się z płytkiej wody. Stała teraz
mokra. Ze strachu zapomniała nawet płakać, Jej niebieski płaszczyk, włożony dzisiaj
pierwszy raz, zamienił się na błotnisty łachman. Dno stawu było muliste, a woda
zanieczyszczona.
- Mam ja z wami los! - złapała się za głowę pani. - Chyba trzeba was prowadzić na
łańcuszkach, bo inaczej nie poradzi.
Odprowadzono więc Tuśkę do domu. Szczęściem mieszkała tuż przy parku i nie
musiała paradować taka zmoczona przez ulicę. W odprowadzaniu asystowała też Ewa.
- Tylko pamiętaj, że już od jutra masz mi tornister nosić.
- Nie, nie będę... A bułkę to weź sobie z powrotem.
Okazało się, że do tej pory trzymała zaciśnięty w dłoni feralny kawałek. Cisnęła pod
nogi skąpej koleżance i rozpłakała się żałośnie.
Przychodnia okulistyczna mieściła się na cichej uliczce. Lekarz chcąc sobie ułatwić
pracę postanowił przyjmować od razu po czwórce dzieci. Pierwsza czwórka według alfabetu
wkroczyła na salę. Dyżurna siostra spisała ich nazwiska, a więc Bolek Adamczyk, Kaziek
Babski, Tatjana Banaś i Krysia Ciasteczko. Pan doktor już miał przystąpić do badania, kiedy
zapukano do drzwi i na progu gabinetu stanął pan ubrany w skórzaną kurtkę.
- Ja, panie doktorze, mam prośbę - odezwał się. - Złożyłem egzamin na kierowcę i
potrzebne mi jest zaświadczenie lekarskie o stanie wzroku. A jestem przyjezdny i nie
zdążyłbym dzisiaj, bo tu tyle dzieci.
- To przyjedzie pan innym razem.
- Ale mnie tak trudno przyjechać, panie doktorze - prosił kandydat na kierowcę - bardzo
bym prosił.
- A niech już będzie - ustąpił doktor - zrobię to dla pana.
Dzieci nie wyproszono, ale kazano im siedzieć grzecznie na krzesełkach pod ścianą.
Usiadły przyglądając się z ciekawością przyrządom i tablicom rozwieszonym na ścianach
gabinetu. Uwagę Tani jednak rychło zwrócił sam przebieg badania. Najpierw więc doktor
pokazywał różne tam malowane kwadraciki i kółeczka. Pan w skórzanej kurtce odpowiadał,
w jakim to jest kolorze. Następnie doktor przystanął przed tablicą z rzędami liter różnej
wielkości. Pałeczką wskazał na jedną z pierwszego rzędu,
- Co to za litera?
- B - odparł badany.
- A ta?
- C.
- Patrz, Krysiu - trąciła Tania łokciem koleżankę - takiego dużego pana i pytają o litery.
Ty wiesz, on chyba nie umie dobrze czytać.
Tymczasem doktor doszedł do rzędu zawierającego drobniejsze litery. Wskazał jedną z
nich.
- A ta?
Pan milczał posapując i wytrzeszczając oczy. Drgnęło litościwe serce Samba.
Widocznie on nie zna tej litery, a przecież to jest - y. Trzeba mu szkolnym zwyczajem
podpowiedzieć. Złożyła więc usta w ryjek i szepnęła - yyyy.
- Y - podchwycił niespodziewaną pomoc badany - y, panie doktorze.
- Dobrze - pogładził doktor siwą, strzyżoną w szpic bródkę - widzę, że pan ma jeszcze
całkiem młode oczy - a ta?
- Wu, wu.
- Tak jest, a ta?
- Sy, sy, sssss - syczała Tania, ale tym razem nieco za głośno i doktor dosłyszał.
Nadstawił ucha, zmarszczył gniewnie czoło. Jego siwe, krzaczaste brwi nastroszyły się.
- A co to tam tak syczy? Co za żmija albo wąż?
- To Tania podpowiada, proszę pana - poskarżył z miejsca Kazik Babski żyjący od
trzech dni z Sambem na wojennej stopie. Stracił przez nią twarz, bo kiedy ją potrącił na
korytarzu i szarpnął za kokardę, Tania na oczach prawie całej klasy wyboksowała go i
znieważyła przewracając na podłogę. No, a wiadomo, że nie ma gorszej hańby dla chłopaka,
jak dać się pobić dziewczynce. Teraz więc Kazik postanowił się zemścić.
- Tania, prosz pana, Tania.
- Która to Tania - wydął wargi doktor zbliżając się pod ścianę.
- O, ta gruba dziewczynka, proszę pana prof... doktora, ta z kokardą.
Chcąc nie chcąc musiał doktor wyprawić małych pacjentów za drzwi. Inaczej nie
zdołałby dokończyć badania pana chcącego otrzymać prawo jazdy.
Kiedy przyszła kolej na Tanię, okazało się, że widzi ona jednym okiem inaczej i drugim
inaczej. Stąd też doktor przepisał jej do czytania mocno skomplikowane okulary. Sambo
przystała na to z niechęcią, uważając, że doktor w ten sposób ukarał ją za podpowiadanie.
STRASZNA PRZYGODA FRANCISZKI
Nasza bura kotka nie znała do tej pory w ogóle szerokiego świata. Od małego kociaka
chowała się w mieszkaniu i nawet na korytarz nigdy nie wyszła. Całe swoje życie spędzała
wylegując się na dywaniku albo też asystując Bogusi w kuchni. Zawsze tam jakiś smakołyk
udało się jej wymiauczeć.
Jednak wiosenne powietrze podziałało i na leniwą Franciszkę. Najpierw długo
obwąchiwała szparę w uchylonym oknie, marszczyła nosek i łapką badała rozgrzaną słońcem
blachę parapetu. Wreszcie ostrożnie ułożyła się na tym wąskim występie. Wkrótce też zasnęła
słodko.
Przyśniło się jej widocznie, że łowi myszy, bo przekręciła się z cichym miauknięciem
na drugi bok. Oj, jakie nieszczęście! Biedna kotka ocknęła się już nad przepaścią. Tylne nogi
nie znajdując zaczepienia ześliznęły się z blachy. Kuba ze swej klatki wrzasnął ostrzegawczo.
Niestety. Nic to już nie mogło pomóc biednej Frani. Runęła z wysokości dwóch pięter na
kupę cegieł.
Nikt w mieszkaniu nie zauważył tego wypadku. Byliśmy zresztą zdenerwowani
opóźniającym się powrotem Samba ze szkoły. Już miałem zadzwonić do szkoły, kiedy
wpadła jak bomba. Pucołowata buzia promieniała szczęściem.
- Powiadam ci, tuśku, jak zacęłam cytać, to pani się pyta - co ty, Taniu, umiesz to na
pamięć? A ja mówię, że nie na pamięć, to pani znowu mnie się pyta... - paplała parząc się
gorącą zupą. - A gdzie to Franciszka? Kici, kici, kici.
Lecz kotka nie odezwała się. Leżała przecież na podwórzu potłuczona, a jeszcze
bardziej przerażona upadkiem. To pierwsze zetknięcie ze światem, tak przyjemnie
wyglądającym zza szyby, okazało się bolesne. Miauczała cichutko bojąc się poruszyć.
Kazan warował niecierpliwie koło drzwi. Co chwila odwracał łeb o zwisających
kłapciasto uszach w stronę obecnych i skomlał urywanie.
- Puść, Maryla, psa na dwór - zarządziła Bogusia. - Nie widzisz, jak się upomina.
Taki już u nas był zwyczaj, że po wypuszczeniu Kazana nie zamykało się drzwi, a tylko
przymykało. On sam po powrocie otwierał sobie łapą.
Jeszcze nie zdążyliśmy skończyć obiadu, kiedy wkroczył Kazan trzymając w pysku
ostrożnie za fałdy futerka Franciszkę. Kocina miała oczy zamknięte i nic nie wskazywało na
to, że tli się w niej jeszcze życie.
- Mamusiu, Kazan zagryzł Franciszkę! - wybuchnęła płaczem Tania.
Tymczasem pies złożył Franię na jej materacyku. Cofnął się o parę kroków i
wywiesiwszy język spoglądał po nas zwycięskim okiem.
Franciszka poruszyła najpierw jedną łapką, później drugą i usiłowała się dźwignąć, ale
to się jej nie udawało, leżała więc cichutko nie żaląc się ani też nie lamentując.
Naturalnie Kazan otrzymał wielką burę. Wszyscy zgodnie podejrzewali go, że to on tak
poturbował Franciszkę, która musiała się wymknąć na schody. Nie żyli przecież w idealnej
zgodzie i nieraz zuchwała Franka naparskała i napluła mu w oczy.
Kazan słuchał wymyślań podkuliwszy puszysty ogon. Zgnębiony wlazł pod stół i
siedział tam cierpiąc niezasłużenie.
Dopiero Janek od sąsiadów z drugiej klatki schodowej, wisus, zawsze podrapany i
dokuczliwy jak mało kto, przywrócił godność Kazanowi i przybrał jego łeb aureolą
bohaterstwa.
Bo oto zadźwięczał dzwonek u drzwi i z potarganymi włosami wtargnęła matka Janka,
ciągnąc za sobą swoją pociechę.
- A to niech państwo - zaczęła z miejsca wywrzaskiwać - zamykają tego tygrysa, smoka
piekielnego, w żelaznej klatce!... Go to za porządki, żeby taki niedźwiedź napadał na malutkie
dzieci, o proszę patrzeć - gwałtownym ruchem odwróciła Janka tyłem. Ze strzępów spodni
wyglądała w każdym razie nie twarz chłopczyka. - Ja zaraz dam znać do milicji Niech przyjdą
i zastrzelą tego psa. Tak, niech zastrzelą! Zaraz dzwonię. Niech przyjdą i spiszą protokół, a
tego Kozaka pod mur i rozstrzelać!
- Przecież Kazan w ogóle nie gryzie - wystąpiłem w obronie psa - a tym bardziej dzieci.
- On nie gryzie, nie gryzie - rozpuściła buzię kobieta - ja mam świadków murowanych.
Kazek, Michałek, a chodźcie, powiedzcie, jak to było!
Na korytarz wsunęło się dwóch rówieśników pokrzywdzonego. Jeden ostrzyżony na
jeża z podrapanym nosem, a drugi ryży z grzywką, posmolony w tej chwili na twarzy.
- No, gadaj, Michałek - mama Janka wypchnęła naprzód ostrzyżonego - mów, jak było.
- Ja tego - przestąpił chłopak z nogi na nogę - ja, proszę pana, nic nie winien.
- Ale gadaj krótko, ugryzł pies Janka, czy nie ugryzł?!
Michałek podrapał się po głowie, rękawem wiatrówki wytarł perkaty nosek.
- To było tak, proszę pana - zagadał prędko - bawimy się akurat w kominiarzy i Kazek
woła - o, patrzta, chłopaki, kot fruwa, ooo!...
- Tak, ja pierwszy zobaczyłem, jak z góry leciał taki bury kotek - potwierdził ryży.
- I widzimy, jak kotek spadł na cegły - nie pozwolił sobie przerwać Michałek - ale
bawimy się trochę, później Janek dźgnął patykiem koło oka tego Mańka od pana Kaczmarka.
Maniek się rozbeczał i poszedł do domu. Więc nam brakło jednego do zabawy. Janek wtedy
mówi - „Weźmy tego kota i bawmy się w hitlerowców. Powiesimy go na trzepaku”. Kotek
chciał uciekać i ja go trafiłem kamieniem, a kiedy się przewrócił, to go Janek złapał i zaczął
przywiązywać sznurek. Bawimy się...
- O, widzi pan - wtrąca matka Janka, obcierając wierzchem dłoni łzę - dzieci bawią się...
Aniołeczki popatrzyły po sobie. Ryży dał kuksańca ostrzyżonemu na jeża. Janeczek za
plecami matki wywalił na mnie język.
- Bawimy się - ciągnie Michałek - ja szykuję sznurek, a Janek trzyma kota i wtedy
wpadł ten pana pies i prosto wrrrrr i chap...
- Nic tylko wściekły! Boże, mój Boże! - spazmowała matka Janka. - Powiem
milicjantom, żeby zabrali go do weterynarza i zbadali.
- Wrrrr - nie dał sobie przerwać Michałek - wrrrr i wrrr.
Kazan nastroszył uszy. Odstawały mu teraz śmiesznie od głowy. Podniósł się i
nadsłuchiwał czujnie. Właśnie to jedynie pobudzało go do gniewu. Takie wrrr, wrrr.
Zwykle poczciwe jego ślepia nabiegły krwią. Z głuchym warczeniem poderwał się w
stronę oskarżającej gromadki. W ostatnim momencie zdołałem przytrzymać go za obrożę,
Inaczej poszłyby w strzępy jeszcze jedne majtki. Matka Janeczka pierwsza prysnęła za drzwi,
a za nią galopowała trójka aniołeczków.
Tania nie pytając nikogo wydobyła z kredensu talerzyk z szynką przeznaczoną dla nas
wszystkich na kolację i podsunęła ją pod paszczę psa.
- Masz, kochany, za to, żeś moją Franciszkę uratował. Jedz, weź sobie.
Nim zdołałem przeszkodzić, Kazan pochłonął szynkę i teraz oblizywał się z
wdzięcznością.
Z dołu słychać było, jak matka Janka użala się przed przypadkowymi słuchaczami na
okrutnego, wściekłego psa i jego właściciela.
Spory tłumek zebrał się po drugiej stronie ulicy i z zaciekawieniem gapił się w okna
naszego mieszkania. A ponieważ mieszkamy przy głównej ulicy Kielc, więc też i tłumek rósł
z każdą sekundą. Wreszcie pojawił się gazik milicyjny.
- Co się stało? - pytali wyskakując milicjanci. - Proszę nie tamować ruchu na ulicy.
- Zamordowali człowieka - udzielał informacji łysy, ale schludnie ubrany staruszek.
- Jezu kochany! I to w biały dzień! - dziwiono się w tłumie.
- Ano, w biały. Porządki takie teraz, porządki!
- Ale milicja to dopiero teraz jest, a jak człowiek ino se kapkę wypije, to już cię mają -
wygadywał pan z czerwonym nosem - nie pilnują tego, co trzeba.
- Gdzie zarżnęli, kogo zarżnęli? - dopytywali nerwowo nowi przechodnie.
- Nikogo nie zarżnęli - wyjaśnił wyczerpująco obywatel w budrysówce z kapturem
zsuniętym na plecy - ale jeszcze gorzej, bo tutaj jeden się wściekł i pogryzł dzieci. Dopiero co
jedna pani opowiadała i pokazywała chłopaczka.
- Która pani, jaka pani?!
Tymczasem matka Janka, która przypomniała sobie, że zostawiła gotujące się na gazie
mleko, już od kilku minut była u siebie w mieszkaniu. Teraz stała w oknie zachodząc w
głowę, co takiego mogło się stać, że tyle narodu się zebrało i milicja.
A Franciszka, bezpośrednia przyczyna całego zamieszania, z wolna przychodziła do
siebie. Otrząsnąwszy się nieco i przygładziwszy szorstkim językiem futerko, chłeptała
postawione przed nią mleczko.
Następnie z ufnością zbliżyła się do drzemiącego Kazana. Obwąchała go i położywszy
się obok, usnęła wtulona w jego puszyste kudły. Kazan sapnął przez sen, otworzył jedno oko i
znowu zasnął.
Spali teraz w najlepszej zgodzie ku wielkiemu zdumieniu Kuby.
BAJKA O CZARNYM KOSIE
Dni były teraz tak piękne, że wszyscy w klasie wzdychali, a głowy robiły się puste jak
nadmuchane balony. Jak tu myśleć o tabliczce mnożenia, kiedy za oknem zielenią się drzewa,
latają motyle różnokolorowe, kwitną akacje i słońce przyjemnie grzeje. Ogródek Jordanowski
w parku kusi karuzelą, huśtawkami jak łódki, deskami, po których zjeżdża się na własnych
majtkach. Można też chlapać się przy fontannie i brodzić w piaskownicy.
A ty siedź i mozolnie wyliczaj, ile to będzie cztery razy sześć.
- Oj, ciężkie życie - wzdychała Sambo do Tusi - to już lepiej ma mój Kazan.
- I nasze mamusie - zgodziła się przyjaciółka. - Nie muszą siedzieć w ławkach.
Z wielkiego żalu dziewczynki od razu zjadły po jabłku i kanapce przyniesionej na
drugie śniadanie.
Tymczasem pani oznajmiła, że dzisiaj nie będzie lekcji, a pójdą całą klasą na
Karczówkę.
Karczówka to taka góra porośnięta drzewami za miastem, ze starym klasztorem na
szczycie. Widać ją z każdej ulicy, podobną do baby wielkanocnej oblepionej rzeżuchą i
rodzynkami.
Krzyknęła radośnie dzieciarnia. Zrobiło się zamieszanie i gwar, jakby Tatarzy napadli
na szkołę. Z tej uciechy piegowaty Pawełek wylał Wackowi pół kałamarza atramentu na
głowę.
Przyjemnie było na Karczówce. Widziało się z niej całe Kielce. Kościoły, dachy, ulice i
dalej sine i granatowe góry.
Każdy zabawiał się, jak tylko chciał. Chłopcy koziołkowali z góry na dół, staczali się na
brzuchach, a dziewczynki ganiały za motylami, plotły wianki ze stokrotek, podziwiały
mrowisko i lśniącego żuka gnojownika.
Wścibski Wojtuś szperał w gęstych krzakach tarniny. Pokłuł się trochę, ale odważnie
lazł w największy gąszcz wyobrażając sobie, że przedziera się przez dżunglę afrykańską.
Nagle tuż przed jego nosem poderwał się z furkotem szary ptaszek. Wojtuś w pierwszej
chwili przestraszył się tego furkotu, ale ochłonąwszy zauważył tuż przed oczami misternie
uwite gniazdko, a w nim pięć maleńkich, pstro nakrapianych jajeczek.
Wziął Wojtuś jedno z nich w rękę. Było takie cieplutkie i kruche. Obejrzał i położył
delikatnie z powrotem. Powróciwszy do baraszkujących kolegów odwołał swojego
przyjaciela, szczerbatego Krzysia.
- Co mi dasz, to ci pokażę cosik - wyszeptał - ale takie fajne.
- Ee - gwizdnął cicho Krzyś - a co byś ty chciał i co mi pokażesz?
- Gniazdo z jajeczkami.
- Prawdziwe? Nie cyganisz?
- Nie, jak tatusia i mamusię kocham - przysiągł Wojtuś. - Jajeczek jest pięć, a takie
ś
liczne. Pewno to słowika albo tego cudownego ptaka, co o nim ostatnio czytaliśmy bajeczkę.
- Dam ci - zastanawiał się Krzyś - dam ci trzy obrazki z rybami i dołożę dwie gumy do
ż
ucia.
- Niech będzie - zgodził się wspaniałomyślnie przyjaciel - tylko nikomu więcej nie
pokażemy. To będzie nasza tajemnica. Będziemy tutaj przychodzić i przyglądać się.
- Aha - domyślił się Krzyś - a jak się słowiki wylęgną, to zabierzemy do domów i będą
nam śpiewać.
- A może nauczymy je mówić - dołożył Wojtuś. - Mój dziadziuś miał szpaka, który
mówił.
Z kolei do tej tajemnicy przypuszczono wspólnego przyjaciela Kazika. Kazik zaś w
wielkiej tajemnicy i za czarną kryształową kulę pokazał gniazdko Andrzejkowi, Andrzejek
znowu Michasiowi.
Wkrótce wszyscy chłopcy tłoczyli się wokół tarninowego krzaka. Zaniepokojony
ptaszek skakał po gałązkach pobliskiej sosny i popiskiwał żałośnie.
Tłusty Franek jakoś tak niezręcznie ujął jajeczko, że upadło na kamień i rozbiło się.
Przez chwilę panowało w skupionej gromadce wielkie osłupienie. Wojtuś poczerwieniał i
rzucił się z pięściami na Franka. Poturbował go mocno przy milczącej aprobacie kolegów.
Wreszcie puścił.
- Chodźmy stąd - zarządził Krzyś - bo samiczka się spłoszy i nie wróci więcej.
Odchodzili zachowując milczenie. Na ostatku wlókł się Franek pochlipując.
- Tee - pokazał mu Wojtuś język - a będziesz drugi raz tłukł jajeczka, ty tłukojaju!
- Cha, cha, cha. Tłukojaj! Tłukojajczyk, cha, cha. - zawtórowały dzieci.
Zdesperowany Franek przystanął. Otarł rękawem koszuli ciężką łzę. Odsapnął.
- Jak tak, to potłukę wszystkie! Oooo, jak tak...
Zawrócił biegiem do krzaka. Zanim go dopędzono, zerwał gniazdeczko i cisnąwszy je
ma ziemię podeptał.
- O, tak, tak - posapywał - teraz mnie przezywajcie tłukojaj!
Wrzask, jaki podnieśli chłopcy, przywabił panią odpoczywającą przy klasztornym
murze w cieniu wielkiego kasztana. Z początku nie mogła się zorientować, co takiego się
wydarzyło. Dopiero kiedy zobaczyła zniszczone gniazdko, załamała z rozpaczy ręce.
- Jak ty to mogłeś, Franek, zrobić! Ale z ciebie barbarzyńca! Żałuję, że was brałam na
wycieczkę. Ostatni raz wzięłam...
Powrót z tak pięknie zapowiadającej się majówki przypominał kondukt pogrzebowy. Na
przodzie kroczyła pani milcząca jak kamień, za nią w karnych dwójkach dziewczynki, później
chłopcy, a na samym ostatku wlókł się wzgardzony przestępca. Z jego siwych oczu kapały na
zakurzoną drogę słone łzy.
W szkole pani wygłosiła godzinną pogawędkę o tym, jakimi to przyjaciółmi ludzi są
ptaki. Że chronią nasze zbiory i zieleń przed robactwem i owadami, że niszczenie gniazd jest
przestępstwem, że obowiązkiem każdego człowieka jest opieka nad skrzydlatymi
ś
piewakami. Na zakończenie lekcji kazała każdemu napisać w domu na ten temat
wypracowanie.
- Czy to może być bajeczka? - podniosła Sambo do góry dwa umalowane atramentem
paluszki. - Bo ja to bym nawet bajkę napisała.
- Może być - zgodziła się pani. - Macie, dzieci, tydzień czasu. Nie spieszcie się,
napiszcie ładnie.
Sambo przez trzy popołudnia ciężko pracowała, smarowała stronicę za stronicą,
pomagając sobie wyciągniętym językiem. Wreszcie czwartego dnia przepisała na czysto pod
tytułem „Bajka o czarnym kosie”.
Przyniosła mi to do oceny ze skromną a wyczekującą miną. Zasiadłem w fotelu i
czytam.
Rzeczywiście. Nawet ładna bajeczka, tylko zbyt długa, i biedna Sambo pogubiła się w
szczegółach. Nigdy tak długiego opowiadania przecież nie pisała. Czeka teraz na mój wyrok z
wypiekami na buzi. W zdenerwowaniu głaszcze zimne kafle pieca, poklepuje poręcz fotela.
- Ładne - powiadam -- ale mogłoby być jeszcze ładniejsze.
- To, tuśku - Tania z zapałem poklepuje teraz ścianę - pani mówiła, że ty mógłbyś mi
pomóc, a nawet taką bajeczkę napisać dla naszej klasy.
Co było robić. Odłożyłem pilny reportaż i wziąłem się za bajeczkę. Co to się nie robi dla
całej klasy.
Teraz Sambo oceniała moją pracę. Trzeba przyznać, że bardzo krytycznie. Przeczytała,
zmarszczyła nosek, poklepała kartki maszynopisu.
- Ostatecznie, przerobiłeś tylko to, co ja napisałam, ale może być - orzekła - możesz to
nawet wydrukować... Ale ja, kiedy urosnę, to będę lepsze bajki pisać.
POŻEGNANIE
Od dnia Święta Dziecka jeszcze dziewiętnaście dni i już wolne - wyliczyła Tania na
palcach. - Z tego odpadają dwie niedziele. Do wakacji trzeba będzie jeszcze siedzieć w ławce
aż pięćdziesiąt cztery godziny. Żeby już tak to wolne, żeby już!
Energicznie zrywa Sambo codziennie z rana kartkę z kalendarza. Znowu jedna mniej!
Zbliża się chwila wolności. Będzie się hasać w towarzystwie Kazana po polach i łąkach nad
wodą, spacerować po lesie, zbierać grzyby i kwiaty. A ileż po drodze pięknych dębów,
ś
wierków, omszałych skał! A jak przyjemnie jest zbierać jagody, poziomki pachnące.
Mimo rozważań o bliskich już rozkoszach swobody, Tania nie zaprzestała zajmować się
swoim zwierzyńcem. Szczególnie rodzina papużek zasługiwała na specjalną uwagę. W klatce
działy się teraz poważne sprawy.
Kubie przybyła piękna zielona małżonka. Pyszna papuzica i jakby wciąż nadęta. Stąd
też nadaliśmy jej imię Kleopatry. Kleopatra po zadomowieniu się w klatce postanowiła
powiększyć papuzi ród i zniosła cztery maleńkie jajeczka. Siedziała teraz na nich w ciemnej
skrzyneczce, rzadko kiedy pokazując się na zewnątrz. Tania fakt ten rozgłosiła całej klasie i
już obiecała ulubionym koleżankom po parce młodych papużek. Tak więc Elżunia ostrzyżona
„na garsonkę” miała dostać parę zielonych, Tusia parkę niebieskich, Halusia jedną niebieską,
a drugą zieloną, ba, nawet Andrzejek przymówił się i też obiecano mu jedną papużkę.
2+2+2+1 - to wyniesie 7, a jajeczek było 4. No, ale Tania nigdy się nie przejmowała
matematyką i w ogóle lekceważyła sobie nauki ścisłe.
- To nic - rozumowała. - Mogą się przecież z każdego jajeczka wykluć bliźniaki.
Nadszedł wreszcie dzień wręczenia świadectw. Wtłoczyliśmy z trudem Tanię w
mundurek. Przez rok ciężkiej nauki wyrosła i zmężniała. Posłużyła jej widocznie atmosfera
szkolna i na zdrowie wyszedł trud zdobywania „piątecek”.
Maryla od świtu lamentuje z cicha, bo Bogusia nie pozwala jej włożyć sukienki z
połyskującego rypsu. Chciała zaćmić koleżanki i zadziwić panią, ale matka nie i nie. Musiała
również włożyć mundurek.
Wreszcie obie dziewczynki gotowe do wyjścia.
- Trach - zerwała Tania ostatnią kartkę z kalendarza. Następna oznaczona czerwonym
kolorem - niedziela, a dalej już wolne wakacyjne dni.
Koniec roku nauki, ale Tania jakoś nie odczuwa wielkiej radości. Może nawet jest jej
troszkę przykro. Nie będą przecież spotykać się codziennie z Tusią ani też Halą, nie będą
opowiadać sobie takich tam różnych swoich spraw i sprawek, zwierzać tajemnic.
A ileż to przyjemności było, kiedy pani stawiała „piąteckę” i wpisywała ją do
dzienniczka. No i każdego dnia coś ciekawego się wydarzyło i „cłowiek” stawał się coraz
mądrzejszy. Jak przyszedł do drugiego, to takie głupiutkie rachunki robił. O, na przykład 5+4
albo takie już trudniejsze niby 8+1-6. Nad takimi rachunkami trzeba było się dobrze nabiedzić
i pomagać sobie na palcach albo też wyciągniętym językiem. Nie śmiejcie się. Im coś
trudniejszego do rozwiązania, tym więcej język się wysuwa. Niektórzy dla lepszego myślenia
dłubią w nosie, inni znowu drapią się po głowie. Każdy na swój sposób zmusza głowę do
myślenia.
A teraz nawet taki rachunek: ile to będzie 72:8 + 63, nie jest dla Tani trudny.
I cieszy się Sambo z wakacji, a trochę i żal, że przez te dwa miesiące nic nie skorzysta
ze szkolnych mądrości.
Jest gotowa do wyjścia. Zawraca jednak od drzwi.
- Mamusiu, chciałabym dać coś koleżankom na pamiątkę. Myślałam, że dam papużki,
ale ta Franka...
Tak. Przez Franciszkę nie doczekaliśmy się młodych papużek.
Stało się to w ten sposób. Po zniesieniu jajeczek i odsiedzeniu jakiegoś czasu w
gnieździe Kleopatra postanowiła sobie trochę pofruwać po pokoju. Zmęczona lotami opadła
akurat na drzemiącą rozkosznie Frankę. Przebudzona kotka miauknęła groźnie, podskoczyła
jak na sprężynach. Papużka uciekając pacnęła główką o szybę. Bardzo mocno. I od razu
koniec.
Kuba został wdowcem. Kleopatrze Tania wyprawiła wspaniały pogrzeb. Trumienka
była z pudełeczek po perfumach, wyklejona złotym papierem. A co było na tym pogrzebie
płaczu!
Teraz Sambo głowi się, co dać koleżankom zamiast papużek.
- A daj, co ci się podoba - przyzwala Bogusia. Gorączkowo przewraca Tania w koszu z
zabawkami.
- Dla Tusi osiołka - mruczy odkładając pudełko z tym zwierzakiem, kręcącym głową -
dla Halusi laleczkę Bertę... Dla Janeczki kurkę... a może nie. Dam bociana... eee, nie, tak
ładnie klekocze. Może kotka lepiej? Mamusiu, dać kotka?
- Daj.
- Kiedy jeszcze go nie widziały moje koleżanki w Starachowicach. Jak pojadę do babci,
to im go pokażę. Zamiast osiołka dam Tusi tego królika, coś mi go przywiozła z Krynicy.
- Co ty, Sambo? Przecież królik całkiem obłazły z sierści i brudny. Wstyd byłoby coś
takiego pokazać, a nie dopiero podarować.
Tania odkłada z żalem zniszczoną zabawkę i wyjmuje z samego dna kosza drewnianego
konika.
- A może tego?
- Dziewczynce konika? - oburza się Bogusia. - No, prędzej, bo już czas do szkoły.
W rezultacie z całej masy zabawek nie można było wybrać ani jednej.
- Już od gęsi dostanie się owsa, a od ciebie jaką zabawkę - gani Bogusia córkę
półżartem. - No, chodźmy prędzej, bo w szkole uroczystość już się zaczyna.
Po drodze Bogusia kupuje bukiecik czerwonych goździków.
Klasa wygląda dziś bardzo świątecznie. Dzieci nie hałasują i nie krzyczą. Nawet
największe urwisy zachowują się z godnością. Wiadomo. Za chwilę otrzymają dyplom
upoważniający ich do studiów w trzecim oddziale. No, a trzecioklasista musi się różnić od
drugoklasisty. To już nie maluch. Niektórzy postanawiają, że będą przychodzić do szkoły już
z teczką, a nie z tornistrem. Andrzejek twierdzi, że przez wakacje zapuści wąsy.
Matki pozostają w hallu. Czas oczekiwania skracają sobie rozmową o wakacyjnych
projektach.
Woźny, ogolony uroczyście, uśmiechnięty, spogląda na ścienny zegar i naciska guzik
dzwonka. W klasach przycicha. Z kancelarii wychodzą nauczycielki i nauczyciele trzymając
w rękach pliki świadectw.
Serca tysiącznego tłumu uderzają niespokojnie. Niby to już wiadomo, jakie stopnie na
nich wypisane, ale kto wie?... W ostatnim dniu mógł pan dyrektor wlepić dwójkę ze
sprawowania. Bo niektórych urwisów bliskie już wakacje przyprawiały o zawrót głowy.
Tania zmarszczyła mały nosek, przejrzała się ukradkiem w kieszonkowym lusterku.
Przy okazji puściła zajączka na tablicę i poklepała po plecach Tusię.
- Ciekawe, czy mam same piątecki, czy też nie same.
- Aha - odparła, również bardzo wzruszona Tusia - masz albo same piąteczki, albo nie
same.
- Ciszej, dzieci - twarz pani zdobił dzisiaj przyjemny uśmiech - kochane dzieci... No,
czego ty, Pawełku, wykrzywiasz się?
- Bo mi, proszę pani, pchła wlazła na nogę. Wczoraj tatuś przyjechał z delegacji.
Zawsze z sobą przywiezie. Mówi, że pełno ich w wagonach kolejowych, bo kolejarze nie
dbają o porządek...
- No, no, cicho już. A więc, kochane dzieci... Czego ty znowu chcesz, Kaziku?
- Ja powiem tatusiowi, że Pawełek ubliża kolejarzom - nasrożył się chudy Kazik. - Mój
tatuś jest zawiadowcą i zaskarży jego tatusia do sądu.
- A ino - pogroził pięścią Pawełek - tyle mu zrobi. Oo! Figę!
- Uspokójcie się, bo postawię do kąta... A więc, kochane dzieci. Rok minął i niejedno z
was... No czego ty, Taniu, tak się znowu wiercisz?
- Bo mundurek mnie ciśnie pod pachami.
- Ach, wy! Pozwólcie mi skończyć. Co to ja mówiłam. Aha... I znowu spotkamy się za
dwa miesiące. Moje dzieci... No, czego ty, Andrzejku, płaczesz.
Pani wreszcie z westchnieniem zrezygnowała z dalszego przemówienia i tylko
wyczytując nazwiska rozdała świadectwa. Uśmiechnęła się znowu, kiedy dziewczynki
odebrawszy świadectwa za roczną naukę zbliżyły się z kwiatami. Po chwili pani już nie
mogła utrzymać w ręku pokaźnego i płonącego kolorami bukietu. Musiała położyć go na
stole, a kwiatów wciąż przybywało. Na ostatek Pawełek z Krzyśkiem dumnie podeszli, każdy
z olbrzymim naręczem najpiękniejszych sztamowych róż.
- Kochani chłopcy - rozczuliła się pani. - Czy z własnych ogródków takie piękne
kwiaty?
- Ii tam, z własnych - przymrużył lewe oko Krzysiek. - U tego pana, co rosną, jest taka
duża dziura w płocie. Pawełek pilnował, a ja wlazłem. Pokłułem trochę ręce, ale to nic, proszę
pani.
- Niiic! - jęknęła pani. Miała zamiar wygłosić urwisom kazanie, ale ci ukłonili się
pięknie i powiewając świadectwami pomknęli na ulicę.
Tania długo nie mogła rozstać się z przyjaciółkami. Odprowadzały się od rogu jednej
ulicy do drugiej. Przystawały przed domami i znowu z powrotem. Chodziłyby może tak do
dnia dzisiejszego, gdyby nie matki. Musiały się więc pożegnać, obiecując sobie przywieźć
pamiątki wakacyjne. Tania, ponieważ mieliśmy zamiar zwiedzić Góry Świętokrzyskie,
przyobiecała po małej sarence, jelonku i borsuku. Tusia znad morza wielorybka - tyciego, co
będzie mógł pływać w wannie. Elżunia z Bukowiny Tatrzańskiej kosmatego niedźwiadka.
Jednego albo po parce.
Czy dotrzymają słowa? Ano, przekonamy się po wakacjach. W każdym razie solennie
sobie przyobiecały i przypieczętowały to całuskami.
Tani wypłynęła spod powieki czysta jak brylant łza. Bogusia spojrzała na nią zdziwiona.
- Co ci jest?
- Ee, nic... Chodźmy już do domu, bo tam tusiek czeka i pewnie bardzo jest ciekawy,
jakie mu Sambo świadectwo przyniesie.
WAKACJE TO RZECZ MIŁAAA..
Uff - odetchnęła Sambo z ulgą, podsuwając mi pod nos nieco już wymięte świadectwo -
napracował się cłowiek, ale są piątecki i spokoju a spokoju!
Na jej pucołowatym obliczu malowało się zadowolenie i radość. Przywołała Kazana i
objaśniła mu stopnie w kolejności.
- O, widzis, psie, ta za rachunki, a ta niżej to z polskiego, ta ze śpiewu. Ty, Kazanie, to
dopiero masz dobrze, ani do szkoły nie musisz chodzić, ani śpiewać, ani tabliczki mnożenia
uczyć się na pamięć.
Pies uczynił bardzo skruszoną minę i przepraszając machał puszystym ogonem.
- Powąchaj to - podsunęła mu pod czarny nos świadectwo - no, powąchaj.
Przejechał szerokim jęzorem po sztywnym papierze i sądząc widocznie, że to jest
wezwanie do zabawy, złapał go potężnymi zębami.
- Oddaj - przestraszyła się Tania pociągając papier ku sobie. Zachrzęściło i świadectwo
rozerwało się na dwie nierówne części. Kazan zmiął swoją część w pysku i wypluł z
niesmakiem. Tania narobiła krzyku, wrzasku - jakby stało się wielkie nieszczęście.
Z niemałym trudem posklejaliśmy ten dokument. Wyglądał, jakby go psu z gardła
wyciągnięto, ale inaczej nie mógł wyglądać - bo rzeczywiście tak było.
Nie zostało już wiele czasu, zamówiony samochód trąbił pod oknami. Trzeba jeszcze
było sprawdzić w walizkach i tłumoczkach, czy wszystko zabrane. A tu Kuba nie chce wejść
do klatki i Franka w ostatnim momencie gdzieś się zapodziała. Maryla nie może znaleźć
paska do sukienki, ktoś zarzucił w mysią dziurę moje pudełko z haczykami do wędki i
kołowrotki. Bogusia rozsypała puder, a Kazan zjadł szminkę. Urwanie igłowy i koniec świata.
Wreszcie siedzimy już wszyscy w samochodzie. Kazan przystawił uśmiechnięty pysk
do szyby i podziwia okolicę. Franka wierci się niespokojnie na kolanach Samba, a Kuba ze
stoickim spokojem łuska słonecznik. Bogusia łyka, jedną za drugą, pastylki od bólu głowy i
narzeka, że najważniejszych rzeczy zapomnieliśmy, a mieszkanie to już na pewno nie
zamknięte. Okradną złodzieje. Może nawet już okradają.
Wakacje mamy zamiar spędzić w Starachowicach. Tuż za miastem, pod lasem i blisko
rzeki Kamiennej, ma nasz dziadziuś ładny domek z ogrodem. W ogródku szemrzący strumyk,
zaraz za ogrodem potężny las.
Dziewczynki już od dawna mają zaplanowane, jakie tam urządzą gospodarstwo.
Kwiatki zasiały wiosną na grządkach wydzielonych przez babcię. Teraz są ciekawe, czyja
grządka ładniejsza i której kwiatki są bardziej kolorowe.
Po przyjeździe na miejsce najpierw biegną na te grządki. Okazuje się, że u Maryli
kwitnie pachnący groszek, a barwne powoje wijąc się po słonecznikowych łodygach tworzą
malowniczą ścianę, pysznią się lewkonie i niebieszczą ostróżki. Nad tym wszystkim górują
złote tarcze słoneczników.
U Samba bratki już powiędły, tulipany i narcyze dawno przekwitły. Jedynie tylko
mieczyki świecą dumną purpurą. Skromna maciejka zwinęła się na słońcu. Będzie pachnieć
dopiero o zmroku i całą noc.
Kazan, wyskoczywszy z samochodu, najpierw popędził dzieci gapiące się na
przyjezdnych, następnie przywitał się z dziadkiem i babcią, liznąwszy ich grzecznie po
rękach. Taki już z niego był dobrze wychowany pies. Z godnością machnął sąsiadowi ogonem
i dopiero teraz rozpoczął sprawdzanie obejścia. Franka dreptała za mim krok w krok,
zalękniona i niepewna siebie w obcym miejscu.
Natomiast Kuba, zawieszony ze swoją klatką na ganku, z miejsca zaczął się kłócić
zajadle z wróblami. Miały one swoje nieporządne gniazda pod strzechą i pełno ich było na
sztachetkach płotu, w krzaku bzu, na dachu i na drabinie.
- Cir, cir, cir, co za stwór - darły się wróble - farbowany paniczyk, przebieraniec.
- Tyr, tyr, tyr - odpowiada Kuba - prowincjusze, chłystki - fiuu, fiuuu, fiu... ksz... a
kuku, grrrrrrr.
Wróble milkły na chwilę zdumione jego wymową i znowu ćwierkotały, dziwując się
niezmiernie jego piórkom. Takiego ptaka jeszcze tutaj nie było.
Kazan spostrzegł wspaniałego czerwonego koguta, stojącego na granicznym płocie.
Zastanowił go jego wygląd. Uznał w nim wroga zagrażającego bezpieczeństwu naszej
rodziny. Zaczął więc skradać się, szorując brzuchem po murawie. Kogut spoglądał na niego
bez bojaźni biorąc go widocznie za głupie cielę. Nagle Kazan wykonał wspaniały skok i
uchwycił zębami pióropusz ogona. Kogut wyrwał się, ale pióra zostały w pysku psa. Bez tej
ozdoby kogut wpadł na drugie podwórko prosto w środek sporego stada kur. Na jego sygnały
trwogi kokoszki rozbiegły się wrzeszcząc na alarm! Kazan szczekał potężnym basem.
Maryla z Tanią nawoływały koleżanki. Franka miauczała siedząc na drabinie.
Dziadek potarł dłonią siwą szczotkę czupryny. Chrząknął.
- No, teraz to już przez dwa miesiące będzie tutaj takie piekło - powiedział do babci
niby z przekąsem, ale zmarszczki pod wyblakłymi oczami zbiegły mu się w promienny
uśmiech. Tęsknił za tym „piekłem” i nie mógł się doczekać wnuczek z całym ich kocio-psio-
ptasim kramem. Przecież we dwoje nudziło im się w pustym domu.
Kiedy już umieściłem u dziadków rodzinkę, wyjechałem na kilka dni w teren.
Powróciłem czwartego dnia wieczorem. Sambo powitała mnie jak zwykle wylewnie. Zdążyła
się już opalić na czerwono i narzekała, że ją plecy swędzą. Kazan machnął ogonem,
uśmiechnął się do mnie pokazując rząd zębów zmuszających każdego do szacunku.
Usiadłem przy stole oczekując na kolację. Nagle zdawało mi się, że dosłyszałem w
pokoju słabe miauknięcie. Nadstawiłem ucha. Rzeczywiście, miauczy coś w pokoju.
- Co tam jest? - pytam.
Spojrzała Sambo na Bogusię, Bogusia na Marylę i nic. Dopiero babcia westchnąwszy
rozłożyła ręce.
- A już zaczynają menażerię zakładać. Nie wiesz to, jakie masz córki?
W kartonowym pudełku wysłanym mięciutką watą spoczywał sobie rozkosznie mały
kotek. Ziewał pokazując maleńkie i ostre jak szpileczki ząbki.
- O, jaki on jest śliczny, tuśku - zaglądała mi Sambo przymilnie w oczy. - Ty wiesz, że
Pietrusiaki chciały go utopić i ja dałam za niego pięć złotych! Tanio, prawda? Za takie
ś
liczności tylko pięć złotych. Widzisz, miałeś mi kupić laleckę, to juz nie potrzeba, a laleczka
kosztowałaby cię drożej...
W tym momencie dało się słyszeć rozkoszne ziewnięcie i spod łóżka wytoczył się mały,
okrągły jak kulka szczeniaczek. Rozkraczył się na dywaniku i polał go szczodrze.
- A to co znowu? - w zdumieniu odsunąłem talerz z pierogami. -- Cóż to za potwór?
- Wcale nie potwór - obraziła się Maryla - a rasowy jamnik. Patrz, jakie on ma rasowe
krzywe nóżki i oczy jak paciorki, a jaki mądry. O, widzisz, jak rozumie. Tu psi, psi. Czarnula,
tu. O, widzisz, idzie ciebie przywitać.
Rzeczywiście. Szczeniaczek przydreptał do moich nóg, obwąchał pantofel i posiusiał
go. Zerwałem się zły. .
- On tak z radości - powiedziała Bogusia zagadując mnie o tanich w Starachowicach
truskawkach i o tym, że w lesie pod Michałowem pokazały się grzyby. Jutro o świcie
wybierzemy się na nie całą rodziną. Nazbieramy i babcia zamarynuje, a resztę ususzy i
będziemy mieć zimą pierożki.
- Ale skąd się to psisko wzięło? - nie dawałem się. - Przecież mamy już Kazana.
- Zrozum, tatusiu - powiedziała ze skruchą Maryla - przyniósł go z Adamowa Felek
Nowaków, a jego mamusia kazała mu go wyrzucić, więc on chciał biedne psiątko wypędzić
na ulicę. Tam by go niedobre dzieci zamęczyły. No i wzięłam.
W spiżarni mieszczącej się w sieni załomotało nagle, zabrzęczały garnki metalowe,
słychać było brzęk tłuczonego szkła, jakieś hurgotamie i głosy diabelskie.
- A wszelki duch - zacząłem zdziwiony, dobrze wiedząc, że spiżarka jest zwykle pusta -
co to?
- To ten czort - poderwała się babcia - potłukł wszystko, a nie mówiłam, nie mówiłam!
Uchyliła drzwi. Ze spiżarki wypadł spory, jarzębiaty kogut z oskubaną szyją i kusym
ogonkiem. Z rozmachem przefrunął przez sień, wskoczył na stół i kiedy chcieliśmy go
schwycić, wylądował na rozpalonej! płycie komina. Oszalały z bólu bęcnął w oszklone
drzwiczki kredensu, odbił się i wylądował w wiadrze z wodą.
Okazało się, że miał on uświetnić dzisiejszy obiad, ale Tania wyprosiła go od śmierci
twierdząc, że ładniejszego i mądrzejszego koguta jeszcze nie widziała. Ona go nauczy wielu
sztuczek - jak w cyrku. A zamiast mięsa to obie z Marylą zjedzą zupę. Nawet owocową. Tak
więc kogut ocalił swoje życie i powiększył zoo.
Po kolacji zdjąłem buty i wyciągnąłem spod łóżka filcowe pantofle zamierzając je
włożyć. Wsunąłem do lewego nogę i mimo woli krzyknąłem z bólu. Pokłułem się okropnie.
Patrzę zdumiony, a tu pantofel zaczyna się poruszać jak żywy.
- To, tuśku, jest taki mały jeżyk - poinformowała mnie od razu Tania - on bardzo lubi
mleko i z miejsca się oswoił. Na imię ma Igiełka. Zawołać go - Igiełka, to zaraz leci do nogi.
Dziadek siedząc na swoim zwykłym miejscu pod lustrem nic nie mówił. Kiwał tylko
głową.
Z rana zaprezentowano mi dwie pary królików. Białe z czerwonymi jak rubin oczami
należały do Samba, Maryla miała parę burych, podobnych do zajęcy. Oprócz tego w klatce
przybitej do szopy spacerował siwy gołąb. Był to według Tani najczystszej rasy „kok” i
kosztował zaledwie tyle co kogut. Ten kok ochrzczony dumnie Odrzutowcem miał być
wytresowany na gołębia pocztowego. Będzie po wakacjach przynosił dziadziusiowi z Kielc
listy i ważne a pilne wiadomości. Bo przez pocztę to listy idą bardzo długo, a telegramy też
nie prędzej.
- Nie tylko do dziadziusia Odrzutowiec będzie przynosił listy, ale i do koleżanek, i do
znajomych. Już ja go wytresuję dobrze - przekonywała mnie gorliwie Tania.
- Ano, niech będzie!
Cóż innego mogłem powiedzieć? Postawiono mnie przecież przed faktem dokonanym, a
zresztą, przyznam się po cichu, i ja bardzo lubię wszelkie żywe stworzenie, a w młodości
marzyłem o hodowaniu królików i gołębi.
Pamiętam, wciąż przynosiłem z lasu a to młodą sójkę, to srokę czy nawet zwykłą
kawkę. Chowało to się ku zgrozie matki razem z wiewiórkami, małymi zajączkami, a nawet
raz z liskiem niecnotą. Napisałem niecnotą, bo kiedy przyniosłem go do domu ledwie
dyszącego i z przetrąconą łapką, zachowywał się potulnie, ale skoro tylko przyszedł do siebie,
uciekł nie machnąwszy nawet kitką na pożegnanie. Takie niewdzięczne stworzenie. Chociaż
nie inaczej zachował się i zając. Sójka też odleciała przezimowawszy w ciepłej izbie. Jedynie
tylko wiewiórka trzymała się wiernie obejścia razem ze sroczką Kasią.
Nie broniłem więc i dzieciom przyjaźni z czworonogami i pierzastymi.
Cieniste podwórko dziadków tętniło życiem od wczesnego ranka. Czarny piesek, zwany
Ż
olcią, odbywał po nim pod przewodnictwem Kazana wyprawy krajoznawcze. Podczas
jednej z takich wypraw zniszczyli doszczętnie ogródek Maryli. Właściwie to winien temu był
Igiełka, bo schował się w gąszczu kwiatów i dzielny Kazan chciał go stamtąd wypłoszyć.
Szarpał więc zębami za kwiaty, a Żolcia pomagała ile sił.
Dla Odrzutowca dokupiliśmy samiczkę. Teraz już nie siedziała ta gołębia para w klatce,
ale najwięcej przebywała na dachu albo pod chmurami próbowała swoich skrzydeł.
Tresowany przez Samba Odrzutowiec pozwalał już sobie przywiązywać pod skrzydło
karteczkę. Uczył się z nią fruwać i powróciwszy do klatki dostawał grochu, odrobinę cukru i
wtedy karteczkę mu odwiązywano. Cała gromada koleżanek asystowała przy tej czynności.
Zamówień na listy do Kielc było sporo. Maryla zamyślała nawet wydać specjalny znaczek.
Dopiero to filateliści będą się o niego ubiegać!
TANIA ŁOWI RYBY
Tania uparła się, że nałowi dla całej rodziny na kolację rybek. Wędki przecież mam, a
za lasem płynie bystra rzeka Kamienna.
Namawiamy Bogusię i Marylę. One boją się wody. Idziemy więc z dzielnym Sambem.
Z nami hasający jak wariat Kazan. Ja taszczę wędki i torbę z kanapkami, a Tania pudełko z
robakami. Wierci się i podskakuje nie gorzej od Kazana, opowiadając o wielkich rybach,
które ona sama złapie.
Minęliśmy las, teraz przekraczamy ostrożnie dwie nitki szyn i już rzeka. Nad wodą
unoszą się piękne jętki o skrzydłach malowanych seledynem, granatem i złotem. Mkną
drapieżne, o wyłupiastych oczach ważki. Unosi się na zgrabnych skrzydełkach rybitwa
upatrująca łupu.
Zajmujemy stoisko nad spokojnym odmętem. Zwykle lubią tutaj żerować niezbyt
smaczne, ale za to bardzo ładne krasopiórki,
131niewybredne co do przynęty i mało płochliwe. A Tania i Kazan bynajmniej nie
zachowują się cicho. Wyprawiają takie gonitwy i harce, że ziemia dudni.
Zarzuciłem wędkę z przynętą z ciasta. Czerwony spławik tańczył na niebieskiej fali.
Tania przykucnęła u moich nóg. Kazan otrzymał polecenie warowania.
Mijały minuty. Spławik wciąż tańczył. Zmieniłem ciasto na dżdżownicę. Jednak nic nie
chciało brać.
- No, czego nic nie łapiesz - czyniła mi Tania wymówki - pewno tutaj wcale nie ma ryb.
Chodźmy w inne miejsce.
W tej chwili spławik drgnął i ostro poszedł w nurt. Poderwałem i na żyłce huśtał się
zielonkawy okonik.
- O, jaki duży, jaaaki duży! Prawdziwy wieloryb. Daj wędkę, to ja drugiego zaraz
złapię! - klaskała w dłonie. Kazan poszczekiwał basem.
Okonik był mało co większy od mojego dużego palca. Chciałem go wyrzucić z
powrotem do wody, ale Sambo nie pozwoliła. Twierdziła, że starczy przynajmniej dla jednej
osoby na kolację, a w najgorszym razie dla Franciszki.
Drugim razem lepiej się poszczęściło. Wzięła srebrzysta i ważąca do dziesięciu deka
płoć. W oczach Tani to olbrzym. Dziwiła się, że żyłka nie pękła.
Dałem wreszcie wędzisko do trzymania Tani. Trzeba było widzieć jej pyszną minę. Tak
chyba trzyma lejce stangret, obwożący po Londynie królewską parę. Zostawiłem ją z
Kazanem, a sam udałem się na łąkę, aby schwytać trochę polnych koników. Na konika może
uda się złapać klenia.
Mam już ich kilka w pudełku. Nagle słyszę krzyk i widzę, jak Sambo ucieka od rzeki w
moją stronę. W przestrachu ledwo dech łapie. Kazan poszczekując biegnie obok. Sierść na
grzbiecie ma najeżoną.
- Co się stało?
- A tu... tuśku. Coś takiego czarnego się złapało. Pewnie to morski smok?
- Jak wygląda ten smok?
- Wielki i czarny. Ciągnę, a on rozczapierzył łapy i paszczę. Wylazł z wody i oczy
wytrzeszczył. Byłby mnie może i ugryzł. Ale rzuciłam wędkę i uciekłam.
Biegnę nad wodę. Wędzisko płynie już na zakręcie unoszone bystrym prądem. Włażę do
wody.
- Nie ruszaj, bo to coś strasznego - ostrzega mnie Tania. - Taakie czarne i wielkie jak
koń!
Poderwałem wędkę. Na haczyku wisi sobie spokojnie duży rak. Sambo na widok jego
wąsów i rozwartych kleszczy schowała się przezornie za Kazana.
Teraz już za nic nie chciała wziąć do ręki wędziska. Została więc na plaży, a ja łowiłem
nieco poniżej.
Zarzuciłem kilka razy. Nic i nic. Bywa i tak, że ryba bierze przez parę minut, a później
ani tknie przynęty. Znudzony rozglądam się i widzę, że jakiś dziwny owad płynie z prądem.
Pasikonik nie pasikonik. Zielony w czerwone kropki. Nadpłynął nad krawędź głębi.
Zakotłowało się. Duża ryba wychyliła się prawie do połowy z wody i połknęła to, co płynęło.
Ciekawe, co za owad?
Oglądam się za Sambem i widzę, że już nie bawi się kamyczkami, ale siedzi nad
brzegiem skulona. Po raz pierwszy trze piąstkami oczy. Zostawiam na chwilę rybołówstwo i
idę dowiedzieć się o przyczynę.
Z bliska widzę, że spomiędzy piąstek płyną prawdziwe łzy. Wielkie jak groch spadają
na suchy piasek i wsiąkają momentalnie.
- Co się stało, u licha, znowu?
- Paluszek, mój paluszek... - łka Tania.
- Co paluszek? Skaleczyłaś sobie, czy może osa ugryzła? - zaniepokoiłem się. - Pokaż.
- Nie, nie mój, a ta laleczka Paluszek. Chciałam mu pokazać z bliska wodę i on mi się
wymknął i popłynął. Ty, tatusiu, jeszcze go może złapiesz.
Zaczęło mi coś świtać w głowie. Pytam więc:
- A jak był ubrany Paluszek?
- W zieloną sukieneczkę. Ta sukieneczka miała takie czerwone kropki.
- To już po Paluszku - zasmuciłem się. - Zjadła go wielka ryba i teraz jak biblijny Jonasz
ż
egluje w jej brzuchu.
- Jaki, tatusiu, Jonasz?
- A taki tam jeden stary prorok. Połknął go wieloryb i Jonasz podróżował w jego
brzuchu przez trzy dni i trzy noce, aż wreszcie złapano wieloryba na wędkę, wypatroszono.
Patrzą, a tu z żołądka wychodzi Jonasz, żywy i zdrowy.
- To może i Paluszek też wydostanie się - rozjaśniła oblicze Tania uradowana tym
wykładem.
- Na pewno.
Jednak nie złapałem już żadnej ryby. Zrobiło się bardzo gorąco i poszły spać w głębiny.
Postanowiłem się więc wykąpać. Wybrałem dogodne miejsce i skaczę od razu z brzegu.
Dałem pięknego nurka, wypływam na środku rzeki, a tu mnie coś cap za włosy. Otwieram
oczy przestraszony.
No tak. To Kazan skoczył za mną. Odpędzam go, jak mogę, ale gdzie tam! Silne z niego
psisko i zaciągnął mnie na brzeg. Skrzyczałem go i znowu skaczę. Kazan za mną. Chcę
pływać, nie pozwala. Ratuje mnie raz za razem. Widocznie myśli, że się topię. Nie pozwala
mi się wykąpać i tyle. Sambo ma z tego wspaniałą zabawę. Nawet na chwilę zapomniała o
Paluszku.
Zbieramy się do domu. Każę Tani przynieść ryby uwiązane na sznurku do kamienia.
Okazuje się, że ryb nie ma. Kazan wypatrzył je i spałaszował. Wala się tylko w pobliżu łeb
płotki. Psisko oblizuje się teraz z poczuciem wielkiej winy. Podaje potężną łapę
przepraszając.
Tania zarzeka się, że już nigdy nie wybierze się na ryby. Są bardzo podłe, kiedy potrafią
zjeść kochanego Paluszka.
PRZYGODA Z PROSIAKIEM
Po drugiej stronie drogi stał w ogrodzie biały domek oparkaniony wysokim płotem.
Właśnie ten płot hamował zapędy dzieciarni do składania wizyt dorodnym czereśniom,
wiśniom, apetycznym gruchom, jabłkom rumianym.
Sambo też tęsknie spoglądała w tamtą stronę, ale całkiem z innego powodu. Wstyd
przyznać - ale tym powodem był prosiak, a raczej już świnia. No tak, zwyczajna, czarnobura
ś
winia o oklapniętych uszach i różowym ryju.
Ta właśnie czarnobura świnia wciąż biegała za swoją opiekunką, ośmioletnią Magdzią.
Przychodziła jak piesek na każde zawołanie. Brała jedzenie z ręki, pozwalała się Magdzi
szarpać za uszy, a nawet woziła ją czasami na grzbiecie.
Ksantypcia - tak nazywało się to fenomenalne stworzenie - liczyła sobie dobre sto kilo
ż
ywej wagi i nie odczuwała ciężaru wątłej dziewczynki.
A niechby tylko ktoś spróbował skrzywdzić Magdzię. Na jej krzyk Ksantypa szarżowała
ś
miesznym kłusem i samym tylko ciężarem zbijała z nóg krzywdziciela.
Ksantypcię przyniesiono do rodziców Magdzi malusieńką, zaledwie liczyła dwa dni.
Zdechła jej mama maciora. Właściciel, nie wiedząc co robić z małymi, porozdawał je
chętnym.
Niezaradną Ksantypcię karmiono smoczkiem z butelki. Było to ulubione zajęcie
Magdzi. Świnka wychowała się na smoczku i bardzo polubiła swoją opiekunkę. Zażyłość ta
trwała dalej, mimo że Ksantypcia przez rok wyrosła na stukilową Ksantypę, a Magdzi
zaledwie przybyło dwa kilo wagi i wypadł jej trzonowy ząb.
- Oj, ale bym chciała poklepać tę Ksantypkę - zazdrościła Tania dziewczynce z białego
domku. - A może ona tak pozwoliłaby mi się przejechać. To byłoby cudnie! Jechałam już
furmanką, kajakiem, motorówką, samochodami różnymi, na Kazanie też i krowie pana
leśniczego... ale na śwince jeszcze nigdy w życiu.
Zapoznać się z Magdzią żadna sztuka. Sambo, taka dzielna i sprytna, zaprezentowała na
podwórku dziadziusia co ciekawsze zabawki. Oto osiołek, który za magnesem kręci głową,
kotek goniący w kółko za kuleczką, małpka wspinająca się po drabinie, lalki strojne, aż łuna
biła.
Magdzia stała u płota gapiąc się przez szpary w sztachetkach. Sambo niby to
demonstrowała zalety zabawek wobec obojętnie drzemiącej Franciszki, ale nieznacznie a
pilnie zerkała w stronę zapatrzonej dziewczynki. Kiedy osiołek zaczął kręcić głową, kotek
biegać jak oszalały, małpka skakać, Magdzia nie wytrzymała.
- Aaa, ale to ładne! - jęknęła z zachwytem.
- Jak chcesz, to możesz wejść i pobawimy się - zezwoliła wspaniałomyślnie Tania. -
Proszę bardzo, dziewcynko.
Znajomość została zawarta. Maryla wyjrzała, kto przyszedł, ale stwierdziwszy, że to
rówieśnica Tani, wydęła dumnie wargi. To nie dla niej takie towarzystwo. Ona już przecież
zdała do szóstego. Z maluchami nie będzie się zadawać. Usiadła w kącie podwórza nudząc się
dostojnie.
Tania bez przerwy obracała językiem. Wypytywała o obyczaje Ksantypy, jej ulubione
potrawy, o sztuki, jakie potrafi. W końcu zaprosiła się z wizytą na jutrzejsze popołudnie.
Poszła z torebką pełną „świńskich” łakoci. Ciasteczkami i kawałkami mięsa rychło
zaskarbiła sobie życzliwość otyłej Ksantypy. Łakomczuch, nie zwracała uwagi teraz na
Magdzię. Chodziła za Tanią krok w krok, trącała ją ryjem, pochrząkiwała spoglądając w górę
małymi oczkami.
Tania aż pokraśniała z radości, poklepywała też do syta czworonożną przyjaciółkę,
drapała za uszami i po grzbiecie.
- Zobaczysz, jak ja jeżdżę - Magdzia zwinnie wskoczyła na czarnoburego wierzchowca,
klasnęła bosymi piętami. - Wioo...
Ksantypa pogalopowała świńskim truchcikiem wokół podwórza. Tania z podziwu
klaskała w dłonie, przytupywała biegnąc za nimi.
Magdzia, nieco zmęczona przejażdżką, usiadła obok Tani. Medytowała o tym, w jaki by
sposób wycyganić od koleżanki jakąś zabawkę - choćby tego czerwonego osiołka. Może tak
na zamianę. Magdzia ma w pudełku od zapałek zasuszonego złotego żuka, ma też muszelki
znad Wisły. Tylko czy Tania zgodzi się na taką zamianę? Z pewnością osiołek kosztuje dużo
pieniędzy.
- Oj, co bym dała, żeby przejechać się na Ksantypie! - wyrwał się z ust Tani okrzyk. -
Wszystko, co mam.
- A osiołka też? - podchwyciła żywo Magdzia. - Osiołka też byś dała?
- Dałabym.
- No to wsiadaj - Magdzia kuła żelazo na gorąco. Przywołała świnkę. Ustawiła ją pod
płotem. Pomagała wsiąść przyjaciółce, odebrawszy przedtem osiołka.
Tania drżąca z emocji schwyciła Ksantypę mocno za kłapciaste uszy. Uderzyła
nieśmiało piętami. Świnka na razie nie zdradzała chęci do galopu. To nie Magdzię dźwigała
przecież na grzbiecie, ale grubaska nie lada.
Magdzia machnęła witką, świnia pokłusowała z wyraźną niechęcią. Sambo wrzasnęła
radośnie, a jednocześnie i nieco ze strachu. Ten krzyk usłyszał Kazan poszukujący
bezskutecznie już od pół godziny swojej „pani”.
Zawył przeciągle i z rozmachem walnął łbem w furtkę. Haczyk słabo umocowany
wypadł ze skobla. Kazan otrząsnął się i nagle sierść zjeżyła mu się na grzbiecie.
Dojrzał bowiem swoją Sambo unoszoną przez nie znanego mu stwora o krótkich
nogach. Zawrzało wściekłością i męstwem jego psie serce. Z głuchym wrrrr, rrrżż... wuuu
runął jak taran w pościgu.
Uciął boleśnie Ksantypę w tłusty pośladek. Kwiknęła i ruszyła cwałem w głąb ogrodu.
Nie wybierała ścieżek ani dróg. Zakotłowało się tylko na grzędzie konopi, przewracały się
oplatane zielenią grochowe tyki, kapuściane głowy legły pokotem.
Kazan złapał krótki ogonek Ksantypy w zęby. Wyrywała mu przerażona tą
niespodziewaną napaścią. Cwał przeszedł w obłąkańczy galop - tak chyba ongiś szarżowali
husarze. Dudniła ziemia, pryskało na boki błoto, migotały w oczach czereśnie, jabłonie i
ś
liwy. Kazan ujadał basem przyprawiając świnię prawie o zawał serca. Wreszcie Ksantypa
widząc, że nie tak łatwo zdoła od swego prześladowcy umknąć, skierowała się w kąt ogrodu
zarosły malinami i wysokim wałem pokrzyw. Tutaj spodziewała się znaleźć schronienie. A
Sambo?
Trzymała się kurczowo świńskich „kłapci”. Bała się zeskoczyć w takim pędzie na
ziemię. Przymknęła tylko oczy zdając się na łaskę losu.
Zaszurał tratowany maliniak. Tania poczuła, jakby ją bito setkami rozpalonych rózeg.
To dawały o sobie znać pokrzywy. Właśnie w ich gąszczu Ksantypa potknęła się i Sambo
wylądowała gwałtownie przelatując przez świński łeb.
Było potem płaczu co niemiara. Od tej pory Tania straciła cały sentyment do tych
ryjastych wierzchowców. Co zresztą nie przeszkadzało jej opychać się szynką i domagać od
Bogusi brizolu z cebulką - zastrzegając, aby tylko koniecznie był „wieprzowaty”.
GRZYBOBRANIE
Wystarczyło wyjść za dom i już rozpościerał się las - wielki, szumiący w czasie nocy,
pachnący poziomkami w rozgrzane słońcem letnie dni.
Kto nie znał dobrze tego lasu, mógł zabłądzić. Mógł iść i iść, aż wyszedł hen nad Wisłą
czy też z drugiej strony, pod Górami Świętokrzyskimi.
W tym to właśnie lesie zginęła nam jednego dnia Tania. Cośmy się jej naszukali! Aż się
wspominać nie chce. Ale lepiej opowiem wszystko za porządkiem.
Wybraliśmy się na grzyby. Było umówione, że ten, kto nazbiera najwięcej borowików,
obwołany będzie Prawdziwym Królem, kto rydzów - Rydzowym Carem. Każdy ma swój
koszyk, nóż i szukamy...
Idziemy w ten sposób. Pośrodku Tania z Marylą, a my z Bogusią bokami.
Pierwszego borowika znalazła Marylka. Nie to, żeby miała szukać, ale całkiem
przypadkowo. Schyliła się po przejrzałą już w słońcu poziomkę. Patrzy, a tu pod paprocią
brązowi się kapelusz grzyba. Naturalnie narobiła wrzasku i krzyku. Myślałby kto, odkryła
kopalnię złota. Upomniałem ją, żeby była cicho. Dziadziuś twierdzi, że grzyby nie znoszą
krzyku. Zaraz znikają. Usłyszą człowieka i smyrg głęboko w mech. Schowają się albo też
udają kamienie.
Nie wierzycie? Przekonajcie się sami. Jeszcze nikt, kto krzyczy i hałasuje w lesie, nie
nazbierał grzybów. W każdym razie tych szlachetnych prawdziwków. Co najwyżej przyniesie
do domu parę robaczywych albo też rozdeptanych kapeluszy, a reszta to pospolite maślaki,
kozaki, bedłki. Tylko ten napełnia kosz borowikami, kto chodzi cichutko, z powagą i powoli.
Teraz ja podniosłem okrągłego rydza. Dojrzała to Tania.
- Ee, tusiek! Pokaż, coś znalazł! - przybiegła do mnie nie patrząc pod nogi. Rozgniotła
tuż przy mnie trzy piękne rydzyki, mimo że było je widać z daleka.
- Myślałam, że to liście opadłe - tłumaczyła się - bo czemu takie podobne. Sam widzisz,
ż
e podobne...
W tej chwili po trawie smyrgnął rudy cień i wiewiórka zaczęła zwinnie wspinać się po
gładkim pniu dębu. Dostała się do pierwszych rosochatych gałęzi i tam się zatrzymała.
Patrzyła na nas z góry bez bojaźni, ale czujnie.
- Maryla, Maryla! Chodź, zobacz wiewiórkę. Zobacz, jaka prawdziwa i chyba oswojona,
bo się nic nie boi! - gorączkowała się Tania drepcąc wokół dębu. - Chodź, bo ona ucieknie
zaraz!
Nim Maryla przyczłapała, wiewiórka byłą już na wierzchołku. Zginęła ukryta w gęstym
listowiu. Można było oglądać tylko drogę, po której wiewiórka biegła.
Chciała przekonać się, czy nie ma jakich śladów. Postanowiła bowiem napisać rozprawę
o tropach dzikich zwierząt. Będą to takie wspomnienia wakacyjne, temat praktykowany
zwykle na lekcjach języka polskiego.
Ś
ledziła więc pilnie ostre leśne trawy i szmaragdowe płaty mchu, przetykane uschłym
igliwiem. Niespodziewanie natknęła się na drugiego prawdziwka. Trąciła go nogą pewna, że
to jest taki sobie kamyk. Kapelusz odleciał.
~ Mam już drugiego - pochwaliła się na cały las - mam drugiego borowika!
- Szukaj brata - radziła Bogusia - borowiki zawsze rosną po kilka, gdzieś w pobliżu
musi być jego brat.
- Nie wolno - zaprotestowała Tania - to jest moje miejsce i ja muszę znaleźć.
Mimo że wytężała oczy aż do tez, nie natrafiła jednak na żadnego „brata”.
Doszliśmy wreszcie do źródła wytryskającego spomiędzy pokracznych korzeni
pochylonej sosny. Wóda w tym źródle była zimna jak lód. Opowiadano o niej, że leczy ból
oczu i gardła. Zgrzana Sambo pierwsza dopadła wody. Napiła się i z miejsca dostała chrypki.
A po napiciu spostrzegła, że w źródełku pływa leśna szara żaba.
Co gorsze, w wodzie wykryliśmy mnóstwo zwinnych, prawie przeźroczystych, a nie
większych od szpilki stworków.
- Co to może być, tatusiu? - pyta ze strachem Tania - ja chyba wypiłam z wodą parę
tych robaków.
- To młode żmijki - zadecydowała Marylka - albo zaskrońce. Uczyliśmy się w piątym,
ż
e zaskrońce żyją w pobliżu wody i miejsc cienistych.
- Toś chyba, Taniu, zjadła młodego zaskrońca - zażartowałem - tak na surowo i na
ż
ywca.
Tania przejęła się tym bardzo. Dopiero Bogusia pocieszyła ją mówiąc, że to są takie tam
ż
yjątka i na tyle sprytne, że nie dadzą się wypić. Zawsze zdążą uciec. Na dowód tego
próbowała złapać chociaż jedno. Nie udało się.
Skarcona Marylka odeszła na bok. Usiadła sobie na płaskim kamieniu i zabawiała się
czerwonymi jagodami jarzębiny. Miała potem z nich w domu zrobić sobie korale.
Po krótkim odpoczynku nad źródełkiem ruszyliśmy dalej. Przez dłuższy czas nic się nie
trafiało nikomu. Nawet pospolitych bedłek nie było. Zaledwie tu i ówdzie pokazywały się
ż
ółciutkie kurki. Natomiast rosło dużo muchomorów. Niektóre przepiękne - czerwone w białe
kropki. Całkiem jak w bajce. Tylko patrzyć, a krasnoludki spod nich wyskoczą, Takie z
brodami w czerwonych czapeczkach.
Maryla ze złością zaczęła deptać i niszczyć nic nie winne grzyby. Polanki od razu
zmieniły wygląd. Stały się jakieś smutne i brzydkie.
- Czego depczesz - obruszyła się Tania - tak było ładnie z nimi.
- Bo trujące.
- Ale jeżeli ich nie dotkniesz, to ci nie zagrażają - wtrąciła się Bogusia. - Nieładnie.
Oszpeciłaś las.
Maryla kroczyła w milczeniu patrząc na wierzchołki drzew. Zrezygnowała ze zdobycia
zaszczytnego tytułu królewskiego. Natomiast Tani szczęście zaczęło dopisywać. Od razu pod
jednym krzakiem nakryła przycupniętą chytrze rodzinę borowików. Rósł sobie tam krzepki
tata borowik, nieco niższa od niego, ale pękata mama borowikowa i przytulone do siebie trzy
borowiczęta. O dwa metry dalej znowu jakaś prawdziwkowa familia złożona z czterech
grzybów. Osobno rósł istny olbrzym borowikowego rodu. Kapelusz miał taki, że ledwo się
mieścił do koszyka. Sambo napęczniała z dumy i już nie oglądając się za nami szperała po
polankach, zaglądała pod każdą paproć i krzaczek, grzebała we mchu. W tym zapale
zbieracza oddalała się coraz bardziej od nas.
Las w tym miejscu był gęsty, porośnięty leszczyną i młodymi krzaczastymi dębami,
poprzecinany cieńszymi wąwozami.
Właśnie Tania takim wąwozem oddaliła się od nas. Podszyty krzakami las skończył się.
Teraz wyszliśmy na sosny stojące jedna od drugiej w dużej odległości - niby kolumny
przeogromnej sali podpierające błękitne sklepienie nieba.
- A Tania gdzie? - rozejrzała się wokół Bogusia.
- Jak to gdzie? Przecież szła po twojej stronie - odparłem zaniepokojony.
Próżno nawoływaliśmy. Tylko echo odpowiadało. W trwodze wielkiej zawracamy.
Marylka popłakuje. Ochrypłem od krzyku - Taaaniaa, Taania!
Błąkamy się po leszczynach więcej już aniżeli godzinę.
Po prawej stronie leszczyn grząskie bagna, Co będzie, jeżeli Sambo tam zawędrowała?
Boję się o tym myśleć. Teraz i Bogusia roni łzy.
Słońce chyli się powoli ku zachodowi. Niedługo, a ognista kula zniknie. Co tu robić, co
tu robić?
- Żebyśmy jeszcze wzięli z sobą Kazana - lamentuje żona - ale ty po swojemu.
Właśnie Kazan za karę został w domu. Nie wziąłem go mimo próśb Tani. Czuję teraz z
tego powodu wyrzuty sumienia. Ten by nie pozwolił zginąć dziecku.
Kiedy tak się zamartwiamy namyślając, co dalej począć, Marylka pierwsza dosłyszała w
głębi lasu basowe szczekanie.
- O, Kazan!
Teraz nadsłuchujemy wszyscy. Co do tego nie może być omyłki. Takiego basu jak
Kazan daleko szukać. Pozna go się pośród tysiąca innych psich głosów. Szczeka gdzieś
bardzo daleko, w stronie bagien.
Biegniemy prowadzeni tym głosem. Słychać go coraz bliżej i bliżej. Jednocześnie
jednak robi się coraz ciemniej. Przedzieramy się przez krzaki, nie zwracając uwagi na kolące
gałęzie głogów i dzikiej róży, jeżyny szarpią, przytrzymują. Wreszcie dostrzegam w pomroce
jasną plamę - to futro Kazana. Pędzę biegiem.
Moja biedna Sambo siedzi pod krzakiem jarzębiny. Trzyma szyję wiernego Kazana i
zanosi się płaczem.
Oto Kazan w pewnym momencie - jak nam opowiadała później babcia - zaczął się
kręcić niespokojnie po podwórzu, skomlić i dobijać do furtki. Kiedy go nie chciano wypuścić,
wtedy podkopał się od strony ogrodu i pobiegł pędem w las.
Aha, jeszcze jedno. Borowikowym Królem została Tania, a Rydzowym Carem Bogusia.
ROCZNICA
Bylibyśmy wszyscy przegapili tę ważną datę, wszyscy, ale nie Tania. Ona jedna
pamiętała o swoim Kazanie, który ostatnio niesłychanie zmądrzał. Umie już siadać na rozkaz
i nie ruszy się z miejsca, dopóki nie zostanie odwołany. Potrafi odszukać schowany
przedmiot, warować, aportować, „dawać głos”, czyli szczekać, kiedy mu się tylko rozkaże.
Popisowym jednak jego numerem jest noszenie koszyka z zakupami. Wystarczyło iść z
nim kilka razy do kiosku, a później już sam chodził. Wystarczyło tylko powiedzieć:
- Kazan, po sprawunki!
Brał bez sprzeciwu koszyk w zęby, W koszyku miał kartkę ze spisem i pieniądze.
Maszerował dostojnie niby grand hiszpański, chodnikiem, nie ustępując nikomu. Zawsze w
asyście tłumu zachwyconych dzieciaków. Podawał, wspiąwszy się do lady, sprzedawczyni
koszyk i czekał skromnie, aż ta go napełni.
Kiosk był niedaleko, a ulica bardzo spokojna, więc też mógł bez przeszkód dostarczać
do domu zakupy. Chociaż znaliśmy jego wstrzemięźliwość, jednak nie narażaliśmy go na
pokusy. W koszyku nosił przeważnie sól, cukier, chleb czy mąkę. Takie tam artykuły
obojętne dla psiego nosa.
Pewnego jednak dnia dziadek dopisał na karteczce - pół kilograma kiełbasy - a właśnie
za kiełbasą Kazan przepada.
Karteczkę oddał. Powąchał koszyk i kroczy dostojnie, trzymając go w zębach! Ślinka
mu napływa do pyska. Obok drobi krzywonogi i łaciaty z zakręconym w obarzanek ogonkiem
Asik, serdeczny przyjaciel Kazana. Zawsze mu towarzyszył i potrafił godzinami wyczekiwać
pod płotem na niego.
Asik też ma apetyt na kiełbasę. Podskakuje wokół koszyka, węszy, merda ogonkiem,
wtyka pysk między pręciki.
- Nie rrrrrrusz - warczy Kazan przez zaciśnięte zęby - to nie nasze. Nie mamy prrrrawa.
Asik dziwi się tej nieżyczliwości kolegi. Nie rozumie, jak można mieć tuż pod nosem
taki smaczny kąsek i nie chapnąć go zębami. Skomli prosząco, obiegając Kazana w koło.
Naprzeciw studni, na małym podwórku babci Klamontowej, przebywa stale Reksio. Jest
to spory psiak, jakiś mieszaniec doga z jamnikiem. Pokraczna bestia, która wciąż zza płota
obszczekuje Kazana. Zazdrości mu, że tak sobie spaceruje na swobodzie z Asikiem. Piekli się
o swoją niewolę.
Reksiem wszystkie psy na ulicy pogardzają. Ma taki nieznośny charakter. Niech tylko
wyrwie się na swobodę, zaraz poturbuje jakiego szczeniaka czy psa słabszego od siebie. Przed
silniejszym zaś umyka tchórzliwie, łasi się, merda ogonem.
Akurat dziś furtka była uchylona. Reksio wyskoczył na ulicę, hałaśliwie obszczekał
Kazana nie zwracającego na niego najmniejszej uwagi i nagle znienacka uciął Asika
dotkliwie w bok. Ugryziony wrzasnął rozpaczliwie i rzucił się do ucieczki. Reksik za nim.
Dopadł go pod płotem. Przerażony Asik przewrócił się do góry nogami.
Inny pies widząc taką postawę, tyle pokory i poddania, odszedłby wspaniałomyślnie od
powalonego, zgodnie zresztą z rycerskimi prawidłami i honorem psiej walki. Ale Reksio miał
duszę nikczemną, a o honorze zielonego pojęcia. Wpił się zębami w brzuch psiny. Krzyk bólu
wstrząsnął cichą uliczką.
Kazan zatrzymał się. Obejrzał, Zatrząsł się z oburzenia. W ułamku sekundy powziął
decyzję - zostawi koszyk i obroni przyjaciela. Wyrzuty sumienia z powodu zostawionego
koszyka zagłuszyło bolesne wzywanie przyjaciela na pomoc.
Ruszył jak taran do ataku. Reksio dostrzegł to kątem oka i porzuciwszy ofiarę pomknął
chyżo w łąki.
- Muszę mu wreszcie dać szkołę - zawziął się Kazan, zapominając na dobre o
pozostawionym na ziemi koszyku. - Wuw, wuw, wuw! - rozległo się po łąkach jego basowe
ujadanie. Reksio w śmiertelnym strachu gnał teraz przed siebie jak wicher. Dopadł do
ogrodzenia spółdzielczych magazynów. W ostatniej sekundzie prześliznął się przez dziurę na
dziedziniec. Kazan zdążył złapać go jedynie za koniec ogona. Tylko trochę kłaków zostało w
pysku, Reksio był już po drugiej stronie. Sądził, że jest bezpieczny, bo Kazan przez taką
dziurę nie mógł się zmieścić, ale gdzie tam! Dosięgła go sprawiedliwość z innej strony.
Dziedziniec był królestwem ponurego Lorda o jednym oku. Ten nie cierpiał intruzów. Z
rozpędu skoczył w kierunku Reksia. Zatopił kły w jego tłustym pośladku.
Kazan przez chwilę poił oczy i uszy jękiem pokonanego. Nagle przypomniał sobie o
pozostawionym bez opieki koszyku. Zawrócił pędem.
Za późno.
Asik nie wziął udziału w pościgu. Natomiast zaledwie się podniósł, powrócił myślą do
zawartości
koszyka. Kiełbasa załaskotała go w nosie.
Kiedy Kazan powrócił, właśnie kończył ją zajadać. Z pośpiechu zeżarł też i papier.
- Toś ty taki przyjaciel? - Kazan ze zdumienia aż przysiadł na zadzie. - Jakże ja się teraz
w domu pokażę? Cham, cham, cham - szczeknął dziwnie cienko - uuuu, cham!
Następnie rozgoryczony do ostatnich granic chapnął Asika za portki. Naturalnie tylko
dla nauki i w celach wychowawczych.
W kilka dni później, a dokładnie 3 sierpnia, Kazan kończył rok psiego życia. Właśnie
Tania przypomniała nam o tym. Naturalnie rocznicę należało jakoś uczcić. Tak, aby Kazan
pamiętał, że to nie był zwyczajny dzień.
Poproszono na podwórze jego kolegów, a więc skruszonego Asika, żywego jak srebro
Ralfa, ratlerka sąsiadów, przyszła też rówieśnica Tani piegowata Alinka ze śnieżnobiałym
szpicem Ciapkiem. Koleżanka Maryli przyniosła dumną suczkę o białobrązowej i bardzo
wypielęgnowanej sierści. Suczka pochodziła z arystokratycznego rodu pekińczyków i wabiła
się z angielska Milady.
Kazan był psem bardzo towarzyskim. Przełamał lody, dając, hasło do ogólnej zabawy.
Co to były za pyszne turnieje i gonitwy a harce! Ralf biegał wokół nóg Kazana jak wokół
potężnych kolumn, próbował huśtać się na jego ogonie, wieszał u zwisających uszu.
Asik z Ciapkiem natomiast adorowali bez przerwy kapryśną Milady. Popisywali się
przed nią udając walkę, przewracając się po trawie i szczekając na wysoką nutę.
Radosny psi gwar bił pod niebiosy.
Ciapek tarzając się trafił na przycupniętego w trawie Igiełkę. Jeż fuknął gniewnie,
zmienił się błyskawicznie w najeżony kolcami kłąb. Kilka z tych kolców utkwiło w boku
rozigranego szpica. Odskoczył jak oparzony z niebezpiecznego miejsca.
Franciszka, siedząc na szczycie dachu, obserwowała przymrużonymi ślepkami te psie
zabawy. Wyraźnie nie była zadowolona z najazdu tylu obcych psów na podwórko, bo
koniuszek jej ogona chodził bez przerwy jak wahadło zegara.
Sambo naturalnie brała udział w tej psiej sielance i kto wie - czy to Kazan był bardziej
zadowolony, czy też oma?
Szczególnie podobał jej się żwawy Ralf, a i Milady pozwalająca się głaskać po
jedwabistym grzbiecie.
- Teraz niech pieski coś przekąszą - oznajmiła Maryla, wynosząc pudło z łakociami.
Składała je już kilka dni. Nie pożałowała nawet swoich oszczędności - aby tylko psia uczta
wypadła imponująco.
Czego tam nie było w tym pudle! Dwa kilogramy kruchych kostek cielęcych, dwa
kilogramy okrawków od wędlin, cała kaszanka, połowa salcesonu, łopatka barania z mięsem -
starczyłoby tego jeszcze dla drugiej sfory psów.
Pierwszy rzucił się do jedzenia ratlerek. Schwytał kość mało co mniejszą od siebie,
przycisnął łapkami. Asik, zamiast wybrać sobie inną kostkę czy kawałek wędliny, okazał chęć
akurat na tę trzymaną przez Ralfa. Mały ratlerek nie pozwolił jednak odebrać sobie zdobyczy.
Obnażyły się ostre jak igły ząbki.
Ciapek i Kazan zwarli się ze sobą przypadkowo przy wątrobie. Każdy ciągnął w swoją
stronę. Głuche warczenie zwiastowało bliskie starcie.
Milady wlazła czterema łapkami do miski. Skłębiło się nagle. Nawet Kaząn zapomniał
na chwilę o gościnności, odgryzając się na prawo i lewo. Zbity, warczący tłum przewalał się
po podwórzu. Trzasnął ażurowy płotek otaczający ogródek kwiatowy. Pachnące groszki,
mieczyki, astry - legły stratowane i połamane. Igiełka uciekł do komórki. Franciszka zeszła na
sam brzeg dachu śledząc z ciekawością walkę.
- Oj, pogryzł mi Kazana! - piszczała Tania biegnąc w jego obronie z brązową witką.
- Moja Milady... a pójdziesz ty brzydki, a pójdziesz ty! Ratujcie, ludzie, Milady! -
lamentowała opiekunka dumnej suczki.
- Ciapuś, tu, Ciapuś! - dygotała koleżanka Maryli schowana za węgłem domu. -
Ciapuisia psy zagryzą!
Leciały w powietrzu kudły, zażarty kłąb przewalał się z jednego rogu podwórza w
drugi. Kazan chciał się od nich oderwać, ale nie mógł. Przy uchu wisiał mu uczepiony zębami
mikroskopijny Ralf. Ciapek wgryzał się w bok i nie puszczał. Ciapka znowu szarpał, gdzie
popadło, Asik. Milady korzystając z tego, że psy ją omijają, gryzła, kto tylko się jej nawinął.
Kto wie, jak długo jeszcze trwałaby ta kotłowanina, gdyby nie interwencja dziadusia.
Ten bez pośpiechu zaczerpnął z kadzi z deszczówką wiadrem, wody, chlusnął szczodrze raz i
drugi.
Ratlerek puścił ucho Kazana piszcząc cieniutkim głosikiem. Milady uciekła do swojej
pani. Zmoczona straciła na dostojności. Stała się podobna do mokrej ścierki. Ciapuś prysnął
przez uchyloną furtkę, za nim skomlący Asik.
Kazan otrząsnął się. Następnie położył się koło miski i bez pośpiechu zabrał się do
spożywania przysmaków.
PIECZONE KARTOFLE
Okazyjmie udało się mi kupić na bazarze piłkę, o jakiej Tania marzyła. Była to piła, a
nie piłka, ledwo ją mogłem objąć rękoma. Malowana pięknie, niebieska jak majowe niebo,
cętkowana w złote gwiazdy, z księżycem podobnym do rogalika i wygodnie na tym rogaliku
siedzącym Twardowskim.
Piłka z nylonu cudownie odbijała się od ziemi. Koleżanki były oczarowane i
zazdrościły, jeszcze jak zazdrościły.
Kazan objawiał wielkie zainteresowanie wspaniałą kulą, aż dygotał na jej widok, ale
wolno mu było tylko ją powąchać i to bardzo delikatnie.
Dla Kazana nastały teraz ciężkie dni. Wszyscy go przepędzali, tracił bowiem letnie
futro. Na zimę musi sobie sprawić bardziej dostatnie. Teraz całe fury białych i rudych włosów
fruwały wszędzie.
O co by się tylko psina otarł, już narażał się na wymysły.
Naturalnie najbardziej obleziona była Tania. Sukienki nie sposób doczyścić, pełno tego
we włosach, na twarzy i rękach.
Je Sambo chleb z masłem, a tu dokoła fruwa Kazanowa wełna, przyczepia się do masła,
wpada do buzi.
- Uważaj, bo jesz psie kudły - ostrzega czyścioszek Maryla - o, już zjadła, brrr... taki
długi włos.
- Zjadłam - odcina się Tania - już niejeden i dlatego wciąż się śmieję, bo mnie łaskotają
w brzuszku. Tobie też by się przydało, miałabyś raz uśmiechniętą minę.
Marylka jednak nie ma apetytu na „uśmiechniętą minę”. Ona musi zachowywać się z
powagą, jak przystało absolwentce piątej klasy.
Babcia nie może sobie poradzić z dywanami i chodnikami. Nie pomaga trzepaczka, a
odkurzacz z miejsca się dławi. Wygaduje przeto na Kazana, jakby to była jego wina, że traci
tę swoją szatę, traci i nie może się jej pozbyć.
Dziewczynki starają się więc przebywać z biednym psem jak najwięcej za domem.
Wodzą go po lesie i krzakach jeżynowych, leszczynowych zaroślach, gęstej buczynie - niech
się wyciera do woli.
A dni stają się coraz krótsze, natomiast nocy przybywa - znać, że lato się kończy i
nadciąga jesień.
Przekwitły już kwiatki, umilkły niektóre ptaki. Nie słychać kukułki, wilgi nawołującej,
na słotę czy przechwalającej się wciąż zięby. Natomiast wyrosłe już, białopióre gęsi
wrzeszczą po łąkach, próbując swoich skrzydeł. Ile radości a rajcowania, jeżeli którejś uda się
odbić od ziemi i ulecieć kawałek. Myślałby kto, dokonała wyczynu olimpijskiego.
W chłodniejsze dni pastuszkowie rozpalali ogniska. Las blisko i drzewa pod dostatkiem.
Więc też ogniska palone były nie tylko w chłodniejsze dni, ale kiedy przyszła fantazja i
ochota.
Ognisko daje wiele przyjemności. Można skakać przez nie, piec ziemniaki.
Właśnie Tanię jedna z koleżanek poczęstowała takim pieczonym w popiele
ziemniakiem. Jeszcze był gorący, a skórka przypalona na węgiel trzeszczała w zębach.
- Nic lepszego w życiu jeszcze nie jadłam - stwierdziła Tania - zapalmy, tatusiu, kiedy
własne ognisko.
Rozpaliliśmy. Podjąłem się upieczenia ziemniaków po swojemu. Olśnią one jedzących.
W tym celu wybrałem piaszczystą wydmę nad rzeką. Naściągaliśmy całą górę chrustu i
do roboty.
Nie będę piekł w popiele, lecz w złocistym piasku. Wymyte ziemniaki włożone do
takiego rozpalonego piasku przyrumienią się na złoto. Wyjmie się je nic nie zasmolone,
pachnące i parujące cudnie. Tylko trzeba trochę dłużej poczekać. W popiele to raz dwa i
gotowe.
Ale nikomu się nie śpieszy. Czasu jest dosyć i drzewa też starczy. Tania przyprowadziła
ze sobą Alusię i jeszcze jedną koleżankę. Ta koleżanka ma śmieszne imię Pusia czy też Pucia
i podobna jest do laleczki z pudełka. Zawsze czyściutka i barwnie ubrana. Czarne jak smoła
włosy zaplecione w dwa malutkie warkoczyki.
We cztery, bo i Marylka też zdecydowała się spoufalić z maluchami, bawią się tą nową
piłką. Kazan również chciałby wziąć udział w zabawie, ale odpędzany siada na piasku i z
nudów łapie pchły, kłapie okrutnie zębami na muchy siadające mu na nosie, gania się w kółko
za własnym ogonem. No bo cóż innego może robić samotny pies?
Ogień powoli dogasa. Węgle pokrywają się siwym nalotem popiołu. Nie dokładam
drzewa. Ziemniaki tak najlepiej dojdą, staną się kruche i smakowite.
Wyciągam jeden na próbę. Wygląda apetycznie. Turlam go w dłoniach. Skórka wzdyma
się i trzeszczy mile. Uczta gotowa. Mamy sól i pieprz. O parę kroków tryska spod dużego
głazu perliste źródełko. Będzie czym zapić. Przywołuję dziewczynki.
- Ale uczta - zachwyca się Tania parząc usta zbyt gorącym ziemniakiem. - Weź sobie i
ty, Kazan.
Ciska psu kawałek. Kazan chwyta kąsek łapczywie i po chwili wypluwa z niesmakiem.
Minę ma okropnie zawiedzioną. Jakby się dziwił:
„Że też ludzie niekraszonym ziemniakiem się zachwycają. Tfu, to nie dla porządnego
psa jedzenie”.
Obwąchuje wszystkich. Jego czarny nos nie wyczuwa innych, bardziej ponętnych,
zapachów. Odchodzi więc obojętnie na bok. Ziewa ukazując białe jak ser zęby i podobny do
płata różowej szynki język.
Pod krzakiem niebieszczeje niebem i srebrzy gwiazdami porzucona przez dziewczynki
piłka. Kazan przygląda się jej przez chwilę. Następnie podchodzi i trąca nosem. Piłka stacza
się z górki. Coraz prędzej i prędzej. Trzeba ją zatrzymać. Dopada jednym susem i pac łapą.
Huknęło jak z armaty. Ostry psi pazur przebił nylonową powłokę. Kazan ze strachu przy
warował, zaszczekał na alarm.
A piłka kurczy się w oczach. Z sykiem uchodzi z niej powietrze. Z okrągłej kuli zostaje
pomarszczony niebieski łachman.
Łzy tryskają z oczu Tani na trzymany przez zapomnienie w dłoni ziemniak. Robi się
przesolony jak zupa gotowana kiedyś przez Marylę. Osoliła raz przed gotowaniem,
zapomniała i osoliła drugi raz w czasie gotowania, dla pewności, i trzeci raz, kiedy się już
dogotowywała. Od tej pory Bogusia niechętnie wyręcza się starszą córką przy gotowaniu.
Kazan przepraszając merdał ogonem. Przecież nic złego nie chciał, a i sam się
ś
miertelnie przestraszył.
Wracaliśmy do domu, kiedy sine mgły kładły się na łąkach. Tania taszczyła żałosne
szczątki piłki i wygadywała, że wszystko przez te pieczone ziemniaki.
- Zachce się ludziom byle czego - mruczała patrząc gniewnie na Kazana - a później
tylko strata z tego jest.
I TYLKO ŻAL POZOSTAŁ
Nieszczęście przyszło nagle z bezchmurnego nieba. Stało się to na oczach wszystkich i
nikt nie zdołał przeszkodzić w morderstwie.
Oto Odrzutowiec z żoną kołowali właśnie nad domem, kiedy znad lasu wypadł mknący
na chyżych skrzydłach jastrząb. Mignął się tylko olbrzymi cień i za chwilę jastrząb wzbił się
w górę z trzepoczącym gołębiem w szponach. Na dół opadła tylko kolorowa karteczka, którą
Odrzutowiec miał przymocowaną do skrzydła. Na karteczce czerniały litery.
Do Tatjany
Donoszę ci, kochana koleżanko, że jestem zdrowa, czego i tobie życzę
Haneczka.
To był próbny list. Doszedł do adresata, ale w jak tragicznych, warunkach.
Osierocona gołębica już nie powróciła do klatki przybitej na ścianie komórki.
Przyłączyła się do innego stada gołębi.
Potem marnie zginął Igiełka. W pogoni za myszą zapuścił się na sam brzeg dołu z
wapnem świeżo ugaszonym. Utonął w białej mazi nie zdążywszy nawet pisnąć. Nim
odnaleziono jego zwłoki, podejrzewaliśmy Kazana, że go wypłoszył swoim szczekaniem.
Mały, łaciaty kotek okazał się urodzonym włóczęgą. Zaczął chodzić, jak ten bot z bajki,
własnymi drogami. Wreszcie znikł nam na dobre. Jak wyśledziła Maryla, schwyciły go na
drodze powracające z jagód dziewczynki. Były to obce dziewczynki z miasta i łaciatego kotka
nie udało się nigdy odnaleźć.
Sambo martwiła się tym może z tydzień. A tu nie koniec nieszczęść - czarna Żolka
wpadła pod samochód i zginęła na miejscu.
Nawet Kuba przeżył niebezpieczną przygodę, której o mało życiem nie przypłacił.
Pewnego popołudnia wyfrunął sobie z klatki i usiadł na gałązce bzu rosnącego tuż pod
oknem. Chciał się zdrzemnąć w cieniu liści. Wcale nie miał zamiaru zaczynać zwady z
wróblem w czarnym krawacie siedzącym ma sąsiedniej gałązce.
Przymykając sennie paciorki oczów spokojnie słuchał jego ćwierkania.
Nie odpowiadał mu ani słowem, a wróbel w krawacie ćwierkał coraz głośniej. Na jego
zew zjawiło się jeszcze kilku szarych zabijaków. Przybywało ich z każdą sekundą. Nim się
biedny Kuba zorientował, było już za późno na ucieczkę. Walczył jak lew otoczony setką
wrogów. Fruwały jego błękitne piórka w szarej chmurze. Byłby poległ, gdyby nie pomoc
Franciszki.
Widząc w krzaku ptasią kotłowaninę, dała z dachu ogromnego susa i pierwszy z brzegu
wróbel zatrzepotał w jej ostrych ząbkach. Pozostałe stropiły się, podniosły wielki wrzask i
rozpierzchły się na wszystkie strony. Obolały i oskubany Kuba uciekł na werandę i schronił
się na ramieniu drzemiącego po obiedzie dziadka.
Od tej pory Kuba nie czyni więcej wycieczek. Ubliża zapamiętale wróblom, ale tylko
zabezpieczony prętami klatki.
Króliki, biedne króliki. Rosły tak ładnie i umiały się bawić z Kazanem po całym
podwórku. Wyprawiali takie skoki i łamańce, nagłe zwroty, że ciężki Kazan, goniąc jednego z
nich, często gęsto wyrżnął łbem w płot albo ścianę domu. Nieraz aż go zamroczyło, ale
zabawy nie przerywał.
Sambo bardzo dbała o swoje króliki. Nie pozwoliła, aby szły głodne spać.
Pewnego razu cały dzień lał deszcz. Tania przed wieczorem narwała wilgotnej
koniczyny i nakładła jej do klatek, upominając trusie, żeby zjadły dopiero, jak obeschnie.
Widocznie nie posłuchały, bo rano leżały sztywne, z wyciągniętymi łapkami.
Jakby tych nieszczęść było mało, zginął tragicznie tresowany kogut. Bo oto
niespodziewanie trafili się goście, było już późno i nie można było kupić żadnej wędliny,
więc babcia z zimną krwią zarżnęła biedaka. Jakby to był najzwyklejszy kurczak, a nie
mądrala uczony mozolnie przez Tanię. Przybiegał już na zawołanie i byłby jeszcze więcej się
nauczył, gdyby nie jego przedwczesna śmierć.
Teraz wakacje straciły dla Samba cały urok. Znowu zaczęła liczyć dni dzielące ją od
rozpoczęcia nauki, a kartek w kalendarzu zostawało już coraz mniej.
Jednocześnie słońce świeciło coraz krócej, a noce rozciągały się jak z gumy.
Westchnęła Sambo z ulgą.
- Już niedługo powiem:
SPIS ROZDZIAŁÓW
Kto to jest Tana
Sambo idzie do szkoły
Co robi tatuś
Pani jest winna
Pół na pół
Oj, ten dyżur
Ach, Bambino
Kazanowe chrzciny
Janeczka
Wielki bal
Tania przemawia po rosyjsku
Kulig
W parku i u okulisty
Straszna przygoda Franciszki
Bajka o czarnym kosie
Pożegnanie
Wakacje to rzecz, miłaaa
Tania łowi ryby
Przygoda z prosiakiem
Grzybobranie
Rocznica
Pieczone kartofle
I tylko żal pozostał
Ilustrowała KRYSTYNA STASIAK
PRINTED IN POLAND
Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia” Warszawa 1961 r. Wydanie I
Nakład 10 000+260 egz. Ark. wyd. 6,0. Ark. druk. 5,375.
Papier druk. sat. kl. V, 70 g, 70 X 10032. Włocławek
Oddano do składania 2.XII.60 r. Podpisano do druku
8.III.61 roku. Druk ukończono w marcu 1961 roku.
Łódzkie Zakłady Graficzne, Łódź, ul. PKWN 18
Zam. 1153 L-3