Said a sprawa polska
Jeśli Polacy zawsze byli częścią Zachodu - na tych samych prawach, co Francja czy Wielka
Brytania - naszym cywilizacyjnym priorytetem jest
własnej pamięci historycznej,
kultury, porządku instytucjonalnego do wszystkich obowiązujących współczesny Zachód
dogmatów i norm.
Co jednak, jeśli jesteśmy klasycznym narodem postkolonialnym, często w swej historii
popadającym w kolonialną zależność - w stosunku do Rosji czy też Zachodu? Wówczas polscy
inteligenci - podobnie jak inteligenci palestyńscy, afroamerykańscy czy dalekowschodni - powinni
nieco uważniej czytać Edwarda Saida. Bowiem także Polaków czeka żmudna
nad
odzyskaniem własnego języka, poznaniem własnej tradycji i określeniem własnej tożsamości.
Zdaniem Ewy Thompson, dopiero po wykonaniu tej
będziemy odważniej i skuteczniej
negocjować kształt polskiej modernizacji.
Ewa M. Thompson
Przeciwko kulturowej bezsilności peryferii
Jak przysłowiowy słoń, Edward W. Said, niedawno zmarły humanista amerykański pochodzenia
arabskiego, jest osobą nie bez znaczenia dla Polaków. Pisał bowiem o sposobach zniewolenia
narodów i sposobach wyzwolenia się od zniewolenia. Said nie używał terminologii popularnej w
Polsce: okupacja, rozbiory, powstania, militarny podbój przez Niemców, militarny podbój przez
Sowietów, aresztowania, brak wolności prasy, bezpieka... Jego centralnym pojęciem jest
orientalizm, słowo, któremu nadał nowe znaczenie. Jego książka pod tym tytułem wydana w 1978
roku była jednym z prawdziwie odkrywczych tekstów drugiej połowy XX wieku.
O co chodzi w "Orientalizmie"? W książce tej Said zanalizował "proces narzucania przez
intelektualistów narodów zwycięskich tożsamości narodom podbitym". To proces niełatwy do
opisania w swej złożoności, ale dający się bez trudu, wręcz intuicyjnie rozpoznać przez tych, którzy
"orientalizacji" doświadczyli. Dwa główne jego elementy to konstruowanie wizerunku danego
narodu i jego internalizacja przez członków zniewolonej narodowości. Nietrudno zgadnąć, że
wizerunek ten podkreśla słabość, pasywność, zapóźnienie oraz brak sił twórczych i oryginalności w
podbitym narodzie.
Oczywiście, w "Orientalizmie" chodzi nie o Polaków, lecz o narody skolonizowane przez imperia
francuskie i brytyjskie, narody żyjące głównie na szeroko rozumianym Wschodzie (stąd
"orientalizm"), głównie kolorowe, które przez wiele pokoleń były koloniami lub dominiami potęg
europejskich. Said pokazuje, jak w tzw. "pierwszym świecie" konstruowano obraz tych narodów.
Wizerunek Araba czy Hindusa w historiografii czy literaturze brytyjskiej był, i do pewnego stopnia
w dalszym ciągu jest, skomponowany z obserwacji kolonizatorów, często nieznających
miejscowego języka, trywializujących literaturę i historię danego terytorium i w gruncie rzeczy
gardzących miejscową populacją. Said nazywa "orientalistami" tych uczonych, którzy (często sami
subiektywnie wierząc w swą obiektywność) uogólniają na olbrzymią skalę zaobserwowane w
koloniach wydarzenia oraz "zamrażają" niejako swe interpretacje narodów podbitych,
przekształcając te interpretacje w fakty historyczne. W ten sposób powstaje wizerunek
prymitywnego tubylca, który powinien się uczyć u swych zwycięzców, jak zostać człowiekiem
cywilizowanym. "Zachód" zaś staje się wzorem, do którego należy dorastać.
Według Saida, aktem założycielskim orientalizmu była seria dzieł naukowych zainicjowanych przez
Napoleona Bonaparte po podbiciu Egiptu w 1798 roku. W tej wielotomowej kolekcji znalazły się
teksty najbardziej prestiżowych historyków i intelektualistów francuskich. Z niej Europa
zaczerpnęła poglądy na temat Egiptu i świata arabskiego. W tym samym czasie egipski historyk,
Abd al-Rahman al-Jabarti, napisał 3-tomową historię inwazji napoleońskiej z punktu widzenia
Egipcjanina. Nietrudno zgadnąć, że został przez Europejczyków zignorowany.
Said analizuje intelektualną przemoc, która używa nauki do samopotwierdzenia się. Odrzuca
argumenty o rzekomej bezstronności i obiektywności badań humanistycznych, wywodzące się z
metodologii oświecenia. Interesujące, że podobnie postępuje największy amerykański filozof
katolicki, Alasdair MacIntyre, którego przesłanki filozoficzne różnią się bardzo od Saidowskich. W
swej kluczowej książce "Three Rival Versions of Moral Enquiry" (1990), MacIntyre zauważył: "To,
co się uważa za relewantne dane, sposób ich identyfikacji, charakteryzacji i klasyfikacji, zależy od
tego, kto tę pracę wykonuje i na podstawie jakich teoretycznych przesłanek". Sceptycyzm w
stosunku do rzekomej obiektywności oświecenia jest zresztą powszechny w ponowoczesnych
studiach humanistycznych. Czerpie z niego także krytyka "orientalizmu".
Said narzeka, że Orient produkuje tak mało autoportretów. Boleje również, że "intelektualiści
Orientu często internalizowali interpretacje narzucone im przez Zachód". A więc Egipcjanie zaczęli
postrzegać siebie tak, jak widział ich librecista w "Aidzie", zaś Hindusi zaczęli doświadczać
poczucia niższości w stosunku do Anglików. Dzieło Saida jest motywowane głęboką sympatią do
tych, którym narzucono tożsamość i którzy czasem o tym nie wiedzą, albo wiedzą, lecz nie potrafią
wyartykułować własnej historii, oburzając się jedynie, że została im ona odebrana i sfałszowana.
Nie rozpoznają swego portretu w książkach "orientalistów" o Arabach, Hindusach, czarnej Afryce...
Należy bowiem pamiętać, że tzw. historia powszechna konstruowana jest głównie przez koła
opiniotwórcze na uniwersytetach oraz w mediach europejskich i amerykańskich - a więc, według
Saida, w kręgach w znacznej mierze odpowiedzialnych za produkcję i upowszechnianie
"orientalistycznych" stereotypów. Hierarchia uznawalności i prestiżu w świecie tak jest
skomponowana, że np. badania i interpretacje jakiegoś tajlandzkiego pisarza nie dotrą do kół
opiniotwórczych, zaś prace wydane przez pierwszorzędne amerykańskie wydawnictwo - tak.
Intelektualiści pierwszego świata dzierżą więc władzę może większą niż jego politycy. Oczywiście
- nie jest to władza jednostek, lecz raczej trendów, kierunków, dziedzin badań.
Prace Saida zapoczątkowały w humanistyce pierwszego świata kierunek badawczy zwany studiami
postkolonialnymi. Badania te nie są pozbawione słabości i błędów, ale mimo to oferują pojęcia
bardzo przydatne dla narodów skolonizowanych, zarówno białych, jak i kolorowych: przede
wszystkim zrozumienie, że wspólnoty interpretacyjne wytworzone w krajach produkujących
dyskurs światowy wykluczają niejako dyskurs wspólnot skolonizowanych. Wstęp do
dominującego, hegemonicznego dyskursu jest jak wjazd na autostradę: nie można się do niej dostać
z bocznej uliczki w rodzimym miasteczku, najpierw trzeba dobić do drogi wjazdowej (na której jest
korek), znaleźć tam miejsce włączenia się do ruchu i dopiero wtedy można żywić nadzieję na
sukces. Narody skolonizowane nie mają możności wjeżdżania na tę autostradę z wielu przyczyn,
poczynając od braku samochodu i prawa jazdy. Ale hegemonia dyskursu zwycięzców nie jest -
także zdaniem Saida - czymś niezmiennym, można ją podważyć umiejętnie prowadzonym
dyskursem narodów "podporządkowanych hegemonowi" (subaltern nations). Przemówienia
hegemona do narodów imperium nie muszą być witane pokorną akceptacją: narody imperium mogą
nauczyć się "przemawiać do hegemona" (wydana w 1989 antologia postkolonializmu nosi właśnie
taki tytuł). Można skonstruować własny samochód - mając nadzieję, że nie będzie to dacia albo
żiguli - i nowe drogi wjazdu. "Odkrycie" orientalizmu przez Saida było właśnie stworzeniem takiej
nowej drogi wjazdu na szosę światowego dyskursu.
Ale nauczenie się, jak odpowiadać hegemonowi, to stadium późniejsze, które niezbyt często
osiągamy. W początkowym stadium narody skolonizowane uczą się nieśmiałości, bo czują swą
nieobecność w dyskursie. Hegemoni dyskursu wbijają do głowy skolonizowanym wspólnotom, że
są gorsze, a ich punkt widzenia przestarzały, nieciekawy, marginalny w stosunku do tego, co się w
świecie dzieje. Duża część skolonizowanych wspólnot - włączając ich przywódców - internalizuje
to poczucie niższości, ustawiając się dobrowolnie na szarym końcu hierarchii ważności. W jednym
z artykułów Said pisał z goryczą o pewnym bogatym uniwersytecie arabskim, na którym
przyjmowano go jak bohatera (ponieważ - zdaniem gospodarzy - potrafił "odpowiedzieć"
anglosaskim hegemonom i "pokazać", że Arabowie też potrafią dyskutować). Niestety, równolegle
z tą radością i uwielbieniem uniwersytet ów wcielał w życie kalki programów humanistycznych
uniwersytetów zachodnich. Saida bolała ta niezdolność elit krajów znajdujących się na peryferiach
zachodniej modernizacji do porzucenia postawy ucznia. Widział, że "Arabowie uwielbiają go nie za
to, że jest wielki, ale - że został uznany w tych krajach, które ich upupiły". Znajdujemy tu
znamienną analogię z Witoldem Gombrowiczem, który we "Wspomnieniach polskich" pisał:
"Dlaczego nie mówią, że Balzac był francuskim Uniłowskim, zamiast mówić, że Uniłowski był
polskim Balzakiem?".
Wydostanie się z formalnej zależności kolonialnej nie owocuje natychmiastowym zniknięciem
uzależnienia. Uzależnienie pozostaje, zarówno w sferze ekonomicznej, jak i psychologicznej.
Dlatego właśnie pojawiło się pojęcie postkolonializmu. Następcy Saida zwrócili uwagę na wiele
cech, które łączą kraje postkolonialne. Pierwszą z nich jest ubóstwo. Z paroma wyjątkami (porty
Singapur i Hongkong oraz świetnie geograficznie położona Irlandia), wszystkie kraje
postkolonialne odznaczają się nikłą akumulacją kapitału na swym terytorium. Chodzi o obecność
kapitału w formie banków i innych instytucji finansowych, historycznych nieruchomości, wielkich
kolekcji dzieł sztuki, o koncentrację kapitału w rękach prywatnych i w nierządowych organizacjach.
Wbrew fantazjom rewolucjonistów, odebranie własności prywatnej niewielkiej warstwie
posiadającej w takich krajach nie przynosi poprawy dobrobytu wszystkich, jak to jaskrawo pokazał
przykład Zimbabwe w ostatnich paru latach. Nie chodzi tu zresztą jedynie o poprawę bytu, lecz
również o inne inicjatywy, które kończą się fiaskiem ze względu na brak kapitału.
Tu można podać przykład polski. Nim burmistrz Mikołaj Zyblikiewicz założył w 1882 roku Bank
Krajowy w Krakowie, w całej Galicji liczącej przeszło 5 mln mieszkańców nie było ani jednego
banku udzielającego pożyczek! Po pożyczkę szło się do lichwiarza, który często pobierał 500 proc.
rocznie (Marc Ben-Joseph, "Adversities of Autonomy: "Bank Krajowy Królestwa Galicyi i
Lodomeryi" and the Politics of Credit in Galicia, 1870-1913", wyd. 1999). Tego rodzaju dane
wyjaśniają lepiej polskie niepowodzenia w wieku XIX i wcześniej niż gimnazjalne rozważania, czy
rozbiory były winą słabego króla, czy swawolnej szlachty. Ubóstwo wiąże się z zanikiem tradycji
dziedziczenia, co z kolei prowadzi do zaniku wielu innych tradycji. Rodziny w krajach
postkolonialnych są tak ubogie, że nie zostawiają dzieciom w spadku żadnego majątku. Odnosi się
to nie tylko do proletariatu, ale i do tzw. warstw wykształconych. I znów powraca Gombrowicz,
który zauważył, że w Polsce przedwojennej "litewscy potentaci, książęta i właściciele ziemscy
zwykle nie mieli dwóch groszy w kieszeni".
Drugą cechą postkolonializmu jest to, co badacze postkolonialnej Afryki zwą "afrykańskim
pesymizmem", a co można uogólnić i nazwać postkolonialnym pesymizmem lub - w przypadku
krajów Europy Wschodniej i Środkowej - pesymizmem postsowieckim. Uwolnienie się od
bezpośredniej kontroli przez obcego hegemona bynajmniej nie owocuje optymizmem, przeciwnie -
przynosi apatię i niewiarę w siebie, czasem jeszcze bardziej dotkliwą niż w okresie zniewolenia.
Trzecią cechą krajów postkolonialnych jest to, co Homi Bhabha, humanista amerykański
pochodzenia pakistańskiego, nazywa "koniecznymi wymysłami" (necessary fictions): tendencja
narodów postkolonialnych do tworzenia mitologii własnej przeszłej wielkości (którą rzekomo
zniszczyła interwencja kolonialna). Jest to psychologicznie zrozumiała próba rekompensaty poniżeń
przyniesionych przez kolonializm, czyli psychologiczna terapia. Tu też można zaliczyć
nieodpowiedzialność w dotrzymywaniu kontraktów, o czym Bhabha pisał w innym kontekście.
Skolonizowani tak odpowiadają na upupienie: "Mówicie, że jesteśmy prymitywni, więc macie" -
nasz własny mit i sen o potędze. Można się spierać, czy te "konieczne wymysły" są rzeczywiście
konieczne, ale pozostaje faktem, że brak poczucia intelektualnej odpowiedzialności jest nagminny
w byłych koloniach, a mitologie przeszłości mnożą się w krajach, które niedawno się
usamodzielniły. Można to zauważyć nie tylko wśród Polaków bezkrytycznie uwielbiających
przeszłość, ale i w zgoła fantastycznych interpretacjach historii Litwy i Ukrainy, które ostatnio
zaczęły się pojawiać w tamtejszym piśmiennictwie historycznym.
Czwartą cechą krajów postkolonialnych jest "kulturalizm" - termin używany przez literaturoznawcę
z Kenii (obecnie profesora na Uniwersytecie Florydzkim w USA), Apolla Amoko. Kulturalizm
polega na redukowaniu problemów postkolonializmu do obszaru kultury i nadgorliwym
naśladownictwie kulturalnych trendów byłych potęg kolonialnych. Mówi się więc o zapóźnieniu
kulturowym i konieczności tworzenia instytucji wzorujących się na krajach pierwszego świata.
Amoko twierdzi, że wbrew intencjom reformistów, tego rodzaju poczynania często odzwierciedlają
raczej poczucie niższości niż energię twórczą.
W wypadku Polski widoczne są oba komponenty orientalizacji: tworzenie wizerunku Polski przez
reprezentantów innych, czasami nawet konkurencyjnych cywilizacyjnych interesów (odwołuję się
tu do cytatu z MacIntyre'a) oraz internalizowanie tego wizerunku przez Polaków. Pewna część
polskich klas wykształconych została na tyle skolonizowana, że identyfikuje się raczej z
hegemonem niż z własnym środowiskiem wspólnotowym, od istnienia którego zależy przecież
istnienie "polskiej inteligencji". Ponieważ Rosja rzadko była w Polsce przedmiotem podziwu,
zastąpili ją hegemoni zastępczy, tzn. kraje Zachodu. Na tę patologię zżymał się Gombrowicz,
pisarz, który nie poddał się kolonizacji i podkreślał sarkastycznie, że musiał być uznany w Paryżu,
by zostać uznanym w Warszawie.
W wieku XVIII, gdy Polska przestała się liczyć jako państwo, utraciła też dostęp do światowej
opinii publicznej. Wizerunek Polaków zaczął się wtedy formować w książkach, pisanych przez
ludzi reprezentujących niepolskie interesy, w opiniach, artykułach, wypowiedziach głoszonych poza
granicami Polski, na które Polacy nie byli w stanie odpowiedzieć. Często o nich nawet nie
wiedzieli, pochłonięci problemami przeżycia i obrony tożsamości w imperiach, które
zamieszkiwali. Rezultatem jest "wyobrażona Polska" (że sparafrazuję Benedicta Andersona),
niezupełnie zgodna (a czasem całkowicie niezgodna) z samookreśleniem się polskiego narodu.
Miało miejsce również następne stadium "orientalizacji": internalizowanie narzuconego wizerunku
przez naród w ten sposob ujarzmiony. To internalizowanie wyraża się, cytując Mickiewicza, w
"kąsaniu ręki, która targa naszym łańcuchem" i w pokornym uznaniu wyższości narodów
orientalizujących.
Nie chcę przez to powiedzieć, że z doświadczeń krajów pierwszego świata nie należy korzystać, że
trzeba się zamykać w jakimś ksenofobicznym ogródku, bo "wszystko, co polskie, jest dobre". Tego
rodzaju postawa to stuprocentowy błąd. Jest jasne, że organizacja polskiego życia gospodarczego
musi oprzeć się na wynalazkach już istniejących i wzorcach sprawdzonych w praktyce. Jest również
oczywiste, że dogłębne zrozumienie życia intelektualnego krajów, które nie były zniewolone w
epoce nowożytnej, to element własnego rozwoju. Ale identyfikowanie się z warstwami
intelektualnymi na Zachodzie kosztem utraty identyfikacji z tłumem z polskiego tramwaju
postrzegam jako klasyczny wyraz skolonizowania polskich umysłów. Gdy czytam polskich
klerków, z entuzjazmem akceptujących wizerunek Polski nakreślony np. przez koła akademickie w
USA lub podsuwających polskiemu czytelnikowi książki sugerujące, że w Polsce wszystko należy
zmienić - porównuję ich z intelektualistami murzyńskimi zarówno w USA, jak i gdzie indziej. Ci
intelektualiści nie odżegnują się od swych czasem prostackich i często niemoralnych braci i stają po
ich stronie nawet wtedy, gdy naprawdę trudno jest to robić. Budowanie wspólnoty udało się
świetnie Murzynom w USA między innymi dlatego, że zamiast powtarzania wyższościowych
banałów o konieczności "oświecenia" masy narkotyzujących się wyrzutków żyjących w slumsach
na koszt pomocy społecznej, murzyńscy intelektualiści, tacy choćby jak literacka noblistka Toni
Morrison, zajmowali się raczej pokazywaniem, jak dyskryminacja i zniewolenie zniszczyły
murzyńskie rodziny i odebrały Murzynom zdolność do funkcjonowania w wysoce konkurencyjnym
społeczeństwie amerykańskim. Morrison na każdym kroku podkreśla, że dzieli z murzyńskim
ciemnogrodem tę samą tożsamość. Polscy intelektualiści, którzy identyfikują się z "zastępczym
hegemonem", bo tłum tramwajowy jest chamski, głupi i leniwy (wiadomo, jak trudno znaleźć
pracowitą gosposię!), znajdują się - w porównaniu ze współczesnymi intelektualistami
murzyńskimi - w stadium głębokiego orientalistycznego zniewolenia. Nieomal wszyscy
intelektualiści murzyńscy, od Martina Luthera Kinga poczynając, a kończąc na sporej grupie
profesorów uniwersyteckich dziś, są zjednoczeni w obronie społeczności murzyńskiej. Mimo
olbrzymich różnic dzielących masy murzyńskie od murzyńskiej klasy średniej i wyższej, jedność
murzyńskiej społeczności w USA jest przysłowiowa, i wyraża się m.in. w głosowaniu głównie na
Demokratów.
Kolonializmu w Polsce nie datuje się od zniewolenia sowieckiego. Zaczął się na dobre w wieku
XVIII i budowany był, cegiełka po cegiełce i przegrane powstanie po przegranym powstaniu, przez
cały wiek XIX. Kolonizowanie polskich umysłów odbywało się nieustannie - od Telimeny, która
trzymała ważne rzeczy "w biurku w Petersburku", przez Pałac Kultury i Nauki, który kolonizator
kazał zinternalizować kolonizowanym, a oni tę nazwę przyjęli i nie próbowali zmienić nawet w
wolnej Polsce; po słowo "radziecki", które z podobną potulnością jest wciąż używane przez
grzeczne polskie myszki, mimo że narzucenie go językowi polskiemu było aktem gwałtu, tak jak i
zakaz używania słowa "sowiecki". Antoni Czechow, ten najbardziej polski z pisarzy rosyjskich,
powiedział: "Wycisnąłem z siebie niewolnika, kropla po kropli". Zbyt mało jest tego "wyciskania"
w Polsce i zbyt wiele osób wykształconych nawet nie wie, o co tu chodzi.
Dyskurs postkolonialny jest w Polsce nieomal nieznany. Pozycje, z jakich się go prowadzi, wydają
się obce dużej części polskiej inteligencji. Częściowo jest to próżność ("pawiem narodów byłaś i
papugą", pisał Słowacki): jak to, jesteśmy Europejczykami i nigdy nie byliśmy kolonizowani! To,
co dla przeciętnego wykształconego Hindusa czy Murzyna jest oczywiste, spotyka się z
niezrozumieniem wielu wykształconych Polaków (mówię to na podstawie własnych spotkań i
rozmów). Said i jego następcy sformułowali paradygmaty, które mogą pomóc w zrozumieniu
psychologicznej kolonizacji i wytłumaczeniu, do jakiego stopnia intelektualiści krajów
skolonizowanych zinternalizowali narzuconą im tożsamość i nauczyli się samopogardy oraz
uniżoności w stosunku do hegemona, albo tego rzeczywistego, albo - w ramach freudowskiej
"wymiany" (displacement) - zastępczego.
Polska była kolonią nie krócej niż kraje afrykańskie, i od tego skolonizowania należy odejść,
zamiast dopraszać się o nową kolonizację kulturową. Powtarzam: nie mam tu na myśli np. UE, do
której przynależność jest dla Polski ekonomiczną deską ratunku i która w pewnej mierze stanowi
ukoronowanie marzeń i planów wielu pokoleń Polaków. Obca mi też jest leniwa ignorancja tego, co
się dzieje w życiu intelektualnym świata. Wiedza o tym życiu i uczestnictwo w nim nie powinny
jednak oznaczać podporządkowania się nowym hegemonom i ciągłych przeprosin za własną
zaściankowość oraz drugorzędność. Należy pamiętać, że lwy żyją dłużej niż myszy.
Ewa M. Thompson