WYWIAD
WETERYNARIA W PRAKTYCE
64
www.weterynaria.elamed.pl
CZERWIEC • 6/2009
wszystkim lecznice przy torach wyści-
gowych, niektórych stadninach i stadach
ogierów. Był to dość elitarny krąg, do któ-
rego dostać się nie było łatwo, a jeszcze
trudniej w nim utrzymać.
Wraz z załamaniem się kondycji pol-
skiej hodowli koni ten nieformalny system
w zasadzie upadł. Gdy pojawiły się ofi cjal-
ne specjalizacje lekarskie, w tym oczywiście
z chorób koni, powstała możliwość posze-
rzenia grupy lekarzy weterynarii zawodowo
zajmujących się końmi. Tak przynajmniej
ja rozumiem ideę specjalizacji – lekarz hi-
piatra to osoba, dla której koń jest podsta-
wowym gatunkiem zwierząt, a jego prak-
tyka lekarska powinna obracać się przede
wszystkim w tym obszarze medycznym.
Oczywiście, w jej ramach w naturalny spo-
sób generują się dalsze „podspecjalizacje”,
np. ortopedyczna, chirurgiczna, ginekolo-
giczna, sportowa itp., ale nadal mówimy
o pracy z końmi czy, szerzej ujmując, ko-
niowatymi, bo w naszym kraju coraz wię-
cej jest także innych przedstawicieli zwie-
rząt jednokopytnych.
Dyplomowany hipiatra powinien być
wykształcony, otwarty na nowe doświad-
czenia, chłonny na nowinki dotyczące jego
zawodu, sprawny technicznie, przedsię-
biorczy i komunikatywny, a przede wszyst-
kim być profesjonalistą. Tylko wówczas
może właściwie wypełniać rolę lekarza
i często doradcy hodowlanego wobec za-
zwyczaj bardzo wymagających klientów
– hodowców i użytkowników koni. Czy
tak jest w naszej rzeczywistości i czy polski
rynek koni zapewnia możliwość wykony-
wania praktyki wszystkim utytułowanym
specjalistom z zakresu chorób koni?
Czy wiedzę zdobytą w ramach kształ-
cenia podyplomowego wykorzystuje
Pan w praktyce?
Studia podyplomowe ukończyłem
w 1990 roku na Wydziale Weterynaryj-
nym SGGW w Warszawie, w dość prze-
łomowym dla naszego zawodu okresie.
Byłem młodym lekarzem, a w mojej gru-
pie było kilku kolegów bardzo dobrze osa-
dzonych w zawodzie i chętnie dzielących się
swoimi doświadczeniami. Był to dla mnie
trudny czas – właśnie rozpoczynałem pry-
watną praktykę lekarską i obsługiwałem
Jeśli konie pokocha się prawdziwą mi-
łością, to jest to romans na całe życie. Tak
było w moim przypadku. Oprócz jeździec-
twa uprawiałem w życiu najróżniejsze
sporty. Były szybowce, żeglarstwo, nur-
kowanie – wszystko z zaangażowaniem
i poważnie, ale przez lata jedynie koniom
pozostałem wierny. Gdy siadam w siodło
i ruszam na konną przejażdżkę, zawsze
gdzieś z zakamarków duszy wydobywam
swoje chłopięce marzenia o koniach, przy-
godach, podróżach.
Własny koń w przydomowej staj-
ni albo pobliskiej stadninie to coraz
częstsze zjawisko w Polsce. Co Pan
o tym sądzi?
Rzeczywiście, coraz więcej ludzi łapie jeź-
dzieckiego bakcyla i ma swoje konie. Ba,
funkcjonują przecież całkiem poważne,
prywatne stadniny. To dobry znak. Symp-
tom przemian, jakie zaszły w naszym kraju
w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Koń stał
się nie tylko wyznacznikiem statusu spo-
łecznego, ale trafi ł także w ręce autentycz-
nych fascynatów, którzy dla swojego pupi-
la gotowi są zrobić wszystko.
Niestety, są tego i złe strony. Konie zarów-
no te najbardziej luksusowe, jak i swojskie,
robocze koniki mają dosyć przyziemne, ale
jednak, wymagania i potrzeby. Nie dają się
na dłuższą metę traktować jak przedmiot czy
lokata kapitału. Są żywymi istotami i wy-
magają zrozumienia tego stanu rzeczy; także
w zakresie zdrowia i dobrego traktowania.
Koń nie jest zwierzęciem tanim w utrzy-
maniu, potrzebuje regularnej i dosyć kosz-
townej profi laktyki, właściwego żywienia,
codziennego ruchu i rozumnego treningu,
odpowiedniej pielęgnacji kopyt itd.
Jak Pan postrzega rolę specjalisty cho-
rób koni we współczesnej medycynie
weterynaryjnej?
Gdy wybierałem się na studia, a potem roz-
poczynałem pracę zawodową, o specjaliza-
cjach nikt nawet nie wspominał. Oczywi-
ście w praktyce coś na kształt nieformalnej
specjalizacji zawsze funkcjonowało. Lecze-
niem koni zajmowało się niewielu leka-
rzy i naprawdę dobrych hipiatrów można
było policzyć na palcach obu rąk. Takimi
centrami specjalizacyjnymi były przede
Z lek. wet. Grzegorzem Nowakiem,
specjalistą chorób koni, autorem
cyklu artykułów dla „Weterynarii
w Praktyce” związanych z nemato-
dozami koniowatych, rozmawia Mo-
nika Cukiernik.
Koń jaki jest,
każdy widzi
Koń fascynował ludzi od zawsze. Wy-
starczy odwołać się do naskalnego ry-
sunku konia z jaskini Lascaux, który
zajmuje w niej centralne miejsce. Skąd
u Pana fascynacja tym właśnie gatun-
kiem zwierząt?
Mogę śmiało powiedzieć, że końmi intere-
sowałem się „od zawsze”. Pociągało mnie
ich piękno, gracja, szybkość i skoczność.
Jak większość młodych chłopców lubiłem
czytać książki i oglądać fi lmy przygodowe,
historyczne, westerny – wszędzie tam wy-
stępował koń – był nieodłącznym towarzy-
szem wszystkich moich książkowo-fi lmo-
wych przygód i awantur.
Miałem to szczęście, że mieszkałem nie-
daleko znanej stadniny koni pełnej krwi
angielskiej w Golejewku koło Rawicza.
Tam zasmakowałem jeździectwa i powo-
żenia w praktyce. Przy stadninie działał
prężny klub sportowy z dobrymi wynikami
w WKKW, a Golejewko słynęło z hodowli
doskonałych koni wyścigowych i sporto-
wych. Tutaj spotkałem wielu wspaniałych
ludzi, dzięki którym moje marzenia o pracy
z końmi stały się faktem. Mogłem z bliska
zobaczyć, jak prowadzi się hodowlę na naj-
wyższym poziomie i miałem okazję uczyć
się przy doskonałym hipiatrze, dr. Andrze-
ju Gniazdowskim. W dużej mierze dzię-
ki niemu wybrałem studia na ówczesnym
Wydziale Weterynaryjnym AR we Wro-
cławiu, bo wcześniej decyzja była umoty-
wowana bardziej zamiłowaniem niż prze-
konaniem.
I znów dopisało mi szczęście. Dość mgli-
ste, młodzieńcze, nadal odrobinę „fi lmo-
we” fascynacje i marzenia o pracy lekarza
weterynarii, trochę w stylu popularnego
wówczas serialu TV „Karino” urzeczywist-
niłem, zostając lekarzem w stadninie koni,
gdzie... ten fi lm realizowano. Tyle że proza
życia okazała się zupełnie inna niż telewi-
zyjna fabuła – takie były czasy.
WYWIAD
WETERYNARIA W PRAKTYCE
65
www.weterynaria.elamed.pl
CZERWIEC • 6/2009
jedną z największych stadnin pełnej krwi
angielskiej w Polsce, a także wielu klien-
tów prywatnych. Nie było łatwo. Duża od-
powiedzialność i wymagania zawodowe
zobowiązywały do pełnej dyspozycyjno-
ści i porzucenia praktycznie wszystkich
przyjemności. Studia w Warszawie dały
mi wówczas poczucie okrzepnięcia w prak-
tyce lekarskiej i otworzyły nowe możliwo-
ści. Wykorzystuję je również dziś.
Co daje Panu najwięcej satysfakcji za-
wodowej?
Trudne przypadki, skomplikowane zabie-
gi, pokonywanie przeciwności – często
w bardzo spontaniczny i intuicyjny spo-
sób, to satysfakcja pierwszych kilkuna-
stu lat mojej praktyki lekarskiej. W mię-
dzyczasie przyszła stabilizacja rodzinna
i zawodowa. Z czasem codzienne wyzwa-
nia zawodowe zeszły do poziomu, które-
mu lekarz wchodzący w wiek średni jest
w stanie podołać bez większych proble-
mów, a dotychczasowe osiągnięcia straci-
ły na znaczeniu.
Wówczas zacząłem poszukiwać innych
obszarów działania. Pojawiły się zagranicz-
ne wyjazdy i nowe hipiatryczne doświad-
czenia, potem komputery, wielkie wyzwa-
nia związane z rozwijającą się gwałtownie
grafi ką reklamową i dynamicznym ryn-
kiem farmaceutycznym, a przede wszyst-
kim ciekawa praca w związku z licznymi
badaniami farmakologicznymi i klinicz-
nymi – wspaniała przygoda z wówczas
nowym polskim lekiem – Lydium-KLP.
Odkryłem w sobie żyłkę badawczą i pu-
blikatorską. Wydałem kilka książek, nie-
koniecznie ściśle weterynaryjnych. Coraz
częściej działałem bardziej jako konsul-
tant niż tylko lekarz praktyk. W ten spo-
sób znalazłem nowe powody do zawodo-
wej satysfakcji.
Dla naszej redakcji przygotowywał
Pan cykl artykułów na temat cho-
rób pasożytniczych u koni. To częste
schorzenia?
Praktykuję od ponad dwudziestu lat i mogę
z całą odpowiedzialnością powiedzieć,
że choroby pasożytnicze i grzybicze to jed-
ne z najczęstszych przypadłości polskich
koni. Wydaje się, że w zasadzie nie ma,
o czym mówić. W tej materii wszystko już
odkryto i zrobiono. Wystarczy przecież ru-
tynowo realizować ustalone schematy i za-
lecenia, a wyniki będą bardzo dobre.
Tyle, że ciągle pojawiają się nowe zagro-
żenia, bo przyroda nie lubi próżni. Na to na-
kłada się jeszcze typowo polska nonszalan-
cja. I stare problemy stają się nowymi.
Cykl swoich artykułów opatrywał
Pan podtytułem: „Problem wciąż ak-
tualny”. Proszę wymienić inne, „nie-
co zapomniane” problemy, które
decydują o zdrowiu i wartości użyt-
kowej konia.
Cykl artykułów dla waszego czasopisma
obejmował zagadnienia związane z ne-
matodozami koniowatych. To bardzo dy-
namiczny i zmienny dział parazytologii
weterynaryjnej. Wziął się z konieczności
szukania rozwiązań codziennych proble-
mów i udzielania odpowiedzi na wyda-
wałoby się proste pytania. Oczywiście nie
wyczerpuje on wszystkich „starych” pro-
blemów z robaczycami i innymi choro-
bami koni, które tak naprawdę są wciąż
aktualnym i realnym zagrożeniem. Mam
tu na myśli między innymi kokcydiozę oraz
wspomniane już choroby grzybicze i aler-
giczne koni. Kokcydioza wydaje się pozo-
stawać w sferze zarezerwowanej przede
wszystkim dla drobiu i innych gatunków
zwierząt, ale nie koni. Nic bardziej mylne-
go. Doniesienia z ościennych krajów mó-
wią o trwałym zasiedzeniu Eimeria leuckarti
u jednokopytnych.
Wystarczyło przebadać kilkadziesiąt
koni w Wielkopolsce, aby i u nas inwazja
kokcydiów końskich stała się faktem. Jej
kliniczna nieszkodliwość może być tylko
pozorna, zwłaszcza u koni sportowych czy
wyścigowych, gdzie każda niedomoga po-
zostawia swoje piętno na wydolności i po-
tencjale tych zwierząt.
Osobne zagadnienie to grzybice i aler-
gie skórne. To bardzo częste, niemalże co-
dzienne kłopoty w polskiej stajni. Niedaw-
no opisałem laboratoryjnie potwierdzony,
kliniczny przypadek stosunkowo rzadkiej
grzybicy głębokiej – sporotrychozy wi-
kłającej typową alergię skórną koni, tzw.
„lipcówkę”, czyli nadwrażliwość na ukłu-
cia owadów, najczęściej kuczmanów (Cu-
licoides sp.). To alergia wchodząca w skład
większego zespołu chorobowego – letniej
egzemy koni. Szacuje się, że nawet 5% pol-
skich koni może być nią dotkniętych.
Znakiem naszych czasów jest po-
stępująca globalizacja. Czy dotyczy
to także chorób koni? Czy jednostki
chorobowe uznawane dotąd za egzo-
tyczne można rozpoznać w polskich
stajniach?
Właśnie wszystkie wymienione przed
chwilą choroby są tego przykładem. Tak
kokcydioza, jak sporotrychoza czy letnie
egzemy to przypadłości koni powszechnie
kojarzone z cieplejszymi regionami świata,
które w Polsce nie powinny stanowić więk-
szego zagrożenia. Tymczasem opisywano
je u nas jeszcze w latach 50. ubiegłego wie-
ku i do dziś są aktualne.
Kuczmany stały się głośne przy okazji
rozwleczenia po Europie wirusa choro-
by niebieskiego języka (BTV). Muchówki
te są wektorami ponad 50 różnych patoge-
nów groźnych dla ludzi i zwierząt, w tym np.
afrykańskiego pomoru koni (AHS), który
jeszcze niedawno zdawał się być równie eg-
zotyczny jak BTV, a dziś poważnie rozwa-
ża się możliwość przedostania wirusa AHS
wraz z migrującymi afrykańskimi kuczma-
nami, np. do Hiszpanii. Obym się mylił.
Czy na polskim rynku jest dość pu-
blikacji na temat chorób koni, które
stanowią źródło wiedzy praktycznej
i teoretycznej dla studentów oraz le-
karzy weterynarii?
Trudne pytanie. Zarówno ze względu
na konieczność posiadania wiedzy na te-
mat dostępnych w Polsce publikacji, jak
i dokonania oceny, czy ich zakres zaspo-
kaja wymagania polskiego lekarza wete-
rynarii praktyka. Na pewno zauważalny
jest niedosyt, jeśli chodzi o aktualne pu-
blikacje i podręczniki pióra polskich au-
torów, zwłaszcza o tematyce końskiej. Je-
steśmy dużym krajem leżącym praktycznie
w środku Europy i mamy swoje specyfi cz-
ne problemy w każdej dziedzinie, także me-
dyczno-weterynaryjnej. Dobrze jest ko-
rzystać z cudzych doświadczeń, ale warto
też opierać się na własnych rozważaniach
i danych, niż przyjmować a priori warto-
ści szacunkowe.
W pewnej mierze lukę tę uzupełnia-
ją portale internetowe i czasopisma le-
karsko-weterynaryjne, ale ich przesłanie
i zadania, jak każdych mediów korpora-
cyjnych, są nieco inne i z całą pewnością
nie zastąpią tradycyjnych wydawnictw
zwartych. W tym kontekście brak obec-
nie prawdziwego mecenasa polskiej my-
śli lekarsko-weterynaryjnej.
Jest Pan lekarzem z długoletnim sta-
żem. Jakie cechy powinien posiadać
młody lekarz, który chciałby zająć się
leczeniem koni?
Jak już wspomniałem, praktykuję ponad
20 lat, a zawodowo pracuję z końmi dokład-
nie od lat 30. Nie wiem, czy to wystarczający
staż, aby udzielać porad innym. Będąc mło-
dym lekarzem, chętnie korzystałem z do-
świadczenia starszych kolegów, ale bardzo
szybko przyszło mi usamodzielnić się za-
wodowo i liczyć wyłącznie na siebie.
Co do cech, jakimi powinien wykazywać
się przyszły hipiatra, to w zasadzie podałem
taką ocenę przy okazji pytania o rolę współ-
czesnego lekarza specjalisty chorób koni.
XXI wiek niesie ciągle nowe wyzwania.
Życzyłbym im wiedzy, odpowiedzialności
i zaangażowania oraz niepopadania w ru-
tynę, bo będą leczyć i opiekować się końmi
– pięknymi i wymagającymi zwierzętami,
o których mówi się, że jakie są, każdy widzi,
tylko czy każdy potrafi je zrozumieć?
Dziękuję za rozmowę.