Biblioteka Tygodnika
Polskiego
OPOWIADANIA
Henryk Jurewicz
MUCHOŁAP
II Festiwal Polski 2005
Federation Square
Henryk Jurewicz, urodzony we Lwowie w 1940 roku,
jest inżynierem elektrykiem po krakowskiej
Akademii Górniczo-
Hutniczej. Wyemigrował do
Australii w 1987 r. Opowiadania
i felietony publikuje w prasie polonijnej oraz w
Polsce.
Jego wiersze ukazały się w kilku
antologiach m.in. w Zielonej zimie. W r. 2005
znalazł się w gronie laureatów konkursu Jerzego
Pilcha za opowiadanie
Śpiewak, które zostało
o
publikowane w książce pod tytułem Pisz do Pilcha,
wyda
nej przez Świat Książki. Od pięciu lat redaguje
audycje dla Sekcji Polskiej Radia 3ZZZ w
Melbourne.
ISBN 0-9758238-0-9
Śpiewak
Piąty wymiar drukarki laserowej
Franek
Portki Wilka
Miodowa 55
Moje Planty
Muchołap
Rosyjska bomba
Śpiewak
W polskich delikatesach w Melbourne
przez pewien czas pojawiał się niewysoki
starszy pan. Zawsze po południu, choć o
nieokreślonej godzinie i w różne dni
tygodnia. Nie odzywał się do nikogo ani
słowem, stawał skromnie w kąciku i
zaczynał śpiewać. Ubrany był w już
nienowe, ale dobrego gatunku brązowe
ubranie, pod szyją nosił staromodną muszkę.
Buty
dopasowane
kolorem,
zawsze
wyczyszczone na połysk. Nie było po nim
widać biedy. W czasach mojego dzieciństwa
podobnie ubierał się właściciel cukierni
niedaleko szkoły na Dietla w Krakowie.
Mocno już siwe włosy i spokojne,
niepozbawione blasku oczy. Ręce, zazwyczaj
dla występujących przed ludźmi kłopotliwe,
u niego niezauważalne; ani mu nie
przeszkadzały, ani nie potrzebował ich do
wspomagania się gestem.
Nie rozmawiał z nikim, nikt dotąd nie
znał jego imienia, nie wiadomo, skąd
przychodził i czemu wybrał sobie akurat to
miejsce na śpiewanie. Widywałem go w
sklepie w niektóre piątki.
Nie żebrał. Klienci wpadający tutaj na
cotygodniowe zakupy wiedzieli już o tym, a
kiedy ktoś nowy usiłował wręczyć starszemu
panu datek, napotykał jego łagodne, ale
kategorycznie odmowne spojrzenie. Nie
przerywał przy tym śpiewu. Co dziwne, nikt
się z niego nie naśmiewał, odwrotnie: ludzie
przed chwilą hałaśliwi i skorzy do
dowcipkowania
milkli,
robili
zakupy
szeptem. Właściciel delikatesów zgadzał się
na występy oryginalnego staruszka, bo
przecież nikomu nie przeszkadzał, a nawet
uatrakcyjniał zakupy. Swoją obecnością –
dziwną, na pół realną wskutek kontrastu
między nijakością postaci i miejsca a
prezentowanym przez niego mistrzostwem –
poruszył mój umysł i długo wywoływał
potok trudnych do uspokojenia myśli.
Z całą pewnością był wielkim artystą,
choć nie wyglądał na zawodowego śpiewaka.
Śpiewał spokojnym, nie za silnym głosem,
dostosowanym w sam raz do rozmiarów
pomieszczenia sklepowego, a w jego głosie
wyczuwało się rezerwę na największe nawet
sale koncertowe. Absolutna muzykalność,
cudownie miękki głos, czysty i bogaty w
brzmienia, powodowały, że nie zauważało
się braku akompaniamentu. Pieśni i
fragmenty arii operowych, które wykonywał
w oryginalnych językach i po polsku, to
utwory dobrze znane miłośnikom lirycznego
belcanta. Ale nieznany pan nie naśladował
ani Tina Rossiego, ani Richarda Taubera –
pieśniom tym nadawał jakąś własną,
niepowtarzalną urodę.
Core'ngrato
Cordilo
i
Cordiffero
interpretował wyjątkowo trafnie, trochę
przypominając styl lat czterdziestych i
pięćdziesiątych. Gdy usłyszałem te utwory w
wykonaniu pana „Nikt", przez chwilę
poczułem się jakby zjednoczony z artystą w
jego popisie, potem ogarnęła mnie wielka
radość, jaka zawsze towarzyszy stworzeniu
arcydzieła, kiedy już wcześniej zapłaciło się
wielokrotnym zwątpieniem. Wydawało mi
się to takie łatwe – wystarczy przecież tylko
otworzyć usta i wydobywać z siebie głos...
Cieszyłem się, kiedy zastawałem w
delikatesach kolejkę. A nawet stawałem do
niej po raz drugi i trzeci, udając, że muszę
coś
dokupić.
Oglądałem
towary
nieskończenie wiele razy, czytałem metki
oraz instrukcje na opakowaniach, aby tylko
przedłużyć pobyt w sklepie i słuchać.
Wreszcie zacząłem się obawiać, że mogę
również wzbudzić podejrzenia o dziwactwo,
na jakie bez wątpienia narażał się ten
skromny staruszek.
Wiele bym dał, aby mieć jego nagrania.
Odtwarzałbym je nieczęsto jak największy
rarytas, pieczołowicie dbając, aby przez
prostacką
zachłanność
nie
zubożyć
subtelności doznań.
Po godzinie starszy pan wychodził ze
sklepu i wszystko wracało w zasadzie do
normy.
W
zasadzie...
bo
przecież
pozostawały pytania.
Dlaczego artysty tej klasy nie znam ze
scen i estrad, a pojawia się on tutaj – w
przeciętnym sklepie delikatesowym przed
ludźmi z ulicy? Czyżby był aż tak bardzo
nieśmiały? Albo może jest absolutnym
perfekcjonistą, który tak długo doskonalił
swój kunszt w zaciszu domowym – będąc
stale niepewnym swego talentu – że aż zużył
na to całe życie? Możliwe, że było całkiem
przeciwnie:
jest
skończonym
leniem,
któremu po prostu nigdy nie zależało na
karierze. Może kpi i żartuje sobie z nas w
taki
oryginalny
sposób
albo
jakieś
wewnętrzne głosy każą mu nawracać ludzi
na jedyne prawdziwe w jego mniemaniu
piękno.
Zagadka ta intrygowała mnie coraz
bardziej, aż kiedyś odważyłem się pójść za
śpiewakiem, gdy po „występie" zmierzał
powoli w kierunku najbliższej stacji kolejki
miejskiej. Głowę trzymał prosto jak człowiek
usatysfakcjonowany spełnioną misją. Na
peronie obserwowałem go z pewnego
oddalenia, zastanawiając się, czy za minutę
wsiąść razem z nim do kolejki. Zadecydował
o tym moment, w którym nasze spojrzenia –
wyraźnie nieprzypadkowo – spotkały się i w
jego oczach zobaczyłem najpierw czujność, a
potem strach. Musiałem zdradzić się jakimś
niezgrabnym gestem albo też śpiewak
wyczuł, iż jest obserwowany. Zawstydziłem
się nagle jak przyłapany z ręką w cudzej
kieszeni. Odwróciłem wzrok i szybko
wyszedłem z peronu.
W czasie drogi do pozostawionego pod
sklepem samochodu przypomniała mi się
pewna historia z lat sześćdziesiątych,
związana z Festiwalem Piosenki Studenckiej
w Krakowie. Pierwsze miejsce zdobył wtedy
student Politechniki Wrocławskiej Edward
L., a drugie K., niewysoki student Wydziału
Odlewniczego AGH, którego znałem z
widzenia na korytarzach uczelni. Obaj
zaśpiewali nietypowy repertuar. Popisywali
się
w
pieśniach
wymagających
fenomenalnych
głosów.
Edward
L.
obdarzony był basem o szalapinowskim
zabarwieniu, a student AGH – tenorem. Tego
pierwszego talent wydźwignął na szczyty
kariery – dzisiaj jest sławnym aktorem
teatralnym i filmowym – a laureata drugiego
miejsca wyraźnie pogrążył w niełasce.
Postać K. błysnęła w radiu, telewizji, w
gazetach i zaraz zgasła. Po pewnym czasie
na mieście pojawiły się plotki, że przyczyną
była odmowa wzięcia udziału w akademii z
okazji rocznicy bolszewickiej rewolucji,
gdzie jako uzasadnienie odważył się podać
prześladowania jego rodziny przez reżym.
Dalsze losy tego studenta są mi całkowicie
nieznane. Zapamiętałem jeszcze tylko
złowrogie
przypuszczenia,
gdy
uświadomiłem sobie brak K. na korytarzach
AGH.
Nie jestem pewny, czy wspomnienie to
ma związek ze śpiewakiem spotkanym tutaj,
w Australii. Podobieństwo postaci: wzrost,
sposób poruszania się i głos, może być
złudne. Lata zatarły szczegóły.
I nikt już prawdy się nie dowie, starszy
pan przestał bowiem przychodzić. Bardzo mi
go brakuje.
Wkrótce ludzie zaczęli się o śpiewaka
rozpytywać. Okazało się, że był on
widywany przedtem w polskich delikatesach
także w innych dzielnicach miasta. Za
każdym razem, gdy tylko wzbudził większe
zainteresowanie swoją osobą, zmieniał
miejsce występów, jakby bał się dopuścić
ludzi bliżej. Może tym razem właśnie to ja
niechcący
nieostrożnym
zachowaniem
spłoszyłem tę bardzo rzadką chwilę, w której
człowiek
zdobywa
się
na
odwagę
obdarowania swoją wielkością kogokolwiek.
Piąty wymiar drukarki laserowej
To nie moje lenistwo ani roztargnienie,
czy też oddawanie się przyjemniejszym
zajęciom niż pisanie artykułów, było ostatnio
przyczyną karygodnej zwłoki, z jaką
ukończyłem zamówiony przez redakcję esej
o komputerach. Tym razem okoliczności
niedotrzymania terminu były ode mnie
zupełnie niezależne ...i cokolwiek dziwne.
Stąd właśnie potrzeba podzielenia się
niektórymi szczegółami.
Tekst był w zasadzie gotowy już od
trzech
tygodni.
Wymagał
jedynie
niewielkich poprawek, ostatniego szlifu. A
to, że szczęśliwie udało mi się wykonać
zamówienie, zawdzięczam rzadkiej chwili
stanu gotowości do czynu, jaką obdarzyła
mnie moja drukarka laserowa.
W codziennej egzystencji wszyscy nie
raz doświadczają tak zwanej złośliwości
rzeczy martwych. Każdego musiało – tak jak
i mnie wtedy – zastanawiać, skąd wredność
przedmiotów się bierze i jaki może być
ewentualny cel tego przykrego zjawiska, jeśli
by zakładać tu w ogóle jakąś interesowność.
Za sprawą wymienionego urządzenia ostatni
czas
miałem
wyjątkowo
nasilony
rozmyślaniami na temat tej tajemnicy.
Niestety
bez
rezultatu
mnie
satysfakcjonującego. Trudno bowiem być
zadowolonym z rodzącej się wiary, iż rzeczy,
które z nawyku nazywamy „martwymi”, nie
są właśnie takimi istotnie. Mimo że dość
często bywamy świadkami zachowania, jak
gdyby były one stworami żywymi, myśl, że
są one naprawdę zdolne do wykazywania
stanów przez naukę o behawioryzmie
rezerwowanych dotąd wyłącznie dla istot
ludzkich, wywołuje naturalny opór. Ale
przecież
my
sami
przykładamy
się
nagminnie
do
siania
podobnego
powątpiewania, odwdzięczając się im przy
lada okazji – może podświadomie – reakcją
przeznaczoną dla ludzi. Powiemy przecież
nieraz: kapryśny motor, złośliwa pralka, czy
zainfekowany wirusem komputer. Zdarza
się, że podenerwowani, licząc na to, że to
pomoże, walniemy pięścią w telewizor,
wymierzymy kopniaka samochodowi. A gdy
jesteśmy zadowoleni z obliczeń komputera,
uśmiechniemy się do ekranu i pochwalimy:
good boy...!.
Nigdy jednak takich myśli nie brałem
poważnie. Do czasu, kiedy nabyłem
wzmiankowaną drukarkę laserową; marki nie
wymienię...
Używaną,
prawie
dziesięcioletnią
drukarkę
kupiłem
na
coniedzielnym
komputerowym swap meet markecie w
Rowville, zaskoczony jej dobrym, czystym
wyglądem, wskazującym na nieznaczne
zużycie, i niską ceną. Człowiek, który się jej
pozbywał nie wystawiał nic więcej na
sprzedaż i zaraz potem znikł z mojego pola
widzenia.
Przez ponad miesiąc byłem naprawdę
zadowolony.
Druk
nieskazitelny,
krój
czcionek w szerokim wyborze, łącznie z
polskimi, szybkość około czterech stron na
minutę. Efekty nie najgorsze nawet dla
całkiem nowego sprzętu. Tak było, dopóki
niewiele pisałem. Niestety, ostatnio po
wydrukowaniu
jednorazowo
kilkusetstronicowego tekstu drukarka moja
nagle „odmówiła” dalszej pracy, wykazując
całkowitą martwotę. Potraktowałem ją
łagodnie, tak jak mi nakazywał jej wiek: nie
stukałem w plastikową obudowę, nie
przeklinałem, choć sytuacja wydawała się
raczej
beznadziejna.
Naprawa
w
jakimkolwiek
warsztacie
serwisowym
kosztowałaby o wiele więcej niż inna
używana drukarka. Pozostawało mi jedynie
próbować samemu, a przecież nie mam ani
schematu budowy, ani żadnej części
zamiennej czy specjalistycznej aparatury
diagnostycznej. Mimo tego zaniosłem ją na
werandę, na której lubię majsterkować, i
rozebrałem
na
czynniki
pierwsze.
Sprawdziłem przede wszystkim kabelek
zasilający, bezpiecznik oraz załącznik, potem
przeczyściłem styki w złączach, obejrzałem
przez zegarmistrzowską lupę wszystkie
lutowania i ścieżki obwodów drukowanych,
szukając przerw oraz tak zwanych „zimnych
lutów”. Nie znalazłszy nic konkretnego do
naprawy, żadnych spalonych czy nawet tylko
przegrzanych elementów, położyłem jeszcze
trochę smaru no kółka zębate i przeguby, po
czym złożyłem tę całą rupieciarnię do kupy;
zaśmiałem się, gdy stwierdziłem, że jak
zawsze zostało kilka śrubek, zupełnie
urządzeniu niepotrzebnych.
Załączyłem – działa!
Szczęśliwy zaniosłem drukarkę do
pokoju z komputerem, podłączyłem do
gniazdka. Zawołałem żonę, by pochwalić się,
jaki to ja jestem dzielny, wykazać, ile
pieniędzy tym razem zaoszczędziłem.
Dumnym, pełnym satysfakcji ruchem ręki
wcisnąłem załącznik, żeby wydrukować
artykuł, a tu.niespodzianka: drukarka nie
działa – ani jedno światełko nie świeci!
Ratując swe zdrowie, bo złość zaczęła
mnie rozsadzać od wewnątrz, odstawiłem
problem na parę dni; liczyłem też na
nadejście natchnienia. Nie do napisania
artykułu, do tego natchnienie było zbędne, a
poza tym, jak wspomniałem, był on już
prawie gotowy. Czekałem na pojawienie się
dodatkowego
zmysłu
czy
raczej
specyficznego stanu ducha, o którym
wiadomo, iż obdarzeni są nim wyłącznie
utalentowani technicy.
Więc w najbliższą środę targam drukarkę
znów na werandę – bo na zewnątrz
majsterkuje się bardzo przyjemnie, gdy jest
ładna pogoda – rozbieram do rosołu panel po
panelu i składam razem w odwrotnej
kolejności, na koniec podłączam – działa!
Zanoszę do pokoju komputerowego – nie
działa!
Gdy nazajutrz po raz trzeci znalazłem się
na werandzie (ponieważ tam właśnie
najbardziej lubię majsterkować!) już nie
śpieszyłem się z rozmontowywaniem
drukarki, tylko po podłączeniu do gniazdka
natychmiast wcisnąłem załącznik. Drukarka
najpierw zaszumiała wentylatorkiem, potem
zamrugała dolnym światełkiem, a następnie
rozbłysła wszystkimi lampkami, sygnalizując
pełną gotowość do pracy – jak gdyby nic się
nie stało!
W pokoju – ani rusz!
W takich sytuacjach zimną krew i
poprawne maniery potrafią zachować jedynie
absolwenci
dawnych
szkół
dobrego
wychowania dla kawalerów i panien – to
znaczy niektóre osoby z mojego pokolenia,
wymierające już bezpowrotnie – albo
dewianci
lub
mutanty
genetyczne
z
pokolenia współczesnego. Ja niestety nie
należę do tych pierwszych, bo moich
rodziców nie było stać, a to jak
zareagowałem dowiodło ponad wszystko, że
nie można mnie (na szczęście) zaliczyć i do
tych drugich.
Jak tylko ucichły moje złorzeczenia,
pomyślałem jeszcze trochę i doszedłem do
wniosku, że w tej sytuacji jedyna poszlaka
(powiedziałbym: ostatniej szansy) prowadzi
do gniazdka elektrycznego w ścianie pokoju.
Jeśli ono jest wadliwe, wszystko staje się
jasne i łatwe do naprawy. Natychmiast
sprawdziłem je dla pewności wszystkimi
przyrządami, jakie każdy elektryk posiada:
neonowym próbnikiem, woltomierzem i
żarówką z doczepionymi drutami – gniazdko
spełniało swoją funkcję perfekcyjnie.
Dość proste przypuszczenie, że tak jak
ja, moja drukarka lubi pracować tylko na
werandzie, wydało mi się wtedy za daleko
idące. Nie potrafiłem jeszcze aż tak posunąć
się w szukaniu analogii we wspólnych
upodobaniach i zachowaniach. Tym bardziej
że zaprzeczenie tej myśli otrzymałem zaraz
po następnej, chytrej z mojej strony próbie,
kiedy to drukarkę wyniosłem z pokoju tym
razem tylko do kuchni i z powrotem.
Zadziałała tym razem także i pokoju
komputerowym. Bingo!
Ale nie na długo. Zgasła mniej więcej po
godzinie.
Po paru podobnych eksperymentach z
wynoszeniem z pokoju i przynoszeniem z
powrotem – właśnie dopiero w tym
momencie – zacząłem powątpiewać w
stabilność parametrów określających naturę
materii nieożywionej, ponieważ wszystko
wskazywało niby na to, że moja drukarka
chce, żeby ją zwyczajnie trochę ponosić na
rękach. Wtedy nagle nabiera życia i jest
gotowa popracować godzinkę lub dwie, nie
więcej. A następnie ustaje. Poszturchiwania,
potrząsania i przekleństwa nie skutkują.
Zapewnienie
odpoczynku,
cierpliwe
odczekanie na odpowiedni moment, a
najlepiej pokołysanie przez chwilę – po
prostu „ludzkie” potraktowanie – i owszem.
Jakby uparcie egzekwowała prawo do
spokoju i „osobistej”, że się tak wyrażę,
troski na ostatnie lata...
Ale żeby tylko tyle...! Niestety, jej fochy
cechowała wręcz starcza złośliwość. Zanim
zaskoczyła, załączać ją trzeba było
kilkadziesiąt razy. Zabrało mi sporą chwilę,
zanim zorientowałem się, że skrócę drogę do
celu, jeśli nastawię ją na stronę 38–
miowierszową i na czcionki Arial 12.
Preferuje
też
następujący
sposób
manipulowania załącznikiem: wcisnąć na
ON (nie świeci), zaczekać dwie minuty i
wyłączyć, znów wcisnąć (nie świeci),
wyłączyć po dwudziestu sekundach i
ponownie dać na ON. Jeżeli i tym razem
jeszcze nie zadziała (czasem zadziała),
wystarczyć
będzie już tylko szybkie
wyłączenie i załączenie. Jeszcze bardzo
dobrze drukarce robiło to, co każdemu
hipochondrykowi: symulowanie badania i
leczenia – reperacji w tym przypadku. Czy to
znaczy, że gdy rozbierałem ją na części i
składałem z powrotem, przez pewien czas…
miała lepszy humor!?.
Można uznać takie wyjaśnienia za
naciągane. Jednakże ujęcie zjawiska bliskie
mojemu można nietrudno znaleźć w
literaturze naukowej. Wystarczy w Internecie
wystukać hasło „piąty wymiar”, a ukażą się
dziesiątki opracowań – co świadczy o tym,
jak bardzo aktualny i nie do końca
rozwiązany jest problem nieobliczalnego
zachowania się rzeczy. Sporo prac podziela
pogląd, że w ten sposób daje znać o sobie
zawirowanie
piątego
wymiaru
czasoprzestrzeni (piątego, bo poza trzema
geometrycznymi,
czwartym
jest
czas).
Przedmioty, o które ten wir zahaczy,
nabywają niektórych cech istot żywych.
Często cech negatywnych, jak wspomniana
złośliwość. W takim wirze właśnie znajdują
się rzeczy, które nagle znikają i długo nie
możemy ich odnaleźć.
Muszę się przyznać, że mimo przygody z
drukarką i tak nie jestem do końca
przekonany do tej teorii... choć przecież
nieraz
odnajdywałem
zgubioną
rzecz
dokładnie w tym miejscu, w którym jeszcze
przed chwilą jej tam stanowczo nie było! A
poza tym zdarzają się – nieczęsto
wprawdzie, ale jednak – takie przedmioty,
które
zaskarbiają
naszą
dozgonną
wdzięczność wierną służbą i „przyjaznym”
stosunkiem do nas. Gdyby przyjąć istnienie
zawirowań piątego wymiaru, wytłumaczenie
przeciwstawnych stanów, przyjaznego lub
nieprzyjaznego, byłoby możliwe przez
uwzględnienie kierunkowości wirowania – z
tendencją występowania cech pozytywnych
przy jednym kierunku (w prawo), a
negatywnych przy przeciwnym (w lewo).
Korygowanie
kilku
nieznacznych
poprawek w tekście zajęło mi ostatnie
tygodnie. Za każdym razem konieczna
stawała się cała procedura postępowania:
wzięcie delikatnie drukarki na ręce,
ponoszenie jej na dystansie między pokojem
a kuchnią przez co najmniej pół godziny (ta
cholera waży dwanaście kilo), ostrożne
odstawienie na stolik i podłączenie do
komputera,
popstrykanie
załącznikiem,
potem wydrukowanie tekstu z przekonaniem,
że to już ostatni raz. Po czym rzut okiem, jak
prezentuje się całość, uczucie zadowolenia z
tekstu i siebie. Do dnia następnego. Rano
świeżym umysłem – ku rozpaczy – znów
dostrzegałem błąd nie do przepuszczenia.
Wiec kolejny raz: korekta, noszenie na
rękach... i tak dalej.
Ostatecznie
esej
o
komputerach
wysłałem do redakcji tydzień po terminie. W
podobnych sytuacjach czuję się bardzo źle,
albowiem nie cierpię ludzi niepunktualnych.
Miałem w konsekwencji serdecznie dość
zabawy w wyrozumiałego „opiekuna”,
niezależnie od tego czy rola ta była
rzeczywista, czy była tylko grą mojej
wyobraźni – wirtualna poniekąd.
Ostatniej niedzieli załadowałem ją do
bagażnika mojego fordzika i wywiozłem na
komputerowy bazar. Wystawiłem cenę 40
dolarów, niższą niż wydałem na nią przed
paroma miesiącami. Dla spokoju własnego
sumienia, obok ceny umieściłem napis:
„Działa, lecz wymaga odrobiny troski”.
Niska
cena
przyciągała
wielu
zainteresowanych. Uczniom i emerytom
przyznawałem się w końcu, że drukarka
sprawia wiele kłopotów, że wymaga
specjalnego podejścia. Wkrótce jednak
nadszedł człowiek, którego pojawienia się w
strumieniu klientów oczekiwałem. Łatwo
takich ludzi rozpoznać po lekceważącej
postawie, niedbałym chodzie i stanowczym
sposobie
mówienia
ze
specyficzną
gestykulacją prawej ręki. Jest takich tak
wiele wokół nas, że mogłem pewnie
zakładać, iż znajdzie się wśród nich akurat
potrzebujący używanej drukarki laserowej.
Interesant zdawał się być ubawiony moim
szczerym zastrzeżeniem na kartce, a tonem,
jakim się posługiwał podczas wymiany zdań,
udowodnił mi od razu, iż mam przed sobą
pewnego siebie speca, który zawsze wie
więcej i lepiej niż inni.
Spuściłem z ceny jeszcze 5 dolarów – i
drukarka zmieniła właściciela.
Franek
W kampie szczury miały się najlepiej, w
drugiej kolejności bezpańskie psy, a zaraz za
nimi my. Nie oznacza to wcale, że było nam
źle – wręcz przeciwnie. Grzech było by
narzekać, mając warunki o niebo lepsze niż
na
turnusie
Funduszu
Wczasów
Pracowniczych. Chodzi mi jedynie o
naszkicowanie skali. Nędza koszarowego
krajobrazu
zderzała
się
z
treścią
prawdziwego dobrobytu: nieróbstwem i
darmowym wyżywieniem.
Psy wałęsały się po otoczeniu swobodne,
wykarmione, uśmiechające się do ludzi,
szczęśliwe. Rozmnażały się, chowały swoje
szczenięta, bawiły się z dziećmi. Krążyła
opinia, że rząd kanadyjski, przyznając
uchodźcom domek na czas osiedlenia się,
uwzględnia zwierzę domowe w liczbie
członków rodziny; miało to wpływ na metraż
kwaterunku i wysokość zasiłku. Zwierzęta
wyczuwały okazję – przyjaźniły się chętnie,
ułatwiając zadanie niejednemu przyszłemu
Kanadyjczykowi, główkującemu tymczasem
jakby to wcielić psiego przybłędę do
rodziny. Co się później z tymi psami działo
po przyjeździe do Kanady, kroniki milczą.
Szczury pędziły żywot dyskretnie, jak gdyby
w
drugiej
warstwie
ekosystemu,
nie
manifestując niepotrzebnie swojej sytości. W
pokojach się nie pojawiały, mając aż
nadmiar pożywienia pod oknami, bo nie
zawsze chciało się nam z obiadowymi
resztkami wędrować aż do umywalni.
Oczyszczały sprawnie przestrzeń wokół
baraków
zazwyczaj
w
nocy.
Bardzo
inteligentne, dbające o czystość zwierzęta.
Miło było patrzeć, jak po ostrej ulewie, która
na chwilę wypędzała je spod podłóg na
światło dzienne, suszyły w słońcu swoje
lśniące futerka, jak wygładzały i wyciskały
wodę z sierści.
Franek był mieszańcem Araba i Polki,
nie wiadomo od kiedy wałęsającym się po
dziedzińcu
obozu śniadym dzieckiem,
któremu należy się parę słów.
Poznałem go przy pompie obleganej
przez dzieci ochlapujące się w czasie
letniego upału. Trochę niewyrośnięty jak na
sześć lat, co pośród dzieci w różnym wieku
byłoby niezauważalne, gdyby nie pewna
doza dorosłej dojrzałości w ruchach. Szybko
nudził się zabawą, garnął ku starszym,
zadawał pytania. Jego matka, Wanda, karała
go za rozmowy z dorosłymi, chroniąc w ten
sposób, jak sądziła, przed deprawacją.
Osłaniając przed złem, w nadopiekuńczym
amoku biła go za wszystko, czego nie
rozumiała. Zanim wygoiły się stare sińce i
zadrapania, zjawiał się ich nowy garnitur.
Mieszkaliśmy za ścianą; płacz i jęki Franka,
wrzaski jego matki maltretowały nasze
sumienia każdego dnia. Pęknięcia w ścianie
utykaliśmy gazetami, jednakże nie stanowiły
one żadnej przeszkody – i tak wszystko było
słychać. Uszczelnienia też zupełnie nie
przeszkadzały karaluchom, których armie,
swobodnie przemieszczając się między
pokojami, sprzęgały jedność akcji, miejsca
oraz czasu rozgrywających się dramatów,
obojętne zarówno na bohaterów, ofiary jak i
na mimowolnych świadków, zainteresowane
co najwyżej zasobnością ich zapasów.
Chłopiec posługiwał się trzema językami
płynnie: arabskim, włoskim i polskim; po
angielsku akurat zaczynał mówić. Regularnie
uczęszczał na obozowe lekcje angielskiego
dla zaawansowanych, mimo że nikt go nie
zachęcał – po prostu lubił to. Wtedy przy
pompie
podszedł
do
mnie,
chyba
zainteresowany kimś nowym i zaczął
rozmowę. Od początku poczułem się
niepewnie, choć przecież miałem do
czynienia z dzieckiem pytającym o rzeczy
proste: skąd jesteśmy, kim byłem w Polsce,
czy byłem tam prześladowany politycznie,
czy jestem żonaty, ile mam dzieci, czy
Krzysiek i Piotrek, to moi synowie, dokąd
emigrujemy, jak zaawansowane są nasze
sprawy w biurze kampa. Ja ze swej strony
zapytałem, czy chodzi do przedszkola
(uczęszczał już do drugiej klasy), no to jak
mu w szkole idzie, czy ma tam przyjaciół
(nie miał), kim zamierza zostać w
przyszłości (lekarzem), itp. – ot wydawało
by
się:
zwyczajna
rozmowa.
Ale
odpowiadaliśmy sobie skrótowo, a po obu
stronach pobrzmiewała lekka irytacja. Byłem
zdezorientowany
rzeczowością
pytań
Franka; spodziewałem się raczej płytkiej,
dziecięcej ciekawości, a on pewnie już
dawno znielubił ten stereotypowy zestaw
pytań, który ode mnie otrzymał. Podchodził
tak do ludzi nie proszony, nudził
rozmowami, których intencji nie potrafiliśmy
zrozumieć.
Od innych dowiedziałem się, że przed
laty Wanda wyszła za mąż za Araba
studiującego w Polsce. Wyjechała z nim do
Egiptu i tam urodziła mu nie dość, że
dziewczynkę, to jeszcze ułomną, z ciężkim
porażeniem mózgowym, bez żadnych szans
na wyleczenie. Wtedy zaczęło się piekło. Bo
miała obowiązek rodzić dzieci zdrowe. Nie
pomogło nawet przyjście na świat zupełnie
normalnego Franka. Mąż poniewierał ją, bił,
groził, że zabije; została odsunięta od
chłopca. Zaczęła szukać okazji do ucieczki.
Polski paszport stwarzał możliwość powrotu
i może jej czarniawy małżonek nie miałby
już nic przeciwko temu, gdyby zabrała ze
sobą chorą Krysię, pozostawiając mu Franka,
by uczynił zeń prawdziwego Araba, lecz
matki w podobnych sytuacjach postępują
zgodnie z naturą, walczą o zatrzymanie
dzieci przy sobie. Poza tym nikt, choć trochę
przytomny nie zgodziłby się na powrót do
Polski w tym okresie, nie tylko dlatego, że
byłoby ciężko żyć, też i z tego powodu, że
"powojenna" sytuacja ciągle dawała szansę
uzyskania
szczególnej
pomocy
na
Zachodzie. Na tę szansę właśnie liczyła
Wanda. Była gotowa wyemigrować do
jakiegokolwiek kraju, który zechce roztoczyć
nad nimi opiekę. Niektóre oferowały
nieliczne miejsca w ramach programów
humanitarnych, szczególnie te, które nie
godziły się na przyjmowanie szerokiej fali
emigrantów politycznych czy zarobkowych.
Jednak
było
niełatwo.
Korowody
biurokratyczne ciągnęły się latami, w miarę
jak z punktu widzenia międzynarodowej
opinii sytuacja w kraju normowała się, pule
pomocy humanitarnej malały; większe
szanse otwierały się przed ludźmi zdrowymi
i specjalistami, najmniej zagrażającymi
kasom socjalnym. W efekcie kaleka rodzina
wegetowała w obozie już ponad dwa lata.
Wanda ideałem nie była. Wulgarna, nie
stroniła od przygodnych mężczyzn, ani od
alkoholu.
Dla
zarobku
handlowała
papierosami. Miała trzydzieści lat, a
wyglądała dziesięć lat starzej. Córką
opiekowała się jak umiała, ale często
widoczne było, że przeznaczone dla niej
trudy życia przerastały ją. Kiedyś wyszła do
pracy
w
polu,
zostawiwszy
Krysię
przywiązaną za nogę sznurkiem do łóżka,
aby ograniczyć obszar poruszania się; Franek
był w szkole. Dziewczynka jakimś sposobem
przesunęła łóżko, wspięła się na okno,
wypadła i zawisła. Wisiała tak parę godzin,
zanim ktoś zwrócił uwagę. Swoją złość
matka po powrocie wyładowała oczywiście
na Franku. Wtedy to przeniesiono ją z
dziećmi do pokoju na parterze. Jednakże
trudno mi Wandę osądzać, nie wiem bowiem
czy taka była kiedyś – brak łaskawości losu,
walka o przetrwanie są przecież często siłami
deprawującymi. Może po prostu nie była
wystarczająco wytrzymała na nieszczęścia.
Tylko dlaczego za to musiał płacić
Franek?
Było upalne popołudnie, jeszcze nie
byliśmy
przyzwyczajeni
do
takich
temperatur. Mdły zapach gulaszu z serc
wieprzowych wymieszany z wonią zupy
pomidorowej nie orzeźwiał powietrza.
Helenka robiła przepierkę we wspólnej
umywalni, chłopcy pojechali nad morze, a ja
próbowałem książką w ręku zabić nudę
przymusowej poobiedniej sjesty – obyczaju
dla nas niezrozumiałego, a uprawianego
przez Włochów przy każdej możliwej okazji.
Nie udało mi się dzisiaj załapać do roboty,
mimo dwugodzinnego wystawiania się przed
bramą obozu.
Uchyliły się obdrapane drzwi i do pokoju
weszła mizerna figurka Franka. Letnie
poplamione ubranko na nim składało się
jakby z samych rękawów i nogawek, siniak
na lewym policzku zmalał od wczoraj.
– Czy jest Krzysiek i Piotrek? – zapytał,
a zauważywszy, że jestem sam dodał: – A
dokąd poszli?
– Nad morze, pokąpać się – odparłem i
odkładając książkę przybrałem na żelaznym
łóżku siedzącą pozycję. – Skończyłeś ze
szkołą na dzisiaj?
– Tak, właśnie wróciłem.
– Chciałeś pobawić się z Piotrusiem?
Będzie z powrotem nie prędzej niż za dwie
godziny – poinformowałem z uśmiechem,
jakim
sygnalizujemy
uprzejmość
a
jednocześnie życzenie, aby nie zawracano
nam głowy za długo.
Pokręcił się trochę po pokoju, pomilczał;
było wyraźnie widać, że tak naprawdę, to nie
moi synowie byli celem jego wizyty.
– Czy do Australii polecicie samolotem?
– No tak, statkiem płynęło by się wiele
tygodni, ze 20 tysięcy kilometrów: połowa
obwodu globu ziemskiego – odparłem, a
widząc, że i tak muszę poświęcić mu trochę
czasu, przemyciłem dla niego trochę wiedzy
ogólnej.
– Tam, gdzie ludzie chodzą niby do góry
nogami – roześmiał się z dobrego żartu i tak
śmiesznie podskoczył na jednej nodze, jakby
chciał stanąć na głowie. – A nie boi się pan
lecieć samolotem? Słyszał pan o tej
katastrofie? Zginęło 186 ludzi!
Rzeczywiście, obiło mi się coś o uszy.
Gdzieś tydzień temu znów zwalił się do
oceanu pasażerski jumbo-jet. Po takim
wypadku zawsze zjawiała się na krótko
pewna nerwowości wśród nas – przyszłych
użytkowników linii powietrznych. Ale
staraliśmy się o tym jak najszybciej
zapomnieć.
– Przypominam sobie, to naprawdę
straszne… Chcesz gumę? – zapytałem,
uważając za stosowne zmienić temat.
– Nie. A dlaczego ten samolot rozbił się i
zabiło tyle ludzi?
– Pewnie miał jakąś usterkę. Na
szczęście zdarza się to bardzo rzadko. Teraz
komisja bada wszystkie kawałki samolotu, a
nawet spróbuje złożyć z powrotem, ale tylko
dla sprawdzenia, co spowodowało awarię.
Szukają także czarnej skrzynki. Wiesz co to
jest czarna skrzynka? – Zauważyłem w jego
oczach zainteresowanie, więc ciągnąłem
dalej, specjalnie kierując rozmowę na sprawy
techniczne: – To taki magnetofon, który cały
czas nagrywa, co się dzieje w samolocie, a
jest zamknięty w tak mocnej i szczelnej
obudowie, że w czasie katastrofy się nie
rozbije. Po przesłuchaniu taśm komisji
łatwiej będzie ustalić przyczynę awarii.
– Ale dlaczego zginęło tyle ludzi? Czy
Bóg ich zabił?… A w trzęsieniu ziemi?… Za
co Bóg zabija ludzi? Dlaczego powoduje
nieszczęścia i katastrofy?! Przecież gdyby
zechciał, zrobiłby tak, żeby ludzie nie
zginęli.
–
Bóg
nie
zabija
ludzi!…–
zaprotestowałem zaskoczony – i nie
wiedziałem, co dalej mówić, bo nagle
zdałem sobie sprawę z tego, że zostałem
obdarowany przez tę niewielka postać
problemami dla olbrzyma. Ale też i czymś w
rodzaju zaufania – przynajmniej tak mi się w
tym momencie wydawało; z pytaniem
dlaczego Bóg zabija ludzi nie poszedłbym do
pierwszego lepszego nieznajomego; może do
tego trzeba być dzieckiem. Zawisł na mnie
głaz odpowiedzialności, lęk, że którymś
nierozważnym zdaniem, mogę spowodować,
że ten chłopak już nigdy więcej nikogo o
ważne sprawy nie zapyta.
– Czy… Czy ty wiesz, że to są bardzo
trudne pytania? – zagrałem na zwłokę,
usiłując coś wymyśleć. – To prawda, że
gdyby Bóg chciał, wstrzymywałby wypadki,
a jednak tego nie robi… nie wiem… może
karze ludzi za coś.
– Dlaczego ukarał tych właśnie, a innych
nie? A za co ukarał moją siostrę? – Franek
nie miał zamiaru zrezygnować z dociekań,
chociaż zerkał w stronę porozrzucanych pod
oknem klocków lego, pozostawionych przez
Piotrka. Trzeba będzie mu natrzeć uszu za
nieporządek, gdy wróci.
– Chcesz pobawić się klockami? Wiesz,
a może wcale nikogo nie karze – wycofałem
się z argumentu – a wypróbowuje nasze
charaktery w trudnych chwilach, sprawdza
siłę naszej wiary w Niego? – Zdziwiłem się
usłyszawszy we własnym głosie ton
kaznodziei. – Słuchaj, dlaczego zaprzątasz
sobie tym głowę? Myślisz, że jest możliwe
nauczyć się
unikania przypadkowych
nieszczęść?
– Gdy będę wiedział, że przyjdzie
powódź, to się wyprowadzę z tego miejsca –
rzekł i kucnął przy klockach.
– Masz rację. Nawet bardzo wiele się już
robi, aby zmniejszyć rozmiary tragedii –
usiłowałem odnaleźć nutę optymizmu –
szczególnie w krajach bogatych: na terenach
trzęsień ziemi buduje się domy o specjalnej
konstrukcji,
lekarze
potrafią
leczyć
większość chorób, których nie umieli sto lat
temu, jest lepsza higiena oraz…eee – w tym
momencie przypomniałem sobie, że coraz
więcej ludzi ginie na drogach, a wojen wcale
nie jest mniej niż sto lat temu, żeby nie
wspomnieć o bombie atomowej, więc
umilkłem. – A może jest całkiem na odwrót:
cierpień nie da się całkowicie uniknąć, Bóg
im nie zapobiega, bo są one nam jakoś
potrzebne. Wyobrażasz sobie świat zupełnie
bez chorób, katastrof i wojen?… –
zatrzymało mnie zdziwione spojrzenie
Franka, z którego jasno wynikało, że on nie
ma
absolutnie
żadnych
trudności
z
wyobrażeniem sobie świata bez chorób,
katastrof i wojen. Spróbowałem więc
załagodzić problem inaczej:
– Czy pomyślałeś o tym, że my tutaj na
Ziemi może niepotrzebnie rozpaczamy po
tych co zginęli, bo im jest teraz o wiele lepiej
tam, w Niebie, a Bóg zabrał ich po prostu
dlatego, że chce mieć ich prędzej koło
siebie?
Zdenerwowała mnie postać ptaka, jaką
przybrała
plama
po
rozkwaszonej
mandarynce, tak samo płasko rozcapierzona
na ścianie, jak płaski był argument. Miałem
już dość tej rozmowy. Zostałem zaskoczony
ogromem tematu, a miałem w planie
zrelaksować się amerykańskim horrorem
Stephena
Kinga.
Los,
przeznaczenie,
przyczyny zła… kto zawraca sobie tym
głowę poza filozofami – i jak się okazuje –
tym dzieckiem? Pogubiłem się w tym
chaosie, potrzebowałbym trochę czasu na
uporządkowanie i przemyślenie, może wtedy
znalazłbym
bardziej
przekonywujące
odpowiedzi.
– Kiedy Bóg zabierze Krysię? – zapytał i
bez czekania na odpowiedź, jakby jej wcale
nie potrzebował, nudził znad klocków dalej:
– A jak to jest, że jedni stale mają wypadki i
nieszczęścia, a inni nie?
– Tak nie jest!… Bóg nie obciąża
tragediami specjalnie jednych ludzi więcej, a
innych mniej. Sporo zależy od przypadku, a
najbardziej od samych ludzi, od ich
mądrości, wiedzy… – ponownie urwałem,
jeszcze raz tracąc przekonanie do tego, co
mówię.
No właśnie, ile zależy od przypadku, a
ile od rozumu? – Z nagła olśniła mnie
głęboka mądrość pytań tego dziecka! W
jakim stopniu świadomie możemy wpływać
na przeznaczenie? Czym ci, co ocaleli od
stalinowskich i hitlerowskich pogromów,
odróżniali się od ofiar? Inteligencją czy
sprytem, siłą charakteru czy pokorą, wiedzą
czy intuicją?… Co stanowi o darze
przetrwania,
o
umiejętnościach
przystosowania się do trudnych warunków,
co daje człowiekowi przewagę nad innymi w
chwilach krytycznych? Chciałbym o tym
wiedzieć w czasie, kiedy emigrowaniem na
drugi koniec świata zmieniam życiorys swój
i całej rodziny. Nigdy dotąd się nad tym nie
zastanawiałem. Zawsze miałem ważniejsze
sprawy na głowie, niż nasz los: że Krzysiek
jest nadpobudliwy, a Piotrek wolno uczy się
czytać, skąd wziąć pieniądze na nową
pralkę…
– O, masz gościa – przerwała moje
rozmyślania Helenka, akurat na czas
zjawiając się w drzwiach z miednicą w
rękach,
zarumieniona
od
wysiłku,
zadowolona z pożytku wykonanej pracy
fizycznej.
Franek odłożył zbudowany samolot.
– Kiedy wróci Krzysiek i Piotrek? –
spytał i dodał: – To ja poszukam ich
później… – i wyszedł. Może arabskim
zwyczajem nie uważał za stosowne
dyskutować z kobietą.
Zrobiło mi się smutno, a za chwilę
rozbolała głowa. Na pewno rozstaliśmy się z
poczuciem
niedosytu.
Nie
byłem
zadowolony z siebie i Franek chyba też
odszedł rozczarowany kolejny raz. Na żadne
z jego "dlaczego" nie znalazłem dobrej
odpowiedzi;
niewiele
nauczyliśmy
się
dzisiejszego popołudnia.
Chwilę później – jakby i tego
wszystkiego było za mało na jedno duszne
popołudnie – zza ściany rozległy się odgłosy
razów, skomlenie Franka i wrzaski Wandy:
– Ty diabelskie nasienie! Tysiąc razy ci
mówiłam, abyś nie chodził do obcych ludzi!
Portki Wilka
Pan Stanisław Wilk był niegdyś kolegą
ojca, a właściwie pomocnikiem od czarnej
roboty przy ciężarówce. Kiedy wkurzyła go
żona, co zdarzyło się na wiosnę 1951 roku,
zniknął, aby pojawić się po piętnastu latach
jako bogacz. Z jego córką chciano mnie
ożenić, jak już do tego dorosłem. Ale po
kolei.
Był on też osobnikiem spokojnym,
zgodnym, dobrodusznym, rzetelnym i bardzo
pracowitym. Podobno prawdziwe wilki są
właśnie takie, a działania gwałtowne
podejmują tylko wtedy, gdy życie je do tego
zmusi. Zasługiwał przeto w pełni na swoje
nazwisko w odróżnieniu od żony, która
przypominała raczej hienę. Tchórzliwie
spuszczone oczy, ale odsłonięte jakby w
drwiącym półuśmiechu głodne ząbki i
jękliwy dźwięk, kiedy narzekała na brak
pieniędzy: że drożyzna, że nie starczy nawet
do dwudziestego, że ona i córeczka chodzą
jak dziadówki. I tak na okrągło. Wilk brał
nadgodziny i lewe fuchy – nic nie pomagało.
Może to wcale nie jest przypadek, kiedy do
takich jak on mężczyzn przyczepiają się
takie jak ona kobiety.
Aż zdarł spodnie. Dla mężczyzny jest to
wydarzenie istotne.
– Masz mi kupić nowe spodnie, bo
świecę dziurami – poprosił żonę normalnie.
– Za co? Nie mam już ani grosza, a czy
ty w ogóle wiesz, ile co kosztuje? –
odszczeknęła, jak to hiena. I zaraz usłyszał
całą litanię, na co rozeszły się jego ciężko
zarobione pieniądze. Jej odpowiedź mieściła
się w przyjętych powszechnie normach i
posiadała pełne uzasadnienie, no bo kto
może przewidzieć, że podrą się portki. A
czasy życia nie ułatwiały.
Wilk postanowił przejąć ciężar wydatku
na siebie. Zamienił palenie giewontów na
sporty, wykręcał się od zwyczajowego pół
litra po wypłacie,
nawet zaprzestał
codziennego kupowania „Echa Krakowa”,
aby po trzech miesiącach stresujących
wyrzeczeń, z dumą na twarzy, wręczyć
żonce kwotę odłożoną na niezbędny zakup.
Ale dni mijały, a spodni jak nie było, tak nie
było. Gdy upomniał się, usłyszał prawie to
samo, ponieważ jego połowica nie widziała
powodu, aby zmienić argumenty, które tak
dobrze zadziałały za pierwszym razem.
Ta historia jest o tym, jak w życiu
lenistwo się nie opłaca, a pracowitość –
całkiem odwrotnie. Choć przecież zależy
komu.
Wilk posmutniał. Przedłużył trudny
okres dziwaczenia o dodatkowe miesiące; za
powtórnie zaoszczędzone pieniądze nakazał,
tym razem trochę podniesionym głosem,
natychmiast zakupić spodnie. Gdy po paru
dniach, miast odzienia otrzymał po raz trzeci
te same wymówki, zasępił się jeszcze
bardziej, ponieważ, mimo tuszy, już zabrakło
w nim miejsca na dodatkowe cierpienie. A za
to w głowie uwolniła się luka na myślenie.
Oto jakie okoliczności pobudzają umysł!
Zaczął „karkulować”, jego wzrok błądził
gdzieś na rubieżach, zatrzymując się często
na suficie, twarz nabrała szlachetnego
wyrazu. W niedzielne popołudnie zaświtało
mu, że coś tu chyba nie gra… Kiedy tylko
jego żonka poszła na ploty do sąsiadki, udał
się do kredensu, pozaglądał do puszki po
kawie i słoików po kompocie, potem do
wazonu na komódce i za obrazy, potem do
szuflad, a na samym końcu, jak już naszło
nań zwątpienie, znalazł w szafie pod bielizną
tłusty zwitek pieniędzy. Przeliczył, zdziwił
się i natychmiast schował z powrotem. Mniej
więcej po dwóch godzinach, małżonka
zrelaksowana pojawiła się w kuchni – wtedy
zagaił tak:
– To co będzie z moimi portkami?
– A co ma być?
– Nie będę przecież chodził z gołą dupą!
– Tym bardziej ja! – usłyszał Wilk od tej,
która onegdaj przysięgała być mu dobrą i
troskliwą towarzyszką życia. – Nie mam już
ani grosza, a czy ty w ogóle wiesz, ile!… – i
zaczęła swoje od początku.
Tym razem Wilk nie zamierzał czekać
cierpliwie
na
koniec
cotygodniowej
wyliczanki. Podszedł do bieliźniarki wsadził
rękę pod pościel aż po pachę, pogmerał na
prawo i lewo, i jednym, po męsku
zdecydowanym ruchem wywalił zwitek
banknotów wraz z nie doprasowanymi
powłoczkami na środek podłogi:
– A to, to co to jest?!! – wrzasnął.
Jękliwy głos przestał do niego docierać.
Przerzuciwszy wzrok z podłogi na tak dobrze
znajome od lat oblicze, pan Wilk dostrzegł
tam dzisiaj nowy wyraz: zaskoczenie,
uwydatnione
szeroko
otwartymi
ze
zdumienia ustami, brakiem lewej trójki i
czwórki, a obecnością złotej jedynki na
przedzie. Następnie usta te jęły się zamykać i
otwierać w następującym rytmie:
– O, ty śmierdzący gamoniu, to JA dla
ciebie tak się poświęcam, flaki z siebie
wypruwam, żeby tylko ten dom i nasze małe
niewinne dziecko…! – i tak dalej. Trwało to
dłuższą chwilę, bo teraz zatkało Wilka. Nie
ma jednak po co cytować tej kobiety, każdy
z nas bowiem słyszał coś podobnego,
wyrażonego ładniejszym lub brzydszym
stylem; jeden raz w życiu, jeśli jest
człowiekiem reagującym szybko, a wiele
razy, jeżeli zalicza się do ludzi powolnych.
– To ty jesteś taka??! – zdziwił się Wilk.
– No to…, no to… ja nie chcę cię znać! To
ja…, to ja… idę do… Australii! –
oświadczył krótko i węzłowato tej, której
kiedyś przysięgał, że będzie z nią żył aż do
śmierci – i wyszedł trzaskając drzwiami.
Skąd mu do głowy przyszła myśl akurat o
Australii, tego nikt nie wie.
Poszedł.
I nie wrócił za pół godziny, udając że się
nic nie stało, ani nawet nie pojawił się nad
ranem skruszony, pokorny i na gazie, ani za
dwa dni milczący i ponury. Coś się w nim –
jak to się mówi – zacięło. Poszedł do
Australii naprawdę! Widocznie duma męska
została zraniona poważnie. Gdyby nie
chodziło o spodnie, pewnie kaliber
rodzinnego dramat okazałby się o niebo
mniejszy. Gdyby kobiety lepiej odgadywały
męską naturę, niejeden, zamiast wędrować
po świecie, siedział by w domu… Gdyby…
Pan Wilk myślał i działał raczej
nieszybko, o czym świadczy cierpliwe
półroczne świecenie tyłkiem przez dziury w
spodniach. Lecz gdy weźmie się tutaj pod
uwagę ostatni, trudny okres odmawiania
sobie tak przecież niewielkich, acz
podstawowych
przyjemności,
i
uświadomienie, że te wyrzeczenia poszły na
marne, można znaleźć uzasadnienie dla tej
raptownej reakcji.
Sporą
część
dystansu
pokonał
rzeczywiście na piechotę. Koło Cieszyna
polscy pogranicznicy tropili go psami.
Klucząc po ścieżkach, wywiódł ich w pole.
Do granicy z NRF–em przemknął lasami –
nic to dla Wilka. Czescy strażnicy otworzyli
za nim ogień – spudłowali; mignął im na
moment, taki był w młodości cichy i szybki.
W Hamburgu dołączył do brata, który
przebywał tam od wojny. Mniej więcej po
roku wyemigrował razem z nim, jak
postanowił, za oceany.
W tym miejscu zaczyna się drugi
rozdział tego opowiadania o życiu.
Na Antypodach Wilk nie zmienił skóry –
imał się każdej roboty. Wystartował, jak
przewiduje
emigracyjny
zwyczaj,
od
zmywania garów w nocnym barze, w dzień
dorabiał jako ślusarz. Wiemy z codziennej
praktyki, że ciężka praca nie sprzyja
bystrości myślenia, często wręcz je
przytępia, ale może też zmienić punkt
widzenia. Wilkowi nadmierny wysiłek
dokonał w umyśle dość szybko spustoszenia,
w wyniku czego za niemałe pieniądze
ściągnął z Polski swoją połowicę. Niektóre
znające go osoby twierdzą, czyniąc pewnie z
sympatii do niego założenia pozytywne, że
dał tym dowód przede wszystkim niczym
niezniszczalnej miłości, a ponadto wykazał
się posiadaniem w piersi szlachetnego serca.
Osoby te w swej opinii idą za daleko. Wilk
bowiem zademonstrował tylko fiksację
zmysłów
wywołaną
nostalgią,
co
emigrantom zdarza się powszechnie. Bo,
gdyby zwyczajnie potrzebował kobiety i
jednocześnie znajdował się w pełni
równowagi
emocjonalnej,
to przecież
znajdowały się one w zasięgu jego ręki także
w Australii. Zresztą cokolwiek było
przyczyną, że zrobił głupstwo, zrozumiał
bardzo szybko. Ona też w lot spostrzegła
dobre strony Szczęśliwego Kraju – zabrała
mu zgodnie z prawem połowę ciężko
uciułanego
centa,
doprowadzając
do
rozwodu już po następnym roku. Znów
zadziałała niepotrzebnie pośpieszne, i tym
razem zaślepiona chciwością. Nie dziwota –
nie potrafiła uwolnić się od manii
przeliczania dolarów na złotówki. Gdyby
zaczekała cierpliwie parę lat, zagarnęłaby
dużo większy łup. Tutaj trop Wilkowej
towarzyszki wreszcie urywa się na dobre.
Być może szczęśliwie upolowała tłustszego
gnata, albo odwrotnie: ktoś silniejszy teraz
zdziera z niej skórę paseczek po paseczku –
jak to jest przyjęte w kapitalistycznej
dżungli. Nie jest także jasne, dlaczego
potomek wilczego miotu, córeczka, została
pozostawiona przez matkę w Polsce i na
czyjej łasce.
Pan Stanisław za jakiś czas kupił bar, a
jeszcze potem wykupił pokoje hotelowe
ulokowane nad lokalem.
Nieodgadniona jest głębia ludzkiej
głupoty – i taka pozostanie jeszcze długo.
Niektórych, albo i wielu, życie nie uczy
niczego. Wygląda na to, że naszemu
bohaterowi, mimo siwizny na skroniach,
ciągle było mało szaleńczych decyzji: po
piętnastu latach, jak już finansowo dobrze
stanął na nogach, postanowił powrócić do
Polski (do PRL-u!). I nie jako turysta,
obywatel Australii – ale na stałe!
I wtedy właśnie Wilk niespodziewanie
zjawił się w moim domu rodzinnym. Gruby,
łysy, w szarym garniturze i w zużytym
mercedesie. Powiedział, że jest bogaty, a w
Australii tak naprawdę to nie ma życia, bo
trzeba bardzo ciężko pracować; że chce
wybudować duży dom na Woli Justoskiej,
gdzie
otworzy
warsztat
mechaniczny;
nowoczesne maszyny i narzędzia przywiózł
ze sobą, aby w ten sposób zapewnić sobie
dostatniość w Ojczyźnie. Ponadto chciałby
znaleźć nową kobietę na żonę: pracowitą,
oszczędną i młodą, ale żeby jeszcze z nikim
nie zaznała miłości – najlepsza byłaby ze
wsi. Ojca prosi tylko o porady, gdzie i jak
wszystko zacząć załatwiać.
Kiedy moi rodzice udzielali panu
Wilkowi
rad
dotyczących
repatriacji,
zakładania
prywatnego
warsztatu
rzemieślniczego oraz poszukiwania młodej i
cnotliwej niewiasty, znajdowałem się poza
Krakowem. Z krótkich wizyt w domu
utkwiły mi w pamięci zazdrosne spojrzenia
ojca rzucane z okna w kierunku granatowego
mercedesa, niby to lekceważącym tonem
wypowiadane uwagi o nierównej pracy
pompy wtryskowej i że gdyby miał takie
auto, natychmiast naprawiłby usterkę, oraz
utyskiwania matki wypominające ojcu
decyzję pozostania w Polsce w roku 1944,
zamiast podążenia wraz z niemieckimi
wojskami na Zachód.
Którejś niedzieli pan Wilk zjawił się z
dwudziestodziewięcioletnią córeczką, aby
nas zapoznać. Już po pierwszym spojrzeniu
nabrałem pewności, że oto przy stole siedzi
zwierciadlane odbicie Wilkowej sprzed lat.
Piętnaście kilo upindrzonej, umalowanej,
pachnącej odiekołonem łandysz nadwagi
paliło giewonta za giewontem oraz
wychylało kieliszek za kieliszkiem z wprawą
i bez widocznych skutków. Z twardym
postanowieniem nieodzywania się wcale.
Musiało być to wykalkulowane i świadczyło
o Wilkównie korzystnie. Dowodziło czegoś
więcej
niż
odrobiny
inteligencji,
a
mianowicie ostrożnego sprytu. Po godzinie,
nie więcej, już wiedzieliśmy, że nie
podobamy się sobie nawzajem. A mnie
zaświtało też, że lata prowadzenia biznesu po
drugiej stronie ziemskiego globu musiały
wyrobić w głowie jej taty jakieś pożyteczne
nawyki, skoro sam poszukując dobrego
towaru, mnie podsuwał nie pierwszej
świeżości odrzut eksportowy.
Reszta historii potoczyła się normalnie.
Władze przyjęły repatrianta więcej niż
przychylnie, wszakże powrotem zaświadczał
on
o
wyższości
socjalizmu
nad
kapitalizmem. Nie zamierzały jednakże
wcale w zamian za to ustępować cokolwiek
ze swoich doktryn. Toteż, kiedy tylko oddał
paszport
i
zrzekł
się
obywatelstwa
australijskiego, zaprezentowały mu całą
wypróbowaną
już
wielokrotnie
gamę
pryncypialnych utrudnień, jak na przykład
wstrzymywanie zezwolenia na lokalizację
domu
czy
na
zakup
materiałów
budowlanych. Budowa warsztatu wlokła się
w nieskończoność, a gdy wreszcie w nie
wykończonej piwnicy zaczął świadczyć
usługi
ślusarskie
dla
okolicznych
mieszkańców, niszczono domiarami. Wilka
dobił Gierek wydanymi w połowie lat
siedemdziesiątych przepisami o dodatkowym
podatku od nieruchomości i wyposażenia
domu, którego perfidnym celem było
odwrócenie
uwagi
społeczeństwa
od
pogarszającej się raptownie gospodarki i
skierowanie niezadowolenia na tych, co żyli
lepiej niż przeciętnie.
Gwoli porządku powinienem podać
zakończenie wątku miłosnego. A więc panu
Stanisławowi bez specjalnego wysiłku
wyswatano
robotną
dziewczynę
z
podbocheńskiej wsi, która chętnie zgodziła
się dzielić życie z brzuchatym staruszkiem.
Brak tylko przekonywujących danych o tym,
że Wilk był jej pierwszą miłością, za co
serdecznie przepraszam tych, których w tym
momencie pozostawiam w niepewności.
Miodowa 55
Na początku XIX wieku tuż na skraju
krakowskiego Kazimierza władze miejskie
założyły nowy cmentarz żydowski, ponieważ
dotychczasowy,
pamiętający
jeszcze
Średniowiecze, stał się za ciasny dla
zainteresowanych wiecznym odpoczynkiem.
W Kazimierzu mieszkali prawie wyłącznie
Żydzi – potomkowie tych, którzy na
polecenie króla Jana Olbrachta w XV wieku
zostali
przeniesieni
tutaj,
otrzymując
przywileje i większą przestrzeń życiową.
Dużo później, gdy nadeszła era kolei
żelaznej, odcięła ona cmentarz od tej części
miasta.
Jedynym
jego łącznikiem z
„obcoplemienną” społecznością stała się
ulica Miodowa, przeciskająca się pod bardzo
wąskim i niskim, zbudowanym z kamienia,
wiaduktem.
Dzisiaj na Kazimierzu zostało na
pamiątkę już tylko kilka bóżnic: Remuh,
Wysoka, Popera i Stara Synagoga przy ulicy
Szerokiej,
jedna
z
najpiękniejszych,
najstarszych i najsłynniejszych świątyń
żydowskich w całej Europie, oraz nazwy
ulic, jak: Berka Jeselewicza, Rabina Dor Ber
Meiselsa, Izaaka. No i ulica Estery, nazwana
od imienia żydowskiej dziewczyny, którą
nasz monarcha, Kazimierz Wielki, obdarzał
czymś więcej niż miłością, jaką panujący
raczy otaczać swoich poddanych.
Mojżesz
Isserles,
zwany
Remuh,
uchodzący wśród swoich za cudotwórcę,
pisał w 16. wieku o Polsce: „Jeśliby Bóg nie
dał nam tego kraju za schronienie, los Izraela
byłby nie do zniesienia”.
Chociaż hitlerowski okupant nie zdążył
zniszczyć ulic i kamienic żydowskiej
dzielnicy, to jednak czas okrutnej wojny
zmienił ukształtowany przez ponad czterysta
lat
charakter
Kazimierza.
W
miejsce
tętniącego jeszcze zaledwie piętnaście lat
wcześniej życia wdarła się tutaj jakaś
nieokreślona
pustka,
przecież
nierzeczywista, bo przy ogólnym głodzie
mieszkaniowym wszystkie nie walące się
jeszcze domy, sutereny i nory w nich, były
zasiedlone. Przygnębiało wyłażące zewsząd
zaniedbanie, poczucie odseparowania, jakby
ta część miasta została pozostawiona sama
sobie w przewlekłej chorobie. Po ulicach
Kazimierza wałęsali się głównie pijacy. A
jeżeli nawet krok któregoś przechodnia był
prosty i pewny, to ujawniał dążność do jak
najszybszego wydostania z tego miejsca.
Bóżnice nieczynne, handel zniknął prawie
bez śladu, sklepy dawno przerobiono na
prymitywne mieszkania, w których gnieździł
się tak zwany lumpenproletariat. Nigdy nie
udało mi się dociec, co kryje się za wysokimi
murami, dlaczego niektóre domy wydają się
zamknięte
stale
na
cztery
spusty,
niezamieszkałe.
I
nawet
nigdy
nie
próbowałem zaspokajać swojej ciekawości.
Kiedy skracałem sobie tamtędy drogę od
Stradomia, z nudów wyobrażałem sobie ten
niegdysiejszy malowniczy gwar na okrągłym
Placu Nowym czy przy drewnianej rzeźni
drobiu, kobiety w perukach, gromady
wychodzących z bóżnic ortodoksyjnych
Żydów w chałatach i czarnych kapeluszach,
spod których zwisały wijące się pejsy; matki
z córkami zdążające do mykwy, Żydówki
targujące się o jajka, o oskubany, żółty jak
masło koszerny drób. I ten zapach
anyżkowych cukierków w sklepikach ze
słodyczami, półmrok przy ladach z nićmi i
guzikami, tak że trzeba było podejść do
drzwi albo nawet wychylić się na zewnątrz
dla sprawdzenia koloru kupowanej wstążki.
Były to jednakże sceny z przeszłości, może
szczęśliwie zanotowane w drgających
molekułach murów, może kiedyś do
odtworzenia nie tylko w mojej wyobraźni.
Zaraz od przystanku tramwajowego przy
pełnej ruchu ulicy Starowiślnej, idąc w
stronę Grzegórzek, trzeba było skręcić pod
wspomniany wiadukt kolejowy, zawsze
mroczny i śmierdzący moczem, a potem
przejść koło wysokiego muru i bramy. Toteż
wolałem tamtędy przemknąć biegiem – no
bo nie dość, że cmentarz, to na dodatek
ciemno…
Cmentarz też robił wrażenie skazanego
na zapomnienie. Frontowy budynek zawsze
ciemny
ze
zniszczonym
dachem
i
powybijanymi szybami w oknach. Żelazna
brama zamknięta na gruby łańcuch i kłódkę.
Przez bramę – jeśli ustawiło się przy samym
jej skraju i trochę ukośnie – między
krzakami
można
było
dojrzeć
poprzekrzywiane, obłe lub prostokątne
nagrobki z rzadka ze złotymi napisami. Ta
część
Miodowej
była
naprawdę
nieprzyjemna, szczególnie wieczorem.
Kiedyś jednak miałem już dosyć
poniżającego
strachu
i
postanowiłem
udowodnić sobie, a także tym groźnym, ale
stale wymykającym się fizycznemu światu
siłom, że się ich nie boję. Tym bardziej, że
poza ciszą nic tutaj nigdy się nie działo.
Poczucie własnej odwagi i siły w wieku lat
dziesięciu jest potrzebą rangi najwyższej,
szczególnie gdy istnieją podstawy, by w to
wątpić. Nie daruje się wtedy żadnym
okazjom do wykazania dzielności. Tak, jak
to zrobił Kazek, kiedy oświadczył kolegom,
że
przepłynie
Wisłę
pod
Mostem
Grzegórzeckim. Rzeczywiście zaimponował
nam, choć staraliśmy się odwieść go od tego
zamiaru – a może właśnie dlatego – nie
usłuchał i spróbował. Rzeki nie przepłynął.
Utonął dziesięć metrów przed drugim
brzegiem.
A więc to nagły impuls potrzeby
popisania się przed samym sobą, ale też i
złość na lęgnący się w ciemnościach strach
spowodowały, że kiedy wracałem do domu
od kolegów mieszkających na Stradomiu,
schyliłem się po kamienie i zacząłem ciskać
je do okien domu cmentarnego.
Nie łatwo było trafić w małe okienka za
pierwszym razem. Spozierała z nich pustka,
albo co najwyżej rzadko sterczały matowe
trójkąty szkła. Ktoś tutaj przede mną już
nieraz ćwiczył celność oka. Za piątym czy
szóstym
rzutem
rozległ
się
brzęk.
Natychmiast spiąłem się do ucieczki,
ponieważ nie chodziło mi wcale o niszczenie
czegokolwiek, a jedynie o wypróbowanie
siebie. Ale niezależnie od wszystkiego, było
już za późno. Dwóch mężczyzn, jeden od
przodu, a drugi od strony wiaduktu, zaszło
mi drogę, chwyciło za ręce i fachowo
wykręciło je do tyłu. Nie tak mocno, abym
odruchowo zaczął wrzeszczeć, ale w sam
raz, żeby odebrać mi ochotę do wyrywania
się. Pojawili się nagle zza drzwi, które
zawsze przedtem były zamknięte na głucho.
Zanim zrozumiałem, co się stało, drzwi te
zatrzasnęły się za mną. Byłem wewnątrz
budynku na małej słabo oświetlonej klatce
schodowej. W ostatniej sekundzie mignęła
mi postać innego przechodzącego ulicą
chłopca, którym draby się w ogóle nie
zainteresowały – nie miały wątpliwości,
który z nas rzucał kamienie. Ulica musiała
być obserwowana.
Jak
zawsze
w
dramatycznych
momentach, na przykład wtedy, gdy
urwałem ciężarek wahadłowego zegara, bo
uwiesiłem się na nim, aby przyśpieszyć bieg
wskazówek, lub wtedy gdy wlazłem tak
wysoko na Skałę Kmity, że jedynym
przeznaczeniem wydawał się upadek w dół –
i tym razem w mojej głowie na pierwszy
plan wyskoczyło pytanie, czy to, co się stało,
stało się na pewno!? Bo może jestem jeszcze
w chwili poprzedniej, w której można
zrezygnować z tego głupiego pomysłu…? A
może uratuje mnie tak skuteczne dotąd
zaklęcie: „ja nie chciałem, obiecuję, że już
nigdy więcej nie będę”!…
Oczywiście moje myśli nie były wtedy
ani wyraźne, ani uporządkowane. Kotłowały
się raczej w niewymiernym chaosie, ale
poprzez który przebijała się wyraźnie jedna:
Żydzi porywają dzieci i przerabiają je na
mydło!
– No to mamy jeszcze jednego – niski
głos
zaburzył
męczarnie
mego
spanikowanego umysłu.
– Właśnie, sami się w ręce pchają –
ucieszył się ten drugi.
– Ja nie chciałem, już więcej nie
będę!…– usłyszałem trzeci głos, który chyba
był moim własnym.
– Kuba, czy on coś przed chwilą
powiedział? – odezwał się pierwszy.
– A czy warto słuchać, co oni mówią? Co
mieliby ewentualnie do powiedzenia? Czy
oni w ogóle coś myślą? – zdenerwował się
jakiś Kuba.
– No tak, chyba nic – zgodził się bas. –
Jeszcze ci, co kradną kamienne nagrobki, to
mają w tym swój podły geszeft, a ten, to co
on chciał z tego mieć? Chyba samo zło w
nim siedzi…
– Ja nie chciałem… – teraz znów
usłyszałem siebie.
Kuba zaczął szarpać mnie za kołnierz, a
potem zawlókł w głąb korytarza, otworzył
drzwi na prawo, wprowadził do dużego
jasnego pomieszczenia i popchnął na taboret
przy zlewie.
– Założę się, że zaraz zacznie obiecać
poprawę, ale jakbym go wypuścił, to zaraz
pokaże mi wała i ucieknie, a potem za
okazaną litość, znienawidzi naprawdę.
Pamiętasz tego z zeszłego tygodnia? Był jak
wściekły pies. Znałem jego babkę. Uczyła go
kraść. A ojciec, który stale pojawia się na
placu w poszukiwaniu za jakimś groszem na
wódkę, kiedyś wykrzykiwał, że jeżeli coś się
człowiekowi nie udaje, to na pewno winni są
Żydzi.
– Tak, oni nigdy się nie zmienią – ze
złością potwierdził ten drugi. – Zawsze będą
obwiniać innych, a sobie się nie przyglądną.
To taki pomiot – spojrzał na mnie. – Nie
wiadomo, po co toto żyje, szwęda się po
ulicach, a pożytku z niego tyle, co…
– Nie wiesz, gdzie położyłem kłódkę od
komórki?
Nic nie czułem i ledwo co widziałem, a
głosy oprawców dochodziły do mnie jakby
przez szumiącą watę. Kuba i ten drugi wyszli
do pomieszczenia obok w poszukiwaniu
kłódki, a ja powoli zacząłem zauważać
otaczające mnie przedmioty. Sądząc po
zlewie i żeliwnym piecu, znajdowałem się w
kuchni, ale nieopodal stało łóżko, a w
odległym kącie szaro-brunatnego koloru
wanna zupełnie bez kurków, ale za to na
lwich łapach z resztkami pozłotki. Właśnie te
łapy – nie wiadomo dlaczego – pochłaniały
przez dłuższą chwilę całą moją uwagę.
Potem dostrzegłem kobietę krzątającą się
wokół. Właściwie nie była ona zajęta
czynnościami kuchennymi; łaziła raczej po
pomieszczeniu, a od czasu do czasu
śmiesznie podskakiwała. Dopiero po chwili
pojąłem, że usiłuje ścierką zabijać muchy.
Jedyny skutek, jaki osiągała tym sposobem,
to przeganianie much z jednego kąta do
drugiego. Niemniej jednak nie ustawała w
swoim działaniu, może dla utwierdzenia tych
dwóch mężczyzn, że przynajmniej coś robi.
Kiedy w tym dziwacznym tańcu po
kuchni znalazła się koło drewnianej szafki,
zerknęła w moją stronę, zatrzymała się,
otworzyła szafkę i wyjęła z niej coś. A gdy
zbliżyła się do mnie i podsunęła mi pod
twarz kawałek ciasta, powiedziała:
– Na…
Pokręciłem głową.
– Na! – powtórzyła już głośniej i
wetknęła kawałek do mojej ręki.
Ciasto było obrzydliwie lepkie i mdło
pachniało różanymi konfiturami. Starałem
się udawać, że jem, czemu nieco sprzyjała
kruchość wypieku. Wkrótce cała podłoga
wokół
taboretu
obsypana
została
różnokolorowymi cząstkami ciasta.
Mężczyźni wrócili i nie odzywając się
wyprowadzili mnie z kuchni. Po paru
krokach, już z powrotem klatce schodowej,
ten drugi złapał mnie za włosy przy uszach i
mocno pociągnął do góry.
– Ja ci zaraz dam, ty… – syknął.
Okropny ból przywrócił mi przytomność
umysłu. Wrzasnąłem, ugryzłem we włochatą
rękę, jak tylko mogłem najmocniej i
rzuciłem się w stronę bramy, nie bacząc, że
poprzez łzy nawet jej nie widzę. Schody
pokonałem w powietrzu nieomal ich nie
dotykając.
Następne
pięć
kroków,
bezskuteczne szarpanie klamki, przekleństwa
nadbiegające
od
tyłu,
zgrzyt
odblokowywanej
zasuwki,
uchylanie
ciężkich od okuć drzwi, szaleńczy bieg przed
siebie aż do utraty tchu. Wszystko zatraciło
swoje naturalne wymiary, scaliło się w
jedno, a czas nagle też zmienił właściwości –
stał się ciągliwy jak guma. Cały świat
uzależnił się od moich nóg. To one teraz
wykonywały najcięższą pracę, rozciągając tę
gumę.
Czas skurczył się do względnie
normalnego tempa dopiero wtedy, gdy
dobiegałem do bramy naszego bloku.
Wydarzenia mieściły się już we właściwych
interwałach, odmierzanych nieregularnym
trzepotaniem się ciągle jeszcze przerażonego
zwierzątka ukrywającego się w mojej klatce
piersiowej. Usiadłem na schodkach murku
oddzielającego podwórko od dawnego sadu,
aby uspokoić choć trochę bicie serca, zanim
zjawię się w domu. W miarę jak
uświadamiałem sobie grozę dopiero co
przeżytych chwil, w miejsce łez napływać
zaczęła do mnie wściekłość, a przede
wszystkim chęć odwetu za upokorzenie i
wymierzoną mi – jak mi się wydawało –
wielką niesprawiedliwość.
Nie wiedziałem, jak długo już siedzę na
schodkach, ile mam do godziny dziewiątej,
po której nie wolno mi było przebywać poza
domem. Chyba został mi jeszcze kwadrans,
ale czas robił mi ostatnio psikusy. Jeśli
jestem już spóźniony, to muszę się
zastanowić, co powiedzieć rodzicom na
usprawiedliwienie. Prawdę, to znaczy, że
wybijałem szyby jak jakiś krakowski andrus?
Takie wybryki całkiem nie pasowały ani do
mojego wyobrażenia o sobie, ani do opinii,
jaką o mnie mieli dorośli. Wzbudzę tylko
śmiech. A już najbardziej dokuczać mi
będzie siostra.
– Gdzieś ty się włóczył do tego czasu –
usłyszałem mamę, gdy tylko stanąłem na
progu.
– Już byłem blisko domu, na Miodowej,
ale
zawróciłem
i
poszedłem
przez
Daszyńskiego – zacząłem – bo tam złapali
jakiegoś chłopaka, co kamieniami wybijał
szyby w domu za murem cmentarza. –
Starałem się nie patrzeć na mamę, bo
poznawała po oczach, zawsze kiedy
mówiłem nieprawdę.
– Jak to złapali, kto złapał – zaciekawił
się ojciec – i sprali go przynamniej za to?
– Nie wiem, jacyś dwaj mężczyźni, nie
widziałem kto. Musieli go obserwować już
jakiś czas, bo na mnie w ogóle nie zwrócili
uwagi, ale na wszelki wypadek szybko
uciekłem – odparłem jak najobojętniejszym
tonem, licząc na to, że w ten sposób osłabię
zainteresowanie rodziców całą sprawą.
– Dobrze, że to nie tobie taki głupi
pomysł wpadł do głowy… A gdyby się oni
mimo wszystko pomylili i złapali ciebie,
zamiast tamtego chłopaka – zaniepokoiła się
mama.
Przez dobrą chwilę była cisza, którą
wykorzystałem na wyjście do drugiego
pokoju, wzięcie książki do ręki i rozpoczęcie
udawania, że czytam.
– Czy to byli Żydzi?! – wrzasnął ojciec z
kuchni.
– Skąd mogę wiedzieć? Byli normalnie
ubrani, a tam jest ciemno! – odwrzasnąłem.
– A jak dzisiaj rozpoznasz Żyda od nie-
Żyda? – zapytała matka.
– Ja zawsze rozpoznam po nosie –
odrzekł ojciec.
– Pamiętasz, jak dwa lata temu podczas
tej strzelaniny na Berka Joselewicza, gdyśmy
się schowali do bramy, ludzie o mało nie
wzięli mnie za Żydówkę, a czy ja mam
garbaty nos? Przyglądali się moim i Henia
kręconym włosom, bo ktoś rozpowiadał, że
to Żydzi z dachów strzelają.
– To strzelali wtedy prowokatorzy z UB
–
tonem
wykluczającym
jakąkolwiek
wątpliwość odpowiedział ojciec. – Jagoda,
naczalszczyk NKWD, to był też Żyd, i
Trocki, i podobno sam Lenin miał babkę
Żydówkę. Na pewno tak samo jest tutaj,
zobacz sama: Berman, Minc, Różański… W
końcu to ta sama władza. Żebyś mi tego nie
opowiadał poza domem! – to ostatnie zdanie
powiedział głośniej pod moim adresem,
zdając sobie sprawę, że wszystko słyszę.
– Zygmunt powiedział, że oni łapią
dzieci na mydło! – odwrzasnąłem z
odległego pokoju. Ciągle jeszcze wolałem
nie narażać się na bezpośrednią rozmowę z
rodzicami.
– Chyba na macę...! Ach, nie słuchaj
takich bzdur, to wszystko wstrętna
propaganda! Zygmunt jest głupi! Dobrze
znałam Żydów. Na pewno nie widziałeś, co
stało się z tym chłopcem? Może trzeba by
było zawiadomić milicję? – Z tym pytaniem
mama zjawiła się w drzwiach pokoju.
O rany, tylko nie to… w końcu nic mi
się nie stało
pomyślałem. – Co mamusia
mówiła? – zapytałem, udając, że w
zaczytaniu nie dosłyszałem pytania.
– Trzeba zawiadomić milicję o tym
chłopcu!
– Ee… mamo, dom jest w ogóle nie
używany, a wszystkie szyby dawno zostały
powybijane. Ten chłopiec nic takiego nie
zrobił. Na pewno chcieli go tylko nastraszyć,
a potem wypuścić – zmieniłem nagle front i
zacząłem bronić moich niedawnych
ciemiężycieli.
– Nie zawracaj sobie tym głowy – ojciec
dołączył do matki. – Tutaj jest Polska
jednak! Chłopaka złapali, żeby spuścić mu
lanie, co się mu się i tak należało. Myć się i
do łóżka!…
To ostanie polecenie, skierowane wprost
do mnie, zakończyło dzisiejszy wieczór,
bogaty w przeżycia, lecz na szczęście ubogi
w skutkach, bo tylko w jeden
przez wiele
następnych lat nie chodziłem więcej na
skróty przez ulicę Miodową.
Moje Planty
Dzisiaj Planty Dietlowskie już nie
istnieją. Zniszczono je linią tramwajową,
biegnącą z Grzegórzek poprzez Stradom i
most Grunwaldzki do Dębnik. O wiele
skromniejsze niż okalające samo centrum
Krakowa,
skupiały
niegdyś
życie
najbliższych dzielnic. Najważniejsze jednak,
że były moje – tak jak do mnie należały
Słońce i Księżyc na niebie, wały kolejowe
oraz cała ulica Wrzesińska, stykająca się z
Plantami.
W lecie niedługą drogę do domu ze
szkoły na ulicy Sarego przebywałem
Plantami szybko, w zimie trochę dłużej, bo
trzeba było zaliczyć po parę razy każdą
ślizgawkę, a najwolniej na wiosnę, kiedy to
woda z topniejących śniegów zamieniała się
w tysiące strumyczków. O tej porze roku nie
było jeszcze na Plantach ładnie. Czarno-białe
szkielety drzew i krzewów, wychodzące
spod śniegu błoto wraz z nie sprzątanymi
przez całą zimę nieczystościami nie
zachęcały do spacerów. Wygodniej by było
omijać alejki, raczej chodzić podsychającymi
chodnikami wzdłuż jezdni ulicy Dietla.
Zawsze wybierałem tę trudniejszą drogę
przez zmęczone zimą Planty. Bo tam już się
zaczynało dziać coś nowego. Nagle zewsząd
zjawiało się mnóstwo wody. Skapującej z
gałęzi, stojącej w kałużach i płynącej
stróżkami z cichym szemraniem, jakby
donikąd. Zapominałem o czekającym mnie
obiedzie i całymi godzinami obserwowałem
płynące patyczki, stare listki, puszczałem
łódki wykonane z papieru. Cienkie strużki po
chwili przemieniały się w rzeki, wodospady,
jeziora i morza, aż trudne niekiedy do
przeskoczenia. Śledząc płynącą zapałkę i
pomagając jej od czasu do czasu przez
zburzenie jakiejś tamy “hitlerowską” bombą
ze śniegu, albo odwrotnie, dobudowując
nową zaporę w stachanowskim tempie –
wytyczałem szlak statku w kierunku "na
dom". Tak naprawdę szlak ten nieuchronnie
kończył się przecież na najbliższej kracie
kanału
ściekowego.
Ale
ja
dobrze
wiedziałem, że ścieki spływają podziemnymi
korytarzami do Wisły, a Wisła płynie przez
cały kraj, przez wiele odbudowujących się
po wojnie miast i wiosek, a potem wpada do
Bałtyku, który... itp. Ileż to jeszcze przygód
czeka moje „okręty”...
Za kompletnie przemoczone buciki
miałem nakazane przez mamę przesiedzieć
całe popołudnie w mieszkaniu.
Gdy tylko na krzewy wzeszły pierwsze
listki, grałem z siostrą w zielone. Trzeba
było nosić ze sobą kawałeczek listka lub
źdźbło trawy, aby na zawołanie: „Zielone!”
wylegitymować się nim. Kto go nie miał –
przegrywał. Na zakończenie lata Planty
ofiarowywały
jeszcze
jedną
atrakcję:
kasztany! Dzieci sporządzały z nich i z
zapałek ludziki oraz zwierzątka, wyrabiały
klej, podobno do drewna najlepszy. A przede
wszystkim, oczarowani pięknem owocu,
zbieraliśmy niezliczone jego ilości, pewni, że
do czegoś się przydadzą. Takie piękno nie
może się zmarnować! Każdej jesieni drzewa
nabierały złota, które potem szeleściło pod
stopami i gniło, zanim znów pokryło się na
długie miesiące śniegiem.
Między
Wrzesińską a Starowiślną
gnieździł się sklepik Erdmanowej. W
ciemnej
i
wilgotnej
norze
sutereny
kupowałem kiszone ogórki i kapustę z
beczki, unrowską gumę do żucia i równo
pocięte drewno na rozpałkę, oranżadę w
butelkach
z
bardzo
skomplikowanymi,
sprężynowymi zamknięciami, landrynki i
jarzynkę na rosół – a więc przysłowiowe
„szwarc, mydło i powidło”. Nad ladą wisiał
napis: „Kredyt umarł – zabili go dłużnicy!”
Cukiernia na rogu Dietla i Starowiślnej
ciągle dbała o klientów, głównie dzieci.
Niekiedy pod wieczór, na prześcieradle
rozpiętym
na
wystawie,
właściciel
wyświetlał nieme filmy z Chaplinem,
oglądane od wewnątrz cukierni przez
siedzących przy stoliku i objadających się
ciastkami albo, co dotyczyło, niestety, i
mnie, tylko na stojąco z Plant. Ciastka z
kremem i kakao – stałe obiekty moich
westchnień – bywały nieraz powodem
pretensji do rodziców o niezaspokajanie tej
jakże
dla
mnie
żywotnej
potrzeby.
Naciągałem czasem ojca na złotówkę, za
którą kupowałem nieco tańszą bułkę, a
ekspedient nie mając drobnej reszty dodawał
w zamian cukierka. Krachlę podawano
tradycyjnie,
w szklankach na nóżce,
odlewanych z grubego szkła. Mało kto dziś
uwierzy, ale w tamtych trudnych czasach w
masarni obok można było kupić bułeczkę z
pachnącą szyneczką i pogrymasić, że
wędlina jest trochę za tłusta.
Gdzieś do lat pięćdziesiątych miasto
dbało
o
Planty
prawie
na
modłę
przedwojenną.
Zamiatano
alejki,
oczyszczano jezdnie z końskich odchodów,
grabiono
liście.
Trawniki
ogradzał
pojedynczy drut na wysokości 30 – 40
centymetrów,
nie
tyle
stanowiący
przeszkodę, ile wytyczający granicę, gdzie
można biegać, a gdzie nie. Na trawnikach
stały tabliczki z wyraźnym napisem: NIE
TARAŚ TRAWY!, albo krótko i groźnie:
NIE TARASIĆ! Wzdłuż Plant przechadzali
się
sprzedawcy
lodów
„pingwin”,
obwarzanków, kolorowych baloników, kółek
z
kijkami
do
sersa,
czyli
obiektów
bezustannych dziecięcych jęków, próśb i
gróźb adresowanych do rodziców. Czasem
pojawiały się Cyganki, tańcząc i wróżąc
chętnym, albo przychodził biały niedźwiedź
z fotografem. Wiedziałem, że niedźwiedź
jest nieprawdziwy, ale nie umiałem
wyobrazić sobie, że w środku skóry znajduje
się człowiek. Plantowy w mundurze, z
opaską na ramieniu, miał prawo wymierzać
mandaty za niszczenie roślinności; zjawiał
się niespodziewanie jak duch i przeganiał z
trawników dzieci korzystające z nieuwagi
rodziców.
W gmachu PKO przy ulicy Wielopole,
graniczącym z Plantami, krótko po wojnie
znajdował się szpital dla rosyjskich
żołnierzy, którzy ze względu na odniesione
rany nie mogli jeszcze wracać transportami
ciągnącymi na wschód.
Latem opalali się na trawie, a nawet
pływali w nigdy nie czyszczonym basenie
przeciwpożarowym, pełnym rzęsy, glonów,
kijanek i żab. Jedna rzecz wspólna dla tych
scen rzucała się w oczy: ci, często zaledwie
chłopcy, byli weseli i szczęśliwi, mimo ran i
kalectwa, okupiwszy zachowanie życia
niewysoką zapłatą – utratą nogi czy ręki.
Do dzisiaj nie dają mi spać makabryczne
obrazy młodych okaleczonych mężczyzn,
poowijanych
zakrwawionymi
szmatami,
kuśtykających dookoła betonowego basenu.
Jazgot rosyjskiej mowy, pełnej wulgarnych
żartów i przekleństw, mieszał się z
zawodzącym, a niekiedy skocznym śpiewem
i dźwiękami harmoszki. Niektórzy brak
instrumentu nadrabiali mistrzowską grą na
grzebieniu.
Niechętnie
rozmawiali
z
Polakami. Czasem ci, co mogli chodzić,
maszerowali w kolumnach po ulicach
Krakowa. W drodze do stołówki lub kina
śpiewali swoje żołnierskie pieśni, tak jak rok
wcześniej ich niemieccy wrogowie. Różne
były język i ton tych pieśni: w niemieckich
słyszało się paraliżującą strachem butę, a w
rosyjskich – słowiański rzewny smętek. A
jak
bardzo
myliła
ta
rozbrajająca
sentymentalna nuta w pieśniach wschodnich
sąsiadów, głęboko skrywając azjatyckie
okrucieństwo, mogłem się dowiedzieć
dopiero po latach z książek Sołżenicyna.
Po podleczeniu odsyłano „zwycięzców”
do domów. Wałami kolejowymi przesuwały
się pociągi bydlęcych wagonów. W szeroko
rozsuniętych drzwiach i na dachach siedziały
ciała w resztkach mundurów, tak samo
zdekompletowanych we frontowych bojach
jak ich właściciele.
Spotkałem tych ludzi raz jeszcze
piętnaście lat później na ulicach Lwowa,
Żytomierza i Kijowa. O kulach lub w
inwalidzkich wózkach kręcili się najczęściej
w pobliżu budek z piwem, tanich winiarni i
sklepów z alkoholem, albo żebrali na ulicy.
Prawie wszyscy wrócili z wojny jako
alkoholicy. Lecz tej rany na ich duszy nikt
nie traktował jako kontuzji wojennej. Może
dlatego, że nie spowodowana przez
frontowego przeciwnika. Ale może i przez
to, że alkoholizm w Rosji jest tak
powszechny. Ot po prostu – dopust boży.
Przez parę lat w kilku miejscach na
Plantach stały pojedyncze groby żołnierzy z
drewnianym krzyżem i stalowym hełmem
przedziurawionym kulą. Potem i one
zniknęły.
Bywało, że przy okazji świąt pobyt na
Plantach, umilały orkiestry dęte. Jakoś
nikomu to wtedy nie przeszkadzało. W
pobliżu poczty występowała od czasu do
czasu
orkiestra,
pocztowa oczywiście,
zazwyczaj już na wstępnej bańce. Po
skończonych występach muzycy szli na
dalsze picie. Pan M., bojąc się, że po
pijanemu zgubi trąbkę, nakazywał odnosić ją
pieczołowicie do domu synowi, Nankowi,
który specjalnie w tym celu dyżurował do
zakończenia koncertu. Po drodze Nanek i ja,
wyrywając sobie trąbkę z rąk, by trochę
podmuchać, maltretowaliśmy uszy ludziom
odpoczywającym na ławeczkach. Obaj
synowie M., Robert i Nanek, mieli – jak ich
ojciec – fenomenalny słuch muzyczny.
Pięknie potrafili gwizdać i nucić operetkowe
melodie.
Stary
M.
grał
na
wielu
instrumentach, a w dętej orkiestrze
pocztowej był cenionym trębaczem. Moim
zdaniem, to właśnie znak trąbki, noszony na
samym przedzie czapki, symbol poczty,
chronił pana M. przed zwolnieniem z pracy,
mimo ciężkiego pijaństwa. Wieczorem
zmęczenie podpowiadało M., że czas do
domu, a podświadomość odnajdywała
prawidłową drogę. Zwykle nie zdążał na
czas – sprawiał ulgę pęcherzowi już na
schodach pierwszego piętra naszej klatki
schodowej. Nagabywany, dlaczego tyle pije,
odpowiadał: „Piję, aby zapomnieć, że
głosowałem 3 x TAK – i patrzaj pan, co się z
tej Polski przez to porobiło...".
W czasie otaczającym Święta Bożego
Narodzenia Robert chodził z szopką po
knajpach, śpiewał kolędy i zbierał datki.
Pewnego wieczoru postanowił robić to z
udziałem moim i Nanka. Złapał nas i zmusił
do wędrowania po ulicy Dietla i
Starowiślnej. Podprowadzał pod drzwi
jakiejś knajpy i wpychał nas obu do środka.
W
zadymionej
salce,
pełnej
lumpenproletariatu, alkoholicznego bełkotu i
zimujących w ciepłym zaduchu much,
musieliśmy śpiewać, powstrzymując łzy,
dzierżąc
przed
sobą
szopkę
z
poprzewracanymi figurkami, wykonaną z
najtańszej wycinanki. Z bogatego repertuaru
kolęd umiałem, niestety, tylko pierwszą
zwrotkę najbardziej popularnej „Wśród
nocnej ciszy", Nanek, jako że z muzykalnej
rodziny – o jedną więcej. Toteż w trakcie
drugiej zwrotki pieśń powoli więdła, aby po
słowach: „...a witając zawołali z wielkiej
radości…” całkowicie zamilknąć. Po chwili
zaczynaliśmy od początku i znów kolęda
gasła akurat po zapowiedzi radosnych
zawołań.
Barowe
audytorium
nie
wykazywało ani zniecierpliwienia, ani nawet
najmniejszego zainteresowania, ponieważ
nasze mizerne postacie i ciche głosiki tonęły
w gęstym gwarze. Gdy usiłowaliśmy po
wyczerpaniu tego mniej niż skromnego
repertuaru opuścić lokal, brutalne kopniaki
Roberta wpędzały nas z powrotem, dopóki
nie użebraliśmy trochę grosza od pijaków.
Nędzne pieniądze Robert zabierał nam
natychmiast, sprawdzając, czy czegoś nie
ukryliśmy po kieszeniach lub czapkach, a za
trud odpłacał kuksańcami i waleniem po
głowach. Już w wieku trzynastu lat wiedział
jak przygotowywać się do zawodu sutenera.
Na razie trudnił się złodziejstwem. Silny,
bardzo agresywny, wręcz sadystyczny, był
postrachem okolicy. Wszyscy schodzili mu z
drogi – potrafił wdawać się w bójki z
dorosłymi – jak mały wściekły pies. Okradał
strychy, klatki schodowe i bawiące się na
ulicy dzieci, prawie całkiem jawnie,
szantażując je pobiciem. Inny uprawiany
przez
niego
proceder
to
okradanie
przejeżdżających zaraz obok naszych okien
transportów węgla do Rosji. Po mistrzowsku
wskakiwał do pociągu, gdy ten zwalniał
przed semaforem. Po wspięciu się na szczyt
wagonu zrzucał największe bryły węgla,
które toczyły się w dół i waliły z hukiem o
płot. Huk ten rozlegał się w dzień i w nocy,
sygnalizując, że Robert jest w akcji. Na dole
czekał już z wózkiem jego wujek, Julek,
który po załadowaniu brył, wywoził je w
siną dal. To były niebezpieczne wypady. W
pierwszych latach po wojnie transportów
pilnowali uzbrojeni w karabiny żołnierze z
budek
umieszczonych
przy
niektórych
wagonach. Nigdy nie słyszałem, żeby
strzelali,
ale
prawdopodobnie
mogli.
Zjawiała się od czasu do czasu na naszej
ulicy milicja, ale Roberta i Julka nigdy nie
złapano na gorącym uczynku, a nikt nie miał
zamiaru donosić. Może uchodziło im to na
sucho tak długo dlatego, że w ten sposób
jakby zabierali węgiel kradziony nam przez
Sowiety. W świadomości Polaków tkwiło
przecież stale posłannictwo, aby odbierać to,
„... co nam obca przemoc wzięła...”
Muchołap
Po
ucieczce
ze
Lwowa
przed
nadciągającą nawałą bolszewicką rodzina S.
zatrzymała się na parę miesięcy w
Szczyglicach, zanim głowa rodu, pan
Mieczysław, znalazł pracę w Krakowie
oddalonym o trzy przystanki kolejowe.
Podczas upalnego lata życie tam okazywało
się nie tylko tańsze, ale też i bezpieczniejsze.
Szczyglice były biedną wsią, typową dla
małopolskich obszarów tamtych czasów:
większość chat pod słomianymi dachami,
pola niewielkie, jeden niemiecki traktor
marki Deutz. Młockę wykonywano cepami.
Okolica za to obfitowała pięknem, które
zachwycało pejzażystów; była ona dobrze
znana krakowskim artystom, graniczyła
bowiem z Bronowicami z “Wesela”.
Sześcioletni Boluś bawił się ze swoja siostrą
nad przepływającą przez łąki Rudawą,
niedzielne majówki spędzał z rodzicami pod
Skałą Kmity. Spod pobliskiego lasu
wynoszono kosze opieniek, gdy nadszedł
czas grzybowy. Dzisiaj tamtędy przebiega
autostrada.
Chłopi mieli tu ładne nazwiska:
Góralczyk, Maj, Szczęsny, Topola. Prości i
bezpośredni, byli bardziej wrażliwi na mowę
przyrody niż na groźne sygnały docierające z
zewnątrz. Kiedy trzeba, pracowali w polu,
chodzili do kościoła, urządzali wesela i
chrzciny, starali się nie wchodzić w drogę
nielicznym
niemieckim
żołnierzom,
stacjonującym tam z powodu lotniska w
pobliskich Balicach. Bolek mały był jeszcze,
niewiele rozumiał, ale chłonął wszystko z
ogromnym zaciekawieniem. Państwo S.
zatrzymali się u Góralczyków.
Pośrodku wsi stała, a raczej rozlatywała
się chałupa, na pół zatopiona w ziemi ze
starości. Mieszkała w niej w straszliwym
brudzie złamana wpół staruszka, której lat
nikt nie umiał policzyć; prawdopodobnie tak
samo stara, jak chata. Ślepa i głucha, była
karmiona przez wieś. Każdego dnia z innego
domu przynoszono dla niej strawę. Nie
mogła umrzeć, a życie jej było tylko
cierpieniem. Rodzice tłumaczyli Bolkowi, że
musiała zostać ukarana za coś przez Boga
długowiecznością,
a
może
i
nieśmiertelnością. Co za paradoks, gdy na
wojnie ginęło wiele tysięcy młodych istnień!
Malec litował się nad jej mizernym żywotem
i
jednocześnie
bał
z
powodu
jej
wiedźmowatego wyglądu. Były to czasy,
kiedy bardzo wcześnie zaczynano elementarz
filozofii życia i śmierci.
Zapamiętał stamtąd także wiele innych
scenek. Raz potopił kurczęta gospodyni,
usiłując nauczyć je pływać na podobieństwo
kaczątek. Kiedy indziej niemiecki podoficer
z pistoletem w ręku przegonił Bolka spod
kwatery, bo wydawało mu się, że chłopiec
kradnie drewniany wózek. A on po prostu
pomylił go sobie z całkiem podobnym z
podwórka Góralczyka. Pamięta też matkę
zgorszoną i złą, zabierającą go siłą spod
pobliskiej szopy, z wnętrza której dochodziły
śpiewy: „My młodzi, my młodzi, nam
bimber nie zaszkodzi; ja z wami, ty z nami,
więc pijmy go litrami!” – a potem
wyciągającą stamtąd ojca. W szopie akurat
pędzono ten specjał przed imieninami
Góralczyka. Już tylko z oddali słyszał: „...
używajmy póki czas, bo za sto lat nie będzie
nas...”, a potem: “...siekiera, motyka, bimber,
szklanka, w nocy alarm, w dzień łapanka...”
Nie zapomniane też pozostaną te
pierwsze zainteresowania odmiennością płci
– wzajemne oglądanie w ukryciu i z
wypiekami na policzkach tego, co wiejskie
dzieci nazywały wulgarnie, a rodzice
pieszczotliwie; no i zdziwienie tym, że gruba
Góralczykowa robi siusiu inaczej niż mama,
prawie jak Góralczyk – odchodzi trochę na
bok unosi nieznacznie spódnicę i sika na
trawę stojąc lekko rozkraczona. Do tych
spraw
podchodzono
naturalnie,
bez
przesadnego wstydu czy zgorszenia, a
ułatwieniem w poznawaniu zakazanego był
fakt, że mało która wiejska kobieta czy
dziewczynka nosiła w lecie majtki.
Boluś próbował zaprzyjaźnić się z
innymi dziećmi, chociaż nie było to takie
łatwe. Był „miastowy”, a więc w ich
mniemaniu tępy. Nie umiał wystrugać
gwizdka z wierzbowej gałązki, nie mówiąc
już o fujarce, nie umiał grać w „noża” ani w
„strulki”. Słabszy od nich, przegrywał
sromotnie we wszystkie zabawy i gry,
którymi skracali sobie czas na pastwiskach.
Było to szczególnie dotkliwe, ponieważ
przegrany musiał zapłacić przyjęciem kary w
postaci kilkudziesięciu „czołgów”, „śledzi”
lub „pejsów”. „Czołgi” polegały na szybkim
i bardzo mocnym odciśnięciu knykci
zaciśniętej pięści na głowie ofiary; „śledzie”
to uderzenia w przedramię dwoma palcami
na płask na sucho albo przy wyższej
przegranej stawce – poślinione, a „pejsy”,
albo „pejsówka”, to pociąganie włosów w
pobliżu ucha aż do łez. Każdego dnia wracał
do domu posiniaczony, opuchnięty i
zapłakany.
Unikanie
wszelkich
sprawnościowych zabaw na niewiele się
zdawało. Chłopcy wykorzystywali swoją
przewagę bezlitośnie!
Był dla nich
dodatkową atrakcją; mogli mu dokuczać,
naigrywać się dowoli z jego tchórzostwa i
mazgajstwa. Cierpiał z tego powodu i uczył
się, jaką cenę płacą obcy a słabi.
Ale w końcu znalazł dziedzinę, w której
mógł nad nimi górować, a nawet ich
pokonać. Zaimponował umiejętnością, którą
szybko
doprowadził
do
zawodowej
doskonałości – sztuką polowania na muchy!
Blisko
chałup
zalegały
złote
stosy
dojrzewających gnojowisk, tej jesiennej
karmy dla gleby, rozsiewającej nie tylko
wiejski zapach, ale produkującej każdego
lata miliardy latającego robactwa. Z plagą
much walczono mało skutecznymi środkami:
głównie lepami nasyconymi słodką trucizną i
skórzaną packą przytwierdzoną do patyka,
którą walono po ścianach, oknach i meblach.
Bolek zastosował inną technikę. Wyciągniętą
z maminych majtek gumką nauczył się
strzelać tak sprawnie, że za każdym razem
bezbłędnie trafiał w każdy obiekt. Po musze,
albo przy odrobinie szczęścia nawet po kilku
za jednym strzałem, zostawały na oknach lub
na ścianach krwawe plamy, ale był to mało
ważny skutek uboczny, zresztą taki sam jak
po tradycyjnej pacce.
Unikał wychodzenia na pastwisko, a w
domu nudził się. Z braku lepszego zajęcia
polował na muchy. Coraz skuteczniej. Aż
kiedyś Góralczyk, kręcąc głową ze
zdziwienia i niedowierzania, podarował mu
za to zielony banknot. Po tym jak został
“zauważony”, zdobył się na odwagę i
zaproponował także w innych chałupach
świadczenie tej usługi za opłatą. Musiał
gospodarz opowiadać innym o nim, oferty
bowiem zostały przyjęte. Od tego momentu
mógł uważać się za zawodowego łapacza
much, prawdopodobnie najmłodszego na
świecie! Przez parę godzin dziennie strzelał
gumą od majtek po ścianach i meblach w
różnych domach, wzbudzając u gospodarzy
podziw i wdzięczność.
Wkrótce odkrył wielką różnorodność
świata much. Swoją przestrzeń życiową
człowiek zmuszony był dzielić nie tylko z
najintensywniej przeganianą z miejsca na
miejsce muchą zwykłą, która jest taka, „jak
każdy widzi". Bywało, że przyczyną nagłego
ożywienia gospodyni, gwałtowniejszego
wymachiwania brunatną ścierką, stawało się
prześliczne stworzenie, wyposażone przez
naturę w metaliczno-zielony odwłok, a
nazywane „muchą mięsną". Te przecież były
najbardziej nie lubiane, ponieważ zwabione
zapachem mięsa, szybko znosiły białe
jajeczka, aby – nim się gospodyni obejrzała –
zaroiły się w nim robaki. Gospodarz zaś
potrafił
uciążliwość
tę
spożytkować:
specjalnie czasem wyrzucał na dach komórki
jakiś ochłap lub zdechliznę, a na drugi dzień
do pudełeczka po tytoniu zbierał wylęgłe
robaki. Twierdził, że to jest najlepsza
przynęta na ryby. Opowiadał też – w co
Bolek nie chciał wierzyć – jakoby tymi
robakami można było uleczyć gangrenę.
Ponadto w obejściu spotykało się często
jeszcze większe muszyska z czarno-
popielatymi korpusami – te buczały jak bąki.
Na najmniejsze brązowe muszki, których
całe roje łatały wokół słoi z borówkami i nad
butlą z winem z czarnego bzu, nie zwracało
się najmniejszej uwagi. One nie dokuczały,
ani ludziom, ani bydlęciu, i nie opuszczały
zajętej przez siebie przestrzeni. Na zewnątrz,
bliżej obory można było zostać boleśnie
ukąszonym
przez
najbardziej
wredne
stworzenie
przez gza.
Bolek potrafił też łapać żywe owady do
garści, zarówno te, które na chwilę
przycupnęły
gdzieś
zmordowane
nieustannym lataniem, jak i te w locie.
Prawdę mówiąc nie było to wcale trudne
przy takim ich zagęszczeniu w metrze
sześciennym – wystarczyło tylko dobrze
machnąć ręką w powietrzu. Tę ostatnią
metodę stosował jedynie dla popisu, dla
zebrania pochwał od dorosłych, którzy –
odwrotnie niż jego rówieśnicy – nie
szczędzili mu ich: że z miasta, a taki sprytny.
Słuchał
przez
chwilę
rozpaczliwego
bzykania muchy uwięzionej w zaciśniętej
pięści, a potem wypuszczał, ponieważ coś
nie pozwalało mu na zadawanie śmierci tak
wprost. Gumką było co innego, to ona
zabijała. Narzędzie oddalało od niego
czynność uśmiercania, jak na przykład kula
karabinowa.
Instynkt
podpowiadał
prawidłowo. Czy należało żałować much,
kiedy to przecież one same sobie były winne,
natrętnie wciskając się w życie człowieka?
Takie toto małe, a swoją olbrzymią liczbą,
nękającym atakiem oraz sprytem ucieczki
pokonywały
człowieka,
skazywały
każdorazowo
na
upokarzający
smak
przegranej. Co rano wstawały pierwsze, by
łaskotaniem
twarzy
przerywać
najpiękniejszy
sen
w
najbardziej
nieodpowiednim
momencie,
brutalnie
wpędzać w realność dnia. Tych, co między
porannym snem a jawą doznawali tego
terroru, miał za sobą, a więc wszystkich.
Możliwe było ulżenie doli jedynie poprzez
zmniejszenie
liczby
tego
latającego
tałatajstwa, nie na długo zresztą; rozpleniało
się ono w całej zagrodzie. Wkrótce
dowiedział się, jak dokuczliwe dla bydła są
gzy, zrozumiał, że kiedy krowa się gzi,
oznacza to, że szaleje wtedy po pastwisku
rycząc z bólu. Stało się dla niego jasne, że
upatrywanie
wrogów
w
pojedynczych
muchach nie ma sensu. Konieczne jest
wypowiedzenie wojny całemu obrzydliwemu
gatunkowi. Nadto takie totalne podejście do
uśmiercania
–
miast
rozstrzygania
każdorazowo indywidualnych wyroków –
znacznie odciążało sumienie.
Nieoczekiwanie
odnalazł
w
sobie
możliwości twórcze. Ciągle doskonalił
narzędzia i techniki zabijania much. Z
grubszej taśmy gumowej wyjął pojedyncze
pasemko, które okazało się znacznie
celniejsze do trafiania w locie małych
obiektów. Podwędził z siostrzanych z majtek
dużo cieńszą gumkę niż z maminych. Z dętki
rowerowej wyciął kilka kawałków o różnych
szerokościach.
Krótkie odcinki
gumy
dętkowej nadawały się świetnie do strzelania
na odległość nawet paru metrów, należało
tylko opanować technikę, polegającą na
odpowiednim
zsynchronizowaniu
momentów wypuszczenia końców gumy z
ręki prawej i lewej. Momenty te były odległe
od siebie zaledwie o ułamek sekundy, ale od
czego trening. Siatkę na motyle przerobił tak,
aby
nadawała
się
na
największe
półtoracentymetrowe
czarne
bąki
–
sprawdzała się doskonale. Wykonał też kilka
małych proc. Jako nabojów używał
skrawków gazety skręconych w kształt litery
V – w ten sposób miał swoje V1! Kiedy
wyruszał na obchód chałup, cały ten arsenał
zawieszał na pasku u spodni i zakładał na
głowę pilotkę uszytą mu przez mamę z
brązowego sztruksu. Do pilotki przyszpilał
obrazek muchy wycięty z opakowania po
lepie. Posiadał więc coś w rodzaju
zawodowego
munduru,
co
w
jego
mniemaniu nadawało działaniom właściwej
powagi.
Spory początkowo popyt na usługi
Bolcia zaczął stopniowo spadać, jak tylko
zorientowano się, iż wybicie nawet tysiąca
much starczy najwyżej na dwa dni. Zaczął
więc rozmyślać nad bardziej masowymi
sposobami zagłady. I, jak się wkrótce
okazało na swoje własne nieszczęście,
wymyślił broń chemiczną! Gdy w niedzielę
rodzina wybrała się na kurki do lasu, Bolek
po kryjomu nazbierał muchomorów, żółtymi
kurkami przykrywszy jedynie koszyk od
wierzchu. Następnego dnia, nie informując
nikogo, w krzakach nad Rudawą, na
prymusie, aby dym go nie zdradził,
nagotował
gar
zupy
grzybowej
z
muchomorów. Dołożył do nich kilka
zużytych lepów na muchy wyrzuconych na
gnojowisko oraz trutki na myszy zgarnięte
do papierka z piwnicznej podłogi. Wywar
zlał do puszek po konserwach i ukrył w
krzakach. To, co miał zamiar wykonać, było
proste: za pomocą pompki rowerowej
zamierzał rozpryskiwać ten wywar w izbach.
Nie wiadomo, jakie wyniki by otrzymał, ile
wytrułby much, a ile ludzi – do
eksperymentu nie doszło. Sam rozchorował
się wpierw od oparów nawdychanych przy
sporządzaniu szatańskiej zupy. Po nocy
pełnej snów, jak to się dzisiaj mówi:
„odlotowych", przerywanych wymiotami,
wrócił jakoś do siebie. Jeden sen zapamiętał.
Śniło mu się, że ni to płynie, ni leci,
uciekając
od
swoich
pastwiskowych
ciemiężycieli, poubieranych we fragmenty
wehrmachtowskich mundurów, a gdzieś w
dole armaty wystrzeliwują z luf bukiety
kwiatów. Pojawia się wielka płaszczyzna:
niby sufit, niby podłoga jednocześnie.
Przelatuje przez czarne okrągłe otwory w
niej, aż nagle znajduje się w chacie-
ziemiance
wioskowej
staruszki.
Ona,
pozbawiona charakterystycznych znamion
kalectwa, przygląda się wyścigowi czterech
czarnych, lśniących żuków, pełznących
wzdłuż długiego stołu do mety, za którą leży
nagroda: cebula wykonana z kryształowego
szkła. Słychać muzykę w wykonaniu dużej
orkiestry dętej, ale cichą. Spogląda na sufit,
bo coś stamtąd migocze – to nocne niebo
pełne diamentów, a na nim widzi Lucyfera,
dzierżącego w charakterze berła pompkę
rowerową. Tak cudownych kolorów nigdy,
ani przedtem, ani potem nie widział. Diabeł
robi z berła użytek: skierowuje go na niego i
pryska mu w twarz ciemną cieczą. Bolkiem
wstrząsają torsje i budzi się. Rodzicom do
niczego się nie przyznał, ale prawidłowo
skojarzył swoje dolegliwości z nieudanym
eksperymentem.
Tak czy inaczej musiał pożegnać się z
karierą „muchołapa". Jego przewaga nad
wiejskimi chłopcami nie mogła trwać za
długo, bo kto lubi mieć w pobliżu kogoś
wyróżniającego się, zbierającego pochwały i
zapłatę, miast ciągłego poganiania do roboty
oraz utyskiwań na psoty i lenistwo? Nie
podobał się im taki konkurent, jak Bolek,
więc zaczęli pomniejszać jego zadowolenie z
siebie, spuszczając mu lanie przy każdej
nadarzającej się okazji. Po tym jak próbowali
go przytopić w Rudawie, przestał wychodzić
na wieś, profity skończyły się.
Mijało już lato i pobyt rodziny S. w
Szczyglicach także dobiegł końca.
Rosyjska bomba
Ulica Józefińska rozciąga się od miejsca,
gdzie jeszcze po wojnie tkwiły w Wiśle
resztki mostu Cesarza Franciszka Józefa I,
dalej trzy minuty marszu ukośnie względem
rzeki do zbiegu ulic Limanowskiego i Na
Zjeździe, trzysta metrów od Rynku
Podgórskiego. Za tym wszystkim wznosi się
Wzgórze Lasoty, a nieco dalej Kopiec
Krakusa. Ulica skromna, niepozorna, a ma
swój krwawy wojenny epizod.
Amerykanie rozsławili Podgórze na cały
świat. Ulice zachowały wygląd sprzed ponad
półwiecza
i
dzięki
temu
tworzyły
autentyczną scenerię dla Stevena Spielberga,
gdy kręcił film „Lista Schindlera”. O
„Liście” mówi się różnie. Dla mnie ważne
to, że wśród małych chłopców, biegających
w filmie po krakowskich ulicach, rozpoznaję
siebie, a fakt, o którym wspominaliśmy w
rodzinie wielokrotnie, trafnie uzupełniałby
scenariusz filmu. Mój ojciec, tuż przed
pogromem pokazanym na filmie, uratował
jednego Żyda, wywożąc go pod ciężarówką
za bramę obozu w Płaszowie.
Po wielu latach, już jako obywatel
Australii, odwiedziłem to miejsce, aby
powspominać, a żonie pokazać, gdzie
ważyły się moje losy.
*
Do dwupokojowego
mieszkania
na
Józefińskiej 2a, na parterze, wprowadzili się
rodzice ze mną i moją siostrą jesienią 1944
roku za namową córki gospodarza z
podkrakowskiej wsi, u którego schroniliśmy
się po ucieczce ze Lwowa. Straciliśmy to
wygodne mieszkanie po paru miesiącach
zaledwie.
Nadszedł pamiętny styczeń 1945 roku.
Niemcy opuszczali miasto bez srogich walk,
nie ostrzeliwując się wielkokalibrową
artylerią, bez bombardowania. Mosty wzdłuż
rzeki zostały jednak zaminowane, gotowe do
wysadzenia w celu opóźnienia rosyjskich
wojsk, posuwających się do przodu z
ciężkim sprzętem. Całkowicie zamarznięta
Wisła nie stanowiła przeszkody dla piechoty,
lecz samochody i czołgi potrzebowały
mocniejszej
nawierzchni
niż
lód.
Zlokalizowana niedaleko rzeki Józefińska
była poważnie zagrożona walkami właśnie o
te mosty i planowanymi wybuchami min.
Wycie syren alarmowych zapędzało
mieszkańców kilka razy na dobę do piwnic,
aby jak najdalej od górnych pięter,
najbardziej wystawionych na bomby. Za
każdym razem ludzi ogarniało przerażenie.
Reagowano różnie: byli i tacy, co nic nie
zabierali z mieszkania, licząc na rychłe
odwołanie alarmu, inni taskali całe toboły z
lęku przed rozkradzeniem mienia. Na dole
przy skąpym świetle świeczek albo lampy
naftowej niektórzy modlili się bez przerwy
na głos, prosząc Boga o ocalenie albo o
lekką śmierć. Pani Klimowa siadywała
pochylona do przodu, mówiąc, że gdyby
spadła bomba, to tak ażeby prosto w kark – i
po krzyku.
Po kilku alarmach życie piwniczne
nabierało swoistych norm. Gotowano,
kłócono się, grano w karty. Ktoś wyskakiwał
od czasu do czasu na górę do mieszkania po
zapomniane papierosy, przynieść posiłek, lub
tylko sprawdzić czy wszystko w porządku.
Niekiedy pojawiał się jakiś obcy, zaskoczony
alarmem i opowiadał o tym, co się dzieje w
innych dzielnicach Krakowa, że po drugiej
stronie Wisły już jest spokój.
Bywało, że ktoś schronił się na moment
w drodze na szaber. Ten proceder narastał w
najniebezpieczniejszych chwilach, a celem
szabrowników była rozlewnia wina zaraz za
płotem podwórka, gdzie nie strzeżona przez
nikogo słodka przynęta w postaci worków z
cukrem oraz beczek z winem wręcz sama się
prosiła
o
zabezpieczenie
przed
nadchodzącymi Rosjanami.
Nasilała się walka o mosty, a jej odgłosy
dobiegały aż do piwnicy. Mężczyźni z grona
kamienicznych
sąsiadów,
zaciekawieni
wojenką, wychodzili od czasu do czasu
popatrzeć z bramy na sołdatów generała
Koniewa, nacierających z pepeszami od
strony mostu. Wygląd tych obdartych
“wyzwolicieli” wręcz przerażał, a na pewno
nie wzbudzał u Polaków pomyślnych nadziei
na przyszłość.
Nie dziwota więc, że nikt nie zwrócił
uwagi na nadlatującego na niskim pułapie
rosyjskiego zwiadowczego kukuruźnika.
Możemy się tylko domyślać, jaki cel obrał
sobie pilot, kiedy wyrzucał niedużą bombę.
Może był nim czołg stojący w pobliżu, może
tłumek szabrowników. Niepewna ręka pilota,
albo zwykły przypadek sprawił, że bomba
trafiła dokładnie w próg domu z numerem
2a. Zginęło pięć osób cywilnych, między
innymi mąż pani Klimowej. Życie mojemu
ojcu uratował bardzo bolesny atak ischiasu,
który doświadczał ojca zazwyczaj w
ważnych chwilach, a tym razem wymusił
pozostanie z nami w piwnicy.
Mieszkańców domu ogarnęła panika. Jak
zawsze irracjonalna – bomby przecież nigdy
nie trafiają dwa razy w to samo miejsce. W
pierwszym odruchu chcieli uciekać na drugi
brzeg Wisły albo może do Wieliczki, gdzie
podobno nie ma już walk. Ale rzeki pilnują
Niemcy, a do Wieliczki jest piętnaście
kilometrów; po drodze pewnie włóczą się
resztki wojsk obu walczących stron.
Matce instynkt nie pozwolił na
kalkulowanie. Zareagowała jak przerażona
kocica, która wyczuwając zagrożenie wynosi
w zębach swoje małe z gniazda. Porwała
mnie na ręce i z siostrą uczepioną spódnicy –
zasłaniając mi oczy, abym nie oglądał
krwawych
ciał
–
zaczęła
uciekać,
przekraczając
umierających
sąsiadów,
obłapiających za nogi i błagających o
pomoc, o lekarza. Z tych strasznych chwil
zapamiętałem jeszcze długi, szalony bieg
wzdłuż ściany domów po śniegu i lodzie
zmieszanym ze szkłem z wybitych okien, a
potem eleganckiego niemieckiego oficera w
skórzanym płaszczu, stojącego prosto jak
struna w otwartej wieżyczce czołgu, matkę
proszącą po niemiecku oficera o pozwolenie
przejścia przez most na drugą stronę rzeki.
Dowódca
czołgu
uprzejmie,
acz
kategorycznie, zakazał jej tego ze względu
na grożące niebezpieczeństwo. Most miał
być za chwilę wysadzony. Rozkazał udać się
do pobliskiego schronu.
W olbrzymim pomieszczeniu głębokiej
piwnicy, pod jakimś wysokim domem,
przebywało
już
kilkadziesiąt
ludzi.
Spędziliśmy tam dwa następne dni, w czasie
których mama wróciła po chorego ojca.
Jedzenie gotowała na świeczkach; mieliśmy
ich nie wiadomo skąd bez liku. W nocy
usłyszeliśmy potężny huk, kiedy wzlatywał
w
powietrze
most
na
przedłużeniu
Starowiślnej. Wstrząs powbijał szyby, a
sadze z przewodów kominowych obsunęły
się w dół i poprzez otwory wyczystkowe
wypełniły czarną chmurą cały schron.
Znowu uciekliśmy. W efekcie wałęsaliśmy
się po różnych schronach parę dni.
Kiedy Niemcy wycofali się i walki
ucichły, okazało się, że mieszkanie na
Józefińskiej już nie jest do odzyskania.
Podczas naszej nieobecności zasiedlił się w
nim ocalały Żyd. Chory ojciec nie był zdolny
do obrony własnego gniazda.
Przenieśliśmy się więc do znajomych,
mieszkających na Kazimierzu po drugiej
stronie Wisły. Skuta na lód rzeka stanowiła
jedyną możliwą drogę do lewobrzeżnego
Krakowa, bo wszystkie mosty zostały
wysadzone w powietrze. Mama kilkoma
kursami przewiozła na dziecinnym wózku,
co mogła, łącznie z jęczącym ojcem i
maszyną do szycia.
Przez
następnych
parę
miesięcy
zmienialiśmy
adresy
kilkakrotnie,
przebywając krótko u różnych znajomych, aż
ostatecznie zajęliśmy mieszkanie przy ulicy
Wrzesińskiej.
*
Pięćdziesiąt siedem lat później pod
numerem 2a – na chodniku, murach domu,
ścianach klatki schodowej i na progu – ciągle
jeszcze rażą ślady od bomby. Może
nierozpoznawalne
dla
zwykłego
przechodnia, lecz ja mam je ulokowane w
pamięci jak pierwsze blizny na moich
rękach.
Odsuwam się od kamienicy, by objąć
kamerą jak największy plan. Elewacje
zaniedbane, odpadające tynki i parapety,
zardzewiałe balkony. Na lewo ponury,
ciemny budynek na kształt jakby pałacyku;
na prawo, po drugiej stronie ulicy, ładna
narożna kamienica z wieżyczką i kafelkami.
Trójkątny skwerek ograniczony z jednej
strony wałem wiślanym, a z drugiego boku
nasypem z jezdnią, która biegła niegdyś
przez most na druga stronę rzeki do ulicy
Mostowej
na
Kazimierzu.
Nazwy
najbliższych ulic, Celna, Piwna, Most Solny,
wskazują na to, że kiedyś było to miejsce
bardzo ruchliwe. Żeliwne poręcze wzdłuż
nasypu, kamienny murek na wale, schody w
dół do Wisły dodają temu miejscu
specyficznego
uroku,
jednak
jakby
zapomnianego. Nabieram pewności, że
widzę tę ulicę dokładnie taką samą, jaką była
przed laty.
Gdy filmuję, dostrzegam w oknie na
drugim piętrze jakąś starszą panią, która
przygląda mi się. Odbieram to jako
okoliczność zachęcającą do nawiązania
rozmowy; wołam więc z dołu, czy może pani
była tu w 45. roku i czy pamięta ludzi
mieszkających wtedy. Pani okazuje się już
nienajlepiej słyszącą, ale też i na tyle
uprzejmą, że schodzi do nas na dół,
wpuszcza do klatki schodowej i podwórka,
pozwala filmować.
Przedstawiam się i dowiaduję, że mam
do czynienia z właścicielką kamienicy.
Pokazuję, gdzie mieszkałem, wspominam
bombę. Owszem, bombę pani pamięta i ludzi
przez nią zabitych, ale uparcie twierdzi, że
nikt o moim nazwisku tu nigdy nie mieszkał.
Mieszkali jacyś Żydzi. Była przekonana, że
jestem jednym z nich, bo oni często teraz
przyjeżdżają i filmują swoje stare miejsca.
Domyślam się, że nie zapomniała właśnie
tych, co zajęli mieszkanie po nas – myśmy w
końcu mieszkali tu tylko pół roku.
Odnajdujemy
jednak
dowód:
oboje
pamiętamy jej służącą, tę dziewczynę ze wsi.
Rzucam okiem dookoła ostatni raz. Teraz
to miejsce wydaje się całkiem niebrzydkie,
nawet z zadatkami na uroczy zakątek, pod
warunkiem rychłego spotkania z kielnią i
pędzlem. Odchodzę nie wiem na jak długo,
pewnie znów na wiele lat. Odnalazłem tu
ślady mojego pierwszego zetknięcia się ze
śmiercią, wyryte na murach odłamkami
rosyjskiej bomby. Zapisałem je na taśmie
kamery i zabieram do Australii. Wątpię, iż
potrwają one jeszcze długo – ustąpią wnet
pod działaniem sprawnych rąk murarzy,
którzy
teraz
tak
pięknie
odnawiają
Śródmieście i Kazimierz. Na Józefińską też
przyjdzie kolej...