Joanna Grzelka-
Kopeć
IDZIE RAK
czyli: jak się pacjent uprze, że będzie zdrowy,
to i medycyna jest bezsilna
Pamięci Izabeli Podworskiej
2
Projekt okładki i strony tytułowej
Dariusz Piekarski
Zdjęcie na okładce
Andrzej Oramus
© Copyright by Joanna Grzelka-
Kopeć, 2004
-----------------------------------------------------------------------------
Druk i oprawa: Drukarnia Cyfrowa, WSiP SA
3
Przedmowa
Wokół raka nadal panuje swoista zmowa milczenia. Nie chcemy
o tym ani mówić, ani słyszeć, bo paraliżuje nas strach. Bardzo powoli
przełamywane są bariery otaczające tę chorobę, choć coraz więcej osób
dotkniętych rakiem zaczyna – i bardzo dobrze się dzieje - mówić głośno o
cierpieniu, lęku, o widmie śmierci z nim związanym.
Rak nadal nas przeraża i tak trudno w jego obliczu zachować
zimną krew. Tym cenniejsze są opowieści osób, które z nim walczą i
coraz częściej wygrywają. Osoby te mają również chwile zwątpienia, tak
jak
każdy z nas, w każdej innej sytuacji, ale mają również coś
ważniejszego: siłę, chęć pokonania choroby, przemożną wolę życia tak
mocną, że zasługują na podziw.
Taką osobą jest Joanna Grzelka-Kopeć, autorka dziennika „Idzie
rak”, który Państwo właśnie trzymają. Naprawdę wiem o czym mówię, bo
byłam z Nią w tym trudnym okresie Jej życia; operacja, wyniszczająca
organizm chemioterapia, okresy zwątpienia, powrót do pracy i alarmy (na
szczęście fałszywe) nawrotu choroby. Do pisania dziennika sama Ją
namówiłam, bo – mówiąc po ludzku – nie mogłam się z nią na początku
dogadać, a znałam Jej „lekkie pióro”. Mówiłam: pisz, ja przeczytam,
zoba
czę, co w Tobie siedzi i spróbuję pomóc. I tak się to zaczęło.
Większości wydaje się, że człowiek chory na raka leży i ryczy. I
tak bywa. Ale Asia, po otrząśnięciu się z szoku, jakim była diagnoza,
zachowywała się inaczej; wiele spraw obracała jak zawsze w żart, do
życia nadal podchodzi z humorem i dystansem. Taką ma filozofię życia.
Człowiek nie zdaje sobie sprawy ze swej wewnętrznej siły. Aby
żyć, potrafi stoczyć niejedną batalię z losem i wygrać ją.
Owszem, ta choroba jest jak znamię, co pozostaje na całe życie.
Można z nią żyć, ale zapomnieć niestety nie sposób. Ludzie, którzy nie
przeżyli „zderzenia ze smokiem” lub nie byli jej świadkami, nie potrafią
nawet sobie wyobrazić, ile wewnętrznej siły i odwagi potrzeba, by stawić
jej czoło, by napisać o najtrudniejszym okresie swojego życia z ironią, z
humorem, z wiarą w życie, napisać po to, by innym łatwiej było przejść tę
samą drogę.
Małgorzata Polonka
psycholog i przyjaciółka Autorki
Zamiast wstępu
Wojnę, a nawet batalię z rakiem trudno jest wygrać samemu.
Nie sposób przecenić roli rodziny: męża, córki, rodziców
i brata.
Okrutnie ważni są moi przyjaciele: Asia, Małgosia,
Krzysztof, a nawet Wiesiek, który z uporem maniaka
twierdzi, że do pracy latam na miotle.
Nie wiem, czy byłoby komu napisać to „wiekopomne
dzieło”, gdybym nie spotkała na swojej drodze mądrych,
ciepłych ludzi:
dra n. med. Piotra Koralewskiego
– onkologa
klinicznego,
lek. med. Małgorzatę Gąsiorek – onkologa,
chemioterapeu
tę,
lek. med. Monikę Strug - lekarza rodzinnego
mgr Małgorzatę Polonkę – psychologa klinicznego
i moją przyjaciółkę,
i wiele, wiele innych osób.
Joanna Grzelka-
Kopeć
6
Rozdział pierwszy i jedyny
Połowa lipca 2003 roku
Nareszcie. Słońce, morze nieprzyzwoicie ciepłe, lekka bryza od
morza. Z tarasu hotelu przecudnej urody widoczek: Olimp sięgający
chmur. Moja ukochana Grecja. W końcu tu jestem, po sześciu latach
tęsknoty. Chłonę atmosferkę tego boskiego kraju. Jak mawiał „poeta”: tu
mi dobrze, tu mi ciepło, tu się mogę rozmnażać. No może rozmnażanie
sobie odpusz
czę! Nie te lata.
Uwielbiam spokój Greków, ich gościnność, otwarte serca, morze,
góry, starożytne klimaty i oddech bogów Olimpu na plecach. Czuję, że
żyję. Mój Ślubny kręcił nosem: już tam raz byliśmy, ale padł pod naporem
koalicji: Ślubna i Młoda. On wolałby norweskie fiordy (po moim trupie,
mam dość zimna w kraju) i moczenie kija w wodzie (czytaj: robak uczy
się pływać). On to jednak nazywa wędkowaniem. Ale dał się skusić i
chy
ba nie żałuje. Odpoczywa, aż widać. Młoda nie daje się wyciągnąć z
mo
rza, zżera codziennie wiadro lodów, zaczyna przypominać nastoletnią
Mulatkę i jest zdrowa jak rzepa. Żadnych kaszelków, duszności, bólu
gardła. Sielanka. I guzik mnie obchodzi, że te dziesięć dni raju będę
spłacać do następnych wakacji. Warto!!!
Kilka dni później
Jak zwykle po porannej dawce jakże szkodliwych, ale jakże
przy
jemnych promieni słonecznych (dlaczego wszystko co miłe musi być
z
araz szkodliwe?) i moczeniu brązowiejącego ciałka w słonych wodach
Morza Egejskiego wracamy do hotelu. Kostas (rewelacyjny Grek po
sześćdziesiątce, właściciel hotelu) serwuje mi tradycyjnie pysznościowatą
frape (mrożoną kawę) i frunę pod prysznic.
Wakacyj
ny dzień jak co dzień. Do tej chwili. Odruchem Pawłowa
przejeżdżam opuszkami palców po piersiach – na wszelki wypadek.
Chryste!!! To nie może być prawda! Sprawdzam jeszcze raz. Prawa
czy
sta. Teraz lewa. O Boże, jest! Groszek. Twardy. Jednoznacznie
wyczuwal
ny, usuwający się pod palcami. Matko Boska – mam guza w
lewej piersi!!! Pełna histeria. Ryczę pod prysznicem jak ciężka idiotka.
Ręce mi się trzęsą. Co robić? Jezu! Co robić? Nie, to nie może być
prawda. Mnie to nie mogło się przydarzyć. Za co? Dlaczego? Sprawdzam
jeszcze raz. Nie
stety nie zniknął. Jest.
7
Ślubny – nieświadom otchłani mojej rozpaczy – zasnął snem
sprawiedliwego, a ja płakałam do świtu. Wyryczałam się do spodu.
Dzień następny
Nie chciałam rodzince psuć ostatnich dni wakacji, ale nie
wy
trzymałam napięcia i kazałam Ślubnemu zweryfikować swoje odkrycie.
Może mi się wydaje?!
No nie, nie wydaje mi się! Ślubny lekko pobladł, ale swoim
zwy
czajem emocje chowa głęboko pod skorupką spokoju. Jest. Groszek.
Dobrze, że pojutrze wracamy do kraju. Odechciało mi się
wszystkiego. Mojej uko
chanej Hellady także. Do domu. Do doktora.
Druga połowa lipca
Jak tylko wyspałam się porządnie i zmyłam podróżny brud (dwa
dni w autokarze robią swoje), zadzwoniłam do doktor Moniki, mojej
lekar
ki rodzinnej. Umówiłam się tego samego dnia wieczorem. Wyszłam
od niej ze skierowaniem do chirurga i obrazem konsternacji na twarzy
doktor Moniki w pamięci. Jej też się to nie podoba. Nic dziwnego –
śliczne nie jest!
Po tygodniu (mam fuksa) jestem w gabinecie chirurga
– doktora
Marka.
Obmacał, pokręcił głową i rzekł:
Wiesz co mała, ja to jestem doktor – podobno niezły – ale od
łękotek i gnatów. Poskładać połamane to chętnie, ale od cycków jest
Poradnia Chorób Sutka. Kształciły się doktory po Amerykach, dostały
aparaty do super biopsji,
to niech się chłopaki habilitują na twoim cycku.
Dostałam skierowanie do Kliniki i zaczęły się schody.
W rzeczonej klinice dostąpiłam audiencji u rejestratorki
medycz
nej. Cóż, że dziewczę miłe nawet i ładniutkie, kiedy terminy na
audiencję u doktora są najwcześniej na: koniec listopada! Ludzie,
przecież jeśli to jest to o czym myślę, a o czym boję się nawet powiedzieć
głośno, to zdąży mnie to do tego czasu zeżreć z butami! Ratunku!
Panienka przybrała myślący – z odcieniem życzliwości – wyraz
twarzy i wymy
śliła!
Ile pani ma lat?
– zapytało dziewczę.
Czterdzieści – rzekłam.
Skończone? – dociekało dziewczę.
8
Tak w styczniu
– odparłam nieco zdziwiona, bo co ma moja
nieszczęsna czterdziecha do guza w lewym cycku?!
To świetnie – ucieszyło się wyraźnie dziewczę (jak dla kogo –
pomyślałam zjadliwie) – i widząc postępujący obraz zidiocenia, malujący
się na mojej twarzy, dziewczę dodało:
Bo widzi pani, terminy konsultacji są na koniec listopada, ale
zrobimy to inaczej. Ruszył właśnie program przesiewowego badania
mam
mograficznego dla kobiet po czterdziestym roku życia. Mogę panią
zapisać na mammografię na 14 sierpnia. Po mammografii wyjdzie, że ma
pani guza w lewej piersi i że jest to sukces programu, no i wtedy się
pa
nią zajmą z mety.
No proszę! Ładna, miła i w dodatku myśli!
Dwa tygodnie to nie cztery miesiące. Jakoś wytrzymam. Do
listo
pada zdechłabym jak amen w pacierzu, zapewne w przytulnym
szpitalu psychiatrycznym. Postanowiłam podkarmić dziewczę dużą
ilością czekoladek, co uczyniłam. Okrutnie się dziewczę krygowało,
poczerwieniało, ale przyjęło bombonierę – giganta, bom okrutnie
zdeterminowana była w swym zamiarze odwdzięczenia się za jej dobre
serce. Wzięłam karteczkę z terminem mammografii i lekko uspokojona
pognałam w domowe pielesze, nie wychodząc z podziwu nad sprytem i
życzliwością zupełnie obcego mi dziewczęcia.
14 sierpnia 2003 roku
Mammografię mam wyznaczoną na godzinę 9.00. Przybyłam
więc wraz ze Ślubnym wręcz przed czasem. Usiadłam w poczekalni wraz
z czterema innymi kobietami, które dzierżyły identyczne jak moja
kar
teczki z terminem. Nie upłynęło wiele czasu (sic!), jak około godziny
14.30 dostąpiłam zaszczytu ujrzenia po raz pierwszy na oczęta
ustroj
stwa pod tytułem mammograf.
Bolało! O kurde, jak bolało! Prawa pierś dzielnie znosiła ściskanie
prasą hydrauliczną, choć świeczki w oczach stanęły. Przy maltretowaniu
lewej nie zdzierżyłam, rozryczałam się z bólu jak gówniarz. A guzek
do
stał przyspieszenia i miał już wtedy coś koło 1,5 x 1,5 cm. Po wyniki
ka
zano mi się zgłosić 6 września.
6 września 2003 roku
Od „radosnej” chwili wymacania guzka minęły już dwa miesiące,
a ja idę dopiero po wyniki mammografii. No i rzeczywiście mammografia
9
wykazała czarno na białym (eureka!), że mam guza w lewej piersi. Teraz
zajmie się mną lekarz. Młodziutka, śliczna doktor Kasia obejrzała klisze i
opis lekarza radiologa i poin
formowała mnie:
Ma pani guza w lewej piersi.
Taak? Poważnie? Cud techniki! Moje paluchy zdiagnozowały go
już dwa miesiące temu, ale rżnę głupa koncertowo. No i co dalej? Teraz
dostanę skierowanie na biopsję pod kontrolą USG. Termin? Rozsądny,
bo doktor Kasia popełniła dopisek: bardzo pilne. Teraz pilne, a w lipcu nie
było pilne? Niewiele z tego łapię!
14 września 2003 roku
Biopsja cienkoigłowa. Może i ona „cienko”, ale sympatyczna nie
bardzo. A długa jak jasna cholera. Leżę na stole, czekam, a we mnie
wszystko umiera trzy razy pod rząd. Trzęsę się ze strachu. Zastanawiam
się, czy najpierw zeżre mnie rak, czy wykończy zawał.
Pod kontrolą USG dystyngowana, pachnąca dobrymi perfumami
pani doktor wbija igłę w guza. Znieczulenie? Zapomnij! Manipuluje igłą w
środku guza:
Muszę nabrać materiału do igły – świergocze.
Boli. Robi mi się miękko i lekko odpływam. Nie zemdlałam, ale
niewiele brakowało. Nie z bólu, ze strachu.
20 września 2003 roku
Wyniki biopsji. Do b
ani. Zaczynam się bać. Nie stwierdzono
jed
noznacznie, że to włókniak czy inny gruczolak, ale „wielokomórkowa
budowa guza” może sugerować paskudztwo. Boję się nazwać rzeczy po
imie
niu. Doktor Kasia informuje mnie, że nie jest dobrze. Tyle to i ja wiem.
To
koniecznie trzeba wyciąć. Kawałek czy całość? Doktor Kasia
optuje za wersją: do żeber. Panika. Płacz. Ręce mi się trzęsą. Świat wali
mi się w gruzy. Jezu, Młoda ma dopiero trzynaście lat. Potrzebuje matki.
A ja potrzebuję widzieć jak ona dorasta. Ja chcę żyć!!!
Zbieram papiery i w amoku wytaczam się z gabinetu, głaskana
po plecach przez doktor Kasię. Wpadam w objęcia Ślubnego i wyję.
Kilka dni później
W pracy sympozjum na temat: ranking szpitali i fachowców w
na
szym mieście wojewódzkim. Wszyscy powyciągali tajne notesy z
10
bardzo ważnymi numerami. Telefony. Dużo telefonów. Komórki się
grzeją. Szukanie kontaktów, namiarów, opinii.
Wieczorem wpadam na genialny pomysł (czemu wcześniej nie
przyszło mi to do głowy?). Dzwonię do zaprzyjaźnionej doktor Lidzi,
ginekologa-
położnika, dzięki której mam Młodą (inni lekarze proponowali
mi rozważenie tematu: adopcja). Bingo. Doktor Lidzia jest w temacie.
Nie
stety w samym środku. Przerabiała ten sam motyw: ma amputowaną
pierś, brała chemię. Jej opinia: tylko szpital onkologiczny i tylko do żeber.
Jeśli tak sugerują, to tak trzeba.
Dzień następny
Pognałam na onkologię. Jezu, ale ludzi! Czekałam jedyne sześć
godzin w kolejce, ale za to wiem po co. W pierwszej kolejności był doktor
„selekcjoner”. Dzielił na pilne, pilniejsze i natychmiastowe. Potem był
konsultant
– doktor Piotruś, a zaraz później kolejna (kontrolna) biopsja.
Tym razem przeżyłam to z godnością. Widocznie rzeczywiście cierpienie
uszlachetnia. Wyni
ki za tydzień.
23 września 2003 roku
Onkologia. Kolejka. Nerwy. Dokto
r Piotruś. Nie jest tak źle. Nie
znaleziono komórek nowotworowych!!! Żyję, będę żyć!!! Świat jest
piękny, a Bóg litościwy. Ryczę. Tym razem ze szczęścia. Ale są i zgrzyty
w tej euforii: guz ma już 2,5 x 3,5 cm i to jak szybko rośnie nie podoba się
doktorow
i. Termin przyjęcia do szpitala: 17 października.
Doktor Piotruś podejmuje decyzję: operacja oszczędzająca.
Po
tem miesiąc naświetlań. Po mastektomii konieczna byłaby
chemioterapia. Wytną mi guz z otoczką. Będzie dobrze. Kwitek
skierowania na oddział chirurgii onkologicznej z długaśną listą badań i
szczepień, które muszę popełnić przed przyjęciem do szpitala. Mam na
to niecały miesiąc.
Na wszelki wypadek robią mi trzecią biopsję. Kontrolną. Guz jest
duży, igła mała, wkłują się z jego drugiej strony. Dla pewności. Po wynik
mam się nie fatygować. Będzie w moich papierach przy przyjęciu do
szpitala. Wyfruwam z gabinetu.
Koniec wrze
śnia/początek października
Szlag mnie trafia. Po jaką cholerę ja płacę co miesiąc od
dzie
więtnastu lat składki na ubezpieczenie zdrowotne?! Za wszystko
muszę płacić. Badania przedoperacyjne winien wykonać szpital, ale nie
11
ma ka
sy. Kłócić się nie myślę, bo mnie poślą do diabła. Moje zdrowie –
mój biznes. Lekarz domowy nie ma w kontrakcie z Funduszem takiej
pozycji, jak badania przedoper
acyjne. Latam więc jak ta przepióreczka po
pry
watnych laboratoriach i gabinetach i płacę. Full serwis: biochemia
krwi, USG brzucha, cytologia, badanie ginekologiczne, HBS
– czy nie
noszę wirusa żółtaczki, nie noszę, więc muszę wziąć trzy szczepionki
(jedna
50 zł), EKG, rentgen klatki piersiowej itd., itd.
No, mam wszystko. Rzutem na taśmę zdążyłam się wyrobić w
terminie. Jestem lżejsza o kilkaset złotych, ale mam komplet badań,
wyników i szcze
pień. Uff.
17 października 2003 roku
Zgodnie z rozpiską, o godzinie 8.00 Ślubny zaholował mnie na
onkologię wraz z wielkim torbiszczem wyposażenia (sam szlafrok
zajmo
wał pół torby, mam tylko frotowy – nie cierpię szlafroków). Na
oddziale zainstalowano mnie niebawem, a na 11.30 wyznaczono
konsylium. Badał mnie ordynator – docent, dystyngowany, poważny
jegomość, którego twarz nie zna chyba hasła: uśmiech. W obecności
sześciu innych chirurgów onkologicznych. Obmacał. Bolało. Ale nie tak
jak to, co powiedział tonem beznamiętnym:
Ostatnia biopsja (ta kontrolna, na wszelki wyp
adek) wykazała
nowotwór złośliwy. Trzeba amputować pierś, mastektomia radykalna
metodą Pateya, mięsień piersiowy w rzucie guza oraz węzły chłonne
lewej pachy. Nie ma innego wyjścia, ale decyzja należy do pani.
Koniec konsultacji. Na
stępna proszę.
Nie pamiętam jak wróciłam na salę. Zgłupiałam, zatkało mnie,
zaniemówiłam, podłoga pod nogami zaczęła mi uciekać, a sufit tańczył.
Histeria. Pełny odlot. Niemoc, przerażenie, strach, rozpacz. Na
szpital
nym wyrku skuliłam się jak zbity szczeniak. Powoli zaczęły
poja
wiać się łzy.
Bez fonii. Same łzy. Dużo łez. Leciały i leciały, a ja nie mogłam
zebrać myśli. Wtedy poczułam na plecach dotyk dłoni. To Martusia.
Ko
bieta z łóżka obok. Kilka dni wcześniej przerabiała mastektomię. Miała
na głowie perukę. Przerobiła też trzy kursy chemioterapii.
Do dziś jesteśmy w kontakcie. Taka przyjaźń od pierwszego
do
tyku. Zrobiła mi dużo dobrego. Łagodnym, ciepłym, optymistycznie
na
stawionym do świata i ludzi głosem tłumaczyła mi cierpliwie, że musi
być dobrze. Nie ma innej możliwości. To, że przeżyłam bez gustownego,
12
białego kaftanika (elegancko rękawkami na pleckach wiązanego) te
pierwsze godziny z informacją, że wyhodowałam w sobie wrednego
zwie
rzaka, zawdzięczam właśnie Martusi.
Żeby nie było zbyt łatwo w życiu, dostałam jeszcze jednego kopa
tego dnia. Zadzwoniłam o pomoc do znajomego psychologa Darka,
któ
rego uważałam za przyjaciela. Opowiedziałam mu co się dzieje, a on
się zobowiązał obdzwonić znajomych lekarzy i poinformować mnie w
ciągu godziny, co oni myślą o tej sprawie. Amputować czy robić
oszczędzającą. Kiedy nie odezwał się po sześciu godzinach,
zadzwoniłam ponownie. Był kompletnie pijany. Bełkotał. Od tego czasu
się nie odezwał.
Tak więc piątek, sobotę i niedzielę w szpitalu przeżyłam, ale jak –
nie wiem do dziś!
Pod prysz
nicem oglądałam efekty radosnej twórczości chirurgów
na klatkach piersiowych koleżanek. Nie jest to widok radosny, ale nie
powalił mnie na ziemię. Odbyłam też kilkanaście konferencji z
pielęgniarkami, innymi kobietami, no i oczywiście z doktorem Piotrusiem,
który na swoje nieszczęście miał dyżur weekendowy. Miał facet do mnie
anielską cierpliwość. Musiał mi dokładnie wyjaśnić wszystko z zakresu
radykalnej mastektomii metodą Pateya. Na koniec, z uśmiechem na
ustach, stwier
dził z wrodzonym wdziękiem, że gdyby wiedział, że będę
się habilitować z chirurgii onkologicznej, to nie przyjmowałby mnie do
szpitala w piątek, ale dopiero w poniedziałek, tuż przed operacją, żebym
nie miała czasu myśleć. I kokieteryjnie rzucił tekścik o upierdliwości
myślących kobiet. No widzieliście go państwo! Antyfeminista. Ale obiecał
solennie, że zaceruje mnie artystycznie.
W niedzielę wieczorem podpisałam cyrograf. Zgodę na
amputa
cję lewej piersi i węzłów chłonnych.
20 października 2003 roku
Świtem bladym siostrzyce wygnały mnie z łóżka. Pognały pod
prysznic z użyciem specjalnego środka antyseptycznego, zwanego tutaj
„Ludwikiem” ze względu na zielonkawy kolorek. Dostałam „Głupiego
Ja
sia”, ale guzik dało. Świadoma do bólu. Zero spania.
Jest 8.00. Wiozą mnie, gołą jak święty turecki, na salę
operacyj
ną. Żegnam się z Martusią. Obie mamy łzy w oczach.
Operacyjna zielono-
biała. Kupa światła. Bolą oczy. Wkłuwają mi
wenflon i dostaję „usypiacza”. Anestezjolog co chwila zadaje głupie
13
pyta
nia (sprawdza poziom odlotu), ja zaś logicznie odpowiadam na
pytania i modlę się, żeby nie zaczęli póki nie zasnę, ona zaś kręci głową i
pakuje w wenflon kolejną działkę tego „czegoś”. Wreszcie wchodzi doktor
Pio
truś i śmieje się od ucha do ucha:
A ta czemu jeszcze nie śpi?
Bo czeka na pana
– odpowiadam rezolutnie spod zielonego
przykry
wadełka - pamięta pan, co mi pan obiecał doktorze?
Pamiętam: ma być ścieg artystyczny – śmieje się mój doktorek –
ma pani to jak w banku.
No to idę spać.
Anestezjolog i pielęgniarka ryczą ze śmiechu. Powolutku
odpływam. Jeszcze kilka kretyńskich pytań typu: Pani Joanno, jak Pani
ma na imię? I po herbacie.
Podobno wybudzili mnie jeszcze na sali operacyjnej, ale mnie
chyba przy tym nie było. Potem na wyrko w sali chorych. Nie boli.
Dziw
ne, ale nie boli. Boję się dotknąć lewej strony klatki piersiowej. Więc
nie dotykam. Z lewego boku wystaje mi rura połączona z kulistym
pojemni
kiem, do którego odsysana jest krew i chłonka (limfa). Nazywają
to dre
nem ssącym Redona (skarbnica wiedzy doktora Piotrusia).
Dużo śpię. Przesypiam właściwie cały poniedziałek. Wieczorem
umyła mnie pielęgniarka. Gąbką, bo ja ani rączką, ani nóżką. Na noc
Ślubny uparł się wynająć mi osobistą pielęgniarkę. Była przy mnie calutką
noc, na krzesełku obok mego łoża boleści. Ewidentnie zasłużyła na swoje
wynagrodzenie.
21 października 2003 roku
Pierwsza doba po operacji. Nie boli tak bardzo. Dużo mocnych
leków przeciwbólowych.
Pielęgniarka zaordynowała koniec byczenia i poleciła wyprawę
do łazienki. Zdjąć opatrunek i wykąpać się. Jak mus, to mus. Powiesiłam
zbiornik
na chłonkę na szyi, na specjalnym sznurku (tutaj ma to ksywkę:
medal za odwagę) i poczłapałam, trzymając się ściany. Do łazienki
do
szłam, zdołałam się rozebrać i odkleić opatrunek. I to by było na tyle.
Wróciłam na salę. na wózku, bo zaliczyłam odlot. Przed odlotem były
torsje giganty.
14
Pierwszy raz w życiu rzygałam na widok własnego ciała. Potem
straciłam przytomność. Piękna to ja nie jestem! Chryste – jak z tym żyć?
22 października 2003 roku
Gdyby mi ktoś w piątek powiedział, że w środę będę umiała
śmiać się do łez – kazałabym mu popukać się w łepetynę. A jednak. Na
oddziale chirurgii onkologicznej tragiczny jest tylko szyld. Wewnątrz są
cudowne pielęgniarki, zabiegani, ale kompetentni lekarze, no i
niesamowite baby z jednym cyckiem, które same siebie na
zywają
jednorożcami i potrafią się śmiać z byle czego, do łez. A może w tym
szaleństwie jest metoda?
Wieczorem przyszła Amazonka. Kobitka ze Stowarzyszenia
Amazonek, też jednorożec, który uczy nowe koleżanki, jak podjąć
pierw
sze kroki w rehabilitacji ręki po mastektomii. To wcale nie jest takie
pro
ste. Boli jak cholera, a ćwiczyć trzeba natychmiast po operacji, aby nie
dopuścić do przykurczy ręki. Bo wtedy kalectwo gotowe.
23 października 2003 roku
Zawieram nowe znajomości. Pani Władzia jest emerytowaną
na
uczycielką. Cudowny, pogodny człowiek. Niezmierzone pokłady
humoru i dowcipu. Straciła pierś w dwie godziny po mnie. Lidka – doktor
nauk hu
manistycznych, pracownik naukowy uniwersytetu. Ciepło,
skromność i iloraz inteligencji w granicach maximum. Pani hrabina
Marianna. Piękne, bujne włosy, ładna cera, maniery. Na oko 60–62 lata.
Karta choroby na łóżku twierdzi zaś, że nasza koleżanka (tu wszystkie,
bez względu na wiek, mówią do siebie po imieniu) ma 84 lata. Boże, tak
wyglądać w tym wieku. Co ja gadam?! Dożyć tego wieku! I wiele, wiele
innych kobitek, znaczna większość bucha optymizmem. Może tylko na
zewnątrz? Martusia też rżnie odważną, ale nocami popłakuje.
27 października 2003 roku
Idę do domu. Tu nikogo długo nie trzymają. Kolejka czeka. O
której
– nie wiem. Jak będzie wypis. Jeszcze wizyta w zabiegowym.
Usuwa
ją mi dren. Trochę nieprzyjemne uczucie. Nie boli, bo nie mam
czucia w lewym boku. Zupełnie. Poprzecinane nerwy. Ma to ustąpić do
pół roku. Niektórym nie ustępuje.
Mój świętej pamięci lewy cycek i węzły chłonne poszły do
bada
nia histopatologicznego. Za dwa, trzy tygodnie dowiem się, jak mój
zwie
rzak ma na imię i jak bardzo należy się go bać.
15
Na moje miejsce od rana czeka już nowa. Ma 24 lata,
siedmio
miesięczne dziecko i objawy totalnej paniki w oczach. Bierzemy
się za nią. Odpowiadamy na pytania, uspakajamy, wciskamy ciemnotę,
że musi być dobrze, choć same nie do końca w to wierzymy.
Dostałam wypis. Ślubny zabiera mnie do domu (Jezu, jak on
przez te dziesięć dni posiwiał). Jedzie samochodem jak z transportem jaj.
Powoli i ostrożnie, omijając wszystkie dziury w jezdni, bo wyję z bólu na
wybojach. Zapomniałam poprosić siostrę o procha na drogę.
W domu dopada mnie niestety wisielczy humorek. Nie ma już
dziewczyn z oddziału, nie ma tematów o dupie Maryni, nie ma wspólnoty
w „przypadku medycznym”. Jestem sama z rodziną, która nie bardzo wie
jak ze mną gadać. Młoda popłakuje i tuli się do mnie jak niemowlak.
Ślubny cichy jak zwykle, bardziej tylko jakby zmęczony i siwy, próbuje
nieba mi przychylić. Zaczynam roztkliwiać się nad sobą.
Październik/listopad
Czyżbym się jednak urodziła pod szczęśliwą gwiazdą? Znów
do
bry człowiek na mojej drodze. Dobra znajoma, psycholog Małgosia,
zo
staje moim dobrym duchem, powiernikiem. Przegania złe myśli. Wraca
mi rezon. Nie
dam się. Dziś mogę o Gosi z pełnym przekonaniem
powie
dzieć: przyjaciel. Mądry przyjaciel. Pracuje nade mną telefonicznie.
Od
bywamy długaśne pogaduchy. Jest w tym wiadro optymizmu, wagon
śmiechu i kupa gadania o wszystkim i o niczym.
Co kilka dni Ślubny wozi mnie na onkologię na punkcje – muszą
mi ściągać chłonkę, bo nadal się gromadzi. Nie boli. Bok nadal bez
czucia.
Pozostaję w stałym kontakcie telefonicznym z dziewczynami ze
szpitala: Lidką i Martusią. Obie dostały czerwoną chemię. Zupełnie
straci
ły włosy. Lidka znosi to lepiej niż Martusia.
Przez internet gadam z Amazonkami z całej Polski. Góra
pro
blemów, ale i wiele dobrych rad z własnych doświadczeń.
1 listopada 2003 roku
Ślubny po raz pierwszy zobaczył, co mi zostało po lewym cycku.
Dotychczas nie by
ło żywej siły, abym mu to pokazała z własnej woli.
Awaria. Z rany (szwy jeszcze tkwią w ranie) leje się pulsacyjnym
strumie
niem chłonka. Ryczę przerażona w łazience. Ślubny tonem nie
znosz
ącym sprzeciwu każe mi to pokazać. Moje okaleczone ciało nie
16
zrobiło na nim takiego wrażenia, jak fakt, że dzieje się coś złego. Leje się
jak jasna cholera. Dzwonimy na onkologię. Dyżurny doktor Jan każe
przyjechać na oddział. Na „dzwonkach” gnamy do szpitala. Lekarz robi
kilka punkcji, ściąga nadmiar nagromadzonej pod skórą chłonki i
uspakaja, że takie rzeczy się zdarzają, ale nie oznacza to niczego złego.
Bywa.
Kilka dni później
Podczas wyciągania szwów pielęgniarka woła doktorka
(młodziutkie toto), który informuje mnie, że są już wyniki badań
histopatologicznych. Potwier
dziły, że w amputowanej piersi znaleziono
guz z nowo
tworem złośliwym, czyli rakiem (i to jest informacja zła) oraz
że na szesnaście wyciętych węzłów chłonnych żaden nie był zajęty
przerzutami (i to jest informacja dobra).
Mój lokator nazywa się: Carcinoma ductale infiltrans, czyli rak
przewodowy naciekowy. Jeden z bardziej inwazyjnych nowotworów
złośliwych. Jest też wyjątkowo wrednym egzemplarzem. Ma III stopień
złośliwości w trzystopniowej skali Blooma. Mam więc maxa. No cóż,
nigdy nie uważałam się za minimalistkę. Następnie młodziutki polecił mi
odbyć wycieczkę po poradniach: radiologii i chemioterapii. I to był koniec
mego romansu z chirurgią onkologiczną.
Odstałam swoje pod drzwiami radiologa, aby się dowiedzieć od
czarującej doktor Eli, że naświetlań nie będzie, bo się nie kwalifikuję.
Zajmują się guzami powyżej pięciu cm.
W poradni chemioterapii Sajgon. Dziki tłum ludzi. Od dzieci po
staruszków.
Po kilku wizytach u doktora Marka (każdorazowo należy odstać
5
–6 godzin w kolejce po 2–3 minuty rozmowy), okazało się że nie
dosta
nę chemii, choć doktor Marek sugerował, że byłby za, ale decyzję
podjął profesor. Zapisał mi tabletki: tamoksyfen na pięć lat zażywania.
Przyszły też inne wyniki; receptory hormonalne. Są dodatnie, to podobno
dobrze, bo przynajmniej
wiemy, że mój lokator był (wolę „był” niż „jest”)
hormono
zależny (żywi się estrogenem, wydzielanym przez jajniki).
Bez chemii? Zgłupiałam. Dotychczas wszystkie doktory
opowia
dały, że bez chemii ani rusz, a tu masz! Ciekawostka.
Kupiłam tabletki (tamoksyfen) i przeczytałam ulotkę. Jezu
kocha
ny! To jest lek czy to ma mnie dobić?! Ulotka – płachta formatu A-4,
a ¾ jej powierzchni zajmuje motyw skutków ubocznych, z rakiem macicy
17
włącznie. A co najciekawsze, lek jest przeznaczony dla kobiet po
menopauzie. Prz
ecież ja nadal miesiączkuję i to do cholery regularnie. O
co tu do diabła chodzi?
Wpadłam w internet. Zeżarłam wszystko, co o raku napisano.
Kupiłam książkę o raku piersi, autorstwa „mojego” profesora. W dziele
tym facet pisze, że światowe standardy medyczne zalecają
chemiotera
pię adjuwantową (profilaktyczną) w każdym stwierdzonym
raku piersi, zwłaszcza o dużym stopniu złośliwości. Nie można bowiem
wykluczyć, iż nie doszło do mikroprzerzutów (zwłaszcza w raku
naciekowym) poprzez układ krwionośny. No więc dlaczego gość mnie
olał? Odpowiedź nasunęła mi się tylko jedna. Jest listopad, koniec roku,
wszystkie media trąbią, że polskiej onkologii skończyły się pieniądze.
Rozpoczęłam więc wędrówki po sławach z zakresu onkologii i
chemioterapii. Prywatne wizyty oczy
wiście. Drogo jak cholera. Wszyscy
zwizytowani byli zgodni. Chemioterapia jest konieczna i to zaraz. Należy
ją podać maksymalnie do ośmiu tygodni po operacji. Co robić? Termin
upływa za kilka dni. I znów powiesiłam się na telefonie.
Znalazłam. W innym szpitalu: im. Rydygiera w Krakowie. Tam nie
patrzą na kalendarz. Tam nie patrzą na pieniądze. Tam ratują ludzi!
Rana jest już sucha, ładnie się goi. Teraz mogę wybrać się na
zakupy. Idę po nowego cycka. Prawy jest samotny. Salon prowadzi
Amazonka. Przymierzam
y, dopasowujemy dobrą godzinę. Musi być
idealny, jak ten świętej pamięci. I pasować do prawego. No i mam go.
Jest na
prawdę milusi. Pochodzi z firmy Amonea. Mam też specjalne
staniczki z kieszonką, do której go pakuję.
No patrzcie państwo, znów zaczynam wyglądać jak kobitka w
jednym kawałku.
16 grudnia 2003 roku
Moja pierwsza chemia. Pierwsza z dwunastu zaplanowanych. To
ma być tak: chemia, za tydzień powtórka, trzy tygodnie przerwy, chemia,
za tydzień powtórka, trzy tygodnie przerwy. I tak do 11 maja 2004 roku.
Niezła perspektywa. Pół roku z głowy.
Trzy półlitrowe butelki z płynem: jedna z żółtym, dwie z
przeźroczystym jak woda. Pierwszą chemię biorę na oddziale
chemioterapii. Zostaję w szpitalu. Ordynator chce sprawdzić, jak ją będę
znosić. Jeśli bez sensacji, na następne będę przychodzić z domu.
18
Dostaję w żyłę. Próbuję czytać, przysypiam. Nic się nie dzieje.
Jestem trochę osłabiona, ale żadnych sensacji. Na drugi dzień wypisują
mnie do domu. Wrócę tu za tydzień, ale tylko na chwilę i to mnie trzyma
przy
zdrowych zmysłach. Te dwa dni na oddziale chemioterapii złachały
mnie psychicznie gorzej, niż wszystko do tej pory. I nie chodzi wcale o
mnie.
Ja swego zwierzaka zostawiłam na sali operacyjnej i tej wersji
będę się trzymać! Postanowiłam, że z tego wyjdę i będę zdrowa. Tak
postanowiłam i basta.
Trzepnęło mnie coś innego. Inni. Byli tam młodzi ludzie, którzy
twierdzili, że wyrok śmierci mają „wpisany” w kartę historii choroby. Jedni
mówili o tym z zadziwiającym spokojem – inni z dziką wręcz złością.
Odchor
owałam to psychiatrycznie, wyłam w domu do sufitu i w
podusz
kę.
I znów mój domowy psycholog Małgosia stanęła na wysokości
zadania. Nie dali jej dyplomu za osełkę masła, oj nie dali. Wie baba co
robi. I na pewno nie pomyliła się z wyborem zawodu. Kocham Cię Gosiu.
23 grudnia 2003 roku
Druga chemia. Jutro Wigilia, a ja ledwo trzymam się na nogach.
Dobrze, że rodzice przyjechali i mama króluje w kuchni, bo jak amen w
pacierzu zdechlibyśmy z głodu w Święta Bożego Narodzenia. Właściwie
sama nie wiem co mi się dzieje. To coś jakby zestawienie gigantycznego
kaca z totalną grypą. Każdy flak we mnie telepie się w swoim rytmie.
Kości, skóra, paznokcie i wszystko inne boli dziwnym, tępym bólem. Nie
mogę ruszyć ręką ani nogą. Fuj. Nadto – spokojnie mogłabym wystąpić o
obywatelstwo Chińskiej Republiki Ludowej. Moja skóra ma kolor dojrzałej
cytryny.
8 stycznia 2004 roku
Wróciłam do pracy. Doktor sugerował zwolnienie do końca
che
mioterapii (do maja), ale to nie dla mnie. Nie mam natury zwierzęcia
domowego. Gna mnie do lud
zi. W domu głupieję. Doktor był zdziwiony.
Koledzy powitali mnie z „pewną taką nieśmiałością”, bo nie
wie
dzieli, jak ze mną gadać, ale cholernie ciepło.
13 i 20 stycznia 2004 roku
19
Chemia numer 3 i 4. Bez horrorów. Wyniki krwi w normie. W
górnej granicy.
To zapewne zasługa świeżych soków, które z uporem
ma
niaka preparuję i spożywam każdego dnia.
Pani doktor Małgosia jest w szoku. Na pytanie: ile pani schudła
od początku chemioterapii rzekłam: przytyłam dwa kilogramy. Szok.
Skutki uboczne; wymioty, biegunka
– brak. Ile zwolnienia – nie dziękuję.
Pracuję. Chyba jestem przypadkiem patologicznym, ale mnie z tym
nie
źle. Rzuciła do pielęgniarki coś w stylu: widzisz, nastawienie
psychiczne pacjenta to faktycznie 80% sukcesu.
Co w tym dziwnego, że jak uparta baba postanowi, że będzie
do
brze, to tak być po prostu musi?!
30 stycznia 2004 roku
Mój współpracownik z pokoju nie przyszedł do pracy. Fakt,
wczo
raj lało mu się trochę z nosa, ale on nie z tych, co z katarem do
łóżka włażą. Zadzwonił, że dostał temperatury i kaszle, a w związku z
tym, że za tydzień mam następną chemię i mam obniżony poziom
odporności, to on nie będzie mnie narażał i podkuruje się w domu. I jak tu
nie kochać ludzi?
9 lutego 2004 roku
Chyba oszaleję! Młoda była zdrowa trzy tygodnie. Była! Z domu
wyszła ok, ale na drugiej lekcji zaczęła się jazda. Kaszel krtaniowy, brzmi
to tak, jakby pies szczekał. I to na swojego! Pognałyśmy wieczorem do
naszej lekarki rodzinnej. Kobieta pracowała już dziesiątą godzinę, ale nas
jeszcze „zmieściła”. Wiedziała, że jutro mam chemię. Doktor Monika po
wnikliwej analizie karty choroby Młodej orzekła, że nie chce być inaczej,
tylko Młoda ma astmę wieku dojrzewania. Dostała wziewne, typowo
astmatyczne leki sterydowe i skierowanie do pulmunologa-alergologa.
Przez myśl przeleciało mi, aby olać jutrzejszą chemię, bo dziecko mi się
dusi, ale od cze
go ma się przyjaciół?!
10 lutego 2004 roku
Piąta chemia. Z młodą została moja sąsiadka i przyjaciółka,
zwa
na „ ciotką” Asią lub pieszczotliwie „Szczotką Asią”. Dopilnowała
Młodej i ugotowała jej obiad. Przynajmniej spokojnie przeżyłam horrorek
chemij
ny, bo Aśka to odpowiedzialny człowiek.
20
Rano o 8.00 pobrano mi krew do badania. O 11.30
poinformowa
no mnie, że moja krew uległa hemolizie (?!) i pobrano krew
drugi raz. I znów czekałam na wyniki. Do 13.20!
Kiedy dotarłam na oddział chemioterapii była prawie 14.00. I
za
częła się jazda z szukaniem żyły. Pięć prób okazało się nieudanych.
Starsza pielęgniarka poradziła, aby ta młodsza, która się nade mną
pa
stwiła, zaprzestała swej zbrodniczej działalności i podstawiła mi rękę
pod gorącą (uff!) wodę z kranu. Po kilku minutach gotowania na żywo –
sama wzięła się za igłę. Poszło od pierwszego razu. Co rutyna to rutyna.
W sumie mam osiem dziur w ręce, każda z fioletowym kolorkiem pod
skórą.
Nie m
a co! Wyglądam jak nieudolny narkoman.
11 lutego 2004 roku
Cholera, miało mi nic nie być, jak do tej pory! Odmieniło się czy
mój organizm ma już dosyć tej trucizny. Po wczorajszej chemii zasnęłam
w samochodzie, w drodze do domu. Ja nigdy nie zasnęłam w
samocho
dzie! Byłam słaba jak niemowlę we mgle. A dziś to już czysty
skandal, co się ze mną wyprawia; w kibelku byłam tyle razy, że
wyczerpałam miesięczną normę, a próbując coś ugotować musiałam
zatykać nos. Zapachy – wszystkie po kolei – rwały mnie na wymioty.
Mało brakowało, a założyłabym na nos klamerkę od bielizny! Ohyda.
O jedzeniu też nie było mowy. No ale Ślubny i Młoda orzekli, że
łazanki były prima sort! Nie wiem, nie próbowałam, ale wierzę im na
słowo.
Telefonowała znów Beata. Kuzynka z Australii. Mieszka w Perth.
Wkurzyła mnie trochę, bo ma u siebie 40 stopni ciepła i bokiem jej te
upały wychodzą. Ratunku! Zamieniam się na naszą zimę z dopłatą. Ona i
jej córka Madzia marzą o śniegu i sankach. Jest to sprawiedliwość na
tym świecie? Ja marzę o ciepełku!!! Może być i 50 stopni.
17 lutego 2004 roku
Rano byłam z Młodą u alergologa-pulmunologa. Zrobił jej
spiro
metrię i potwierdził diagnozę lekarza rodzinnego. Doktor Monika
miała rację: kaszlowa wersja astmy. Rodzaj astmy wieku dojrzewania.
Wymaga długiego, stałego leczenia, codziennego przyjmowania
wziewnych leków. Ale jest szansa, że za dwa, trzy lata temat się skończy.
Grunt, że wiemy o co chodzi i jak to leczyć.
21
Szósta chemia. Półmetek!!! Są wyniki markerów nowotworowych.
Sukces. We krwi nie znaleziono
śladów komórek nowotworowych. Nie
miały prawa się uchować, nie są tutaj zbytnio lubiane! Doktor Małgosię
zastrzeliłam tematem: wczoraj dostałam okres! Trzeci podczas
chemiote
rapii, trzeci, którego nie miało już być. Widocznie jestem
silniejsza niż to paskudztwo, które pakują mi w żyłę, a doktor Małgosia
orzekła: „130% kobitki”. Jeśli się zdarzy, że chemioterapia nie zatrzyma
okresu, trzeba będzie go zatrzymać farmakologicznie, aby móc podać
zaplanowany na dalszą, pięcioletnią kurację tamoksyfen. Ale to jeszcze
kwestia sześciu następnych chemii. Pożyjemy, zobaczymy.
I następny sukces: siostrzyca wkłuła wenflon w żyłę od
pierwsze
go strzału, ale po uprzednim „ugotowaniu” ręki pod strumieniem
gorącej wody. W tym szaleństwie jednak jest metoda.
Małgosia, mój domowy psycholog, nie zapomina o mnie i o moich
terminach chemii, znów odbyłyśmy długaśne pogaduchy na drucie. Buzia
mnie bolała ze śmiechu, a ucho od słuchawki telefonu. A dusza się
rado
wała, że są jednak ludzie na świecie, którzy za darmo chleba nie
jedzą.
Dzień następny
Niedobrze mi!!! Rany, jak mi niedobrze. Żołądek wyprawia wolty,
raz siedzi na swoim miejscu, raz podskakuje do gardła i tak w koło
Ma
cieju. Idzie się skończyć. Ani leżeć, ani siedzieć, ani chodzić!
Zapodałam sobie Zofran – lek przeciw nudnościom. Czekam aż zacznie
działać, a tymczasem zdycham. Ratunku!!!
Koniec lutego 2004 roku
W pracy Sajgon. Rząd grzebie przy naszej ustawie emerytalnej.
Ludzie panikują. Jako kadrowiec mam pełne ręce roboty. Przeliczam
wysługi emerytalne na potęgę. Jak tak dalej pójdzie to 60% stanu pójdzie
na emeryturę! Po pokojach wiatr będzie gwizdał. Nie widzę na oczy ze
zmęczenia i nie mam czasu myśleć o sobie. Ręka boli. Zaniedbałam
ćwiczenia i są efekty.
Waga zwariowała! Twierdzi, że od początku chemii przytyłam 5
kg! Idiotka! Waga ma się rozumieć.
5 marca 2004 roku
22
Panika emerytalna odwołana. Z Sejmu nadeszła wiadomość, że
nie trzepią naszej ustawy emerytalnej, ale minister mówi coś zupełnie
odwrotnego. I komu tu wie
rzyć?!
9 marca 2004 roku
Siódma chemia. To fach
owo oznacza: pierwsza część czwartego
kursu. Jak zwał, tak zwał, a faktem jest, że po raz siódmy nawiedziłam
oddział chemioterapii. Zaliczyłam tam solidną dniówkę; od 8.15 do 16.20.
Idzie zdechnąć. O godz. 8.10 zarejestrowałam się, o godz. 8.15 pobrano
mi
krew do badania (od pierwszego strzału w żyłę o dziwo!) i warowałam
na drewnianej ławeczce bez oparcia do 13.30, kiedy to dostąpiłam
za
szczytu audiencji u doktor Małgosi. Nic do kobitki nie mam osobiście,
bo miła, dokładna w badaniu i nader komunikatywna (a w przypadku
zesta
wu moich pytań trzeba wykazać dużo cierpliwości, gdyż organicznie
wie
dzieć muszę wszystko na temat i w sprawie).
Ma kobieta roboty do jasnej cholery, bo pacjentów jak mrówek i
wręcz widać, jaka jest zmęczona, co jednakże nie zwiewa uśmiechu z jej
ust i ogólnej życzliwości dla świata i ludzi, wyzierającej z ładnych oczu.
Faktem zaś pozostaje, że czeka się cholernie długo. Na pocieszenie
usłyszałam, że krew mam jak koń pociągowy; górne granice norm.
Naka
zano mi kontynuować terapię soczkową i ponownie zakazano
odchudza
nia do końca chemioterapii. Ratunku: mam już 5 kg nad stan,
jak tak dalej pójdzie, to w maju wtoczę się do gabinetu doktor Gosi
niczym kulka!!!
Potem już tylko walka z żyłami – dzień jak co dzień.
Zameldowa
łam
pielęgniarce
na
Odcinku
Dziennym
Oddziału
Chemioterapii, że moje żyły strajkują, chowają się na widok białego
uniformu najgłębiej jak potrafią i że tylko kąpiel ręki we wrzątku tu
skutkuje. Ironicznie pokiwała głową z tekstem: „damy sobie radę”.
Uprzedziłam, że wytrzymuję psychicznie ok. ośmiu prób wkłucia się w
żyłę wenflonem, a potem schodzę z tego padołu w charakterze
chwilowego umrzyka. Kobitka przybrała na twarz wyraz obrazujący
wyższość świąt wielkanocnych nad świętami Bożego Narodzenia i z dużą
dawką pewności siebie przystąpiła do dziurawienia mojej nieszczęsnej
prawej ręki.(lewa jest nietykalna dla igieł z powodu wyciętych węzłów
chłonnych). Zmiana na obliczu fachowej siły medycznej średniego
szczebla nastąpiła coś koło czwartej dziury (plus krwiak, też czwarty).
Spog
lądając na mnie ukradkiem (odjeżdża już, czy za chwilę), zawołała
na pomoc koleżankę, która przystąpiła do zmasowanego ataku
kłującego. Wytrzymałam kolejne cztery dziury i zgodnie z umową
23
odmówiłam dalszej współpracy (pot spływał mi po plecach, krew z twarzy
odpłynęła i czułam, że zaraz zejdę). Autorytatywnie zadecydowałam, że
idę pod kran z gorącą wodą. Nawet nie oponowały. Ugotowałam rękę. I
udało się. Miny siostrzyce miały głupawo-przepraszające. Potem już tylko
dwie godziny wlewu żrącej trucizny w żyłę i do domu. Powrót annały
za
notowały ok. 17.40. Jestem padnięta jak pies po spotkaniu z walcem
drogowym.
Zaś skutki kilkugodzinnego oczekiwania na wyniki krwi i przyjęcie
u pani doktor zaowocowały lekkością portfela i lekką poprawą humoru w
postaci srebrnej
biżuterii. No bo czy to moja wina, że miałam długą
prze
rwę technologiczną a w szpitalu był kiermasz tejże biżuterii?
Wypatrzy
łam cudnej urody pierścionek, a że do kompletu były kolczyki,
czy to też moja wina?!
Czuję się paskudnie. Ale kolację wrąbałam koncertowo. Krwiaki
na prawej ręce dostają kolorków i zaczynają tworzyć obraz
nawiedzone
go artysty. Młoda podsumowała to po swojemu: „Mam, znów
wyglądasz jak nieudolny narkoman!” Zero zrozumienia wśród młodego
pokolenia. Chyba spełnię groźby i zamknę Młodą w jej pokoju na
następne 13 lat, może dorośnie i przestanie nabijać się ze zgnębionej,
podziurawionej rodzicielki!!!
12 marca 2004 roku
Uff! Ciężka noc. Około 3.15 nad ranem obudziła mnie sąsiadka:
Gosia. Jej czteroletni synek Kacper (mój ulubieniec) zaczął się dusić. Ma
ten sam motyw co moja Młoda kiedyś: infekcje krtani. Przydusiło
malu
cha, Gosia spanikowała. Podałyśmy mu leki wziewne i siedziałyśmy
nad bidulą do rana. Ślubny był pod parą w razie potrzeby wyjazdu do
szpitala. W końcu Kacperek zasnął ciężkim snem, ale u nas było po
spaniu. Po
cieszyłam Gosię, że czeka ją jakieś 13 lat strachu o dziecko, a
potem tylko astma. Nie miała siły mnie walnąć!
Śliczny dzień. Pierwszy ze słońcem, aż chce się żyć. Kacper
funkcjonuje jakby nic się nie stało. To faktycznie „choroba jednej nocy”,
za to ja i Gocha mamy worki pod oczami.
15 marca 2004 roku
Cuda, cuda, dziwy. Mój boss zamaszyście podpisał zgodę na mój
wyjazd do sanatorium w Sopocie w czerwcu tego roku, po zakończeniu
chemioterapii. Moja „fabryka” dopłaca do tego interesu ¾ ceny pobytu; są
to tzw. turnusy kondycyjne, na które kwalifikuje psycholog. Wobec
24
prze
żytej przeze mnie „traumy” moja Gosia-psycholog dawno mnie na
ten myk namawiała, ale byłam sceptykiem, czy mnie puszczą z roboty –
tro
chę czasu mnie przecież nie było po operacji.
16 marca 2004 roku
Rano wizyta u lekarza Młodej: dziadek pulmonolog-alergolog (ma
jakieś 99 lat i problemy z Niemcem: niejakim alzheimerem, który mu
wszystko chowa), ale fachowiec doskonały. Zmienił jej lek na astmę, tym
razem j
uż bez sterydów. Kontrola za dwa miesiące.
Tylko czy doktorek b
ędzie o nas pamiętał?
Na 10.30 dotarłam do swojego szpitala (45 min. jazdy po
Krakowie
– korki). Moja doktor Małgosia – chemioterapeutka (muszę
ponume
rować „moje” Małgosie), poprosiła mnie po pięciu minutach i
powiedziała mi coś, od czego urosły mi skrzydła. Orle lub huzarskie, jak
kto woli. Za
pytałam, czy nie ma przeciwwskazań do mego planowanego
wyjazdu do Sopotu w czerwcu, bo baby różnie w poczekalniach gadają.
Doktor Gosia oburzyła się święcie i rzekła:
A od kiedy to zdrowa baba ma mieć jakiekolwiek
przeciw
wskazania do wypoczynku w tak pięknych okolicznościach
przyrody?!
Czy to znaczy, że mam szansę kiedyś powiedzieć: jestem
zdrowa?!
– zapytałam z pewną taką nieśmiałością (a serducho pakowało
pod ciśnieniem 300, bo to pytanie telepało mi się po mózgu od samej
diagnozy).
Jakie kiedyś? – zaoponowała – ja dziś twierdzę, że mam do
czynienia z kobitą zdrową fizycznie, a co najważniejsze psychicznie. Albo
nie tak: zdrową fizycznie, bo psychicznie zdrową jak mało kto w tej
poradni.
Miałam ochotę ją ucałować. Skrzydła pod bluzką mnie uwierały,
podziękowałam za nie i tanecznym krokiem pofrunęłam na oddział dać
sobie w żyłę po raz ósmy. I co?
Znów happy!
Mam dziś farta! Siostra Ania najpierw pochwaliła pomysł
ugoto
wania ręki pod kranem z gorącą wodą, a potem wkłuła wenflon za
pierw
szym razem!!! Sama sobie nie wierząc – zrobiła próbę z solą
fizjologiczną – buły nie było, więc krzyknęła: yees! Uśmiałyśmy się obie
ze szczęścia. No i trafiła w nieco grubszą niż przed tygodniem żyłę, więc
25
żrące świństwo leciało w żyłę sporym strumyczkiem, tym sposobem już
po 60 minu
tach było po herbacie. Byłam wolna.
W drodze do domu (czułam się świetnie) Ślubny chciał mnie
za
bić!
Tak, wykrzyczałam mu to prosto w nos! Co zrobił? Spryskał
szy
by w aucie płynem, żeby je wyczyścić wycieraczkami. To jest płyn
zimo
wy, ten co nie zamarza, dlatego ma w sobie dużo dziwnych rzeczy,
a przede wszystkim smród nie do opisania. Pociągnęło mi żołądkiem do
samego gardła. Głowę wiozłam za oknem przez dłuższą chwilę.
Podra
żniło mi gardło, zaniosłam się kaszlem, kaszel powodował odruch
wymiot
ny. Jezu, to było obrzydliwe!
Przeżyłam, ale nadal twierdzę, że chciał mnie zabić!
20 marca 2004 roku
– pierwszy dzień wiosny
No to skończył się pewien etap w moim i Młodej życiu.
Przeżywam to jak stonka oprysk. Moja Młoda pojechała dziś na swoją
pierwszą „randkę”. Moja mała dziewczynka!!! Zaprosił ją do kina. Ma na
imię Kuba i jest jej rówieśnikiem z równoległej klasy matematycznej.
Młoda jest w językowej. Humanistka i umysł ścisły?! Niezła mieszanka.
Ślubny przeżywa to chyba jeszcze bardziej. Jego mała księżniczka i jakiś
nieznany chłopak! Przygadują sobie na okrągło, ale na wesoło. Cholernie
się cieszę, że Młoda ma do nas zaufanie. My odwzajemniamy się jej
zaufaniem i jakoś nam leci ten „cielęcy” wiek Młodej bez większych
zgrzytów.
Wieczorem przyjechały moje psiapsióły: Dodi, z którą jadę w
czerwcu do Sopotu i Małgosia – psycholog. Przyszła też „ciotka” Asia.
Ślubny poszedł na noc do pracy, a my zrobiłyśmy sobie babski wieczór.
21 marca 2004 roku
Wieczór przeciągnął się do 4.00 rano. Nie mogłyśmy się
naga
dać, dzioby nas bolały ze śmiechu, a dziś leczymy lekki „zespół
nabyty dnia poprzed
niego” (no przecież nie napiszę, że kaca).
Warto było, choć łeb boli. Ciało cierpi, ale dusza śpiewa. Takie
babskie pogadu
chy są koniecznie do życia!!! Psychicznego.
23 marca 2004 roku
Zbyt długo było fajnie. Od soboty Młoda narzekała na lekki ból
ucha, ale świat się nie walił. Jak zwykle olejek kamforowy wokół ucha,
kropelki „Otinum” do ucha – standard. Nie tym razem! Dziś rano Młoda
26
dała koncert wycia i przedstawiała obraz nędzy, rozpaczy i
bezgraniczneg
o bólu. Nigdy mnie ucho nie bolało, więc nie znam jego
mocy, ale z obrazu porannego Młodej wyglądało na koniec świata!
Bardzo miła i dowcipna Pani laryngolog, do której trafiłyśmy ze
skierowaniem od naszej doktor Moniki Rodzinnej, powiedziała, że istotnie
boli jak jasna cholera, gorzej chyba niż sam poród. Atmosferka była
lu
źniutka, więc nie zastanawiałam się długo i walnęłam z uśmiechem na
twarzoszcz
ęce:
To ja wolę obcinanie cycka, chociaż mój Ślubny zapewne
po
lemizowałby z kopniakiem w klejnoty rodowe.
Rozchichotała się kobita porządnie, pogadałyśmy o urzynaniu
cycków, pozaglądała Młodej we wszystkie otwory umiejscowione na
głowie i zawyrokowała, że to nie podejrzewane zapalenie ucha
środkowego, a infekcja przewodu słuchowego spowodowana jakąś
paskudną bakterią lub innym gronkowcem.
Najprawdopodobniej przywlekła toto z basenu. Zaordynowała
an
tybiotyk giganta i wsadziła Młodej do ucha ½ metra tasiemki
umoczo
nej w brunatnej mazi. Nazwała to opatrunkiem. Jutro zmiana
„tasiemki”.
A w robocie total! Nie wiem
w co pierwej łapy wsadzić, a moja
„ukochana” instancja zwierzchnia, czytaj wojewódzka, zaczęła przerastać
samą siebie w wymyślaniu schodów. Wbrew pierwotnym zamierzeniom
występowania w pracy w charakterze niemego anioła, który poprzysiągł
milczeć jak ten zmurszały głaz, począł we mnie pokwikiwać bunt i nie
zdzierżyłam. Rozwarłam twarz dostojnie, aczkolwiek tonem nie
znosz
ącym sprzeciwu, bo nie dam się przecież na starość wpuszczać w
gęste maliny. O dziwo – w całej rozciągłości poparł mnie mój Szefciuś i
osobi
ście rozwarł twarz (bez dostojeństwa) na województwo. Wyszło na
na
sze, ale kilka komórek nerwowych należy zapisać na straty.
Zmęczona jestem obrzydliwie, ale
zmusiłam się do
spreparowa
nia soczku, co by mi krew nie „siadła” przed następną
chemią. W tym temacie trzeba pamiętać o systematyczności w
dostarczaniu organizmo
wi witaminek. A i pewnie wiosenne szaleństwa
pogodowe nie pozostają bez wpływu na moje samopoczucie. Do tego
chyba pożegnałam się z okresem, nie było go już ponad 40 dni. Witaj
klimakterium!!!
27
26 marca 2004 roku
Obudził mnie dzwonek telefonu. Była zupełnie niechrześcijańska
godzina: 5.00. Moja „fabryka” się za mną stęskniła! Dowiedziałam się, że
jestem koniecznie, niezbędnie potrzebna w robocie teraz, zaraz, już.
Wychynęłam z pieleszy mnąc w ustach słowa nie nadające się do druku i
powlokłam się do łazienki, konstatując półprzytomnie, że rąbie mnie tępy
ból w dole brzucha, i co? Witaj wiosno: krwotok gigant! Co jest do
chole
ry, przecież kilka dni temu powitałam klimakterium, to już 47 dzień
c
yklu, miało go już nie być!!! Chemioterapeutka zabije mnie śmiechem.
Inne kobitki po pierwszym kursie chemii robią menstruacji pa, pa, a ja co?
Jajco! Matka Natura robi sobie ze mnie jaja i to kwadratowe. Ja chyba
faktycznie nadałabym się na tarczę strzelniczą do Iraku (tekst Małgosi–
psycholożki). Nic mnie cholera nie rusza!
Zapodałam sobie procha na ból, siorbnęłam kawusi i powlokłam
się do roboty. Wiosna zrobiła w tył zwrot – w nocy nawaliło ½ metra
śniegu. Moje ślady na nim były pierwsze tego dnia! Przecierałam szlaki.
Reszta sąsiadów spała snem sprawiedliwego, tylko mnie niosło w świat.
Około południa byłam już tak złachana jak koń po Wielkiej
Par
dubickiej, bolał mnie brzuch, robota mnie goniła, spać mi się chciało
tak, że ostatkiem sił udało mi się nie dać twarzą w blat biurka.
Ciężki, oj ciężki dzionek dziś miałam.
30 marca 2004 roku
Młodą odbierałam w podskokach ze szkoły. Pielęgniarka szkolna
zadzwoniła do mnie, że Młoda leci z bólu przez ręce. Ucho.
Świńskim truchtem pomknęłam służbowym wozem do szkoły, a
następnie do szpitala, do naszej pani laryngolog, która zapodała Młodej
zastrzyki, dwa razy dziennie
– antybiotyk, silny lek przeciwbólowy:
keto
nal, nową maść do ucha i skierowanie na RTG wyrostków
ja
kichśtam.
Znów przerwa w edukacji Młodej. Ludzie, to moje dziecko
wy
kończy mnie nerwowo zanim dorośnie
5 kwietnia 2004 roku
Młoda dostała drugą serię (10) zastrzyków. Nazywają się
Zina
cef, płacę za nie jak za zboże, a bolą jak jasna cholera. Młoda robi z
do
mu operę: wyje regularnie, dwa razy dziennie, a przychodząca do
28
domu pielęgniarka – Pani Jadzia – twierdzi, że delbeta i B12 przy tym
paskudz
twie to mały pryszczyk. Szkoła w odstawce, ucho boli, Młoda
cierpi, a mnie serce pęka. Nie ma już gdzie pakować igły w tej dupinie.
Krwiaki jak złoto. Okładamy toto Altacetem i białkiem jajka (skarbnica
mądrości Pani Jadzi, pielęgniarki środowiskowej), żeby się zrosty nie
porobiły.
Rtg wykazał zapalenie wyrostka sutkowatego przy uchu prawym.
Tego laryngolog się chyba spodziewała. Leczenie około sześciu tygodni,
za
niedbanie grozi głuchotą.
Ratunku, co jeszcze na mnie spadnie?!
Mam cykora jak stąd do Warszawy. Jutro dziewiąta chemia. Jak
pomyślę o zmasowanym ataku kłującym – schodzę! Boję się też o wyniki
krwi; przez ostatni weekend przerobiłam paskudne przeziębienie z
kasz
lem i katarem, ostatnia miesiączka bardziej przypominała krwotok
tętniczy, a w robocie orka na ugorze.
Ostatni tydzień pracowałam sama, Krzysztof był na urlopie.
Tro
chę ciężko (coś szybko się męczę), ale dałam radę. Nie wiem czemu
zawdzięczam fakt, iż nie czuję się jak normalna osoba, ale jak złachana
szkapa po westernie; może to wiosna, a może chemia, a może wszystko
cuzamen ales do kupy. Jestem porządnie wykończona robotą, chemią,
chorobą Młodej, ciężkim krwotokiem i szalejącymi zmianami pogody i
ciśnienia. Ale dam radę! Muszę.
6 kwietnia 2004 roku
Odwaliłam pełną dniówkę (z nadgodzinami) na oddziale
chemioterapii. Krew pobrano mi o 8.15
– w domu byłam po 17.15. Słaba
jestem jak dwudniowe kocię. Ale i sukcesy dziś kroniki odnotowały: przy
pobie
raniu krwi siostra Basia za jednym razem wkłuła wenflon. Mam dziś
tylko jedną dziurę w ręce!!!
Wyniki krwi książkowe! Górna granica norm! Kocham moje
soczki!
Na „dolewkę” zaproszono mnie za tydzień: 13.04.2004 r. Na
na
stępny kurs (w maju) już dziś dostałam skierowania na badania: rtg
klatki piersiowej, USG jamy brzusznej, mammografię jedynej piersi, USG
tejże piersi i markery nowotworowe. Pobiegam, oj pobiegam po
gabinecikach.
Ślubny zabrał Młodą do kontroli do laryngologa. Nie dałam rady z
nimi pojech
ać. Padam na twarz. We łbie mi się kręci, mowę cosik mam
29
bełkotliwą i spać mi się chce jak misiowi coala po śniadanku z
eukaliptusa.
Lekarka skierowała Młodą na konsultację do Kliniki AM.
Jedziemy jutro.
Do końca tortur zostały 3 chemie.
7 kwietnia 2004 roku
Dzisiejsze pochemijne odczucia są trudne do sprecyzowania. Na
peryferiach umysłu pęta mi się niejasne wrażenie, że nie wszystko z moją
skromną osobą jest w idealnym porządku. Ta sugestia docierała do
ośrodka myślenia dosyć długo. Myślę, to niezaprzeczalny fakt, ale tak
jakoś inaczej, wolniej (czyżby „myśląca inaczej”). Ruszam się jak
mane
kin na baterie, które się jakby wyczerpywały. Czuję się jak robot,
któremu nawiedzony konstruktor, tak dla hecy, cofnął trybik funkcji
życiowych na ½ gwizdka. Oj nie lubię dziś siebie, nie lubię.
W klinice otolaryngologicznej AM pan doktor Marian zajrzał
Młodej we wszystkie otwory usytuowane w głowie i orzekł, że cokolwiek
to było – zdechło. Zresztą, kto by wytrzymał 20 zastrzyków Zinacefu pod
rząd. Nie boli ją już ucho, boli tyłek od igieł. Ledwie siedzi. Ulga. Wielka
ulga. Młoda zdrowa. Nie grozi jej głuchota. Mogę zająć się sobą, a jest
czym.
W klinice, czekając trzy godziny na lekarza Młodej, przeżyłam
pierwszy rozdział horrorku pod tytułem: uderzenia gorąca na twarz.
Do
brze prognozowała doktor Małgosia: ostatni okres, który zdarzył mi się
w 47 dniu cyklu wskazuje jednoznacznie, że zaczyna się menopauza,
czyli początek końca okresu miesiączkowania.
Wracając do domu kupiłam Soyfem – ziołowy preparat, oparty na
wyciągu z soi, który łagodzi objawy menopauzy. Podobno skutecznie.
Tani nie jest, ale opinie o nim słyszałam dobre. Spróbujemy.
Wieczór pod znakiem wynalazku Bella. Przez godzinę
świergotałam z Lidzią. Jest dzielna jak jasna cholera, skończyła książkę
(pisać!), oddała ją do drukarni pomiędzy chemioterapią a radioterapią. Ta
książka to praca habilitacyjna. Mam obiecany egzemplarz autorski z
dedykacją pani dr hab.
Drugą godzinę gadałam z Martusią – wreszcie się pozbierała,
głos ma dźwięczny, skończyła i chemię i naświetlania, bierze tamoxifen,
dostała rentę i zamierza wkrótce wrócić na pół etatu do pracy. Grzeczna
dziewczynka.
30
Obie z Lidką kończymy leczenie w okolicy 12 maja, więc we trzy
umówiłyśmy się na spotkanie w połowie maja na krakowskim Rynku
Głównym. Po siedmiu miesiącach od czasu, jak latałyśmy w piżamkach
po onkologii, czekając na swoją kolejkę do rżnięcia cycka, a następnie
liżąc rany i zaśmiewając się do łez Bóg wie z czego, bo normalny
człowiek do śmiechu nie znalazłby tam wielu powodów.
No i czy jes
t coś dziwnego w fakcie, że moja Gosia - psycholożka
nie mogła się do mnie dodzwonić przez dwie godziny?! Powiesiły się
baby na drucie i finał. Trzecią godzinę gadałam z Gosią!!!
8 kwietnia 2004 roku (Wielki Czwartek)
A u mnie okna nie myte, firanki nie pr
ane, kołacze nie pieczone.
Sorry, ale nie dam rady. Ciasto kupię w cukierni, a okna umyję za
mie
siąc jak będę silniejsza. W końcu mieszkanie jest dla mnie, a nie ja
dla mieszkania!
W pracy urwanie pędzla. Roboty na hektary. Normalna
niewyró
ba! Próbuję zwiększyć tempo, ale niewiele z tego wychodzi. Cóż,
dzie
więć chemii gdzieś przecież wlazło.
9 kwietnia 2004 roku (Wielki Piątek )
Zdycham nadal. Wróciłam z pracy i padłam. Poszłam spać z
mi
siem Młodej na trzy godziny.
Nie mam na nic siły. Najgorszy jest ten paskudny, metaliczny
smak w ustach. Niczym tego dziadostwa nie idzie zlikwidować.
Pomy
śleć, że jak dojdę lekko do siebie, to znów pójdę na chemię – w
najbli
ższy wtorek.
Coraz gorzej znoszę chemioterapię. Coraz więcej czasu
potrze
buję na dojście do równowagi.
10 kwietnia 2004 roku (Wielka Sobota)
Żyję!!! Wyspałam się do spodu, smak żelastwa w buzi zelżał
wy
raźnie. Wzięłam się za pichcenie. Żadne wielkie mecyje. Sałatka
jarzy
nowa, żur, tarty chrzan, jajka do koszyczka. Dziś już lepiej. O wiele
lepiej. Tak lu
bię!
Pogoda jak złoto; pełne słońce, zero wiatru. Idzie wiosna na
ca
łego. Tylko te brudne okna mnie wkurzają, ale nic na siłę. Jutro będzie
jeszcze lepiej.
Zmarła Daria Trafankowska. Skończył ją rak. Miała tylko 50 lat.
31
11 kwietnia 2004 roku
Zmarł Jacek Kaczmarski. Rak krtani.
Nie chce mi się pisać.
13 kwietnia 2004 roku (Święta, Święta i po Świętach)
Dziesiąta chemia, czyli koniec piątego kursu. Został jeden kurs;
dwuczłonowy: 5 i 12 maja. Później jestem wolna i zdrowa.
Dziś było miło, nie było badania krwi, więc i długiego czekania nie
było. Doktor Małgosia sprawiła się ze mną szybko, ale ja z doktor
Małgosią nie. Znów nagromadziło mi się kilka pytań, więc dziś ja robiłam
za hamulcowego (przecież nigdy nie taiłam, że jestem upierdliwa w
temacie: „muszę wiedzieć, co mnie je”). Ale dostałam rzetelną i
wyczerpującą odpowiedź na temat inhibitorów aromatazy, scyntygrafii
kości i częstotliwości badania USG dopochwowego po zakończeniu
chemioterapii (w kon
tekście tamoxifenu).
Doktor Małgosia rozważa zaś zastąpienie popularnego
Tamoksy
fenu (w tabletkach, przez okres pięciu lat, codziennie) innym
lekiem na paskudę hormonozależną: Zoladex (przez okres dwóch lat, w
postaci zastrzyków w brzuch co 28 dni), jeśli się nie mylę (skarbnica
wiedzy z internetu, jak wszystko co wiem o tej paskudzie:
www.rakpiersi.pl), jest to lek znany też pod nazwą Goserelina, z rodzaju
analogów LHRH, stoso
wany u kobiet z rakiem hormonozależnym, w
wieku przedmenopauzal
nym. Muszę doczytać.
Samopoczucie mierne, ale bez sensacji. Po południu przespałam
trzy godziny i jest nieźle. Spokój na trzy tygodnie.
Wieczorkiem konferencja z Gosią – psycholożką, która sugeruje
małą bibkę na zakończenie półrocznej walki z paskudą w połowie maja.
Przeszkód nie stwierdzam. Byle końcowe wyniki były po mojej myśli.
Czasami brzydko mnie pokłuwa w żebrach, w okolicy rany, a może to
płuco? Nie bardzo mi przechodzi przez gardło słowo przerzut, ale telepie
się ono w mózgownicy.
18 kwietnia 2004 roku
To już przestaje być śmieszne! Dostałam kolejny okres! Piąty od
poc
zątku chemii. Przecież miało nie być żadnego z nich! Nie wiem jak to
powiem doktor Małgosi, żeby nie spadła z krzesła ze śmiechu. Ale
utwierdza mnie ten fakt w przekonaniu, że mój organizm jest cholernie
silny, a to z kolei daje nadzieję, że poradzi sobie z paskudą.
32
Nadzieja umiera ostatnia!
22 kwietnia 2004 roku
Załamka! Kompletna załamka! Jestem na dnie rozpaczy.
Powo
dem zejścia w otchłań smutku są rozmiary mojego tyłka. Polatałam
po sklepach odzieżowych w celu sprawienia sobie kreacji na wesele
kole
żanki, które odbędzie się 1 maja br. (pierwsze unijne małżeństwo w
„fabryce” i ponoć w powiecie). I co? Jajeczko! Moja nadwaga w ilości 8 kg
ulokowała się (zapewne w całości) w moim odwłoku. Matko, jak ja
wygl
ądam!!! Nie mogę na siebie patrzeć. Nogi mnie rozbolały od latania
po sklepach, zresztą mają niebożęta co nosić!
W końcu wybrałam kostium w kolorze kremowym; eleganckie,
szerokie, wizytowe spodnie, bluzeczka z dekoltem zakrywającym tyle ile
trzeba, żeby dziury na piersi nie było widać, a do tego długi do kolan,
zwiewny żakiet, zakrywający mój wielki tyłek. Jednak i tu był problem, ale
miła ekspedientka rozkompletowała dwa zestawy: portki i żakiet mam z
nr 42, a bluzeczkę z nr 38. Inaczej się nie dało!
23 kwietnia 2004 roku
Znów cuda! Mój boss oświadczył mi, że wystąpił do naszego
mi
nistra o przyznanie mi odznaki resortowej za całokształt ”twórczości”!!
No patrzcie państwo!
Dużo czasu spędzam ostatnio przy komputerze. Siedzę w
inter
necie. Rozmawiam codziennie z Izabelą z Olkusza, na czacie
„Rowan”. Założyła pokój czatowy na Onecie pod nazwą: rak_piersi. Ma
już pięcioletnie doświadczenie w walce z tym cholerstwem, a ma
niespełna 31 lat. Dużo się od niej dowiaduję. Umawiamy się na spotkanie
w realu.
25 kwietnia 2004 roku
Natknęłam się gdzieś na genialny tekst (niestety nie znam
auto
ra), który jak ulał pasuje do paskudy, z którą toczę wojnę:
„Wierzę w bajki. Bajka jest mądra nie dlatego, że potwierdza
ist
nienie smoka, ale dlatego, iż dowodzi, że smoka można pokonać.”
Smokom i paskudom śmierć!!!
1 maja 2004 roku
No to jesteśmy Europejczyki pełną gębą. Niezbyt mam czas na
latanie z niebieską flagą po ulicach, bo fryzjerka czeka, potem
33
kosme
tyczka domaluje mi urodę i na wesele. Dziecię moje rodzone
poszło w ajencję do siostry Ślubnego Dorotki, do Krakowa, na trzy dni,
więc na chwilę mamy spokój z motywem przewodnim ostatnich tygodni,
który brzmi: kup mi psa
, powtarzanym na wszelkie możliwe sposoby;
prośby, groźby i strumienie łez kapiące do pomidorówki. Idzie oszaleć!
Aha, zapomniałam dodać, że ma to być konkretnie czarny
sznaucer miniaturka.
2 maja 2004 roku
11.05
– właśnie wstałam. Do 4.00. rano balowałam na weselu
Beaty i Michała. Rety, dawno tak wspaniałego wesela nie widziałam.
Gości było blisko dwie setki, setka rodziny i setka przyjaciół i znajomych z
pracy.
Beata olśniewająca, Michał zapatrzony w nią jak w obrazek,
piękna, dojrzała miłość (państwo „młodzi” oboje w okolicy trzydziestki).
Sala przygotowana bajecznie, jedzonka do bólu i dobrego, kapela po
prostu odlot! Kelnerki fruwające stadami na wysokości lamperii i z
prędkością światła. W dodatku z uśmiechem na ustach. Ogółem: full
wypas
– jak mawia moje nastoletnie dziecię. Podawano różnej maści
alkohole, ale największym wzięciem cieszyła się wódka weselna, chyba
ze spirytusu, z tzw. przepalanką. Kiedy wychodziliśmy, nad ranem, nie
widziałam ani jednej pijanej osoby! Natomiast parkiet cały czas był pełen
tancerzy. Na
wet mój Ślubny tańcował na okrągło, choć organicznie tej
czynności nie znosi. (To coś tak, jak z tym hrabią, który wychodząc z
alkowy hrabiny zap
ytał: hrabino, czy czujesz się już zapłodnioną? nie
chciałbym drugi raz powtarzać tych śmiesznych ruchów!). Nie żeby nie
umiał, wręcz przeciwnie – tańczy całkiem w porządku, tylko nie lubi tego
robić osobniczo. Widocznie uległ czarowi chwili i poszedł za przykładem
mas.
A co najważniejsze – dziś nie ma nawet śladu „zespołu nabytego
dnia poprzedniego”. Czuję się rewelacyjnie. A może to nie skutek dobrej
jakości trunków tylko efekt chemioterapii?! Po takiej ilości trucizny,
wlewanej we mnie na przestrzeni os
tatnich sześciu miesięcy, byle alkohol
nie jest w stanie mnie ruszyć?!
Były też niestety ofiary w ludziach. Podczas tańców dzikich Aga,
żona Waldka, oberwała w stopę obcasem Pani Młodej i polała się krew, a
mnie bliżej niezidentyfikowana osoba płci lepszej stanęła szpilką na stopę
i mam siniora jak marzenie. No niestety, dobra zabawa wymaga ofiar.
34
Poprawiny dzisiejsze też były oryginalne. Pierwszy raz w życiu
uczestniczyłam w karaoke. Ludzie, ale odjazd! Gardło mam lekko zdarte
od „śpiewu” masowego, ale wrażenia niesamowite.
4 maja 2004 roku
Jestem mądrą dziewczynką, bo wzięłam sobie na dziś urlop.
Ju
tro jadę na przedostatnią chemię i końcowe badania. Między innymi na
USG brzucha.
W tym celu Pani doktor Małgosia poleciła mi oczyścić brzuszek z
...
– no może bez wyrazów. Dlatego też od wczoraj pobieram doustnie
herbatkę pod tytułem „Normosan” oraz tabletki pod tytułem Espumisan,
likwidujące wzdęcia. Nie muszę chyba zbyt obrazowo opowiadać o
sytu
acji na froncie toaletowym?! Całe szczęście kibelek pod ręką, więc
dzia
dostwa nie narobiłam, ale brzuszek ma już tego dosyć. Ostatni
odcinek przewodu pokarmowego też!
Skasowałam budżet rodzinny na sporą sumkę. Zakupiłam kwiatki
na balkonowe sadzenie i bawiłam się dziś w ogrodnika (oczywiście
po
między posiedzeniami w WC). Efekt rewelacyjny! Lubię zielone
balkony.
5 maja 2004 roku
No i oczywiście dałam plamę! Zgodnie z rozpiską Pani Doktor
Małgosi zastosowałam wszystkie szykany, związane z USG brzucha, ale
nie przewidziałam reakcji mojego organizmu. Niestety nie doczekałam się
na badanie. Mój brzuch zaczął wyprawiać takie wolty, że poryczałam się
z bólu, robiło mi się gorąco i słabo. Myślałam, że zemdleję. Pokazało się
w toalecie, że to nie tylko pęcherz był na granicy rozerwania, ale i
„Normosan” nadal czynił swoją powinność czyszczącą. Ludzie – jaka to
była ulga!!! Tak niewiele czasami brakuje człowiekowi do szczęścia;
jedna wizyta w WC.
Badanie wykonano, ale chyba nie było zbyt dokładne, bo pęcherz
pusty.
Na USG piersi samotniczki znaleziono 3,5 mm czegoś, co
wygl
ąda na torbiel. Po porównaniu z wynikiem mammografii będzie
można to wyjaśnić. Jestem dobrej myśli.
Miałam też dziś dobre rozdanie pielęgniarek. I pobieranie krwi do
badania i wkłuwanie wenflonu poszło znakomicie, od pierwszego razu.
Jedenastą chemię uważam za przyjętą!
35
Za tydzień ostatnia chemia!!!!!!!!!!!
10 maja 2004 roku
No i pękł, jak bańka mydlana, mit o mojej niezniszczalności! Od
pięciu dni nic nie jem. Od pięciu dni mój brzuch wygląda jak balon. Zgaga
męczy mnie na potęgę, wymiotuję nawet wodą mineralną. Moja wątroba i
żołądek mają dosyć. Chemia przelewa mi się uszami. Pojutrze zaś
kolej
na (Bogu dzięki – ostatnia) działka trucizny. Mam dosyć. Wykupiłam
pół apteki; ranigast pro, sylimarol i inne cuda – i nic! Nie pomaga!
W pracy wytrzymałam do 13.00, na jutro wzięłam urlop. Nie
wy
rabiam. A żeby było jeszcze ciekawiej Młoda zafundowała sobie
chorobę: kaszle jak upiór! Byłyśmy u doktor Moniki Rodzinnej. Swoją
drogą nadal nie pojmuję jak taka nieduża osóbka (moje niespełna 14-
letnie dziecko musi usiąść, aby dr Monika mogła zajrzeć jej do gardła, na
stojąco konieczna byłaby drabina) wyrabia te swoje 300% normy?!
Przyjmuje od świtu do ciemnej nocy i nadal się uśmiecha!!! Nadal ma dla
każdego czas, nie 2–3 minuty, ale po 30–40 minut dla pacjenta. Chyba
jest
z żelaza.
Ja niestety, po ostatniej chemijce
– skorodowałam!!!
12 maja 2004 roku
Skończyłam chemię. Dziś był ostatni raz. Jednak radość z tak
długo oczekiwanego finału mąci wynik mammografii prawej piersi
samot
niczki. „Istnieje podejrzenie o mikrozwapnienia” w okolicy odkrytych
tor
bieli, a to wiadomo o co chodzi. Tak, już są dwie torbiele. Nie
stwierdza się, ale istnieje podejrzenie. A to już wystarczy, aby zacząć się
bać. Wprawdzie doktor Małgosia jest raczej dobrej myśli; markery i
wszystkie inne wyniki
są w absolutnej normie i nie przypuszcza, aby
podczas regularnej chemiote
rapii uchowało się coś starego lub wykluło
nowego, ale...
No i to „ale” nie pozwala się cieszyć z końca chemii. Dostałam
skierowanie na konsultację chirurgiczną na Onkologię. Rwę tam jutro ze
świtu. Wracam do doktora Piotrusia. Nie chcę horroryzować, ale pietra
mam sporego. Żeby tylko udało mi się dostać do mojego chirurga!
Dziś o mało nie padłam na zawał, kiedy zajechałam rano do
swo
jego
szpitala
resortowego.
Musiałam
zrobić
konsultację
ginekolo
giczną przed rozpoczęciem leczenia Zoladexem. Miałam zresztą
skiero
wanie od doktor Małgosi. Usłyszałam od panienki z okienka, że do
ginekologa re
jestrują dziś na wrzesień!!! Przecież to jest chore!
36
Przecież 8-procentowy haracz na „bezpłatną” służbę zdrowia
ściągają mi z pensji od 19 lat w każdym miesiącu, a nie co kwartał. To
dlaczego mam czekać na przyjęcie do lekarza aż cztery miesiące?!
Oczywiście panienka z okienka mi nie straszna, pognałam do
doktor Ewy bez rejestracji. Zero problemów. O
czywiście mnie przyjęła,
zbadała, wydała świadectwo konsultacji i od siebie jeszcze zrobiła mi
kontrolną cytologię. I jak tu nie kochać ludzi?!
Konkluzja: bzdurne, nieudolne zarządzanie resortem zdrowia z
„góry” i normalni, mądrzy, zapracowani, „ludzcy” lekarze.
A swoją drogą muszę przyznać, że w kontekście opowieści
„podgabinetowych” – mam cholernie dużo szczęścia do lekarzy mądrych
i normalnych. To co opowiadają ludzie o traktowaniu ich przez służbę
zdrowia (ci z lokatorem chodzącym do tyłu) podnosi włosy na głowie.
Dziś spotkałam kobietę po usunięciu nerki (rak) trzy lata temu. Nie
dosta
ła żadnej chemii. Obecnie bardzo boli ją noga. Lekarz – chirurg
orzekł, że to przerzut do kości i trzeba kawałek kości wyciąć. Nie zrobił
żadnych badań! Kiedy kobieta zwróciła się o opinię do onkologa, dostała
skiero
wanie na tomografię komputerową. Chirurg, dowiedziawszy się o
ustalo
nym terminie badania, sklął kobitę jak małego Jasia od szewca i
wydarł się, że on żadnych badań nie potrzebuje, bo wie!!! Bóg Ojciec czy
jak?!
Oj, chyba nie zdzierżyłabym jak amen w pacierzu!.
13 maja 2004 roku
Byłam na Onkologii. Czysty horror. Jak zawsze. W rejestracji
niekompetentny, bezczelny babol
– standard! Nic się nie zmieniło. Nie
za
stałam doktora Piotrusia, ale dostałam się (po lekkiej awanturze z
piel
ęgniarą) do doktora Jana, równie cudnego doktora, pogodnego
człowieka. Obejrzał papiery i klisze, zbadał mnie i skierował klisze do
konsultantów od RTG. Wynik za tydzień, w czwartek. Ma już być doktor
Piotr. Mikrozwapnienia w prawej pier
si jeśli są, to są bardzo drobniutkie,
orzekł dr Jan. Może to być również wina starego mammografu z mojego
szpitala. Zobaczymy.
20 maja 2004 roku
Jak przeżyłam ostatni tydzień, proszę nie pytać! Psychoza
total
na! Kolejny raz przekonałam się na własnej skórze, że najgorsze jest
czekanie.
37
Jechałam na Onkologię jak na ścięcie. Informacja, że druga pierś
pójdzie pod nóż – zwalała mnie z nóg. Jednakże moja kochana doktor
Małgosia znów miała rację: cienie na kliszy mammograficznej okazały się
rzeczywiście sprawami technicznymi!!! Albo urządzenie już ma dosyć,
albo ułożenie piersi do zdjęcia było niezbyt fartowne. Jest czysto! Nie
stwierdza się żadnych zmian patologicznych. Wyfrunęłam z Instytutu pod
postacią jaskółeczki i niewiele mnie interesowały zdziwione miny
prze
chodniów; no co, to już nie można podskakiwać jak sześciolatek i
uśmiechać się do własnych myśli pełną gębą?!
I co z tego, że jaskółeczka ma deko nadwagi i czterdziechę na
karku.
Natychmiast wykonałam kilka telefonów; do mojej Gosi
psycho
lożki (wrzasnęła z ulgą w słuchawkę coś w rodzaju: „o k., dzięki
Bogu”), do Szczotki Asi („a mówiłam kretynko, że wszystko będzie
dobrze!”), do Ślubnego („a nie mówiłem!”) i do mamy („Bóg jest dobry”).
Wszyscy cze
kali na wieści, a to ewidentny dowód na to, że nie jestem
sama. Mam ich wszystkich obok siebie, czuję ich obecność i że nie
jestem im obojętna. A to jest cholernie ważne.
Jutro pierwszy zastrzyk Zoladexu. Amok z powodu braku raka w
jedynej piersi nie pozwala mi się zbytnio trząść ze strachu. Będę się bała
jutro!
21 maja 2004 roku
Najpierw badał mnie ordynator chemioterapii, dzięki któremu
tra
fiłam do tego szpitala i w ogóle dostałam chemię. Kocham ordynatora
Piotra Koralewskiego! Badanko, tak na koniec przygody z chemią. Potem
doktor Małgosia zaprezentowała urocze prychnięcie i salwę perlistego
śmiechu, na wieść, że znów mam właśnie okres. Następnie wraz z
sio
strą Basią, nabijając się ze mnie do woli (cykora miałam w oczach
gigan
tycznego, a moje zachowanie wręcz śmierdziało tchórzem), zabrały
się za przygotowania do podania Zoladexu. Siostra Beata, właścicielka
prze
pięknej urody i obfitości rudych włosów (moja ulubiona siostra od
chemii) zapytana, czy często pacjentki przy Zoladexie wyskakują z bólu
przez okno odrzekła, że raczej nie, bo kozetka jest daleko od okna.
No i zaczęło się. Jałowe rękawiczki, Lignokaina w sprayu na
brzuch (o kurde, jak zimno), siostra Basia zaoferowała, że potrzyma mnie
za rączkę, zagadały mnie na amen i miały niezły ubaw, kiedy nadal
cze
kałam na dziurę w brzuchu, a siostra Basia właśnie kończyła zakładać
opatrunek. Nie wiem, kiedy doktor Małgosia to zrobiła, nic a nic nie
38
czu
łam. Kocham doktor Gosię i siostrę Basię. Kochliwa dziś jestem nad
wyraz.
Następna dziura w brzuchu – za 28 dni. Już ni cholery się nie
bo
ję. I tak przez dwa lata. Bardzo się cieszę, że co miesiąc będę się
widzia
ła z moją doktor Małgosią, bo to daje komfort psychiczny, że gdyby
coś, to jestem w dobrych rękach. Ale nic się już złego nie może
wyda
rzyć.
Limit katastrof mam wykorzystany na cały żywot!
25 maja 2004 roku
Wczoraj były moje imieniny. Było słodko. Jutro jest Dzień Matki,
Młoda lata zaaferowana, coś kombinuje, cholernie to sympatyczne, ale...
Nie wiem jak to napisać. Nie przechodzą mi te słowa przez
gar
dło. Myśl nie potrafi ogarnąć tego co się stało. Nie mogę zrozumieć,
że Bóg jest aż tak okrutny! Ale muszę to z siebie wywalić!
Izabela Podworska („Rowan”) nie żyje.
Zmarła dziś nad ranem o godz. 4.20. W szpitalu chorób płuc w
Zabrzu. Miała tylko 31 lat. Kochającego Ją nad życie męża i marzenie o
dziecku.
Walczyła pięć długich lat. Przegrała z rakiem piersi. Nic nie
wskazywało, że jest aż tak źle. Kiedy szła do szpitala, bo zbierał Jej się
płyn w opłucnej, była pełna życia i optymizmu. Zresztą nigdy się nie
skar
żyła.
Kilka dni temu był u mnie w pracy Jarek (załatwiał jakieś sprawy
w moim mieście) – przekazałam mu dla Izabeli sympatycznego,
pluszo
wego misia, którego przypadkiem wypatrzyłam na wystawie sklepu
jak wyciągał do mnie łapy i natychmiast wiedziałam, że jest on dla Izabeli,
do szpitala, żeby miała się do czego przytulić.
Moja Młoda buczy po kątach. Kilkakrotnie rozmawiała z Izabelą
na czacie, zwłaszcza o psiaku Izabeli: Szeri, z którym Młoda chciała się
zaprzyjaźnić podczas planowanej wizyty u Izy i Jarka.
Jezu, to do mnie nie dochodzi
– taka cudowna, mądra, pogodna,
młoda dziewczyna. Dlaczego? Za co? Jakim prawem? Czy Bóg istnieje?
Gdyby istniał nie dopuściłby do takiej niesprawiedliwości!
Przecież to Ona – Iza – uczyła mnie jak posługiwać się
interne
tem, uczyła mnie mówić głośno i otwarcie o chorobie. Przekonała,
że nie mamy się czego wstydzić, że jesteśmy okaleczone – to nie nasza
wina! To Ona założyła pokoik czatowy na Onecie pod nazwą: rak_piersi.
39
To Ona pomagała tam wielu takim jak ja w pokonywaniu trudności
podczas leczenia. Izabela mówiła mi co robić, co jeść, czego nie tykać,
aby możliwie łagodnie znieść chemioterapię. Była kopalnią wiedzy o
chorobie
– bardzo dużo czytała – tak jak ja – chciała wiedzieć ze
szczegółami, co Ją je. I dzieliła się swoją wiedzą z innymi, przerażonymi
dziewczynami, l
ejąc im otuchę w serca. I nadzieję graniczącą z
pewnością, że wszystko będzie dobrze, bo musi być dobrze!
Boże – jeśli jesteś – dlaczego to zrobiłeś?!
28 maja 2004 roku
Byłam na pogrzebie Izabeli w Olkuszu. Jej mogiłę pokryła prawie
dwumetrowa warstwa bia
łych kalii.
Nie pytajcie mnie jak się czuję. Właściwie nie czuję się w ogóle.
Mam ochotę upić się do nieprzytomności. Zasnąć i spać wiele dni. Byle
nie myśleć. Żeby nie czuć. Żeby nie myśleć. Żeby się nie bać.
Niestety, nawet łyk wody przez gardło mi nie przechodzi. Siedzę i
wyję. Leżę i wyję. Płaczę nad losem Izabeli, nad losem Jarka, nad swoim
nieznanym losem. Nad losem mojej Młodej jak mnie zabraknie. Nad
sen
sem tego parszywego życia. Nad niesprawiedliwymi wyrokami
boskimi, jeśli Bóg naprawdę jest.
Pr
zepłakałam cały pogrzeb. Wtórowała mi poznana właśnie
oso
biście Magda z Sosnowca (również Amazonka, 4 lata po operacji),
zna
joma z czata, z pokoju Izabeli. I być może psychika mi już siadała, ale
cały czas byłam przekonana, że Izabela tylko zasnęła snem
katatonicz
nym, że to tylko letarg, że na pewno lekarze się pomylili,
uznając Ją za zmarłą. Byłam przekonana, że za chwilę z trumny dadzą
się słyszeć jakieś odgłosy, że Ona wstanie i uśmiechnie się do nas.
Przysięgam, że byłam tego pewna! Tak chciałam, tak bardzo tego
chcia
łam.
Jednak, kiedy złożono Jej ciało do grobowca i zatrzaśnięto
wiel
ką, ciężką betonową płytę wszelkie nadzieje i imaginacje uleciały jak
bańka mydlana. Chyba dopiero wtedy doszło do mnie, że Izabela
ode
szła.
Magda z mężem podwieźli mnie do centrum Olkusza,
pogadali
śmy trochę jak w amoku i wsiadłam do busa do Krakowa. Nie
pamiętam drogi. Czas minął nie wiadomo kiedy. Prawdopodobnie na
Ziemi obecna byłam jedynie ciałem. Tuż przed Krakowem z odrętwienia
wyrwał mnie głos komórki. Moja Asia. Wraca z Krakowa do domu i chce
40
się spotkać. Głos ma nieswój. Już wiem, że coś się stało. Nie pytam,
zaraz się zobaczymy. Jakby mało było tragedii na jeden dzień!
Aśka opiekowała się przez ostatnie kilka lat byłą koleżanką z
pracy Heleną, która miała amputowane obie nogi powyżej kolan z
powo
du choroby Burgera, ale dawała sobie radę. W porządkach
domowych, zakupach czy wyprawach do lekarzy pomagała jej moja Asia.
Dziś w południe Helena zmarła. Pękł tętniak w brzuchu, o którego
istnieniu nie miała pojęcia ani ona, ani lekarze.
1 czerwca 2004 roku
Zaczynam się powoli pakować. Przecież jutro jadę do Sopotu.
Zdarzenia ostatnich dni wyprowadziły mnie ostatecznie z równowagi.
Jutro wyjazd nad morze
– jakieś 700 km – a ja nie jestem spakowana.
Nawrzucałam coś chaotycznie do torby, okaże się na miejscu, czego
zapo
mniałam.
Z Jarkiem rozmawiam w pokoju Izabeli. Pokój zostanie. Jarek
obiecał to Izie. Dostałam od Jarka „gwiazdę szeryfa” – uprawnienia
ope
ratora pokoju. Nie wiem czemu, ale nie oburza mnie zupełnie tekst
Jark
a: „jeśli mamy brać przykład z Boga – winniśmy wyjść na ulice i
zacząć mordować 30-letnie dziewczyny!”
2 czerwca 2004 roku
Myślałam, że mnie, mój organizm już chyba nie jest w stanie
ni
czym zaskoczyć. A jednak! Że 12 chemii nie zablokowało mi
menstruacji
– wyczynem było niewąskim, ale po zastrzyku Zoladexu 21
maja
– nie było (teoretycznie) żadnych szans na ekscesy. Dziś rano, tuż
przed po
dróżą dostałam kolejny okres!
Ups! Ale daleko nad ten nasz Bałtyk. Jedziemy z Dodi
samochodem Staszka, naszego przyjacie
la. Mieliśmy szczęście, że
załapaliśmy się na turnus we troje. Znamy się, lubimy się, no i nie
musimy się z Dodi tłuc pociągami, bo Staś nas wiezie starą, kochaną
„Felą” (Skoda Felicja). Droga niezbyt zapchana, więc i czas przejazdu
rozsądny, ale i tak kręgosłup daje mi się we znaki. Pozycje, jakie
przybierałam w samochodzie, szukając takiej, gdzie choć na chwilę mi
odpuści – musiały budzić uśmiech w przejeżdżających mimo kierowcach.
Trudno
– niech suszą zęby – mój kręgosłup ważniejszy.
Pokoje dostaliśmy obok siebie, ja z Dorotką – Staś za ścianą.
Siódme piętro, dwuosobowy, balkon, radio, TV z satelitą, łazienka
41
własna, czysto, schludnie, komfortowo. Z balkonu widać morze! I o to mi
właśnie chodziło. Szum morza zawsze koił moje rozkołatane emocje.
Może tu się pozbieram.
Wieczorem wizyta u lekarza sanatoryjnego. Uśmiałam się do łez.
Kobitka
– doktorka – autentycznie mało z krzesła nie spadła, kiedy
zoba
czyła rozpoznanie: carcinoma mammae.
Podekscytowana za
krzyknęła w pąsach:
Kto panią tu skierował?
Jak to kto?
– odpowiedziałam pytaniem na pytanie, bo dobrze
wiedziała, że przyjechałam na dwutygodniowy turnus kondycyjny, na
który kieruje psycholog resortowy.
To oni nie wiedzą, że do 5 lat od rozpoznania raka żadne
sanatorium nie przyjmuje!?
Ja nie wiem, czy on
i wiedzą, ja na przykład nie wiedziałam –
odburk
nęłam już w nieco mniej przyjaznym tonie.
Jezu, co ja mam z panią zrobić?
Odesłać do domu, albo zapisać masaże kręgosłupa lędźwiowego,
bo mi doku
cza oraz masaż limfatyczny lewej ręki i tyle!
Tak, tak
– poczęła gdakać w amoku – ale czy któryś z
masa
żystów ma kwalifikacje do limfatycznego?!
Drżącą ręką sięgnęła po słuchawkę telefonu i połączyła się z
fi
zykoterapią. Okazało się, że jedynie kierownik masażystów ma
ukończony kurs masażu limfatycznego i że chętnie się mną zajmie!
Dodatkowo on wyjaśnił pani doktor, że nic innego nie wolno mi
zapisywać, żadnych diadynamiców czy innych cudów. Dostałam więc
masaże ręczne – klasyczne kręgosłupa, masaż limfatyczny lewej ręki i
salę gimnastyczną - ćwiczenia do wyboru.
3
–16 czerwca 2004 roku
No to się nazywa życie! Jeść dadzą, garów myć nie każą, pokój
posprzątają, plecy i rękę wymasują! Moim zadaniem jest odpoczywać,
spacerować, wdychać jod i nie denerwować się! Tak lubię!. Dorotka jest
cudowną współlokatorką; pogodna, ciepła, uśmiechnięta – idylla. No –
tylko ze dwa razy na jakieś dwie godziny wycięło ją z życia doczesnego.
Były mecze w TV. Jakie? No oczywiście siatkówka! Dodi jest byłą
42
siat
karką, dobrą siatkarką. Kiedy TV dawała relacje z meczy
reprezentacji Polski w siatk
ówce mężczyzn, Dodi traciła kontakt z
rzeczywistością. Wtedy grzecznie spadałam na dół do bufetu,
przynosiłam fanatykowi zimne napoje i znikałam na spacerek nad morze,
bo i tak nie było z kim gadać! Kiedy wracałam, Dodi znów była wśród
żywych, mecz się skończył!
Pogoda trafiła nam się rewelacyjna, choć prognozy wiały grozą.
Upałów afrykańskich nie było oczywiście, ale jak na nasz Bałtyk –
rewe
lacja! Codziennie słoneczko, sporo wiatru, ale wiaterek podobno
lepiej opala. No i tak
– nie zalegając martwym bykiem na plaży – buzie
mamy osmagane na brązowo.
Dopadłyśmy świetną kawiarenkę „Pod Żaglami” tuż koło naszego
sanatorium. Właściciel ma zapewne aspiracje artystyczne, bo codziennie
organizował coś fajnego. Byłyśmy na wieczorze, gdzie dwóch tenorów z
trójmiejsk
ich teatrów dało popis szlagierów muzyki operowej i
operetko
wej. Po prostu rewelacja! Innym razem załapałyśmy się na
wieczór gitary klasycznej. Warte wysłuchania. A przebojem dla mnie był
wieczór pio
senki francuskiej! No to było po prostu świetne. Choć nie
mogę nie wspomnieć o wieczorze z piosenkami Bułata Okudżawy i
Wysockiego! No, tu już cała sala śpiewała z artystami. Przednia zabawa i
naprawdę wielkie przeżycia artystyczne.
Podczas naszego pobytu w Sopocie odbywał się na molo festiwal
bluesa. Większej frajdy nie mogli mi zrobić. Ja organicznie kocham
blu
esa, ale kiedy posłuchałam młodych kapel startujących w konkursie
stwierdziłam, że to, co oni wywrzaskują do mikrofonów, niewiele ma
wspólnego z bluesem. Przynajmniej takim, jaki ja znam i kocham. Jednak
organizatorzy zapowiedzieli perełkę, czyli występ zespołu „Dżem”! No –
tu jestem w domu. To znam, to lubię! Okazało się, że takich wariatów jak
ja nie jest wiele w naszym towarzystwie. Do końca koncertu zostało nas
tylko troje: Dodi, Sławek i ja. A koncert zakończył się około 3.00 nad
ra
nem. Tego nie da się opowiedzieć. Na scenie młody solista „Dżemu” –
Maciek, godny następca niezapomnianego śp. Ryśka Rydla – leciał
„whisky, moja żono” i „czerwony ja cegła” – a my razem z nim! Powrót do
czasów studenckich,
kiedy darłam się w Krakowie razem z „Dżemem”; 20
lat wstąpiło się jak sweterek wyprany w zbyt ciepłej wodzie. Czułam się
znów młoda i wolna.
Sanatorium jest olbrzymie, dziesięć pięter kuracjuszy. Ale z tego
tylko ok. 40 osób w wieku „produkcyjnym”, czyli nasz turnus kondycyjny.
Z tej liczby ok. 25 osób trzyma się razem. Stanowimy zgraną paczkę,
43
mimo że poznaliśmy się kilka dni temu. Silną grupę stanowią piloci ze
Straży Granicznej, inteligentni faceci na poziomie. Większość z nich
przy
jechała samochodami, my też mamy naszą „Felę”, więc w czasie
wolnym od zabiegów robimy wypady do Gdańska, Gdyni, na Hel.
Zwie
dzamy ile się da. A wieczorami lecimy „Pod Żagle” lub do „Parkowej”
posłuchać muzyki. Próbowaliśmy wkomponować się naszą grupą w
wie
czorki „rozpoznawcze” w naszym sanatorium, ale odpuściliśmy po
pierw
szym razie. Niestety większość kuracjuszy jest w wieku
odbiegającym znacznie od średniej naszego wieku – i dysharmonia jest
wyraźnie wyczuwalna. Nawet jeśli chodzi o odzież wierzchnią! Nasze
dziewczyny oczyw
iście w portkach i adidasach – panie w krynolinach,
sylwestrowych kreacjach, kapiących srebrem i złotem. Fryzury na
sztywno i but na szpil
ce. A my? Prosto ze spaceru po plaży! To się po
prostu gryzło! Daliśmy sobie spokój z przebojami Miecia Fogga.
Mamy te
ż w swojej grupie świetnego gitarzystę. Andrzejek z
Bydgoszczy instrument przywiózł ze sobą. To co z nim wyprawia
prze
chodzi ludzkie pojęcie. To nie takie brzdąkanie przy watrze na obozie
zuchów. To czysta poezja śpiewana. Ma chłopak talent! I gitara wyraźnie
go lubi.
Żal było wyjeżdżać. Tylko dwa tygodnie – a jednak aż dwa
tygo
dnie. Nowe przyjaźnie, nowy zapas sił na dalszą walkę z paskudą,
do dalszej pracy, do życia.
18 czerwca 2004 roku
Drugi zastrzyk Zoladexu. Doktor Małgosia szeroko otwiera oczy i
mó
wi, że wprawdzie uczone księgi medyczne dopuszczają wystąpienie
okresu po Zoladexie, ale ona się jeszcze z takim przypadkiem nie
spotka
ła. No dobra – znów robię za przypadek patologiczny!
Koniec czerwca 2004 roku
Młoda wyjechała na kolonie do Tuszyna pod Łodzią. Dzwoni
bar
dzo rzadko, bo nie ma czasu! Dla własnej, rodzonej matki czasu nie
ma! Jest zachwycona towarzystwem i wychowawcami. Pogoda jej
dopisuje. Zapytała w przelocie, co ma zrobić z nowymi spodniami
dżinsowymi, bo są zielono-bure?! Wyjaśniła mi lakonicznie, że mieli
podchody w lesie i trzeba było się czołgać, aby przeciwna grupa ich nie
wypatrzyła. Poza tym oznajmiła mi bez emocji, że właśnie skakała do
basenu z pięciometrowej wieży i że było extra. Włosy mi na głowie
stanęły, ale skoro przeżyła ten skok, to znaczy, że się nieźle bawi.
44
Połowa lipca 2004 roku
W moim miasteczku organizowane są co roku o tej porze Dni
Miasta, czyli festyn w stylu folk. Pogoda dopisała, zjechał mój braciszek z
narzeczoną, przyjechał Jarek z Olkusza i całą bandą; ze Szczotką Asią i
sąsiadami – ruszyliśmy na błonia. Produkował się Michał Milowicz (nie
przepadam) i „Trubadurzy”. Potem zabawa taneczna do rana. Tańce
sobie odpuściłam, Jarek tańczyć nie może – dotrzymałam mu
towarzy
stwa przy stole. Moje dziecko oszalało, bo przyjechało wielkie,
czeskie wesołe miasteczko i starym zwyczajem musiała zaliczyć każdą
lasującą mózg karuzelę. Niby już panna, a jeszcze dzieciuch.
Młoda została wywieziona do moich rodziców do Wałbrzycha.
Tam przynajmniej nie ma pięciometrowych wież nad basenem! Babcia by
nie pozwoliła na takie ekscesy jedynej wnusi, ale dziadek, kto wie?!
16 lipca 2004 roku
Trzeci Zoladex. Nie boli nic a nic. Siostra zamraża brzuch. Doktor
Gosi nie ma
– wypoczywa na urlopie. Wyniki krwi i markery nowotworowe
w absolutnej normie.
W pracy kołomyja – za kilka dni nasze święto resortowe.
Wszyst
kie przygotowania do uroczystej akademii na mojej głowie.
Krzysztof na urlopie, a ja już nosem się podpieram. W międzyczasie
niespodziewana kontrola z województwa
– jest nieźle! Nie wiem czy
wytrzymam. Zaczyna
ją dopadać mnie dziwne rzeczy. Uderzenia gorąca
na twarz są tak silne, że czasami boje się, że zemdleję. A w nocy pływam
we własnym pocie. Menopauza, to nie jest to co tygrysy kochają
najbardziej.
2 sierpnia 2004 roku
Nares
zcie! Od dziś zaczynam urlop wypoczynkowy! I jak nazwa
wskazuje
– zamierzam odpocząć! Cały miesiąc. Tego mi trzeba. Ostatni
miesiąc w pracy był bardzo wyczerpujący. Niestety, wakacje na południu
Europy nie wchodzą w grę – doktory zabroniły. Skoro tak to trzeba zrobić
w domu remont! Przecież nie usiedzę bezczynnie. Tapety wybrałam
chy
ba najdroższe – włoskie. Zaprojektowałam meble do salonu,
wynajęłam ekipę do ich wykonania. No i co chwilę wyłazi coś nowego do
45
kupienia lub zrobienia. Ślubny tylko oczami przewraca, bo on bardzo nie
lubi jak mu pieniążki z portfela wychodzą, tak ma.
Nic to. I ze Ślubnym sobie poradzę. Stanęło na moim. Salon
wy
wracam do góry nogami. Zupełnie nowa koncepcja wystroju wnętrza.
Nowe życie to i nowy dom. Jest jasno, czysto, nowocześnie, żadnych
starych mebli, żadnych ciężkich kolorów. Ma być optymistycznie.
13 sierpnia 2004 roku
No i co z tego, że dziś 13. i do tego piątek? Nie jestem
przesądna. Czwarty Zoladex. Przyjmują mnie w szpitalu szybko,
sprawnie i bez
boleśnie. Pani doktor chwali, że dobrze wyglądam. No cóż,
staram się jak mogę.
Po zastrzyku
– na zakupy. W Krakowie większy wybór niż u nas.
Brakuje mi jeszcze lampy do salonu, telefonu bezprzewodowego,
cera
micznych doniczek, kilku grafik na ściany i paru innych drobiazgów.
Ocz
ywiście w tonacji matowego srebra, bo tak mi się komponuje. Niby
wszystko w sklepach jest, ale jak sobie człowiek coś wyobrazi, to takiego
czegoś oczywiście nie ma. No i trzeba się nieźle nabiegać, żeby
marze
nia stały się rzeczywistością.
22 sierpnia 2004 roku
Przywieźliśmy Młodą od dziadków. Rety, myślałam, że już z tego
wyrosła, ale nic podobnego! Kiedy wyjeżdża z domu: ryczy za mną i
Ślubnym, kiedy wyjeżdża od dziadków, ryczy za nimi! Obłęd!
24 sierpnia 2004 roku
Wybrałam się z Młodą do Krakowa. W programie „wycieczki” były
dwa punkty:
1) kupić grafiki na krakowskim rynku (kupione – są śliczne),
2) odwiedzić w szpitalu Basię.
Basię z Rudy Śląskiej poznałam w pokoju Izabeli. Jest moją
ró
wieśnicą i ma przewlekłą białaczkę limfatyczną (chłoniak limfocytarny).
Przez blisko trzy miesiące walczyła z NFZ o zgodę na sfinansowanie
leczenia w Klinice Hematologii AM w Krakowie. No i wreszcie się udało!
Od wczoraj jest w szpitalu. Już leją jej w żyły coś, co ma uratować jej
życie. Trzy butelki (właściwie worki) tego „coś” kosztują 38 tys. zł! I o te
pieniądze chodziło.
46
Ubrali nas tam jak lekarza do operacji: zielone fartuchy od szyi po
kostki, foliowe buty i maseczka na twarz. Temperaturka otoczenia
„sprzyjająca” takiemu odzieniu: ok. 27 stopni w cieniu. Plus moje
uderzenia go
rąca. Że ja to przeżyłam, to cud!
Basia
– cudna! Ciepła, pogodna, uśmiechnięta. No i stwierdziła,
że zaczyna mi wierzyć, że istnieją lekarze, tacy, jakich ja spotkałam.
Prowadzi ją doktor Nowak, nie dość, że pogodny, uśmiechnięty, ma
zawsze cza
s dla pacjenta i wszystko dokładnie wytłumaczy, to jeszcze
młody i przystojny! Klinika czyściutka, nowoczesna – normalna Europa!
Trzymam kciuki za Basię. Gdybym się nie obraziła na Boga za
śmierć Izabeli – pewnie bym się i pomodliła.
26 sierpnia 2004 roku
Jutro jadę znów do Basi do Krakowa, a potem dalej – do
Olku
sza. Pojutrze u Jarka odbywać się będzie zjazd stałych bywalców
pokoju czatowego Izabeli. Poznamy się „w realu”. Odwiedzimy Izabelę.
Mocno chcę wierzyć, że już nikt z tego towarzystwa nas zbyt wcześnie
nie opu
ści. Nie odejdzie na zawsze. Muszę w to wierzyć, bo inaczej nic
nie mia
łoby sensu.
Teraz zaczynam życie od nowa.
Żywot zdrowego człowieka po przejściach.
Ostatni rok był dla mnie przełomowy.
Skończyłam 40 lat, otarłam się o tamten świat, doceniłam ten świat.
Przestałam przejmować się duperelami.
Uświadomiłam sobie, że jestem cholernie szczęśliwym egzemplarzem :
mam cudowną córkę,
mam przy sobie dobrego faceta,
mam duże grono przyjaciół i znajomych,
mam kochanych rodziców,
mam pracę,
mam farta do kocha
nych, mądrych lekarzy,
żyję i jestem zdrowa!!!
W ten sposób zamykam w swoim życiu rozdział powieści pt. „rak
piersi”. Bez żalu żegnam drania. Chciałabym, aby rozdziałów bez tego
47
gada było jeszcze wiele, choć wiem, że będę musiała żyć ze
wspomnieniem o nim i z oba
wą przed nim.
Jednak nie zrezygnuję z kontaktu z moimi nowymi, wirtualnymi
przyjaciółmi. Wiem, że jesteśmy sobie nawzajem potrzebni.
W internecie, na stronie:
www.rakpiersi.pl
poznałam wiele
cud
nych osób: śp. Izabelę Podworską i Jarka Podworskiego z Olkusza,
Magdę i jej męża Piotra z Sosnowca, Violę, Gosię z Gdyni, Zuzę i Pana
Janusza, administratora portalu.
W pokoju czatowym Izabeli: rak_piersi na Onecie poznałam
ko
lejne osoby, które są mi teraz bliskie: Basię z Rudy Śląskiej, Danusię
ze Słubic, Marcina z Warszawy, Mirkę z Katowic, Hanię z Płocka i wiele,
wiele innych osób, które chorują lub mają chorą na nowotwór osobę w
rodzinie.
To właśnie dziewczyny z internetu były dla mnie bodźcem do
pisania tego dziennika. Wiele z nich, m
łodszych sporo ode mnie,
przeja
wiało symptomy doła psychicznego po zderzeniu ze „smokiem”.
Ale smoka
– jak mówi bajka – można pokonać.
I o tym właśnie chciałam im powiedzieć.
Czy mi się udało? Nie mnie sądzić. Ale próbowałam.