Henryk Krzyczkowski
DZIELNICA MILIONERÓW
Cztery widoczne z daleka wysokie kominy fabryczne wyznaczały czworobok, wciśnięty
pomiędzy fabryki „Mechaników" i „Majewskiego", rozciągający się od torów kolejowych aż
do drogi łączącej ruiny wytwórni terakoty z ogołoconymi murami „Blaszanki".
Ten wydłużony, nieforemny czworobok, przecięty równoległymi ulicami Stalową i
Ołówkową, był w dawnym Pruszkowie małą peryferyjną dzielnicą, która dzięki fabrykom i
bliskości dworca kolejowego odgrywała w dwudziestotysięcznym mieście dość ważną rolę.
Przy ulicy Stalowej urzędowała i rozdzielała zagraniczne dary Rada Główna Opiekuńcza,
a później — w tym samym lokalu — rozpoczął i tragicznie zakończył swoją działalność
Bank.
Do tych instytucji i fabryk przychodzili pracownicy oraz liczni interesanci, a wieczorami
— w sali widowiskowej — odbywały się okolicznościowe akademie, uroczyste bale, różni
prelegenci wygłaszali odczyty, wystawiano patriotyczne sztuki, w których występowali nie
tylko miejscowi amatorzy, ale także zawodowe zespoły teatralne, ćwiczyli „sokoli" i zbierał
się hufiec harcerski.
Jednak dla nas, dla dzieci z naszej dzielnicy, najważniejsze wtedy było to, że przez trzy
ostatnie wieczory każdego tygodnia sala zamieniała się w kinematograf „Ergos".
Gdy pod koniec lat dwudziestych Bank ogłosił upadłość, a salę kinową zamieniono na
magazyn, pełen skrzyń i brudnych worków, zmalało znaczenie naszej dzielnicy. Tak było do
czasu, gdy w domu numer 3 przy Stalowej zajęto kilka mieszkań na biura magistratu. Znowu
przychodziło tu wielu interesantów, a Zarząd Miejski
zabrał się do uporządkowania najbliższego otoczenia. Wybrukowano jezdnię i położono
nowe chodniki. Po otynkowaniu domów i wymalowaniu na zielono parkanów zginęła
ceglasta szarość ulicy. Na balkonach i w oknach pojawiło się wiele różnokolorowych
kwiatów, a nam wydawało się wtedy, że właśnie tu jest najlepiej i najcieka- wiej żyć.
Gdy minął „wielki kryzys" i z roku na rok coraz więcej mężczyzn ze Stalowej i
Ołówkowej rozpoczynało pracę w fabryce „Mechaników" — dobrze zarabiając — okazało
się, że mieszkamy w „dzielnicy milionerów" — jak z wielką ironią i z nie mniejszą
zazdrością mówiono o nas w całym mieście.
Wydłużała się w tamtych latach ulica Stalowa, ale dla dorastającej młodzieży, która
wychowywała się pomiędzy dwudziestoma kamienicami, te nowe, otoczone ogródkami
domki niewiele miały wspólnego z naszą dawną ulicą. Upojeni krótkotrwałym dobrobytem
kilkuletni „milionerzy" dali się zaskoczyć wojnie. Gdy fabrykę „Mechaników" ewakuowano
na wschód, ludzie utracili pracę i wysokie zarobki. Po tygodniu zawaliło się wszystko.
Niemcy zajęli Pruszków. Na wielu gmachach zawisły flagi ze swastyką, a magistrat
przeniesiono do nowego budynku, w pobliżu przystanku EKD, i wtedy okazało się, że
mieszkamy w ubogiej robotniczej dzielnicy, na peryferiach miasta.
Nie omijały nas tragiczne wojenne wydarzenia. Kilkudziesięciu naszych sąsiadów straciło
życie, wojna rozproszyła wielu po całym świecie, ale za to niektórzy z dawnych
mieszkańców Stalowej i Ołówkowej zajęli najwyższe stanowiska w Polsce Ludowej,
W latach sześćdziesiątych zmieniono nazwę ulicy Stalowej na ulicę Kady Narodowej.
Równocześnie wmurowano tablicę na małym jednorodzinnym domku, w którym podobno
miało odbywać się pierwsze posiedzenie konspiracyjnej Rady Narodowej. Na skutek
wieloletnich interwencji właściciela domu tablicę przeniesiono na inne miejsce.
Równocześnie, w wyniku starań i zabiegów wszystkich mieszkańców, przywrócono dawną
nazwę ulicy. Ta długoletnia solidarna walka o rzecz niby mało ważną dobrze świadczyła o
przywiązaniu do tradycji, do starej nazwy: ulica Stalowa.
Przez następne lata, gdy rozbudowywano fabryki i powstawały nowe dzielnice
Pruszkowa, na Stalowej pozornie niewiele się zmieniło. Nadal stoi dwadzieścia zaniedbanych
już i bardzo zniszczonych
kamienic, pokrytych niby egzemą plamami odpadających tynków, jednak kto tylko mógł,
uciekał do nowoczesnych, szarych i smutnych bloków.
Urodziłem się w domu Rejmera, na początku ulicy Stalowej. Nie stosowano jeszcze
numeracji. Adresując list, należało dopisać
I nazwisko właściciela posesji. Były to ostatnie dni pokoju. W trzecim miesiącu mojego
życia, po krwawych walkach nad Utratą, gdy wygaszono pożary i pogrzebano zabitych, kto
mógł. uciekał z Pruszkowa w obawie przed nowymi natarciem przyczajonych za Rawką
I Niemców.
Mój ojciec, jako pracownik Drogi Żelaznej Warszawsko-Wie-
Ideńskiej, podlegał zarządzeniom ewakuacyjnym. Powinniśmy wraz z innymi rodzinami
kolejarzy wędrować w głąb Rosji, lecz zdecydowany sprzeciw matki uchronił nas przed
tragedią, jaka spotkała wywożonych na wschód Polaków. Dotarliśmy za Wisłę, ale tylko do
Świdra, aby następne pięć lat przeżyć w głębi sosnowego lasu, w małym domku, przy
obserwatorium magnetyzmu ziemskiego.
Z lat pierwszej wojny światowej niewiele pozostało w mojej pamięci: pikielhauba —
niemiecki hełm żołnierski, zakończony sterczącym w górę ostrzem, oraz zeppelin —
podłużny balon sterowany, przelatujący tak nisko, że widziałem głowy osób wyglądających
przez okienka w gondoli.
Powracając do Pruszkowa późną jesienią 1019 roku, zamieszkaliśmy znowu po tej samej
stronie Stalowej, tym razem nie w pierwszym, ale w przedostatnim domu, na wprost
całkowicie wypalonego domu Wrzesińskiego. Za sąsiednią Radą i stojącym po drugiej stro-
nie ulicy domem Garbarczyka kończyło się miasto. Dalej zaczynały się łąki i pola uprawne, a
ulica Stalowa przechodziła w szeroką, piaszczystą drogę, prowadzącą aż do ciemniejących na
horyzoncie wysokich drzew, otaczających pałac hrabiego Jakuba Potockiego w Helenowie.
Gdy powróciliśmy na Stalową, naprawiono już niewielkie uszkodzenia domu
Garbarczyka, wypalony dom Wrzesińskiego był otoczony wysokim, sczerniałym od
deszczów drewnianym parkanem, a w domu Rady zamurowano ogromną dziurę w
szczytowej ścianie, usuwając wszystkie zniszczenia wyrządzone przez niemiecką arty-
lerię. Dom odbudowywała Rada Główna Opiekuńcza, zajmując parter na magazyny, a jedno
piętro na biura.
Wynajęty przez rodziców lokal był to dwUokienny pokój z kuchnią, z przedpokojem i
małym sklepem, w którym Matka miała handlować artykułami spożywczymi, aby dorobić do
bardzo niskiego wynagrodzenia Ojca. Do sklepu wchodziło się z ulicy po kilku schodkach.
Siadaliśmy na nich, gdy na dworze było jeszcze ciepło. Tu, w pobliżu zapracowanej Matki,
czułem się bezpieczny. Całe dnie spędzałem wtedy z Jurkiem, o dwa lata starszym bratem,
dla którego nie było miejsca w szkole, gdyż w mieście czekało na rozpoczęcie nauki zbyt
wiele dzieci z wieloletnim opóźnieniem, spowodowanym wojną i wielką wędrówką ludzi.
Przeżywaliśmy wtedy z Jurkiem naprawdę ciężkie chwile. Nie mogąc zapomnieć kilku
ostatnich, spokojnych i szczęśliwych dla nas lat — popłakiwaliśmy z tęsknoty za domkiem w
lesie nad Świdrem, za szumem drzew, śpiewem ptaków, stukaniem dzięciołów i za
odwiedzinami wiecznie głodnych wiewiórek.
Każdego dnia, siedząc przez kilka godzin na sklepowych schodkach, widziałem dookoła
smutne i ponure domy, w których mieszkali jacyś nieznani ludzie. Nie wolno nam było
daleko odchodzić, zresztą nie mieliśmy chęci na żadne wędrówki, obawiając się nie tylko
przechodniów, ale nawet otaczających nas budynków. Godzinami patrzyliśmy na wypalone
mury lub na brunatnoszare, nie kończące się-pola i wyczekiwaliśmy na przejeżdżający kilka
razy dziennie parowóz, który najpierw z daleka gwizdał ostrzegawczo, a później, na krótką
chwilę, turkocząc i sapiąc, pokazywał się nam na drugim końcu ulicy, pomiędzy domami, i
znikał, zostawiając za sobą smugę dymu i kłęby pary. Rodzice poświęcali nam coraz mniej
czasu. Ojciec znowu pracował na kolei, nazywającej się teraz Polskie Koleje Państwowe,
Matka miała coraz więcej zajęć w sklepie i w kuchni, a my przez długie godziny
zostawaliśmy sami. Niełatwo nam było przyzwyczaić się do ciasnego mieszkania i do małego
podwórka, po którym biegały rozkrzyczane dzieci. Każde nasze zjawienie się wśród nich —
a wychodziliśmy zawsze razem z bratem — albo z kubełkiem po wodę do studni, do
śmietnika lub do ustępu stojącego w głębi podwórka — spotykało się z zaciekawieniem
naszych rówieśników i kilku starszych od nas, chudych chłopaków, sterczących przez cały
dzień obok gołębnika.
Podwórka przy Stalowej były wtedy podobne do siebie, Ich wielkość zależała od
właściciela domu, który część wolnego od zabudowy placu przeznaczał na swój ogródek,
oddzielając go niskim parkanikiem, granicą raczej symboliczną, która jednak w tamtych
latach była dla lokatorów przeszkodą trudną do przebycia. Na środku podwórka stała studnia,
przykryta drewnianym okapem. Głęboka na kilka betonowych kręgów, miała kołowrotek do
zwijania łańcucha. W najdalszym kącie podwórka, przy wysokim parkanie fabryki
„Mechaników", stał murowany ustęp, a obok niego duży, drewniany śmietnik. Dla
lokatorów, którzy nie mieli piwnic, budowano komórki na drewno i węgiel. Gdzieś z boku,
pod parkanem, ustawiali lokatorzy swoje prywatne ławeczki, na których, zmęczeni
całodzienną- pracą, odpoczywali w ciepłe wieczory. Na wielu podwórkach stały gołębniki.
Kręcili się przy nich młodzi ludzie, zajęci porządkowaniem pomieszczeń przeznaczonych dla
ptaków lub obserwowaniem latającego stada, nazywanego „paką". Życie gołębnika było
często najważniejszym tematem rozmów na podwórku.
Baliśmy się wtedy nawet takiego podwórka. Nie znaliśmy nikogo. Ani dryblasów spod
gołębnika, ani tych starych ludzi odpoczywających po pracy. Wszystko było tu dla nas nowe
i obce. Woleliśmy siedzieć całymi dniami na sklepowych schodkach, gdzie w zasięgu wzroku
Matki nic nam nie groziło i nic nie mogło się wydarzyć. Dopiero jesienna niepogoda spędziła
nas z tych schodków. Nadeszły całodzienne deszcze, a później, po kilku dniach, oziębiło się,
spadł śnieg i rozpoczęła się długa śnieżna zima. Nie mieliśmy jeszcze ciepłych ubrań, nie
mogliśmy brać udziału w podwórkowych zabawach, lepieniu bałwana i w rzucaniu pigułami,
a ponadto obdarzeni wielką nieśmiałością nie umieliśmy nawiązać znajomości z innymi
dziećmi, tak że nudząc się nadmiernie, przez całe dnie musieliśmy siedzieć w pokoju, w
którym nagrzany piec zapewniał nam ciepło, a obecność Matki za drzwiami sklepu stwarzała
poczucie bezpieczeństwa.
Od śniadania do późnego obiadu, gdy nie wolno nam było przeszkadzać zapracowanej
Matce, nie wiedzieliśmy, co mamy ze sobą robić przez te dłużące się godziny.
W Świdrze rodzice zawsze byli z nami, tu zostawaliśmy na wiele godzin sami i dokuczała
nam zarówno samotność, jak i to, że nie umieliśmy znaleźć sobie jakiejś rozrywki lub
zajęcia. Co
(prawda możliwości były niewielkie — nie mieliśmy żadnjMpzaba- wek, nie było nawet
papieru do rysowania ani ołówków.
Wstawaliśmy późno. Nikt nas nie poganiał; Dobrze nam było, gdy wyciągaliśmy się w
szerokim łóżku, pod ciepłą kołdrą, na sienniku wypchanym świeżą słomą, pachnącą
dojrzałym zbożem. Spaliśmy w najlepsze, gdy ojciec palił w piecu i wychodził do pracy.
Jeszcze wcześniej matka otwierała sklep. Piekarz przywoził pieczy-, wo, dzwoniły bańki od
mleka, czasami na krótko budziły nas głośne rozmowy. Po śniadaniu zasiadaliśmy z bratem
w oknach pokoju. Ubrani w kuse palta, opatuleni w koce, patrzyliśmy na ulicę i na wypalony
dom. Coś nas ciągnęło do tych okien. Ciekawi byliśmy tego nieznanego, a tak pozornie
groźnego świata. Godzinami patrzyliśmy na pustą jezdnię. Po drugiej stronie przechodzili
nieliczni przechodnie, kilka osób dziennie. Przebiegało jakieś dziecko albo któraś z lokatorek
domu Garbarczyka, szczelnie zawinięta w grubą kraciastą chustę, szła załatwić coś na
mieście.
Gdy nadeszły silne mrozy i pojedyncze szyby w naszych oknach pozamarzały, każdego
ranka wpatrywaliśmy się w coraz to inne wzory śnieżnych kwiatów lub listków r w
błyszczące w ostrym zimowym słońcu srebrne kryształki, a później chuchaliśmy na szybę i
smarowaliśmy czubkami palców śnieżną powłokę, aż rozpuściła się i wtedy mogliśmy przez
mały okrągły otworek obserwować ulicę i wypalone mury. Niekiedy, tuż pod naszymi
oknami, niewidoczni dla nas, wędrowali do Rady różni ludzie. Słyszeliśmy ich kroki,
czasami udawało się nam zobaczyć czyjeś nakrycie głowy, futrzaną czapkę lub chustkę, jaką
okrywały się kobiety.
Przez wiele tygodni takie wpatrywanie się w wysoki parkan i obserwowanie
przechodniów zajmowało nam godziny oczekiwania na wieczorny powrót Ojca. Były dni,
gdy uporczywie powiększaliśmy otworki na zamarzniętej szybie, aby lepiej przyjrzeć się
ciągle pełnym dla nas tajemnic ruinom domu. Wtedy mogliśmy zobaczyć, że wysoko ponad
dwoma piętrami murów sterczał jeszcze kawał ściany z wypalonymi oknami facjaty.
Kiedy dzień był słoneczny, a zachodni wiatr pędził białe obłoki — patrzyliśmy na niebo
poprzez te puste okienne otwory. Pełni dziecięcej wyobraźni odkryliśmy, że gdy chmury
zatrzymują się w miejscu — nieruchomieją — wysoki mur przechyla się w naszą stronę i
wali się na nas.
Któregoś dnia stałem się ofiarą własnej bujnej wyobraźni. Chmury bardzo jasne, o
wyraźnie zarysowanych krawędziach, pędziły szybko, a ja, zapatrzony w szczyt wypalonego
domu, zapominając o tym, że bezpiecznie siedzę w pokoju, przestraszyłem się nie na żarty,
gdyż w pewnej chwili wydawało mi się, że wysoka ściana leci w dół, spada na mnie, a
złudzenie, któremu uległem, było tak silne,, że z okrzykiem przerażenia zeskoczyłem z
okiennego parapetu i wtuliłem się w kąt pokoju, drżąc ze strachu. Wtedy to właśnie, po tym
wydarzeniu, gdy uspokoiłem się utulony przez zdenerwowaną moim zachowaniem Matkę,
kategorycznie zabroniono nam siadania w oknach i oglądania sterczących przed nami ruin.
Od tej chwili zimowe dni stały się dla nas tak beznadziejnie nudne, że nie mając już żadnych,
nawet najprostszych rozrywek — zawarliśmy nareszcie znajomość ze spotykanymi na
podwórku dziećmi z naszego domu. Niby przypadkową, a naprawdę to bardzo przez nas
oczekiwaną rozmowę rozpoczęliśmy na klatce schodowej, a skończyliśmy w mieszkaniu na
parterze — zaproszeni przez Alin- kę, rezolutną i grzeczną dziewczynkę w wieku Jurka, oraz
jej brata Genka — mego rówieśnika. W taki oto sposób, stopniowo i bardzo powoli, zaczął
się powiększać nasz mały dziecięcy świat, a nowe znajomości oraz możność spędzenia kilku
godzin dziennie wspólnie z innymi dziećmi odsuwały coraz dalej wspomnienia o domku w
lesie nad Świdrem.
Podczas zimowych dni najbardziej dłużyły się nam szare popołudnia, bardzo wolno
przechodzące w przedwieczorny zmierzch. Te godziny spędzaliśmy teraz u sąsiadów. A
kiedy po obiedzie rozpoczynało się. tak przez nas oczekiwane, wieczorne krzątanie się
rodziców, różne drobne naprawy i prace porządkowe wykonywane przez Ojca oraz
codzienne obrachunki, skrupulatnie prowadzone przez Matkę, lampa przeniesiona z kuchni
do pokoju i ustawiona na środku stołu nabierała zupełnie innego znaczenia, stawała się
prawie najważniejszym przedmiotem w domu. Od jej światła robiło się nie tylko widno, ale
od razu jakoś cieplej i przytulniej, tak że za żadną cenę nie chciało się nam od tej jasności
odchodzić w szarość przedpokoju lub w ciemność kuchni.
U
Na Gwiazdkę tego roku — nie wiem. kto o tym pomyślał — otrzymaliśmy dwie grube
książki Wydane jeszcze przed wojną, jednakowo oprawione w niebieskie płótno ze
złoconymi nadrukami, stały się dla nas najwspanialszym prezentem. Były to: ..Księga odkryć
i podróży" oraz „Księga wynalazków". W jednej opisywano nie tak dawne wyprawy
geograficzne, a w drugiej — najnowsze zdobycze techniki.
Każdy z nas dostawał do oglądania codziennie inną książkę. Taka była decyzja Ojca.
który w ten sposób chciał uniknąć naszych sporów, zabierania, wyrywania i płaczów — gdyż
niezmiennie wydawało się nam. że ta druga książka jest znacznie ciekawsza. Po kolacji
każdy z nas rozkładał swoją książkę w innym końcu stołu, w jasnym kręgu lampy. Było tam
tak wiele rysunków i fotografii, że chociaż nie umieliśmy jeszcze czytać, wystarczały nam do
oglądania na długie zimowe wieczory.
W .-Księdze wynalazków" interesowało nas wszystko. Aeroplany. automobile, statki
parowe, koleje podziemne i linowe, kinematograf, telegraf bez drutu i z drutem.
Natomiast „Księga odkryć i podroży" — były to bogato ilustrowane opisy wypraw do
różnych odległych i nieznanych krajów. Patrząc na te ilustracje, poznawaliśmy oceany i
pustynie, góry i wyspy z palmami, krajobrazy i ludzi, a także zwierzęta o tak przedziwnych
kształtach, że w ich istnienie po prostu trudno nam było uwierzyć. Nosorożec, żyrafa, ryba
młot lub ryba piła — cóż to były za przedziwne, prawie bajkowe stworzenia dla nas, dla
dzieci, które dotychczas widziały tylko psy i koty. konie i krowy. Te rysunki i fotografie,
przemawiając bardzo silnie do naszej wyobrazili. mówiły o świecie zupełnie innym od tego.
który nas otaczał. Równocześnie, z nadmiaru ciekawości, poznawaliśmy litery i usiłowaliśmy
odczytywać krótkie wyrazy umieszczone pod ilustracjami. Na szczęście dzieci naszych
sąsiadów miały zupełnie inne książki do oglądania. Były to stare roczniki „Wędrowca" oraz
różne wydawnictwa albumowe z okresu niedawno zakończonej wielkiej wojny światowej.
I tak rozpoczęły się wizyty, pogłębiające podwórkową znajomość. która powoli
przemieniała się w obustronną sympatię i wzajemne przywiązanie. Prawie każdego dnia, po
południu lub wieczorem. odwiedzaliśmy sąsiadów lub oni pukali do naszych drzwi, aby
wspólnie oglądać książki, których i u nas, i u nich nikomu nie wolno było pożyczać ani
wynosić z domu. Szybko zapominaliśmy
0 niedawnych obawach i lękach. Już bez strachu wychodziliśmy na podwórko, aby gapić się
na to wszystko, co działo się pomiędzy gołębnikiem a niskim parkamłriem. oddzielającym od
nas ogródek gospodarza. Poznawaliśmy także innych sąsiadów, interesując się tylko tymi
rodzinami, w których były dzieci w naszym wieku. Dokładnie obejrzeliśmy pełen różnych
zakamarków mroczny strych, na którym trzymając zapalona świecę pomagałem Matce
rozwieszać mokrą bieliznę, a wędrując codziennie z kubełkami po węgieł nareszcie
przestałem bać się ciemnej piwnicy
W jednopiętrowym domu, w którym mieszkaliśmy, było dwanaście lokali. W suterenie,
w dwóch bardzo małych, ciemnych
1 wilgotnych izdebkach, mieszkały, jak to się wtedy mówiło — ..wojenne wdowy", kobiety
z kilkunastoletnimi synami, którzy mając wiele wolnego czasu, kręcili się najczęściej koło
gołębnika. Tych dwóch Janków, różniących się kolorem i obfitością włosów, a także rysami
twarzy, podobnie ubranych w dary RGO, stale trzymało się razem O jednym pozornie trochę
szczuplejszym blondynie, mówi ono ..chudy Janek", a o drugim o ciemnej, bujnej czuprynie:
„gruby Janek", choć był równie szczupły, a tylko trochę niższy. Ich ojcowie, o których nigdy
nawet nie wspominano, zabrani do rosyjskiego wojska, przepadli gdzieś w czasie długich lat
wojny i krwawej rewolucji, nie zostawiając żadnego śladu, a obowiązek wychowywania
dzieci spadł na mało zaradne, słabe i schorowane kobiety.
Na parterze i na piętrze były po cztery lokale, a na poddaszu dobudowano jeszcze-dwa
małe pomieszczenia, tzw. facjaty.
Właściciel domu mieszkał nad nami, zajmując jedyny dwupo- kojowy lokal Ten wiecznie
zasapany grubas, z trudem toczący się po ulicy, codziennie przed obiadem wyjeżdżał do
Warszawy, gdiie spędzał czas — jak wtedy mówiono — na kawiarnianych interesach. Miał
jednego syna, mojego rówieśnika, któremu najpierw surowo zabraniał bawić się s dziećmi
ganiającymi po podwórku, a więc i z nami, a kiedy w naszym życiu wiele na lepsze się zmie-
niło — z którym my nie chcieliśmy się zadawać, o co znowu gruby gospodarz bardzo saę
gniewał, robiąc wymówki naszej Matce.
ts
■W tym czasie nawiązywały się nasze wieloletnie przyjaźnie z rodzinami mieszkającymi
obok nas, na parterze.
Najbliżsi nam ze względu na wiek i pewne duchowe pokrewieństwo — Alinka i Genek
byli dziećmi konduktora kolejowego, którego barwnych opowieści o służbowych podróżach
po Polsce chętnie i często słuchaliśmy. Genek był moim rówieśnikiem i przez wiele lat
nierozłącznym towarzyszem, natomiast Alinka rozpoczynała naukę w szkole kolejowej
razem z Jurkiem. Ta zaprzyjaźniona z nami rodzina powróciła nie tak dawno z wieloletniej
tułaczki po Rosji. Lata przeżyte na obczyźnie na długo zostały w ich pamięci. Spędzaliśmy z
nimi długie wieczory, siedząc w pokoju wokół stołu, w świetle wiszącej u -sufitu naftowej
lampy. Wiecznie głodni i biednie ubrani, wpatrywaliśmy się w widoki wielkich miast,
podziwialiśmy ulice zatłoczone elegancko ubranymi ludźmi, patrzyliśmy na lasy, góry i rzeki
w różnych dalekich krajach albo oglądaliśmy zdjęcia z niedawno zakończonej wojny,
zburzone domy i nie pogrzebane żołnierskie trupy, leżące na polu bitwy.
Niekiedy oglądanie takich okropności kończyło się opowieścią o potwornym głodzie i
nieludzkich warunkach życia w dalekim Mińsku, o trudnej drodze powrotu do swoich i o
nocnym przekradaniu się przez nowo utworzoną granicę.
W Pruszkowie mieszkało wtedy dość dużo takich „bieżeń-
c
ó
w
" — ewakuowanych na
początku wojny w głąb Rosji i starających się po zakończeniu walk różnymi drogami
powrócić do Polski.
Kilka dużych budynków na Żbikowie, po drugiej stronie rzeki Utraty, zajęto na tzw.
bursy — domy wychowawcze, w którychĄ umieszczano sieroty, wywiezione z objętej
rewolucją Rosji. Przyjechało do nas około tysiąca pozbawionych opieki polskich dzieci,
tułających się po obcym kraju. Często obserwowaliśmy wychowanków bursy, gdy
przychodzili w nasze sąsiedztwo, do budynku Rady, aby w magazynie wyszukać dla siebie
odpowiednie ubranie lub załadować na mały czterokołowy wózek amerykańskie dary
żywnościowe, przeznaczone dla bursowej kuchni.
Alinka, najśmielsza z nas, rozmawiała z tymi chłopcami, wypytując, skąd pochodzą, i
nadaremnie szukając znajomych z Mińska. A zaczepiani chłopcy, ze smutkiem w oczach,
dopytywali się
o swoich rodziców i o rodzeństwo, o najbliższych, którzy pogubili się gdzieś w ogromnym
zamęcie rewolucyjnej Rosji.
te
Jeśli wieczorem znudziło nas oglądanie książek i słuchanie różnych opowieści,
zaczynaliśmy grać w loteryjkę, przy czym zawsze Alinka, w dowód naszego zaufania,
wyciągała z woreczka ponumerowane kostki, a my na swoich kartonikach zakrywaliśmy
kawałkami papieru wywołane numery. Czas do kolacji mijał wtedy bardzo szybko. Tak
kończył się jeszcze jeden dzień. Były to nareszcie spokojne dni, w niczym na szczęście
niepodobne do tamtych z lat wojny i wygnania.
Tylko nieliczne rodziny spośród naszych sąsiadów mieszkały w czasie wojny-w
Pruszkowie. Większość moich rówieśników miała za sobą różne podróże i tragiczne
przygody. Wędrowali po świecie, bliżej lub dalej. Uciekali zatłoczonymi pociągami. Nieśli w
plecakach lub tłumoczkach trochę bielizny i jakieś drobiazgi. Tę biedę powracających
uchodźców widać było jeszcze przez kilka lat. Natomiast rodziny zasiedziałe na miejscu
miały lepiej umeblowane mieszkania i dobrze zagospodarowane kuchnie, pełne garnków i
różnych naczyń.
Mieszkania naszych sąsiadów były podobne. Ściany bielone wapnem, podłogi z desek,
szorowane dokładnie w każdą, sobotę, na środku pokoju stał stół, obok niego kilka prostych,
najczęściej mocno już zużytych krzeseł. Pod ścianami ustawiano łóżka, a nad nimi
rozwieszano różne barwne reprodukcje, najczęściej o treści religijnej, które jako skarb
rodzinny wędrowały z „bieżeńcami" po świecie.
Na stole królowała lampa naftowa, ustrojona w kolorowo malowany szklany abażur,
dająca łagodne, rozproszone światło. W niektórych mieszkaniach lampy wieszano u sufitu.
Wyglądało to ładniej i dawało lepsze światło, ale stwarzało codzienne kłopoty z nalewaniem
nafty, czyszczeniem szkła, przycinaniem knota, z zapalaniem i gaszeniem. Tylko nieliczne
wiszące lampy dawały się ściągać w dół za pomocą specjalnego urządzenia.
W oknach pozbawionych firanek dolną połowę szyb zakrywały rozpięte na sznureczkach
zasłonki. Umeblowanie pokoju uzupełniała prosta szafa.
Kuchnia służyła nie tylko do przyrządzania posiłków, ale była także jadalnią i
umywalnią. Na taborecie stała miednica, a obok dwa wiadra, na czystą wodę i na brudy.
Piece kuchenne budowano z białych kafli, z piecykiem do pieczenia i z czterema otworami w
blasze, zakrytymi fajerkami. Skrzynkę na węgiel ustawiano jak
najbliżej. Niewiele miejsca pozostawało, gdyż zawsze był jeszcze: stół otoczony krzesełkami.
W przedpokoju, obok umieszczonego na ścianie wieszaka, starano się jakoś ukryć
skrzynkę lub pudło- na ziemniaki, a nieraz i małą beczułkę kapusty.
U osób, które po wojennej wędrówce osiedlały się w Pruszkowie, te skromne meble
zjawiały się dopiero po pewnym czasie, gdy ojciec rodziny otrzymał jakąś pracę i zniknęła
groźba głodu, gdy już kupiono najpotrzebniejsze rzeczy — ubrania i buty.
W domach, w których na razie nikt jeszcze nie pracował, było dużo gorzej, skromniejsze
posiłki i najczęściej nie było w co się ubrać. Ojcowie ustawicznie poszukiwali jakiegoś
zajęcia, a matkom pozostawiano troskę o utrzymanie rodziny przy życiu. Jedyną pomoc
takim biedakom okazywała Rada Główna Opiekuńcza.
Chociaż fabryki odbudowywano i uruchamiano bardzo wolno, to jednak stopniowo coraz
więcej ludzi wychodziło rankiem do pracy i coraz częściej małe dzieci dzieliły się z
rówieśnikami wiadomością: „Mój tata już pracuje! Będę miała buty!"
Na szczęście dzieci nie rozumiały jeszcze wielu spraw, wszystkich kłopotów i trosk
rodziców. Kilka razy dziennie, mimo mrozu i złej pogody, wybiegały na podwórko, z
kubełkiem po wodę do studni, do ustępu lub wynosząc śmiecie. Gdy tylko usłyszano dola-
tujący z podwórka głos jakiegoś dziecka, od razu jego rówieśnicy szukali pretekstu, aby
wybiec na wspólną zabawę i natychmiast^ rozpoczynała się pełna okrzyków gonitwa. Nigdy
nie trwało to długo, gdyż na dworze było naprawdę zimno, a jakaś matka, donośnym głosem,
nakazywała swemu dziecku natychmiastowy powrót do domu. Tego roku, jak już chyba
nigdy później, mroźna zima bardzo nam dokuczyła. Dopiero w połowie marca nastąpiło
ocieplenie. Słońce zaczęło mocniej przygrzewać, z rynien zwisały długie sople, a na
chodnikach resztki śniegu mieszały się z rozmarzającym błotem, tworząc coraz większe
kałuże.
Zezwolono wtedy dzieciom dłużej przebywać na podwórku.
Początkowo najbardziej zaciekawiał nas gołębnik i panujące w nim obyczaje. ■
Słuchaliśmy gruchania i z największym zainteresowaniem obserwowaliśmy łapanie
„obcych". Ale po kilku dniach
mieliśmy już dosyć gołębi, coraz częściej stawaliśmy niedaleko bramy, patrząc w głąb ulicy
Stalowej. Przyglądaliśmy się sąsiednim domom, dachom i balkonom. Dziwił nas dym
płynący z wysokich kominów fabrycznych, nasłuchiwaliśmy dalekich gwizdów parowo- I
zów, a oddalając się coraz śmielej od naszego podwórka, wędrowa- I liśmy po ulicy, ciągle w
pobliżu domu, wyszukując rówieśników I z najbliższego sąsiedztwa. Przyglądaliśmy się im z
ciekawością, za- I gadując i prowadząc zwykłe dziecięce rozmowy. Doczekaliśmy się I dnia,
w którym zginęły resztki śniegu, wiatr wysuszył ziemię i na I wielkiej łące rozciągającej się
tuż za Radą i domem Garbarczyka, I na końcu Stalowej, pojawiła się delikatna, świeża zieleń,
a wśród I niej — masa żółtych kwiatów podbiału.
To już naprawdę była wiosna.
Z każdym dniem coraz dłużej byliśmy na dworze. Ganialiśmy I się po łące, bawiąc się w
różne odmiany berka albo po prostu ga- I piliśmy się na otaczający nas świat, na ruiny fabryk
i dalekie drze- I wa Helenowa, zapominając już na dobre o domku w Świdrze.
Alinka i Genek stali się naszymi nierozłącznymi towarzyszami I spacerów, zabaw i długich
rozmów, wypełnionych najczęściej zmyślonymi opowiadaniami o jedzeniu. Różne posiłki i
potrawy, smaczne chrupiące bułeczki, ciastka, kiełbasy — to były najczęstsze tematy.
Zaraz po śniadaniu spotykaliśmy się na podwórku, pod oknami Alinki, a wieczorem,
wzywani przez matkę do domu, z coraz więk- I szym żalem rozstawaliśmy się na klatce
schodowej, pod drzwiami I do naszych mieszkań.
W kilka tygodni po świętach wielkanocnych, pod koniec kwiet- I nia, na podwórka i na
ulicę Stalową wyszły bosonogie dzieci, przy- I zwyczajając się
-
powoli do chodzenia i — co
było znacznie trudniej- I sze t— do biegania bez butów.
W tamtych latach jezdnia na Stalowej, tak jak wszystkie dróżki I i ścieżki w okolicy, nie
miała kaleczących stopy zanieczyszczeń. Był to ubity czarnoziem albo delikatny piasek, bez
kawałków szkła i bez I odpadków metali. Dzieci mogły nagrzewać stopy w coraz cieplej- I
szym piasku, a po wiosennych deszczach, gdy ulicę pokrywała gruba warstwa błota,
wytrwale wyrabialiśmy gęstą maź, która przeciskała się pomiędzy palcami i wysychała,
tworząc twardą skorupę na stopach i łydkach. Wzywani wieczorem do domu, z wielkim
trudem I zmywaliśmy w pobliżu podwórkowej studni wysuszone błoto, aby
pokazać Matce możliwie najczystsze nogi. Przez kilka powojennych lat od wczesnej wiosny
aż do jesieni prawie wszystkie dzieci ze Sta- lowej chodziły boso. Tylko w niedzielę, idąc z
rodzicami do kościoła, wkładały za duże, kupowane na wyrost, czarne sznurowane kar
masze, z cholewką zakrywającą kostki u nóg.
Tamta wiosna na długo pozostała w naszej pamięci.
Dwa razy dziennie ożywiała się nasza ulica. Przed otwartymi oknami, w których stały
zaciekawione kobiety, maszerował czwór? kami, z głośnym śpiewaniem, oddział młodych
mężczyzn. Ubrani byli rozmaicie — każdy inaczej — w wojskowe przefarbowane blu- i zy
niemieckie lub rosyjskie, w różne swetry domowej roboty lub w stare marynarki. Jednakowe
mieli tylko szerokie skórzane pasy, I zaciśnięte mocno na brzuchu, i czapki rogatywki z
orzełkiem. Dla nas najważniejsze było to, że wszyscy nosili karabiny. Maszerowali środkiem
jezdni, głośno śpiewając i spoglądając — to na twarze kobiet wyglądających z okien, to na
kamienie leżące na jezdni, aby nie potknąć się na którymś. Szli do zniszczonej fabryki
terakoty. Z dużych zakładów, w których przed wojną pracowało wielu mieszkańców
Stalowej, zostały tylko ruiny i wysokie sterty gruzu. Od czasów zniszczenia zdążyły już
wyrosnąć wysokie brzózki. Dziedziniec fabryczny porastała bujna trawa. Na środku stał
wysoki komin, ścięty u szczytu celnym strzałem artyleryjskim, a obok groziły zawaleniem
gołe ściany dwupiętrowego budynku z wypalonymi stropami i oknami. Z hal fabrycznych
pozostała wysoka sterta gruzu, cegieł i pogiętych stalowych belek. Dookoła widać było
głębokie wyrwy i leje po artyleryjskich pociskach oraz liczne ślady kul na ścianach
budynków. Wszędzie walały się porozrzucane formy do produkcji talerzy i skorupy
porozbijanych wyrobów z terakoty. Z solidnego ogrodzenia pozostało niewiele, na ocalały
kawałek muru wdrapywała się gromada zaciekawionych dzieciaków.
Maszerujący Stalową oddział zatrzymywał się na placyku pośród ruin. Był to dawny
dziedziniec fabryczny, porosły bujną trawą, łopianami i pokrzywami.
Wiedzieliśmy już, że są to ochotnicy, którzy wstąpili do polskiego wojska, aby bronić
naszych domów i naszej wolności. Mówiono nam, że już niedługo odjadą na wojnę, z której
na pewno nie wszyscy powrócą. Na placu wśród ruin przez kilka godzin odbywały się różne
ćwiczenia i musztra. Zaczynano od zbiórki. Uczono usta
wiać się w szeregu i dwuszeregu, meldować po wojskowemu, równo maszerować i
zatrzymywać się tak sprawnie, że za każdym razem budziło to podziw małych dzieci.
Żołnierskimi łopatkami kopano doły strzeleckie, celowano do tarcz w różnych pozycjach,
stojąc lub leżąc, rzucano ćwiczebnymi granatami i każdego dnia wysyłano ubezpieczonym
marszem patrole ścieżkami w kierunku Helenowa.
Dzieci z naszej ulicy, dziewczynki i chłopcy, ogromnie tym wszystkim zaciekawieni i
przejęci, siedzieli wysoko na rozpadającym się murku, patrząc na wielokrotnie powtarzane
zbiórki, na bieganie pojedynczych ochotników i całego oddziału, na czołganie się i na
gimnastykę. Codziennie starsi chłopcy szli- obok patrolu, a młodsi oczekiwali przerwy, w
czasie której ustawiano karabiny w wyrównane kozły, a żołnierze siadali grupkami na trawie
i paląc papierosy żartowali z otaczającymi ich dziećmi. W czasie takiej przerwy, na łączce
wśród ruin, nauczyliśmy się prostego wierszyka: „Kto ty jesteś? Polak mały! Jaki znak twój?
Orzeł biały!..." Gdy przed wieczorem, znowu ze śpiewem, wracali ochotnicy do sali wi-
dowiskowej, w której kwaterowali, z balkonu Rady pozdrawiały ich kobiety, które w
pokojach biurowych, wolnych już, gdyż urzędnicy po pracy rozeszli się do domów, pakowały
paczki z prezentami dla żołnierzy walczących gdzieś na dalekim froncie i wyrywały z białego
płótna nitki — szarpie — podobno tak bardzo potrzebne dla rannych żołnierzy w szpitalach
polowych. Wokół maszerującej kolumny biegła gromada chłopców. Najstarsi z nich
bezskutecznie usiłowali dotrzymać kroku ostatniej czwórce, wzbijając swoim dreptaniem
tumany kurzu.
Piosenki śpiewane przez ochotników od razu zdobyły ogromną popularność. Od rana do
wieczora można je było usłyszeć na podwórkach, w mieszkaniach i na łąkach. Śpiewały nie
tylko dzieci, ale i dorośli.
Naprzód, drużyno strzelecka,
Sztandar do góry swój wznieś!
• •
Żadna clę siła zdradziecka Zniszczyć nie zdoła ni zgnieść!
Czy umrzeć nam przyjdzie na polu, Czy w tajgach Sybiru nam zgnić, 2 trudu naszego i bólu
Polska powstanie, by żyć!...
Gdy po ćwiczeniach powracali do swojej kwater}-, niezmienny śpiewali:
Raduje się serce, raduje się dusza. Gdy Pierwsza Kadrowa na wojenkę rusza! Oj dana! Oj
dana! Kompanio kochana. Nie masz to jak nasza. nie!_
I tak było przez wiele tygodni. Mieliśmy już swoje „karabiny"*, zrobione niezbyt
udolnie, ale mogliśmy maszerować z nimi i udawać. że strzelamy zza sterty gruzu lub z
wypalonego okna do tarcrr albo do jakiegoś urojonego wroga.
A później zaczęło się nadzwyczaj upalne lato. Ochotnicy zostat żołnierzami, odjechali na
front i nikt już nie maszerował po ulicy Stalowej. Opustoszała sala widowiskowa. Odkładając
głęboko pod łóżko nasze karabiny, rozpoczęliśmy codzienne wędrówki w okolice torów
kolejowych, aby patrzeć na przejeżdżające transporty wojskowe. Ustrojone gałęziami
wagony były załadowane armatami amunicją, wozami taborowymi i polowymi kuchniami.
Na nasze pozdrowienia żołnierze jadacy na front odpowiadali nam machaniem ras.
W połowie sierpnia, na niedzielnym nabożeństwie, odprawianym przed drewnianą
kaplicą, tuż obok nie ukończonego kościoła, modlili się mieszkańcy Pruszkowa o pokój dla
tak bardzo umęczonego kraju i o powrót najbliższych z krwawej, bezlitosnej wojny.
Dzień był słoneczny, upalny. Z nieba bez chmur spływał dokuczliwy żar. Siedząc na
trawie w pobliżu Matki rozglądałem ssę za jakimś obłoczkiem, który choć na chwilę
przysłoniłby paląc? słonce. Kilka drzew akacjowych nie dawało żadnego cienia. Pamiętam.
jak zmęczeni upałem w czasie Podniesienia klęczeliśmy obok Matki, siadając na piętach,
czego nigdy w czasie modlitwy nie wolno nam było robić. Po kazaniu ksiądz zaintonował
lek:-?® nas przejmującą pieśń: „Święty Boże! Święty mocny. Święty & nieśmiertelny.-/
Wzruszenie ogarnęło rozmodlonych ludzi, a płacz kobiet udzielił s*ę dzieciom, które
niewiele zrozumiały z błagali*?! modlitwy, lecz na bardzo długo zapamiętały nastrój tej
chwili.
Po nabożeństwie poszliśmy z matką na ścierniska, w stronę Pęcic. Za naszym kościołem
parafialnym kończyło się miasto. W stronę Komorowa prowadziła lipowa aleja, przy której
obok cegielni stało kilka domów. Przeszliśmy w pobliżu otoczonych topolami zabudowań
Wyględówka. Dalej, aż do Lasów Chlebowskich i wysokich drzew w parku w Pęcicach.
rozciągało się pole.
Nasłuchując dalekich strzałów artyleryjskich, które raz przy- eiehały. a raz wzmagały się
gwałtownie — jak dochodzące z daleka grzmoty zwiastujące burzę — naśladując dorosłych
przykładaliśmy ucho do ziemi, wyczuwając wyraźne drgania i wstrząsy. Na pustym polu
stała gromadka zatrwożonych kobiet i dzieci. Młodych mężczyzn już od dawna nie było w
Pruszkowie.
Po kilkunastu dniach ludzie uspokoili się. O wojnie mówiono coraz mniej, a gdy znowu
nadeszły zwykłe dni. pełne normalnych trosk i kłopotów, wymykaliśmy się spod opieki
Matki i z ciągłą obawą, aby nie za Wadzić — choć droga była prosta i nie tak daleka —
trzymając się zgodnie z poleceniem Matki za ręce, szliśmy z Jurkiem ulicą Stalową aż do
przejazdu koło Lorenca" Siadaliśmy w dołku, niedaleko torów, aby patrzeć na przejeżdżające
pociągi- Każde dzwonienie towarzyszące zamykaniu szlabanu wzmagało nasze nadzieje na
zobaczenie jakiegoś wojskowego transportu. Czekając na taką okazję spędzaliśmy tam po
kilka godzin.
Wędrując Stalową przyglądaliśmy s«ę domom i wchodziliśmy na niektóre podwórka. W
dwóch domach, po naszej strome ulicy, zadziwiały nas okna umieszczone tak nisko, ze
przechodzą: obok mogliśmy zobaczyć to wszystko, co wewnątrz mieszkania s:e działo
Patrzyliśmy, jak mieszkają inni. oglądaliśmy meble i lampę ca stole, i ciasną kuchnię. Idąc
chodnikiem obok takiego domu, trzeba było uważać, aby nie zbić szyby w uchylonym oknie.
Zazdroścniś- rny wtedy mieszkającym tam dzieciom, które mogły beruza szybko dostać się
do mieszkania wchodząc z ulicy przez okno
Niektóre balkony były ozdobione kwiatami, a gdzie mdziei przez brudne, od dawna nie
myte szyby, widać było gołe ściany me zamieszkanych pokojów.
Po drodze oglądaliśmy wszystkie sklepy przy Stalowej, zaglądając do wnętrza
kooperatywy oraz małych sklepików Bemszowej i Wojtowicza Wiedzieliśmy, gdzie jest
knajpa „U Bozi" : gdzie mieszkają dwaj szewcy, z których tylko jeden oznaczył svró| warsz-
zs
tat szyldem, na którym był wymalowany duży damski but, sznurowany wysoko, prawie do
kolana. O tym, gdzie miała swoją pralnię Chomentowska, wiedzieliśmy od dawna, patrząc z
naszych sklepowych schodków na buchające z okien kłęby pary i na wylewane do rynsztoka
śmierdzące brudem mydliny.
Rodzice, przygniatani stałymi kłopotami, nie zapamiętali dniaj w którym nareszcie
zapanował spokój. Zaprzestano rozmów o wojnie i nawet nie wspominano tych, którzy nie
powrócili. Na kolei nie było już wojskowych transportów, więc skończyły się wędrówki
dzieci spragnionych widoku żołnierzy, armat i koni*
Powracając po raz ostatni z naszego dołka w pobliżu przejazdu, szliśmy ulicą Pułaskiego,
która mimo tej nazwy — była drogą wysypaną żużlem, bardzo uciążliwą dla bosonogich
dzieci. Ale szliśmy tędy, aby wspinając się na podwyższenie, zrobione z kilku równo
ustawionych cegieł, zaglądać przez zakratowane drobną siatką okna do długiej hali
fabrycznej. Ogołocone mury nakryto już dachem, na świeżo wybetonowanej podłodze
ustawiano wielkie maszyny.
Pomiędzy fabryką „Mechaników" a ruinami wytwórni terakoty znajdował się duży sad,
ogrodzony wysokim parkanem z desek. W cieniu starych topoli rosły drzewa owocowe, a na
kilkunastu zagonkach sadzono warzywa i kwiaty. Ojciec kupował tu marchewkę i pietruszkę
do naszego sklepu, a Matka przychodziła z nami wybierać kwiaty na piękne bukiety, które
później układała w domu, przeznaczając je najczęściej dla jakiejś solenizantki. Ogrodnik
Cichoń mieszkał w małym drewnianym domku, stojącym w środku sadu. Przed werandą
oszkloną kolorowymi szybkami umieszczono na dwóch słupkach szklane kule, wewnątrz
których — w zagadkowy sposób — rozmieszano kolorowe smugi. Przepięknie to wyglądało
w pełnym słońcu. Nie mogliśmy oderwać wzroku o^ tego zaczarowanego, bajkowego świata.
Kiedy na dobre utrwaliło się w nas przekonanie, że w domu jest bardzo nudno,
zaczęliśmy coraz dłużej przebywać na podwórkach. Nasz mały świat, posłusznych
dotychczas dzieci, zaczął szybko się powiększać. Nuda wygnała nas z mieszkania, a rosnąca
ciekawość wysyłała na sąsiednie podwórka i na pobliskie ulice. Chcieliśmy poznać naszych
rówieśników, ciekawi spacerów, zabaw i roz-
mów z nimi. Wieczorami ciężko nam było rozstawać się z kolegami. Na kolację
przychodziliśmy dopiero po wielokrotnym nawoływaniu Matki. Najpierw czekało nas
dokładne mycie, gdyż stale wracaliśmy bardzo brudni. Kolacja był to najczęściej kubek
mleka „bez kożucha" lub kawy zbożowej z mlekiem, a do tego' duża pajda chleba
nałęczowskiego z plasterkami cebuli polanej olejem rzepakowym.
Klęcząc wraz z Matką obok łóżka, głośno odmawialiśmy pacierz. Gdy syreny fabryczne
wzywały ludzi do pracy, spaliśmy w najlepsze. Budziliśmy się dopiero późnym rankiem.
Praca i stałe zarobki w sposób widoczny poprawiały warunki życia rodzin z ulicy
Stalowej. Zmiany dojrzeć można było najszybciej obserwując dzieci. Były coraz
cfzyściejsze, staranniej ubra- f ne, szczyciły się nowymi butami. Najważniejsze jednak było
to, że nareszcie przestał je męczyć głód. Poprzednio stale niedokarmione, rozmawiały
najchętniej o jedzeniu, teraz zjawiły się zupełnie inne tematy dziecięcych rozmów.
Choć w warkoczach dziewczynek coraz częściej widziało się kolorowe wstążeczki, to jednak
w każdy wieczór, w pobliżu jasno świecącej lampy, odbywało się wyczesywanie gęstym
grzebieniem małych, białych wszy. Chłopcy, ostrzyżeni do gołej skóry, mieli I spokój z tymi
nie bardzo przyjemnymi zabiegami higienicznymi.
• Ulica Stalowa tamtych pierwszych powojennych lat to dzie-
iwiętnaście podobnych do siebie czynszowych kamienic z czerwo- nej cegły. Tylko wąska,
dwupiętrowa oficyna Jaworskiej, cofnięta I od ulicy o długość działki budowlanej, miała inny
układ mieszkań. Na każdym piętrze były dwie izby, rozdzielone klatką schodową.
Do pozostałych domów wchodziło się od podwórek. Lokale były I tam najczęściej
dwuizbowe: pokój z małą kuchnią i przedpokojem. ! Najstarsze domy — to te niskie,
budowane bez piwnic, w których I przez okna na parterze można było oglądać codzienne
życie miesz- ' kańców. Nie wszystkie domy miały balkony. Trzy place, wciśnięte w szczelną
zabudowę, czekały na zagospodarowanie. Jeden z nich stał się własnością moich rodziców,
którzy szykowali się do rozpo-
II częcia budowy dwudziestego domu przy Stalowej.
Pomiędzy dwoma szeregami nie otynkowanych kamienic biegła ulica. Nierówna jezdnia,
z dołami i śladami kolein, by.ł to ubity
mM|
Iczarnoziem, pomieszany z popiołem wyrzucanym spod kuchni, p© każdym ulewnym
deszczu konie wygniatały błotniste ciasto, a żelazne obręcze kół pozostawiały głębokie
koleiny. Przydawały się wtedy rozrzucone w niektórych miejscach duże kamienie ułatwiające
przejście przez błoto, z jednej strony ulicy na drugą. W lecie każdy podmuch wiatru wznosił
tumany kurzu. Po obu stronach jezdni znajdowały się wąskie chodniki z niestarannie
ułożonych płyt betonowych, a tuż przy nich wyłożone kamieniami głębokie rynsztoki,
którymi ściekała nie tylko deszczówka, ale i mydliny wylewane przez zajmujące się praniem
kobiety.
A my po każdej burzy, w płynącej z dachów spienionej wodzie, puszczaliśmy nasze
okręty, misternie wydłubywane w drewnie lub w korze. Zimą, kiedy ulicę pokrywał ubity
śnieg, jezdnia była wyjątkowo równa, a w prowizorycznych rynsztokach dzieci urządzały
długą, biegnącą wzdłuż chodników przez całą ulicę — wspaniałą ślizgawkę. Jeździliśmy
wtedy na łyżwach własnej roboty. Męczyli się nad nimi prawie wszyscy chłopcy,
podglądając jeden drugiego. Były bardzo prymitywne, jednak dobrze służyły naszej zabawie
w tamtą powojenną zimę, gdy prawdziwe łyżwy ze względu na cenę były dla nas
nieosiągalnym marzeniem.' Wzdłuż kawałka drewna wielkości buta umieszczało się gruby
drut, z przodu zagięty do góry. Dwa otwory wypalone pogrzebaczem były potrzebne do
przymocowania takiej łyżwy do buta. Jeden pasek trzymał na środku stopy, a drugi obok
obcasa. Jeżdżąc na naszych rynsztokowych ślizgawkach, używaliśmy tylko jednej łyżwy,
drugą nogą odbijając się od zmarzniętej ziemi.
W następnym roku po zakończeniu wojny na skraju chodnika po naszej stronie ulicy
wkopano drewniane wysokie słupy, z czterema szklanymi izolatorami na górze. Te prace:
kopanie dołów, ustawianie słupów i zawieszanie przewodów — nie mogły się bez nas
odbywać. Obserwowaliśmy wszystko, pomagając lub częściej przeszkadzając robotnikom.
Dowiedzieliśmy się, że wyżej umieszczone są przewody elektryczne, a znacznie niżej —-
przeciągano dwa izolowane kable telefoniczne. Straszyły nas ostrzegawcze tabliczki z trupią
główką. Mówiono nam, że nie . wolno dotykać prze- wodów, bo elektryczność zabija — a
tymczasem jaskółki bezkarnie
siadały na drutach. Ukradkiem chowaliśmy kawałki przewodów i też nic się nam nie stało.
Węszyliśmy w tym jakieś kłamstwo dorosłych. Dopiero znacznie później Jurek wytłumaczył
nam, że przez przewód musi przepływać prąd elektryczny, który może zabić, jeśli stoi się
gołą stopą na ziemi. Gdy przykładaliśmy ucho do słupa, wydawało się nam, że słyszymy
ciche rozmowy, że dochodzi do nas jakiś niewyraźny śpiew, daleka muzyka i nie chcieliśmy
wierzyć przemądrzałym starszym chłopcom, gdy nas zapewniali, że to tylko szum wiatru w
drutach.
W kilka lat później, po drugiej stronie ulicy, wkopano specjalne wyższe i grubsze słupy i
zawieszono na nich lampy oświetlające ulicę. Wychodziliśmy wtedy wieczorami przed dom,
aby oglądać jak krążące bez przerwy stada komarów i ciem otaczają duże żarówki
umieszczone w szklanych kloszach. Twarze przechodniów wyglądały jak białe plamy,
rozjaśnione padającym z góry jaskrawym światłem.
Przewody telefoniczne doprowadzono do Rady. Zaglądaliśmy tam, aby obejrzeć, jak
wygląda tajemnicza skrzynka, która pozwala rozmawiać z ludźmi na innej ulicy lub w innym
mieście. Nigdy jednak nie Udało się nam zobaczyć i usłyszeć, jak ktoś telefonuje.
Elektryczność doprowadzono nie tylko do biura Rady, ale także do kilku domów w
sąsiedztwie. W tym czasie i w naszym mieszkaniu zapaliły się żarówki. Prąd dostarczała
mała prądnica napędzana pracującą bardzo głośno lokomobilą.
Któregoś ranka, zaraz po śniadaniu, w tajemnicy przed rodzicami wybraliśmy się, aby
odszukać to miejsce, z którego prąd jest wysyłany do
:
naszych mieszkań. Szliśmy wzdłuż
rozwieszonych na słupach przewodów, od słupa do słupa, aż wreszcie trafiliśmy do niskiego
budynku, dużej szopy, w której stało urządzenie do wytwarzania prądu. Było to nad Utratą, w
pobliżu torów kolejowych.- Nie wpuszczono nas do środka, więc z daleka patrzyliśmy przez
otwarte drzwi, jak dwóch robotników coś dokręcało i smarowało.
Wytwarzany tu prąd służył tylko do oświetlania mieszkań. W naszym pokoju dwa
skręcone izolowane przewody, umocowane do tynku kilkoma gwoździkami, prowadziły do
żarówki zaczepionej pośrodku sufitu. Nikt nie używał wyłącznika umieszczonego przy
drzwiach, gdyż prąd dostarczano tylko od zmierzchu do późnego wieczoru, kiedy to dwie
krótkie przerwy, krótkie chwile ciem-
nośei, ostrzegały o /.ubliżającym się zatrzymaniu głośno pracującej llokomobili. Jeśli ktoś nie
leżał jeszcze w łóżku, miał kilka minut na zapalenie świecy lub naftowej lampy. Nie było
potrzeby oszczędzania prądu, gdyż opłata zależała tylko od liczby zainstalowanych żarówek.
| |
Cieszyliśmy się z'nowego oświetlenia, które oglądało u nos wieli u sąsiadów. Niektórzy
przychodzili- z własną książką, aby sprawdzić, czy przy takim sztucznym świetle można
będzie czytać. Chociaż każdy z nas wolał „ciepłe" światło lampy naftowej, od „zimnego"
wiszącej u sufitu żarówki, jednak w kilka lat później już prawie wszystkie mieszkania w
domach przy Stalowej korzystały z oświetlenia elektrycznego. Skończyły się ustawiczne
kłopoty z przycinaniem knota, z filowaniem, z sadzami ulatującymi z płomienia, no i z
zapachem parującej nafty, który bardzo nam dokuczał, gdy lampa po długim paleniu mocno
się.nagrzewała.
W ostatnim domu Stalowej urzędowała Rada Główna Opiekuńcza, której
zawdzięczaliśmy tak szybko podłączoną elektryczność. Od kilku lat RGO pomagała ubogim
ludziom przeżyć te nadzwyczaj ciężkie czasy. Każdego dnia przed południem ożywiała się
nasza ulica, gdyż coraz więcej osób szukających pomocy przychodziło tu załatwić jakieś
swoje sprawy. Ludzie pozbawieni pracy, wielodzietne rodziny, uchodźcy ze wschodu —
dostawali tu ubranie, buty i bieliznę, otrzymywali żywność, amerykańską friąkę, mleko w
puszkach, konserwy mięsne i smalec — nie wiem dlaczego nazywany „małpim". Co kilka
tygodni przychodziły na naszą ulicę dzieci z całego miasta, aby na podwórku Rady, po
ustawieniu się w kolejkę, łyknąć łyżkę stołową tranu i zjeść kawałek razowego chleba,
posypanego solą. A my — dzieci z najbliższych podwórek — nadużywając swoich
znajomości, gdy tylko zobaczyliśmy formującą się kolejkę, natychmiast dołączaliśmy do niej
i wypijaliśmy porcję tłustego i obrzydliwego w smaku gęstego oleju, który miał zapobiegać
różnym chorobom. Przez te kilka lat udało nam się wypić dość dużo tej bardzo niesmacznej
okropności, namawiając przy okazji do picia inne dzieci, wzdragające się na sam zapach
tranu.
Gdy na kolejową bocznicę podstawiano wagony z darami prze- j »yłanymi z Ameryki,
kilka furmanek przewoziło do magazynu Rady skrzynio i worki pełne żywności oraz wielkie
pudła z ubraniami, I
bielizną i butami. W te dni na obszernym podwórku siedziała gromada ciekawych
wszystkiego dzieciaków z pobliskich domów. Kucaliśmy jeden obok drugiego pod wysokim
parkanem, podziwiając siłę ubielonych mąką ludzi, dźwigających na plecach wielkie stu-
kilowe worki.
• Chcąc przypodobać się woźnicom, poiliśmy wymęczone konie, przynosząc wodę w
kuble. W zamian za tę przysługę jechaliśmy pustym wozem na rampę po następny ładunek.
Na załadowanym wozie nie było już dla nas' miejsca, a więc wracaliśmy ulicą Pułaskiego.
Jak zawsze na tej ulicy, zaglądaliśmy do fabrycznej hali, po której uwijali się robotnicy,
ustawiając jakieś maszyny. Nawet małe dzieci już wiedziały, że z dalekiej Ameryki, z tego
bogatego kraju za wielką wodą, otrzymujemy ubrania, żywność i tran, a teraz mają do nas
przyjechać ludzie, aby zbudować fabrykę.
We wrześniu, w następnym roku po zakończeniu wojny, mimo że ukończyłem siedem lat,
nie przyjęto mnie do szkoły. Nadal nie było miejsca dla wielu dzieci. Mój brat Jurek,
opóźniony już o dwa lata, dopiero teraz rozpoczynał naukę.
Mało kto na Stalowej martwił się tym, że brakowało nauczycieli, że nie było klas
szkolnych i pomocy naukowych. Większość rodziców nie rozumiała jeszcze potrzeby
uczenia dzieci. Oni sami najczęściej nie byli ani jednego dnia w szkole i jakoś żyli, ucząc się
czytać i pisać od starszego rodzeństwa lub od znajomych. Dopiero po kilku latach, gdy
przekonano się, że ludzie wykształceni łatwiej zdobywają pracę i więcej zarabiają, zaczęto
doceniać wartość nauki dla dzieci. A nie przyjętym do szkoły dzieciom, pełnym naiwności,
wydawało się, że przedłużono ich dzieciństwo. Cieszyliśmy się, że miejsc w szkole zabrakło,
że jeszcze przez rok nie będziemy mieli żadnych zajęć, że na razie ominie nas wczesne wsta-
wanie i codzienne wędrówki w złą pogodę, w deszcz lub podczas śnieżnej zawiei. Jeszcze
przez cały rok mogliśmy się bawić zamiast odrabiać lekcje. Ten zmarnowany rok spędziłem z
moimi rówieśnikami na podwórkach i w różnych zakamarkach Stalowej, na uganianiu się po
ścieżkach i dróżkach najbliższej okolicy.
Stopniowo matczyna opieka, ograniczająca nasze zabawy i dalekie wyprawy, stawała się
coraz mniej potrzebna. Do szczęścia wy-
I ttarczalfl nam obecność kilku rówieśników. Wędrowaliśmy z nimi coraz dalej,
odchodziliśmy od domów coraz śmielej, jeszcze oglą. dając się od czasu do czasu i
sprawdzając, czy widać /abryczne ko* miny, drogowskazy pokazujące nam drogę powrotną.
Rzadko do* puszczaliśmy do wspólnej zabawy dziewczęta, które bawiły się o«ob- no,
ubierając lalki, grając w klasy, skacząc przez skakanki lub ustawiając się na pobliskiej łące
do gry w serso i bezskutecznie namawiając chłopców do wspólnego wyrzucania w górę i
łapania lekkich, drewnianych kółek. Tak już pozostało do końca mojego dzieciństwa
Wspólne były tylko zabawy w „węża" i w chowanego. Razem wyruszaliśmy na spacery.
Nasz dzień powszedni najczęściej rozpoczynaliśmy od gry w „papierki". Z narysowanej na
podwórku linii rzucaliśmy metalową podkładkę, tzw. „szajbę", w kierunku równó ułożonej
gromadki papierków od cukierków, składanych w kwadraciki. Kto przystępował do gry,
układał swój papierek na gromadce i z odległości kilku kroków, zza narysowanej linii, rzucał
„szajbę". Kto z nas rzucił najbliżej gromadki, ten pierwszy uderzał „szajbą" w papierki,
zabierając odwrócone na drugą stronę. W ułożone od nowa papierki uderzał następny.
«
Gdy znudziła nam się „szajba", zaczynaliśmy grać w guziki. Uderzało tię guzikiem o ścianę
domu w ten sposób, aby upadł jak najbliżej leżącego na ziemi innego guzika, który
chcieliśmy Tjdobyt. Ta gra ciągnęła się dość długo. Każdy z nas podkradał swojej matce po
kilka guzików, a trafić do celu, leżącego dość daleko od ściany, nie było łatwo.
Kiedy dotarła do nas nowa zabawa — biegi „za kółkiem" jm rozpoczęły się długie
wędrówki, coraz dalej od domu i od naszej ulicy. Rozmaite były kółka. Te najlepsze robiono
z grubego drutu lub z wikliny. Niektórzy koledzy używali obręczy od beczki lub nawet
największej fajerki. Kółko trzeba było popychać odpowiednio wygiętym drutem, biegnąc za
nim dość szybko. Wyruszając rano całą gromadą — każdy ze swoim kółkiem —
poznawaliśmy coraz lepiej okolicę. Biegaliśmy drogami, polnymi ścieżkami, wąskimi
dróżkami pomiędzy łanami zbóż, wszędzie tam, gdzie mogło jechać kółko.
Dopiero wtedy poznaliśmy drogi prowadzące do rzeki Utraty* „Jeździliśmy" tam w
ciepłe dni, aby wykąpać się. Biegaliśmy boso, w krótkich spodenkach i kusych koszulkach, a
kąpaliśmy się nago.
. Były tam, w korycie dość płytkiej i szeroko rozlanej rzeki, dwa zwężenia — dołki — w
których woda była znacznie głębsza. Mieja-
II cem naszych kąpieli był tzw, „chłopski dołek", w nie uregulowanej, I kręcącej się wśród
łąk Utracie, na wprost Żbikowskiego kościoła.
■ W najgłębszych miejscach „chłopskiego dołka" zanurzałem się do
■ brody. Woda była czysta, dopóki nie zmącili jej kąpiący się. Tutaj
■ uczyliśmy się pływać. Początkowo tylko udawaliśmy, tłukąc jedną
■ nogą wodę, a drugą odbijając się od dna Starsi koledzy, a wśród
■ nich i Jurek, siedząc na brzegu, krzyczeli do nas:
— Nic się nie bój! Nie utoniesz! Machaj nogami i rękami! Pod okiem starszych kolegów
trudno było o jakiś wypadek,
■ jednak dobrze pamiętam, że przez kilka lat wspominano w Prusz- I kowie tragiczne
utonięcie w Utracie jakiegoś młodego strażaka.
Ścieżką biegnącą niedaleko naszego kąpieliska przechodziły ko-
■ biety, idące do „babskiego dołka", i odwracały głowy na widok ska-
■ czących do wody gołych mężczyzn, którzy właśnie wtedy nabierali
■ ochoty do pokazywania swoich pływackich umiejętności.
Gdy kobiety kąpały się już w najlepsze, a w tamtych czasach I tylko najstarsze wiekiem
wchodząc do wody zakładały długie białe 1 koszule, często zdarzało się, że zbyt ciekawy
mężczyzna czołgał się I pośród wysokiej trawy, aby tę kąpiel zobaczyć. Gdy taki śmiałek I
znalazł się zbyt blisko „babskiego dołka" i nie zdążył wycofać się I w porę, narażał się na
wysmaganie mokrymi koszulami lub pobicie I pantoflami. Każdej takiej nieudanej próbie
podglądania, zakończonej samosądem energicznych kobiet, towarzyszył niezmiennie pisk
(podglądanych, wrzask odpędzanego intruza i śmiech kolegów.
Ubieraliśmy się natychmiast po kąpieli i popychając kółka wy-
■ ruszaliśmy w drogę powrotną, ścieżką obok gospodarstwa Kieliszka,
■ do ulicy Promyka i na Stalową, przez przejazd „koło Lorenca". Moda na opalanie się, na
długie wysiadywanie nad wodą, dotarła do Pruszkowa znacznie później, gdy do kąpieli
zaczęto używać kostiumów. Minęło jeszcze kilka lat, zanim policjanci, chodząc nad rzeką i
obok glinianek, zaczęli spisywać protokoły i zbierać jednozłotowe mandaty za kąpanie się i
plażowanie bez kostiumów. Można było wtedy każdego dnia zobaczyć gonitwę policjanta za
uciekającymi
przez pola nagusami, ściskającymi w rękach ubrania i buty.
*
_|Czasami deszcz lub niepewna pogoda zatrzymywały nas w domu. Kiedy indziej tyle
różnych wydarzeń rozgrywało się na podwórkach Stalowej, że nikt nie myślał o zabawach
lub wędrówkach po najbliższej okolicy.
Co kilka tygodni zjawiał się kataryniarz i wszystkie dzieci leciały na dalekie podwórko na
początku ulicy, skąd słychać było muzykę. Wokół katarynki szybko ustawiał się krąg
zasłuchanych. W przeciwieństwie do złośliwej papugi, która wyciągała małe torebki z
jakimiś tanimi prezencikami dla dziewczynek, stary kataryniarz był zawsze uśmiechnięty i
wesoły. Katarynka grała na wszystkich podwórkach, z okien leciały zawinięte w papier
niewielkie pieniądze, za które starszy pan dziękował głębokim, bardzo nas rozśmieszającym
ukłonem.
Stałymi gośćmi na Stalowej byli handlarze i wędrujący po podwórkach rzemieślnicy. Co
tydzień zjawiał się stary brodaty Żyd w długim chałacie i w jarmułce. Od dawna nas
straszono, że zabiera niegrzeczne dzieci do worka. Gdy widziałem go po raz pierwszy,
chodził z wielkim workiem na plecach i grubym kijem do odpędzania psów, a później, po
kilku latach, przyjeżdżał wozem, z wychudzoną szkapą o zwisającym łbie. Stary Żyd głośno
krzyczał: „Fajans! Porcelana! Za stare kapcie! Za łachmany, butelki, za stare książki!" — a
gdy wynoszono niepotrzebne rzeczy, czasami płacił za nie kilkadziesiąt groszy, ale
najczęściej dawał jakiś garnuszek, półmisek, talerz lub szklankę.
„Garnki drutuję, reperuję!" — wołał na podwórkach mały, silnie zbudowany Słowak, od
dawna mieszkający w drewnianej przybudówce na Klonowej. Mówił ze śpiewnym akcentem,
miał okrągłą, wesołą twarz, lubił z nami pożartować, chodził w starym, mocno wciśniętym na
głowę kapelusiku z wąskim rondem. Lutował dziurawe metalowe garnki tak dokładnie, że
można było w nich gotować. Miękkim drutem oplatał pęknięte kamionkowe naczynia i
gliniane donice. Robił to szybko i dokładnie. W czasie pracy, siedząc na jakiejś podwórkowej
ławeczce, podśpiewywał skoczne słowackie piosenki, z których najbardziej nam się podobała
ta o Mał- gorzatce, która tańcowała z żołnierzami. Zawsze był otoczony przez zapatrzonych
na jego ręce chłopców, z których niejeden chciał w przyszłości zostać takim właśnie
naprawiaczem pękniętych garnków.
Podobnie jak uliczni grajkowie, wszyscy handlarze i rzemieślnicy odwiedzali Stalową
przed obiadem, kiedy kobiety miały więcej czasu.
Gdy przychodził szlifierz, aby ostrzyć noże i nożyczki, uderzał młoteczkiem w
zawieszony na przenośnym warsztacie kawałek że- jlaza, zawiadamiając tym dzwonieniem,
że już tu jest, że za chwilę ■przyjdzie na sąsiednie podwórko. Popychał przed sobą mały
jedno- j kołowy wózek, na którym rozmieszczone było to wszystko, co do [ostrzenia mogło
być potrzebne: różne tarcze, specjalne kamienie, Ipaski do ostrzenia brzytwy i naczynie z
wodą. Gdy. zabierał się do [pracy, nogą napędzał koło połączone pasem z tarczą szlifierską.
{Przynoszono do ostrzenia noże, tasaki, siekiery, nożyczki, a czasami [nawet i brzytwy.
Zapracowanego rzemieślnika otaczał krąg dzieci, wpatrzonych w lecące spod noża iskry,
przypominające zimne ognie Ina choince. Gdy kończył ostrzenie — czekaliśmy na ostatnią
próbę — przecinanie kawałka papieru szybkim ruchem noża.
Latem, najczęściej po południu, przychodził lodziarz. Był za- rwsze ubrany na biało, jak
gdyby chciał tym podkreślić swoją troskę o higienę, o czystość sprzedawanych wyrobów.
Nosił na plecach dużą, płaską, drewnianą skrzynkę, a w niej dwa okrągłe wysokie naczynia z
blachy z pokrywkami. W każdym z nich były lody o innym smaku, najczęściej śmietankowe i
owocowe. Naczynia były otoczone kawałkami lodu posypanymi solą. Lodziarz nigdy nie
miał czasu na pogawędkę z dziećmi, gdyż w upalne dni lód szybko się rozpuszczał. Gdy
zebrało się kilkoro dzieci, zatrzymywał się, wybierając ocienioną stronę ulicy. Zdejmując
drewniany plecak, wyjmował z małego schowka przyrząd do porcjowania. Na okrągły wafel
nakładał porcję lodów, przykrywając drugim waflem i wypychając specjalnym podnośnikiem
gotową porcję. Od czasu do czasu wypuszczał małym kranikiem wodę, powstającą z wolno
topniejącego lodu.
„Ziemia! Ziemia do kwiatów!" —- słychać było na Stalowej, gdy wiosną przyjeżdżał
gospodarz z jakiejś pobliskiej wioski, przywożąc cały wóz czarnej, torfiastej ziemi,
sprzedawanej na kubły. Gdy - nadchodziła wiosna, w każdym mieszkaniu przesadzana kwia-
ty, ale ludzie niezamożni przynosili kubełkami ziemię z parku Anie- lin, robiąc to
wieczorami, jak gdyby wstydzili się swego ubóstwa.
Pod koniec lata wędrował ulicami bednarz ze swym przenoś-
IHHHHHIHHH^IHIHjHHIHHUBHHHH^IHHilHHHIIHwM^
pZ*
Krzyczał giośno; ^B«zki! B^fa . ~ -
W
P^^T^y^ do kw^' lutwST^l^
, ' ~ nowe klepki, zmieniał -rr^rrWiai, TZT^
.
Fzwozewiail!
___
<fca Kaprawy dokonywa* na
_____
- -
_____„ , ^ pooworfcj, przynosząc ^
^^rr^
^^ kiepkToraz 3
-
^zr^ti&ztó obręczy
*
a
________________________________
ta-
v
*®y dlCKutoY JKMDUt dok ^rw __________________________^ «
: .
^ .
'-^czyc, mrywihśmy wtedy;
a
komeezn*e • brakującą klepkę?"
W tAITłf«f>k t^ł^h
łumf^L. .« _______, ___a
' ---
,
r A
7
wuciMdHidcn nasze] uzrti,'^
-
Is&oo&ą, W jolitMzym gkfea k i m^a twi* ,.
r
.
^
. ,
7
można oylo wypozym*
-ifir^Lc; tł ucz** Ha Uy
2
dzśrń
IV
elwr
1
^ **** k*pu*f, sscto, kopru, w ząbki pokrojoną mar^
^^
poszatkowanej opusty prze-
'^S****
z
dodatkami, ubśająe tłuczkiem W -^u doma* ^y?*
thimaeząe. te tylko w ten
f&t ^
^jT
6
Dueci z
weikśm apetytem zjadały zjąhy, eter-
przAfZ
<*ty
m*eńum kwaszenia kapusty, tego przy-
tnĄizi ubogich-
j^g
odwiedzali Stalową różni deatetwcy, Sprzedawano m-
* wypychana steraj*, ziemski, ^.pjst^ jabłka j rózr*
7wa r>5y
P'
7
^^^ Sto&ffkmy g&ptó&Fz,
m\eźało z*jść na ' na pocwórko hłb os z workiem l ub z \smem
e
aby r*a całą ^ zaopatrzyć
swoje gospodarstwo w potrzeb zapaiy Wszy- nie li/ pjwmee były przygotowane do
przechowy
węgla drey/00 opaiowego, ziemniaków, jabłek oraz warzyw* Przed zźraĄ trypyctefo iśemtila
tyły
pśend
tze noc
świeżej
Pachniała
ia-
fiajrr. /JS/Zh Stara
'smcsm mbytz .
podw/rsta,
^ ^y.yr.hta do syrwMf&m //raz z j^ś^anynś
(kUZCZMDl
Kv>/«Ki
przyc^izii szjciarz, rsio^c pl«cac^> %<.:z/'.tĄ
z p?rtarr>i
Wprawiał v/ybite szyby, kitował nieszczelna ofcos
KładJ -a x jfJtitt.nyrc-
awj gruby koc, a na nim ukłaóai
WM
1)0
irta/ały wejść dz^
tumU&w*
oezy r,i* pns&pie tego rwmeoK
dLaent zaczme p>szcz« przy kro^emu płyty, a później - ' ' ' — Jednym lekkim dotkn^ciu
oomM&f
kawai *zyby,
f
m _i_
Prz^d J^źdą zsmą r&rmzzrM&zy rr/i opsŁ i iz . pcte^ iata zw<«or» do piwnic rstefirzy
depgtefamy we^] j
r
- ^jcatcrzr yo- U|i te zakupy dopiero póżr^ ip&esńą By i to wydatek
W Hftop^iz^ przy^żóźah crJops z drewr^ tsę&ier^-yrr: Eaz- Lposzo--^ P^
.'wr»o
jpoz&Jhs&ę 'tewaSzi wm&wf
jtrćspJ&rj&i w
■>s.<Krt*arrpru. ponrtóśte&ań. Or-;przeda^^o
f/i^łe rmyetmei źy»':cą sssa^śs^ rewKr.ka, które dssźfiy do jozpa- boia ogoia. 0y»i syfat^^cy
z k
usmżoów pozwaiai
Ur-sśbć z^rrjr>źły*ść W/^aion. Pssizirr/ ze
\ k/te-
ijaaK&e — psMI
. rrAty y&zem
le igś. po
lwowie p&i;li drev»r>e7r; 3 azyszi&rr,:
zap^ń wycz-warłetr- 9d
IrazŁ' Przy^R-j.nss; roi iata zp^zasie w ^Widhtze, kSedy każó^o Unia, w^druiąc z Jtfffeśera
po zte^ralitroy do kot^alek izyBzki, Ufry Msóka T.-s>ia czyrr. palie w r .ir.r..
Ody zbliżała zima, widziała r-a uBcy stsre iw>i3&ety dż*-:^- Uące chrj^ft i ^ó^ńe 'izaz
y/osM ęelr& ezyisz&c. Dwa razy dzśesssńe, oo jo, // di >Lgsch t/i+jttjcr. zprAr:icaf,-h< zńy z
l&m, "//.no pcc-y- '.JsiĄf- r.a
wielkie tIssac&ś .'ćr»-ry> uiozor.y r tp&u.
'flieeiWaK*. odp&zzyws&y ZA podwórkach ś^ząc 323. r^łych łs- ryeezfeads z
v.yciągm^tyryj; przed ziełsie riogarr.2 o
er. zdefor-
rmcmarr/cź. jetop&ch, r-«t /V>r«: megz^Żo za władano buty. Stare sad- mieeme zrr^czor>e
prać^ c^roety,
samoioe wdowy,
ta* dzierj za dniem te ciężary, aź zapełniły prar.iee i komórki, a na podwóricacfc uro^a irt^rta
drewna,
A później ;yz «zybko naddaodzSa zćną, zawsze w tamtych lalach rn/oźr^a 1 śnieżna.
Mirr,o ocz^k-wama na pr.frwjzy
na Beże Narodzenie
5 Gwiazd/:*? — zima bardzo szybko dokuczała dzieciom, które : -z Nowym Roku z cor?»z
w^ezzym tO^knientem oez&ówz&y ocie- picnia. Jedyne zfmow* rozrrwk bietóe ubranych
daexa to lepienie bałwana, walka na śnieżki oraz jazda na prymitywnych łyżwach własrjej
roboty
Od tej je^er.i przez wśsk godzin zostawałe-m aarn Kiedy wstawałem z łóżka, Jurek już
dawno był w rzkole, a po obiedzie wolał towarzystwo »woich szkolnych zapominaj o
młodszym
bracie. Po śniadaniu wynomłem śmjecie, a później przynosałem ^ Batem ń; /^szcze
ptwmczr>ych ciemności i dopiero gdy Jjre* wrówl ze szJuiy, wy ruszaliśmy po dwa kubiki
w^gla » trocb^ drw-
35
^SF Tyle było moich obowiązków. Godziny do powrotu brata ze szkoły dłużyły się
niemiłosiernie. Gdy w złą pogodę koledzy siedzieli w domu, mogłem albo przeglądać nasze
książki, albo wyjść na podwórko i sterczeć przez długie godziny w pobliżu gołębnika,
pomagając „gołębiarzom" w ich codziennych zajęciach. Do karmie-; nia było ponad
trzydzieści ptaków. Patrzyłem, jak dobierają się parami, słuchałem ich gruchania,
podziwiałem te wszystkie, jak później się okazało, nie tak bardzo mądre krymki, pawiki,
srebrniaki i garłacze. Gołębnik był własnością pana Mundzia, który mówił
0 sobie, że jest przyuczonym tokarzem, szukającym dobrej roboty. Chudy Janek, zawsze
skory do żartów, wytłumaczył nam, że tokarz to taki fachowiec, który beczki toczy. Pan
Mundzio miał wyraźną słabość do munduru. Ubierał się po wojskowemu, choć jeszcze ani
jednego dnia nie służył. Płaszcz i bluzę miał przerobione z mundurów, nosił kawaleryjskie
spodnie, z dużymi bufami, a nie mając długich butów, nazywanych „oficerkami", zakładał
sztyblety — skórzane cholewy, zapinane z tyłu na łydkach małymi paskami. Wy* soki,
trzymał się prosto, chodził sprężystym krokiem, mówił krótko
1 głośno, jak gdyby wydawał rozkazy. Nie znając go, można było sądzić, że jest to
zwolniony z wojska ochotnik, a on dopiero za rok czy dwa miał stanąć do poboru. Klął jak
furman i nie liczył się z nikim, nawet ze swoim bliskim kuzynem, grubym właścicielem
domu. Pan Mundzio nie miał jeszcze dwudziestu lat, a wpatrzeni w niego obydwaj Jankowie,
pilnie słuchający jego zarządzeń i rozkazów, kończyli lat czternaście i niedługo mieli
rozpocząć naukę zawodu gdzieś w Warszawie — jako uczniowie lub praktykanci. Na razie
pomagali w pracach przy gołębniku, a przy okazji i ja mo-j głem patrzeć na gruchające pary i
na denerwujący moment chwytania „obcego", który najczęściej kończył życie w garnku pana
Mundzia.
Nie tylko my tkwiliśmy przez długie godziny przy gołębniku. Wśród chłopców
wybierających się rankiem do szkoły byli i tacy, którzy ulegali jakiemuś wewnętrznemu
nakazowi i niespodziewanie przerywali swój marsz po wiedzę przed jakimś podwórkiem z
gołębnikiem, zajmując się ptakami aż do powrotu ze szkoły kole- I gów z klasy, kiedy to
wyciągali tornister z ukrycia, wracali do domów, nawet nie pytając o szkołę, lekcję lub o
tematy przerabiane w klasie.
Każdego dnia przeżywaliśmy duże emocje, gdy nasze stado, nazywane „paką", wzbijało
się w górę, aby krążyć wysoko nad miastem i do ostatniej chwili nie było pewności, czy
wrócą wszystkie gołębie. Mądry gołąb powinien zawsze trzymać się swojego stada, razem z
nimi latać i razem wracać do swojego gołębnika, a głupi przyłączał się w czasie lotu do innej
„paki" i zachęcony rozsypywanym grochem siadał nieopatrznie na nie swoim gołębniku, co
zawsze kończyło się nową niewolą — złapaniem za pomocą szybko opadającej klatki.
Łapanie „obcych" było na pewno największą przyjemnością w życiu każdego właściciela
gołębnika. Schwytanego gołębia, o ile nikt nie zgłaszał się z wykupem, sprzedawano na targu
albo przeznaczano na rosół. Jeśli był to gołąb młody, istniała pewna nadzieja, że przyzwyczai
się do nowego stada i do nowej partnerki. Złapanie „obcego" prawie zawsze rodziło różne
zatargi i spory. Gdy właściciel gołębnika spostrzegł, że jego gołąb, z głupoty lub „z potrzeby
serca", dołączył do innej „paki" i wspólnie z nią krąży, szykując się do siadania na obcym
gołębniku, zaczynał robić wszystko, co mógł, aby nie dopuścić do schwytania jego
własności. Tego wymagał honor hodowcy. W takiej chwili najczęściej łapał długi kij z czer-
woną płachtą na końcu albo domowej produkcji moździerz, naładowany porcją siarki z
kalichloricum, i czaił się w pobliżu obcego gołębnika, aby w odpowiednim momencie, gdy
„paka" będzie już siadać, wyskoczyć zza parkanu lub zza rogu ze szmatą na kiju i głośnym
krzykiem płoszyć siadające gołębie. Jeśli nie pomagał krzyk, należało stado spłoszyć
głośnym wybuchem, uderzając naładowanym moździerzem w narożnik domu lub w jakiś
duży kamień. Wtedy wystraszone ptaki ponownie wzbijały się w górę, często rozdzielając się
na kilka małych stad, krążyły w powietrzu bardzo długo, dopóki nie zapomniały o hałasie,
nie uspokoiły się i nie nabrały odwagi, aby ponownie siadać na swoim gołębniku. Taka sy-
tuacja mogła powtarzać się kilka razy. Najczęściej do przeciwdziałania wyruszał właściciel
pierwszego gołębnika, strasząc w odwet siadające ptaki przeciwnika i nieraz groziła utrata
obu stad, gdyż przed wieczorem w zapadającym zmroku ptaki rozpraszały się, siadając często
na zupełnie innych, spokojnych gołębnikach, gotowych na ich przyjęcie. Te bardzo częste,
choć w zasadzie nie tak ważne wydarzenia były źródłem stałych konfliktów, a ich przebieg
fascy-
Rbwał dużą grupę młodzieży, sterczącej całymi dniami pod — najczęściej nie swoimi —
gołębnikami,
Tokio historie, wspominane zc wszystkimi szczegółami, krążyły na podwórkach przez
wiele miesięcy. Miłość do tych ptaków wymagała ustawicznego zaangażowania, ciągłej
obecności przy gołębniku i stawała się dla wielu nałogiem nic zezwalającym na zajęcie się
nauką ani na żadne inne zainteresowania.
Młodzi ludzie dorastali, rozpoczynali pracę, szli do wojska, żenili się, zajęci swoimi
nowymi kłopotami, jednak przez wiele lat nie zapominali o tamtej młodzieńczej miłości do
ptaków i z wielkim rozrzewnieniem patrzyli w górę, gdy dojrzeli krążącą nad Pruszkowem
wielką „pakę" gołębi.
Moje gapienie na gołębie kończyło się, gdy Alinka i Jurek ^wracali ze szkoły. Najpierw
wysłuchiwałem szkolnych wiadomości, sprawdzałem, co Jurek napisał w klasie w swoim
zeszycie, dowiadywałem się o różne szczegóły, co nowego wydarzyło się, kto nie nauczył się
lekcji, kto stał w kącie, w jakim humorze była pani Wąsowicz, kto żle, a kto dobrze
odpowiadał i kto w I b oberwał od pana Petlika linią po łapach.
Dopiero teraz czas mijał bardzo szybko.
Po obiedzie Jurek zabierał się do odrabiania lekcji, a ja podglądałem wszystkie jego
czynności, myśląc o tym, co mnie czeka za rok. Dopiero Wielkanoc zakończyła moje zimowe
udręki. Dzieci wyszły na podwórka i rozpoczęły się codzienne zabawy. A gdy na dobre
przyszła wiosna, na Stalowej pojawiły się bosonogie, kolorowo ubrane Cyganki. Szły ulicą,
rozmawiając w niezrozumiałym dla nas języku, otoczone brudnymi dziećmi, które wyciągały
do nas ręce prosząc o kawałek bułki. Przychodziły zawsze przed obiadem, pukając do
wszystkich mieszkań. Jeśli mężczyzna był w domu, to od razu je przepędzał, krzycząc na
żonę, że niepotrzebnie daje się oszukiwać lub okradać. A tymczasem kobiety tak bardzo
chciały poznać swoją przyszłość, tak bardzo pragnęły zmiany w swoim życiu, że nieraz,
mimo takich ostrzeżeń, wpuszczały te wróżki wszystkowiedzące do mieszkania, co prawie
zawsze kończyło się okradzeniem naiwnej gospodyni. Ginęły pieniądze lub różne drobiazgi.
Długo o tym mówiono wśród sąsiadów, tłumacząc brak rozwagi — uśpieniem lub rzuceniem
czarów.
Tabor cygański zatrzymywał się w zagajniku, niedaleko prze- j
ae
jazdu Gałkowskiego — dróżnika, który mieszkał w małym domku kolejowym tuż obok drogi
do Parzniewa.
Dzieci pod opieką starszych wybierały się tam w sobotnie popołudnie, aby popatrzeć na
życie tych wiecznych wędrowników, posłuchać ich śpiewu i zobaczyć tańce przy płonącym
ognisku. Stojąc z ojcem na skraju zagajnika, w pobliżu naszych kolegów, z daleka
patrzyliśmy na gotowanie kolacji i pieczenie gęsi. Gdy już się ściemniło, dorzucono do
ogniska więcej gałęzi i pomiędzy stojące obok nas kobiety weszły stare Cyganki. „Wiem, co
ciebie czeka! Ja widzę wszystko! Jeszcze będziesz szczęśliwa!" — zapewniała Cyganka,
wyciągając zniszczoną talię kart i grzecznie prosząc: „Połóż tu pieniążek! Dowiesz się
prawdyl"
Panowało wtedy przekonanie, że znają one przyszłość, że jeżeli będą chciały — mogą
uśpić, rzucić urok, zmienić los człowieka oraz że zabierają małe dzieci, aby wychować jo na
Cyganów. Po zakończeniu kolacji, gdy okazało się, że naiwne kobiety już oddały ukryte
przed mężami niewielkie oszczędności, zaczęło się strojenie cygańskich instrumentów —
skrzypiec i basetli. Wokół ogniska rozpoczęły się tańce, połączone ze śpiewaniem
cygańskich romansów. Trzymając się blisko ojca, patrzyliśmy z ogromną ciekawością na to
wszystko. A później — tabor odjechał. W zagajniku został tylko wypalony krąg po ognisku.
Wygnieciona trawa powoli prostowała się. Oglądaliśmy te ślady zc smutkiem, tak jak gdyby
pozbawiono nas jakiejś nadzwyczajnej rozrywki.
Na początku tego przedszkolnego lata któregoś popołudnia zjechały się z kółkami dzieci
z całej okolicy, ściągnięte wiadomością, że „Komosa" będzie szukał kulomiotu, zatopionego
w helenowskich gliniankach w czasie październikowych walk w 1914 roku. Pełni
ciekawości, rozgadani, obsiedliśmy wysokie brzegi, w oczekiwaniu nie wiadomo jakich
zdobyczy, a tymczasem „Komosa" i dużo starsi od nas chłopcy, a wśród nich także Jurek,
bezskutecznie nurkowali po całym stawie.
Nic nie znaleziono, ale od tej pory nie wierzyliśmy już w opowiadania o topielcach
pływających na dnie glinianek, gdyż Stasio Komo.siri.ski, obrońca — „bek" — z
pruszkowskiego klubu „Vic- toria", cieszył się wśród nas dużym szacunkiem i sympatią.
W czasie pierwszych wakacji Jurek spędzał całe dnie ze swymi kolegami z klasy,
starszymi od nas o dwa lub trzy lata. Już nie
bawił się z nami, a nawet patrzył na nas z jakimś politowaniem, gdy widział, jak kilku
bosonogich chłopców zbiera się przed Radą, aby rozpocząć codzienny bieg za kółkiem.
Najczęściej wybieraliśmy się do Helenowa. Mijając przydrożny krzyż, na wprost bramy
pałacowej, biegliśmy w kierunku Nowej Wsi. Siedząc na skarpie, obok piaszczystej drogi,
wysadzanej płaczącymi wierzbami, uczyliśmy się trudnej sztuki robienia fujarek. Każdy z
nas nosił mały składany scyzoryk, nazywany kozikiem. Z jego pomocą wycinaliśmy gałązkę
odpowiedniej grubości, bez sęczków, zgrubień i narośli. Oprawą scyzoryka opukiwaliśmy
ostrożnie zieloną korę, aż dała się ściągnąć z białego patyczka, który po dokonaniu kilku
nacięć i dokładnym poślinieniu wsuwało się na powrót na swoje miejsce. W zielonej korze
także nacinaliśmy odpowiednie otworki i w ten sposób powstawała bardzo prymitywna fu-
jarka, na której z wielkim trudem można było wygrać jakąś najprostszą melodię. Na takich
fujarkach grywali mali chłopcy pilnujący krów nad Mrówką, na łąkach obok Nowej Wsi. Po
nieudolnym koncertowaniu chowaliśmy fujarki za pazuchę i wędrowaliśmy do sosnowego
zagajnika, na zakręcie szerokiej piaszczystej drogi prowadzącej do Kań i Pszczelina. Tu
oglądaliśmy, nie wiadomo który już raz, okopy z okresu walk rosyjsko-niemieckich i
szukaliśmy śladów tamtych, tak dla Pruszkowa tragicznych i pamiętnych dni. Można tu było
jeszcze znaleźć zaśniedziałe łuski karabinowe, jakieś żołnierskie guziki łub trochę prochu
artyleryjskiego, podobnego do do rurek makaronu. Wychylając się z rowu strzeleckiego,
patrzyliś- my poprzez ostatnie drzewa zagajnika na zabudowania Nowej Wsi, na domy Kań,
samotne gospodarstwo Wojtka i rozciągającą się tuż za nim zielonosiną plamę kańskiego
lasu. Wyobrażaliśmy sobie, że oczekujemy tu na zbliżające się oddziały nieprzyjaciela, że za
chwilę musimy strzelać albo uciekać krętymi rowami żołnierskich okopów w głąb zagajnika.
Pod koniec tego przedszkolnego lata wydłużyła się trasa naszego biegu. Z Helenowa
„jechaliśmy" do majątku w Parzniewie. Zatrzymywaliśmy się tam niedaleko wysokiego
krzyża nad mogiłą, w której podobno pochowano powstańców z 1863 roku. Gdy byliś
my starsi, przychodziliśmy tu jesienią każdego roku, aby porządkować ten otulony darnią
duży grób.
W pobliżu stał wiatrak. Jeśli mieliśmy szczęście, słuchaliśmy, jak hałasują kręcące się na
wietrze skrzydła. Do środka nigdy nas nie wpuszczono.
Z Parzniewa biegliśmy ścieżką przy torze kolejowym, aż do przejazdu Gałkowskiego,
gdzie rozsiadaliśmy się w zagajniku, niedaleko dużej mogiły rosyjskich żołnierzy, z
wysokim, trochę już pochylającym się, prawosławnym krzyżem. Po krótkim odpoczynku
biegliśmy do bocznicy kolejowej, aby na dłużej zatrzymać się w budkach hamulcowych
pustych towarowych wagonów. Z ostatniego wagonu, z wysokości okienka w budce,
patrzyłem na tory kolejowe i, usiłując kręcić kołem hamulcowym, wyobrażałem sobie, że
prowadzę pociąg, który wyrusza w daleką drogę, w wymarzoną podróż, że za chwilę
miniemy zagajnik koło przejazdu oraz górkę w pobliżu Parzniewa i dojedziemy do bardzo
wysokich gór, jakie widziałem w naszej grubej książce o podróżach i przygodach.
Gdy znudziły się nam te wagonowe podróże, po kilku okrzykach kolegów zbieraliśmy się
na ścieżce, aby wyruszyć w drogę powrotną. Pędząc przed sobą kółka, mijamy przejazd
„koło Lorenca", wpadamy na ulicę Sienkiewicza, aby zatrzymać się na placyku przed stacją
kolejową, odbudowywaną po zniszczeniach wojennych. Placyk był wybrukowany okrągłymi
kamieniami, nazywanymi „kocimi łbami". Na środku stała wysoka studnia z długą rączką do
pompowania i z korytem do pojenia koni. Obok był postój wozów i dorożek. Umęczeni naszę
„kółkową" podróżą, łapczywie piliśmy wodę ze studni. Jeden z nas pompował, a inni,
przepychając się i ochlapując, gasili pragnienie, zbierając wodę w dłonie.
Napojeni i ochłodzeni, z zaciekawieniem oglądaliśmy postęp prac przy odbudowie
dworca. Czasami, niosąc w ręku nasze kółka, wchodziliśmy do poczekalni. Duży i
przestronny budynek ożywiał się rano, gdy odjeżdżali do pracy zatrudnieni w Warszawie
oraz zaspana młodzież szkolna. Później przez wiele godzin panowała tu senna cisza. Po
pustej poczekalni kręcili się bileter i sprzątaczka. Kasa była zamknięta. Z hałasem i
dudnieniem przelatywały pośpieszne pociągi, ciągnąc za sobą chmurę dymu, pary i kurzu.
Dopiero po południu wracała młodzież z warszawskich szkół, a w kil-
Igodzin później toczyła się powrotna fala pracowników różnych {instytucji i fabryk.
Na wprost dworca znajdowała się fabryka ołówków „St. Ma- Newski i Spółka". Drzewa i
krzewy zasłaniały budynek biurowy [oraz leżące dalej duże hale fabryczne i magazyny.
Przy fabrycznym parkanie, tuż przy ulicy Ołówkowej, zajmując prawie połowę
szerokości placyku, stał murowany budynek- -lodownia, wysokości kilku metrów, zarośnięty
gęstymi krzakami, w które wchodziliśmy, aby, nadmiernie napojeni wodą ze studni, ukryć się
przed wzrokiem przechodniów. W tym długim budynku (przechowywano lód, wyrąbywany
na stawach w parku Bersohna, sprzedawany w lecie rzeżnikom i właścicielom knajp.
Od placyku przed stacją aż do fabryki „Mechaników" i przejazdu „koło Lorenca",
prowadziła ulica Sienkiewicza, od której co kilkadziesiąt metrów odchodziły w kierunku
południowym trzy równoległe ulice: Ołówkowa, Stalowa i Pułaskiego. Północną stronę ulicy
Sienkiewicza zajmowały przylegające do torów budynki kolejowe. Zza parkanu widać było
dachy magazynów, otoczonych krzakami bzu i wysokimi drzewami akacji. Po drugiej stronie
ulicy zamiast chodnika był głęboki rów kanalizacyjny, którym spływały do Utraty fabryczne
ścieki. Ze względów bezpieczeństwa rów odgrodzono od jezdni barierką ze starych,
zardzewiałych rur.
W parterowym budynku na rogu Ołówkowej otworzono knajpę „Pod słońcem", a w
pobliżu niej, na placyku niedaleko Stalowej, w dawnej zajezdni tramwajów konnych, dwa
niepotrzebne już wagony służyły do zabawy dzieciom z okolicznych podwórek. Pozbawione
szyb, coraz bardziej rdzewiejące, z resztkami kolorowego lakieru — miały jeszcze ławki i
dzwonek, uruchamiany pociągnięciem wiszącego pod sufitem sznurka. Przez kilka lat było to
miejsce naszych najlepszych zabaw. Mogłem wtedy być konduktorem sprze- dającym bilety i
poganiającym spóźniających się pasażerów albo motorniczym dzwoniącym długo na odjazd,
a kręcąc kołem hamulcowym, udawałem, że prowadzę tramwaj w daleką podróż. Czasami
jeden z nas był kontrolerem, sprawdzał bilety i wyrzucał jeżdżących „na gapę", a niekiedy
organizowano napady, połączone z porywaniem broniących się, rozkrzyczanych dziewcząt.
Za niepamiętnych dla nas, przedwojennych lat — dwa konie ciągnęły wagon tramwajowy
sprzed stacji kolejowej, wożąc warszawiaków na wa
ta
kacyjny odpoczynek w Komorowie. Każdego ciepłego dnia liczne rodziny spacerowały na
pobliskich łąkach i w pięknym helenowskim lesie, a małe dzieci brodziły w pobliżu młyna, w
szeroko rozlanej Utracie. *
Później nadeszła Wielka Wojna i ostatnimi pasażerami naszych konnych tramwajów byli
ciężko ranni rosyjscy żołnierze, przewożeni do pociągu ewakuacyjnego z polowych szpitali
w komorowskich willach. 11 października 1914 roku wojsko niemieckie w swoim marszu na
linię Widy rozpoczęło natarcie na Pruszków. Ten tragiczny dzień dobrze znaliśmy z
opowiadań ojca.
Rosjanie już od kilku dni wycofywali się na wschód. Saperzy wysadzili mosty drogowe
na Utracie i wycinali stare wysokie topole, stojące wzdłuż drogi do Helenowa — aby
odsłonić przedpole. Od rana co pewien czas nadlatywał nad Pruszków niemiecki samolot, z
którego wychylał się lotnik i zrzucał niewielką, ale wybuchającą z ogromnym hukiem
bombę. Na peronie kolejowym leżały sterty bagażu, walizek, tłumoków i różnych skrzyń, a
wśród tego niebywałego chaosu z trudem ustawiano nosze z jęczącymi rannymi żołnierzami,
aby czekać na zapowiadany od rana pociąg ewakuacyjny. Ludność Pruszkowa uciekała do
Warszawy. Tylko rodziny z małymi dziećmi i ludzie starzy chowali się do piwnic, z nadzieją
przeżycia. Dopiero późnym popołudniem nadjechał od strony Brwinowa pociąg składający
się z kilkunastu podziurawionych kulami wagonów osobowych, nadmiernie zatłoczonych
żołnierzami i uciekającymi za Wisłę wystraszonymi rodzinami rosyjskich urzędników.
Przyczepiony na końcu, załadowany sianem wagon towarowy palił się wielkim płomieniem.
Żołnierze i cywile rozpoczęli walkę o miejsce na stopniach lub na dachu. Nikt z pasażerów
ani z osób stłoczonych na peronie nie odważył się na odpięcie płonącego wagonu.
Mimo rozpaczliwych błagań ciężko rannych żołnierzy pociąg odjechał nie zabierając
nikogo. Kilkunastu rozwścieczonych kozaków starało się zapędzić cywilów do przenoszenia
noszy z rannymi na Żbików, za rzekę, ale i oni, gdy w pobliżu stacji spadły pierwsze pociski
artyleryjskie, popędzali swoje konie, aby jak najszybciej uciec za Utratę. Pod wieczór
rozgorzała kilkudniowa bitwa o Pruszków. Front zatrzymał się na dość wąskiej i płytkiej
rzece.
Moi rodzice, wraz z sąsiadami, siedzieli w piwnicy domu Rej-
m
era. Artyleria niemiecka,
ze stanowisk w lesie helenowskim, strze-
ała do Pruszkowa, niszcząc domy mieszkalne i fabryki, a później _J>gień przeniesiono na
zabudowania Żbikowa, na wieżę kościoła, w której podobno mieści! się punkt obserwacyjny,
pomagający dobierać cele artylerii rosyjskiej rozlokowanej w szkółkach Hosera; Wymiana
ognia artyleryjskiego trwała przez kilka dni. Nikomu nie udawały się próby przekroczenia
rzeki. Niemcy niszczyli budynki na &bikowie, a Rosjanie w Pruszkowie. Płonęły domy i
fabryki. Nie było komu gasić pożarów. Ginęło coraz więcej osób cywilnych, dla których
wynik zaciętego boju, toczonego w naszym mieście, był w zasadzie najzupełniej obojętny.
Chodziło tylko o przeżycie i ocalenie dobytku.
15 października Rosjanie, wprowadzając do boju dywizje ściągane w pośpiechu aż z
Syberii, odepchnęli Niemców. Po pewnym czasie linia frontu ustaliła się na rzece Rawce, co
pozwoliło Rosjanom na rozpoczęcie przyspieszonej ewakuacji na wschód zarówno ludzi, jak
i tego, co było jeszcze do zabrania ze zniszczonych fabryk.
W zajezdni, pomiędzy naszymi ulicami, pozostały dwa nikomu niepotrzebne wagony
konnego tramwaju. Po latach, gdy już zapomniano o wojnie, spotykały się tutaj podczas
zabaw dzieci z sąsiadujących ze sobą ulic — Stalowej i Ołówkowej.
Idąc dalej ulicą Sienkiewicza, można było dojść do przejazdu „koło Lorenca" i do
portierni fabryki „Mechaników", leżącej tuż za domem Rejmera. Dalej za budynkami
fabrycznymi kończyło się miasto. Po drugiej stronie ulicy Pułaskiego były pola i łąki, ciągną-
ce się wzdłuż torów kolejowych aż do Brwinowa.
Stało się już zwyczajem, że powracając z naszej codziennej wędrówki za kółkiem,
siadaliśmy na barierce nad rowem kanalizacyj* nym na początku Stalowej. Tutaj nareszcie
odpoczywaliśmy, szczęśliwi, że już wracamy, że już widać nasze domy i że będzie tam no
nas czekał upragniony obiad.
Po obiedzie już nie biegaliśmy do „chłopskiego dołka". Codziennie kąpaliśmy się w
helenowskich gliniankach. Były to dwa dość głębokie, leżące obok siebie stawy, powstałe po
wykopaniu gliny lub żwiru. Mówiono, że mniejszy staw służy do topienia psów i dlatego nikt
w nim się nie kąpał. Do większego stawu, częściowo zarośniętego trzciną i sitowiem, tylko w
jednym miejscu można było dogodnie wchodzić łagodnie obniżającym się piaszczystym
brzegiem. Na pewno niegdyś tędy właśnie wywożono glinę lub żwir z głębo
kiego dołu, a teraz my wchodziliśmy do kąpieli. Dobr/,y pływacy skakali do wody z wysokiej
burty, ułożonej z kilku warstw darni.
Na środku dużego stawu była płycizna. Tutaj mogliśmy odpoczywać, zmęczeni
pływaniem. 1 dla mnie nadszedł taki dzień, gdy w otoczeniu Jurka i kilku jego kolegów
odważyłem się płynąć na płyciznę, aby sprawdzić swoje zdolności pływackie, wyniesione z
nauk w „chłopskim dołku". Gdy stanąłem po raz pierwszy na miękkim gliniastym dnie, woda
sięgała mi do pasa. Wyciągnąłem z radości ręce do góry, wznosząc jakieś dzikie okrzyki.
Tak upływały ostatnie tygodnie naszej dziecięcej wolności i beztroski Coraz szybciej
mijały dni, a my coraz mniej mieliśmy chęci do nąuki.
Rodzice nadal wymagali od nas bardzo mało. Po prostu nie mieli czasu, aby zajmować się
nami. Byli zadowoleni, jeśli nikt nie przychodził zc skargą, jeśli punktualnie zjawialiśmy się
na obiad i jeśli niezbyt długo wołali, przypominając o kolacji. Pamiętam, jak Matka
przestrzegała, abyśmy po dokładnym umyciu i po kolacji, idąc spać, w długich nocnych
koszulach, odmawiali pacierz. Klęczała wtedy razem z nami obok łóżka. W czasie modlitwy
kleiły się nam oczy i natychmiast po przytuleniu głowy do poduszki zasypialiśmy, zmęczeni
spacerami, podwórkowymi zabawami, wyczerpani długimi pościgami i ucieczkami.
Dopiero w ósmym roku życia, w dwa lata po zakończeniu wojny, mogłem rozpocząć
naukę szkolną.
W Pruszkowie brakowało nauczycieli i sal lekcyjnych, ale za to w każdej nadmiernie
przepełnionej klasie było paru opóźnionych o kilka lat, wyrośniętych dryblasów,
rozpoczynających naukę dopiero teraz, gdy nareszcie udało się im powrócić z tragicznych
wędrówek po ogarniętej rewolucją Rosji. Te różnice wieku i doświadczeń życiowych
pomiędzy uczniami w klasie, z których jedni spędzali lata wojny w rodzinnym domu w
Pruszkowie, a inni wiedzieli już, co to jest głód, i napatrzyli się na umieranie ludzi, nie tylko
utrudniały pracę nauczycielom, ale źle wpływały na młodsze dzieci. Gdyby chociaż istniały
odpowiednie warunki do nauki! W szkole na £bikowie, w pobliżu kościoła, w jednej dość
dużej izbie zamienionej na salę lekcyjną — uczyło się ponad pół setki dziwi, z klas
I od pierwszej do czwartej, i nauczyciel tak musiał układać plan za- I jęć, aby wykładając dla
jednej grupy, dawać pozostałym jakieś ćwiczenia pisemne lub rysowanie na tabliczkach.
Tragiczną sytuacją pruszkowskich szkół poprawiła decyzja PKP. Postanowiono oddać
dwa budynki na potrzeby szkolnictwa, żąda- I jąc, aby wszystkie dzieci kolejarzy, bez
względu na to, w której mieszkają dzielnicy miasta, mogły rozpocząć naukę w szkole nazwa-
nej „kolejową". Początkowo wszystkie klasy nowo utworzonej szkoły mieściły się na
Papierni, w dawnym budynku szpitalnym. Tam właśnie rozpoczął naukę mój brat Jurek. Do
przejścia z końca Stalowej miał około trzech kilometrów, godzinę drogi. Bez względu na
pogodę o siódmej rano, gdy słychać było fabryczne syreny, wyruszał z Alinką, a razem z
nimi szła duża grupa dzieci kolejarzy z naszej dzielnicy.
Nauka odbywała się w stojącym do dziś okazałym gmachu z charakterystyczną pękatą
wieżą. Podobnie jak wszystkie budynki wznoszone przez zarząd Drogi Żelaznej
Warszawsko-Wiedeńskiej, został zbudowany z czerwonej, prasowanej cegły. Sale były duże,
korytarze szerokie, z marmurowymi schodami, ale szybko dało się ocenić, że ani szpital, ani
szkoła — nie miały tu odpowiednich warunków do swej działalności.
Gdy rozpoczynałem naukę, PKP oddały na potrzeby młodszych dzieci piętrowy budynek,
otoczony drewnianym parkanem, z sześcioma klasami szkolnymi, w pobliżu przejazdu
Żbikowskiego i wejścia do warsztatów kolejowych. Tutaj miałem się uczyć przez trzy
najbliższe lata.
Zapamiętałem moje ostatnie „przedszkolne" miesiące. Podgląj dałem, co robi Jurek i
wysłuchiwałem jego dokładnych codziennych opowieści. Dowiedziałem się o dzwonku, z
którym chodzi „pan woźny", rozpoczynając i kończąc każdą lekcję, o kolegach z klasy, o za-
daniach domowych, a także o „pani" —- uczącej dzieci nie tylko czytania, pisania i
rachowania, ale także dobrego wychowania. Jurek liczył na tabliczce, pisząc szyferkiem
zgrzytającym przy każdym mocniejszym naciśnięciu. A w kilka miesięcy później, już w
świe-1 tle żarówki, wyraźnie i równo pisał w nowym, poliniowanym ze- j szycie, odrabiając
ćwiczenia z polskiego. W tym czasie, gdy Jurek j męczył się z odrabianiem lekcji, leżał
przede mną, na drugim końcu I stołu, jego nowy elementarz. Po raz nie wiem który
przeglądałem
go z ogromną ciekawością, starając się odczytać najprostsze, najkrótsze wyrazy.
Tak było przed kilkoma miesiącami. Teraz ja miałem iść do szkoły. Będę miał swój
tornister, elementarz, zeszyty, obsadkę ze stalówkami oraz tabliczkę z szyferkiem. Nareszcie
doczekam się pierwszego dzwonka, poznam „naszą panią", o której będę mówił, że jest
najlepsza na świecie, i nareszcie będę miał swoich szkolnych kolegów, z którymi będę robił
różne szkolne psoty, takie same, o jakich opowiadał Jurek.
Kończył się słoneczny i upalny sierpień, gdy po raz ostatni kąpaliśmy się w helenowskich
gliniankach. Jeszcze świeżo miałem w pamięci chodzenie boso po rżyskach, gonitwy za
kółkiem, strzela- I nie z procy, nasze „jazdy" w budkach hamulcowych towarowych I
wagonów, a już zbliżała się smutna jesień i okazywało się, że tak I naprawdę, to im bliżej był
wrzesień — tym mniej na niego czeka- ■łem.
Najtrudniej było mi przyzwyczaić się do butów. Przez pierwsze dni w niemiłosierny
sposób uwierały nawykłe do swobody stopy. Ciemnogranatowe, sukienne ubranie —
marynarkę z czterema kie- I szeniami zapinanymi na guziki i spodnie równo ucięte na
wysokości I kolan — oraz elementarz Falskiego odziedziczyłem po Jurku. Ojciec I kupił mi
tornister i tabliczkę, na której miałem pisać i rysować I specjalnym szyferkiem. W
pierwszych miesiącach nauki odrabia- £ liśmy na niej zadania domowe. Idąc do szkoły z
umocowaną na I tornistrze tabliczką, na której odrabiałem zadaną lekcję, musiałem ■ uciekać
od złośliwych kolegów, starających się zatrzeć ten dowód I mojej pilności.
1 września 1922 roku rozpoczynaliśmy naukę nabożeństwem I w pruszkowskim kościele.
Odświętnie ubrani, w uciskających na- I sze stopy butach, dużą gromadą wyruszyliśmy ze
Stalowej, aby zdą- 1 żyć na godzinę ósmą. Do naszej klasy, poza Genkiem — moim naj- I
bliższym sąsiadem — szło sześciu moich rówieśników i dwie dziew- I czynki — córki
kolejarzy z naszej dzielnicy, a także kilkoro dzieci I z ulicy Brwinowskiej, leżącej o kilometr
dalej.
Dużo wcześniej wyruszał Jurek ze swoją grupą, maszerując do I szkoły na Papierni. Na długo
zapamiętałem kotłujący się na piasz
czystym dziedzińca tłum chłodów i małe grupki ustrojonych w ko-j łorowe kokardy,
trzymających się osobno dziewcząt.
Wtedy to, po raz pierwszy, zobaczyłem „naszą panią", siwą, I niedużą, o różowej twarzy,
wiecznie uśmiechniętą — panią Roma-1 nowską.
Po sprawdzeniu listy ustawiliśmy się w pary — najpierw sta-1 nęły wystrojone
dziewczęta, na które patrzyliśmy z wielkim zain-fj teresowaniem, a później my — ruchliwi,
niespokojni, przepycha-1 jący się, hałaśliwi chłopcy, a na końcu znalazło się kilka par trzy- I
mających się razem, patrzących na nas z lekceważeniem nadmiernie I wyrośniętych
dryblasów, którzy mieli uczyć się z nami i od razu I zyskali uznanie naszej pani, nie tylko za
swój wzrost, ale przede I wszystkim za poważne zachowanie się, tak bardzo odcinające się I
od naszego dziecinnego rozdokazywania. A oni oddzielili się od nas, I jak gdyby trochę
zawstydzeni swoją przedwczesną dojrzałością I i tym, że mają się uczyć w jednej klasie z
taką wrzaskliwą dzie-1 ciarnią.
Moją parą był Genek. Idąc ulicami Pruszkowa długą, rozcią- I gającą się kolumną,
trzymając się za ręce, rozglądaliśmy się po nie I znanych nam ulicach.
Wzdłuż ulicy Bolesława Prusa, dawnego traktu z Warszawy do I Nadarzyna i Grodziska,
rosły wysokie, rozłożyste topole. Tuż za I rzeką Utratą zaczynał się park Anielin, a dalej za
nim rosły stare I drzewa parku Bersohna — dochodzącego aż do „czarnej drogi". I W
Anielinie poprzez nieszczelny parkan widać było kilka stawów I i wysokie topole otoczone
gęsto rosnącymi olchami i leszczynatfii I
Dopiero za kilka lat, gdy park przejmie Zarząd Miejski, po-1 wstaną tu nastrojowe alejki,
a po stawach pełnych karpi będzie I można pływać dużymi, ozdobnymi łodziami.
Po drugiej stronie ulicy Prusa, od rzeki aż do kościoła, rozcią-1 gał się piękny park
hrabiego Potulickiego. Ogrodzony wysokim mu-1 rem, był dostępny tylko dla niewielu ludzi
z miasta. Na wprost uli-1 cy Kościuszki, we wnęce muru, stała figura Matki Boskiej, a obok
znajdowała się furtka, przez którą wchodziło się do parku w po-1 bliżu pałacyku, w którym
mieszkał słynny kawalerzysta z czasów I ostatniej wojny — pułkownik Józef Rawicz.
Po nabożeństwie nasze Żbikowskie klasy odłączyły od kolumny I maszerującej na
Papiernię i bardzo już zmęczeni wróciliśmy na I
szkolny dziedziniec. Tego dnia nie wchodziliśmy jeszcze do naszej sali, gdyż nauka miała
odbywać się na dwie zmiany i na uroczystości otwarcia roku szkolnego nie było miejsca dla
wszystkich uczniów. Ustalono już, że nasza klasa będzie rozpoczynała naukę po południu.
Następnego dnia większość dzieci, z nadmiaru pilności lub z chęci zdobycia lepszego
miejsca, przyszła do szkoły dużo wcześniej. Zwłaszcza dziewczynki, kandydatki na wzorowe
uczennice, chciały koniecznie siedzieć w pierwszych ławkach. Rozkrzyczana gromada
pierwszoklasistów szybko podzieliła się na małe grupki, osobno chłopcy, którzy od razu
rozpoczęli bójki, przepychania się i gonitwy na piaszczystym dziedzińcu, osobno dziewczęta,
poważne i spokojne — ale za to rozgadane i zerkające w kierunku hasających po dziedzińcu
kolegów, z którymi miały się uczyć przez kilka najbliższych lat.
Przy parkanie, oddzielającym szkolny dziedziniec od warsztatów kolejowych, rosły
jesiony o szeroko rozłożonych grubych konarach, gęsto pokrytych liśćmi. Idealnie nadawały
się do zabawy w leśnych ludzi. Czterech z nas, znudzonych przedłużającym się
oczekiwaniem na rozpoczęcie lekcji, wykorzystując parkanowe belki, szybko znalazło się na
sąsiadujących ze sobą drzewach. Nie pamiętam, kto z nas wymyślił taką zabawę, ale jedno
jest pewne, że w ten nieprzewidziany sposób, jeszcze przed rozpoczęciem nauki, zawiązała
się nasza wieloletnia przyjaźń. Najwyższy z nas Mietek mieszkał obok parku „Sokoła", w
dużym dwupiętrowym domu, w którym była poczta. Maniek — nie wiem dlaczego nazywany
„Dziunią" — jedyny z nas ładnie uczesany i w krawacie, mieszkał po drugiej stronie
Żbikowskiego przejazdu, na pierwszym piętrze narożnego domu, tuż obok torów. Genek i ja
przyjaźniliśmy się od dość dawna. Kołysząc się na gałęziach, szybko zapomnieliśmy, po co
właściwie tu przyszliśmy. Wysoko nad ziemią, zajęci zabawą, nie zwróciliśmy uWagi na
dźwięk dzwonka. Chodził z nim po podwórku pan woźny — starszy, szczupły i nieduży
mężczyzna z długimi wąsami. Dopiero znacznie później zdałem sobie sprawę z tego, że
przegapiłem tak bardzo oczekiwany „pierwszy dzwonek". Podwórko opustoszało, a my, pełni
dziecięcej naiwności, myśleliśmy, że wszyscy zapomną o nas i w ten sposób na rozłożystych
gałęziach jesionów zleci nam pierwszy dzień pobytu w szkole. Stało się jednak inaczej. Pod
drzewa przybiegły dwie koleżanki, aby nam
4S
4
~ Ozfeinica milionerów
49
Ipowiedzieć, że nasza pani nie chce bez nas rozpoczynać lekcji. Zd/U wionę i trochę
zdenerwowane naszym zachowaniem mówiły: „Chłop* cy! Czy nie słyszeliście dzwonka?
Zobaczycie, co będziecie mieli!" Nadal kołysaliśmy się na gałęziach, udając, te ich słowa nic
nas nie obchodzą. Gdy wróciły do klasy, chcieliśmy już schodzić z drzew, nie bardzo
wiedząc, czym to wszystko może się skończyć, gdy nie*! spodziewanie zobaczyliśmy, że
nasza pani wyszła na podwórko i ruszyła w naszym kierunku. Na jej twarzy nie było
uśmiechu. Szybko zsunęliśmy się na ziemię i pokornie stanęliśmy przed nią, Najwięcej
dostało się Mietkowi, był z nas najwyższy i być może dlatego został potraktowany jako
inicjator. Usłyszeliśmy surowe zapewnienie, że to powinno być pierwszy i ostatni raz, jeśli
chcemy chodzić do szkoły, gdyż na nasze miejsca czeka bardzo dużo dzieci, które chcą się
uczyć.
Bez jednego słowa poszliśmy do naszej klasy na piętrze. Szybko zajęliśmy cztery wolne
miejsca, od razu zapominając o niedawnym postanowieniu, że koniecznie musimy siedzieć
razem, obok siebie. Ten nasz nie bardzo poważny postępek wywołał podziw kia* sowych
dryblasów z ostatnich ławek. Jeden z nich zdobył się nawet na duże poświęcenie, oddając mi
lepsze miejsce w ławce przy oknie, przez które widać było ulicę 3 Maja i porosłe olchami
łąki nad Utratą.
Nasza pani nigdy nie powracała do tego wydarzenia i gdy po trzech latach nauki w czasie
pożegnania wspominaliśmy te pierwsze minuty pobytu w szkole, udawała, uśmiechając się,
że nic nic pamięta.
Gdy na tej pierwszej, niezapomnianej lekcji, po dłuższej chwili cichych rozmów i
szeptów klasa nareszcie uspokoiła się, nasza pani najpierw nam się przedstawiła, a później
mówiła o tym, jakie zadania musi wykonać, czego nas nauczyć i czego będzie od nas wy*
magała. Mówiąc o naszych obowiązkach i o tym, jak mamy zachowywać się w szkole,
podkreśliła, że jesteśmy pierwszym pokoleniem od przeszło stu lat, któremu los pozwolił
uczyć się w polskiej szkole, że jeszcze tego nie rozumiemy i nie zdajemy sobie z tego
sprawy, ale na pewno kiedyś będziemy wiedzieć, ilu naszych roda- ków oddało swoje życie,
abyśmy mogli swobodnie mówić i myśleć po polsku. Nasza pani szybko ustaliła, gdzie kto
ma siedzieć — mali na początku, wysocy w ostatnich ławkach — a później dowi<?-
dzieliśmy się, jak powinniśmy zachowywać się i co mamy przynosić z domu na lekcje.
Pierwszy dzień naszego pobytu w szkole, tak niefortunnie rozpoczęty, był słoneczny i ciepły.
Zapamiętałem na długo jesienne widoki za oknem, wielkie kępy jeszcze zielonych olch nad
Utratą i wędrujące nad rzeką słońce. Na miejscu zajętym w pierwszym dniu siedziałem przez
trzy lata mojej nauki na Żbi- kowie. Patrząc w okno widziałem tor kolejowy i przejeżdżające
pociągi, robotników pracujących przy budowie elektrowni i wysokie drzewa parku Bersohna.
Tego dnia nie było dzwonka na koniec lekcji. Dość długo siedzieliśmy w klasie, słuchając
jakiejś bajki, którą czytała nam pani z dużej książki z kolorowymi obrazkami.
Niewiele zostało w mojej pamięci z trzech lat nauki w szkole na Żbikowie.
W pierwszym oddziale był nadmierny tłok. W niektórych ławkach tłoczyło się po trzech
uczniów. Kilku starszych wyrośniętych chłopaków, stale okazujących nam swoje
lekceważenie, trzymało się razem, siedząc w ostatnich rzędach. Nie ukrywali niezadowole-
nia, gdy pani czytała nam bajki. Wychodzili z klasy, mówiąc, źe to już ich nie interesuje, lub
udawali, że śpią, składając głowy na rękach położonych na ławce. '
Przez trzy lata nauki poginęły gdzieś po drodze te wyrośnięte dryblasy z ostatnich ławek.
Może przenieśli się do innych szkół? Albo my zaczęliśmy szybciej rosnąć i dogoniliśmy ich,
wyrównując różnicę wzrostu i podciągając się do ich poziomu umysłowego.
Początkowo używaliśmy do nauki pisania czarnych ceramicznych tabliczek, formatu
kartki z zeszytu, osadzonych w drewnianych ramkach, a pisaliśmy specjalnym szyferkiem,
ścierając niepotrzebny zapis szmatką.
Dopiero w połowie roku szkolnego kupiłem zeszyty, przybory do pisania i kwadratowy
szklany kałamarz, w którym zawsze brakowało atramentu. Dzieci z naszej dzielnicy
zaopatrywały się w przybory szkolne w „bazarku". Na wprost stacji kolejowej stał, bokiem
do ulicy, jeden z najstarszych domów w Pruszkowie. Były w nim dwa małe, ciemne i ciasne
sklepiki, spożywczy i „bazarek", W którym, w ustawicznym tłoku i przepychaniu, dzieci
idące do
Si
I szkoły zaopatrywały się w tabliczki i szyferki, a później — gdy już poprawiła się sytuacja
materialna rodziców i uruchomiono różne fabryki — w zeszyty, ołówki, papier do rysowania,
kredki i różne przybory szkolne. Kupowaliśmy tu — za wyłudzone od rodzicóW' pieniądze
— kalkomanie i małe kolorowe główki aniołków, tak bardzo nam potrzebne w okresie przed
Bożym Narodzeniem, kiedy wieczorami robiliśmy rożne ozdoby na choinkę. Rozpoczynając
naukę pisania mieliśmy stale brudne i poplamione atramentem palce, a w zeszytach — nie
dające się usunąć kleksy.
Nauka szła mi dobrze, nie miałem żadnych trudności, aby utrzymać się w gronie
najlepszych uczniów. W domu nadal podpatrywa- j lem Jurka, który udzielał mi wielu
informacji. Przeglądałem jego i podręczniki i starałem się uczyć razem z nim, próbując nawet
rozwiązywania zadań rachunkowych.
Cała nasza czwórka, którą nie tylko na lata nauki w szkole „kolejowej" związało to
wspólne łażenie po drzewach, była w podobnej sytuacji. Nasze starsze rodzeństwo uczyło się
o klasę wyżej, w tej samej szkole, tylko na Papierni. Mietek miał siostry Stefę, Genek —
Alinkę, „Dziunia" — brata Zdzicha, a ja — Jurka. Elementarz Falskiego znaliśmy już tak
dobrze, że kiedy w klasie rozpoczynano naukę czytania, my z łatwością czytaliśmy
opowiadania z ostatnich stron książki.
Gdy spadł pierwszy śnieg, wspólną zabawą dzieci naszego oddziału było lepienie
wielkiego bałwana. Ustrojony w starą miotłę, z oczami-węgielkami i nosem-marchewką, stał
na szkolnym dziedzińcu aż do końca zimy, brudny już i ponadgryzany przez kolejne odwilże.
Z tej pierwszej szkolnej zimy mocno zapisały się w mojej pamięci lekcje w czasie silnych
mrozów. W klasowym piecu paliło się tylko raz dziennie, rano — przed lekcjami. W całym
mieście niej było węgla, dla szkoły kolej dostarczyła tylko niewielkie ilości. Nasza klasa
miała lekcje po południu. Zamarznięte okna przepuszczały| bardzo mało dziennego światła.
Paląca się u sufitu żarówka ledwo się ćmiła. W klasie panował półmrok. Nasza pani
przynosiła z kancelarii lampę naftową, ustawiając ją na stole. Siadaliśmy z daleka od okien,
jak najbliżej niedogrzanego pieca, ubrani w jesionki i rę* kpwiczki, zmarznięci tak, te nie
mogliśmy utrzymać w ręku am szyferka, ani ołówka, słuchaliśmy różnych opowieści naszej
paw,
powtarzaliśmy zadane lekcje z elementarza i uczyliśmy się najprostszych wierszyków.
Gdy po lekcjach wracaliśmy do domu, było już ciemno. Jedynym oświetleniem był
księżyc i jasno świecące gwiazdy. Latarni na ulicach jeszcze nie zainstalowano. W półmroku
dobrze nam się zjeżdżało z góry-lodowni w parku Bersohna. Czasami zjeżdżaliśmy kucając
na zelówkach, ale najczęściej na tornistrach, co zawsze kończyło się awanturą z rodzicami.
Razem z kolegami z innych szkół, powracającymi także z popołudniowych lekcji —
toczyliśmy długie śnieżne boje, walcząc zaciekle pigułami. Gdy tylko zobaczyliśmy idące ze
szkoły dziewczęta, od razu one stawały się celem ataku wszystkich chłopców. Jedne omijały
park Bersohna, inne szybko uciekały, ale każdego wieczoru kilka z nich wracało z płaczem
do domu, grożąc nam, że jutro poskarżą się pani.
Po kilku śnieżnych napadach bezbronne dziewczęta bały się wychodzić ze szkoły. Wtedy
to Mietek otrzymał od swojego ojca polecenie towarzyszenia w drodze powrotnej swoim
sąsiadkom, dwóm siostrom, koleżankom z naszej klasy. Mietek miał ogromny respekt przed
ciężką ręką ojca i tak oto każdego wieczoru, wracając do domu, towarzyszyliśmy
koleżankom i jemu, jak przystało na wiernych przyjaciół. Z dnia na dzień z atakujących
staliśmy się atakowanymi.
W ciemnościach, na „czarnej drodze", kilkadziesiąt metrów za przejazdem, czatowała
spora gromadka naszych rówieśników i rozpoczynała rzucanie dużych i twardych piguł w
dziewczęta i w nas, i oh obrońców. Nie na wiele jednak przydawała się nasza rozpaczliwa
obrona. Zaczajeni chłopcy, szykując się do napaści, przygotowywali odpowiednie zapasy
śnieżnych pocisków, gdy tymczasem my byliśmy bezbronni, niosąc po dwie lub trzy piguły.
Wielokrotnie trafieni, ratowaliśmy się ucieczką, pędząc jak najszybciej w kierunku kładki na
Utracie. Czasami brali nas w obronę przypadkowi przechodnie. Dopiero ferie świąteczne
przerwały te walki, jednak bohaterska obrona koleżanek klasowych na długo utrwaliła w
szkole dohrą o nas opinię.
*
___|po tylu latach nie mogę zrozumieć, dlaczego żadna z tych
I dziewcząt nie została na dłużej w mojej pamięci, chociaż tyle go- Idzin spędzaliśmy
razem. Nosiły nasze tornistry i teczki, kiedy my [ganialiśmy po błotnistych łąkach zbierając
dla nich kwiaty. Pomagały nam w odrabianiu lekcji, umiejętnie podpowiadały stojącym przy
tablicy i męczyły się w czasie klasowych zadań, aby podrzucić nam ściągaczkę. Nie
pamiętam ich imion ani nazwisk, nie pamiętam ich twarzy, ubioru, uczesania, choć tak często
wspominam kolegów i nauczycieli, ich odezwania, zachowanie, uśmiech, ich złe i dobre
strony.
Stopniowo nauka stawała się najważniejszą sprawą w moim życiu, zajmowała coraz
więcej czasu. Lekcji w szkole przybywało, a w domu coraz dłużej trwało odrabianie różnych
zadań i ćwiczeń. • Dopiero po latach zrozumiałem, że zasługą szkoły było nie tylko
przekazywanie wiadomości, ale także rozwijanie naszych umysłów i budzenie miłości do
ojczyzny, a także nauczanie współżyoia z innymi dziećmi. Szkoła, wyciągając nas z
podwórek naszej dzielnicy, uczyła innego spojrzenia na miasto, w którym żyliśmy, i na cały
kraj.
W swoich poszukiwaniach rówieśników oraz nowych miejsc do wspólnej zabawy
odchodziliśmy coraz dalej od domu. Zaspokajało to rodzące się pragnienie większej
samodzielności, a lepiej poznana ulica stawała się jak gdyby bliższa i na pewno mniej groźna.
Początkowo w czasie pierwszych samodzielnych wypraw co pewien czas oglądaliśmy się za
siebie, sprawdzając, czy nie odeszliśmy zbyt daleko, czy jeszcze widać nasz dom, znajome
bajkony i bramy. Obawialiśmy się, czy potrafimy wrócić na nasze podwórko. Później, gdy w
swoich wyprawach oddaliliśmy się od naszej ulicy, takim punktem określającym miejsce
powrotu był komin fabryczny „Mechaników".
W pierwszych latach szkolnych czas wolny od nauki i drobnych prac domowych
spędzaliśmy na różnych grach i zabawach, razem z dziećmi z sąsiednich podwórek. Każdego
wieczoru rozdokazywana gromadka kończyła swe zabawy grą w chowanego, kryjąc się w
piwnicach i na klatkach schodowych. Gdy byliśmy trochę starsi, na przedwieczorne gonitwy
wybieraliśmy się do pobliskich ruin wytwórni terakoty, wymarzonego terenu do ukrywania
się. Podwórka domów, w których nie mieszkały dzieci, były niedostępne
dla naszych zabaw. Przepędzano nas bardzo szybko. Widocznie mieszkali tam ludzie
nadmiernie nerwowi i wrażliwi na nasze hałasy.
W zimie zbieraliśmy się w mieszkaniu najgościnniejszej rodziny, tam gdzie przyjmowano
nas najchętniej.
Wszystkie zabawy, a także odrabianie lekcji, nawet przez najpilniejszych uczniów,
przerywało jedno wydarzenie — przejazd przez Pruszków automobilu hrabiego Potockiego.
Gdy duży, otwarty, czarny pojazd, prowadzony przez kierowcę w białym płaszczu, wjeżdżał
w ciche ulice naszego miasteczka, hałas silnika dobrze było słychać i na Stalowej.
Samochody jeździły wtedy powoli i bardzo głośno.
W takiej chwili wszystkie dzieci zostawiały swoje zajęcia i zabawy, aby pędzić
najkrótszą drogą do Helenowa. Niedaleko pałacowej bramy, pod krzyżem, czekaliśmy na
samochód, który po niezbyt dobrze wybrukowanej drodze jechał bardzo wolno. Czasami
hrabia zatrzymywał się w mieście, aby załatwić jakieś sprawy. Widok tego pojazdu i
siedzącego w nim hrabiego był dla dzieci nie lada sensacją. Za wjeżdżającym w parkową
bramę samochodem zawsze biegła gromada zadyszanych chłopców.
Gdy przyszła wiosna, tyle różnych ciekawych rzeczy mieliśmy do oglądania, że
wychodziliśmy do szkoły dużo wcześniej.
Rzeka po wiosennej powodzi stała się normalnie płytka i dość wąska. Łąki zieleniały,
zaczynały kwitnąć mlecze, a wzdłuż „czarnej drogi" bieliły się mocno pachnące kwiaty
głogu. Codziennie przynosiliśmy do szkoły wielkie bukiety kaczeńców, z którymi nasza pani
nie wiedziała, co ma robić, nie mając wazonu ani żadnego naczynia, w którym mogłaby
umieścić kwiaty.
W czerwcu, zmęczeni już nauką, powracając ze szkoły kładliśmy się na łące niedaleko
Utraty, wśród wysokich traw. Czterej nierozłączni przyjaciele, leżeliśmy obok siebie z
tornistrami pod głowami i patrzyliśmy na płynące nad nami chmury, słuchając śpiewu
skowronków. A kiedy nasze koleżanki, zbierając na łące najładniejsze kwiaty, odnalazły nas i
rozsiadły się niedaleko, zdejmowaliśmy buty i podciągając spodenki, zrywaliśmy dla nich
przepiękne ne- nufary, kwitnące w małym kwadratowym- stawie na środku łąki.
y-
Ę^w Od k
Moł/<
Od koleżanek nauczyłem się zbierania kwiatów i ofiarowywania ich Matce po powrocie ze
szkoły.
Wakacje mijały nam na codziennych spacerach do helenowskich glinianek. Przynajmniej
raz w tygodniu wybieraliśmy się na jagody lub na grzyby do kańskiego lasu, w pobliżu
zabudowań „Wojtka". Nie biegaliśmy już za kółkiem. Po roku nauki bardzo spoważnieliśmy,
przestaliśmy się bawić z młodszymi od nas dziećmi, które biegały jeszcze boso. Na glinianki
wyruszaliśmy dużą gromadą. Kąpaliśmy się już w spodenkach, nazywanych „trykotkami", a
później opalaliśmy się nad wodą. Siedząc na trawie, w dużym kółku, graliśmy w karty, w
różne, mało poważne, dziecinne gry — w durnia, w świnię, w podrzucanego.
Po wakacjach rozpoczynaliśmy naukę od rana. Skończyło się długie wylegiwanie, ale za
to miałem kilka wolnych godzin po wyjściu ze szkoły aż do rodzinnego obiadu, po powrocie
Ojca z pracy.
Na początku września, gdy było jeszcze ciepło, wędrowaliśmy po lekcjach przez
nadrzeczne łąki, w kępach trawy szukając opuszczonych gniazd czajek i zrywaliśmy różne
jesienne kwiaty. W październiku nadchodziła pora kasztanów. Najpiękniejsze rosły w parku
„Sokoła". Dziewczęta nie wykazywały zainteresowania tymi wyprawami, więc sami
musieliśmy troszczyć się o tornistry. Składaliśmy je w jedno miejsce i wyruszaliśmy na
poszukiwanie kijów do strącania kasztanów. Po kilku rzutach nabieraliśmy takiej wprawy, ie
odpowiednio dobranym kijem mogliśmy strącić każdą kępkę kasztanów. Kieszenie i tornistry
napełnialiśmy tylko tymi najładniejszymi, najbardziej dorodnymi. Wieczory zajmowało nam
wycinanie „domków", „łódeczek" i „grzybków" oraz wielu innych śmiesznych zabaweczek.
Później nadchodził mróz i śnieżna zima, na powitanie której ubrano mr^ie w lepszą
jesionkę, cieplejsze buty i w rękawiczki. Rosłem bardzo szybko, tak jak i Jurek, po którym
dziedziczyłem to wszystko, co jeszcze nadawało się do noszenia.
Szkoła miała już pewien zapas węgla, a ponadto uczyliśmy się rano, a więc codziennie
ciepło było w klasie.
Na długo zapamiętałem tę moją drugą szkolną zimę. Przyniosła
ze sobą różne kłopoty. W wielu domach, tak jak i'u nas, rodzice rozmawiali podniesionym
głosem, dochodziło do częstych kłótni. Zdenerwowanie starszych udzielało się dzieciom,
które niewiele rozumiały z tego, co się działo, ale zaczęły także przeliczać podwyżki i mówić
o tysiącach i milionach marek. Za przyniesioną przez Ojca pensję należało natychmiast kupić
żywność, gdyż następnego dnia . wszystko było już droższe. Cotygodniowe dodatki do pensji
niewiele pomagały. Aż wreszcie nadszedł taki dzień, że za milion marek można było dostać
pudełko zapałek. Matka nie mogła nic kupić i w sklepie szybko opustoszały półki.
Jeśli tego, co się działo, nie rozumieli rodzice, to cóż mogły pojąć małe dzieci,
przysłuchujące się rozmowom i sporom osób starszych? Pewnego wieczoru sąsiad zaczął
wspominać lata swej młodości, gdy przed rozpoczęciem pracy na kolei robił przez kilka sezo-
nów w pobliskiej fabryce terakoty. Przypominał nam, ile to mógł kupić za jednego rubla,
zarobionego w ciągu dnia. Matka zawsze denerwowała się słysząc wychwalanie
przedwojennych czasów i od razu zaczynała przypominać, że na tego rubla pracował ciężko
przez dwanaście godzin, każdego dnia mógł stracić pracę, a o wynagrodzeniu za okres
choroby i o urlopach — to nikt pomiędzy dniówkowymi robotnikami nawet nie słyszał.
Wspominała także stójkowego, wyczekującego przed stacją kolejową na takiego śmiałka,
który odważyłby się nie zdjąć czapki przed nim — przedstawicielem cara i Rosji.
Dowiadywaliśmy się wtedy, że we wszystkich urzędach mówiono po rosyjsku, w wojsku
służono piętnaście lat, gdzieś bardzo daleko, w głębi Rosji, a do trzyoddziałowej szkoły,
jednej w Pruszkowie, w której uczono w języku rosyjskim, dostawały się tylko nieliczne
dzieci.
W tym ciężkim okresie prostym ludziom, bezbronnym wobec szybkiej dewaluacji marki i
powszechnej spekulacji, wydawało się, że dawne przedwojenne czasy nie były mimo
wszystko takie najgorsze. Mówiono: „Rubel to był pieniądz!", wspominano: „Za cara nie
było tak źle!"
A kiedy nawet pudełka zapałek nie można było kupić za milion filarek, wprowadzono
nowe pieniądze: złotówki i grosze. Wypłacono pensje w nowej walucie i od razu wszystko
uspokoiło się. Nowe banknoty oglądano z ogromnym zaciekawieniem i zaczęto zbyt lek-
Iko wydawać, a przecież jedna pensja musiała starczyć na cały miesiąc i nie można już było
liczyć na żadne dodatki wyrównawcze.
Wraz ze zmianą waluty szybko zmieniało się nastawienie robotników do Polski. Złoty
stawał się równie cenny jak dawniej rubel.
W dniach stałych swarów i kłótni domowych, mając już dość tych ciągłych narzekań i
nieporozumień, każdą wolną chwilę spędzaliśmy poza domem. Gdy wędrując z kolegami
poznaliśmy prawie wszystkie podwórka Stalowej i mieszkania naszych sąsiadów, jeden z
nich zaprowadził nas pewnego wieczoru na jakąś uroczystość czy akademię do sali
widowiskowej w domu numer 3. Siedzieliśmy gdzieś na końcu sali. Ludzie zeszli się z całego
miasta, zajęte były prawie wszystkie krzesełka. Po bardzo nudnych dla nas przemówieniach
śpiewał chór kolejarzy, a później grała dęta orkiestra. Z wielkim przejęciem, zachwycając się
raczej wyglądem orkiestry niż wykonywanymi utworami, patrzyliśmy na błyszczące instru-
menty, podziwialiśmy ogromny bęben i hałaśliwe trąbki. Nie pamiętam już, co grała ta
wspaniała orkiestra — prawdopodobnie były to jakieś wojskowe marsze, patrzyłem tylko na
machającego rękami dyrygenta, na trąbki i trąby, i na mężczyznę grającego na wielkim
bębnie.
Od tego dnia nie opuszczaliśmy żadnej okazji. Gdy tylko zobaczyłem girlandę żarówek
palących się nad wejściem do sali widowiskowej, wyruszaliśmy z Jurkiem, zwołując po
drodze innych kolegów. Na naszej ulicy znaliśmy już tak wiele osób, że wpuszczano nas na
te imprezy bez biletu. Prawie w każdym tygodniu oglądaliśmy występy ludowych zespołów,
polskich lub ukraińskich, Czasami śpiewali i tańczyli kozacy dońscy, ubrani w jakieś
przedziwne, trochę śmieszne dla nas wojskowe stroje. Nade wszystko jednak lubiliśmy
pruszkowski zespół amatorski, wystawiający różne patriotyczne sztuki.
To właśnie tutaj zaczynała się nasza prawdziwa nauka historii Polski. Niewola, ucisk
zaborczej władzy, powstania narodowe, rewo-, łucja 1905 roku i czyn legionowy — te
wszystkie wydarzenia, o których wspominała nasza pani — wydawały się nam, gdy
słuchaliś- my jej opowieści, jakieś bardzo odległe, jak gdyby z książki wyczytane, nie zawsze
chcieliśmy w to wierzyć. A w naszym teatrze mogliśmy to wszystko zobaczyć i dopiero
wtedy przekonaliśmy się, że tak było naprawdę. Razem z aktorami — często naszymi zna
jomymi lub sąsiadami — przeżywaliśmy cierpienia więźniów w carskich kazamatach,
męczarnie zesłańców na syberyjskiej katordze, znęcanie się żandarmów w czasie śledztwa
oraz poznawaliśmy największą tragedię spiskowca — zdradę najbliższego przyjaciela.
Ten amatorski teatr swoimi na pewno" nie najlepszymi przedstawieniami pokazywał
nam, jak wyglądało życie Polaków w niewoli, i zmuszał nas, małe dzieci, do myślenia o
Polsce.
Gdy zbliżała się wiosna i zmalały mrozy, na stawach w parku Bersohna rąbano i
piłowano grube tafle lodu. Wielkie bryły ładowano na wozy i przewożono do lodowni
stojącej na placyku obok stacji kolejowej lub do rzeźników, którzy w specjalnie przygoto-
wanych piwnicach magazynowali duże ilości lodu, aby można było podczas upałów
przechowywać mięso i wędliny.
Dla nas rozpoczynał się wtedy kilkudniowy okres pływania na krach. Trochę odwagi oraz
długi, gruby kij pomagający w sterowaniu — i już można było wspaniale się bawić, walczyć
z piratami, płynącymi na innej krze, lub przeskakiwać z jednej na drugą. W czasie takiej
zabawy nadmiernie rozbawiony Mietek wskoczył nieopatrznie na moją krę, za małą, aby nas
obu utrzymać,. i zaczęliśmy powoli zanurzać się. Nie opuściliśmy tej kry, gdyż woda była
dość głęboka, ale zanim na ratunek dopłynął do nas Genek, zanurzyliśmy się powyżej kolan,
do pół uda. Mróz tego dnia był mały. Solidnie zmoczeni, zabraliśmy leżące na brzegu
jesionki i tornistry, pobiegliśmy na stację kolejową, aby trochę się ogrzać i zastanowić, co
mamy zrobić. Na poczekalni ustawiliśmy się obok nagrzanego pieca. Od razu zrobiło się nam
cieplej, ale z naszych spodni ściekała woda, zostawiając powiększający się szybko ślad na
wysypanej trocinami podłodze. Dojrzał nas urzędujący w przejściu — różowy na twarzy,
siwy, z białym wąsem — bileter, którego syn Heniek uczył się z Jurkiem w jednej klasie — i
po dłuższym wydziwianiu przegonił nas do domu. Wymieniając nasze nazwiska,
zapowiedział zawiadomienie ojców. W tamtych latach kolejarze znali dzieci swoich kolegów.
Musieliśmy rozstać się z Mietkiem. W domu, po wielkiej awanturze, matka położyła mnie do
łóżka, nacierając suchym ręcznikiem i pojąc gorącym mlekiem. Natomiast Mietka czekało
solidne lanie, o czym gadatliwe koleżanki-sąsiadki, te same, których tak
ofiarnie broniliśmy w czasie poprzedniej zimy, opowiedziały całej klasie. Dzięki tym
niewdzięcznicom przez długie tygodnie musieliśmy wysłuchiwać prześmiewania się kolegów
z naszej przygody.
Gdy już na stawach na dobre rozpuściły się kry, nadchodziła powódź. Tak było każdej
wiosny. Najpierw zaczynały padać ulewne deszcze i brudne plamy śniegu szybko ginęły z
łąk. Przybywało wody w Utracie, aż nadchodził taki dzień, że zaczynała występować z
brzegów i rozlewała się coraz szerzej po okolicznych łąkach. Jak zwykle najbardziej był
narażony, drewniany domek, w którym mieszkał wraz z rodzicami jeden z naszych szkolnych
kolegów. Domek stojący tuż nad rzeką, na wprost parku Anielin, zalewany był już
pierwszego dnia powodzi, otaczająca go woda szybko podnosiła się do wysokości okien. Idąc
do szkoły widzieliśmy, jak z zalewanego domu wywożono pościel i meble, a nasz kolega,
płynąc balią, ratował jakieś drobiazgi. Wracając ze szkoły zatrzymywaliśmy się na dłużej,
aby popatrzeć na podpływającą aż do „czarnej drogi" brudną, spienioną wodę, niosącą
gałęzie i powyrywane, krzaki. Po kilku dniach woda opadała, a my na łąkach, w małych
dołkach na wprost Żbikowskiego kościoła, wyłapywaliśmy karpie i szczupaki, porwane przez
powódź ze stawów w Pęcicach.
Prawdziwa wiosna zaczynała się, gdy tylko Utrata powracała do swego normalnego
koryta. Dogrzewało słońce i od razu odlatywała od nas chęć do nauki. Po kilku dniach
zieleniały łąki, zakwitały kaczeńce, nad polami śpiewały skowronki, a na bagnach nad rzeką
kwiliły czajki, latające nisko nad naszymi głowami, aby odwrócić uwagę od swoich gniazd,
ukrytych bardzo przemyślnie w kępach szybko rosnącej trawy-
Aby zaspokoić rosnącą ciekawość otaczającego nas świata i poznać dobrze Pruszków,
wędrowaliśmy ze szkoły coraz to inną drogą. Rano, niewyspani i wiecznie zagapieni, szliśmy
do szkoły obok stacji kolejowej i „czarną drogą", przechodząc Utratę przez kładkę. Poganiały
nas bojące się spóźnienia koleżanki. Wracając mieliśmy dużo czasu. Obiad, tak u mnie, jak i
u moich kolegów, był dopiero późnym popołudniem, gdy nasi ojcowie wracali z pracy. Nie
spieszyliśmy się więc do domu. Gdy było pochmurno i deszcz wisiał w powietrzu, najlepiej
było iść przez most na szosie warszawskiej do Anielina, aby gapić się na wielkie karpie
pływające w kilku stawach i przedzierać przez gęstę zarośla, w których można było wspa
niale się chować, a podczas deszczu ukryć się pod gęstymi gałęziami starych drzew.
Inna droga powrotna prowadziła przez ,most koło elektrowni. Uwijało się tam wielu
robotników. Budowano nowy gmach, ustawiano jakieś maszyny i urządzenia, a tuż przy
rzece wznoszono wysoką, drewnianą wieżę chłodniczą. Najciekawsza dla nas była najdalsza
droga wiodąca przez murowany most na Utracie, na którym leżały szyny kolejki
wąskotorowej. Czasami mogliśmy tu zobaczyć parę silnych, spasionych koni, ciągnących
małe wagoniki ze stacji kolejowej do fabryki Hosera.
W pochmurne i zimne dni, późną jesienią, gdy na polach wiał zbyt silny wiatr, „Dziunia"
oprowadzał nas po swojej dzielnicy, po wąskich i krętych uliczkach. Były tam dwie szkoły:
Piłsudskiego oraz — po drugiej stronie warszawskiej szosy-—- Żółkiewskiego, nazywana też
„ewangelicką", zbudowana z czerwonej prasowanej cegły. W pobliżu stał szary, tajemniczy
dom, w którym znajdował się szpital. Kiedy dowiedzieliśmy się, że do małego budynku,
stojącego przy ulicy, odstawia się nieboszczyków, omijaliśmy te zabudowania.
Bardziej interesowały nas okna wysokiej sutereny w domu przy warszawskiej szosie,
gdzie produkowano różne cukierki, krówki oraz irysy. Już z daleka przyciągał nas zapach
ogrzewanego cukru. Patrzyliśmy przez otwarte okna, jak na wielki stół wylewano płynącą
masę, aby po ostudzniu pokroić ją na irysy, zawijane przez kilka kobiet w kolorowe papierki.
Najbardziej ciekawiła nas kuźnia stojąca przy szosie. Mietek, który kiedyś pochwalił się,
że jego ojciec jest kowalem w warsztatach kolejowych, był tutaj mile widzianym gościem i
mogliśmy przyglądać się wszystkim czynnościom tych wiecznie zapracowanych ludzi.
Dowiedzieliśmy się, co to są hacele i jak podkuwa się konie, słuchaliśmy wyjaśnień, jaki
kolor powinno mieć nagrzane do kucia żelazo i jak trzeba hartować stal.
„Dziunia", mając dużo czasu, po spacerze ulicami tej części Zbikowa odprowadzał nas
nad rzekę. Tu przyglądaliśmy się rybom. Pływały stynki i kolki, czasami wśród wodorostów
pokazywał się szybki i ruchliwy kiełbik. Gdy było ciepło, rozsiadaliśmy się na brzegu,
zdejmując tornistry i puszczaliśmy na wodę małe, wydłubywane w drewnie łódeczki, na
których ustawialiśmy żagle zrobione
z kawałka płótna. Najgorzej pływały te wydłubywane z kasztanów,! łatwo tonęły, a prąd
znosił je szybko do brzegu, w wodorosty. Siedząc lub spacerując nad rzeką, staraliśmy się
odwlec chwilę rozstania z „Dziunią", mającym zawsze w zapasie jakiś nowy wspaniały
pomysł zabawy. Odchodząc myśleliśmy już o dniu następnym, o godzinach nauki, które
spędzać będziemy razem, słuchając jego różnych opowieści i podziwiając rysunki, którymi
wypełniał zeszyty, nudząc się na niektórych mniej ciekawych lekcjach.
Po rozstaniu z „Dziunią" szliśmy przez park Bersohna, ścieżką pomiędzy stawami, w
kierunku widocznego z daleka domu z czerwonej ce
(
gły, w którym był urząd pocztowy, a na
drugim piętrze mieszkał Mietek z rodzicami i trzema siostrami. Długo staliśmy obok bramy,
wspominając dzisiejsze szkolne przeżycia. Codziennie w naszej klasie było tak dużo różnych
wydarzeń, że nieprędko wyczerpywaliśmy ten najważniejszy dla nas temat. Po drugiej stronie
ulicy, za wysokim parkanem, widać było robotników kręcących się w ruinach zniszczonego
w czasie wojny pałacu. Dopiero doniosły głos syreny warsztatów kolejowych zmuszał nas do
rozstania. Idąc szybkim krokiem, spieszyliśmy z Genkiem na obiad.
Wędrując po coraz bardziej odległych dzielnicach Pruszkowa, oglądając nieznane ulice,
domy i podwórka, jakoś inaczej patrzyłem na ulicę Stalową. Dopiero teraz zaczynała mi się
podobać jej zwarta zabudowa. Każdy dom, w którym mieszkał jakiś kolega, stawał się dla
mnie od razu bliższy.
Wiedziałem już, kto i jakie hoduje gołębie, do kogo należał najgłośniej piejący kogut,
komu uciekł królik ukrywający się w nasżym ogródku, jaką mąkę przywieźli do Rady —
pytlówkę czy razów- kę — a słysząc ryczącą krowę lub piski czekającego na zabicie prosiaka
— mogłem przewidzieć, jakie mięso będzie można kupić u naszego sąsiada rzeźnika i co
będziemy mieli na obiad. Dowiedziałem się już, że domy z nisko umieszczonymi oknami
parteru, w które bez trudu mogliśmy zaglądać, były budowane jak najtaniej, bardzo
oszczędnie i miały zimne, wilgotne lokale na parterze, przeznaczone dla najbiedniejszych.
Wprowadzali się tutaj najgorzej płatni robotnicy, ci, których z różnych względów nie stać
było na lepsze, a więc droższe mieszkanie. Im później dom był budowany, tym wyżej były
parterowe okna. Niektóre budynki przy Stalowej miały już pewne wygody, jak na przykład
zlewy w kuchni, ale dopiero Wrzesiński
odbudowując na początku lat dwudziestych ruiny zniszczonego domu, zakładał w
mieszkaniach nie tylko zlewy i wodę bieżącą, ale nawet ubikacje dla niektórych lokatorów,
co w tamtych latach w Pruszkowie było rzadko spotykaną nowością. Do takich mieszkań, za
które płacono bardzo wysokie komorne, sprowadzali się urzędnicy z warszawskich biur lub
dobrze płatni fachowcy z dużych fabryk. Jednak miasto nie było przygotowane do
instalowania takich wygód, które służąc nielicznym, w niedługim czasie zaczęły dokuczać
innym. Ścieki z wiecznie przepełnionych dołów zlewowych i ustępowych powinny być co
pewien czas wywożone, jednak sprytny właściciel, nie zważając na obowiązujące przepisy,
pewny swej bezkarności, zamiast kosztownego wywożenia zastosował najprostszy rodzaj
kanalizacji. Ścieki z dołów wypływały przez grubą żeliwną rurę do ulicznego rynsztoka i
dalej spływały pogłębionym rowem, na łąkę w pobliżu „Blaszanki". W ciepłe dni zapach
płynących rynsztokiem nieczystości dokuczał mieszkańcom pobliskich domów, którzy nie
mieli żadnego sposobu, aby zmusić uciążliwego sąsiada do częstszego wywożenia zawartości
przepełnionych dołów ściekowych.
>
Niespodziewanie szybko, nie wiadomo kiedy, minął drugi rok nauki i w końcu czerwca
powracaliśmy do domu dróżkami wśród łąk nad Utratą, gniotąc w rękach świadectwa
promocji do trzeciego oddziału.
Podczas swoich drugich wakacji chodziłem do kościoła na „nauki''. Lekcje religii
mieliśmy w szkole, „nauki" przygotowywały nas do Pierwszej Komunii. Z naszej dzielnicy
zapisano ponad dziesięciu chłopców i trochę mniej dziewczynek. Podzieleni na małe grupy,
siadaliśmy każdego ranka na trawie, wokół niedawno ukończonego kościoła i słuchaliśmy
„nauk" pani katechetki, tłumaczącej nam zawiłości katechizmu. Z wysokości krzesełka
próbowała, nie zawsze skutecznie, okiełznać nasze różne nieodpowiedzialne odruchy i wy-
bryki oraz ustawiczne próby wzajemnego rozśmieszania się. Uporczywie starała się,
martwiąc się naszym nieuctwem i strasząc księdzem proboszczem, wbić w nasze bezmyślne i
tępe głowy jak najwięcej wiadomości, mając na to tylko dwie godziny dziennie. „Nauki"
kończyły się w wielkim i na razie pustym kościele wspólną mo
dlitwą z księdzem proboszczem Edwardem Tyszką oraz jego wyjaśnieniami różnych
tajemnic oraz przykazań boskich i kościelnych. Gdy zakończyły się wykłady katechetek,
ustawialiśmy się czwórkami w głównej nawie, chłopcy po lewej, dziewczęta po prawej stro-
nie, a ksiądz proboszcz, głosząc z ambony swoje objaśnienia i komentarze, bacznie
obserwował, kto przeszkadza popychaniem sąsiadów, szeptaniem i rozśmieszaniem najbliżej
stojących kolegów. Dziewczęta zawsze zachowywały się, jak należy, natomiast kolumna
chłopców codziennie musiała pozostawać na swoich miejscach, do- Jpóki nie wyciągnięto z
niej najbardziej rozdokazywanych i przeszkadzających, którzy za karę musieli klęczeć przez
pół godziny przed wielkim ołtarzem.
Pewnego dnia stojący za mną nie znany mi chłopiec zaczął łaskotać mnie w boki i lekko
podszczypywać, co nie tyle bolało, ile coraz bardziej rozśmieszało, tak że w pewnym
momencie dostrzegłem skierowane na mnie oburzone spojrzenie księdza proboszcza. Skoń-
czyło się to wyciągnięciem mnie za ucho z szeregu i ukaraniem półgodzinnym klęczeniem
przed ołtarzem. Sprawca mojej kompromitacji, świetnie się bawiąc, następnego dnia znowu
ustawił § się tuż za mną i z miną niewiniątka, wpatrzony w księdza proboszcza na ambonie,
rozdokazywał się na dobre, łaskocząc mnie i szczypiąc. Najbliżej stojący chłopcy,
obserwując jego zachowanie i moją bez- ^ radność, bawili się coraz lepiej. Zaciekawiona
kazaniem i wpatrzona w księdza proboszcza twarz mego prześladowcy była tak niewin-^ na,
że nikt nie uwierzyłby, gdybym chciał skarżyć się na niego. Przyszedł mi wtedy do głowy
pomysł, aby w momencie kiedy ksiądz. proboszcz odwróci się w stronę dziewcząt, wpaść
całym ciałem na stojącego przede mną chłopca, który runął do przodu, wraz z rzędem
stojących przed nim kolegów. Z ambony wyglądało to tak, jakbym został silnie popchnięty
przez stojącego za mną, przed którym wytworzyło się puste miejsce, najlepszy dowód jego
niecnego postępku. Widząc, co się stało, oburzony ksiądz proboszcz kazał zaskoczonemu
mojemu prześladowcy wyjść z szeregu i klęknąć przed ołtarzem, a później miał z nim długą
rozmowę, kategorycznie odrzucając próby zrzucenia na mnie odpowiedzialności za ten postę-
pek. Niestety, okazało się, że mój rówieśnik był obdarzony zbyt małym poczuciem humoru i
już do końca „nauk", a także w wiele lat
później, nie rozmawiał ze mną, omijając mnie w czasie nielicznych spotkań.
„Nauki" były okazją do zawierania nowych znajomości, gdyż zbierały się tutaj dzieci z
różnych szkół ,i z różnych dzielnic Pruszkowa. O ile idąc rano do kościoła zawsze
spieszyliśmy się, aby nie spóźnić się na rozpoczęcie „nauk", to powracając do domu włóczy-
liśmy się po nie znanych nam ulicach najstarszej dzielnicy Pruszkowa.
Od placyku przed stacją kolejową do ulicy Prusa prowadziła ulica Kościuszki.
Wybrukowana „kocimi łbami", z głębokim ro- wem-rynsztokiem biegnącym tuż obok parku
księży emerytów była reprezentacyjną arterią naszego miasta, świątecznym „deptakiem"
wszystkich młodych ludzi. Piętrowe domy ż różnymi sklepami, szkoła im. Tadeusza
Kościuszki oraz kilkanaście starych, mocno zaniedbanych drewniaków — oto centrum
rozbudowywującego się chaotycznie i bez planu Pruszkowa. Wzdłuż ulicy Prusa i w pobliżu
kościoła pruszkowskiego najstarsze domy zajmowali Żydzi. Do nich należały prawie
wszystkie sklepy i liczne małe warsztaty rzemieślnicze. Na podwórkach tych domów
ustawiano różne przybudówki, szopy i komórki. Wszędzie tu unosił się jakiś odmienny
zapach. Widocznie śmietniki napełniano innymi odpadkami kuchennymi niż w naszej
dzielnicy, a może zupełnie co innego gotowano w żydowskich kuchniach? Drewniane budy i
komórki, inaczej ubrane dzieci, bawiące się w pobliżu swoich mieszkań, oraz bieda,
widoczna już na pierwszy rzut oka, to wszystko różniło nasze dzielnice. Ubóstwo
mieszkających tu ludzi zobaczyłem najlepiej, gdy w małym żydowskim sklepiku na wprost
kościoła kupowałem za dziesięć groszy pestki, zapakowane w małą torebkę, zrobioną z
kawałka gazety. Gdy wchodziliśmy, odzywał się dzwonek umieszczony nad drzwiami,
budząc drzemiącą za ladą starą Żydówkę. W sklepiku było wszystkiego po trochu. Chleb,
mleko, biały ser, cukier, sól, świece i zapałki, woreczek pestek i landrynki w zakurzonym
słoju na półce. Były jeszcze butelki z olejem i z kolorową lemoniadą. Przy drzwiach stała
prawie pusta beczka ze śledziami i duży syfon z miedzianej blachy, z wodą sodową —
sprzedawaną na szklanki. Na kontuarze, pokrytym nie najczystszą ceratą, stała mocno zużyta
waga szalkowa. Wszystko tu było szare i zakurzone. Może tak się nam wydawało, gdyż przez
dawno nie myte szyby przedostawało się do
wnętrza bardzo mało światła. Pestki ważyła nam sklepowa o starej, pomarszczonej
twarzy, w czepku na głowie, otulona grubą chustą, jakby było jej zimno.
W pobliskich domach mieszkali Żydzi. Niektórzy mieli długie brody i pejsy, chodzili w
czarnych chałatach i w okrągłych czapkach jarmułkach. Gdy weszliśmy raz na podwórko
domu, w którym mieszkał nasz kolega, zobaczyliśmy trzech starszych od nas chłop-
:
ców,
ubranych na czarno, z długimi pejsami, zajętych głośną rozmową. Okazało się, źe mieszkając
od lat w jednym domu, nigdy z naszym kolegą nie rozmawiali. Różnili się od nas nie tylko
ubio- J rem. Nie grali w piłkę, nie ganiali za kółkiem, nie bawili się w berka ani w
chowanego, podobno nawet nigdy nie wychodzili na spacery \ ze swymi dziewczętami, tylko
ciężko pracowali i modlili się, śmiesz-1 nie się kołysząc, pochyleni nad grubą księgą. Uczyli
się w swojej J szkole — w zupełnie innych językach — w jidysz i po hebrajsku — j i może
dlatego właśnie tak wielu z nich mówiło słabo po polsku, J Kiedy indziej kolega zaprowadził
nas na inne podwórko dzielnicy § żydowskiej, z masą komórek i różnych budyneczków.
Zobaczyliśmy żydowski dom modlitwy — bóżnicę i stojącą w pobliżu „mykwę" «—%
kąpielisko, w którym każdy Żyd raz w miesiącu powinien się wykąpać, Gdy słuchaliśmy tych
opowieści, przed ganek bóżnicy wyszedł jakiś stary człowiek z długą brodą i w okularach. Z
daleka patrzył, obserwując nasze zachowanie, Podobno był to dobry znajomy naszego kolegi,
„szames" — posługacz bóżniczny — ale spłoszeni jego groźnym spojrzeniem wycofaliśmy
się na ulicę Prusa, aby po powrocie do domu długo rodzicom opowiadać o naszych odwie-
dzinach w innym świecie, o istnieniu którego dopiero dowiadywaliśmy się.
Nie chcieliśmy już chodzić na te podwórka, ale ten sam kolega w pewien piątkowy
wieczór — a było to, jeśli dobrze pamiętam, po naszej próbnej spowiedzi —■ zaprosił nas do
siebie i tam zobaczyliśmy, jak obchodzono cotygodniowe święto — „szabas". Widzieliśmy
przez okno palące się w mieszkaniach świece w dużych świecz-r nikach i starych brodatych
Żydów, ubranych w „tałes" — biały szal w czarne paski, zakończony frędzlami, nazywanymi
„cyces" — kiwających się montonnie nad grubymi książkami. Żyli obok nas, a tak zupełnie
inni i właściwie obcy. Wszystko było u nich inne, innym mówili językiem -— kolega nauczył
nas kilku wyrazów —
inaczej ubierali się, inne mieli zwyczaje oraz zupełnie inną religię. Nawet inaczej się modlili.
Dzieci żydowskie, od lat mieszkając obok naszego kolegi, biegając po wspólnym podwórku,
nie bawiły się z nim, nie wędrowały na wspólne spacery, a nawet unikały rozmów.
Za ulicą Kościelną zaczynały się fabryki. Ich właścicielami też byli Żydzi, Ale to już byli
zupełnie inni Żydzi. Zza wysokiego parkanu otwartym kanałem wypływały do Utraty
niebieskie ścieki, o dziwnym, ostrym zapachu siarki. Tu była fabryka ultramaryny „Sommera
i Nowera". Dalej rozciągały się zabudowania fabryki fajansu. Właścicielami obu tych fabryk
byli Żydzi. Ubrani po europejsku, mówili dobrą polszczyzną. Stanisław Ehrenreich,
właściciel fabryki fajansowej, mieszkał w pałacyku otoczonym wysokimi drzewami, Za
starymi i obskurnymi budynkami fabrycznymi stały nie mniej ponure „murowańce" —
koszarowe czworaki postawione dla robotników.
Gdy poznaliśmy już prawie całą przykościelną dzielnicę, chodziliśmy na dalekie spacery
po okolicznych polach. Zrywaliśmy kwiaty, strojąc przydrożne kapliczki, a później, jeśli była
pogoda, kąpaliśmy się w gliniankach. Wędrując polnymi ścieżkami przypominaliśmy sobie
katechizm, recytowaliśmy wyuczone przykazania i te boskie, i te kościelne, przede
wszystkim jednak, wysłuchując tylu umoralniających nauk, staraliśmy zmienić się na lepsze,
być stale dobrymi. Nie tylko wierzyliśmy, ale nawet odczuwaliśmy, prawdopodobnie tylko
ten jeden raz w życiu, że jest z nami Anioł Stróż, nie opuszcza nas, patrzy na nasze uczynki,
zna nasze najskrytsze myśli. Słoneczno-różowo-błękitny był ten mój świat, pełen dobrego
Pana Boga. Dopiero znacznie później, po wielu latach, zamiast opiekuńczego Anioła Stróża
wynalazłem sumienie, które miało mnie strzec od złego.
Nauki trwały przez cały lipiec. Nie wyobrażano sobie, aby któreś dziecko nie przystąpiło
do Pierwszej Komunii. Groźba odesłania do domu lub skreślenie z listy przygotowujących
się przerażała wszystkich, zmuszając nawet największych leniów do pilności, do codziennej
obecności na „naukach", a także do uczenia się na pamięć prawie całego katechizmu.
Po egzaminie sprawdzającym nasze wiadomości, pomyślnym
dla wszystkich, uczył nas ksiądz wikary zachowania się w czasie spowiedzi, na razie
takiej na niby, jeszcze nie w konfesjonale. Dopiero następnego dniu, w sobotę po południu,
odbyła się prawdziwa spowiedź, do której przystępowaliśmy pełni zdenerwowania, wzru-
szeni i przejęci, a — jak się okazało — najczęściej tak bezgrzeszni, że nie mieliśmy się z
czego spowiadać.
W kolejce do spowiedzi staliśmy we trzech, Mietek, Genek i ja, przepychając się, gdyż
każdy z nas chciał iść na końcu, jako ostatni, aby dowiedzieć się od poprzedników
wszystkich szczegółów, usłyszeć, jak odbyło się wyznanie grzechów. Nasz nierozłączny
przyjaciel „Dziunia" chodził na „nauki" do swojej parafii na Zbikourtc:
Wieczorny pacierz odmawiała ze mną cała rodzina, klęcząc wokół stołu. Przed rokiem w
ten sam sposób modliliśmy się w intencji Jurka.
W pierwszą niedzielę sierpnia, bez śniadania, w podniosłym nastroju, świątecznie umyty i
uczesany, z białą wstążeczką na rękawie granatowej marynarki, przystępowałem do komunii.
Kościół był tak zatłoczony naszymi rodzinami, że z trudem mogliśmy przecisnąć się do
ołtarza. Na pamiątkę tego dnia, przeżywanego naprawdę głęboko, otrzymaliśmy obrazki.
Oprawiliśmy je w ramki, aby po wielu latach wiszenia nu ścianie pokoju powędrowały z wie-
loma z nas do trumny.
Po uroczystej mszy znany pruszkowski fotograf Abramowicz zrobił nam pamiątkowe
zdjęcia z paniami katechetkami, z księdzem proboszczem i księżmi wikarymi.
Po obfitym śniadaniu, szczęśliwi jak nigdy w życiu, poszliśmy z Mietkiem, Genkiem i
kilkoma kolegami z naszej dzielnicy na daleki spacer, polami w stronę lasu helenowskiegó.
•> a
Pamiętam ten słoneczny, upalny dzień. Głęboko wtedy wierzy* liśmy, że ta szczęśliwa
chwila trwać będzie bardzo długo, że już nigdy nie będziemy grzeszyli, zawsze będziemy
dobrzy i uczciwi; a nasi sąsiedzi stale będą nas głaskać po głowie, mówiąc o nas różne dobre
słowa.
Dopiero sierpień był miesiącem prawdziwych wakacji. Nasz okres czystej szczęśliwości
nie trwał długo. Wbrew zamierzeniom i solennym obietnicom z każdym tygodniem malała
liczba kolegów przystępujących do niedzielnej komunii. Codziennie po dalekim spacerze
pływuiiśmy w helenowskich gliniankach. Już nie kąpaliśmy
M
się nago, nie chodziliśmy boso — nosiliśmy tenisówki, nazywane „pepegami" Czuliśmy, jak
żegnamy nasze dzieciństwo. Po długim pływaniu, po kilku odwiedzinach wyspy siadaliśmy
na wysokim brzegu, wśród traw i polnych kwiatów, aby wyschnąć i opalać się. Graliśmy w
karty, uczyliśmy się „tysiąca" i coraz częściej wspominaliśmy szkolę. Dodatkową atrakcją w
te wakacje było dożywianie o rok młodszego kolegi. Pogniewany z rodzicami, wracał do
domu dopiero wieczorem, aby się przespać, a od rana, odmawiając zjedzenia śniadania,
wędrował z pierwszego domu przy Stalowej aż na helenowskie glinianki, gdzie do końca
wakacji, przez dwa wyjątkowo pogodne miesiące, opalił się na kolor granatowoczarny,
budząc ogólną zazdrość chłopców i podziw dziewcząt. Przez długie lata po tych
buntowniczych wakacjach nazywano go „Murzynem", choć dość szybko zeszła ta
nadzwyczajna opalenizna.
Już od dość dawna syrena fabryki „Mechaników" budziła mnie ze snu, a dla Jurka była
sygnałem wymarszu w drogę, na Papiernię. W odbudowywanej fabryce pracowało coraz
więcej „Amerykanów". Na ulicy można było ich poznać z daleka. Ubierali się inaczej.
Kobiety chodziły w krótkich sukienkach i wychodząc na ulicę wkładały płaszcze lub
jesionki, a mężczyźni nosili kapelusze z szerokim rondem lub bardzo nas rozśmieszające
czapki w kolorową kratę nazywane cyklistówkami, a do tego buty o zwężonych, spiczastych
noskach. Rozmawiali głośno i ciągle wtrącali masę obcych, niezrozumiałych dla nas słów.
Caytywali gazety i książki, co rzadko zdarzało się w naszych domach. Ubierali się czysto i
schludnie. Gdy w domu lub na spacerze zdejmowali marynarkę, imponowali nam
kolorowymi szelkami, ładnymi koszulami i gumkami podciągającymi rękawy. Często palili
cygara, roznosząc obce zapachy.
Byli akcjonariuszami powstającej fabryki. Za wpłacone przez nich pieniądze kupowano
w Ameryce potrzebne maszyny i urządzenia, wysyłając je do Pruszkowa. W ślad za tymi
przesyłkami przyjeżdżali ludzie, którzy mieli w nowo utworzonej fabryce pracować, oddając
do dyspozycji odbudowującego się kraju nie tylko Hwoje oszczędności, ale także bardzo w
Polsce potrzebne wiadomości techniczne i organizacyjne, które zdobyli w czasie pracy w
amerykańskim przemyśle. Ponadto przywozili nowy sposób ży
69
cia, przyjęty przez nich w czasie wieloletniego pobytu za granicą, a także, co na pewno było
nie mniej ważne, wielkie umiłowanie odradzającej się Polski. W życiu Pruszkowa ci
„Amerykanie" — te sto rodzin — odegrali dużą i pozytywną rolę. Przywieźli ze sobą nie
tylko dolary, ale i wizję innego, lepszego świata, o którym często nam mówili. Swym
przykładem uczyli ludzi lepiej żyć i lepiej pracować, uczyli poszanowania dla własności
społecznej i szacunku do pracy.
Gdy przychodzili do sklepu, chętnie rozmawiali z Matką, wysłuchując opisów życia „za
Rosjan" i podczas wojny oraz naszych kłopotów i bolączek. Siedząc gdzieś w kąciku naszego
sklepu, przysłuchiwałem się ich opowieściom o pracy w Ameryce, o wielkich fabrykach,
ogromnych miastach i o domach tak wysokich, że chmury zaczepiaj^ się o nie. Często
opowiadali, jak gdyby chcąc wytłumaczyć nam swoją decyzję powrotu, o tęsknocie za polską
ziemią, za naszymi polami i łąkami, a także mówili o brzozach, które po nocach śniły się im
w Ameryce. Chociaż dobrze tam było, powracali, aby pomagać w odbudowywaniu
wyzwolonej Polski.
Kilkanaście rodzin „Amerykanów" zamieszkało przy ulicy Pułaskiego, w specjalnie dla
nich wybudowanych, krytych czerwoną dachówką, ładnych domach, na wprost ruin
wytwórni terakoty. W dwóch budynkach były mieszkania, w trzecim otworzono szkołę
rzemieślniczą, w której młodzież z naszego miasta miała przygotowywać się do pracy u
„Mechaników".
Gdy nadeszła wczesna i mroźna zima, którejś soboty dzieci ze Stalowej zostały
zaproszone do „Amerykanów" na przedstawienie. W budynku szkolnym, na poddaszu, w
dużej sali z pozasłanianymi oknami, zebrało się tylu chętnych w różnym wieku, że dla dzieci
zabrakło miejsc i musieliśmy siedzieć na podłodze, odwracając twarz w kierunku
zawieszonego na ścianie białego płótna, nazywanego ekranem. Po zgaszeniu światka
zaterkotała jakaś aparatura i na tym ekranie zobaczyliśmy szybko zmieniające się, drgające
obrazy. Zaciekawiony tym, co oglądałem, nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, że było
to moje pierwsze spotkanie z kinem, nazywanym wtedy iluzjonem, kinematografem lub
kinoteatrem. Na sali zapanowała cisza, umilkły rozmowy, słychać było tylko warkot apara-
tury. Oglądaliśmy zdjęcia wielkiego miasta. Bardzo wysokie domy,
o których już słyszałem, ulice zapełnione wozami i samochodami, a na chodnikach tłoczył się
i spieszył ogromny tłum. U nas ludzie nigdy tak szybko nie chodzili. Pokazano nam fabryki,
biura, banki, sklepy, samochody, tramwaje i bardzo silne konie — ciągnące wozy
załadowane różnymi towarami. Dopiero po wielu minutach widzowie zaczęli głośno wyrażać
swoje uwagi, zdziwienie, podziw lub przestrach. Ten film o Nowym Jorku, na prośbę wielu
osób, oglądaliśmy jeszcze przez kilka sobót. Napisy w języku angielskim tłumaczył nam
jeden z „Amerykanów".
Któregoś wieczoru na podłodze wśród nas usiadł nasz rówieśnik, nikomu nie znany, ze
śmiesznie spłaszczonym nosem, i zaczął wykrzykiwać patrząc na widoki wielkiego miasta:
„Tu byłem? Tu byłem!" W czasie krótkiej przerwy, mówiąc z jakimś dziwnym akcentem,
opowiadał nam, wtrącając niezrozumiałe słowa, o tym największym mieście na świecie —
Nowym Jorku. Pokazywał nam, wstając i wyciągając rękę w kierunku drgającego na płótnie
obrazu, wielki park, w którym grał w piłkę r gdzie w czasie ulicznej bójki złamano mu nos.
„Tam mocniej biją niż tu!" — stwierdził wzdychając. Podczas przerwy, gdy zapaliło się
światło, a mechanik zmieniał taśmę w aparacie, wysłuchaliśmy jego opowieści o ulicznych
kąpieliskach pod hydrantami w czasie ostatniego wyjątkowo upalnego lata, o szerokich
ulicach, wiaduktaćh, kolejkach podziemnych i nadziemnych oraz o pobliskim oceanie, na
skraju którego stoi wielka Statua Wolności, witająca i żegnająca pasażerów statków. Jeszcze
tego samego wieczoru dowiedzieliśmy się, że nowy kolega ma na imię Witold, przyjechał z
rodzicami z Ameryki, mieszka w naszym sąsiedztwie, w kupionym przez ojca domu przy
ulicy Ołówkowej numer 30 i będzie chodził do szkoły ewangelickiej.
Przez wiele miesięcy w każdą sobotę dzieci z naszej dzielnicy zbierały się w kinoteatrze u
„Amerykanów".
Szybko utarł się zwyczaj, że najpierw pokazywano mało nas interesujące, przeznaczone
dla osób starszych filmy naukowe o fabrykach i maszynach, o kontroli produkcji i
magazynowaniu towarów, o transporcie i sprzedaży. Dopiero później, po krótkiej przerwie,
wyświetlano filmy krajoznawcze, pokazujące nam góry, jeziora, lasy i wioski, wybrzeża
oceanu i miasta amerykańskie, a dopiero na końcu tak przez nas oczekiwane śmieszne
komedie lub filmy ry-
H
sunkowe. Małym dzieciom najbardziej podobały się filmy o „Kubusiu marynarzu', w których
reklamowano i namawiano do jedzenia szpinaku, który dawał nadzwyczajną silę. Niestety, u
nas na razie szpinaku nie było, niemniej śmieliśmy się bardzo głośno, bawiliśmy się
wspaniale, a towarzyszącym nam małym dzieciom tak się te historie podobały, że nieraz
musieliśmy się przesiadać na inne miejsce, gdyż na podłodze powstawała duża mokra plama,
jako najlepszy dowód wspaniałej zabawy najmłodszych.
W ciągu kilku lat zamieszkało w Pruszkowie około stu rodzin z Ameryki,
współwłaścicieli fabryki „Stowarzyszenia Mechaników Polskich".
Ich obecność zaczęła wywierać coraz większy wpływ na nasze życie. Po uruchomieniu
fabryki produkującej nowe typy obrabiarek coraz więcej ludzi z Pruszkowa otrzymywało tom
pracę.
Młodzi „Amerykanie" chodzili do szkoły razem z nami. Szybko rozpoczęliśmy wspólne
zabawy i niedzielne spacery do pobliskiego lasu, choć nie zawsze dzieci, przyzwyczajone do
innych warunków życia za oceanem, godziły się na siedzenie w szkolnej ławce z nie
domytym, a często nawet zawszonym rówieśnikiem. Ale nawet takie drastyczne wydarzenia
w rezultacie poprawiały stan higieny w szkołach.
Nie wszyscy „Amerykanie" byli zadowoleni ze swej decyzji powrotu do Polski.
Niektórzy już po kilku miesiącach żałowali tego kroku i szybko rozpoczęli przygotowania do
powrotu za ocean. Raziła ich nasza bieda, ciągłe niedostatki, a co było najgorsze — nie
widzieli szans na poprawę tego stanu. Bardziej wrażliwi głęboko odczuwali to, że nie zawsze
przyjmowano ich tak, jak należało. Znaleźli się i w naszej dzielnicy ludzie zawistni, którzy
nie rozumiejąc zasług i nie doceniając dobrej woli przybyszów z USA, zazdroszcząc im
wszystkiego, używali lekceważącej i obrażliwej nazwy „amery- kuny", przedrzeźniając ich
zachowanie i ubiory. Dzieci „Amerykanów", mając zawsze pod dostatkiem papieru, nie
mogły zrozumieć, dlaczego nadal pisze się i rysuje na tabliczkach oraz dlaczego ciągle
jeszcze na ulicach spotykają bosonogich rówieśników.
„Amerykanom" zawdzięczaliśmy nie tylko budowę fabryki i kinoteatr, ale także
powstanie pierwszego prawdziwego klubu piłkarskiego w Pruszkowie. Otaczając opieką klub
„Victoria", kupiono dla zawodników stroje sportowe i piłki oraz wybudowano przy ulicy Pu
lt
łaskiego prawdziwe boisko, z bramkami zamkniętymi siatką IMlk« nożna zaczynała
zyskiwać coraz więcej zwolenników. N.i nłrdsMn* spotkania przychodziły tłumy ciekawych.
Wszyscy chłopcy % pMfj dzielnicy byli na każdym meczu w komplecie, trzymając się
nizern, niedaleko bramki „Victorii".
W Jednym /. domów mieszkalnych, wybudowanych dla ..Amerykanów", otworzono
bibliotekę, którą prowadził przybysz t Nowego Jorku, stary, poczciwy pan Lis. Zapamiętałem
jego pochyloną głową, wielką łysinę i trochę groźne, a trochę wesołe spojrzeńtó znad
okularów. Miał ponad pięćdziesiąt lat, szczupły, stale kaszlący, schorowany, w okularach z
grubymi szkłami krótkowidza. Najczęściej siedział przy stole pod oknem, w kłębach
papierosowego dymu, przeglądając jakąś książkę. Bardzo nas wszystkich lubił. Nigdy nie
zapomniałem jego objaśnień, co i jak powinienem czytać. Pożyczam* w tej bibliotece książki
miały dla nas jedną wielką wadę ni** dawały.się czytać w czasie obiadu. Trzeba było
trzymać je oburącz, gdyż pan Lis oprawiał je w twardy preszpan, przeszywając grubą nitką,
niedaleko grzbietu, od wierzchu do spodu.
I tak dzięki „Amerykanom" trzy wielkie pasje opanowały na długo dzieci naszej
dzielnicy: potrzeba czytania książek, oglądania filmów i zamiłowanie do futbolu.
Gdy rozpoczynałem naukę w trzecim oddziale, uruchomiono elektrownię, zamilkła
terkocząca lokomobilu, zainstalowano liczniki i prąd dostarczano bez przerwy, przez dzień i
noc.
Tak szczęśliwie się ułożyło, dla nos, młodocianych miłośników kina, że któregoś
jesiennego popołudnia mogliśmy zobaczyć, Jak powstaje film. W miejscu naszych
codziennych zabaw, w ruinach fabryki terakoty, nakręcano scenę pożaru jakiejś karczmy.
Najpierw przez kilka dni pracowali robotnicy. Narożną część ruin, od strony Helenowa i
ulicy Pułaskiego, pokryto dachem, a w wypalone otwory wstawiono okna i drzwi, nad
którymi zawieszono szyld z wymalowaną butelką i kieliszkiem oraz dużym napisem
„Karczma". Za oknami rozwieszono firanki i ustawiono kwiaty w doniczkach. Nad świeżo
założonym fragmentem dachu H komin, z którego, gdy rozpoczęto zdjęcia, wydostawał H
czarny
gęsty dym. Gdy z pewnej odległości patrzyliśmy na ton narożnik zniszczonej fabryki,
wszystko wyglądało jak prawdziwe.
To przygotowania obserwowało bardzo dużo dzieci. Przychodzili tu nawet koledzy Jurka
z dalekiej Papierni, Aż któregoś dnia przyleciał do szkoły młodszy brat jednego z naszych
kolegów, aby zawiadomić nas, że niedługo zaczyna się kręcenie filmu, gdyż z Warszawy
przyjechali artyści. Od razu tyle się zrobiło gadania w ławkach i tak niespokojnie się
zachowywaliśmy, że nasza pani zwolniła z lekcji chłopców z naszej dzielnicy, prosząc,
abyśmy następnego dniu wszystko dokładnie w klasie opowiedzieli. Zostawiliśmy tornistry w
domu i od razu pobiegliśmy do ruin fabryki terakoty, Stały tam dwa samochody osobowe i
duża ciężarówka. Pogoda była piękna. Policjanci odganiali gromadzących się zaciekawio-
nych widzów. Nasze upatrzone miejsca — wysoko, na rozwalającym się murze — od dawna
były zajęte. Wielkie błyszczące blachy albo jakieś płyty wymalowane na srebrno odbijały
światło słoneczne, rzucając je na pobielone twarze aktorów.
Dwa filmowe aparaty stały na wysokich statywach. Zdjęcia robiono kręcąc równomiernie
korbką znajdującą się z boku aparatu. Gdy wszystko było gotowe, ktoś dał znak, ktoś coś
krzyknął i od wewnątrz podpalono „karczmę". Najwięcej płomieni unosiło się nad
naczyniami z naftą, ustawionymi w ruinach, za oknami. Do następnych zdjęć dolewano nafty
przynosząc ją w kuble ze stojącej na ulicy Pułaskiego wielkiej metalowej beczki. Gdy już
wszystko rozpaliło się na dobre, na głośny okrzyk jakiegoś mężczyzny z raptownie
otworzonego okna płonącej karczmy wyskoczył zza firanek człowiek o twarzy pomalowanej
na biało, w bieliżnie, tak jakby zerwuł się z łóżka. Po kilku pełnych rozpaczy ruchach, po
złapaniu się zu głowę i wydaniu paru okrzyków — właził tym samym oknem do płonącego
wnętrza i po chwili wyniósł kobietę, ubraną w długą koszulę nocną, Gdy tylko zdążył wyjść,
do okna od strony ruin zbliżył się jakiś człowiek z naczyniem z płonącą nuftą i podpalił
firankę. Z okna buchały płomienie. Po wyniesieniu uratowanej kobiety nu ulicę zdjęciu
przerwano, pura aktorów rozmawiała z kilku mężczyznami, obserwującymi zdjęciu, strażacy
ugasili strumieniami wody płonącą karczmę l szybko ustawiono nowe dekoracje. Po
wymlaniu nadpalonego okna, firanek i kilku desek na dachu, rozciągnięto nową strzechę,
umieszczono rynny i wszystko było goto
we do powtórzenia sceny pożaru. Znowu we wnętrzu karczmy wy, buchł pożar, z okna
wydostawał się zaspany mężczyzna, srebrrt blachy rzucały na niego odbicie słonecznego
światła, fotografowie w cyklistówkach z daszkami odwróconymi do tyłu kręcili korbkami
apurutów, bohaterski mężczyzna, nie bacząc na płomienie, właził przez okno, aby ratować
śpiącą kobietę. Ku naszej ogromnej radości tę jedną scenę powtarzano jeszcze kilka razy.
Aktorem wyskakującym z okna był wnuczek babci Jabłońskiej, która mieszkała w małym
domku z ogródkiem, pod numerem 9, Bardzo byliśmy dumni, gdy po zakończeniu zdjęć,
wymyty i przebrany w eleganckie ubranie, witał się ze swoim bratem Witkiem, naszym
szkolnym kolegą. Staliśmy przy nim, w tej tak ważnej chwili, o której długo opowiadaliśmy
znajomym i kolegom.
„Chudy Janek" z sutereny, ten trochę wyższy i szczuplejszy, bardzo rozczarowany, nic
dotrwał do końca zdjęć. Od tego pamiętnego dnia przestał chodzić z nami do kina, tłumacząc
nam: „Ja myślałem, że to jest naprawdę, a to wszystko oszustwo, tak że nie opłaca się tego
oglądać!"
Jesień, trzecia już w szkole, jak zwykle w tamtych latach była ciepła i słoneczna. Na
początku roku szkolnego spotkaliśmy się w tej samej sali lekcyjnej pod okiem naszej pani,
która na zawsze pozostała dla nas najlepszą, niezapomnianą nauczycielką, bardzo
wymagającą, ale i wspaniale wynagradzającą nas spacerami, wycieczkami oraz czytaniem —
początkowo baśni, a później, w następnych latach, wielu historycznych opowieści.
Zapamiętaliśmy, co nam mówiła o Polsce, o jej wielkości, o pięknej przeszłości, o
naszych wadach i złych sąsiaduch, o utraceniu niepodległości i o uporczywej walce o
wolność.
W trzecim oddziale dziewczęta nadal najchętniej słuchały opowieści „O sierotce Marysi"
Marii Konopnickiej, a chłopcy prosili o czytanie jakiegoś fragmentu z książki Antoniego
Gawińskiego „Lolek grenadier". Była to czarodziejska historia o małym chłopcu, któremu w
noc przed Wigilią przyśniło się, że został napoleońskim żołnierzem, dokonał wielu
bohaterskich czynów i otrzymał z rąk cesarza „order Legii na pąsowej wstążeczce", Lolek
brał udział w bitwach pod Austerlitz, Jeną, Borodino, Moskwą, pod Lipskiem
widział, jak ginie książę Józef, a pod Waterloo żegnał się z „podob- nym do orła i do posągu"
Napoleonem. Była to pierwsza książka, ' która podobała się wszystkim chłopcom, nawet tym
wyrośniętym dryblasom. Od razu w naszej klasie jedną dziewczynkę nazwa no markietanką
„Matką Granat" i znalazł się kolega przypominający ; nam sierżanta Pigułkę. Wielu z nas z
tych opowiadań wyniosło nad- . zwyczajny kult dla cesarza Francuzów, który tak wspaniale
bił na^l szych zaborców i pragnął, aby powstała niepodległa Polska.
Staczaliśmy niezapomniane bitwy napoleońskie przy użyciu kasztanów lub śnieżnych
piguł, a wędrując po śniegiem pokrytychf łąkach nad Utratą, patrząc na krwawo zachodzące
słońce, zawsze , myśleliśmy o Berezynie,
A ile to razy w naszym późniejszym życiu, w różnych okolicznościach i w wielu
miejscach świata, powtarzaliśmy słowa, po raz pierwszy usłyszane od Lolka grenadiera:
„Gwardia umiera, ale się nie poddaje!" albo: „Vive 1'Empereur!"
Tej jesieni nasza pani nauczyła nas budowania różnego kształtu latawców. Pięknie je nam
ozdabiały koleżanki, malując kolorowe wzory, kwiaty lub fantastyczne ptaki. W niedzielne
popołudnia urządzaliśmy na łąkach nad Utratą zawody, patrząc, czyj wyżej poleci, i ciągle
sprzeczając się, jak wielki musiałby być latawiec, aby uniósł któregoś z nas w powietrze, tak
abyśmy mogli latać nad Pruszkowem, nad znajomymi ulicami i domami i nad nie kończący-
mi się nadrzecznymi łąkami.
Ogromne stada jaskółek siedzących na drutach szykowały się do odlotu.
Na polach pod Helenowem rozpoczynały się wykopki. Szliśmy tam z kolegami, aby
pomagać ich rodzicom w zbieraniu na wpół zagrzebanych ziemniaków, nie zauważonych
przez pochylone nad motykami kobiety. Wygrzebywane z pulchnej, przekopanej ziemi,
dorzucaliśmy do wielkiej gromady. Gdy zbliżał się wieczór i kończono już pracę, ściągaliśmy
z całego pola łęciny w jedno miejsce i rozpalaliśmy ognisko. Dym ciągnął się po
ścierniskach, ogień wzbi-' jał się wysoko, a my odważnie skakaliśmy przez płomienie. W żar
wrzucaliśmy ziemniaki wygrzebane na polu i zmęczeni bieganiem rozsiadaliśmy się przy
ognisku, czekając, aż się upieką. Walczyliśmy
0 takie miejsca, aby móc patrzeć na kolorowe drzewa helenowskiego parku, które na jesieni
stawały się barwną smugą. Dorzucaliśmy łęcin, aby ogień zbyt wcześnie nie wygasł, a
patrząc w płomienie śpiewaliśmy jakieś piosenki.
Gdy usłyszymy daleki turkot i przeraźliwe gwizdy parowozu, do dymów z ogniska
dołączy się przygnany północno-zachodnim wiatrem dym z rozpędzonego pociągu, zupełnie
inny, duszący, nieprzyjemny i gryzący w oczy. Kiedy wiatr nareszcie przepędzi go w kie-
runku Komorowa, znowu będziemy oddychali zapachem ogniska
1 jesiennym polnym powietrzem. Patykami wyciągamy upieczone ziemniaki. Jemy je
żarłocznie, nie zwracając uwagi na ziarnka piasku ani na zwęgloną twardą skórkę, chrupiącą
w zębach.
Już dawno odjechały wyładowane ziemniakami furmanki, a nam nie chciało się wstawać
z ciepłej, nagrzanej jesiennym słońcem, przekopanej motykami ziemi. Nie chcieliśmy
odchodzić od cieni snujących się na polach, od gasnącego ogniska i od ostatnich, niknących
w przedwieczornej mgle, wydłużających się smug dymu.
Do domu wracaliśmy, gdy robiło się ciemno.
Nasze ubrania, skóra i krótko ostrzyżone włosy pachniały dymem.
Poczuły to szkolne koleżanki i nasza pani, wąchająca z uśmiechem nasze głowy. Ten
zapach opuścił nas dopiero, gdy zaczęły padać obfite, przedzimowe deszcze.
Gdy wieczorem odrabiam lekcje, kleją mi się oczy. Usypiam, myśląc, jak pięknie jest
jesienią na helenowskich polach. Kolorowe latawce już odleciały, uniesione wiatrem.
I nawet myśleć nie chcieliśmy, że już niedługo, po kilku dniach ulewnego deszczu, nagle
się oziębi, opadną ostatnie liście, przyjdzie mróz i nad pokrytymi śniegiem polami sterczeć
będą czarne gałęzie, oblegane przez stada przeraźliwie kraczących wron i kruków.
Tej jesieni, w sali widowiskowej przy Stalowej 3, Rada Główna Opiekuńcza — aby
powiększyć swoje dochody — uruchomiła kinematograf „Ergos". Zdradziliśmy wtedy
sobotnie pokazy kinowe u „Amerykanów".
Na Stalowej znaliśmy wszystkich mieszkańców, więc bardzo szybko uzgodniliśmy z
bileterem, a zarazem kinowym dozorcą, że
w zamian za pomoc w porządkowani u sali będziemy mieli wolny Jwstęp do kina. Wymyślił
to wszystko Witek, gdyż podobno tak robili nasi rówieśnicy w Nowym Jorku. Powoli
narzucał nam swój przywieziony zza oceanu sposób myślenia. Przekonał nas, że żadnej pracy
nie należy się wstydzić i że w naszym ustawianiu krzeseł,
__| wbrew zastrzeżeniom niektórych kolegów, nie ma niczego hańbią*.
cego, gdyż dzieci od małego powinny pracować, aby mieć pieniądze na swoje wydatki. Zbyt
długo nie potrzebował nam tłumaczyć, gdyż nie mieliśmy przecież żadnego innego sposobu,
aby na każdym filmie być w kinie.
Na godzinę przed rozpoczęciem seansu, w trzy ostatnie dni tygodnia, przenosiliśmy po
dziesięć zbitych listwą krzeseł, przesunię- tych pod scenę w czasie wieczornego zamiatania,
równo je usta-. wiając po obu stronach szerokiego przejścia. Przecieraliśmy siedzenia krzeseł
wilgotną ściereczką, a później, po przewietrzeniu sali, zaczynały się wolno płynące chwile
oczekiwania. Rozsiadaliśmy się niedaleko sceny, spoglądając na wejście, w którym już
niedługo ukażą się pierwsi widzowie. Najpierw przychodziła kasjerka. Zapalała światła w
kasie i girlandę żarówek przed wejściem do kina. Dużą poczekalnię przedzielała barierka, za
którą można było się dostać dopiero po skontrolowaniu biletu. Na ścianach rozwieszono
kolorowe plakaty i fotografie uśmiechniętych aktorek, aby niezdecydowanych zachęcić do
kupiehia biletu. Na specjalnej tablicy, pod dużym napisem: „Następny program" —
rozklejono wielobarwny afisz i kilka fotosów. Rozmawialiśmy o filmie, który za chwilę
mieliśmy oglądać i naprawdę martwiliśmy się, czy przyjdą widzowie i czy odbędzie się
przedstawienie. Ostatnie minuty Witek niezmiennie wykorzystywał na brzdąkanie na bardzo
rozstrojonym pianinie, uparcie starając się wystukać jednym palcem jakąś melodię. Te mało
udane próby przerywała rozmowa dobiegająca z poczekalni. Pojawiała się, podpierając się
laseczką ze srebrną główką, stara kobieta z rulonem nut. Była to uciekinierka z Rosji,
„białogwardzistka" — jak ją na Stalowej nazywano. Udzielała lekcji muzyki, a w czasie
seansów grała na rozklekotanym pianinie.
Później przychodzili mechanicy. W małym okienku kabiny zapałało się światło i słychać
było ich głośną rozmowę, gdyż starali się swymi opowieściami o mijającym dniu zagłuszyć
terkoczący aparat do przewijania taśmy filmowej.
W krzesłach zasiadali pierwsi widzowie. Gryziono pestki, częstowano się cukierkami,
głośno rozmawiając. Jeden i drugi dzwonek wyganiał z poczekalni ostatnich palaczy. Kiedy
zgaszono światło, „białogwardzistka" zapalała małą lampkę elektryczną oświetlającą nuty i
widząc na ekranie pierwsze napisy zaczynała grać jakąś nie znaną nam melodię amerykańską
— gdyż najczęściej filmy pochodziły zza oceanu. .
Za chwilę wyobraźnia wpatrzonych w ekran dzieci zaczynała pracować i rozpoczynała
się wielka przygoda. Chłopcy ze Stalowej stawali się Indianami lub kowbojami, zmieniali się
w żołnierzy wyruszających na wielką wojnę, ostrzegali przed niebezpieczeństwem
bohaterskiego Zorro albo byli szejkami w białych burnusach i pędzili na koniu przez nie
kończące się piaski pustyni.
Głęboko musieliśmy przeżywać tamte chwile, jeśli do dziś pamiętam takie filmy jak:
„Tramp" i „Brzdąc" Chaplina, „Czterej jeźdźcy Apokalipsy", „Szejk" i „Krew na piasku" z
Rudolfem Va- Jentino, „Znak Zorro" z Douglasem Fairbanksem, „Siedem lat nieszczęścia"
Maxa Lindera oraz tak świetnych komików jak Harold Lloyd i Buster Keaton. Siedzieliśmy
na kilku seansach „Wyspy zatopionych okrętów", znając na pamięć wszystkie dramatyczne
sceny i nadzwyczajne przygody bohaterów tego filmu.
Jeśli zaciekawił nas jakiś film, przychodziliśmy do kina przez trzy wieczory. Na mniej
ciekawe, a do takich zaliczaliśmy filmy miłosne, wystarczał nam jeden seans.
Filmy były ośmio- lub dziesięcioaktowe. Po dwóch aktach następowała przerwa na
zmianę szpuli. Jeśli wydarzyła się jakaś nieprzewidziana przerwa, natychmiast wybuchały
okrzyki i gwizdy, kończące się dopiero po wznowieniu projekcji.
Gdy wychodziliśmy z kina, niechętnie myśląc o powrocie do domu, Witek, jako jedyny
wśród nas znawca zagranicznych obyczajów, starał się wytłumaczyć nam to wszystko, czego
nie rozumieliśmy z wydarzeń rozgrywających się na ekranie. Niekiedy bywało i tak, że nie
rozstawaliśmy się, dopóki „własnymi słowami" nie opowiedział nam całego filmu, a trzeba
przyznać, że miał wielki talent do snucia takich opowieści.
Pierwsza niedziela marca 1925 roku, dla nas, chłopców ze Stalowej, różniła się od innych
i długo nie mogliśmy jej zapomnieć. Od kilku dni ogromne afisze, wywieszone nie tylko w
Pruszkowie, ale
i w pobliskich miejscowościach, zapraszały na „Wielki Koncert Radiowy" w sali
kinematografu „Ergos". Koncert miał się składać z dwóch części. Zapowiadano odbiór w
południe audycji nadawanej w Warszawie, a wieczorem — za tymi samymi biletami —■
wielki koncert ze stolic całej Europy. Jeśliby coś nie dopisało, miał występować chór.
Niektórzy z początku czuli w tym jakieś szalbierstwo. Podobny koncert miał się odbyć
przed kilku dniami w świetlicy szkoły zawodowej przy fabryce „Mechaników", ale niedobra
aparatura i bardzo zły głośnik tak psuły wrażenie, że słuchacze szybko opuścili salę.
Gdy po mszy przyszliśmy na podwórko, wietrzono salę kinową, a na dachu domu, na
długim kiju przymocowanym do komina, zaczepiono miedziany drut zakończony białymi
porcelanowymi kulkami, nazywanymi izolatorami. Drugi koniec drutu, który nazywano
anteną, zawiązano na pobliskim drzewie. Od środka mocno naciągniętej anteny odchodził
miedziany przewód prowadzący do sali kinowej. Na podwórku stał policjant z paskiem pod
brodą. Było też dwóch pracowników elektrowni w służbowych czapkach. Wokół nich zebrał
się tłum ciekawych, dopytując się o szczegóły tych przygotowań. Niektórzy powtarzali
zasłyszaną opinię, głośno ostrzegając, że to urządzenie ściąga pioruny, że gdzieś tam od radia
spłonęła cała wieś.
Obserwowano antenę, dach i stare drzewo, aby nie przeoczyć momentu uderzenia
pioruna. Niebo było szare, zasnute chmurami, ale nie zanosiło się na burzę. Jak na skazańców
patrzono na wyglądających oknami lokatorów, radząc im, aby na cały dzień opuścili swoje
mieszkania. Gdy zamknięto okna i drzwi sali kinowej, w kasie rozpoczęto sprzedawanie
biletów. Policjant i dwaj pracownicy elektrowni pilnowali wiszącego drutu, ostrzegając przed
grożącym niebezpieczeństwem w wypadku dotknięcia przewodu.
Gromadzących się na podwórku gapiów zaczęto wypraszać.
Na salę dostaliśmy się bez trudności. Na scenie poustawiano różne skrzynie, pudła i
szafki oraz aparaty, nad którymi górowały dwie duże metalowe tuby, podobne do
gramofonowych, z których co pewien czas wydostawały się jakieś trzaski i szmery. Trzecia
tuba, widocznie zapasowa, stała z boku sceny. Wokół tej aparatury i skrzynek z różnymi
zegarami uwijało się dwóch ludzi, przestawia*
80
jąc urządzenia, dokręcając jakieś śrubki, łącząc przewody i kręcąc różnymi pokrętłami.
Przed południem sala zapełniła się dość szybko. Biletów nie sprawdzano tak dokładnie,
chcąc widocznie w ten sposób zachęcić do przybycia wieczorem, a wtedy kontrola była
dokładna i bez biletu nikt, poza grupą dzieci z naszej dzielnicy, nie dostał się na salę.
Zaczęło się od radości ludzi kręcących się | po scenie, jeden z nich ze słuchawkami na
uszach, patrząc na różne zegary wmontowane w pudełka, krzyknął w pewnej chwili: „Jest!
Już jest, panie inżynierze!" Poderwał się widz siedzący w pierwszym rzędzie, wszedł na
scenę, posłuchał czegoś w słuchawkach i uspokojony powrócił na swoje miejsce. Po chwili
coś przełączono lub podłączono i na tle nie milknących trzasków i pisków usłyszeliśmy
bardzo wyraźnie: „Tu mówi Warszawa!" W południe podano dokładny czas. Kto z zebranych
miał zegarek, od razu porównywał, kręcąc z podziwu głową. Następnie wysłuchaliśmy
wiadomości i komunikatów. Na sali panowała cisza. Myślę, że prawie wszyscy obecni
odczuwali, tak jak i my, że jesteśmy świadkami powstawania czegoś wielkiego. Wielu ludzi
wiedziało, że działa telegraf bez drutu, nawet my mieliśmy w jednej z książek opis takiego
urządzenia, czytano w gazetach informacje o uruchomieniu w Warszawie stacji nadawczej, a
w warszawskich sklepach sprzedawano już zagraniczne radioodbiorniki, ale dla większości
ludzi zgromadzonych w tej sali było to pierwsze bezpośrednie zetknięcie się z radiem.
Wieczorem, mimo dość wysokich cen biletów, zaczęli zbierać się zaciekawieni
słuchacze. Sala szybko się zapełniła. Z aparatury na scenie dolatywały dźwięki muzyki, pełne
pisków i trzasków. Uwijał się tam jakiś człowiek, który kręcąc kółkami i pokrętłami,
zapowiadał co pewien czas: „A teraz Berlin!" „A teraz Praga!" — i rzeczywiście tak było, za
każdym razem, gdy kończyła się muzyka lub przemówienie, słyszeliśmy potwierdzenie
zapowiedzi.
Jednak nie wszyscy tak łatwo i tak prędko uwierzyli. Niektórzy podchodzili do sceny, aby
dokładnie obejrzeć, czy nie ma tam jakiejś ukrytej dodatkowej aparatury. Byli i tacy, którzy
uparcie powtarzali, że to przecież nic nowego, takie urządzenie to tak jak gramofon, tylko
nakręcać nie potrzeba. Jednak większość słuchaczy uwierzyła już, że z powietrza można na
antenę łapać muzykę,
tł
ale jak to się dzieje, jakie to mogą być te fale radiowe, o tym wiedzieli tylko nieliczni.
Po kilku tygodniach w oznaczonym numerem 24 dużym domu- -oficynie, stojącym
bokiem do ulicy Ołówkowej, zjawiła się pierwsza w okolicy antena radiowa, przeciągnięta z
dachu domu do wysokiego drzewa. Każdego wieczoru do mieszkania tego radioamatora lub
radioty, jak wtedy mówiono — pukali znajomi i sąsiedzi, aby choć przez chwilę posłuchać
muzyki. Zaprowadził nas tam Witek, który jako jeden z pierwszych poznał tego starszego
pana. Radio było małe, odbierało tylko Warszawę. W niedługim czasie ten miłośnik radia
zainstalował duży odbiornik, umożliwiający słuchanie wieczorami wielu zagranicznych
stacji, ale, niestety, ja już tam nigdy nie byłem. Mimo lęku i obaw sąsiadów antena nie ścią-
gała piorunów. Powoli ludzie przestawali się bać nieznanego urządzenia. Znalazło się wielu
zapaleńców, którzy kupując w warszawskich sklepach potrzebne części zaczęli produkować
małe słuchawkowe aparaty radiowe, z cewką, kondensatorem i błyszczącym kryształkiem,
który po umyciu eterem nakłuwało się cieniutkim, podobno platynowym drucikiem.
Szukaliśmy wtedy, z nadmiaru ciekawości, nowych anten na pruszkowskich dachach.
Któregoś dnia, ale było to znacznie później, Władek z domu Rejmera, szkolny kolega z
młodszej o rok klasy, przyprowadził do naszego grona swego nowego sąsiada, wysokiego i
bardzo chudego Andrzeja, o wesołej, piegowatej twarzy, który od razu zadziwił nas nie tylko
swymi naprawdę pięknymi rysunkami, ale także znajomością spraw radiowych. Co kilka
tygodni przynosił coraz mniejsze słuchawkowe radio własnej roboty. Mogliśmy wtedy,
siedząc wieczorami na ławce w parku „Sokoła", wysłuchiwać nadawanej w Warszawie
muzyki i różnych wiadomości. Antenę rozpinaliśmy pomiędzy drzewami. W ten sposób w
mały świat chłopców z naszej dzielnicy wtargnęło najpierw kino, a później radio.
W kilka lat po wojnie nadszedł wreszcie dla Stalowej taki dzień, gdy prawie wszyscy
mężczyźni znaleźli zatrudnienie i każdego ranka wyruszali do pracy.
Najwcześniej wychodzili z domu ci, którzy pracowali w Warszawie.
Kto później wychodził, ten szybciej szedł, gdyż wiadomo było, ie pociąg na nikogo nie
będzie czekał. To były jakieś wrodzone cechy charakteru — zawsze ci sami sąsiedzi biegli do
stacji, aby się nie spóźnić.
Już znacznie spokojniej szli robotnicy z pruszkowskich fabryk. Wielu z nich drewniakami
stukało na chodnikach. Butelkę z herbatą wciskali w kieszeń roboczego ubrania, a drugie
śniadanie nosili zawinięte w gazetę.
Punktualnie o siódmej Stalowa wypełniała się gwarem idących do szkoły „kolejowej"
dzieci: młodszych z tornistrami i tych starszych — którzy kilka zeszytów i jakąś książkę
wiązali paskiem i z fasonem zarzucali na plecy, okazując tym pewne lekceważenie i szkoły, i
nauki.
Przed południem, po zakupy do sklepu lub na targ, wychodziły kobiety, niosąc koszyki
lub torby. Ubrane w długie do pół łydki sukienki i okryte dużymi, grubymi, najczęściej
kraciastymi chustami, zabierały ze sobą małe dzieci. W takich chustach noszono także
niemowlęta, gdyż w pierwszych latach po wojnie na Stalowej wózków dla dzieci nie było.
Dziecko owijano w taki sposób, aby na zewnętrz wyglądał tylko czubek nosa, a matka
okręcała się chustą tak umiejętnie, że miała wolne ręce i mogła jeszcze coś nieść.
Wychodząc na ulicę w ciepłe dni, kobiety zakładały na ramiona cienkie bawełniane
chustki, bardzo kolorowe, drukowane w kwiaty lub we wschodnie, jak to mówiono — w
perskie wzory.
Dopiero w połowie lat dwudziestych pojawiły się na Stalowej pierwsze wózki dla dzieci,
a kobiety zaczęły ubierać się w jesionki i płaszcze. Jednak jeszcze przez długie lata
spotykałem staruszki opatulone w grube, kraciaste chusty.
Tylko jedna kobieta w naszej dzielnicy odcinała się strojem od innych. Na placu
oznaczonym numerem 9, w drewnianym starym domku, otoczonym owocowymi drzewami,
żyła babcia Jabłońska, ruchliwa staruszka, której rodzina mieszkała na parterze w domu
numer 4, a jeden z wnuków był aktorem filmowym. W ciepłe letnie dni, gdy w głębi ogródka,
siedząc na małej ławeczce, grzała się na słońcu, ubrana w długie, niegdyś modne suknie,
wkładała ogromny kapelusz ozdobiony raz sztucznymi kwiatami, a raz pęczkiem wiśni,
zrobionych z takim mistrzostwem, że wyglądały jak naturalne. Wciągała wtedy rękawiczki i
otwierała kolorową para
solkę, pragnąc na pewno zademonstrować wobec .sąsiadów swoją inną przeszłość.
Gdy zza parkanu patrzyłem na staruszkę, wyglądała Jak egzotyczny motyl, zabłąkamy
wśród biednych i smutnych domów ulicy Stalowej. Przez kilka lat późną jesienią babcia
Jabłońska pozwalała nam zrywać z drzewa stojącego w końcu ogrodu piękne, soczyste
kosztele.
Kobiety, powracając do domu z zakupami, zabierały się do gotowania obiadu i sprzątania
mieszkania. Były to godziny, w których na Stalowej pojawiali się różni handlarze,
rzemieślnicy, Cyganki, żebracy i podwórkowi grajkowie. Niezmiennie, przez wszystkie lata,
kręciły się obok nich wścibskie i spostrzegawcze dzieci.
Co kilka dni na podwórkach słychać było trochę muzyki i jakąś piosenkę. Czasami
przychodziło dwóch muzyków, ale najczęściej jeden śpiewak z gitarą lub z mandoliną.
Zawsze było to przed obiadem, gdy w mieszkaniach zostawały same kobiety — miały one
lepsze serca i lubiły słuchać śpiewu. Zasłuchane stały w oknach lub uchylały zamknięte na
łańcuch drzwi.
Najczęściej na podwórkach rozlegały się przeboje albo stare sentymentalne pieśni, ale
niekiedy wysłuchiwaliśmy smutnych więziennych piosenek:
Raz Cza bak i rana, w więziennej coli, 8en dziwny więźniom opowiada. Sen dziwny miałem,
drodzy przyjaciele, Serce przeczuwa, te będzie zdrada...
albo:
Dwunaste wybiła na miejskim zegarze, Więźniowie snem twardym śpię. Nie wszyscy Jut
spali, bo Jeden z nich marzył 1 wolność widział za mgłę...
Te smutne opowieści o niedoli ludzi zamkniętych w więzieniu wzruszały tutaj
wszystkich. Przez uchylone okna leciały zawinięte w papier pieniądze. Dzieci podnosiły je z
ziemi i wkładały do kieszeni „artysty", aby nie przerywał swojego śpiewania. Śpiewak
dziękował skinieniem głowy lub głębokim ukłonem.
Ale muzyka na Stalowej to nie tylko piosenki zachrypniętych
podwórkowych śpiewaków. Wieczorami spacerującym uiicą młodym ludziom towarzyszył
skrzeczący głos korbką nakręcanych gramofonów, o zdartych płytach i nadmiernie zużytych
igłach. Ogromna tuba, ustawiona w szeroko otwartym oknie, napełniała ulicę muzyką.
Jednak najpopularniejszym i najchętniej słuchanym instrumentem była w tamtych
czasach mandolina.
Gitar na Stalowej byłe niewiele, jedna lub dwie — chętnych uczyła grać
„białogwardzistka" — a mandolin w każdym domu kilka. Wszystkie ozdabiano, zgodnie z
panującą modą, kolorowymi wstążkami, opadającymi w czasie gry prawie do podłogi. W
soboty, gdy dopisywała pogoda, posiadacze mandolin zbierali się na jednym z podwórek, tam
gdzie ławek było najwięcej. Kilkunastu mandoli- nistów omawiało repertuar, wymieniało
nuty. Najzdolniejszy z tych muzyków pełnił rolę kierownika i dyrygenta. Pomagał stroić
instrumenty, tłumaczył znaczenie nut, decydował, jaki utwór będzie grany, i dawał znak do
rozpoczęcia muzykowania. Na takim rozmu- zykowanym podwórku były wszystkie dzieci z
naszej ulicy, schodzili się sąsiedzi, a w pobliskich mieszkaniach szeroko otwierano okna.
W takie wieczory dobrze było mieszkać na Stalowej.
Mandoliniści uczyli się grać w swoich mieszkaniach, ćwiczenia i próby odbywały się na
podwórkach, ale prawdziwe koncerty słyszało się tylko w czasie niedzielnych spacerów do
htlenowskiego lasu.
Wiadomość o takiej wycieczce roznosiły dzieci. Jurek był jednym z mandolinistów. Miał
dobry słuch, śpiewał delikatnym, przyjemnym barytonem. Wieczorami przychodziło do
niego kilku szkolnych kolegów, aby razem ćwiczyć i poznawać nuty. Na spacer do lasu
wyruszali zawsze jako jedni z pierwszych. Za nimi rozciągał się długi sznur odświętnie
ubranej młodzieży — muzycy, ich znajomi, przyjaciele, koledzy i kilka starszych osób,
prawdziwych miłośników muzykowania. Wokół tej dość długiej kolumny krążyły
zaciekawione i podniecone dzieci. Spacer trwał około godziny. Po drodze śpiewano jakieś
wojskowe piosenki, przy których maszerowało się najlepiej, albo słuchało opowiadań
różnych wesołków z naszej ulicy.
Na skraju lasu, na małej polance, muzycy siadali tworząc duże koło wokół dyrygenta i od
razu przystępowali do strojenia instru
mentów. Istniała tradycja, że leśny koncert rozpoczynała „Lekka kawaleria". Później
uzgadniano, jakie mają być następne utwory. Zawsze tworzył się mały chór. Przez kilka
godzin grano i śpiewano, a my, zasłuchani i rozmarzeni, siedzieliśmy pod brzózkami. Nie
chciało się nam nigdzie chodzić, spacery pozostawialiśmy starszym. Najlepiej nam było, gdy
słuchaliśmy muzyki wyciągnięci w trawie w cieniu drzew.
Gdy spacerujące leśnymi ścieżkami zakochane pary zebrały się już na skraju lasu,
szykowano się do powrotu. Wracaliśmy niosąc bukiety kwiatów. Późną wiosną zrywaliśmy
czeremchę i tyle jej było w mieszkaniu, że aż głowa od zapachu bolała. - Jesienią zbieraliśmy
wrzos o pięknych kwiatach.
Nigdy nie chciało się nam wracać do domu, ale słońce już zachodziło za naszymi
plecami, a w Pruszkowie widać było, jak zapalają się pierwsze światła. Zawsze pragnąłem
zostać jak najdłużej w lesie, ale równocześnie chciałem być już w domu i opowiadać Matce o
tym wszystkim, co nam się przytrafiło w czasie tej niedzielnej wędrówki.
Po każdym powrocie z lasu Jurek długo czyścił i wycierał mandolinę, a później ostrożnie
i z wielką powagą wieszał ją nad etażerką.
Przez kilka lat wysłuchiwaliśmy na podwórkach wieczornych koncertów tnandolinistów,
aż nadszedł czas, gdy przed naszymi najzdolniejszymi muzykami otworzyła się inna,
wydawało się, że dużo ciekawsza przyszłość. Istniejące od niedawna w Pruszkowie dwie
orkiestry dęte — sokolska i strażacka — poszukiwały uzdolnionej muzycznie młodzieży.
Nauka trwała dość długo, ale warto było poświęcić jej wiele godzin, aby później maszerować
głównymi ulicami miasta w eleganckim mundurze, z błyszczącym instrumentem i grać tak
pięknie, że aż przechodnie zaczynali maszerować w takt muzyki lub zatrzymywali się, aby
choć przez chwilę popatrzeć na taką wspaniałą orkiestrę.
Ale mnie szkoda było tego wieczornego muzykowania na podwórkach i
niezapomnianych leśnych koncertów.
Jurek coraz rzadziej grywał na mandolinie, a później sprzedał
ją po kryjomu jakiemuś nieznajomemu kolejarzowi.
*
Tak już się na naszej ulicy utarło, że gdy gospodynie zajęte były gotowaniem obiadu, to
na podwórkach działo się coś takiego, co najbardziej interesowało dzieci. Przychodzili
podwórkowi śpiewacy, różni rzemieślnicy i wędrowali „po prośbie" żebracy. W każdą
niedzielę, wychodząc z kościoła, widziałem wyciągnięte ręce żebrzących ludzi. Stali lub
klęczeli, jeden przekrzykiwał drugiego, wystawiając na pokaz swoje kalectwo: kikut nogi,
puste oczodoły lub -ślady po obciętej ręce. Ci biedacy w dni powszednie wędrowali od
mieszkania do mieszkania. Ubrani bardzo nędznie, nieraz w łachmany, nosili wielkie torby i
mocne kije, służące nie tylko do podpierania się, ale przede wszystkim do odpędzania psów.
Żebracy pukali do mieszkań bardzo cicho, w jakiś wyjątkowo delikatny sposób, po którym
natychmiast poznawano — nie czekając na błagalne słowa — kto stoi za drzwiami.
„Co łaska! Biedny prosi! Niech Pan Bóg wynagrodzi!"
Kobiety, same nie najbogatsze, ale współczujące żebrzącym, zawsze dawały im jakieś
wsparcie. Ofiary nie były duże, grosz lub dwa. Gdy ktoś dawał pięć groszy, to mówił imię
zmarłej osoby, za którą należy się pomodlić, i wtedy przez zamknięte drzwi słychać było
dochodzące z klatki schodowej słowa modlitwy: „Wieczny odpoczynek, racz mu dać, Panie!"
Czasami żebracy mieli ustalony dzień tygodnia, w którym dostawali talerz zupy i porcję
chleba.
Różni byli ci żebracy, odwiedzający przed laty Stalową. Dzieci, które stale ich
obserwowały, najwcześniej poznawały się na każdym oszustwie. Byli wśród żebrzących
ludzie naprawdę potrzebujący wsparcia, biedni, kalecy, starzy i chorzy, ale przychodzili i
tacy, którzy traktowali żebraninę jako zawód chroniący ich przed złem najgorszym, jakim
według nich była praca. Niektórzy wędrowali obdarci i półnadzy,, prosząc o koszulę lub o
stare ubranie, a po otrzymaniu używanej marynarki lub swetra po pewnym czasie znowu
zjawiali się w tamtych starych łachmanach. Zapamiętałem młodego, niby chorego żebraka,
który bardzo się zdenerwował, gdy usłyszał prośbę starej kobiety, aby za kilka groszy
wyniósł kubeł ze śmieciami. Szybko odchodził, głośno przeklinając nielitościwych ludzi,
którzy nie szanowali stanu jego zdrowia i zmuszali go do pracy.
W sklepach przy Stalowej wsparcie dawano tylko w piątki. W ten sposób unikano
codziennej żebraniny, gdyż kupujący nie
chcieli zbliżać się do niechlujnego i najczęściej bardzo brudnego żebraka.
Czasami byli pomiędzy żebrakami i ludzie starsi, wypędzani nn zimowe miesiące ze wsi,
kiedy nie było tam dla nich żadnej pracy, a jeść trzeba było im dać. Wędrowali tacy
„gospodarze na wycu- gu" — na dożywociu — do miasta, spali na klatkach schodowych,
ktoś dał im stare ubranie, zawsze dostali coś do jedzenia, a i wyżebrali trochę pieniędzy. Nikt
z nich nie chciał podać swego nazwiska ani adresu, bojąc się, że na koszt rodziny zostanie
odesłany tam, skąd przyjechał. Niekiedy uskarżali się na swoje nieczułe dzieci, na synowe
lub zięciów, ale najczęściej nie winili nikogo: „Sami nie mają co w garnek włożyć, a
dzieciaków kupa..."
Jeden z takich nieszczęśników sypiał często na naszej klatce schodowej. Nad ranem, jeśli
mróz dokuczał i spać nie dawał, słychać było jego szybkie kroki 1 słowa modlitwy. Nie mógł
doczekać się ranka, aby nareszcie jakaś litościwa gospodyni, po wyprawieniu domowników
do pracy i do szkoły, podała mu szklankę ciepłej herbaty i kawałek chleba. Najbardziej
litościwi ludzie może i wzięliby na noc takiego biedaka do mieszkania, ale obawiano się
przeniesienia jakiejś choroby, wszy i pcheł, a przede wszystkim przykrego zapachu nie
mytego ciała.
Gdy nadchodziła wiosna, ci biedacy powracali na wieś. Święta wielkanocne spędzali
jeszcze w mieście, gdzie zawsze dzielono się z nimi świątecznym jedzeniem.
Pod koniec lat dwudziestych zmniejszyła się liczba tych „zimowych żebraków". Później
już ich nie było.
Pomiędzy żebrakami byli i nieszczęśliwi ludzie z różnymi zaburzeniami psychicznymi,
nie nadający się do normalnego życia, „łagodni wariaci" — jak o nich mówiono. Niektórzy z
nich przebywali na kuracji w szpitalu tworkowskim i jako niegroźni dla otoczenia mogli
opuszczać teren szpitala. Zżyli się ze Stalową i spędzali tu wiele godzin, komuś pomagając i
dożywiając się. Pamięć mieli dobrą. Stale omijali mieszkania, w których żyli ludzie na-
śmiewający się z ich upośledzenia.
Największą popularnością wśród dzieci cieszył się wysoki blondyn o dobrotliwym
uśmiechu — „Józio-Kotyro". Chodził w długim chałacie, zimą i latem jednakowo ubrany,
miał zawsze kij w ręku do odpędzania psów i zawieszoną na sznurku dużą trąbę, zrobioną
SB
z cynkowej blachy. Gdy chciał wyrazić swoje zadowolenie lub ^ wdzięczność — stawał na
środku podwórka i zaczynał trąbić. Przy- <H pominało to ryk wściekłego Olła. Starsze osoby
bardzo denerwowały się takim dowodem wdzięczności i wołały: „Józiu! Daj spokój, przecież
małe pobudzisz!" Ale dzieci miały wtedy najlepszą zabawę. Zlatywały się z sąsiednich
podwórek i śmiejąc się do rozpuku, prosiły: „Józiu! Zagraj jeszcze!" Józio, który obrażał się
słysząc przezwiska i śmiech ludzi starszych, z dziećmi bawił się bardzo dobrze i „grał" dla
nich, śmiejąc się razem z nimi. „Józio-Kotyra" był zawsze spokojny. Nikogo nie zaczepiał.
Starszym osobom kłaniał się grzecznie mówiąc: „Dzień dobry, panie dziedzicu!" „Dzień
dobry, pani dziedziczko!" Gdy nadchodziła pora obiadu 1 był już głodny, pukał do drzwi, zza
których dolatywał najbardziej smakowity zapach, i ze smutną miną powtarzał: „Józio jest
głodny!" Dostawał wtedy talerz zupy. Swój obiad zjadał nu schodach. Nigdy nie wchodził do
mieszkania, zatrzymywał się przed drzwiami. Talerz 1 łyżkę mył pod studnią. Odwdzięczał
się Jakimiś drobnymi posługami, wynosił śmiecie, przynosił ze studni kubeł wody. Ktoś
musiał się nim opiekować, gdyż codziennie przychodzi) ogolony i umyty, w przeciwieństwie
do zawodowych żebraków nie czuć go było nędzą, brudem i niedostatkiem.
Zupełnie inny był „Głupi Ignac". Przepędzany z Jednych schodów wędrował nu sąsiednie
podwórko, aby tam spędzić następną noc. Nieraz, gdy ktoś późnym wieczorem powrucał do
domu, u nu schodach nie paliło się już świutło, mógł niespodziewanie wpuść nu niego.
Obydwaj wystraszeni zaczynali głośno wymyślać. Wielką uciążliwością dla lokatorów było
jego nocne podśpiewywanie. Ignac był człowiekiem niedużym, takim jakimś pokręconym.
Jedną nogę miał albo suchą, albo żle po złamaniu nastawioną. Chodził z trudem, mocno
pochylony do przodu, trzymając kulę pod pachą. W drugim ręku miał kij, nu którym opierał
się. Stale był zarośnięty, w łachmanach, z daleka śmierdzący brudem. Małe dzieci bardzo się
go bały. Jego nienormalność rzucała się w oczy. Nigdy nie był wesoły, nigdy nie okazywał
chociaż odrobiny zadowoleniu. Bardzo nie lubił dzieci, być może dlatego, że często
przezywały go i wyśmiewały. Obwieszał się torbami, w których nosił cały swój żebraczy
majątek, a także kamienie do rzucania w dokuczające mu dzieci. Złośliwi starsi chłopcy,
chcąc go rozzłościć, krzyczeli z duleka:
89
„Głupi Ignac! Głupi Ignac!" i cieszyli się jego zdenerwowaniem. Nosił w swoich torbach
masę różnych drobnych przedmiotów, które niekiedy rozkładał przed sobą na łące, na końcu
ulicy. Raz jeden, wydając jakieś nieartykułowane dźwięki, pokazywał mi te swoje skarby —
małe pudełeczka po lekarstwach, szpulki od nici, części zabawek i połamane ołówki. Ignac
— mimo wielu osób stale mu dokuczających — dobrze musiał się czuć na Stalowej, gdyż
prawie zawsze tu wracał. Przepadł nagle na przełomie lat dwudziestych; i trzydziestych —
umarł lub może trafił do jakiegoś przytułku.
W tym okresie przestał nas odwiedzać i „Józio-Kotyra", nikt nie odziedziczył jego trąby,
ale od czasu do czasu, ku uciesze małych dzieci, przychodzili na Stalową jacyś inni „łagodni
wariaci". Wymarła lub znalazła inny zawód większość pukających do drzwi żebraków.
Dzieci bardzo szybko zapominały o tych niezupełnie normalnych ludziach. Przecież na
naszej ulicy działo się tyle ciekawych wydarzeń. Dwa razy w tygodniu jechały wozy na targ.
Każdego ranka, po długim nawoływaniu się, uczniowie wyruszali do szkoły, a młodsze
dzieci zbierały się na podwórkach, aby zająć czas różnymi grami i głośnymi zabawami,
dopóki nie usłyszą jakiegoś donośnego głosu ulicznego handlarza lub dźwięków
podwórkowej orkiestry.
Po południu powracali wymęczeni uczniowie. Z obiadem czekano na powrót ojca, tak
było we wszystkich rodzinach. Odrabiano lekcje i znowu zaczynały się zabawy. Ulica szybko
napełniała się okrzykami rozbawionych dzieci. Gdy nadchodził wieczór, matki musiały
wielokrotnie zwoływać je na kolację i do spania.
Stopniowo zmieniało się wszystko — i my, i wygląd ulicy.
Po chodnikach spacerowała starsza młodzież. Spracowane gospodynie każdego wieczoru
odpoczywały rozparte na małych podu- szeczkach w szeroko otwartych oknach, obserwując
to wszystko, co działo się na ulicy. W ten sposób zbierały nową porcję wiadomości o naszym
małym świecie ulicy Stalowej.
Późnym wieczorem, na zupełnie pustej ulicy, głośno śpiewał zapóżniony pijak. A było
takich kilku, wszyscy znali ich dobrze. Zbliżając się do domu zwalniał kroku, szedł coraz
wolniej i coraz ciszej śpiewał. Gdy był już na podwórku, opuszczała go dotychczasowa
radość życia, a kiedy wchodził na schody — opuszczała go
także resztka odwagi. W mieszkaniu stawał się zupełnie innym człowiekiem, cichym,
potulnym, wymęczonym przez życie, nie zro- zumianym przez ludzi, pokrzywdzonym przez
los.
Opanowanie trudnej sztuki czytania pociągało za sobą wiele zmian w życiu dzieci. Nauka
i książki zabierały wolny czas, poświęcany do tej pory na zabawy i spacery. Wyniesioną ze
szkolnych lekcji zdolność czytania doskonalono na książkach dla dzieci, różnych bogato
ilustrowanych bajkach i baśniach. My najchętniej czytywaliśmy popularny wtedy tygodnik
„Gazeta Świąteczna". Zapamiętałem na całe życie umieszczony na tytułowej stronie widok
dawnej Warszawy. Na pierwszym planie były jakieś fabryczne budynki, wzdłuż Wisły płynął
parostatek z wielkim łopatkowym kołem. Oba brzegi rzeki łączyła niezapomniana
konstrukcja mostu Kierbedzia, a w dalekim tle widać było dachy domów i wieże war-
szawskich kościołów. Szukaliśmy z Jurkiem katedry, kościoła jezuitów, świętej Anny i
ewangelickiego „okrąglaka", do którego jeździł Witek na uroczyste nabożeństwa.
Było to pierwsze poznawanie Warszawy. Po pewnym czasie, gdy już dobrze opanowałem
sztukę czytania, „Gazetę" czytałem zaraz po Jurku. Zaczynałem od powieści w odcinkach, a
później brałem się za nowiny z całej Polski oraz wprowadzające nas w zupełnie nieznany
świat informacje z Europy i Ameryki. Coraz mniej czasu poświęcałem na zabawy i spacery.
Skończyły się podwórkowe gonitwy, nie grałem w berka ani w chowanego. Zmieniało się nie
tylko moje życie, zmieniała się także, z roku na rok, ulica Stalowa. Obserwując liczne zmiany
na lepsze, zacząłem zdawać sobie sprawę, że nasza dzielnica, w której mieszkali prawie sami
robotnicy, żyła swoim odrębnym życiem, niepodobnym do innych pruszkowskich dzielnic, w
których mieszkali ludzie lepiej zarabiający, lepiej sytuowani i bogatsi, gdzie i domy były
solidniej budowane, mieszkania ładniejsze, i nawet sklepy lepiej zaopatrzone. Już nie
dziwiłem się, gdy ludzie zdobywając lepsze posady przenosili się do innej dzielnicy, gdzie
nie było tylu drobnych uciążliwości życia codzi ennego. Niezmiennie towarzyszył nam turkot
przebiegających w pobliżu pociągów oraz zapachy dolatujące z otaczającego nas świata. Jeśli
nie było silniejszego wiatru, to już pod wieczór okolicę
zasnuwała błękitna mgiełka dymów z parowozów i domowych kuchni oraz dymy z
fabrycznych kominów. Po zapachu mogliśmy określić kierunek wiatru. Najgorszy był ten z
północy — przynosił ostry, duszący dym parowozów, wypełniał całą ulicę dokuczliwym
zapachem czadu, źle spalonego węgla. Zachodni wiatr wpędzał w nasze ulice dymy z komina
„Mechaników". Silne podmuchy wiatru, zwłaszcza jesienią, kładły w poprzek ulicy gęste i
czarne kłęby dymu, tłukły nimi po podwórkach, wtłaczały do sieni i mieszkań. Wschodni
wiatr to ostry zapach rozpuszczalników i trocin lecących spod pił w fabryce ołówków. Tylko
w nieliczne spokojne i pogodne dni południowy wiatr przynosił z pól i z dalekiego Helenowa
czyste, świeże powietrze. Wszystkie mieszkania wchłaniały otwartymi oknami zapachy
kwiatów z ogródków i balkonów. Nocami silnie pachniała maciejka i lewkonia, a u
Garbarczyka kwitły krzaki tytoniu. Czasami z przydworcowego ogródka dolatywały aż na
koniec Stalowej zapachy bzów i akacji, a z drzew przy Ołówkowej — zapach kwitnących lip.
Były jeszcze i inne zapachy towarzyszące naszym ulicom każdego dnia. Zapach
przypalonego tłuszczu lub mleka, świeżych placków ziemniaczanych, odgrzewanej kiszki
kaszanej, gotowanej kapusty łub pieczonego mięsa.
Niekiedy już od wczesnego wieczoru czuć było najbardziej przykry z zapachów — to
opróżniano doły ustępowe na jakimś podwórku. W taką noc szczelnie zamykano wszystkie
okna, choć w ciasnych, zatłoczonych mieszkaniach robiło się duszno i trudno było usnąć. Z
nieszczelnie zamkniętego wozu nieczystości ściekały wzdłuż całej ulicy.
Dzieci i młodzież z naszej dzielnicy, połączone sąsiedztwem, coraz silniej łączyła
wspólna nauka, długie spacery, a ponadto — sport. W zimie pojawiały ńę sanki i prawdziwe
łyżwy — najpierw pożyczane na kilkanaście minut od szczęśliwego posiadacza, aby ^ślizgać
ńę na wylewach nad Utratą, a później, po kilku latach, nadeszła taka zima, że każdy z nas
miał już swoje „turfy", przykręcane kluczem do zelówek.
Wiosną wieczorami graliśmy w dwa ognie, w palanta i w bardzo wt*dy popularną grę —
„piłka do dołka" Na razie tylko nie-
B
Uczni nasi koledzy ganiali na pobliskich łąkach za prawdziwą pił. ką i strzelali bramki
nazywane golami.
W Pruszkowie grały już pierwsze drużyny futbolowe
Wobec tego, że piłka kosztowała drogo, starsi chłopcy z naszej dzielnicy wpadli na
pomysł założenia klubu „Urania". Zbierając niezbyt wysokie wpisowe i miesięczne składki,
zakupiono pierwszą prawdziwą piłkę, którą na noc zabierali do domu kolejno członkowie
klubu, istniał już klub „Victoria", a na Żbikowie grało kilka bursowych drużyn i w każdą
niedzielę zapraszano widzów na „prawdziwe" mecze, ale chłopcy z klubu „Urania" dopiero
rozpoczynali naukę gry i przez wiele miesięcy nie odważali się grać z żadną z tych drużyn,
aby nie przegrać 12;0 — co w tamtych czasach oznaczało nie tylko moralną dyskwalifikację
tak marnie grającego klubu, ale także zabranie przez zwycięzców piłki, zdobytej z tak
wielkim trudem.
Wiosną, gdy łąki były nareszcie suche, obserwując przepychanie się grających w „dwie
bramki" starszych kolegów, którzy kopiąc się niemiłosiernie biegali całą drużyną za piłką,
zostawiając tylko bramkarza pomiędzy dwoma kamieniami udającymi bramkę — i ja
niezdarnie kopnąłem wylatującą poza boisko piłkę. Po raz pierwszy poczułem wtedy smak
futbolu, gdyż piłka trafiła do bramki, zaskakując bramkarza.
Razem z rówieśnikami, dla których tak jak i dla mnie prawdziwa piłka, ze względu na
cenę, była nieosiągalnym marzeniem, zaczynaliśmy grać małą piłką zrobioną z gałganów.
Była to tzw. „szmacianka". Dobra szmacianka nie mogła być za duża, gdyż stałaby się za
ciężka. Ppwinna mieć odpowiednią twardość i być okrągła. Niektórzy koledzy,
wykorzystując pomoc matki lub siostry, nabrali bardzo szybko wprawy w szyciu takich piłek.
Gra w szma- ciankę nie była łatwa. Mało elastyczna, nie odbijała się od ziemi, leciała tylko
kilka metrów, a najgorsze, źe łatwo dawała się zatrzymać, gdy podczas „kiwania" jakiś gracz
po prostu na niej stanął. Kaniego strzelało się z siedmiu kroków, a zamiast trzech rzutów
rożnych — kornerów — był jeden karny. Szmacianka przez wiele lat była najpopularniejszą
grą chłopców w całym Pruszkowie. Szybko przyjęliśmy angielskie wyrażenia: futbol, mecz,
gol, korner, stoper, wolej i ofseit — czyli spalony.
Wracając ze szkoły na łąkach wyznaczaliśmy tornistrami bram-
n
ki, a patykami narożniki i graliśmy aż do obiadu. A przed wieczo-- rem znowu zaczynały się
mecze i rewanże, rozgrywane w ruinach fabryki terakoty. Szybko wyłoniono dwie
reprezentacje ulicy Stalowej, grające ze sobą nie kończące się mecze. W każdej z tych drużyn
stale grało trzech, czterech najlepszych graczy, a reszta, ci słabsi, zmieniali się bardzo często,
przepędzani z boiska za każde złe zagranie. Rozgrywaliśmy nasze mecze z chłopcami z
sąsiednich ulic, z innych dzielnic miasta i z różnych szkół. Nikt jednak z naszej ulicy nie
wyrósł na prawdziwego piłkarza, nikomu nie udało się grać w „prawdziwej" drużynie.
Wieczorami nadal siedzieliśmy wokół stołu. U sufitu paliła się żarówka, ale lampa
naftowa gotowa do zapalenia stała na szafie, obok leżały zapałki, na wypadek wyłączenia
prądu.
Ojciec, jeśli był w domu, siedział razem z nami i czytał „Gazetę Świąteczną". Czytał
powoli i bardzo dokładnie, tak że wystarczała mu na cały tydzień.
Matka stale coś liczyła. Sprawdzała sklepowe przychody i wydatki. Jurek wolno i
nadzwyczaj dokładnie odrabiał lekcje, a ja, najczęściej blisko pieca, jeśli było już zimno,
gdyż zawsze bardzo marzłem — czytałem szkolne podręczniki Jurka lub jakąś powieść
historyczną z biblioteki pana Lisa. Były to powieści Przyborow- skiego lub Kraszewskiego.
Ta ostatnia zima mojej nauki w budynku szkolnym na Żbiko- wie miała przedsmak
zbliżających się zmian.
Jurek należał już do harcerstwa. Gdy nie było mrozu, chodził w czapce z lilijką. Czasami
przymierzałem ją skrycie, stojąc przed lustrem.
Jurek przejmował się bardzo swoimi harcerskimi obowiązkami. Z ogromnym
entuzjazmem opowiadał o zbiórkach, na które chodził dwa razy w tygodniu. Mówił o
musztrze, o różnych ćwiczeniach, grach i zabawach harcerskich. Zazdrościłem bratu takiego
urozmaiconego życia i chciałem jak najszybciej być w czwartym oddziale, zapisać się do
drużyny harcerskiej, poznać nowych kolegów, mieć w szkole dużo ciekawsze lekcje i długą,
ale pełną przygód drogę do szkoły na Papierni.
Wiele się zmieniło w nasżej szkole. Już tylko w pierwszym od
dziale używano tabliczek, a my — nie pamiętam kiedy — pottuk- I liśfny swoje. Wszystkie
dzieci w naszym oddziale miały już but\ i nasza pani nie potrzebowała wysyłać najlepszych
uczniów do siedzących w domu kolegów, aby przerabiali z nimi to, czego uczyliśmy się w
czasie lekcji.
W grudniu w szkole i w domu trwały przygotowania do świąt. W zatłoczonym „bazarku"
kupowaliśmy piękne główki aniołków i świętego Mikołaja na czubek choinki. Alinka i
Genek pomagali nam robić naprawdę piękne zabawki z glansowanego papieru, ze słomek i
różnokolorowej bibułki.
Gdy nadeszła wiosna, z wielkim żalem myśleliśmy o rozstaniu z naszą panią.
Na pożegnanie po trzech latach nauki zrobiliśmy na jej prośbę makietę wiejskiej zagrody.
Zbudowaliśmy z cegiełek z gliny, uformowanych w pudełkach po zapałkach, mały domek,
stodołę i oborę. Dachy pokryliśmy blachą, a w okna wstawiliśmy maleńkie szyby. Ojciec
jednego z naszych kolegów był blacharzem, a drugiego szklarzem.. Wszystko zrobiliśmy tak
„jak naprawdę". Była studnia z żurawiem i parkan z równych patyczków. „Dziunia" ulepił z
gliny i pomalował różne domowe zwierzęta.
Na ostatniej lekcji dużo było smutku i łez niektórych dziewcząt. Wszyscy otrzymaliśmy
propomocje i po wakacjach mieliśmy rozpocząć naukę w szkole na Papierni.
W ciągu trzech pierwszych lat nauki następowały zasadnicze podziały, wśród dzieci
dotychczas razem bawiących się na podwórkach naszej dzielnicy. Niektóre dzieci —
niezależnie od stanu majątkowego i zawodu rodziców — nie chciały lub najczęściej nie
mogły się uczyć. Ta powstająca już w najniższych klasach szkolnych linia podziału
pogłębiała się z każdym rokiem, a przeniesiona ze szkoły na podwórka i do domów została
na bardzo długo.
Ci, którym nauka od samego początku szła opornie, którzy nie mogli w szkole dać sobie
rady z najprostszymi zadaniami, nieraz wyśmiewani z powodu swego „nieuctwa" przez
bezmyślnych rówieśników, opuszczali lekcje, zostawali w klasie na rok następny i już w
drugim lub trzecim oddziale przestawali przychodzić do szkoły. Ich rodzice najczęściej nie
mogli, a nieraz i nie chcieli im pomagać w nauce.
Różnie układało się życie tych dzieci. Nawet z rozpoczęciem
nauki zawodu, po ukończeniu czternastego roku życia, mieli duże trudności, gdyż od
kandydatów wymagano choćby ukończenia czterech—pięciu oddziałów szkoły powszechnej.
Pozostawała im tylko najprostsza, ale za to ciężka i mało opłacalna praca fizyczna.
15 lipca 1925 roku skończyłem jedenaście lat.
Od naszego powrotu do Pruszkowa wiele zmieniło się na lepsze.
Odbudowano ruiny domu Wrzesińskiego, oznaczonego numerem 21. Uporządkowano
ulicę Stalową. Nie było już pustych mieszkań. Okna przestały straszyć zaniedbaniem. We
wszystkich domach przez wymyte szyby widać było firanki i różne kwiaty w donicz-; kach.
Odbudowano całkowicie zniszczoną fabrykę ołówków Majewskiego i praca tam była wysoko
ceniona.
W ubiegłym roku uruchomiono elektrownię z prawdziwego zdarzenia, w mieszkaniach
zainstalowano liczniki i prąd mieliśmy przez cały dzień. Coraz rzadsze były awarie i
wyłączenia dopływu prądu. Położono nareszcie bruk, tzw. „kocie łby", na ostatnim odcinku
szosy do Warszawy, od Papierni do Utraty-Piastowa, co od razu znacznie skróciło drogę do
stolicy. Zamarł, przeklinany przez woźniców, piaszczysto-błotnisty trakt, wiodący przez
Komorów i Paszków do szosy nadarzyńskiej.
Pociągi jeździły punktualnie i było ich coraz więcej. Każdego dnia przy obiedzie
słyszeliśmy, jak Ojciec opowiada o trudnościach związanych z uruchomieniem trzydziestu
pociągów dziennie.
Rozwiązano niepotrzebną już Radę Główną Opiekuńczą, która przez blisko dziesięć lat
swej działalności odegrała niezapomnianą rolę, chroniąc przed nędzą i śmiercią głodową
wielu mieszkańców Pruszkowa. Powszechnie szanowany prezes RGO Zenon Rutkowski
został dyrektorem powstającego w dotychczasowym lokalu Rady — banku „Spółdzielnia
Kredytowa Gospodarstwa Spółdzielczego".
W sklepie Matki przybywało klientów i ciągle słyszałem teraz zapewnienia, że najlepiej
jest lokować oszczędności w naszym banku. Jurek, jak i inne oszczędne dzieci z najbliższego
sąsiedztwa, zanosił tam złotówki otrzymane od rodziców na kino lub na lody. Z dumą
pokazywał nam swoją książeczkę, do której wpisywano każdą wpłatę i co kilka miesięcy
doliczano odsetki. Jurek składał
pieniądze na rower i miał już ponad sto złotych. Półwyścigówka „Wahrena", o jakiej marzył,
kosztowała dwa razy tyle.
Nadal wśród naszych sąsiadów najwięcej było kolejarzy, ale teraz gwałtownie
powiększała się liczba pracujących w pobliskich fabrykach — „Mechaników" i
Majewskiego. Wielu pracowało w Warszawie, niektórzy związali się na długie lata z
budowanymi w Ursusie-Czechowicach Państwowymi Zakładami Inżynierii.
Najgorzej mieli pracownicy fabryki fajansowej Ehrenreicha. Ustawicznie słyszałem od
moich rówieśników, że ich ojcowie bardzo narzekają na złe warunki pracy i na zbyt niskie
zarobki. To była najgorsza z pruszkowskich fabryk. Wybuchały w niej strajki, przerywano
pracę, ciągle trwały zatargi z właścicielem wyzyskiwaczem.
Jednak jeszcze nie wszyscy mężczyźni w naszej dzielnicy pracowali. Któregoś dnia
wybraliśmy się na wiec robotniczy w parku Bersohna. Żądano zatrudnienia lub zasiłków,
pracy i chleba.
Niektórzy z bezrobotnych wyruszali wieczorami nad pobliskie tory kolejowe, aby zrzucać
węgiel z przejeżdżających pociągów albo okradać kryte towarowe wagony. Byli to tzw.
„kiciarze" — odważni, silni i zręczni młodzi ludzie, którzy skakali na stopień przejeżdża-
jącego pociągu, narażając się nie tylko na upadek pod koła, ale i na strzał kolejowego
strażnika.
Nawet my, mali chłopcy, słuchając narzekań naszych rówieśników, wiedzieliśmy o tym,
że nie jest tak dobrze, jak powinno być.
19 marca kilkunastu chłopców z naszej klasy wybrało się na akademię w sali „Nowa
Szwajcaria", w pobliżu szkoły. Były to imieniny marszałka Piłsudskiego, popularnego
„Dziadka". Przemawiał nasz sąsiad, maturzysta z domu numer 5 przy Ołówkowej, wysoki
blondyn Tadeusz Żenczykowski, który zaprosił nas na tę uroczystość. Dowiedzieliśmy się
wtedy o życiu „Dziadka", o różnych szykanach, jakie spotykają go ze strony rządu, i o tym,
jak niedobrze dzieje się w Polsce.
1 maja pobiegliśmy na ulicę Cedrową, gdzie wywieszono czerwony transparent z
napisem: „Niech żyje Polska Republika Rad!" Policja miała dużo roboty z usunięciem tego
długiego płótna zawieszonego w nocy na przewodach elektrycznych.
Choć zaczynały nas interesować różne zagadnienia, o których nie tak dawno nawet nie
(dyszeliśmy, to jednak nadal najważniejsze były dla nas dwie sprawy: szkoła i harcerstwo,
Jurek często mówił w domu o swojej drużynie. Przygotowywał się do złożenia
przyrzeczenia i stawał się coraz lepszym harcerzem, Pilnie przestrzegał różnych poleceń i
nakazów przynoszonych ze zbiórek. Styczeń był dla niego miesiącem prawdomówności, a
luty wzorowego wypełniania obowiązków domowych i szkolnych. Marzec miał być
miesiącem opieki nad młodszym rodzeństwem, a kwiecień ; poświęcano pomaganiu ludziom
starym i samotnym,
Jurek był ode mnie starszy o dwa lata i wszystkie wolne godziny spędzał ze szkolnymi
kolegami, którzy rzadko kiedy zgadzali się na wspólny spacer z młodszymi od siebie, takimi
jak ja. Jednak pewnej niedzieli poszedłem z nimi na pierwszy, jaki widziałem, wyścig
uliczny, zaczynający się niedaleko szkoły na Papierni, Zgłosiło się kilkunastu chętnych do
przebiegnięcia trzech kilometrów, aż do szpitala w Tworkach. Wyruszyło tylko czterech
najodważniejszych, Zdjęli marynarki, oddając je znajomym na przechowanie, długie spodnie
podwinęli do kolan i ruszyli na znak sędziego. Za nimi jechała bryczka z doktorem
Handelsmanem, który miał w razie potrzeby udzielić zawodnikom pomocy. Jechał także
sędzia, aby mierzyć czas na mecie. Dobiegło tylko trzech. Niedługo po nich i my zjawiliśmy
się przy szpitalnej bramie.
Tej samej niedzieli rozgrywano w Pruszkowie kilka spotkań piłki nożnej. Jedno na boisku
„Victorii", drugie na Żbikowie, a dwa inne po obiedzie na łąkach nad Utratą i na
piaszczystym nierównym boisku obok warsztatów, ,
Gdy ja szykowałem się i czekałem na rozpoczęcie nauki w szkole na Papierni, pierwsi
maturzyści opuszczali gimnazjum Zana, mieszczące się przy ulicy Narodowej na Żbikowie.
Także szkoła rzemieślnicza „Mechaników" wypuściła pierwszych absolwentów, którzy
natychmiast otrzymali pracę. Mówiono o tym nie tylko w naszej dzielnicy. Wielu rodziców
dopiero wtedy zrozumiało potrzebę uczenia dzieci. Kilku naszych dużo starszych kolegów, a
wśród nich i ci z klubu „Urania", szykowało się do nauki w szkołach średnich. Pod numerem
8 mały sklepik spożywczy prowadziła wdowa Beniszowa. Nawet najstarsi mieszkańcy ulicy
Stalowej pamiętali ją tylko jako wdowę. Jej jedyny syn ukończył gimnazjum i wstąpił
do Oficerskiej Szkoły Artylerii, Bvł _____
-i pil 1H
patrząc z podziwem na jego o/icerakir? buty i równy wojskowy kr k Połowa Jat dwudziestych
były to lata, gdy w naszej dzielnicy prawic wszyscy absolwenci szkół powszechnych uczyli
<j
;i
|
0
j Mniej więcej połowa młodzieży wybierała gimnazjum, a pozowali rozpoczynali naukę
w szkołach zawodowych, najczęściej w technicznej kolejowej w Warszawie lub w szkole
rzemieślniczej pyzy fabryce „Mechaników",
Sytuacja materialna rodziców oraz ich gotowość do wielu wyrzeczeń wpływały na wybór
szkoły: gimnazjum, Mzkoła techniczna, szkoła zawodowa lub nauka zawodu połączona z
pracą w fabryce albo w warsztacie. Nie tylko w naszej dzielnicy po odzyskaniu nie-
podległości stopniowo narastało przekonanie rodziców o konieczności kształcenia dzieci.
Lata późniejsze, a zwłaszcza okres tzw. „wielkiego kryzysu", nie zmieniły tego
nastawienia, tylko wpłynęły na kierowanie dzieci do szkół technicznych i zawodowych przy
rosnącej niechęci do zdobywania wykształcenia ogólnego, humanistycznego.
Nie wszystkie dzieci z naszej klasy spotkały się na Papierni. Długi marsz do szkoły
wymagał nie tylko dobrego zdrowia, ale i pewnego samozaparcia, zwłaszcza podczas
ulewnego deszczu lub dokuczliwej śnieżycy. Była to naprawdę uciążliwa droga i właśnie
dlatego, kto tylko mógł, przenosił swoje dziecko do innej szkoły, leżącej bliżej miejsca
zamieszkania.
Od września znowu nasza czwórka była razem. Genek, Mietek, „Dziunia" i ja
siedzieliśmy nareszcie blisko siebie, na dwóch ostatnich ławkach.
W czasie pierwszej lekcji, w dużej widnej sali, poznaliśmy nową „naszą panią".
Franciszka Nurkiewicz była wykwalifikowaną nauczycielką w starszym wieku, kulturalną,
mądrą i opanowaną. Przyjechała z Małopolski, aby pomagać w uruchamianiu szkół w tzw.
Kongresówce, najbardziej zaniedbanej z trzech porozbio- rowych części Polski, Początkowo
w pruszkowskim szkolnictwie jMWMzechnym z braku nauczycieli zatrudniano ludzi, którzy
posia
dali trochę wiadomości ogólnych oraz dobrą umiejętność czytania i pisania. Kto przez
następne lata potrafił uzupełnić swoje wykształcenie, zostawał w tym zawodzie, a inni
musieli szukać zatrudnienia zgodnie ze swymi niewielkimi kwalifikacjami,
Nauczyciel, który przez ostatni rok był wychowawcą w klasie Alinki i Jurka, kiedy ja
rozpoczynałem naukę na Papierni, został tzw. „stojakiem" — dozorował robotników
torowych. Gdy powracając z Jurkiem do domu pozdrawialiśmy go, zatrzymywał nas, aby
narzekać na „galileuszy", którzy rzekomo pozbawili go prścy.
Nauka w naszej szkole wyglądała już zupełnie inaczej. Bezpowrotnie skończyły się
„matczyne" lekcje pani Romanowskiej i jej łzy wylewane nad naszą tępotą i naszym
lenistwem. Nowa „nasza pani" uczyła tylko polskiego i historii. Do każdego z pozostałych
przedmiotów był inny nauczyciel. Każdy z nich miał swój sposób wykładania, zadawania
lekcji i sprawdzania naszych wiadomości. Niektórzy z nich ośmieszali źle odpowiadających,
nie przygotowanych, mniej zdolnych i nie umiejących poprawnie odpowiedzieć na zadane
pytanie.
Inaczej teraz wyglądała nasza droga do szkoły. Pozbyliśmy się beztroski, z jaką
wędrowaliśmy na lekcje w Żbikowskiej szkole. Teraz niektórzy z nas szli pełni niepokoju,
czy nie zapomną wyuczonego wiersza, czy dobrze rozwiązali domowe zadanie, czy nie będą
pytani o to właśnie, czego nie zdążyli się nauczyć.
Ale za to powroty były jak zawsze beztroskie i wesołe, Wracaliśmy przez łąki, wśród
żartów i śmiechu — zapominając o porannych obawach, o nauczycielach zbyt wiele
wymagających.
Gdy usłyszeliśmy o siódmej syrenę „Mechaników", był to dla nas sygnał do wymarszu.
Kilkunastu chłopców i kilka dziewczynek wyruszało do szkoły. Do przejścia mieliśmy około
trzech kilometrów — niezależnie od pogody — niosąc książki w tornistrze lub związane
paskiem. Zwoływaliśmy się na podwórkach, krzyczeliśmy na stale spóźniających się
kolegów. Z a przejazdem zbieraliśmy się całą grupą, w której były dzieci nie tylko ze
Stalowej, Ołówkowej i Brwinowskiej, ale i z kilku domów stojących za przejazdem. Ma-
szerowaliśmy, dobierając się po kilku, tak abyśmy mogli idąc powtarzać zadane lekcje, uczyć
się wiersza lub korzystać z objaśnień jakiegoś starszego kolegi,
W nowej szkole, pięknie położonej w dużym parku, otoczonej
zaglądającymi w okna klonami i kasztanowcami, byliśmy przed ósmą.
W czasie trzyletniej nauki w tej szkole i podczas długich, codziennych wędrówek, jak już
nigdy później, mogliśmy obserwować, jak mijają pory roku, jak zmienia się widok pól, łąk i
ogrodów. Ody wiatr zaczynał potężnie tłuc w szkolne okna na wysokim piętrze, w
otaczającym nas parku drzewa zaczynały tracić swoje kolorowe liście, pełno ich było na
trawnikach, wyłożona nimi była naszą droga. A później czarne gałęzie obsiadały stada
wiecznie kroczących kruków. Któregoś dnia spadał śnieg i od razu robiło się biało i pusto na
polach. Mróz i śnieżne zawieje dawały się we znaki dzieciom nie mającym ciepłych ubrań
ani ciepłej bielizny. Na głowy zakładano nam jakieś syberyjskie „baszłyki", którymi otulano
nas tak dokładnie, że widać było tylko czubek nosa i oczy. W zbyt dużych butach — bo
zawsze kupowano na wyrost — nogi w skarpetkach owijaliśmy grubymi onucami. Droga
mijała szybciej, jeśli ślizgaliśmy się na długich, wyślizganych przez uczniów ślizgawkach,
Rzucaliśmy pigułami, aby się rozgrzać, i wpychaliśmy się w ogromne zaspy śnieżne, usypane
przez wiatr. A gdy po południu wracaliśmy ze szkoły, zachodzące słońce malowało
łagodnymi fioletami przydrożne śniegi. Mijając łąki nad Utratą, za każdym razem wspo-
minaliśmy „Lolka grenadiera" i odwrót wojsk napoleońskich spod Moskwy.
Już po Nowym Roku mieliśmy dosyć zimy. Gdy nareszcie przychodziła odwilż, to
zaczynały nam dokuczać wielkie kałuże. Trudno je było wymijać, a nasze buty przesiąkały
bardzo szybko. Codziennie wracaliśmy do domu z mokrymi nogami.
Po kilku tygodniach słońce grzało coraz mocniej, w przydrożnych sadach gałęzie drzew
bieliły się kwiatami, a łąki i pola pokrywała świeża wiosenna zieleń. Kwitnące kasztany
przypominały o końcu roku szkolnego. I tak było przez wszystkie lata naszej nauki na
Papierni. Dzieci wędrujące do szkoły ulicami miasta były pozbawione tego bliskiego
kontaktu z przyrodą, z porami roku, z pogodą.
Po przyjściu do szkoły odpoczywaliśmy w klasie. Jeśli na dworze był deszcz,
wieszaliśmy nasze płaszcze lub jesionki blisko pieca 'ub nu osobnym wieszaku w szatni, aby
przez godziny naszej nauki
I choć trochę wyschły. Zimą musieliśmy długo rozgrzewać zmarznięte ręce i policzki.
Tylko w soboty, jak gdyby w nagrodę za całotygodniowe trudy, dzieci ze Stalowej były
zwalniane w południe. Wracaliśmy z Papierni „ekstrą" — krótkim pociągiem odwożącym
pracowników Iwarsztatów do stacji kolejowej w Pruszkowie. To był nasz jedyny przywilej,
którego zazdrościło nam wielu kolegów z innych szkół.
Szybko polubiliśmy panią Nurkiewicz, mimo że wymagała od nas bardzo dużo. Siedząc
w klasie za nauczycielskim stołem, otulała się dużym szalem, jak gdyby zawsze było jej
zimno. W niedługim czasie pozbyła się tak nas początkowo rażącego lwowskiego akcentu,
ale do końca mówiła „spaźniać się", co było wyrażeniem poprawnym, ale nas niezmiernie
śmieszyło. W tamtych latach spotykaliśmy się z różnymi dziwnymi dla nas wyrażeniami
uczniów; którzy nieraz zdążyli już pół świata przewędrować. Dzieci powracające z Rosji
przez długie lata nie mogły pozbyć się wschodniego akcentu i używały wielu obcych słów.
Nauczyciele protestowali | przeciwko używaniu takich wyrazów jak bumaga, kniga, sobaka,
laguszka albo pietuch zamiast koguta. Po kilku latach wszyscy mówili poprawną
polszczyzną.
W tym czasie poznikały także ostatnie ślady niewoli, dawne tabliczki na domach,
rosyjsko-polskie szyldy, ze słabo zamalowanym napisem cyrylicą, oraz dwujęzyczne
reklamy.
Powrót ze szkoły jak zwykle zabierał nam wolny czas do obiadu. Wracaliśmy całą
gromadą. Niektórzy koledzy mieli dodatkowe powody, aby nie spieszyć się do domu, gdzie
rodzice, traktując przymus posyłania dzieci do szkoły jako zło konieczne, natychmiast po
powrocie zapędzali je do różnych prac. Musieli pomagać w gotowaniu obiadu, w sprzątaniu,
w doglądaniu młodszego rodzeństwa albo lecieć do sklepu, do piwnicy po węgiel, ze
śmieciami, po wodę czy też załatwiać jakieś inne sprawy.
A jeśli powracali do domu dopiero na obiad zamiast poganiania słyszeli wyrazy
współczucia i narzekania na szkołę, która przez tyle godzin męczy dzieci.
Były takie dni, kiedy przez całą drogę słuchaliśmy opowieści Sylwka, mojego kolegi, w
czasie dwóch lat nauki na Żbikowie i niecałego roku na Papierni.
Sylwek mieszkał z rodzicami na facjacie w domu numer 13
przy Stalowej. Lubiliśmy go wszyscy nie tylko za wyjątkową grzeczność i uczynność, ale
przede wszystkim za długie, nie kończące się opowieści o złodziejach, bandytach,
opryszkach, rozbójnikach, włamywaczach i różnych kryminalistach. Opowiadał nam te
historie w czasie drogi do szkoły lub gdy po gonitwach leżeliśmy na łące, wpatrzeni w niebo
i w płynące gdzieś chmury. Znał tych. niezwykłych przygód bardzo dużo, a my — naiwni
jeszcze — słuchając z największym zaciekawieniem, wierzyliśmy we wszystko, co nam
mówił. Dopiero znacznie później, gdy już nauczyliśmy się dobrze czytać, zacząłem pożyczać
od Sylwka podkradane jego matce , .zeszyty", cienkie broszurki w kolorowych okładkach.
Czego tam nie było! Pat i Patachon. Przygody słynnego detektywa Nata Pinkertona, Nicka
Cartera i Eddi Polo, wspaniałe napady rabunkowe Rinalda Rinaldi- niego na włoskich
bogaczy, mrożące krew w żyłach awantury Ma- cistesa oraz opisy krwawych, walk z
Indianami słynnego bohatera z Dzikiego Zachodu — Toma Mixa. Te ostatnie przygody
oglądaliśmy w kilka lat później w amerykańskich filmach wyświetlanych w kinie „Lutnia".
Nieraz prosiliśmy Sylwka o pożyczenie „zeszytu". Czytaliśmy pod ławkami, na coraz
częściej nudzących nas lekcjach. Zdradzam wypiekami na twarzy, byliśmy ze świata
przygody gwałtownie wyrywani przez naszą panią, która niezmiennie konfiskowała nam taką
lekturę. Zapłakany Sylwek odzyskiwał „zeszyty" po lekcjach, obiecując solennie, że już
nigdy tego „paskudztwa" nie przyniesie do szkoły.
-Sylwek był wyjątkiem wśród naszych kolegów. Gdy chcieliśmy wywołać go na schody
lub na podwórko dla załatwienia naszych nie cierpiących zwłoki, bardzo ważnych spraw •—
nawoływania i gwizdania, nawet najgłośniejsze — nie przynosiły żadnego rezultatu. Trzeba
było zapukać do drzwi, poczekać, aż matka otworzy, i po grzecznym „dzień dobry!" wejść do
małego mieszkanka. Gdy w kuchence szeptaliśmy do siebie, wpychając za pazuchę
pożyczone „zeszyty", matka najczęściej leżała na kanapie i czytała następne książeczki
oprawione w kolorowe okładki.
Pewnego razu, trochę już znudzony tymi niesamowitymi, a w gruncie rzeczy stale
powtarzającymi się historiami, spytałem Sylwka w obecności matki, czy to wszystko
zdarzyło się naprawdę. Od razu odpowiedzieli, oburzeni moją niewiarą, że tak musiało być,
Ibo przecież w innym wypadku nie opisywano by i nie drukowano tych historii. I tak długo
tłumaczyli mi autentyczność wszystkich wydarzeń i przygód, powołując się przy okazji na
filmy nakręcone według tych powieści, aż zrozumiałem, że oni naprawdę wierzą w to
[wszystko, w co ja już nic wierzyłem.
Wypożyczone z biblioteki pana Lisa książki „Wyspa skarbów" Stevensona oraz Karola
Maya „Winnetou" dość szybko wyparły z mego życia „zeszyty" i wtedy, w jakiś
niewytłumaczalny sposób, zaczęła kończyć się nasza przyjaźń z Sylwkiem, tak że nawet nie
spostrzegłem dnia, w którym wyprowadził się z naszej ulicy do Warszawy.
Dopiero znacznie później, gdy już na dobre stałem się harcerzem, zmieniła się moja
droga powrotna ze szkoły. Zacząłem spieszyć się do domu.
Nauka w szkole „kolejowej" nadal szła mi łatwo, tak jak i moim trzem, na razie
nierozłącznym towarzyszom. Najlepszym uczniem był Genek, bliski tytułu prymusa. My
natomiast byliśmy uczniami przeciętnymi. „Dziunia" był świetnym rysownikiem, Mietek
gimnastykiem, a ja coraz lepiej znałem historię i to mnie najbardziej interesowało. Nie
dawało się Jednak na długo ukryć, że w życiu nas trzech w tym właśnie okresie szkoła
zaczęła schodzić na drugi plan. Coraz więcej czasu i myśli poświęcaliśmy harcerstwu,
zajmowaliśmy się różnymi rzeczami, ale, niestety, coraz mniej nauką. Z godzin spędzonych
w szkole powszechnej niewiele pozostało w mojej pamięci. Jednak w tym okresie szkoła
zaczynała spełniać i inną rolę. Wielogodzinny kontakt z szybciej od nas dojrzewającymi
koleżankami z klasy, wspólne wycieczki, spacery, gry i zabawy łagodziły nasze dość dzikie
obyczaje i likwidowały różne złe nawyki. Uwagi nauczycieli, a zwłaszcza wychowawczyni,
wpływały na nasze zachowanie nie tylko w szkole, ale także na ulicy i w domu. Zaczęliśmy
zwracać uwagę na czystość ciała, na uczesanie i ubranie. Dojrzewaliśmy. Zmieniał się nasz
głos. Ubieraliśmy się jednakowo. Marynarka zapinana pod szyję została wyparta przez taką z
klapami, z otwartym kołnierzem. W niedzielę zakładaliśmy krawat. Spodnie nosiliśmy do
kolan, a długie pończochy, czarne lub brązowe, trzymały
się na podwiązkach, umocowanych na specjalnym pasku. Buty mieliśmy z cholewkami
powyżej kostek.
W kilka lat później zapanowała moda na „pumpy", szerokie, bufiaste spodnie, zapinane
pod kolanami na klamerki. Takie spodnie przywiózł z Ameryki Witek i nosił Je jako
pierwszy w Pruszkowie, budząc niemałą sensację oraz podziw i zazdrość.
Ja jeszcze dość długo, przez kilka lat, nosiłem tylko małą grzywkę, ale inni koledzy
zapuszczali już długie włosy, co wymagało stałego noszenia lusterka i grzebienia, aby co
pewien czas przyczesać niesforny kosmyk.
Podpatrując we wszystkim Witka i ja znacznie później zacząłem zapuszczać długie włosy
i czesać się z przedziałkiem na środku głowy. I ja zakładałem na każdą noc siatkę na głowę,
aby ułożyła się fryzura, ale u Witka, dzięki stosowaniu brylantyny, włosy były przez cały
dzień równo ułożone, gdy tymczasem mój przedziałek, zrobiony na zmoczonej wodą głowie,
trzymał się tylko do chwili wyschnięcia. Potom — każdy włos kierował się w inną stronę.
Rozpoczęcie nauki w szkole na Papierni zbiegło się z naszym wstąpieniem do harcerstwa.
Była wczesna jesień, pora strącania kasztanów, kiedy jeden z kolegów Jurka w harcerskiej
czapce, na której ,pod lilijką był jeszcze znaczek ze strażackim hełmem, odprowadzał nas
przez kilka dni ze szkoły do Kopca Kościuszki, opowiadając o urokach harcerskiego życia i
zapraszając na zbiórkę harcerskiego plutonu strażackiego w remizie straży na Niecałej. Wy-
braliśmy się tam z Genkiem. W musztrze nie braliśmy udziału, ale ćwiczyliśmy rozwijanie
hydrantu oraz wdrapywanie się na strażacką wieżę. Bardzo nas bawiło zawołanie: „Woda
naprzód!"
Może byliśmy za wygodni, aby lecieć do każdego pożaru? Wstąpiliśmy do plutonu, w
którym był Jurek. Dowódcą naszego plutonu był Henryk Bieguński, „Biegun". Gdy
otrzymałem deklarację, po wpijaniu potrzebnych danych zdobyłem podpis Matki, a następnie
pani Nurldewicz wymogła na mnie słoWo honoru, że nie będę zaniedbywał nauki, i dopiero
po tym przyrzeczeniu złożyła swój podpis.
Z naszej klasy poza nami wstąpiło do harcerstwa jeszcze trzech
lub czterech kolegów. Trafiliśmy od razu do różnych plutonów i zastępów 1 Pruszkowskiej
Drużyny.
Pierwsze zbiórki mieliśmy w sali „Ergos", ale niedługo później przenieśliśmy się do
własnej świetlicy, odziedziczonej po straży pożarnej, u „hrabiego", tuż obok kościoła, za
dużą bramą wjazdową wychodzącą na ulicę Kraszewskiego. Harcerstwo w moim odczuciu
miało wtedy charakter elitarny. Tylko część młodzieży dostawała się do drużyny.
Pochodzenie lub stan majątkowy nie miały tu znaczenia, wydaje mi się, że wyboru
dokonywały nauczycielki, oceniając inteligencję oraz zachowanie chłopca na podstawie
obserwacji w szkole.
Przez trzy najbliższe lata harcerstwo niepodzielnie panowało w moim życiu, zajmując nie
tylko wolny czas, ale i te godziny, które powinienem poświęcać nauce. Tak byłem zajęty tym
wszystkim, co działo się w drużynie, że zbyt mało czasu pozostawało mi na naukę.
Kiedy zostałem przyjęty do drużyny, Matka kupiła mi czapkę harcerską z lilijką. Nie
mogłem napatrzeć się w lustrze, jak bardzo zmieniła się moja twarz, gdy naciągałem na oczy
daszek czapki. Uczyłem się salutowania, witania słowem: „czuwaj!" i powtarzałem
harcerskie przyrzeczenie.
Nasza drużyna liczyła około 50 harcerzy. Drużynowym był wychowawca z bursy, student
uniwersytetu Aleksander Kamiński, na którego wszyscy mówili „Kamień". Zastępy miały po
7—10 ludzi. Izba harcerska, nazywana stanicą, była urządzona i ozdobiona przez harcerzy.
Na jednej 'ścianie wisiała mapa Polski, portret twórcy skautingu Baden-Powella, rysunek
przedstawiający patrona drużyny — hetmana Stefana Czarnieckiego, oraz tablica rozkazów
drużyny. Na pozostałych ścianach każdy zastęp miał swój kącik. Rozwieszono tam różne
plansze i tablice: mapę nieba, znaki Morse'a i semafory, modele węzłów, znaki
terenoznawcze i patrolowe. Na specjalnych tablicach wypisano przyrzeczenie, dziesięć
punktów prawa harcerskiego, słowa hymnu narodowego i dwóch pieśni:
Wszystko, oo nasze, Polsce oddamy!
W niej tylko życie... więc idziem żyćl
oraz:
Święta miłości kochanej Ojczyzny
Oto w twą służbę wchodzi hufiec nasz!
W każdą niedzielę odbywały się zbiórki drużyny, a w środku tygodnia — zbiórka
plutonu. W tym dniu -każdy zastęp w innym kącie izby harcerskiej słuchał wykładu
zastępowego, który uczył wiązania węzłów, rysował tropy zwierząt i pokazując liście
określał gatunki drzew, mówił o gwiazdach i o stronach świata, o kompasie, busoli i o mapie,
pytał o znaki sygnalizacyjne i harcerskie. Po krótkiej przerwie dowódca plutonu zbierał
zastępy i rozpoczynała się musztra. Zbiórki, zwroty, marsz. Potem, siedząc w kręgu na podło-
dze, Uczyliśmy się harcerskich piosenek, słuchaliśmy gawędy o historii skautingu i
harcerstwa, o prawie harcerskim oraz o tym, jaki powinien być harcerz. W książeczce zastępu
zapisywało się nam kreski za wszystkie prawidłowe odpowiedzi, za umiejętności i wia-
domości.
Pamiętam, że za podpalenie ogniska jedną zapałką dostawaliśmy jedną kreskę, a za
rozpalenie ogniska bez zapałek, męcząc się z krzesiwem — aż trzy kreski.
Na każdej zbiórce ostatnie kilkanaście minut to gry i zabawy. Gdy na dworze było zimno,
w izbie harcerskiej graliśmy w „kima", w „spostrzegawczość" i w inne gry, które powinny
wyrabiać w nas dobrą pamięć i zmysł orientacji.
A w ciepłe dni w parku Anielin zaczynały się podchody, kryliśmy się w gęstych
zaroślach. Były to takie różne zabawy w Indian, o których czytaliśmy w książkach Coopera.
Czasami odbywały się poszukiwania różnych roślin lub liści rzadko spotykanych drzew.
Na wiosnę, w pogodną niedzielę, drużyna wędrowała „szykiem patrolowym" do
helenowskiego lasu na prawdziwą indiańską zabawę. Takie wycieczki zawsze były połączone
z obserwowaniem przyrody, ptaków, zwierząt i drzew oraz z różnymi harcerskimi grami.
Były to dla nas naprawdę niezapomniane chwile. Po odnalezionych śladach określaliśmy
zająca, psa, lisa czy sarnę. Na leśnych ścieżkach szukaliśmy harcerskich znaków,
zaznaczonych na trasie naszej wędrówki przez idącego przed nami dowódcę plutonu.
Sprawdzano naszą umiejętność maszerowania według mapy sztabowej oraz określania stron
świata różnymi sposobami. Popisywaliśmy się znajomością znaków sygnalizacyjnych,
przekazując rozkazy lub meldunki. Coraz lepiej poznawaliśmy sąsiednie lasy, kręte dróżki i
prowadzące najczęściej donikąd wąskie ścieżki, zanikające wśród gęstego poszycia.
Naśladując Indian, o życiu których czytaliśmy wiele książek, nauczyliśmy się piszczeć,
układając długi listek trawy pomiędzy wielkimi palcami. W ten sposób, udając ptaki,
porozumiewaliśmy się, podkradając się do nieprzyjacielskiego obozu.
A później były niezapomniane gawędy „Kamienia" dla zasłuchanych chłopców.
Opowiadał o tym, że w dawnej Polsce harcerzami nazywano rycerzy wyróżniających się
odwagą i zręcznością, którzy przed bitwą, na oczach dwóch wojsk, wyjeżdżali do walki w
pojedynkę. Byli takimi Wołodyjowski, Mohort, Pułaski.
Dowiadywaliśmy się o przyczynach upadku Polski, o powstaniach, legionach i o
konieczności pełnienia stałej służby dla Ojczyzny. „Kamień" opowiadał zasłuchanym
chłopcom o swoich tragicznych przygodach w czasie powrotu do Polski, gdy w zatłoczonym
pociągu zgubił matkę, której już nigdy nie spotkał, i o tym, jak udało się dostać do Humania,
gdzie wstąpił do drużyny harcerskiej prowadzonej przez Oskara Żawrockiego i jak z
harcerzami, po wielu przygodach, dotarł do Polski i do Pruszkowa. A w inną niedzielę
dowiedzieliśmy się o „Kimie" — przyjacielu całego świata, o małym chłopcu, który nazywał
się Kimbal 0'Hara i miał wyjątkowo dużo przygód.
W tych latach „służby harcerskiej" każdy z nas chciał być dobry, każdy chciał wypełniać
przykazania i te z katechizmu, i te z prawa harcerskiego. Powtarzaliśmy: „Na słowie harcerza
polegaj jak na Zawiszy!" Supeł na harcerskiej chuście przypominał, że w tym dniu nie
zrobiliśmy jeszcze żadnego dobrego uczynku, że musimy spieszyć się do domu, odrobić
lekcje, przynieść węgla i drewna, a także kubeł czystej wody, dla nas i dla starej sąsiadki.
Pogadanki i gawędy rozbudzały w nas wrażliwość na ludzką krzywdę, koleżeństwo,
przyjaźń, obowiązkowość i miłość ojczyzny. Nikt z nas nie kłamał i nie przeklinał, nikt nie
palił papierosów i nie pił alkoholu.
Miałem harcerską czapkę z przepisową lilijką, a gdy zrobiło się ciepło, gdy nadeszła już
wiosna, codziennie chodziłem w harcerskim mundurku — podobnie jak kilkunastu
rówieśników z naszej dzielnicy.
Jeśli w tym czasie uczyłem się czegoś —• to harcerskiego pra
wa, historii skautingu i harcerstwa, terenoznawstwa, szybkiego zawiązywania węzłów i
alfabetów sygnalizacyjnych. Jeśli coś dobrze poznałem — to znaki harcerskie i
topograficzne, tropy zwierząt, gatunki drzew, gwiazdy i planety. Jeśli byłem do czegoś
przygotowany, to do zdawania egzaminów na różne „sprawności", co dawało mi prawo
przyszycia na rękawie bluzy okrągłego znaczka z odpowiednim symbolem.
W świąteczny majowy dzień 1926 roku, gdy po nabożeństwie zebraliśmy się w stanicy na
zbiórce, przyszedł policjant, nakazując natychmiastowe przerwanie zajęć' oraz powrót do
domu. Okazało się, że wprowadzono stan wojenny i zakazano wszelkich zebrań i
zgromadzeń. Tego dnia nie dotarły do Pruszkowa gazety, a po mieście krążyły wiadomości o
walkach w Warszawie. Mówiono, że Piłsudski chce doprowadzić siłą do zmiany rządu, od
którego podobno miało pochodzić wszystko zło w naszym kraju.
Przez k'lka dni nie jeździły pociągi, nie było gazet.
Nie wytrzymałem długo w domu i zaraz po obiedzie dołączyłem do „grubego Janka",
który wybierał się do Włoch, aby zobaczyć się z majstrem, u którego odbywał praktykę. Z
Włoch mieliśmy wrócić do Pruszkowa. Szliśmy wzdłuż torów kolejowych. „Gruby Janek"
miał siedemnaście lat i już trzeci rok pracował, pokrywając papą i reperując dachy. Po drodze
opowiadał mi o swej pracy, o rodzajach blachy i papy, o lepiku i smole, o wyginaniu rynien,
lutowaniu i zakładaniu „fartuchów". Mijając Piastów usłyszeliśmy odgłosy dalekich strzałów
artyleryjskich, a ludzie wędrujący z Warszawy mówili nam o zakończeniu walk i o
zwycięstwie „Dziadka". Koło Włoch usłyszeliśmy strzały karabinów maszynowych.
Widocznie walki jeszcze trwały, „Gruby Janek" szybko zdecydował, że zamiast do majstra
pójdzie do Warszawy, aby zobaczyć, co się tam naprawdę dzieje. Nie namawiał mnie.
— Rób, co chcesz. Albo wracaj do domu, albo chodź ze mną — to przed nocą wrócimy!
Zdecydowałem się na dalszy marsz do Warszawy. Ciekawość zwyciężyła. Mijając
wysoki komin fabryki Ortweina, zobaczyliśmy długi pociąg towarowy, załadowany
wojskiem. Żołnierze wyskakiwali z wagonów, w bojowych hełmach i z karabinami w rękach,
rozsypywali się w tyralierę, maszerując na południe, w kierunku Okęcia. Przed nimi stało
kilka wiejskich zabudowań, otoczonych drzewami owocowymi. Tu nie było nic takiego, co
mogłoby nas zainteresować. Spieszyliśmy się do Warszawy.
Idąc ścieżką wzdłuż torów kolejowych, doszliśmy do Dworca Głównego. Budynek
dworca przyjazdowego był zajęty przez wojsko. W wielkiej drewnianej hali dworca
odjazdowego wszystkie ławki były zajęte przez podróżnych, oczekujących na uruchomienie
kolei. Chmielna była zupełnie pusta. Na placyku przed dworcem kręcili się żołnierze, ale nikt
nas nie zatrzymał. Dopiero na Marszałkowskiej zobaczyliśmy tłum spokojnie spacerujących
ludzi. Jacyś cywile z opaskami pilnowali, aby nic nie zabierano z rozbitych wystaw
sklepowych. Tramwaje nie jeździły. W Alejach Jerozolimskich przed dworcem
przyjazdowym ustawiono karabin maszynowy, taki jakie oglądałem na różnych obrazkach.
Obok stały skrzynki z amunicją, nawleczoną na nie kończące się taśmy, poukładane w
metalowych- skrzynkach. Wokół kręcili się zaciekawieni przechodnie i beztrosko biegały
małe dzieci, zaczepiając stojących przy karabinie żołnierzy.
W pewnej chwili, od strony placu Zbawiciela, z okienka w szczytowej ścianie jakiegoś
wysokiego domu, ktoś zaczął strzelać z karabinu. Usłyszeliśmy słaby odgłos strzału, z
uchylonego okienka wypłynął obłoczek dymu. Tłum ludzi spacerujących w Alejach rozr
biegł się jak spłoszone ptactwo. Żołnierze błyskawicznie rozciągnęli się obok karabinu
maszynowego, oficer stojąc trzymał przy oczach lornetkę i wydawał rozkazy. Rozległa się
długa seria strzałów, wydawało się, że nigdy się nie skończy. Tyle razy czytałem już opisy
bitew, a teraz po raz pierwszy widziałem i słyszałem serię strzałów karabinu maszynowego.
Na tle dalekiej ściany unosił się obłok kurzu, okruchów zaprawy murarskiej i dymu.
.Poleciały szyby. W okienko i obok niego uderzały pociski, znacząc swój groźny ślad.
Nie zastanawiałem się nad tragizmem tej bratobójczej walki. Nie zdawałem sobie sprawy,
kto i dlaczego strzela. Jak zaczarowany patrzyłem to na daleką ścianę, to na karabinowe łuski
spadające na jezdnię. Po chwili strzały umilkły. Wciągano nową taśmę. Żołnierze podnosili
się z jezdni, czyścili mundury, zbierali porozrzucane łuski, wrzucając je do metalowej
skrzynki po amunicji. Bardzo szybko ulica zapełniła się zdenerwowanymi i rozgadanymi
ludźmi. Zwoływano pogubione dzieci. Gdzieś z daleka, od strony
Ogrodu Saskiego, słychać było śpiew „Pierwszej Brygady". Tłum, niosąc czerwone
sztandary, zajmował całą jezdnię i powoli przybliżał się do nas. Zbierałem łuski karabinowe i
jeszcze ciepłe .chowałem do kieszeni. Z rozbitej szyby wystawowej składu aptecznego na
rogu Chmielnej i Marszałkowskiej wziąłem na pamiątkę kilka kawałków grubego szkła.
Robiło się późno. Trzeba było wracać do domu. Na stacji kolejowej w Utracie-Piastowie, już
bardzo zmęczony, musiałem odpocząć. Leżałem na ławce. Obolały, na miękkich nogach, z
bąblem na pięcie, dowlokłem się późno w nocy do Pruszkowa. Miasto spokojnie spało. Ulice
były puste. W domu czekała na mnie zatroskana Matka i zdenerwowany Ojciec.'Bardzo
zmęczony, po niedługim myciu położyłem się do łóżka. Nawet nie miałem siły, aby
opowiedzieć swoje wrażenia. Złość rodziców minęła następnego dnia, gdy usłyszeli
szczegóły mojej wędrówki. Przez kilka dni bardzo bolały mnie nogi.
Mimo walk toczących się w Warszawie nauka w pruszkowskich szkołach odbywała się
normalnie. Pani Nurkiewicz wysłuchała opowieści o tłumach spacerujących po warszawskich
ulicach i oglądała moją wojenną zdobycz — kawał grubego .szkła z rozbitej wystawy
sklepowej oraz karabinowe łuski.
W domu i w szkole słyszeliśmy wtedy słowa nadziei:
— Nareszcie zapanuje ład i porządek! „Dziadek" na pewno nie da nas skrzywdzić!
Gdy wracaliśmy ze szkoły, przy rampie kolejowej stał długi pociąg załadowany
wojskiem. Z kolejowych platform ściągano działa, taborowe wozy jeszcze załadowane
pociskami. Ostrożnie sprowadzano konie. Wszędzie kręcili się uzbrojeni żołnierze w bojo-
wych hełmach.
A później długa kolumna wyruszyła ulicą Stalową w kierunku Helenowa i dalej polną
drogą do Komorowa.
Zostawiliśmy tornistry w domu i razem z Jurkiem dołączyliśmy do naszych kolegów
wędrujących obok żołnierzy. Na obiad nie przyszliśmy, kręcąc się do wieczora pośród armat
i wozów w komorow- skim lesie. Wszystko nas interesowało. Wąchaliśmy zapachy dola-
Jtujące z polowych kuchni — niektórzy z nas jedli obiad razem z żoł- [nierzami — a my
przynieśliśmy do domu po kilka wojskowych sucharów i całe kieszenie artyleryjskiego
prochu, podobnegó do rurek makaronu. Wieczorem układaliśmy na podwórku nie kończące
się rzędy tych rurek jedna za drugą i podpalaliśmy je, ciesząc się widokiem szybko płonącej,
ognistej linii.
Gdy ruszyły pociągi, nic nie zmieniło się w naszym życiu, wszystko było tak jak dawniej.
Lekcje. Zbiórki harcerskie. Zbliżał Jsię koniec roku szkolnego. Otrzymałem promocję do
piątego oddziału, mając piątki tylko z rachunków, z historii i religii.
Nadeszły następne wakacje.
Jurek miał swoje towarzystwo, starszych ode mnie chłopców, z którymi spędzał całe
dnie.
A ja po raz pierwszy wtedy właśnie odczułem, że oddalam się od wielu moich
rówieśników ze Stalowei. Jeszcze minionej jesieni puszczałem z nimi latawce, skakaliśmy
przez ognisko i zajadaliśmy się pieczonymi ziemniakami, ale z każdym dniem mieliśmy
mniej wspólnych tematów do rozmowy, tak że niespodziewanie szybko kończyły się nasze
spotkania, aż nadszedł taki dzień, źe zaczęliśmy prawie obojętnie przechodzić, tylko z daleka
pozdrawiając się uśmiechem lub skinieniem głowy. Odczuwałem, że nadal łączy nas ulica
Stalowa, ale raczej wspomnienia, wspólnie przeżyta przeszłość niż dzień dzisiejszy, że te
nasze gry i zabawy, te nasze spotkania i wspólnie spędzane godziny, to wszystko, w czym
wspólnie braliśmy udział — już bezpowrotnie się skończyło, a to, co zaczynało się, będzie
odbywać się tylko z nielicznymi z dotychczasowych towarzyszy zabaw, z tymi, którzy wraz
ze mną należeli do drużyny harcerskiej, i z tymi, z którymi wymieniałem książki w bibliotece
u pa-> na Lisa.
Szukając innych kolegów, już nie do zabaw, ale do długich spacerów, rozmów o
problemach świata i przeczytanych książkach oraz nowych gier — siatkówki i koszykówki
— równocześnie żałowałem tego wszystkiego, co tak szybko przeminęło: gry w „szajbę",
wędrówek za kółkiem, chowanego i szmacianki, bo już przeczuwałem, że właśnie w taki
sposób kończy się dzieciństwo.
W czasie wakacji, tak jak w latach poprzednich, pogodne dni
spędzaliśmy na helenowskich gliniankach. Zaraz po śniadaniu wyruszaliśmy z domu,
zabierając książkę do czytania, „trykotki" 1 jakiś stary koc. Kilkunastu moich rówieśników
zbierało się w zagłębieniu, blisko stawu, w którym podobno topiono psy. Po długiej kąpieli,
gdy znudziła nas gra w tysiąca, zaczynaliśmy czytać książki.
Jeśli nie było słońca, siedzieliśmy przez wiele godzin w różnych zacisznych miejscach w
ruinach fabryki terakoty. Były tam, zasłonięte zwalonymi murami, różne zakamarki, w
których na bujnej trawie godzinami mogliśmy czytać książki wybrane dla nas przez pana
Lisa. W ruinach czuliśmy się dokładnie odizolowani od spraw całego świata. A gdy syrena
fabryczna „Mechaników" przypominała nam o obiedzie, brutalnie wyrwani ze świata naszych
lektur, niechętnie wracaliśmy do domu. Jeszcze nie tak dawno ustawialiśmy krzesła w
kinematografie „Ergos", a teraz, w każdą sobotę, pchaliśmy się na „trzecie miejsca" — w
pobliżu ekranu — do kinoteatru „Lutnia", przeżywając w gronie rówieśników ze szkoły lub z
drużyny harcerskiej niezapomniane przygody na Dzikim Zachodzie. Naszym ulubionym
aktorem był Tom Mix, wspaniały, niezwyciężony kowboj, a Witek znowu nam wyjaśniał
amerykańskie zwyczaje i opowiadał o tym, jak za oceanem żyją nasi rówieśnicy. Było nas
wtedy dziewięciu. Już od kilku lat trzymaliśmy się razem. Mieszkaliśmy w jednej dzielnicy
Pruszkowa — Zygmunt oraz dwaj „Amerykanie" — Witek i Olek — na Ołówkowej, a
sześciu — Andrzej, Genek, Marian, Staszek, Władek i ja — na Stalowej.
Z wyjątkiem Andrzeja wszyscy pochodziliśmy z rodzin robotniczych.
Staszka i Zygmunta wychowywały matki, ciężko pracujące wdowy. Witek był
ewangelikiem, a Marian każdego dnia leciał rano do kościoła, aby służyć do mszy. Nie
dzieliły nas sprawy religijne. Na razie w naszych rozmowach nie było miejsca na religię ani
na politykę.
Tylko Witek i Olek nie byli harcerzami. Nie otrzymali zgody rodziców.
Staszek po wakacjach miał zostać „wilczkiem", aby przez dwa lata przygotowywać się do
harcerskiej służby.
Najstarszy był Witek, miał już czternaście lat, a najmłodszy Staszek — przechwalał się,
mówiąc nieprawdę, że ma już lat dzie
sięć. Zdając sobie sprawę z tej na razie wielkiej różnicy wieku, rzadko zabierał głos,
najczęściej słuchał i obserwował nasze zachowanie.
Genek był bardzo spokojnym chłopcem i | pilnym uczniem. Mieszkaliśmy w domu numer
18 przy Stalowej. Razem chodziliśmy do szkoły i na zbiórki harcerskie. Nasza przez szereg
lat nierozłączna czwórka już się rozbiła. Alinka miała masę koleżanek, z którymi nie mogła
się rozstać, a Jurek spędzał całe dnie ze swoimi szkolnymi kolegami.
Na podwórku domu, w którym mieszkaliśmy, nie było już gołębnika. Pan Mundzio
pracował w jakimś warszawskim warsztacie jako tokarz. Nadal ubierał się po wojskowemu,
udając zdemobilizowanego ochotnika, imponując wszystkim dokładnie wyczyszczo-? nymi
oficerskimi butami. -
„Gruby Janek" przepadał gdzieś na całe tygodnie, a „chudy Janek" uczył się wytrwale
krawiectwa, w jakiejś podobno bardzo renomowanej firmie, w Warszawie na Kruczej.
Wracał późnym wieczorem i nawet w niedzielę zaraz po obiedzie jeździł- do swoich nowych
kolegów. Zwiększały się jego zarobki, matka szukała nowego mieszkania, chcąc jak
najszybciej uciec z sutereny.
I my szykowaliśmy się do przeprowadzki. Rodzice rozpoczęli na sąsiednim placu, pod
numerem 17, budowę domu — dwudziestego,, na Stalowej.
Staszek nadal mieszkał na wprost nas, w domu oznaczonym numerem 21. Przed laty,
kiedy poznaliśmy dozorcę, który wraz z synem mieszkał w małej, z desek zbitej komórce,
chodziliśmy po tych| wypalonych pomieszczeniach, oglądając ocalałe piwnice. Gdy na
początku lat dwudziestych dom został odbudowany, w niektórych^ lokalach instalowano
nawet ubikacje, co było dla nas ogromną sensacją i pamiętam, jak syn dozorcy pokazywał
nam te urządzenia — o których później opowiadaliśmy naszym kolegom. A teraz dwa razy
dziennie do wielkiego zbiornika, umieszczonego na strychu, pompowano wodę ze studni.
Nowy dozorca domu kręcił wraz z synem żeliwne koło pompy. Trwało to ponad godzinę,
dom był duży, wielu mieszkało tu lokatorów, a zbiornik stał na wysokości trzeciego piętra.
Pompowano bez zatrzymania, kręcąc kołem w jakimś zaciętym milczeniu. Gdy zbiornik był
już napełniony, nadmiar wody zaczynał się wylewać przez rurkę na podwórko, co było
znakiem do zakoń
czenia tej ciężkiej pracy. Odchodzili od pompy bardzo zmęczeni, siadali na ławeczce pod
ścianą domu, zapalając papierosy. Czy padał deszcz czy śnieg, czy był mróz czy upał —
woda musiała być w zbiorniku, bo przecież lokatorzy płacili wysokie komorne. Obaj
mężczyźni pracowali gdzieś w fabrykach, dozorowanie tego domu było ich dodatkowym
zajęciem. Poza niewielkim wynagrodzeniem mieli mały pokoik z kuchenką w suterenie, a
trzeba wiedzieć, że w tamtym okresie o mieszkanie w Pruszkowie nie było łatwo. Dopiero w
połowie lat trzydziestych w niektórych domach instalowano pompy z silnikiem
elektrycznym.
W odbudowanym domu wszystkie lokale szybko zostały zajęte. Sprowadziło się kilka
rodzin urzędniczych, czekających na mieszkania w Warszawie. Ich dzieci nigdy nie bawiły
się z nami. Ze szkoły wracały prosto do domu, a na spacery wychodziły wyłącznie pod
opieką rodziców lub służących. Okazywaliśmy im swoje lekceważenie, nie zwracając na nich
uwagi. Po prostu nie widzieliśmy ich.
Stopniowo, przez kilka następnych lat, różnice pomiędzy „lepszymi" lokatorami domu
numer 21 a nami zacierały się. Ludzie lepiej sytuowani przeprowadzali się do Warszawy, a
na ich miejsce wprowadzali się inni, o mniej wygórowanych ambicjach, pozbawieni
przesądów klasowych, a poziom życia i kultura mieszkańców naszej dzielnicy stale się
podnosiły.
Dzieci i dorastających chłopców najbardziej w tym domu interesowała trzyosobowa rodzina
— matka z dwiema córkami. Niemłoda już wdowa pochodziła z dalekich kresów, gdzie
zostawiła swój majątek ziemski, szczęśliwie unosząc życie. Opowieści o tym, co przeżyła w
czasie rewolucji, słyszałem nieraz w naszym sklepie. Pracowała wraz z córkami w jakimś
warszawskim biurze. Córki były ładne i bardzo miłe, lubiliśmy je. W soboty i w niedzielę
odwiedzali je młodzi lotnicy — oficerowie z warszawskiego pułku lotniczego. Nosili
rogatywki z żółtym otokiem i długie skórzane płaszcze. Musieli być bardzo zakochani, gdyż
w każdym tygodniu zrzucali z samolotów listy do umiłowanych. Na długim wąskim
woreczku napełnionym piaskiem był wypisany adres, a wewnątrz umieszczano
korespondencję. Gdy ktoś z nas znalazł taki list i oddał adresatce — otrzymywał dwa złote,
co dla dzieci było wtedy ogromną sumą, za którą można było kupić cztery wielkie porcje
lodów lub dziesięć przepysznych ciastek. Aeroplan, jednosilnikowy
górnopłat, tak bardzo się zniżał, źe dokładnie widzieliśmy wychylającego się pilota, w
ogromnych okularach i w skórzanej czapce wciśniętej na głowę, machającego ręką w długiej
rękawicy. Gdy tylko usłyszeliśmy warkot silnika lotniczego, biegliśmy na łąkę za ostatnimi
domami Stalowej. Zakochany lotnik robił kilka okrążeń. Zniżał się niebezpiecznie nad dachy
domów, pozdrawiał machaniem ręki stojącą na balkonie rodzinę i wreszcie, uwzględniając
kierunek wiatru, wyrzucał długi, wężowaty woreczek. Był to dla nas znak do rozpoczęcia
wyścigu, biegliśmy w kierunku, w którym leciała ta niecodzienna miłosna korespondencja.
Nie było wypadku, aby przesyłka nie dotarła do adresatek. Pamiętam, jak pewnego razu zdej-
mowano ją z dachu domu Bułynków, przy Ołówkowej.
Niestety, nie trwało to zbyt długo. Urocze panny powychodziły za mąż, zamieszkały w
Warszawie. Odwiedzały starzejącą się matkę, przyjeżdżając w niedzielę ze swymi mężami
lotnikami.
W suterenie domu numer 21 poza mieszkaniem dozorcy był jeszcze magiel, ustawiony w
dużej izbie z dwoma oknami. Dalej była mała kuchnia i jeszcze pokój z jednym oknem.
Magiel był dosyć skomplikowanym urządzeniem. Należało ręcznie kręcić wielkie koło
napędowe, a wtedy drewniana skrzynia, wyładowana kamieniami, toczyła się nad nawiniętą
na wałki pościelą i bielizną. Gdy z matką przynosiłem pranie do maglowania, patrzyłem
zawsze z dużą ciekawością na pracę magla, pomagałem zwijać wałki i próbowałem kręcić
kołem, co nie zawsze mi się udawało.
Któregoś dnia, oczekując naszej kolejki, poznałem Staszka. Jego matka była właścicielką
magla. Mała, tęga brunetka, o gęstej, obfitej fryzurze, powróciła nie tak dawno z wojennej
wędrówki po Rosji, dokąd wywieziono ich razem z innymi rodzinami kolejarzy. Staszek
urodził się w słynnej z samowarów Tule. Z tamtych lat zapamiętał tylko wielką rzekę Don i
ryby, jakie tam łapano. W drodze powrotnej do kraju zmarł na tyfus plamisty ojciec tej
rodziny. Staszek bardzo szybko znalazł drogę na nasze podwórko — byliśmy najbliższymi
sąsiadami. Gdy tylko trochę się odkarmił i nabrał sił, grał z nami w szmaciankę, ganiał z
kółkiem po okolicznych drogach. Budowaliśmy okręty z kory, z miękkiego lipowego drewna
lub z kasztanów. Gdy spadł deszcz i rynsztokami płynęła spieniona
deszczówka, wędrowaliśmy z naszą flotą aż do końca ulicy, czekając na taką chwilę, kiedy
łódeczki wpadną do wielkiego rowu-ryn- sztoka na ulicy Sienkiewicza. Stamtąd miały już
prostą drogę do Utraty i dalej w świat. Staszek, w przeciwieństwie do nas, był bardzo
posłuszny i leciał do domu na każde zawołanie, ale trzeba przyznać, że tych zawołań nie było
dużo. Może dla swego posłuszeństwa i grzeczności, a może dla czystego ubrania i uczesania
włosów, o które bardzo dbała jego matka — on jeden mógł bawić się z „lepszymi" dziećmi z
domu, w którym mieszkał. Jednak albo nie rozumiał zaszczytu, który go spotykał, albo
zabawy z tamtymi dziećmi były dla niego zbyt nudne, gdyż wyrywał się do nas, wędrował z
nami do ruin fabryki terakoty, aby grać w szmaciankę, i stale udawał, że nie słyszy wołania
dzieci z balkonów, zapraszających go do wspólnej zabawy.
Staszka odwiedzałem dość często. Nigdy nie korzystał z mojej pomocy przy odrabianiu
lekcji. Czekając na niego, obserwowałem, jak wielka, wyładowana kamieniami skrzynia
wędrowała po wałkach z nawiniętą bielizną. Czasami zapraszał mnie do wspólnego oglądania
jakiejś ilustrowanej książki. Dobrze pamiętam, jak gryząc koniec drewnianej obsadki,
siedział przy stole, mając przed sobą zeszyt i kałamarz. Unosił głowę i patrzył w
umieszczone nad stołem okienko, przez które widać było jakieś kwiatki zasiane w ogródku,
brzozy stojące niedaleko domu i chmury płynące po niebie. Nie widziałem piękniejszych
chmur od tych, na które patrzyliśmy u Staszka, siedząc w chłodnej, wilgotnej i dość ciemnej
suterenie. Były takie dni, że długo patrzyliśmy na kołyszące się brzozy, przecinające swymi
cienkimi gałązkami prostokąty błękitu, po którym wolno i majestatycznie przepływały
bielutkie, różnokształtne obłoki. Nie pamiętam już, kiedy Staszek zaczął pisać wiersze. To
było znacznie później, gdy mówił nam, że odczuwa taki wewnętrzny na- ; kaz, potrzebę
opisywania tego, co widzi i co czuje.
Życie związało mnie z moim rówieśnikiem i przez wiele lat nierozłącznym kolegą
Marianem. Długie godziny spędzaliśmy na grze w szmaciankę, razem wędrowaliśmy z
kółkiem po okolicznych dróżkach, kąpaliśmy się w „chłopskim dołku" i w gliniankach,
spotykaliśmy się na zbiórkach zastępu. Szczupły, średniego wzrostu, imponował nam nie
tylko nadzwyczajną pamięcią, ale i ogromną ilością wiadomości. Jego starsza siostra wyszła
dość wcześnie za
mąż za właściciela składu aptecznego, gdzieś na Powiślu w Warszawie, a najmłodszy Kazik
trzymał się na razie matki, przepędzany z naszego grona przez brata.
Dobrze zapamiętałem Mariana nie tylko dlatego, że w naszym gronie był jedynym
ministrantem i stale riosił medalik z Matką Boską, ale przede wszystkim z po y/od u mnóstwa
pożeranych książek i stałego namawiania nas do czytania zamiast powieści — wydawnictw
popularnonaukowych.
* Władek i Andrzej mieszkali na początku Stalowej, w domu oznaczonym numerem 2,
nazywanym od nazwiska właściciela domem Rejmera.
Była to duża, dwupiętrowa kamienica, z czerwonej prasowanej cegły, w której mieszkało
około dwudziestu rodzin. W drugiej połowie lat dwudziestych w tym domu, w dużym pokoju
na poddaszu, z oknami wychodzącymi na tory kolejowe, mieszkał Władek z rodzicami i
rodzeństwem. Jak przystało na syria kolejarza, chodził do szkoły na Zbikowie, a później na
Papiernię, O rok ode mnie młodszy, był stałym uczestnikiem naszych podwórkowych zabaw.
Krępy, mocno zbudowany blondyn, o krótkiej grubej szyi i okrągłej głowie, która powinna
służyć, jak narn stale powtarzał, nie tylko do myślenia, ale przede wszystkim do podbijania
piłki i do uderzania „bykiem" — był entuzjastą gimnastyki i sportu Szybki i zwinny, ciągle
kogoś prowokująco popychał, szukając zaczepki, wyzywając do walki, do stawienia mu
czoła. Był mistrzem w robieniu szmatianek i najlepszym w nie graczem.
' Na parterze, w dwupokojowym lokalu, mieszkał z rodzicami, rodzeństwem i babcią
Andrzej — jedyny z nas inteligent z pochodzenia. Żyło wtedy w naszej dzielnicy kilka takich
zubożałych rodzin Różnice pochodzenia widoczne były nie tylko w sposobie noszenia
skromnego ubrania, ale i w zachowaniu dzieci, w prowadzeniu rozmowy, a także w
posiadaniu znacznie większej ilości wiadomości ogólnych. Wszystkie różnice zacierały się
stopniowo, my nabieraliśmy ogłady i coraz lepiej byliśmy ubierani, tak że po kilku latach ani
pod względem ubioru, ani zachowania lub rozmowy nie można nas? było podzielić na
pochodzących z „gorszego" lub z „lepszego" domu,
Andrzej był moim rówieśnikiem Nadmiernie wyrośnięty, chudy, przypominał trzcinę
chyboczącą się na wietrze Miał trochę za małą
lit
twarz, ozdobioną piega mf. Poza różnymi talentami odznaczał się ogromnym poczuciem
humoru Kończył szkołę Kościuszki, więc spotykaliśmy się tylko w czasie podwórkowych
zabaw, a później na zbiórkach. Andrzej, mirno różnicy w pochodzeniu i w wychowaniu,
szybko przylgnął do rias, używają/.' - ku rozpaczy matki - coraz więcej naszych gwarowych
słów i wyrażeń Do końca wyróżniał się pomiędzy nami nie tylko wzrostem i Jesionkami typu
reglan, ale przede wszystkim opanowaniem, powagą oraz specyficznym poglądem na wiele
ważnych spraw. Dużo nauczyliśmy się, bacznie obserwując jego sposób bycia. Od dziecka
miał talent aktorski oraz zamiłowanie do rysunków i malowania.
Przy Ołówkowej mieszkali trze; koledzy, z którymi ściśle związały nas wspólne jazdy z
kółkami, szkoła, nauki w kościele, biblioteka, wieczory w kinach i kąpiele na gliniankach.
W kinoteatrze u „Amerykanów" poznaliśmy Witka. Szatyn
0 piwnych oczach, najstarszy z nas, Jedyny wśród na« ewangelik, najwięcej widział świata.
Wychowany w Brooklynie, po przyjeździe do kraju słabo mówił po polsku i rozpoczynał
naukę w szkole ewangelickiej, kierowanej przez pastora Sautera, z młodszymi od siebie
dziećmi, Od razu miał zeszyty, książki, ołówki i kredki, a nawet nosił do szkoły wieczne
pióro, przywiezione zza oceanu Przywiózł także wielokrotnie przez nas przeklinaną jajowatą
piłkę
1 wrotki, na których riie mógł jeździć, gdyż w Pruszkowie nie było równych chodników ani
asfaltowych jezdni. Na naszą wielką prośbę zakładał je w mieszkaniu, przypinając paskami
do butów i Kto- jąc w miejscu na podłożonym dywaniku — aby nie porysować farby na
podłodze — starał się nam pokazać, jak to jeździł po nowojorskich ulicach. Przez wiele lat
mieliśmy do Witka pretensję, że przywiózł z Ameryki nową i wyjątkowo trwałą piłkę w
kształci* jajka i co gorsza - koniecznie chciał nas nauczyć jakiejś amerykańskiej gry, a my
nie mogliśmy zrozumieć, o co w niej chodzi. Nawet najlepsi gracze w szmaciankę nie mogli
sobie dać rady z tą piłką, która uporczywie po każdym kopnięciu leciała nie tam, dokąd
poleciałaby normalna okrągła piłka.
Witek bardzo szybko narzucił nam nowy sposób wyrażania swoich uczuć i
porozumiewania się. Przekonaliśmy się, że niezadowolenie najlepiej wyrażać gwizdaniem.
Gwizdaliśmy na złych me- czach i w kinie — Jeśli zbyt długo trwała przerwa Jeśli
chcieliśmy
wywołać kolegę z domu, to zamiast pukać do drzwi i przeszkadzać rodzicom, gwizdaliśmy w
umówiony sposób na podwórku. Do końca nikt nie dorównał Witkowi w gwizdaniu z dwoma
palcami w ustach. To już było najwyższe mistrzostwo. Patrząc ria twarz Witka, widziało się
najpierw połamany nos. Po silnym ciosie jakiegoś „przeklętego Irlandczyka" pękła mu
chrząstka. Niekiedy, ku naszej wielkiej radości, gdy był w dobrym humorze, przekrzywiał
nos to w jedną, to w drugą stronę. Później, po kilku latach, chrząstka zaczęła się zrastać i nos
stracił swoją elastyczność, pozostało jednak zgrubienie. Witek był dla nas dużym autorytetem
i chętnie słuchaliśmy jego opowieści, rad i pouczeń. Amerykański akcent zachował aż do
śmierci. Cechowała go wielka dbałość o wygląd. Zawsze nosił dobrze skrojone ubrania,
ładne krawaty, miał kanty na spodniach i buty w szpic.
W czasie mego agitowania za PPS, w roku 1927, dostrzegł mnie ojciec Witka, pan
Ludwik, i po kilku tygodniach zaprosił na pogawędkę. Nie tak często odwiedzaliśmy wtedy
rodziców naszych kolegów, więc to zaproszenie było dta mnie zaskoczeniem. Siedząc na
pokrytej zielonym pluszem otomanie, trzymając buty na jakiejś ścierce, aby nie pobrudzić
pomalowanej podłogi — wysłuchiwałem opowieści pana Ludwika. Był to wysoki, szczupły
mężczyzna, o lekko mongolskich rysach twarzy i trochę skośnych oczach oraz wystających
kościach policzkowych. Witek tłumaczył to pochodzeniem tatarskim.
Dowiedziałem się tego niedzielnego popołudnia o przebiegu rewolucji 1905 roku w
Łodzi, o kolportowaniu „Robotnika", wydawanego przez „Dziadka", i o tym, jak mając
osiemnaście lat, musiał na polecenie partii zastrzelić jakiegoś zdrajcę czy prowokatora. Na
skutek zdrady został aresztowany i skazany na karę śmierci, zamienioną na dożywotnią
katorgę. Już na Syberii, zanim dostarczono go do kopalni, w której miał być zakuty w
kajdany, uciekł z transportu Młody, wychudzony, jadąc przez Ural do Moskwy — nie miał
biletu kolejowego Udawał sierotę, który po śmierci matki jedzie ******** odbywającego
służbę wojskową gdzieś w pobliżu Petersburga Partia pomogła mu przekroczyć granicę i
przez Helsinki <fc*tat do Sztokholmu Przez kilka lat mieszkał w Kopenhadze, na przyjazd
narzeczonej z miasteczka Łask pod Łodzią.
m
_l Pobrali się w roku 1011, a w rok później urodził się Witek i wtedy popłynęli do Ameryki,
Dopiero po takim długim wstępie dowiedziałem się, źe obecna PPS, dla której
rozdawałem kartki wyborcze, nie jest już tą dawną PPS z okresu rewolucji 1905 roku. Wielu
ludzi wierzyło wtedy bardziej w „Dziadka" niż w socjalistyczną partię, Jednym z tych ludzi
był pan Ludwik, zapewniający mnie, że dopiero marszałek Piłsudski zaprowadzi w Polsce
porządek i prawdziwy socjalizm, przez co na pewno poprawi się nasz los.
Te słowa i długą opowieść dobrze zapamiętałem,
Witek przeprowadził się na początku lat trzydziestych do nowego domu rodziców, na
Parkowej 13. Wydłużyły się wtedy nasze
nie kończące się spacery i odprowadzania, gdyż każdego wieczoru I trudno nam było się
rozstawać.
Dwaj nasi przyjaciele, Olek i Zygmunt, mieszkali w dwupiętrowej dużej kamienicy, przy
Ołówkowej 5,
Olek był jasnym blondynem. Wysoki, ładnie zbudowany, zapowiadał się na dobrego
sportowca, Cechował go spokój, duże opanowanie i małomówność. Bardzo rzadko mogło coś
go zdenerwować. Mieszkał z rodzicami i dwoma siostrami. Ta rodzina powróciła z Ameryki
razem z rodziną Witka, Ojciec Olka, podobnie jak pan Ludwik, należał do PPS. W czasie
rewolucji 1905 roku, po zamachu bombowym na jakiegoś policmajstra w Warszawie,
zdradzony przez konfidenta, został skazany na karę śmierci Niepełnoletniemu, tak jak i panu
Ludwikowi, zamieniono wyrok na dożywotnią katorgę. Przy pomocy partii uciekł w czasie
transportu » przedostał su; do Szwecji, a później do USA, gdzie w Chicago czekał na przy-
jazd narzeczonej z Warszawy, Pobrali się i po zakończeniu pierwszej wojny światowej, gdy
powstała niepodległa Polska, wrócili do kraju z trójką dzieci: z synem Olkiem i dwoma
córkami.
Powrót tych dwóch rodzin, tak jak i wielu innych akcjonariuszy fabryki „Mechaników",
był wynikiem zarówno patriotyzmu, jak i wielkiej tęsknoty, W obydwu domach trwała
świeża pamięć o wspólnej z „Dziadkiem" walce o niepodległość.
Na tym samym piętrze, obok rodziny Olka, mieszkał Zygmunt, Zajmował wraz z matką
duży pokój, przedzielony płócienną zasłoną, Matka Zygmunta była wdową Cała dnie
siedziała nad maszyną Singera, Była dobrą bU-1 linia rką Szyła nie tylko bielizn* damską
lit
dla sąsiadek i warszawskich sklepów, ale także męskie koszule najmodniejszych fasonów.
Wśród kilkunastu lokatorów tego domu był wysoki maturzysta, a później student
uniwersytetu — Tadeusz Zenczykowski. Mieszkał wraz z matką, którą opiekował się bardzo
troskliwie. Byli to dobrzy znajomi rodziców Olka. Niekiedy przysłuchiwałem się ich rozmo-,
wom o różnych szczegółach z życia „Dziadka" i o ludziach z jego otoczenia. Pamiętam, jak
uczył nas strzelania z łuku. Na podwórku ustawiał specjalną tarczę i pokazywał, w jaki
sposób należy trzy-, mać łuk, a jak strzałę, aby poleciała prosto do celu. Kiedyś zaprosił nas
na akademię ku czci „Dziadka" i posadził blisko sceny, abyśmy dobrze słyszeli jego
przemówienie. Pod koniec lat dwudziestych, gdy został komendantem pruszkowskiego
oddziału „Związku Strzeleckiego", miał dla nas coraz mniej czasu.
W takim to otoczeniu najbliższych kolegów, znajomych i sąsiadów spędzaliśmy beztroskie
wakacje 1926 roku.
Rok szkolny jak zwykle rozpoczynał się przemarszem z Papierni do pruszkowskiego
kościoła.
Nasza czwórka maszerowała w harcerskich mundurkach. Mietek jako jeden z pierwszych,
a my gdzieś w środku długiej kolumny.; Poznaliśmy już smak maszerowania w szyku
zwartym, czwórkami^ kryjąc i równając. Złościliśmy się na niezdarnych kolegów, mylą-,
cych krok, i na mało sprawną, rozciągającą się kolumnę.
W grudniu dowiedziałem się od Matki, że w Warszawie zmarł jeden ze stałych klientów
naszego sklepu. Pamiętałem go, gdyż nieraz słuchałem jego opowieści. Starszy, siwy i trochę
zgarbiony pan mieszkał w małym domku przy Ołówkowej, niedaleko nas, na wprost uliczki
Mokrej. Nazywał się Aleksander Zawadzki, ale swoje artykuły podpisywał: „Ojciec Prokop"
—i tak właśnie o nim, mówiono. Gdy miał dobry humor i trochę wolnego czasu, opowiadał
matce o swojej współpracy z „Dziadkiem", o tworzeniu kółek oświatowych, w których
uczono czytać i pisać po polsku, nie tylko robotników, ale i chłopów, mieszkających w
wioskach na głębokiej prowincji. Zapamiętałem jedną taką opowieść o tym, jak przewożono
koleją, do jakiejś wioski czy małego miasteczka w Łomżyńskiej paczkę legalnie wydanych
książek, a wśród nich elementarze — |3
których w soboty i w niedziele uczono chłopów czytania. Trzeba było' używać różnych
forteli, aby nie dać się złapać stojącemu na peronie żandarmowi, który rewidując bagaż
nieznajomej osoby mógł się domyślić, że młodzi ludzie przyjeżdżają z Warszawy, aby wśród
chłopów prowadzić jakąś nielegalną pracę oświatową, surowo zabronioną przez rosyjskie
władze.
Przysłuchiwałem się tym opowiadaniom, ale zbyt młody i bardzo jeszcze naiwny — nie
umiałem należycie słuchać i nie zapamiętałem wielu na pewno najważniejszych szczegółów.
Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że był to jeden z najwybitniejszych działaczy
politycznych i społecznych w latach przed wielką wojną światową. Organizator „Ligi
Narodowej" i „Macierzy Szkolnej", wydawał wraz z Piłsudskim w roku 1912 pisma:
„Niepodległość" i „Polska".
Na początku 1927 roku odbywały się w Pruszkowie wybory do Rady Miejskiej. Wtedy
to, po raz pierwszy i chyba ostatni, brałem udział w działalności politycznej. Namówił mnie
do tego znany działacz PPS — pan Konstanty, ojciec mojej rówieśnicy Janki, najbliższej
sąsiadki i towarzyszki pierwszych moich spacerów „żeberkami" w kierunku Komorowa.
Dom oznaczony numerem 19 była to dwupiętrowa oficyna, oddzielona od naszego
budującego się domu wąską i pełną błota uliczką, którą moja Matka, zatwierdzając plany
budowy, nazwała ulicą Mokrą. Oficynę wybudowano na końcu działki, kilkanaście metrów
od chodnika na Stalowej. W tym domu było sześć lokali, na każde~j kondygnacji po dwie
izby, oddzielone klatką schodową. Janka z ojcem f siostrą mieszkała na pierwszym piętrze.
Izbę obok zajmowała właścicielka domu, akuszerka, która w kilka lat później została żoną
pana Konstantego. Na drugim piętrze mieszkały dwie skrajnie niepodobne murarskie rodziny.
W jednej izbie mieszkał z żoną i dorastającym synem starszy wiekiem murarz — solidny
fachowiec, ale wielki pijak. W tej rodzinie pracowały trzy osoby. Zona chodziła do pracy w
pobliskich majątkach, a syn robił z ojcem na budowach. Wielkim nieszczęściem tej rodziny
była chorobliwa
nieumiejętność oszczędzania, co przecież, przy sezonowości zatrudnienia, stawaio się sprawę
najważniejszą.
.
Zupełnie inaczej działo się w tej drugiej rodzinie, składającej się z pięciu osób. Pracował
tylko ojciec, ale oszczędność i gospodarność żony pozwalała im na spokojne życie i na
wykształcenie dzieci, choć nie wystarczyło pieniędzy na wynajęcie większego mieszkania.
Córka ukończyła szkołę średnią, syn — szkołę techniczną kolejową, a po odbyciu służby
wojskowej w szkole podchorążych rozpoczął studia na Akademii Sztuk Pięknych.
Pan Konstanty, w dowód zaufania i dużego uznania dla mego sprytu, zaproponował mi,
abym w czasie wyborów rozdawał idącym do głosowania ulotki i kartki z numerem 2 — listy
PPS, O tym, co to jest socjalizm, i o roli PPS w walce z caratem wiedziałem już nie tylko z
podsuwanych mi przez pana Lisa różnych! książek, ale także z wielu amatorskich
przedstawień w naszej sali widowiskowej. Podczas głosowania policja nie zezwalała na
żadną agitację w pobliżu lokalu wyborczego, ale ja, mały chłopak, dobrze znający wszystkie
zakamarki kinematografu „Ergos" — gdzie był teraz lokal wyborczy — uwijałem się, jak
mogłem, wtykając niezdecydowanym małe kartki oznaczone „2".
Wybory zakończyły się zwycięstwem PPP-Lewicy, która zdobyła dziesięć z dwudziestu
czterech mandatów, zawdzięczając ten wynik przede wszystkim wielkiej popularności
czołowego działacza komunistycznego w Pruszkowie — Stanisława Berenta. PPS i lista
chrześcijańska zdobyły po cztery mandaty, a pozostałe sześć podzieliły pomiędzy siebie
różne drobne ugrupowania.
Jedną z pierwszych uchwał nowo wybranej Rady Miejskiej było uchwalenie
upaństwowienia pruszkowskich fabryk.
Ta uchwała miała znaczenie tylko propagandowe i demagogiczne, gdyż dla
upaństwowienia fabryki potrzeba było zmiany konstytucji.
W miesiąc później starostwo unieważniło wybory i rozwiązało Radę Narodową.
W następnych wyborach, w pół roku później, wzięło udział dużo więcej głosujących.
PPS-Lewica i lista chrześcijańska zdobyły i po dziesięć mandatów, a różne drobne
ugrupowania — po dwa- i
Burmistrzem został Józef Cichecki, a Stanisław Berent — wiceburmistrzem.
W czasie tych wyborów nie rozdawałem kartek z „2". Byliśmy na szkolnej wycieczce.
Długo jeszcze żartowali ze ranie znajomi, że dlatego PPS przegrała.
W szkole i w drużynie harcerskiej słuchaliśmy pogadanek o powstaniach narodowych i o
Legionach. Zaczynał narastać kult Marszałka. Przez kilka tygodni przygotowywano się do
imienin „Dziadka". Naładowany różnymi wiadomościami, postanowiłem 19 marca pojechać
do Warszawy i zobaczyć, jak odbywają się uroczystości imieninowe w Belwederze.
Aby na ten dzień uzyskać zwolnienie z lekcji, poprosiłem o pomoc naszego dowódcę
plutonu „Bieguna", który przyjaźnił się z synem pani Nurkiewicz. W przeddzień imienin, w
czasie przerwy, otrzymałem na szkolnym korytarzu kartkę: „Jesteś zwolniony na dzień
jutrzejszy".
Rano pojechałem do Warszawy. Było to takie „półświęto". Sklepy były otwarte, fabryki
czynne, w szkołach odbywały się lekcje, pod Belweder wysyłano tylko delegacje.
Na ulicach panował świąteczny nastrój. Maszerowały oddziały wojska i orkiestry różnych
organizacji. Na chodnikach spacerowały tłumy odświętnie ubranych ludzi. Nie znałem
jeszcze drogi, ale idąc obok kolejarskiej delegacji, trzymając się orkiestry grającej skoczne
marsze, doszedłem do Alej Ujazdowskich. Tu wmieszałem się w ogromny tłum. Spacerowały
całe rodziny i bardzo dużo młodzieży. Jezdnią maszerowały szkoły, oddziały wojska,
kompanie Związku Strzeleckiego i głośno grające orkiestry. Rozglądając się wokół, za-
ciekawiony tym niecodziennym widokiem, bez większego trudu dotarłem do Belwederu.
Przepuszczono mnie, małego jeszcze, do samych sztachet ogradzających rozległy dziedziniec
— abym mógł zobaczyć, co działo się przed pałacykiem. Łudziłem się, że Marszałek wyjdzie
na schody, powitać gości lub pozdrowić wiwatujące na jego cześć tłumy ludzi, tłoczących się
przy wysokim ogrodzeniu.
Na schodach jakiś generał i kilku oficerów witało przybywających. Z czarnych dużych
samochodów wysiadały różne, na pewno ważne osoby, wyżsi urzędnicy i ministrowie,
dyplomaci w śmiesznych kapeluszach i oficerowie w cudzoziemskich mundurach. Po
przywitaniu na schodach zapraszano ich do wnętrza. Później przy
chodziły delegacje — cywile i wojskowi — niosąc wiązanki kwiatów i szczelnie opakowane
prezenty.
W jednej z pułkowych delegacji, wkraczającej na schody pała-:! cyku, zobaczyłem naszego
sąsiada, syna wdowy Beniszowej, któ-' ra prowadziła mały sklepik spożywczy w domu
numer 8 przy Sta-; lowej. Powróciłem dopiero na obiad, głodny i trochę zawiedziony,, gdyż
nie widziałem Marszałka. Zmęczyło mnie przepychanie się przez ogromny tłum, spacerujący
przez cały dzień w pobliżu Belwe-1 deru.
W czasie najbliższej zbiórki drużyny zamęczano mnie, abymj opisał z najdrobniejszymi
szczegółami to wszystko, co widziałemj „na imieninach u Marszałka".
W kilka tygodni później, pewnej kwietniowej niedzieli, urządzono w helenowskim lesie
zbiórkę naszego hufca. Powstał właśnie Harcerski Klub Sportowy, zachęcano nas do
wstąpienia do którejś z sekcji — koszykówki, siatkówki, boksu i dżu-dżitsu — de-
monstrowano nam te japońskie'walki.
Po zwykłych raportach, rozkazach i krótkiej pogadance, podzieleni na „czerwonych" i
„niebieskich", rozpoczęliśmy „harcerską wojnę", połączoną z podchodami. Naszym dowódcą
był „Bie* gun", a przeciwników prowadził „Kamień", odchodząc ze swoją grupą głęboko w
las, aby wybrać odpowiednie miejsce na obozo-. wisko, którego mieli bronić przed naszym
atakiem. Zatrzymali się w środku lasu, na małym wzniesieniu. „Kamień" ukrył chłopców w
zaroślach, w przodzie ustawił zamaskowane ubezpieczenie, ostrzegało o zbliżaniu się
tropicieli.
A my, siedząc wokół „Bieguna", przez kilkadziesiąt minut śpiewaliśmy harcerskie
piosenki.
Potem wyruszyliśmy drogą, którą odszedł „Kamień" ze swymi harcerzami. Najpierw szli
szperacze, oglądając się po zaroślach, a my dużą grupą za nimi, zachowując ciszę i patrząc
wokół. Powinniśmy odnaleźć w lesie „nieprzyjacielski" obóz i w niewidoczny dla nich
sposób, czołgając się i skradając po indiańsku, zaskoczyć ich, wziąć jak najwięcej jeńców, a
później zdobyć obozowisko.
Mieliśmy walczyć szyszkami. Kto został trafiony takim pocis
aby I
kiem, powinien wycofać się z walki. Dotknięcie wartownika oznaczało wzięcie go do
niewoli.
Gdy wysłane przez „Bieguna" patrole przyprowadziły pierwszych jeńców, a kilku
naszych dostało się do niewoli — odkryliśmy obozowisko. Wtedy podniósł się z ukrycia
„Kamień" i stanął na szczycie małego wzniesienia, wydając rozkazy i zachęcając do obrony
— rzucania szyszek w atakujących. Las rozbrzmiewał okrzykami zagrzewającymi do walki i
wzywającymi przeciwników do poddania się. Szyszki leciały gęsto. Coraz więcej trafionych
harcerzy musiało wycofać się z dalszej walki i odchodzić na pobliską drogę. Nikomu nie
udało się przechylić szali zwycięstwa na swoją stronę i wydawało się, że walka będzie nie
rozstrzygnięta, gdy odważyłem się na decydujące uderzenie. „Kamień" stał dość daleko, w
bezpiecznej odległości — lekkie szyszki z otwartymi blaszkami nie dolatywały do niego.
Wpadła mi w rękę zielona szyszka, całkowicie zasklepiona, odpowiednio cięższa, która,
stawiając mniejszy opór, powinna dalej polecieć. Kasztanami rzucałem bardzo celnie, ale nie
przypuszczałem, że jedyna zielona szyszka, jaką znalazłem, trafi „Kamienia" w policzek,
zostawiając czerwony ślad. To był naprawdę decydujący rzut. Celny strzał uderzający w
wodza oznaczał koniec „wojny" i nasze zwycięstwo.
Gwizdek zakończył walkę.
W czasie omawiania tej „harcerskiej wojny", gdy niedawno walczące ze sobą oddziały
stały na wprost siebie, „Kamień" zwrócił się do nas, aby przyznał się ten, kto tak celnie
rzucił.
Koledzy zdążyli już mnie ostrzec, abym się nie przyznawał, gdyż widząc ślad na policzku
drużynowego byli pewni, że to dla mnie musi się źle skończyć — na pewno wyleją mnie z
drużyny.
Wbrew tym radom i ostrzeżeniom wystąpiłem z szeregu i przyznałem się do tego rzutu.
„Kamień" długo patrzył na mnie, trzymając się za policzek, na którym pozostał widoczny
ślad i pokazując wszystkim zieloną szyszkę, powiedział, że zachowa ją na pamiątkę, gdyż po
raz pierwszy coś takiego mu się wydarzyło. Gdy zapytał, dlaczego rzucałem taką szyszką, i
to do niego — odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że przecież nikt nie określał rodzaju szy-
szek, jakimi mamy rzucać, wielu kolegów używało takich samych, tylko nikt nie celował w
dowódcę, bojąc się następstw, a ja, obserwując beznadziejność dalszej walki, byłem
przekonany, że w po-
wstającym zamieszaniu taki celny rzut spowoduje rozstrzygnięcie 3 „wojny" na naszą
korzyść.
„Kamień" był dobrym psychologiem i wychowawcą.
Pochwalił mnie za pomysł, za odwagę i celny rzut, a gdy 1 w czerwcu 1927 roku
składałem harcerskie przyrzeczenie, był moim -j „ojcem chrzestnym", stojąc krok za mną i
trzymając w czasie ślu* J bowania rękę na moim ramieniu,
Uroczystość odbywała się na łąkach koło elektrowni.
Tego dnia przejeżdżał przez Pruszków specjalny pociąg wiozą- cy prochy Juliusza
Słowackiego na Wawel. Wzdłuż torów kolejowych utworzono nie kończący się szpaler.
Ludzie z Pruszkowa usta-1 wili się od Papierni aż pod Brwinów. Wielu miało bukiety
wiosen- i nych kwiatów. Gdy ukazał się wolno jadący pociąg, zbliżyliśmy się do torów. Jedni
modlili się, inni salutowali, a inni starali się rzucić na wagon z trumienką swoją wiązankę
kwiatów. Orkiestry grały marsza żałobnego. Niektórzy ludzie płakali. Na platformie kole- -
jowej na małym podwyższeniu stała trumienka z prochami poety, a obok niej prężyli się na
honorowej warcie jacyś elegancko ubrani panowie. Wokół nich leżało bardzo dużo kwiatów.
Mój celnie rzucony bukiecik na pewno pojechał do Krakowa.: Chabry zrywałem w zbożu
na końcu Stalowej. Po tej uroczystości^ hufiec pomaszerował na łąkę koło elektrowni.
Składaliśmy przysięgę.
i
„Mam szczerą wolę pełnić służbę Bogu i Ojczyźnie, nieść chętną pomoc bliźnim i być
posłusznym prawu harcerskiemu".
Przyrzeczenie odbierał komendant hufca Oskar Nawrocki, serdeczny przyjaciel, jeszcze z
dalekiego Humania, naszego drużyno* wego. Kilkudziesięciu harcerzy stało się
„młodzikami" i przyjęło krzyże harcerskie. Trzy listki lilii to: „Bóg, Ojczyzna i Honor", a
dwie gwiazdki: „Nauka i Cnota". Na długo wynieśliśmy z tej uro- czystości pamięć o
słowach Oskara: „...nie dzielcie swych sił pomiędzy Ojczyznę i alkohol, Ojczyznę i
nikotynę".
Na jesieni zostałem skierowany na kurs zastępowych.
W połowie 1927 roku przeprowadziliśmy się na drugą stronę Stalowej, pod numer
siedemnasty, do naszego jeszcze nie wykoń* czonego domu. Przed kilku laty Matka
odważnie postanowiła rozpO'
cząć budowę, korzystając z niedużego spadku po rodzicach, z oszczędności oraz z
poważnego kredytu bankowego. Gdy brakowało jej pieniędzy na robociznę lub materiały
budowlane, zaciągała prywatne pożyczki, płacąc lichwiarskie odsetki. Aby jak najszybciej
spłacić tych uciążliwych wierzycieli, musiała sprzedać sklep, w którym zarobiła na kupno
placu i rozpoczęcie budowy. Własny dom był realizacją marzeń mojej Matki. Po latach
ciężkiej pracy miał jej pozwolić na odpoczynek, a ponadto powinien być zabezpieczeniem
starości.
Męcząca praca od rana do nocy w ciasnym wilgotnym sklepie doprowadziła Matkę do
ciężkiej choroby. Miała stawy zdeformowane reumatyzmem i wiele razy obserwowaliśmy Jej
łzy, gdy musiała coś chwycić w obolałe ręce lub kiedy po ostrym ataku choroby z wielkim
trudem dźwigała się z łóżka i trzymając się stołu dreptała wokół niego, krok za krokiem.
Nie mogliśmy doczekać się dnia przeprowadzki. Nowe mieszkanie, pokój z kuchnią na
parterze, było suche i słoneczne, a zlew i woda to w tamtych latach były wielkie wygody.
Mieliśmy dwa ogródki, w których Już rosły drzewa owocowe, o na podwórku, z obu stron
wielkiego śmietnika, stały dwa kasztanowce, na których spędzaliśmy z Jurkiem wiele godzin,
kryjąc się w gałęziach. Rodzice zaczęli kupować meble. Ze starego mieszkania niewiele
zabraliśmy. Zaczynaliśmy nowe życie i cieszyliśmy się każdym zakupem. Po kilku latach
przeprowadziliśmy się do większego, dwupokojowego mieszkania na piętrze.
Moja rodzina przeżywała pewien awans — ze „sklepikarzy" stawaliśmy się
„kamienicznikami", Jak mówili niektórzy złośliwi sąsiedzi.
Matka zajęła się prowadzeniem domu i jeśli choroba nie dokuczała jej za bardzo, czas
dzieliła pomiędzy szykowanie posiłków a pilnowanie różnych fachowców wykańczających
pozostałe mieszkania, do których wprowadzali się natychmiast lokatorzy.
Wiedzieliśmy już, że wolą rodziców było, ubyśmy dalej się uczyli, abyśmy — Jak to nam
mówili — mogli wyrwać się ze Stalowej. Jurek, według określenia nauczycloli, był pociechą
matki i tak nazywali go koledzy.
Ja natomiast szedłem Jul swoją drogą. Często zamykałem się
l
tao
w świecie czytanych książek, co na razie nie wychodziło mi na dobre. Nawarstwiały się coraz
większe zaniedbania szkolne. Przemykałem się z klasy do klasy, korzystając z wrodzonego
sprytu. W tym czasie wyrabiałem swoją ogromną spostrzegawczość. Okazywało się, że
wokół siebie widziałem więcej rzeczy i wydarzeń niż moi rówieśnicy. Czy to było na ulicy,
w szkole czy w klasie — dostrzegałem o wiele więcej od moich kolegów, tak jak gdyby mój
świat był znacznie większy. Bardzo mi to pomagało i pozwalało szybciej zrozumieć wiele
spraw.
Od dawna obserwowałem i wcześnie zrozumiałem, Jak wielką rolę w życiu wszystkich
mieszkańców naszej dzielnicy odgrywał kościół. Nawet jeśli żyli wśród nas bezbożnicy,
ateiści i wolnomyśliciele, to kryli się z tymi przekonaniami i nigdy nie manifestowali swoich
poglądów.
W tamtych latach nadzwyczaj pilnie przestrzegano wszystkich kościelnych zakazów i
nakazów.
Dzień zaczynało się i kończyło modlitwą. Gdy dzieci były małe, mówiły wieczorny
pacierz klęcząc przed łóżkiem. W wielu rodzinach każdy posiłek był poprzedzony modlitwą.
U nas Matka przed odkrojeniem przylepki z bochenka chleba zawsze robiła znak krzyża.
Niedziela była wtedy nie tylko dniem wolnym od pracy, ale przede wszystkim był to
dzień uczestniczenia w nabożeństwie. Już niedzielne śniadanie było znacznie lepsze.
Pamiętam, że w wielu domach odsmażano kiszkę kaszaną, której zapach rozchodził się po
całej ulicy. Po śniadaniu całe rodziny wychodziły do kościoła, aby modlić się o wszystko: o
zdrowie, o pomyślność w pracy lub w nauce, o czyjeś uczucia, a nawet o to, abyśmy nie byli
pytani. Msza dla młodzieży szkolnej była o dziesiątej. Tylko uczniowie i uczennice
gimnazjum Zana czwórkami maszerowali do kościoła. W innych szkołach nie było takiego
obowiązku.
Na niedzielny obiad był najczęściej rosół z makaronem. Drugie danie — to mięso z
rosołu lub kotlet schabowy z kapustą. Na deser kisiel lub budyń z jakimś sokiem.
Makaron robiono w każdym domu. Fabryczny nikomu nie smakował. Wałkowane na
cienkie warstwy ciasto suszono na ręcznikach rozłożonych na łóżkach, a później specjalnie
naostrzonym nożem krajano na bardzo cienkie nitki.
Nowy Rok witnno w kościele na specjalnym nabożeństwie, o północy. Na dworze był
śnieg i mróz, nikt nawet nie marzył o ogrzewaniu kościoła, w wymrożonych murach było
nam najpierw bardzo zimno, a później stopniowo, w wielkim tłoku, trochę cieplej. Wracając
do domu, w pełni nocy, z daleka obserwowaliśmy oświetlony gmach „Sokoła", w którym
trwała zabawa sylwestrowa.
Bawiono się prawie w każdą sobotę karnawału. Dzieci miały inną rozrywkę — w parafii
Żbikowskiej wystawiano Jasełka, Początkowo przedstawienia odbywały się w sali kolejarzy
„Nowa Szwajcaria" obok naszej dawnej szkoły, a później w nowo zbudowanym domu
parafialnym, Na każdym przedstawieniu zajęte były wszystkie miejsca.
U nas w domu poświąteczne wieczory były wtedy wypełnione oczekiwaniami na
przybycie naszych kolegów lub dzieci z sąsiedztwa z szopką, w której zapalano małą
świeczkę przed postaciami Dzieciątka w żłobku, Matki Boskiej ze świętym Józefem, Trzech
Króli i pasterzy. Chłopcy, demonstrując z wielką dumą swoją szopkę, śpiewali kolędy i
zawsze czekali na duże porcje świątecznego makowca. Odwiedzali w ten sposób wszystkich
sąsiadów.
Gdy byliśmy starsi — zimowe wieczory wyglądały już inaczej. W nasze życie wtargnęły
książki i kryształkowe radio na słuchawki. Powstawała tradycja składania koleżeńskich wizyt
— na próbowanie świątecznych ciast. Już nawet mowy nic było o loteryjce lub jakiejś innej
grze dla dzieci. Przy oświetlonej zapalonymi świeczkami choince śpiewaliśmy kolędy, a
następnie zaczynały się długie dyskusje o filmach, książkach, o muzyce i audycjach
radiowych. A w kilka lat później w mroźne i śnieżne wieczory po krótkim spacerze
spotykaliśmy się u któregoś z kolegów, aby grać w preferan- sa lub w brydża. Zawsze
zbierało się nas zbyt dużo — ktoś musiał kibicować lub zajmować się rozmową z rodzicami
gościnnego kolegi, Dzień Trzech Króli był ostatnim dniem świątecznych ferii. Przed
kościołem sprzedawano torebki z kadzidłem i kawałki kredy, które po mszy uroczyście
poświęcano. W domu Jurek zapalał kadzidło, rozdmuchiwał ogień tak, aby wonny dym
docierał do wszystkich zakątków mieszkania, a poświęconą kredą pisaliśmy na drzwiach
wejściowych K-j-M+B oraz rok. Taki napis miał lokatorom przynosić błogosławieństwo,
spokój i bezpieczeństwo. Świętowaliśmy także dzień Matki Boskiej Gromnicznej.
Poświęcano
^gromnice, które powinny być zapalone w godzinę śmierci. Jej światło miał zgasić ostatni
oddech umierającego.
Karnawał kończył się ostatkami, ale wcześniej był tłusty czwar* tek i we wszystkich
mieszkaniach naszej dzielnicy smażono racu- chy. W latach dwudziestych tylko nieliczne
rodziny jadły tego dnia pączki i faworki. Mieszkania i schody pełne były zapachu rozgrza-'
nego smalcu. W ten dzień, podobnie jak w okresie świąt, chodziliś- my do zaprzyjaźnionych
rodzin, aby próbować i oceniać, czyje wyroby były najsmaczniejsze. Witkowi smakowały
wypieki mojej Matki i do historii przeszedł dzień, w którym zjadł półmisek świeżo*
upieczonych racuchów. ■
W ostatki każdego roku przebieraliśmy się. Wesoło było nie tylko w mieszkaniach, ale i
na ulicy, gdzie do późnego wieczoru spacerowali przebierańcy. Do tej zabawy
przygotowywaliśmy się przez kilka tygodni, gromadząc różne stroje i rekwizyty. Przebierali
się przeważnie chłopcy, rzadko kiedy jakaś dziewczynka odważyła się włożyć ubranie
chłopca lub przebrać się za Cygankę. Wkładaliśmy tego wieczoru jakieś stare ubrania,
podniszczone mundry wojskowe lub strażackie, a w najgorszym razie kolejarskie. Czasami
zakładaliśmy kożuchy włosem do góry, by straszyć dzieci. Malowaliśmy twarze, nieudolnie
przyklejając wąsy i brody.
Pod koniec lat dwudziestych wprowadzono-w szkołach zabawy■ uczniowskie w ostatnią
niedzielę karnawału. Dorośli mówili, że są to „kinderbale". Poważne nauczycielki i
wystrojone dzieci zasiadały w to niedzielne popołudnie do stołu, na którym rodzice z komi-
tetu ustawiali półmiski z pączkami i szklanki z herbatą. A później zaczynała grać harmonia z
dodatkiem skrzypiec lub skrzeczący gramofon. Tańczyły dziewczynki, tylko czasami
dołączał do nich jakiś odważny chłopiec, wyuczony tanecznych kroków przez starszą siostrę.
Tańczono walczyki i poleczki.
Chłopcy czekali na wspólne zabawy, był to „pomidor", „głuchy telefon" lub „pocztylion"
— przynoszący najczęściej listy w czerwonym kolorze. Godzina ósma kończyła ten szkolny
karnawał. Wszystkim wydawało się, że za wcześnie, gdyż dopiero wtedy roz* bawieni
chłopcy nabierali odwagi i być może nawet zaczęliby tańczyć.
Powrót do domu o tak, wydawało się, późnej porze stwarzał okazję do odprowadzenia
koleżanek. Ujawniały się wtedy pierwsze
sympatie. Dziewczynki, zawsze dużo śmielsze, pytały wybranego chłopca: „Odprowadzisz
mnie do domu? Bo ja się boję sama wracać!" Chłopcy czuli się już prawie mężczyznami. Ale
były wtedy i takie chwile, kiedy w oczach nie docenionej koleżanki mogła pojawić się
rozpacz, jeśli nikt nie chciał jej towarzyszyć.
Popielec był pierwszym dniem Wielkiego Postu. Lekcji nie było. Na porannym
nabożeństwie ustawialiśmy się długim szpalerem wzdłuż głównej nawy i ksiądz sypał popiół
na nasze głowy, przypominając, że powstaliśmy z prochu i w proch się obrócimy. Jeden z
naszych kolegów uparcie twierdził, że ten popiół otrzymuje się ze spalonych nieboszczyków.
Choć nikt w to nie wierzył, jednak spadający na nasze głowy proszek napełniał nas lękiem.
W domu tego dnia był śledź i ziemniaki z wody. Nadchodziło sześć bardzo długich
tygodni Wielkiego Postu. Nie pamiętam, abyśmy w tym okresie jedli mięso lub wędliny. W
piątki do okraszenia zup lub ziemniaków używano oleju. Wydaje mi się, że to ścisłe
przestrzeganie sześciotygodniowego postu w naszym domu było nie tylko oznaką
religijności, ale wypływało z konieczności oszczędzania. Ta surowa wstrzemięźliwość w
jedzeniu pozwalała rodzicom na dokonanie niezbędnych wiosennych zakupów.
W latach późniejszych, być może w lepszej już sytuacji materialnej, zaniechano tak
ostrego postu. Pościliśmy tylko w piątki. Ale podobne rozluźnienie rygorów nakazywanych
przez kościół zaobserwować można było w różnych dziedzinach życia.
W marcu już nikt nie' chciał jeździć na łyżwach na wylewach nad Utratą ani ślizgać się
po ulicznych ślizgawkach. Nikogo już nie bawiło lepienie bałwana i wszystkim znudziły się
bitwy śnieżnymi pigułami. Mieliśmy dosyć mrozu i śniegu.
Czekaliśmy na wiosnę, a wiosna to była Wielkanoc.
Święta poprzedzały rekolekcje. Osobno dla kobiet, osobno dla mężczyzn, a na końcu dla
dzieci i młodzieży. Następnie przystępowano do obowiązkowej wielkanocnej spowiedzi.
Ferie świąteczne rozpoczynały się w Wielki Czwartek. Był to dzień generalnych
porządków w domu. W tych pracach zawsze brały udział dzieci. Po południu malowaliśmy
pisanki.
Wielki Piąt / zależała od st£ My — od rai nieśmiałych
był dniem pieczenia ciast. Ilość i Jakość wyro- | materialnego rodziny, a byliśmy w kościele.
Nasłuchiwaliśmy pierw- jeszcze strzałów z „kalichlorku". Obiadu w tym
dniu nie było, a źe zapachy dolatujące z kuchni bardzo nas męczyły, więc po jakimś postnym
posiłku wyruszaliśmy na daleki spacer. Zawsze chodziliśmy dużą grupą, gdyż wszyscy
jednakowo przeszkadzaliśmy naszym matkom w przedświątecznych zabiegach. Najczęściej
wybieraliśmy się do Pęcic lub do Nadarzyna. Taka wielko-' piątkowa tradycja utrzymywała
się przez wiele lat. Tylko Witek," jako ewangelik, świętował ten dzień słuchając Męki
Pańskiej odczytywanej przez ojca.
Do Pęcic szliśmy nad Utratą. Po krótkiej modlitwie przy Grobie dokładnie oglądaliśmy
wnętrze zabytkowego kościółka, a następnie na pobliskim cmentarzu szukaliśmy najstarszych
nagrobków , i historycznych nazwisk na tablicach.
Wracaliśmy szeroką wiejską drogą, przechodząc obok szpitala dla psychicznie chorych
we Wrzesinie.
Wiosnę widać było najlepiej w czasie naszej wędrówki do Nadarzyna. Zrywaliśmy bazie
z przydrożnych wierzb, a w lesie szu- - kaliśmy zielonych gałązek borówek i wiosennych
leśnych kwiatków, j Do domu wracaliśmy późnym wieczorem. Po umyciu wskakiwaliśmy do
łóżka, starając się jak najszybciej usnąć, aby nie ulegać I pokusom świątecznego jedzenia.
W Wielką Sobotę, po ostatnim postnym śniadaniu, zbieraliśmy się całą grupą — dzieci z
sąsiedztwa — i wyruszaliśmy do kościoła, j W domu od rana zaczynało się pieczenie schabu,
gotowanie szyn-1 ki i kiełbas. Gdy roztaczały się zapachy tylu smakowitości, trudno nam
było wytrzymać w mieszkaniu. W czasie porannego nabożeństwa odbywało się święcenie
ognia i wody. Słychać było pierwsze nieśmiałe „Alleluja!" i coraz głośniejszą
przedświąteczną strzelaninę. Rokrocznie starzy ludzie tłoczyli się do beczki ze święconą •
wodą, tak że co chwila słychać było trzask buteleczek rozbijających się o beton podłogi.
Wracaliśmy do domu niosąc święconą wodę i ciernie, z których pletliśmy małe cierniowe
korony, umieszczone nad pamiątko* wymi obrazkami od Pierwszej Komunii,
Jeśli pogoda dopisywała — wyruszaliśmy na długi spacer.
Od Wielkiego Piątku w kościele przy Grobie stali strażacy w błyszczących hełmach i z
toporkami na ramieniu oraz „sokoli" w czerwonych koszulach i w bluzach zarzuconych na
Jedno ramię. Na klęcznikach modliły się panny „z bieli". Grób otaczano palmami, kwiatami
1 zielenią. Śpiewały kanarki, ukryte gdzieś pomiędzy gałęziami rosnących w wielkich
donicach wysokich krzaków oleandrów.
W Żbikowskim kościele przed Grobem ustawiał ksiądz proboszcz Dyżewski kolorowo
ubranych wartowników, uzbrojonych w szable i halabardy — ni to szlachta, ni to chłopskie
wojsko,
W Wielką Sobotę na późny obiad jedliśmy Jakąś mięsną zupę z chlebem, a po południu
wyruszaliśmy z Jurkiem, niosąc na zmianę mały koszyczek ze święconym. Na białej
nakrochmalonej serwetce Matka układała pisanki, kawałek kiełbasy, małą babkę — spe-
cjalnie na ten cel upieczoną — i solniczkę z solą. Wszystko to było otoczone ziolonymi
gałązkami borówek lub bukszpanu.
Naszej wędrówce przez przedświąteczne ulice towarzyszył zapach pieczonych ciast i
gotowanych wędlin. Ulice były dokładnie zamiecione, podwórka wysypane białym piaskiem,
a rynsztoki wybielone wapnem. W domu kończyło się pieczenie i gotowanie. Ojciec po
powrocie z pracy doprawiał wódkę, próbując przy okazji.
Słychać było coraz więcej strzałów z „kalichlorku". Już naprawdę zaczynały się Święta.
To był najpiękniejszy wieczór. Przed nami było — wszystko.
Idąc na wieczorną rezurekcję w pruszkowskim kościele, mijaliśmy ukryte gdzieś w
zaułkach i miejscach nic oświetlonych grupki starszej młodzieży, zajętej przedświątecznym
strzelaniem. Wieczorem łatwiej było ukryć się przed wzrokiem policjanta, który wyłapywał
bardziej aktywnych strzelców, gdyż co roku zdarzały się poważne wypadki. To ktoś stracił
oko, inny miał urwaną dłoń lub ranę w głowie. Jednak chęć zaimponowania kolegom była
wśród młodzieży silniejsza od poczucia niebezpieczeństwa. Jedni ukrywali wielkie
moździerze pod jesionką lub płaszczem, aby wykorzystać chwilę nieuwagi policjanta, a inni
układali pęczki wybuchowej mieszanki na kamieniu i czekali na dogodny moment, w którym
będą mogli rzucić drugim kamieniem. Ci ryzykowali najwięcej, gdyż rozlatujące się odłamki
niszczyły im spodnie, wycinając wiele małych dziurek.
Było już zupełnie ciemno, gdy wychodziła procesja, aby trzy M razy okrążyć kościół. Na
przykościelnym cmentarzu stał tłum lu-..' dzi, dla których nie było wewnątrz miejsca.
Kołyszące się na wie- m trze chorągwie, feretrony z postaciami świętych, palące się świecę'.
"-Ą w rękach starych kobiet, strażacy w błyszczących hełmach z po- Ą chodniami, „sokoli"
w paradnych mundurach. Grają na zmiany dwie
r
j9 dęte orkiestry. Małe dziewczynki sypią
kwiaty przed proboszczem^;l niosącym monstrancję. Pod biało-złocistym baldachimem idzie
ksiądz y Edward Tyszka, prowadzony przez literata Jana Szczepkowskiego: i doktora Józefa
Handelsmana ze szpitala w Tworkach. Wokół roz- j modlony tłum śpiewa: „Wesoły nam
dzień dziś nastał..."
Wczesnym rankiem, a nieraz i przed świtem, zbudzeni bliskimi | detonacjami ładunków
„kalichlorku", ubieraliśmy się bardzo szyb-1 ko. Do Żbikowskiego kościoła szliśmy
najkrótszą drogą, przez łąki ! nad Utratą. Nad zabudowaniami Żbikowa wschodziło słońce i
ta chwila miała dla wielu z nas niepowtarzalny urok. Wszystkimi dróż- J kami dążył do
kościoła tłum odświętnie ubranych wiernych. Sto.pgj niowo wzmagała się kanonada. Stojąc
na wzgórzu obok kościoła, , patrzyłem na domy i fabryki Pruszkowa. Cztery kominy fabrycz-
ne — tak jak dawniej — wytyczały naszą dzielnicę. Bliżej, nad Utratą, rozciągały się poranne
mgły.
Najczęściej było tak, że gdy słońce wschodziło znad domów i Żbikowa. procesja
wychodziła z kościoła. Znowu słyszymy: „Wesoły nam dzień dziś nastał..."
Wszystko jest tak jak w Pruszkowie. Dziewczęta w bieli, chorągwie i feretrony, strażacy i
„sokoli", grają te same orkiestry, tylko że wschodzące słońce złoci wieżę kościelną i zamiast
tłumu robotników tłoczą się chłopi z pobliskich wiosek.
W czasie procesji kanonada osiąga szczyt. Dzwonią witraże. Na zgromadzonych wokół
kościoła wiernych spadają strzępy gałganów z pęczków „kalichlorku", a czasem przeleci —
budząc popłoch przeraźliwym świstem — zatyczka oderwana od przeładowanego moź-
dzierza. Gdy procesja wracała do kościoła, detonacje cichły, powoli wszystko się uspokajało.
Przez całe nabożeństwo stoimy przed kościołem, gdyż wewnątrz panuje niemiłosierny tłok.
Zawsze jest nas kilkunastu. Są i moi, i Jurka koledzy. Każdy ma na sobie coś nowego.
Ubranie, płaszcz, buty, krawat lub koszulę.
W domu czeka na nas świąteczne śniadanie. Nareszcie po wi*
lu tygodniach możemy się najeść. Tak jak co roku i w każde święta Matka — aby oderwać
nas od stołu namawia gorąco na spacer. W parku „Sokoła" spotykamy się z kolegami.
Jesteśmy odświętnie ubrani, więc nie możemy grać w piłkę ani usiąść na trawie. Bardzo się
nam nudzi bez niedzielnej zbiórki harcerskiej. Po świątecznym obiedzie znowu wyruszamy
na spacer. Skrajem starego sosnowego lasu dochodzimy do majątku Komorów. Gdy stoimy
na mostku nad Utratą, patrząc na rozciągające się przed nami łąki i na dalekie lasy,, słuchamy
opowieści Witka o wozach kolonistów wędrujących na Zachód w poszukiwaniu nowych
miejsc osiedlenia i o krwawych walkach z Indianami broniącymi swej ojczystej ziemi. Jak w
poprzednich latach mieliśmy wracać drogą przez nadrzeczne łąki do Pęcic, a później nad
Utratą do Pruszkowa, ale ktoś zaproponował obejrzenie prac przy budowie kolejki
elektrycznej. Wzdłuż wykopu, w którym ułożono już dwa zelektryfikowane tory,
dochodzimy do niedawno wzniesionego drewnianego mostu i pruszkowskiego przystanku
nieczynnej jeszcze kolejki. W domu czekała na mnie świąteczna kolacja, na którą nawet nie
spojrzałem.
Następnego dnia, w lany poniedziałek, musimy wcześnie wstawać, aby nie dać się
nikomu zaskoczyć. Oblewamy kolegów. Sami też jesteśmy dobrze zmoczeni. Dziewczęta,
zagrożone solidną kąpielą, opóźniają swoje wyjście do kościoła. Gdy ich nareszcie do-
padamy, uciekają z piskiem.
Podczas mszy oglądamy świątecznie ubranych starszych kolegów. Uwierają ich białe
sztywne kołnierzyki, z rękawów marynarek wyłażą mocno nakrochmalone mankiety.
Poubierali się w kolorowe krawaty lub w najmodniejsze muszki. Patrzymy na nich trochę z
politowaniem, a trochę z zazdrością, że są tak bardzo eleganccy.
1 Maja był robotniczym świętem.
Nauka w szkołach odbywała się normalnie, tylko dzieci najbardziej uświadomionych
robotników, prowadzone przez ojców za rękę, brały udział w wiecu i w pochodzie.
Nie rozumieliśmy wtedy, dlaczego organizuje się aż trzy osobne wiece. Dwa w parku
Bersohna i jeden w Anielinie. Ruszały trzy pochody, ^ czerwonymi sztandarami i podobnymi
napisami na trans-
parentach. Nawet śpiewano te same pieśni: „Czerwony sztandar", „Bój to będzie ostatni...- i
„O cześć wam, panowie magnaci..."
Kordony policji zatrzymywały manifestujących odświętnie ubranych ludzi, aby nic
dopuścić do bójki, gdyż obok każdej maszerującej grupy, obok każdego pochodu uwijały się
robotnicze milicje z czerwonymi opaskami i grubymi laskami.
A wieczorem w zapełnionym młodzieżą kościele odbywało się pierwsze majowe
nabożeństwo.
3 Maja był świętem narodowym. Fabryki nieczynne, sklepy! zamknięte, młodzież miała
wolny dzień. Po nabożeństwie w prusz-, kowskim kościele wyruszał długi pochód.
Maszerowano do Kopca Kościuszki. Tu po złożeniu kwiatów słuchano przemówień wygła-
szanych z balkonu narożnego domu. Po południu w sali „Sokoła"* odbywała się akademia z
częścią artystyczną, na którą niecierpliw, wie czekaliśmy, nudząc się na odczycie, w którym
omawiano Konstytucję.
Zielone Świątki były zapowiedzią zbliżającego się końca roku szkolnego i wakacji.
Świętowaliśmy dwa dni. Z helenowskich glinianek trzeba było nanosić tataraku, a z lasu —
wielkie naręcza kwitnącej czeremchy i brzozowych gałęzi z młodymi listkami. Ubierano
zielenią mieszkania, balkony, klatki schodowe* i podwórka. Chodziliśmy już bez marynarek,
w koszulach z krótkimi rękawami rozpiętych pod szyją i w jasnych spodenkach do kolan, a
na nogach mieliśmy bardzo wygodne, najtańsze i najmodniejsze obuwie płócienno-gumowe,
białe pepegi.
W mieszkaniach pachniało tatarakiem. Wszędzie zielono. Warto było zobaczyć, jak ulica
Stalowa zmieniała swój wygląd w czasie przedświątecznych porządków. Ze wszystkich
podwórek dochodziły odgłosy trzepania dywanów i chodników, wietrzono pościel. W pierw-
szy dzień Zielonych Świątek po obiedzie wędrowaliśmy do hele- nowskiego lasu, na
strażacką zabawę, urządzaną przez młodzież z Nowej Wsi. W latach późniejszych grywała
tam dęta orkiestra, prowadzona przez wąsatego druha — Szymona Szugajewa.
W czasie leśnej zabawy starsi tańczyli na łące, a dla młodzieży
organizowano różne zawody — wyścigi w workach, bieg z jajkiem na łyżce, wdrapywanie
się na wysoki słup, na szczycie którego umieszczano zegarek. W bufecie były tylko kanapki i
ciastka, a do picia lemoniada. Dobrze nam tu było.
W Boże Ciało uroczysta procesja odwiedzała ołtarze w Żbiko- wie. Na tę uroczystość
przychodziła z pruszkowskiej parafii duża grupa wiernych z proboszczem, z chorągwiami* i
orkiestrą dętą. W pobliżu kościoła, wzdłuż ulicy 3 Maja, ustawiano ołtarze: dziewcząt „z
bieli", młodzieży męskiej, okolicznych gospodarzy 1 kole- Jarsko-strażacki. Procesja,
połączona z modłami przy ołtarzach, trwała kilka godzin. Zmęczeni ludzie chronili się przed
upałem w cieniu przydrożnych drzew.
Ustawione przy parkanach wzdłuż ulicy różne kramy i stragany były oblegane przez tłum
małych dzieci, ciągnących za sobą zmęczonych upałem ojców, którzy spełniając odpustowe
marzenia malców, kupowali obwarzanki, długie „różańce" wypieczone z ciasta, tanie
zabawki, gliniane gwizdawki-koguciki i różne ozdoby dla dziewcząt, kolorowe wstążki i
sznury szklanych korali. Nieczynna • w czasie procesji karuzela czekała na zakończenie
nabożeństwa, aby wybuchnąć odpustową muzyką, mającą zachęcać uszczęśliwione dzieci do
jazdy na drewnianych konikach.
W najbliższą niedzielę podobne uroczystości odbywały się w Pruszkowie. Procesja ze
Żbikowa, z proboszczem na czele, wędrowała ulicami miasta z rozwiniętymi chorągwiami i
śpiewaniem religijnych pieśni, aby wziąć udział w modlitwach przy czterech pruszkowskich
ołtarzach.
Bardzo uroczyście obchodzono święto Wniebowzięcia Matki Boskiej 15 sierpnia. Była to
zarazem rocznica „cudu nad Wisłą". Pruszkowskim zwyczajem po nabożeństwie wyruszał
pochód do Kopca Kościuszki, gdzie jak zwykle po złożeniu kwiatów wygłaszano z balkonu
przemówienia. A po południu w sali „Sokoła" odbywała się akademia.
Rok szkolny rozpoczynał się i kończył nabożeństwem w pruszkowskim kościele.
Początkowo, przez pierwsze lata nauki, chodziliśmy parami po chodniku, trzymając się za
ręce, a dopiero później szli tylko starsi uczniowie, maszerując czwórkami, z trudem rów-
nająć krok na wybrukowanej dużymi kamieniami ulicy Bolesława Prusa i na szosie
warszawskiej. Nauczycielki, idąc chodnikiem, pilnowały porządku, poganiając
opóźniających się i zwalniających tempo.
.
Choć cmentarze i rodzinne groby odwiedzaliśmy w dniu Wszy-^j stkich Swiętyęh,
składając kwiaty i paląc światła, to Dzień Zaduszny był także wolny od nauki.
Gdy byłem w harcerstwie, na kilka dni przed Świętem Zmar-j łych wyruszaliśmy do
Pęcic, na cmentarz żołnierzy poległych w październiku 1914 roku. Już wtedy mówiono nam
o tragedii pochowanych tutaj Polaków, którzy ginęli za obcą sprawę w szeregach zaborczych
armii. Porządkując mogiły odczytywaliśmy polskie imiona i i nazwiska, zarówno na grobach
niemieckich, jak i na prawosławni nych krzyżach żołnierzy rosyjskich. Polak zabijał Polaka
— jeden walczył za cara Mikołaja i rosyjskie imperium, a drugi — za cesarza Wilhelma i
Wielkie Niemcy.
Dniem świątecznym był także 11 listopada, rocznica rozbroję*! nia Niemców,
zakończenia wojny światowej i powstania niepodle*^ głego państwa polskiego. Program
uroczystości był zawszte taki sam. Nabożeństwo w pruszkowskim kościele, pochód do
Kopca Kościusa-j ki, a po południu akademia w „Sokole". W tym dniu pochód byl zawsze
bardzo uroczysty. Maszerowały dzieci ze szkół, harcerze, strażacy w pięknych błyszczących
hełmach, „strzelcy", „sokoli
1
*! cykliści z rowerami, delegacje ze wszystkich fabryk oraz
instytucji. Przygrywało kilka orkiestr.
W części artystycznej akademii brała udział młodzież szkolna. I Rumieniące się i
stremowane koleżanki, które najczęściej marzyły ] skrycie o aktorskiej karierze, mówiły
patriotyczne wiersze. Profe- I sor Prusak śpiewał głębokim basem: „Tam nie będzie
gruchania na I wojnie...", a na zakończenie grała sokolska orkiestra kameralna.
HI
Listopad kończyły andrzejki z różnymi wróżbami dziewek I i laniem wosku na pełną
wody miednicę.
Na mikołajki dostawaliśmy jakieś bardzo tanie prezenty- I Przypominały o tym zwyczaju
gazety, mówili od kilku dni w radio. | Budząc się znajdowaliśmy pod poduszką podarek. W
adwencie, gdy |
noce były jeszcze bardzo długie, Matka wychodziła na roraty. Nigdy nie daliśmy się
namówić na to tak wczesne nabożeństwo, dla którego musielibyśmy poświęcić co najmniej
godzinę najcenniejszego dla nas porannego snu.
Przed świętami we wszystkich domach, w których były dzieci, zaczynało się robienie
choinkowych zobawek. To były wieczory pełne pracy i wyczekiwania. Od dawna
zbieraliśmy wydmuszki, różne bibułki, sreberka od cukierków, kolorowe papierki, słomki i
kupowane w „bazarku" główki aniołków.
Boże Narodzenie — to gwiazdka i choinka.
Czekaliśmy tylko na te dni, gdyż wiedzieliśmy już, że za nimi było zawsze kilka długich
miesięcy dokuczliwej zimy, mocno dając się we znaki w czasie naszych codziennych
wędrówek do szkoły na Papierni.
W przeddzień Wigilii Ojciec przynosił choinkę i oprawiał ją w drewniany stojak,
ustawiając blisko okna, u daleko od pieca. Wdychając zapach drzewka, stroiliśmy je w nasze
nie zawsze ładno ozdoby. Święty Mikołaj wędrował na czubek, gdy był wysoko — odległość
zakrywała pewne niedokładności naszej mozolnej pracy. Nieudolnie zrobiona szopka została
ustawiona głęboko, na dole choinki — a na grubszych gałęziach zaczepiuliśmy lichtarzyki,
zakładaliśmy kolorowe łańcuchy i zawieszaliśmy zimne ognie.
Przyjemnie było zasypiać w pokoju pełnym zapachu lasu, widząc przed snem na tle
jaśniejącego nieba zarysy ustrojonego drzewka.
W wigilijny wieczór siedząc w oknach wypatrywaliśmy pierwszej gwiazdki. Gdy Matka
zakończyła przygotowania do kolacji, zbliżała się niezapomniana chwila łamania się
opłatkiem i składania sobie życzeń. Padało wtedy wiele obietnic, że będziemy dużo lepsi, że
już będzie zupełnie inaczej. Zapalaliśmy świeczki. Obfitość i różnorodność wigilijnej kolacji
zależała od stunu zdrowia Matki.
Zawsze była zupa grzybowa, jakieś pierożki, smażona ryba i na deser łamańce z masą
makową. A później śpiewaliśmy kolędy, wróżyliśmy — wyciągając spod obrusa siano —
zapalaliśmy zimne ognie i nareszcie mogliśmy wydostać ukryte pod choinką gwiazdkowe
prezenty. Były to najczęściej książki. Tylko raz dostaliśmy coś innego: koce, plecaki,
menażki i manierki — tak bardzo nam potrzebne nu harcerskie wycieczki połączone
biwakowaniem. Czas
dzielący nas od wyjścia na pasterkę zajmowało nam próbowanie ciasta oraz przeglądanie
otrzymanych książek.
A później, dobrze opatuleni, wyruszaliśmy do kościoła. Noc zawsze była ciemna mimo
gwiaździstego nieba, śnieg jak nigdy chrzęścił pod butami. Przejmujące zimno dokuczało
nam, dopóki nie rozgrzaliśmy się szybkim marszem. Tradycyjnie już Jurek zabierał na
pasterkę małą kolejarską lampkę naftową z podkręcanym kno-i tem. Dużo wtedy mieszkało
w naszej okolicy kolejarzy. W ciemności] widać było wiele takich świateł, zdążających do
jednego celu. Cie-i szyliśmy się ze spotkania po drodze naszych kolegów, wymienialiil my
zaproszenia na próbowanie ciasta i śpiewanie kolęd. W kościele było bardzo zimno, ale w
ogromnym tłoku powietrze nagrzewali się powoli. Chór kościelny śpiewał „Bóg się rodzi..."
Modliliśmy się za rodziców, za spokój w domu i o to, abyśmy mogli dobrze się uczyć, W
czasie drogi powrotnej, w ciemnościach*nocy, obserwowaJ łem, jak ubywa wędrujących
obok nas lampek, coraz to ktoś odchodził do domu, skręcał w swoją ulicę. Gdy powracaliśmy
do ciepłego mieszkania, było nam naprawdę dobrze. Po herbacie z makowcem kładliśmy się
do łóżka, wpychając pod poduszki gwiazdko-^ we książki.
Zaczynały się święta. Jeszcze zima nam nie dokuczyła. Jeszcze^ cieszyliśmy się śniegiem
i pierwszymi ślizgawkami. W parku Bersohna zjeżdżamy na sankach z niewysokiej góry-
lodowni. W przyszłym roku już jej nie będzie. Stawy zostaną zasypane. Zacznie się tutaj
budować domy. Wędrujemy z kolegami do cichego, jak gdyby śpiącego lasu, w którym
słychać tylko dalekie krakanie wron i stukanie dzięciołów. A w domu — czytanie książek i
wieczorne odwiedziny kolegów, którzy przychodzą, nie mogąc doczekać się naszej wizyty.
Dokładnie czyszczą buty na słomiance, szczotką wycierają śnieg zbity pod zelówkami i już
możemy siadać do stołu.
Do późnej nocy śpiewamy kolędy.
Pełne lenistwa dni świątecznych ferii poświęcamy na czytanie i książek. Jurek siedzi z
jednej strony stołu, a ja z drugiej. Odrywa j nas Matka, napędzając do odrabiania lekcji, lub
gwiżdżący za oknem ■ koledzy, z którymi wybieramy się na górkę w parku Bersohna. Ma- j
my już sanki, ciągniemy się z Jurkiem na zmianę, od słupa do słupa-
Zbiórek harcerskich w czasie ferii i wakacji nie było.
W tym czasie powstał nasz nowy zwyczaj — sobotnich wizyt w kinie „Lutnia", Zmieniali
się właściciele, zmieniały się nazwy — pozostawał tylko ciągle ten sam długi, wąski lokal z
umieszczonymi na podwyższeniu krzesłami pierwszych miejsc i z osobnym wejściem z
podwórka na miejsca trzecie, najtańsze.
O ile w dość prymitywnym kinoteatrze u „Mechaników" poznaliśmy różne filmy
krajoznawcze, rysunkowe i bardzo nas rozśmieszające krótkie amerykańskie komedie, a w
kinematografie „Ergos" podziwialiśmy Rudolfa VaIentino i dramatyczny humor Chaplina, to
w kinie „Lutnia" królowały filmy z Dzikiego Zachodu. W tym kinie nie mieliśmy żadnych
znajomości. Za bilet na miejsca najtańsze, tuż przy ekranie, trzeba było płacić 50 groszy.
Bilety na pierwszy sobotni seans kupowaliśmy natychmiast po otworzeniu kasy, gdyż
filmy kowbojskie cieszyły się dużym powodzeniem. Miejsca nie były numerowane, ale
sprzedawano ograniczoną liczbę biletów. Później, mając trochę czasu, szliśmy w kierunku
przystanku niedawno uruchomionej Elektrycznej Kolejki Dojazdowej, aby choć z daleka
zobaczyć piękne angielskie wagony. Jako dzieci kolejarzy mieliśmy dużą zniżkę na PKP,
natomiast tutaj bilet powrotny do Warszawy kosztował tyle, ile płaciliśmy za trzy bilety do
kina „Lutnia", a więc na razie tylko z daleka oglądaliśmy elektryczną kolejkę.
Pod koniec roku szkolnego 1926/27 wypisałem się z biblioteki pana Lisa. Tłumaczyłem
się wykrętnie, że przez wakacje nie będę czytał, gdyż oczy mnie bolą.
Naprawdę żal mi było rozstawać się z tymi dwoma pokoikami pełnymi książek. Tyle
dobrego zawdzięczałem staremu bibliotekarzowi. Długo na mnie patrzył. Wierciłem się na
taborecie. Trochę było mi przykro, że nie mówiłem prawdy. Pamiętam jego spojrzenie znad
opadających na długi nos okularów. Nie śmiałem powiedzieć, że mam już dosyć
Kraszewskiego, Sienkiewicza, Przyborow- skiego i Sieroszewskiego. Nie chciałem ciągle
wracać do Karola Maya i Coopera.
„Biegun" na zbiórkach drużyny czytał nam fragmenty „Kima" i „Księgi dżungli". Bardzo
nam się to podobało, a pan Lis nie polecał mi takich lektur i w ogóle nie lubił Kiplinga, który
coraz mocniej splatał się z naszym harcerskim życiem.
Wpływ tych książek na wychowanie harcerskie był tak wielki.
że nawet na kursie zastępowych, gdy nasz bezpośredni przełożony Janek Makowski
przygotowywał popisy swojej grupy, w czasie których Mowgli-Żabka stojąc na skórze Shere-
Khana śpiewał:
„słuchajcie, jak śpiewam ja, Mowgli, i jakich dokonałem czynów — : niech dżungla cała
słucha, niech słyszą wolne ludy..."
■
a wokół tańczyły małpy Bandar-logi, które nie mają pamięci i wystarczy, aby z drzewa spadł
orzech, a zapominając o wszystkim zanoszą się od śmiechu.
Długo pamiętałem te chwile. Janek wykluczył mnie z pięknego: popisu, gdyż byłem za
ciężki i zbyt niemrawy, a śpiewać nie umiałem. Patrzyłem z zazdrością, jak tańczą moi
koledzy. Był wśród nich nawet _Witek, choć jego ojciec, nie wiem dlaczego, nie pozwalał,
aby zapisał się do drużyny. Tańczyli tworząc duże koło, w którym stał Mowgli.
Podskakiwali, podrzucając ręce nad głową i śpiewając:
„Na wzgórzu pod palmami tańczyły pawiany dziki tan,
Kręci się wkoło świat pijany wokół wielkich palm.
Pawiany, pawiany, na łów, na łów...
1
' *-
W taki właśnie sposób wpłynął Kipling na moją decyzję zmiany biblioteki. Niedługo
później na miejsce Kiplinga przesunął się Żeromski, któremu pozostałem wierny przez wiele
lat, aż do czasu gdy zaczęliśmy czytać Conrada.
Na początku czerwca odbywały się w parku „Sokoła" dwudniowe uroczystości „dnia
harcerza", połączone z nocowaniem w namiotach i uroczystym ogniskiem, na którym
popisywała się grupa Janka Makowskiego z kursu zastępowych. Widzów zebrało się j bardzo
dużo. Zapatrzeni w ognisko, śpiewaliśmy do północy. Później spadł deszcz i popsuł nam całą
przyjemność biwakowania.
Wakacje spędzaliśmy na helenowskich gliniankach. Każdego f dnia było nas kilkunastu.
Jeśli tylko dopisywała pogoda, zaraz P° śniadaniu słychać było głośne gwizdanie, którym
zwoływano nas do wspólnej wędrówki na plażę.
Rozkładaliśmy koce w zacisznym dołku i po długiej kąpie'' opalaliśmy się, czytając
książki lub grając w karty.
Raz w tygodniu wybieraliśmy się na grzyby do kańskiego lasu.
Ze Stalowej wyruszaliśmy przed świtem, noc już szarzała, bladły gwiazdy i powoli
zanikała rozpięta nad nami Droga Mleczna. Witek swoim przeraźliwym gwizdaniem budził
pół ulicy. Gdy byliśmy w Heleno wie, robiło się szaro. Z daleka słychać było szczekanie
psów, w zagajniku budziły się ptaki. Witek zawsze nas poganiał. Chciał na skraju lasu
patrzeć na wschodzące słońce. My, wyciągnięci w gęstej trawie, posilaliśmy się w najlepsze,
gdy on opierał się o stary rozłożysty dąb i patrzył na zasnute mgłą pola nad Mrówką, na
zabudowania Nowej Wsi, czekając na taką chwilę, gdy zza słomianych strzech zacznie
wychodzić czerwona tarcza słońca. Gdy siedział obok nas, aby zjeść śniadanie, wspominał
swoich kolegów z Brooklynu, którzy nigdy w życiu nie zobaczą takiego wschodu słońca. Tak
było podczas wszystkich naszych wycieczek na grzyby. Koło południa, po długim
wędrowaniu po lesie, z koszami pełnymi grzybów, spotykaliśmy się na skraju lasu, w pobliżu
Mrówki,
Zmęczeni długim łażeniem moczymy nogi w małym strumyku, chlapiemy się zimną
wodą, a później rozciągamy się w cieniu drzew, w pobliżu kwitnącego łubinu. Szybko
zasypiamy. Pierwszy jak zwykle zrywa się Władek i budzi nas, szukając chętnych do kopania
małej gumowej piłki, z którą nie rozstaje się od czasu, gdy przestał grać w szmaciankę. Gdy
zbliża się pora obiadu, wracamy do Pruszkowa. Na polach koło Nowej Wsi obserwujemy
bawiące się dzieci letników, których coraz więcej w poszukiwaniu świeżego powietrza
przyjeżdża tu z Warszawy. Odpoczywamy w zagajniku obok pałacu w Helenowie. Dopiero
tutaj odczuwamy upał letniego dnia. Jest gorąco, parno, pachnie żywicą. Z daleka widać las
komorow- ski i czerwone -dachy budujących się willi. Tam też mieszkają letnicy, ale ci są
dużo bogatsi, ich dzieci nie chcą się z nami zadawać. Nigdy nie zapraszają nas do gry w
siatkówkę.
Skręcamy na helenowskie glinianki, aby spłukać kurz z naszych ciał. W dołku na kocu
leży Andrzej. Patrzy w niebo i obserwuje loty jaskółek. Pełen zazdrości ogląda nasze zbiory i
słucha opowieści o tym, jak wschodzi słońce nad Mrówką. Słyszał nocne gwizdanie Witka i
nasze okrzyki, chciał iść z nami, ale nie zgodzili się rodzice! Wyrośnięty nad wiek,
najwyższy z nas, ze sterczącymi żebrami, krótko ostrzyżony na jeżyka, uśmiecha się, patrząc
na nasze stare ubrania i kije w ręku. Wiemy dobrze, że chciałby z nami
wędrować po lesie, niepotrzebnie usprawiedliwia się tak długo. Wskakujemy do wody.
Płynąc na wyspę byliśmy szczęśliwi, że znowu jesteśmy razem.
W połowie wakacji nuda zaczęła mocno nam dokuczać. Zbióreln harcerskich nie było.
Codzienne kąpiele i wylegiwanie się na słońcu, szybko się nam znudziły.
Pewnego dnia, widząc pracowników elektrowni zwalających z wozu wzdłuż drogi do
Helenowa wysokie drewniane słupy — ktoś z nas wpadł na wspaniały pomysł, aby jeden z
nich wrzucić do glinianki, ale tak, aby nie pozostawić żadnych śladów. Jeśli uda się nam, aby
nikt nie zauważył zniknięcia słupa, to może zostanie jut w wodzie, a my będziemy mieli
wspaniałą zabawę pływając na nim dó końca lata.
Odległość glinianek od krzyża, pod którym zwalono kilka słupów, wynosiła około trzystu
metrów. Pomysł podobał się wszystkim^ W najbliższą sobotę, już przed godziną siódmą,
stawiło się nas ponad dwudziestu, każdy z mocnym paskiem od spodni. Z ich pomocą
przenieśli my słup, dokładnie zacierając ślady w miejscach, w których odpoczywaliśmy.
Wszystko przebiegło nadspodziewanie sprawnie. Witek umiejętnie dyrygował całą akcją.
Ustalił sposób, w jaki mamy podłożyć paski, połączył nas w pary jednakowego wzrostu —
wyżsi na początku, a niżsi na końcu — dał znak, kiedy powinniś-; my unieść słup, aby nieść
go powoli, aż do momentu, kiedy — znowu na jego znak — położymy go ostrożnie na ziemi.
Andrzej ze względu na wzrost nie miał pary. Zajął się zacieraniem śladów i r|| bił to bardzo
dobrze.
Zabawy na słupie rozpoczęły się dopiero w niedzielę, gdy drzazgi zmiękły w wodzie i
straciły swoją ostrość, pozwalając na bezpieczne pływanie siedzącej okrakiem gromadzie
chłopców. Odbywaliśmy szybkie podróże przez całe glinianki, wspólnie wiosłując rękami.
Po kilku dniach opanowaliśmy nawet trudną sztukę siedzenia na słupie, w czasie gdy złośliwi
koledzy nadawali mu ruch obrotowy.
Dopiero po kilku tygodniach, pod koniec wakacji, po doprows- j dzeniu przewodów do
zabudowań Nowej Wsi, pracownicy elektrowni | rozpoczęli poszukiwania zguby, gdy
stwierdzono brak jednego słupa. Para koni musiała się bardzo napracować wyciągając go z
wody. Pomagaliśmy w tej pracy, uśmiechając się dyskretnie, gdy słyszę-
liśmy narzekania na mieszkańców Nowej Wsi, którzy podobno w ten sposób zemścili się na
elektrowni za to, że nie wynajęto ich do rozwożenia i ustawiania słupów. Nikomu nawet na
myśl nie przyszło, aby kilkunastoletni chłopcy mogli taki wielki słup wrzucić do odległych o
kilkaset metrów glinianek.
Codziennie wieczorem spacerowaliśmy po pruszkowskim deptaku — po ulicy
Kościuszki, spotykając znajomych, od których dowiadywaliśmy się, kto z naszych kolegów i
koleżanek spędza wakacje w Pruszkowie. Coraz częściej odwiedzaliśmy siedzibę „Sokoła".
Duży park, ogrodzony parkanem z żelaznych prętów na solidnej podmurówce, znajdował
się w głównym punkcie miasta, przy ulicy Kościuszki, niedaleko stacji. W środku parku stał
pałac, całkowicie wypalony w czasie działań wojennych w październiku 1014 roku. Gdy w
dziesięć lat później Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół" wydzierżawiło ten obiekt od księży
emerytów, przystąpiono do odbudowy budynku, przerabiając równocześnie stary park na
ośrodek sportowy. Była tu czterystumetrowa bieżnia, boisko lekkoatletyczne ze skocznią i
rzutniami, betonowy kort tenisowy, boiska do nowych gier: koszykówki i siatkówki. W
następnych latach urządzono także strzelnicę i wybudowano drugi kort tenisowy — cegłasty.
W parku rosło wiele starych drzew, a między nimi kilka oliwek. Dla odpoczynku i wygody
gości ustawiono kilkadziesiąt ławek, wytyczono spacerowe alejki, posadzono kilkaset
ozdobnych krzewów. Gdy było ciepło, w piaskownicach bawiły się małe dzieci, a po
południu wielu młodych ludzi grało w różne sportowe gry, odbywały się ćwiczenia
gimnastyczne i lekkoatletyczne.
A my rozkładaliśmy się na trawie w głębi parku, w cieniu drzew, aby czytać książki,
odpoczywać po obiedzie lub po prostu porozmawiać ze znajomymi i kolegami. Czasami
graliśmy w siatkówkę lub próbowaliśmy rzutów do kosza.
Gdy byliśmy starsi, kilku z nas wciągnęło się do pracy w różnych sekcjach „Sokoła", tej
najliczniejszej organizacji w mieście.
Od wielu już lat w lipcową niedzielę odbywały się w parku „Sokoła" zabawy ogrodowe
na budowę kościoła. Pogoda prawie zawsze dopisywała. Bilet wstępu kosztował pół złotego.
Dla dzieci i młodzieży był to długo oczekiwany dzień.
Na tarasie przed pałacem, po obu stronach wejścia, rozsiadały się dwie dęte orkiestry —
strażacka i sokolska. Umundurowani muzycy — z odświętnie błyszczącymi instrumentami i
z nutami rozstawionymi na pulpitach — wyglądali naprawdę imponująco. Wpatrzeni w
dyrygenta i w jego pałeczkę, starali się grać głośno i jak najmniej fałszować. Dyrygenci,
wykorzystując każdą przerwę, kłaniali się znajomym i wymieniali z nimi krótkie uwagi na
temat zabawy, pogody lub repertuaru.
Wokół pałacu i po zacisznych alejkach wędrował tłum odświętnie ubranych ludzi.
Wieloletnim zwyczajem na spacerujące dziewczęta rzucano kolorowe confetti lub długie,
barwne serpentyny,-co w wielu wypadkach było pierwszym publicznym wyznaniem skry-
wanego uczucia.
Na boisku odbywały się zawody sportowe i pokazy gimnastycz-ż ne oraz różne imprezy
towarzyszące wszystkim ludowym zabawom: strzelnica, w której po pięciu celnych strzałach
z wiatrówki można było wygrać jakąś piękną lalkę lub wazon, wysoki słup, wysmarowany
szarym mydłem — na który wdrapywali się amatorzy taniego zegarka, umieszczonego na
szczycie, różne formy wyścigów: na rękach, w workach, z jajkiem na łyżce. W specjalnie
ustawionym namiocie dziewczęta przebrane za Cyganki wróżyły z ręki lub z kart. Znajomym
chłopcom przepowiadały przyszłość, traktując tę zabawę jak najpoważniej, udawały, że ich
nie znają, że nic o ich życiu nie wiedzą, że wszystko jest wypisane na dłoni. Przez kilka
tygodni poprzedzających zabawę zbierano wśród parafian różne przedmioty, które miały być
fantami na loterii. Oznaczone numerami, stały w wielkim namiocie, aby każdy mógł
zobaczyć, co może wygrać za jednego złotego. Najwięcej było tam różnych staroci, czasami
nawet bardzo cennych. Oddawano na fanty różne niepotrzebne w domu przedmioty, jakieś
pamiątki rodzinne, przestawiane z miejsca na miejsce figurki, wazony lub stare lampy. Wiele
fantów to drób, króliki i gołębie. Był także baran i jako główna wygrana — kwicząca świnia.
Moja rodzina dobrze zapamiętała loterię fantową z roku 1927.
Zbierającym fanty paniom z komitetu oddaliśmy jakąś starą barwną reprodukcję w
grubych złoconych ramach. Był to zimowy krajobraz z dworkiem i myśliwymi
powracającymi z polowania.
Tłem był ośnieżony las i zachodzące słońce. Ten obraz dziwnie nie pasował do naszego
mieszkania i nikt nie pamiętał, jak do nas trafił. Wszyscy mieliśmy go dosyć i nawet
ucieszyliśmy się, gdy zabrano go na wóz wiozący ofiarowane fanty. Nikt z nas nie przypusz-
czał, że wieczorem, w dzień ogrodowej zabawy, Jurek — śmiejąc się z naszej rozpaczy —
przyniesie fant do domu. Okazało się, że jedyny kupiony przez niego los miał ten właśnie
numer. Gdy w następnym roku ponownie ofiarowaliśmy go na loterię, postanowiliśmy nie
grać, dopóki będzie wisiał w namiocie.
Najwięcej śmiechu było, gdy ktoś wygrał barana lub wieprzka i nie wiedział, jak to
zwierzę zapędzić do domu i co z nim zrobić.
W bufecie sprzedawano ciastka Gajewskiego, kwasy i oranżady Karpińskiego oraz
pyszne lody wyrabiane przez panie z komitetu. Późnym popołudniem, gdy zrobiło się trochę
chłodniej — na korcie tenisowym rozpoczynał się ,.zielony karnawał". W ogromnym tłoku,
przy dźwiękach orkiestry tanecznej, każdy, kto chciał, tańczył, jak umiał i jak na to pozwalał
ściśnięty tłum tańczących
Wieczorem zapalano w parku barwne „japońskie" lampiony, nastrojowo oświetlające
zatłoczone alejki. W ciemne niebo leciały kolorowe, różnokształtne rakiety. Gdy dobrze się
ściemniło i zakończyły się tańce, na białym płótnie zastępującym ekran, ustawionym na
wprost kabiny kina „Znicz", wyświetlano film z Dzikiego Zachodu. Dla kilkuset stłoczonych
w ciemności widzów dobry szeryf bronił prawa i porządku w swoim miasteczku. Niekiedy
przez pustynie jechał pierwszy pociąg, a wśród kaktusowych zarośli gromadzili się Indianie,
aby pozabijać białych pasażerów. Strzelano z łuków do parowozu, łapano na lasso komin, z
którego unosiły się kłęby dymu. Film był niemy. Nie przygrywała żadna orkiestra ani nawet
pianino. Słychać było tylko głośno odczytywane napisy i komentarze. Cmokano, gdy na
ekranie całowali się bohaterowie filmu. Ostrzegano: „Uciekaj! Gonią cię!" Zbity tłum
młodzieży, starsi nie wytrzymaliby takiego nastroju, wytwarzał niepowtarzalną atmosferę ni
to kina, ni to ludowej zabawy. Jedni udawali, że im zależy na obejrzeniu tego filmu i, tak na
niby, denerwowali się tym przeszkadzaniem, a inni głośno czytali napisy i od razu wygłaszali
swoje komentarze, siląc się na liche dowcipy. Byli i tacy chłopcy, którzy na ten wieczór
czekali przez cały rok, marząc o tym, aby stanąć obok swoich ulubionych koleżanek i skrycie
patrząc na nie zamiast
na ekran w ten sposób okazywać swoją wielką sympatię, o której wstydzili się głośno mówić.
Czasami odpowiadało im czułe spojrzenie, ale najczęściej te wszystkie młodzieńcze uczucia
pozostawały.^ w sferze domysłów, niedopowiedzeń, wyobraźni i marzeń.
Po filmie, a godzina był już późna, dla wielu z nas następowali moment najważniejszy —
odprowadzanie koleżanek do domu.
Te dziewczęta, które nie mogły liczyć na towarzystwo jakiego^ kolegi — opuszczały
zabawę dużo wcześniej.
Wobec istniejących przez długi jeszcze czas silnych nienawiści dzielnicowych mało kto
odprowadzał dziewczynę do innej dzielnicy! wiedząc, że tam może zostać pobity lub .w jakiś
sposób ośmieszony^ Żbików, Tworki, Józefina, Pruszków — to były główne dzielnice:
miasta, izolujące się od sąsiadów i w pewnym stopniu żyjące swoim; odrębnym życiem.
Miasto — utworzone przed dziesięciu laty z sąsiadujących ze sobą osad i wiosek
administracyjnym zarządzeniem władz niemieckich ||| bardzo wolno stapiało się w jeden
organizm!
J Rok szkolny jak zwykle rozpoczynał się 1 września. Miałem trzynaście lat i byłem w
szóstym oddziale szkoły powszechnej. 1 Po kilku tygodniach nauki zapisałem się do
Biblioteki Miejskiej. Na deklaracji musiałem mieć podpisy Matki i wychowawczyni — pani
Nurkiewicz.
Była to, być może, jedna z oznak mojego dojrzewania, już nie chciałem, aby ktokolwiek
decydował za mnie, jaką mam przeczytać książkę, a czego nie powinienem brać do ręki.
Czytałem dwie—trzy książki tygodniowo.
Z mieszanymi uczuciami przeczytałem wszystkie, jakie były w bibliotece, książki
Rudyarda Kiplinga. „Stalky i spółka", „Kim", obie „Księgi dżungli" oraz „Puk z Pukowej
Górki". Mimo że wiedziałem już o przyznanej Kiplingowi Nagrodzie Nobla, daleki byłem od
zachwytu — jedne opowiadania bardzo mi się podobały, a inne -7- tych było więcej — jakoś
rozpływały się w .czasie czytania. Nic z nich nie zostało w mojej pamięci. Wydaje mi się, że
urok tych książek i moja nimi fascynacja polegała na pięknym czytaniu tekstów przez
Henryka Bieguńskiego „Bieguna".
Po kilku miesiącach zacząłem czytać Żeromskiego „Syzyfowe j
prace", „Uroda życia", „Popioły". Przez dłuższy czas wracałem do jego książek, na co nawet
zwróciła uwagę, w sposób bardzo ironiczny, jedna z bibliotekarek. W bibliotece poznałem
szczupłego niedużego chłopca, który zbyt długo przeglądał katalog, na który ja czekałem.
Poprosił mnie, abym wybrał dla niego jakąś książkę. Powiedział wtedy:
— Jakąś prawdę o życiu!
Doradziłem przeczytanie „Syzyfowych prac". Dość często spotykaliśmy się w bibliotece i
nieraz z wypożyczonymi książkami spacerowaliśmy po ulicy Sienkiewicza. Mieszkał gdzieś
za przejazdem „koło Lorenca". Dowiedziałem się, że miał na imię Wacek nazwisko
wyleciało mi z pamięci — był o rok czy dwa starszy ode mnie, pracował w piekarni. Robił
strucle i bułeczki, i „miał rękę do tej roboty", jak mówił właściciel piekarni. Rwał się do
nauki, ale niestety musiał pracować, gdyż z rodziny miał tylko siostrę, której pożycie z
mężem nie układało się najlepiej. Rodzice zmarli gdzieś na wschodzie. Pracował w nocy,
choć dla nieletnich taka praca była zakazana. Nie miał wielkiego wyboru, cieszył się, że cho-
ciaż tak się zaczepił, nigdy nie chodził głodny, zarabiał dość dobrze, więc na swoje życie nie
narzekał zbytnio.
Był to pierwszy znajomy, który nie krył się ze swymi komunistycznymi przekonaniami.
Początkowo starał się przekonać mnie o słuszności swojej ideologii, ale nie mając zbyt wielu
poważnych argumentów do dyskusji, zrezygnowaliśmy z rozmów na tematy polityczne. W
kilka lat później dowiedziałem się, że Wacek został aresztowany za działalność
komunistyczną i znalazł się w więzieniu z kilkuletnim wyrokiem. Nigdy go już nie
spotkałem.
W październiku wznowiono rozpoczęty przed wakacjami kurs zastępowych. Dwa razy w
tygodniu mieliśmy wykłady i ćwiczenia. Gdy dopisywała pogoda, maszerowaliśmy w
niedzielę do lasu, aby podpatrywać przyrodę. To były moje ulubione harcerskie godziny.
Niestety, niezbyt liczne. Pewnego dnia stwierdziłem, że dzieje się ze mną coś dziwnego: w
konkurencji harcerstwo — książka ta ostatnia w sposób wyraźny i zdecydowany zaczęła
wygrywać. Już nie czekałem z niecierpliwością na dzień harcerskiej zbiórki. Stopniowo, choć
na razie dość powoli, traciłem zapas energii. Harcerstwo,
tak jak i szkoła, stawało się pewnego rodzaju obowi ązkienf, dla którego niechętnie
zostawiałem ciekawą książkę.
Zimą spieszyłem się ze szkoły do domu, aby wyciągnąć się na łóżku, trzymać nogi w
pobliżu rozgrzanego pieca i czytać.
Nie pociągało mnie nawet radio. Jurek, który zawsze był £rzy»i kładnym uczniem, co
wieczór, po solidnym odrobieniu lekcji, zakład dał słuchawki, przecierał eterem „kryształek",
platynowym druci-' kiem wyszukiwał najczulsze miejsca i pochylony nad stołem wsłu-l
chiwał się w radiowy program. Po załatwieniu swoich domowych spraw dołączała do niego
Matka. Były tylko dwie pary słuchawek. Siedzieli przy stole, na wprost siebie, czasami coś
półgłosem nucilij głośno wyrażali swój zachwyt lub dzielili się wrażeniami. Czasami^ i ja
usypiałem w łóżku ze słuchawkami na uszach.
Na naukę nie miałem zbyt wiele czasu. Zadane lekcje odrabiałem w szkole,
wykorzystując jakieś okazje, przerwy między godzinami lub zostając kilkadziesiąt minut po
ostatnim dzwonku. Stopnie miałem średnie, a wiadomości, zdobyte, dzięki przeczytanym
książkom, pozwalały mi zaimponować nie tylko kolegom, ale czasami nawet nauczycielom.
Zachowując się na lekcjach spokojnie, nie sprawiając nikomu większych trudności ani
kłopotów, otrzymywali łem promocję do następnego oddziału. Jeśli czekała na mnie w do*
mu jakaś naprawdę ciekawa książka, to urywałem się z harcerskich zbiórek.
Tylko umówiony gwizd kolegów pod oknami lub na schodach niezmiennie wyciągał
mnie na ulicę. Zawsze było nas około dziesięciu. Zbieraliśmy się prawie każdego wieczoru,
chociaż na krótko. Zawsze któryś z nas miał dużo do opowiadania, jakieś wiadomości lub
szkolne przeżycia. Każdy miał swego ulubionego nauczyciela,; ale miał i takiego, którego
nienawidził. Czasami mówiliśmy o domu, o rodzicach i sąsiadach, rzadko o swej przyszłości.
Tyle było tych tematów, tyle opowieści, że każdy wieczór okazywał się za krótki.
Mijała kolejna zima.
Już nie lepiliśmy bałwanów, nie ślizgaliśmy się w rynsztokach ani nie rzucaliśmy
pigułami w koleżanki, a wędrując ze szkoły po zaśnieżonych łąkach coraz rzadziej
wspominaliśmy Lolka grena* diera. Nadal w każdą sobotę chodziliśmy do kina „Lutnia".
Pozo» stawaliśmy wierni naszemu ulubieńcowi, który nazywał się Toru Mix 1 był
najwspanialszym kowbojem. Staraliśmy się chodzić tak
juk on, szeroko rozstawiając nogi, udawaliśmy, że błyskawicznym ruchem wyciągamy
pistolety z olster i z wielką nonszalancją wkładaliśmy nasze harcerskie czapki, tak jak gdyby
to był jego stetson lub sombrero. Później na ekranie kina „Lutnia" zjawili się inni bo-
haterowie. Zaśmiewaliśmy się ż przygód Harolda Lloyda i Bustera Keatona, zachwycały nas
perypetie Douglasa Fairbanksu w filmie „Złodziej z Bagdadu". Tom Mix niespodziewanie
szybko odchodził z naszego życia.
Niezmiennie kupowaliśmy bilety na miejsca najtańsze, tuż przy ekranie. Jeśli któremuś z
naszych kolegów zabrakło pieniędzy, robiliśmy „zrzutkę" tak, abyśmy siedzieli wszyscy
obok siebie, w jednym rzędzie. „Zrzutka" nie była nigdy traktowana jako pożyczka, była to
po prostu taka bezzwrotna zapomoga, udzielona przez kolegów, którzy w danej chwili mieli
więcej, dla tych, którzy nie mieli pieniędzy.
Nasza tradycja odwiedzin kina „Lutnia" wymagała od nas, abyśmy mocno się pchali, gdy
tylko wysoki i chudy pan Lange otworzy drzwi. Chodziło o to, aby wypchnąć go z przejścia
na widownię i uniemożliwić kontrolę biletów, a wtedy kilku młodych ludzi, najczęściej nie
znanych nam, naszych rówieśników — mogło dostać się do kina bez biletów. Niekiedy walka
z wymyślającym num panem Lange trwała dość długo, nikt nie mógł przecisnąć się przez
wąskie drzwi, ule zawsze wygrywaliśmy. Odepchnięty bileter w pewnym momencie machał
ręką i kilku gapowiczów dostawało się na widownię.
Szykowały się wybory do sejmu. Być może przeoczyłbym to wydarzenie, gdyby nie
propozycja pana Ludwika, abym pomagał w czasie rozdawania na ulicy Sienkiewicza, przed
lokalem wyborczym w sali „Ergos" — kartek z „jedynką". Była to lista, na której na
pierwszym miejscu był Marszałek. Kiedy przychodziłem do Witka, wysłuchiwałem narzekań
jego ojca na endecję i komunistów oraz zapewnienia, że tylko „Dziadek" może wyprowadzić
Polskę z nędzy i zacofania. Witek, tak jak i ja, odmówił ojcu pomocy podczas
przedwyborczej agitacji.
Argumenty niedawno poznanego Wacka, że nasz los może ulec poprawie tylko po
zwycięstwie komunizmu — nie przemawiały do
mnie, gdyż słyszałem opowieści wielu naszych sąsiadów o tym, co przeżyli w Rosji i jak z
największym trudem udało im się stamtąd wyjechać. Natomiast pan Konstanty, ojciec Janki,
niezmiennie od lat wierzył, że tylko socjalizm może polepszyć nasze życie, wprowadzany nie
gwałtownie, rewolucją — lecz powoli, stopniowo. Nit dokonałem żadnego wyboru, po prostu
nikomu nie pomagałem. W gronie kolegów usunęliśmy z naszych rozmów tematy polityczne
— i było nam z tym naprawdę dobrze.
W przeddzień imienin Marszałka znowu otrzymałem małą kar* teczkę od pani
Nurkiewicz. Byłem zwolniony z lekcji i mogłem jechać do Warszawy. Spodziewałem się, że
tym razem na pewno zobaczę pod Belwederem wiele ciekawych rzeczy. Stojąc, tak jak przed
rokiem, tuż przy ogrodzeniu Belwederu, znowu liczyłem na to, że „Dziadek" wyjdzie na
schody powitać swoich gości, ale przez kilka godzin widziałem tylko wystrojonych
dostojników, wchodzących do pałacyku.
W Alejach Ujazdowskich grały wojskowe orkiestry, a gęsty tłum wokół Belwederu
wznosił okrzyki na cześć solenizanta lub śpiewał „Pierwszą Brygadę". Oklaskami witaliśmy
uczestników marszu Sulejówek—Warszawa i różne delegacje.
Następnego dnia, tak jak przed rokiem, o wszystkim musiałem opowiadać w szkole.
Tej wiosny zaczął się krótki okres niedzielnych spacerów do Komorowa z moją sąsiadką
i rówieśnicą — Janką. Była to miłs t ładna dziewczyna, Szliśmy „żeberkami" do Komorowa,
starając się iść jak najdalej po jednej szynie. Spacerowaliśmy po lesie, <łu*i chając muzyki
dolatującej z małej kawiarenki. Zaglądaliśmy ni podwórka różnych willi, podpatrując życie
innych ludzi.
Nadchodziły lata, gdy coraz silniej narastało w nas pragnienia stałych kontaktów z
rówieśnikami o podobnych charakterach, o zbl>' źonych zamiłowaniach i zainteresowaniach.
Zaczęliśmy szukać tak j bardzo nam potrzebnego mocnego oparcia nie w rodzinach, tyli" w
naszych najbliższych kolegach, wśród przyjaciół. Nie wiem ®| kładnie, w jakich
okolicznościach powstawała nasza „paka". Mie^* kaltśmy w najbliższym sąsiedztwie, w
jednej dzielnicy. Może zliczyło nas zamiłowanie do oglądania filmów? Pamiętam, że H
w kinoteatrze u „Mechaników" siadaliśmy razem, aby wysłuchiwać wyjaśnień ś opowieści
Witka. Zbliżyły nas wspólnie wypożyczane i czytane książki pana Lisa, a także wędrówki po
okolicy.
Różniliśmy się bardzo, Charakterami, przyzwyczajeniami, usposobieniem i zdolnościami.
W zależności od zamiłowań i zamożności rodziców wybieraliśmy się do różnych szkół, ale
chcieliśmy nadal spotykać się wieczorami i gadać o tym wszystkim, co nas bolało lub
cieszyło.
Nasze koleżeństwo zaczęło się powoli przeobrażać w przyjaźń, która, z małymi
wyjątkami, przetrwała przez wiele lat.
My — jak nam się wtedy wydawało — najwierniejsi przyjaciele, byliśmy zbieraniną z
całego świata. Tylko ja mogłem się pochwalić urodzeniem w Proszowic, i to w domu przy
Stalowej. Andrzej, Marian, Władek i Zygmunt przeprowadzili się do nas na początku lat
dwudziestych z Warszawy,
Genek i Staszek powrócili » objętej rewolucją Rosji i przez wiele lat panicznie bali się
strzelaniny, a o bratobójczych walkach mówili z przerażeniem,
Witek i Olek przyjechali z Ameryki.
Witek znał dobrze angielski, bo wychowywał się w Brooklynie, a Olek spędził wiele lat
w Chicago, gdzie mieszkało tak dużo Polaków jak w Warszawie i nie potrzebował uczyć się
poza polskim żadnego języka.
• Zygmunt od małego dziecka miał wielkie zdolności do mechaniki. Wszystko potrafił
naprawić. Jako pierwszy zaczął pracować, a właściwie praktykować. Przed końcem roku
szkolnego i w czasie wakacji 1028 roku odwiedzaliśmy go codziennie na łące nad Utratą,
gdzie niedaleko domku, w którym była łaźnia, urządzono „welodrom". Była to reklamowana
dużymi afiszami rozklejonymi po całym mieście wypożyczalnia rowerów i szkoła jazdy. Pod
okiem instruktora, a zarazem właściciela tego przedsiębiorstwa, posiadającego jako cały
majątek dziesięć starych, mocno zużytych rowerów — można było nauczyć się jeździć. Pół
godziny takiej jazdy, a dłużej nikt nie wytrzymał, kosztowało pół złotego. Amatorzy jazdy
nieraz musHi długo czekać na swoją kolejkę, gdyż chętnych do nauki było dużo. Na
niewielkim ogrodzonym placu jeździło w kółko dziesięć osób, które często przewracały się,
wpadały na siebie, obijając się dotkliwie.
l)»
Instruktor, a zarazem właściciel, za osobną opłatą jednej zło*J tówki, uczył jazdy, trzymając
z tyłu za siodełko i komenderujący „Mocniej naciskać pedały! Patrzeć przed siebie!" Nie
wiadomo kie^ dy uczeń, przestrzegając tych zasad, opanowywał trudną sztukę utrzymania się
na dwóch ruchomych kółkach. Stare i zniszczona rowery psuły się bardzo często. W czasie
nauki nie cackano się j z nimi. Niekiedy po kilka osób wpadało na siebie i tworzyło się-;?
kłębowisko rowerów i usiłujących podnieść się z ziemi-ludzi. Zyg-1 munt reperował, a
właściwie pomagał reperować rowery, Było to dla.i niego duże wyróżnienie. Kilka razy
odwiedzaliśmy go przy tej pracy.| Pomagaliśmy ustawiać rowery do góry kołami, kręciliśmy
przekłada nią> gdy „centrował" koła, uczyliśmy się nazw wszystkich części! roweru.
Gdy ktoś z nas miał pół złotego, to przy pomocy Zygmunta uczył się jeździć. Nauka szła
nam dobrze i po pewnym czasie kierowaliśmy jedną ręką, a nawet — przez krótką chwilę —
udawało] się nam jechać bez trzymania kierownicy.
W drugiej połowie lat dwudziestych byliśmy —| dziewięciu^ chłopców z naszej dzielnicy
— stałą i na razie, niezmienną częścią naszej „paki". Później na miejsce jednych przychodzili
inni, A kiedy do nadbudowanej, wyposażonej w wygody części domu numer 23 —
należącego przed laty do Garbarczyka — wprowadził się z rodziną Jurek Goldsztein, którego
dla eleganckiego ubrania i nienagannych manier nazywaliśmy „Hrabią", do jego rodziców —
urzędników pracujących gdzieś w Warszawie — zjeżdżali się w sobotnie popołudnia
znajomi, aby do późnych godzin nocnych grać w brydża. Przychodził ,z domu przy
Ołówkowej 27 elegancki rotmistrz Koliiv ski, imponujący nam swoją sztywną wojskową
postawą i różowy^ otokiem na rogatywce. A gdy wieczorem stała przed domem bryczka, a
na koźle drzemał woźnica, było to znakiem, że do gry zasiadł; dziedzic z pobliskiego majątku
w Mosznach. „Hrabia" — już po kil-1 ku miesiącach pobytu na ulicy Stalowej stał Się
naszym nieodłącznym kolegą.
W tym czasie sport zaczynał stawać się cząstką naszego życia
W ciepłe wieczory przez kilka godzin graliśmy w siatkówkę |g w koszykówkę.
Andrzej ustawiał na boisku lekkoatletycznym stojak i ćwiczył skok wzwyż. Był wysoki i
miał długie nogi. Za słaby do gry w koszykówkę — wybrał skoki. Był jeszcze za młody na
osiąganie dobrych wyników, ale już pilnie słuchał trenera, który tłumaczył mu, jak trudno
skoczkowi ustalić najlepszy punkt odbicia od deski. Trzeba odbić, się jak najmocniej,
wyskoczyć jak najwyżej i nie zapomnieć o rzuceniu nóg do góry. Ile godzin musiał Andrzej
ustalać każdy krok dobiegu, właściwe miejsce odbicia? Podziwialiśmy jego ogromną
cierpliwość.
Rokrocznie odbywały się mistrzostwa Pruszkowa w lekkoatletyce. Brało w nich udział
kilkudziesięciu młodych ludzi z miejscowych klubów. W takie dni byliśmy w parku „Sokoła"
od sobotniego popołudnia aż do niedzielnego wieczoru, śledząc wszystkie konkurencje i
ęklaskując zwycięzców.
Gdy afisze zawiadamiały o wyścigu kolarskim na 100 kilometrów, czekaliśmy na ulicy
Bolesława Prusa przez kilka godzin, od startu aż do powrotu kolarzy, którzy w Błoniu mieli
półmetek.
Rodzili się nowi bohaterowie — najlepsi kolarze, skoczkowie, biegacze. Znali ich
wszyscy w Pruszkowie. Pokazywano ich z daleka.
Stopniowo i bardzo powoli zmieniało się nasze życie na lepsze i ciekawsze. Zmiany te
przynosiła nie tylko szkoła i harcerstwo — ciągle zmieniało się nasze otoczenie.
Na ulicach przybyło lamp elektrycznych i coraz jaśniej oświetlano pełne towarów
wystawy sklepowe. Przystąpiono do robienia porządków.na Stalowej. Ułożono nowe
chodniki i nareszcie zrobiono dobre rynsztoki. Jezdnię przygotowano do położenia bruku,
wysypując kilkadziesiąt wozów żużlu spod pieców elektrowni i równo go ubijając walcem
drogowym. Od razu uniemożliwiło to .małym dzieciom chodzenie boso.
Na dachach przybywało anten radiowych. „Wielki świat" przybliżył się gwałtownie.
Codziennie czekaliśmy na wiadomości radiowe, w niedzielę słuchaliśmy transmisji
nabożeństwa, różnych uroczystości oraz zawodów sportowych i meczów piłkarskich. Z ra-
diowych opowieści podróżników poznawaliśmy dalekie kraje, a dzięki specjalnym audycjom
zaczęliśmy odkrywać wielki, a dotychczas prawie nie znany świat muzyki.
Z szeroko otwartych okien słyszeliśmy zbyt głośno nadawane audycje z pierwszych
lampowych odbiorników. Były to metalowe skrzynki, z kilkoma pokrętłami i osobno
stojącym głośnikiem w kształcie tuby gramofonowej. Pozwalało to słuchać audycji ra-
diowych bez słuchawek.
W końcu maja dwie klasy — Jurka i nasza — pojechały na szkolną wycieczkę do
Krakowa, Zakopanego i źródeł Wisły. Powróa ciliśmy po tygodniu tak naładowani
wrażeniami, że nie umieliśmy! tego opowiedzieć ani rodzicom, ani kolegom. Wawel,
Wieliczka, Gie-| wont — to były niezapomniane przeżycia. Byliśmy zachwyceni pięk-.i nem
naszej Polski.
3 czerwca odbył się w Pruszkowie plebiscyt antyalkoholowym Grupa idealistów,
spotykając na ulicach naszego miasta zbyt dużo| pijaków, pod wpływem ludzi, którzy
przyjechali z USA, gdzie wpro-i wadzono prohibicję, myślała, że wydaniem ustawy uda się
powstrzy-J mać alkoholizm. Mimo wielu wysiłków propagandowych zaintereso<| wanie było
niewielkie, ale za to ci, którzy głosowali, zdecydowała o wprowadzeniu od nowego roku
zakazu sprzedaży alkoholu. Tylko nieliczne warszawskie gazety potraktowały poważnie ten
ekspery-1 ment — większość od razu ośmieszyła go.
Nie wiadomo kiedy nadszedł koniec roku szkolnego. Ukończy- i łem sześć oddziałów
szkoły powszechnej. Mój brat Jurek, Witek, Olek i Zygmunt ukończyli siedmioklasową
szkołę i rozpoczęli dalszą| naukę w szkołach średnich-
Niewiele zostało wspomnień z trzyletniego pobytu w szkole na Papierni. Nazwiska kilku
nauczycieli i kilku kolegów. Zapomniał- I bym, jak wyglądali, gdyby nie jedyne zdjęcie
naszej klasy, jakie ocalało u mnie po blisko sześćdziesięciu latach.
Na podłodze w naszej klasie rozsiadło się dziewięciu moich krótko ostrzyżonych
kolegów. Buty mają sznurowane, z cholewkami i zasłaniającymi kostki. Prawie wszyscy
noszą marynarki zapięte pod szyją. Czarne pończochy nikną gdzieś w spodenkach
dochodzących., do kolan. Skrzyżowane po napoleońsku ręce oparli o sterczące kolana i z
zaciekawieniem wpatrują się w fotografa.
To wielkie szczęście, że nie wiedzieli, co ich czeka w późniejszym życiu.
W następnym rzędzie siedzi dziewięć dziewcząt, a pomiędzy nimi bardzo już stara
kierowniczka szkoły pani Jasiewicz i nasza pani Franciszka Nurkiewicz, otulona w ażurowy
szal. Nad nimi ustawił się rząd dziesięciu wyrośniętych koleżanek i dwóch, stojących z boku
najwyższych w klasie kolegów. Niektóre z dziewcząt są w wyraźny sposób czymś
rozbawione, a inne zamyślone. Jest jedna lizusowsko wpatrzona w naszą panią. Najwyżej, na
stołkach lub krzesełkach, stanęła ósemka chłopców, a wśród nich Mietek i „Dziunia" —
obydwaj w krawatach — oraz ja, ponuro patrzący spod opuszczonego czoła.
Wpatrzony w te twarze, pamiętając większość kolegów, nie mogę przypomnieć sobie
imion ani nazwisk dziewcząt. Tak całkowicie rozpłynęły się w mojej pamięci.
Zapamiętałem za to budynek szkolny. Wielkie reprezentacyjne schody, przez które
wchodziliśmy tylko w dni świąteczne, na rozpoczęcie i na zakończenie roku szkolnego, a z
drugiej strony wejście zapasowe, małe drzwi, wycieraczka do butów i wąski korytarz.
Na obszernym boisku w czasie dużej przerwy graliśmy w dwa ognie, goniliśmy się w
berka, rzucaliśmy w siebie kasztanami, żołędziami lub śnieżnymi pigułami. Biegaliśmy aż do
pierwszych zabudowań wsi Bąki, bawiąc się w złodziei i policjantów. Za grubymi drzewami
czailiśmy się, aby zaskoczyć koleżanki zapytaniem o „zielone".
Rok szkolny zakończył się nabożeństwem. Pamiętam powrót z kościoła do szkoły. Dzień
był słoneczny, bardzo upalny. Zmęczeni chłopcy pociągali nogami, wzbijając tumany kurzu.
„Podnoście wyżej nogi!" — krzyczały nauczycielki.
Zboże było już wysokie, w sadach dojrzewały czereśnie. Czułem, że jest to moje
pożegnanie ze szkołą na Papierni.
W ciągu ostatnich lat nauki w sposób wyraźny zaczynałem oddalać się od szkoły. Tylko
to stawało się dla mnie ważne, co było poza szkołą: najpierw harcerstwo, a teraz książki,
sport, kino i koledzy.
Do szkoły na Papierni już nie poszedłem. Nie wiem, dlaczego nie pożegnałem się z panią
Nurkiewicz, która mimo wszystko bardzo mnie lubiła i z tej sympatii tolerowała moje
lenistwo.
Jeszcze po latach dopytywała się o moje losy.
Choć powinienem pozostać w szkole powszechnej — „kolejo
wej" — jeszcze przez rok, aby ukończyć siedem oddziałów, za namową Dzidka, mego
sąsiada z naprzeciwka, zapisałem się do warszawskiego gimnazjum Zgromadzenia Kupców,
przy ulicy Prostej 8/10, aby razem z nim chodzić do jednej klasy.
W gimnazjum musiałem zdawać egzamin sprawdzający. Mało miałem wiadomości z
matematyki i języka francuskiego, natomiast dobrze odpowiadałem z historii oraz z literatury
polskiej. Egzamin był ustny. Długo kiwano głowami nad niskim poziomem nauki w
pruszkowskich szkołach powszechnych, na koniec uwierzono mi, gdy zapewniałem, że będę
się starał uzupełnić wszystkie braki i że jakoś dam sobie radę.
Przyjęty do gimnazjum, wakacje miałem wspaniałe. Żadnych obowiązków. Budziłem
podziw i trochę zazdrości u niektórych kolegów, że mam chodzić do tak dobrej warszawskiej
szkoły.
Pogoda nie była najlepsza. Jak co roku zbieraliśmy jagody i grzyby w kańskim lesie, a
gdy były dni słoneczne, kąpaliśmy się i odwróceni plecami do słońca — czytaliśmy książki.
Przez całe dnie byliśmy z kolegami. Wieczorami, po kilku setach siatkówki, długo
spacerowaliśmy na trasie od końca Stalowej aż do Bolesława Prusa.
Po zakończeniu z dobrym wynikiem kursu zastępowych przydzielono mnie do zastępu
„Jeleni". Było to siedmiu chłopców, z którymi nie udało mi się nawiązać właściwego
kontaktu. Może oni zbyt wiele ode mnie wymagali albo ja nie nadawałem się do pełnienia tej
funkcji. Ponadto zaczynała mnie trochę śmieszyć karność, wydawanie rozkazów, żołnierskie
maniery. Okazywało się, że nie miałem instynktu wodza. Powoli traciłem wiarę w słuszność
tego, co miałem robić. Nie udawało mi się to, co tak świetnie wychodziło Andrzejowi, gdy
prowadził zastęp „Lisków". Chłopcy poszliby za nim w ogień, a na zbiórki przylatywali o pół
godziny wcześniej. Zazdrościłem Andrzejowi umiejętności rozmawiania ze swoim zastę
pem, a kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że nie dam rady z „Ja leniami", przekazałem zastęp
komuś innemu, wbrew radom „Ka mienia" i „Bieguna", którzy na pewno przeceniali moje
umiejęt ności. Na jesieni rozstałem się z drużyną, tłumacząc się brakiem czasu i nadmiarem
zajęć w nowej szkole.
Nie rozumiałem i do dzisiaj nie wiem, dlaczego tak od razu
Hi
straciłem* serce do zbiórek, do wycieczek i do harcerskiego sposobu życia, choć nadal nie
pociągały mnie papierosy i nie zamierzałem pić nawet wina.
Po pewnym czasie rozstała się z harcerstwem cała grupa moich rówieśników. Może była
to oznaka dorastania.
Rodzice przekazali nam wychowanie moralne, takie, jakie sami wynieśli ze swoich
domów. Wiedzę ogólną dawała szkoła. Od kolegów pochodzących z inteligenckich domów
przejmowaliśmy sposób bycia, zachowania się i nawet ubierania. Harcerstwu zawdzię-
czaliśmy bardzo dużo. Uczyło nas umiłowania przyrody, patriotyzmu, wypełniania
obowiązków trudnej sztuki współżycia z otoczeniem. Wskazując pewien ideał'— starano się
usuwać nasze wady. Wielu moich harcerskich kolegów pozostało, na zawsze niezawodnymi
przyjaciółmi.
Szybko jak nigdy mijały te beztroskie wakacje. Kończyło się także nasze dzieciństwo.
W ciągu najbliższych trzech lat wszyscy moi rówieśnicy ukończą szkoły powszechne.
Pusto się zrobiło wokół nielicznych już gołębników w naszej dzielnicy. Coraz mniej
kręciło się tam młodocianych pomocników. Nikt już nie przejmował się przygodami gołębi
ani historią łapania „obcych". -.
Każdego roku przybywało uczniów i uczennic w tłumie ludzi odjeżdżających porannym
pociągiem do Warszawy. Coraz więcej rodziców zdawało sobie sprawę z konieczności
kształcenia dzieci. W licznych rodzinach odmawiano sobie najpotrzebniejszych nieraz
rzeczy, aby tylko dzieci mogły się uczyć. Nie kupowano mebli, nie szukano wygodniejszych
mieszkań, często rezygnowano nawet z nowego ; ubrania, aby tylko dziecko miało potrzebne
książki, pomoce szkolne i mundurek, a w domu trochę spokoju do odrabiania lekcji.
Przybywało młodzieży w szkołach zawodowych, technicznych i w gimnazjach, a
niedługo później doszło do tego, że czapka wyższej uczelni nie budziła już na Stalowej
żadnej sensacji. Wśród żołnierzy przyjeżdżających na świąteczne urlopy coraz częściej
spoty-
I kało się tych, którzy po ukończeniu szkoły średniej dostawali się do szkół podchorążych.
Nadal zmieniała się ulica Stalowa. Nie było już wolnych mieszkań, zajęto nawet te
najskromniejsze, na facjatach lub w suterenach. Ludzie, zapominając o ciężkich
powojennych latach, zaczynali dbać nie tylko o wygody, ale i o wygląd zarówno całej rodzi-
ny, jak i mieszkań. Kupowano nowe meble. W czystych oknach usta-, wiano kwiaty, zjawiały
się coraz modniejsze kaktusy. Z odmalowanych balkonów naszej dzielnicy usunięto
niepotrzebne rupiecie i ustawiano skrzynki z kwiatami. Nasi sąsiedzi wyglądali już inaczej,]
byli staranniej ubrani, czyści, a mężczyźni golili się codziennie. Zapomniano o bosonogich
dzieciakach hasających przed laty po ulicy i podwórkach.
Zmieniał się cały Pruszków. Na miejscu zapadających się drewniaków stawiano
kamienice. W parku Bersohna rozebrano górę-lo- downię, z której zjeżdżaliśmy na sankach.
Zasypano kilka stawów,J a park podzielono na działki budowlane, na których wznoszono do-
my czynszowe i wille.
Z ulic Sienkiewicza i Kościuszki zniknął szeroki rów kanaliza-
1
cyjny pełen przykrych
zapachów. Nieczystości spływały do Utraty rurami kanalizacyjnymi, które zasypano ziemią,
układając na wierzchu chodniki i jezdnię wyłożoną „kocimi łbami". Przy tej oka- "j zji
zlikwidowano żelazne bariery umieszczone nad rowem. Nie mieliśmy gdzie siadać czekając
na wiecznie spóźniających się kole-J gów — Andrzeja i Władka.
Rozebrano także dużą lodownię, stojącą na placyku przed dwór-] cem, odsłaniając widok
na fabrykę ołówków.
Na miejscu zajezdni tramwajowej był teraz skład materiałów..; opałowych i nie wiem
nawet, kiedy zabrano na złom dwa pamiąt-. kowe dla nas wagony.
Pod koniec sierpnia rozpoczęliśmy przygotowania do nauki I w szkołach średnich. Do tej
pory każdy nowy rok szkolny przynosił I konieczność kupienia książek i różnych pomocy, a
teraz miały jesz- I cze dojść wydatki na kupno mundurków i palt. Wykształcenie sy- 1 nów
było największym pragnieniem moich rodziców. Byli gotowi j do wielkich poświęceń, aby
ten cel zrealizować. Wobec tego, że I
PKP płaciła za naukę dzieci swoich pracowników, mieliśmy możność uczenia się w
najdroższych szkołach prywatnych. Jednakże zapisując dziecko do „dobrej" szkoły, należało
dobrze je ubrać — a to kosztowało dość drogo. W mojej rodzinie, gdzie od razu dwóch
synów rozpoczynało naukę, odczuwano to szczególnie mocno.
Obowiązkowy strój ucznia stanowił granatowy mundurek z kolorowymi patkami na
kołnierzu. U mnie zielonymi, u Jurka żółtymi, u Witka granatowymi, a u Olka czerwonymi.
Do tego powinien być granatowy albo czarny krawat oraz szerokie spodnie zapinane pod
kolanami — tzw. pumpy — takie same, w jakich niegdyś Witek przyjechał z Ameryki, a
które teraz stawały się modne i u nas. Ubranie ucznia uzupełniały czarne pantofle i wzorzyste
podkola- nówki oraz czapka — dla każdej szkoły inna, ustrojona znaczkiem.
Najpierw staraliśmy się o jak najszybsze skompletowanie naszego umundurowania, a
później, po kilku tygodniach, przekonaliśmy się, ile niedogodności niesie ze sobą ten
uczniowski strój. Nawet nie to było najgorsze, że od umundurowanego ucznia żądano wzoro-
wego zachowania i każda nasza swobodna lub zbyt głośna rozmowa w pociągu, w kinie lub
na ulicy kończyła się zwróceniem uwagi przez jakąś nie znaną nam osobę — ale szybko
okazało się, że po jednym meczu koszykówki na szkolnym boisku spodnie były strasznie
zakurzone, trudne do oczyszczenia, a upadek na pełnym żwiru boisku groził dziurą na
kolanie. Natomiast pończochy miały tajemniczą dla mnie skłonność do gwałtownego
przecierania się i prawie codziennie wracałem do domu z dziurą na pięcie. Bardzo się tego
wstydziłem i starałem się nigdy nie wyprzedzać żadnej znajomej lub nieznajomej koleżanki.
Po kilku tygodniach, gdy jeszcze było ciepło, powróciłem do harcerskiego mundurka i
zakładałem trampki, w których cholewki zakrywały kompromitujące mnie pięty.
Czapki szkolne nosiliśmy tylko przez kilka pierwszych tygodni. Mieliśmy już dosyć ciągłych
uwag nieznajomych przechodniów. Po pewnym czasie prawie wszyscy chodziliśmy w
cyklistówkach. Były płaskie, a więc dobre do ukrycia w teczce. Dopiero w pobliżu szkoły
stroiliśmy głowy w „służbowe" nakrycia, choć muszę przyznać, że nikt w szkole nie
kontrolował sposobu naszego ubierania się, a włożenia mundurka żądano tylko podczas
udziału szkoły w różnego
rodzaju uroczystościach połączonych z przemarszem ulicami.
*
Rok szkolny rozpoczął się w sobotę 1 września nabożeństwami ■ w kościołach.
Na dworcu w Pruszkowie zgromadziło się niespodziewanie dużo odświętnie ubranej
młodzieży. Było nas kilkudziesięciu z całego
9
-miasta. Na razie trzymaliśmy się w gronie
najbliższych: Jurek —. z Giżyckiego, Witek z Reja, Olek z I Miejskiego, Julek Mazur ki e^
wicz z Lelewela, Heniek Kaleta z technicznej kolejowej oraz Janek Kiffer z seminarium
nauczycielskiego. Ci dwaj ostatni byli kolegami Jurka, ale razem z nami opalali się i pływali
na gliniankach,; W oczekiwaniu na pociąg witaliśmy się, ucieszeni tym powakacyj-^ nym
spotkaniem. Nasi znajomi przedstawiali nam nieznajomych, tak że przed nadejściem pociągu
poznałem już prawie wszystkich. Osób*- no, w innym miejscu peronu, stała duża grupa
dziewcząt, uczennic warszawskich szkół.
Gdy nadjechał nasz pociąg, w wagonie dla uczniów panował ogromny tłok, ale jadąc po
raz pierwszy do szkoły chcieliśmy wykorzystać przysługujący nam przywilej podróży w
zarezerwowanych przedziałach. Na warszawskim dworcu rozstałem się z kolega-, mi. Każdy
z nas wędrował do innego kościoła.'
Msza dla uczniów naszego gimnazjum odbywała się w kaplicy na Moniuszki. Nie było
Dzidka, nie znałem tam nikogo. Po nabożeństwie powróciłem do Pruszkowa.
Jak zwykle przed wieczorem spotkaliśmy się na ulicy Kościuszki, aby do późnej nocy
spacerować po alejkach parku „Sokoła". Zapamiętałem, że w ten ciepły wieczór.nikt z nas
nie pochylił się po kij leżący obok dróżki, aby-rzucać nim w duże, dojrzewające kasztany. Po
raz pierwszy zrozumieliśmy, że już nie wypada nam za- i bawiać się strącaniem kasztanów i
wycinaniem z nich różnych za- i bawek. Spacerując powoli i dostojnie, mówiliśmy o planach
i zamierzeniach, dzieliliśmy się naszymi wrażeniami z pierwszego spotkania z nowymi,
jeszcze mało znanymi kolegami. Wydawało m nam, że osiągnęliśmy już tak wiele. Wszystko
co dobre i ciekawe || I było przed nami. Mieliśmy otwarte drzwi do wielkiej i wspaniałej I
przyszłości
W poniedziałek 3 września, przed siódmą, z ołówkiem w kie* szeni i z zeszytem w ręku,
znowu spotkaliśmy się przed dworce®
wg
Na peron wychodziło się okazując w przejściu dokładnie sprawdzany bilet. My, dzieci
kolejarzy, otrzymywaliśmy bezpłatne bilety roczne. Dla wygody pasażerów było wtedy i
drugie wejście, z budką biletera, na wprost wysypanej żużlem i miałem węglowym „czarnej
drogi", prowadzącej wzdłuż torów kolejowych na Żbików. Aby z peronu przed dworcem
dostać się na dwa pozostałe perony, należało przejść przez tory, rozglądając się, czy nie
nadjeżdża jakiś pociąg, widoczny już z daleka, gdyż mocno zużyte parowozy bardzo dymiły i
wypuszczały ogromne ilości pary.
Mieliśmy .wtedy do dyspozycji trzy pociągi przyjeżdżające przed ósmą do Warszawy.
Aby nie spóźnić się do szkoły, musiałem jeździć tymi wcześniejszymi. Przyjeżdżając
pociągiem z Grodziska, mniej zatłoczonym, miałem dość dużo czasu i mogłem iść wolno,
rozglądając się po warszawskich ulicach. Wybierając późniejszy pociąg, ze Skierniewic,
wsiadałem do tramwaju na Złotej i szybko dojeżdżałem do skrzyżowania Żelaznej z Prostą.
Jurek musiał wyjeżdżać pół godziny wcześniej, gdyż gimnazjum Giżyckiego było dość dale-
ko, na Mokotowie, w pięknym parku, nazwanym Królikarnią.
Pociąg, którym jeździliśmy do Warszawy, składał się z około dziesięciu krótkich i bardzo
już przestarzałych wagonów, zakończonych odkrytymi pomostami, połączonych ze sobą
przejściem, zabezpieczonym łańcuchami. Wewnętrz wagonów przechodziło się pomiędzy
dwoma szeregami ławek.
Niektóre pociągi składały się z innego typu wagonów, dziesię- cioprzedziałowych. Do
każdego przedziału było osobne wejście z drewnianych stopni, ciągnących się wzdłuż
wagonu. Te liczące już około pięćdziesięciu lat dwuosiowe wagony — spadek po państwach
zaborczych — przy szybkiej jeździe hałasowały i trzęsły się niemiłosiernie. Czteroosiowe
wagony, nazywane pulmanami, spotykało się tylko w pociągach pospiesznych.
W zimie podłączano do pociągu specjalny wagon ogrzewczy. Oświetlenie było gazowe, z
butli umieszczonej pod wagonem O zmroku konduktor przychodził do wszystkich
przedziałów, otwierał wiszącą pod sufitem lampę i podpalał „koszulki", do których był
doprowadzany gaz świetlny.
W kilka lat później odjeżdżaliśmy do Warszawy punktualnie o siódmej. Był to stojący na
trzecim torze pociąg miejscowy, do którego mogliśmy wsiadać natychmiast po podstawieniu,
czyli na kilka
naście minut przed odjazdem. Kto z nas przyszedł wcześniej, zajmo-ll wał miejsce przy
oknie, skąd mógł obserwować śpieszących się kolegów i koleżanki. Szybko utarło się, że
zajmowaliśmy jeden prze* a dział w wagonie dla uczniów. Sąsiedni wagon był przeznaczony
dla | uczennic. Od początku walczyliśmy o najlepsze miejsce, tuż przyj oknie.
Przepychaliśmy się ustawicznie i coraz to któryś z nas wy-1 latywał z ławki, aby za chwilę
wciskać się pomiędzy siedzących* i walczyć o nowe miejsce dla siebie. Czas podróży mijał
nam bar- i dzo szybko. Słuchaliśmy różnych dowcipów, próbowaliśmy śpiewa&M jakieś
modne przeboje lub wojskowe piosenki. Czasami naprawdę^ nie wiadomo dlaczego ktoś
zaczynał bitwę na teczki: łapał z półkijl pierwszą lepszą teczkę i tłukł w głowę tego, kto był
najbliżej. Od • razu szły w ruch i inne teczki, cały przedział zaczynał szaleć, okrzy-3 kami
dodając sobie chęci do dalszej walki.
Pewnego dnia w czasie takiego „teczko-głowo-bicia" ktoś nie- 'A spodziewanie wrzasnął
przeraźliwie i złapał się za głowę. Od razu,:^ można było palcami wyczuć pomiędzy jego
włosami szybko rosnącą 1 opuchliznę. Okazało się, że jeden z naszych kolegów woził w
teczce i ciężkie, żelazne karbówki, . używane do układania na gorąco fal na 1 kobiecych
głowach. Ucząc się w wieczorowej szkole, od rana pra- Ą cował w jakimś zakładzie
fryzjerskim. Tego dnia wesoła i bardzo |J krzykliwa zabawa zakończyła się nie tylko guzem
na głowie jedne-|| go z nas, ale i odejściem z naszego grona owego kolegi — ucznia |1
fryzjerskiego, którego wszyscy lubiliśmy za jego naiwność i duże I poczucie humoru.
Naprawdę ładnie śpiewał, a ponadto znał bardzo I dużo dowcipów -—zasłyszanych
prawdopodobnie w zakładzie fryz- I jerskim. Unikał nas przez kilka lat, niepotrzebnie
wstydząc się tej I „kompromitacji". Dopiero znacznie później, gdy już naprawdę zmą- I
drżeliśmy, spacerował z nami po mieście, opowiadając jak dawniej I różne dowcipy. W
późniejszym życiu miał jeszcze wiele różnych I przygód. Przez długi czas Wspominano
jedną z nich. Oto w czasie I zabawy w parku Anielin wypłynął łódką z jednym z naszych
kole- I gów na środek stawu, stanął na środku łodzi trzymając przed sobą I nuty i zaczął
śpiewać- „O sole mio..." Niespodziewanie inną łodzią I staranowano naszego śpiewaka, który
wpadł do wody. Wśród ludzi I obserwujących na brzegu ten popis wokalny śmiechu było
bardzo | dużo, gdy zmoczony trubadur, trzymając nad głową rulon pożyczo- £ nych nut,
wydostawał się na brzeg, a później leciał do domu aż na
Stalową, aby wysuszyć się i zmienić ubranie. Podobno była to scena zazdrości innego
fryzjera, współkonkurenta do ręki lub do serca ładnej właścicielki damskiego zakładu
wiecznej ondulacji. Po tym głośnym wydarzeniu piękność ta, mając widocznie dosyć
zakochanych fryzjerów, wyszła za mąż za znajomego metalowca z fabryki „Mechaników".
Nowa szkoła zrobiła na mnie ogromne wrażenie.
Imponujący budynek, wspaniale urządzone pracownie, wygodne, pełne światła sale
lekcyjne.
Polonista Edward Lechowski, wychowawca naszej „francuskiej" klasy, stał się dla mnie
wspaniałym, niezapomnianym nauczycielem.
Szybko dowiedziałem się, że razem ze mną naukę rozpoczynają: jeden ewangelik, ośmiu
katolików i dwudziestu dwóch Żydów. Bardzo tg mnie zaskoczyło. W naszej „kolejowej"
szkole nie było ani jednego Żyda. Nasz wychowawca znał dobrze większość uczniów, gdyż
od kilku lat uczyli się w tej szkole. Po sprawdzeniu listy obecności zapisaliśmy plan lekcji i
tytuły potrzebnych podręczników. Później rozpoczęła się długa rozmowa z uczniami, takimi
jak ja czternastolatkami, o tym, gdzie spędzali wakacje. Mój sąsiad z przedostatniej ławki,
pulchny brunet z trochę kręcącymi się włosami, był przez dwa miesiące z rodzicami we
Francji. Rozmawiali z panem Lechowskim o mało używanych słówkach francuskich, prze-
glądali jakieś prospekty, kolorowe programy różnych imprez kulturalnych i gospodarczych, a
gdy zacząłem zaglądać w te barwne wydawnictwa, dostałem na pamiątkę rozkładany folder z
wystawy kolonialnej, która miała się odbyć w najbliższym czasie w Paryżu.
Inny uczeń przywiózł z Berlina, gdzie zatrzymał się u rodziny, powracając z jakiejś
miejscowości kuracyjnej, słynną wtedy książkę „Na zachodzie bez zmian" w niemieckim
oryginale i zaczął z naszym wychowawcą, jako polonistą, omawiać Wędy popełnione przez
polskiego tłumacza.
O ile zaskoczyło mnie pochodzenie większości moich klasowych kolegów, to te rozmowy
wzburzyły moje samopoczucie i w pewnym momencie pomyślałem, czy nie lepiej by było
wycofać się póki czas.
Po tej pierwszej, dość długiej lekcji informacyjnej, w czasie której nie zwróciliśmy nawet
uwagi na elektryczny dzwonek, oznaj
miający przerwę, gdy pożegnaliśmy się z wychowawcę, który z wielkim dziennikiem poszedł
do pokoju nauczycielskiego, jeden z kolegów Żydów zaczął spisywać chętnych do kupienia
abonamentów do filharmonii i do teatru, wymieniając wiele nazwisk, tytułów i utwo^ rów,
wykonawców i sztuk. Mnie nic to nie mówiło. Jak gdyby! w odpowiedzi na tę akcję jeden z
naszych kolegów, mieszkaniec Grodziska, towarzysz kolejowych podróży, wyciągnął
zainteresowanych sportem na boisko, kazał rzucać do kosza, zapisując najlepszycn strzelców
do klasowej reprezentacji w piłkę koszykową. Po abona*: menty zgłaszali się prawie sami
Żydzi, a do gry w piłkę — samL katolicy. I podobnie było przez cały Czas mego pobytu w tej
szkole^ Gdy po godzinnej grze wychodziliśmy z boiska na ulicę Prostą, my — jak to ktoś
dowcipnie powiedział — katolicka mniejszość narodowa, oceniliśmy naszą sytuację w szkole
jako bardzo marną. Od razu wiedzieliśmy^ że w takim klasowym towarzystwie nie mamy w
nauce żadnych szans, aby stawać do konkurencji. Dla nas nozo- stawała tylko koszykówka
lub siatkówka.
Zatroskali się rodzice, gdy przygnębiony takim spotkaniem ze szkołą opowiedziałem im,
jak wygląda nauka w dobrym warszaw^ skim gimnazjum. Niełatwo było wyrwać z ich
skromnego budżetil kilkaset złotych na uzupełnienie naszego szkolnego ekwipunku. Ale po
kilku dniach dostałem ładną teczkę, a później uczniowski mundurek z zielonymi
prostokącikami na klapach. Pochmurną i deszczową jesień witałem w nowej jesionce.
Trudno dzisiaj wyobrazić sobie, jak szczęśliwi i dumni byli rodzice, gdy rozpoczynaliśmy
naukę w gimnazjach.
To była dla mnie zupełnie inna jesień. Całą klasą chodziliśmy na wycieczki. W ogródku
Dakowskiego, przy ulicy Bagatela, przedstawiała swoją produkcję francuska fabryka
samochodów „Citroen". Któregoś dnia byliśmy w „Zachęcie". Oglądaliśmy stałe zbiory ora*
wystawę prac Józefa Rapackiego. Zamyśliłem się nad brzozami, zasnutymi jesiennymi
mgłami. W podobny sposób i ja widziałem he- lenowski las.
Pod koniec października nasz długobrody nauczyciel rysunków Felicjan Słupski
wędrował z nami przez kilka godzin po Łazienkach. Chodziłem po zasypanych kolorowymi
liśćmi alejkach, wspominając mój dawny prezent gwiazdkowy, „Tajemnice Łazienek
1
Zuzanny Rabskiej. Zwiedzaliśmy pałacyk królewski, a później, |||
pomnikiem Sobieskiego, słuchaliśmy opowieści o zbiórce podchorążych. Za dwa lata miała
być setna rocznica ataku na Belweder. Zbierałem piękne liście klonów. Namalowanie
akwarelą jesiennego liścia —r to była pierwsza praca domowa z rysunków.
Prawie codziennie po lekcjach przez godzinę graliśmy w koszykówkę, a później —
głodni i zmęczeni — spieszyliśmy na dworzec. Jeden z gimnazjalnych kolegów mieszkał w
Utracie-Piastowie, a inny w Godzisku. Dzidek, który był w klasie niemieckiej, jakoś inaczej
układał swoje pozaszkolne zajęcia. Rzadko kiedy wracał z nami pociągiem o 14.30.
W pierwszych miesiącach po rozpoczęciu nauki co kilka dni, po krótkim poobiednim
odpoczynku, wybieraliśmy się ponownie do Warszawy. Coś nas ciągnęło do tych jaskrawo
oświetlonych ulic. Włóczyliśmy się, obserwując, co wokół nas się działo, rozglądając się na
wszystkie strony. Tramwaje, dorożki, nieliczne taksówki, barwne, jaskrawo oświetlone
wystawy i wędrujący ulicami tłum spacerowiczów zadziwiały nas. To było nasze pierwsze
zetknięcie z wielkim miastem. Witek, któremu nic już nie mogło zaimponować, chyba że
wschód słońca nad Mrówką, wyrażał się lekceważąco o naszej Stolicy, wspominając
drapacze chmur oraz niewyobrażalne ilości, świateł Nowego Jorku. Tylko jakiś ciekawy film
mógł zachęcić go do wyjazdu z nami do Warszawy. Dla nas jednak było to największe
miasto, na ulicach którego ciągle coś się działo i każdego dnia byliśmy czymś nowym
zaskoczeni.
Najpierw poznawaliśmy drogę do naszych szkół i najbliższe okolice Dworca Głównego.
Stopniowo zapuszczaliśmy się coraz dalej, odkrywając wciąż nowe place, kościoły, pomniki,
sklepy i kina. Jak oczarowani patrzyliśmy na jaskrawo oświetlone sklepowe witryny, na
kolorowe reklamy i na ruchome napisy, skaczące na dachach wysokich domów. Wędrując
Marszałkowską, Alejami Jerozolimskimi i Nowym Światem, poznawaliśmy najmodniejsze
krawaty, eleganckie ubrania, wytworne kapelusze, piękne klejnoty, a także odczytywaliśmy
tytuły nowych książek rozłożonych na wystawach. Zatrzymywaliśmy się na skrzyżowaniach
ulic, patrząc na oddalające się perspektywy świateł, obserwowaliśmy rozpędzone dorożki i
ciągle
m^w spieszące się taksó' kolorowe twarze c reklamowe fotosy.
taksówki, odwiedzaliśmy poczekalnie kin, gapiąc się na Jaktorów, wymalowane na wielkich
afiszach i na Jotosy^
Na krótkim odcinku Chmielnej, od Wielkiej do Zielnej, w po* bliżu Dworca Głównego
były trzy niezbyt duże sklepy z jasno oświetlonymi wystawami, przed którymi
zatrzymywaliśmy się na dłużej. Po jednej stronie ulicy była cukiernia Gajewskiego, zachę-
cająca nas wielką różnorodnością ciastek, a po drugiej — sklep pod nazwą „Sum-Szyk", w
którym można było kupić najtaniej najmodniejsze krawaty, czapki, szaliki i rękawiczki oraz
trzeci, najciekawszy sklep — „Czarodziej", w którym było wszystko, cokolwiek mogło być
potrzebne w pracy magika-iluzjonisty. Specjalne karty do gry, magiczne pałeczki, cudowne
cylindry, chusteczki zmieniające kolor i setki najrozmaitszych zabawnych dziwactw.
W czasie tych spacerów, najczęściej w pobliżu Dworca Głównego, zatrzymywaliśmy się
przed wystawą firmy „Arabia". Tu zawsze było tłoczno. W specjalnym piecu, z widocznym
paleniskiem, prażyły się ziarna kawy. Mieszał je ciemnoskóry Arab, ubrany w jakiś
egzotyczny strój. W tamtych latach Murzyn albo Arab na ulicach Warszawy wywoływał
zrozumiałą sensację.
W najbliższym sąsiedztwie był „Chojnacki" — sklep z krawatami. Na wystawie i we
wnętrzu rozmieszczono setki krawatów o różnych kształtach i kolorach, z różnymi wzorami i
deseniami — przeznaczonych na różne okazje. Zdumiewała nas pomysłowość ludzka.
Krawat, niby taka prosta rzecz, a tu od razu aż setki i każdy inny, a jeden piękniejszy od
drugiego.
Jeśli z nami był Andrzej, niezmiennie ciągnął nas sprzed sklepów na Marszałkowskiej do
firmy „Rybkol" w Alejach Jerozolimskich. W tym reprezentacyjnym sklepie z rybami w
wielkim oszklonym basenie-akwarium pływały wspaniałe szczupaki, złociste karpie, okonie,
sandacze i leszcze. Trudno nam było odciągnąć Andrzeja od tej wystawy. Za każdym razem
długo stał zapatrzony w ryby pływające w świetle barwnych żarówek.
Włócząc się wieczorami po warszawskich ulicach każdy z nas na swój sposób przeżywał
te pierwsze fascynacje nie znanym dotychczas światem. Pruszków ze swymi mrocznymi,
spokojnymi uliczkami, ze słabo oświetlonymi, mało ciekawymi wystawami i nielicznymi
przechodniami — stawał się dla nas symbolem naszego ciche
go i spokojnego dzieciństwa, które niby jeszcze trwało, ale właściwie Już nieodwracalnie
przemijało,
Każdego wieczoru spędzonego w Warszawie, gdy usprawiedliwiając w domu nasz
wyjazd jakimiś wymyślonymi szkolnymi zajęciami — nasyciliśmy się widokami wystaw
sklepowych, ruchu ulicznego, jaskrawych reklam i tłumu przechodniów, powracaliśmy na
dworzec, W środku ogromnej hali, z rozwieszonymi stalowymi pajęczynami konstrukcji
dachowej, stał oszklony ze wszystkich stron duży kiosk z różnymi drobiazgami, które mogły
się przydać podróżnym. Wielkie płachty gazet zadziwiały nas egzotycznymi tytułami, u
zagraniczne tygodniki — barwnymi okładkami. Różnojęzyczne książki mieszały się z
kosmetykami i lalkami w ludowych strojach. Jaskrawe oświetlenie reklamowało towar i
ułatwiła pracę sprzedawcom. Wokół kiosku spacerowało zawsze wielu młodych ludzi.
Niektórzy z nich czekali na kogoś, inni szukali okazji do zawarcia jakiejś znajomości, ale byli
i tacy jak my, którzy nie mogli wysiedzieć w domu i przychodzili tutaj, aby obserwować
podróżnych i codzienne życie dużego dworca kolejowego.
Niedaleko wejścia stał przylegający do ściany nieduży kiosk, ozdobiony cudzoziemskimi
napisami, Był to kantor wymiany, w którym za szkłem oglądać można było franki, marki,
dolary, funty, korony, liry — prawie wszystkie pieniądze świata,
Na ścianach umieszczono rozkłady jazdy, z których mogliśmy się dowiedzieć, o której
godzinie pociąg odjeżdżający za chwilę z pobliskiego peronu przyjedzie do Paryża i o której
— ten popołudniowy — zakończy bieg w Neapolu.
Dużą część dworcowej hali zajmowały wygodne drewniane ławki, na których rozsiadał
się, drzemiąc lub jedząc swój prowiant, tłum nie najbogatszych podróżnych, czekających na
pociągi odjeżdżające z tego dworca do wszystkich miast na zachodzie i południu Polski.
Co pewien czas w drzwiach dworcowego komisariatu ukazywał się gruby policjant z
paskiem pod brodą i z wielkim pistoletem u pasa. Można było wtedy zobaczyć, jak niektórzy
z siedzących na ławkach na ten widok woleli wyjść na ulicę przed dworzec i spacerować tam
aż do chwili, gdy wszystko się uspokoi, a policjant po krótkim spacerze zniknie w drzwiach
komisariatu — i będzie można wrócić na swoje miejsce, aby nadal drzemać w cieple 1 w
usypia-
jącym gwarze dworcowej hali lub też, rozglądając się bacznie, wy*; czekiwać na jakąś okazję
okradzenia nieostrożnych, gapiowatych podróżnych.
Czasami, budząc ogólne poruszenie, zajeżdżały przed '.dworzec! czarne limuzyny i przez
halę w kierunku pociągu odjeżdżającego- do Wiednia lub Paryża przechodziła grupa
wytwornie ubranych ludzi. Kapelusze, cylindry lub meloniki, kwiaty w rękach odpro**
wadzających, obce języki i drażniąca nas smuga perfum, płynąc^ za wystrojonymi damami.
Przechodzą tuż obok — nie widzą nas, zaciekawionych gapiów, tak jak nie "widzą bileterów
lub bagażóJ wych, dźwigających wielkie, skórzane walizy. Międzynarodowy eks->; pres
czekał już od dawna, długie, jaskrawo oświetlone elektrycz-, nością wagony z dużymi
oknami oraz jasnobrązowy wagon sypiali ny, pilnowany przez konduktora w czekoladowym
mundurze. W kil- ka minut później pociąg odjeżdża. Nie wiadomo kiedy zginął zapach'
perfum. Jeszcze na peronie rozmawiała gromadka odprowadzających, a w hali dworcowej
wszystko powróciło do normalnego życia.
Na pewno nie wszyscy moi rówieśnicy przeżywali w podobny sposób swoje zetknięcie z
Warszawą i ze szkołą. Może byłem nadmiernie wrażliwym chłopcem, a może zbyt
natarczywie i zbyt szybko chciałem przekroczyć granicę pomiędzy dotychczasowym życiem
a życiem niektórych moich nowych szkolnych kolegów, zarówoo z żydowskich, jak i z
katolickich zamożnych rodzin. Moi nowi koledzy żydowskiego pochodzenia znali lepiej ode
mnie zasady popraw- I nej polszczyzny i mówili naprawdę pięknym polskim językiem. Bar-
■ dzo zadbani, zawsze w czystych kołnierzykach i z -dokładnie wyczyszczonymi butami. A
ja byłem przeciwieństwem klasowych elegantów. W skromnym harcerskim mundurku
biegałem w czasie przerwy z piłką po boisku, starając się strzelić jak najwięcej koszy-
Wracając do klasy po dzwonku, zakurzony, spocony i potargany, byłem wraz z kilkoma
kolegami z boiska czymś odmiennym, nie pasu* jącym do tej klasy.
Dla niektórych najbardziej wyniosłych kolegów, my, „sportowcy" -—- po prostu nie
istnieliśmy — nie widzieli nas, gdyż byliśmy dla nich za bardzo prymitywni i krzykliwi. Nie
mogli nas zroie* i nić ani pozbyć się z klasy, a więc — nie istnieliśmy dla nich. Nie
rozumieli naszego zainteresowania rzucaniem piłki do kosza i notorycznego braku chęci do
rozmowy na jakiś pozasportowy temat. Na pewno z wielkim zdziwieniem słuchali
wiadomości o rezultatach meczów ligowych i wynikach osiąganych przez lekkoatletów.
Po kilku miesiącach nauki w gimnazjum, gdy wydarzenia klasowe stawały się rzeczą
najważniejszą w moim życiu, zaczynałem wstydzić się-moich różnych braków i wad, mojego
zachowania, nie- douczenia, niewiedzy nie pozwalającej na branie udziału w rozmowach
kolegów oraz — co na pewno było związane z rodzącymi się kompleksami — brakiem
odwagi podczas odpowiedzi przy tablicy. Był to dla mnie — piętnastoletniego chłopca
wychowanego na podwórkach Stalowej — ciężki okres. Przez wiele niedziel ze strachem
myślałem o zbliżającym się poniedziałku, z najgorszymi lekcjami, i o całym tygodniu, który
miał sześć bardzo ciężkich dni.
Gdy w rozmowach z nowymi kolegami wymieniałem tytuły czytanych, książek i
chciałem dzielić się swymi wrażeniami z tych lektur, zobaczyłem, że zaczynają się
uśmiechać i nawet nie mają zamiaru słuchać moich zwierzeń. Natomiast z książek, o których
oni rozmawiali, niewiele rozumiałem i szybko wymieniałem je w bibliotece na inne, które
mogły mnie zainteresować. Sąsiad z ławki, najmniejszy z klasowych Żydów, z którym na
długo zaprzyjaźniłem się, ofiarował mi książkę, o której wtedy mówiono i pisano: „Na za-
chodzie bez zmian". Miał w domu wydanie w języku niemieckim, a polski przekład uważał
za żenująco słaby. Ten podarek przetrwał do dzisiaj w mojej bibliotece i nieraz,
przypominając sobie te krytyczne uwagi o tłumaczu, potwierdzam po wielu latach słuszność
niektórych zarzutów.
„Czarodziejską górę" i „Buddenbrooków" zrozumiałem i polubiłem dopiero w dziesięć
lat później.
Z lektur tamtego okresu dobrze pamiętam wydawany w zeszytach „Nocny lot" Saint-
Exupćry'ego. Tę książkę dostałem do przeczytania od syna przemysłowca z pobliskiej Woli,
katolika, któremu imponowałem rzutami do kosza i samotnymi wędrówkami po nieznanych
ulicach Warszawy.
Na wielkiej mapie Ameryki Południowej w pokoju geograficznym szukaliśmy
zagubionego w górach miasta Mendoza, a wyznaczając trasę przelotu pilota Fabien, nie
mogliśmy odnaleźć miejscowości Commodore.
(Nie wiedząc, kto to jest — uczyłem ńę nowych nazwisk arty*. tów, kompozytorów,
wykonawców i pisarzy.
Zapamiętałem, źe w „Poławiaczach pereł" wspaniale śpiewała Ewa Bandrowska-Turska.
Jan Kubelik grał w filharmonii na skrzyp, cach Stradivanusa i przez kilka dni
przysłuchiwałem się sporo.?; o to, czy Bronisław Gimpel grał na skrzypcach Paganiniego,
czy tyj. ko był jednym z tych, któremu kiedyś pozwolono zagrać na tych skrzypcach. Gdy ja
zaczytywałem się „Łowcami wilków" Curwooda, w klasie toczyła się dyskusja o nowej
powieści, którą widziałem na witrynach ksiągarskich: „Manhattan Transfer" Johna Dos
Passr/sa Dobrze się stało, źe zapamiętałem ten tytuł i sięgnąłem po wielu latach po tę książkę.
Jedni woleli .Missa Solem nis" Beethovena, a inni „Mesjasza" Ha en dla i spór o to
przebiegał z udziałem naszych profesorów.
Czy mógł się interesować tymi zagadnieniami ktoś spośród dawnych mieszkańców naszej
ulicy, którzy nie pozbyli się jeszcze trov.<. o stałą pracę, o ubranie i buty dla dzieci, o węgiel
na zimę i o zapłacenie komornego, które zawsze było za wysokie.
W szkole powszechnej mieliśmy tylko jedną wycieczkę do Warszawy. Byliśmy wtedy w
Muzeum Narodowym na Podwalu, a pój. niej szliśmy przez most Kierbedzia na Pragę.
Wspominałem wtedy winietę „Gazety Świątecznej", na której uczyłem się rozpoznawać
wieże warszawskich kościołów. Wielu z nas po raz pierwszy widziało Wisłę. Byliśmy w zoo
i w lunaparku. Odpoczywaliśmy U
HL
. zjadając zabrane z domu podwieczorki. To nie był
jeszcze konsee naszej wycieczki Zaprowadzono nas do pobliskiego Domu Żołnierza na jakieś
przedstawienie. Gdy zajęliśmy miejsca, większość dzieól natychmiast usnęła i trudno było je
obudzić. Nic nie pamiętaliśmy z tej wizyty w teatrze, nawet największe pod liz uchy nie
umiały opowiedzieć naszej pani, o co tam chodziło. Zapamiętaliśmy wśeffcj rzekę Wisłę,
długie oczekiwanie na tramwaj i jasno oświetlone silic* Warszawy.
Moj rówieśnicy ze Stalowej najbardziej lubili komików i aki*- hatów z cyrku, który w
prawie każdą wiosnę rozbijał wielki nam** w par* . Bersohna. Nigdy nie opuszczaliśmy
występów amatorska zespołów, najpierw w sali ..Ergos", a w latach trzydziestych * pg łacu
dokoła
Do sali ..Ergos" dostawaliśmy się bez biletów. Pomiędzy ||||
scharakteryzowanymi ,aktorami" bez trudu poznawaliśmy naszych sąsiadów. Grywano tu
różne patriotyczne sztuki. Nie pamiętam ani tytułów, ani autorów. Przerabiano teksty,
dowolnie skrsegc?© lub przedłużano, nieraz dopisując jakiś wiersz lub psoseskę napisaną
przez któregoś z naszych sąsiadów, któremu wydawało r»ę. że jest poetą i ma coś od siebie
do powiedzenia widzom Z pożyczonego od „reżysera" bardzo już zniszczonego zeszytu
przepasywano role. Siersz robiłem to dla jakiegoś słabo piszącego sąsiada. Roli uczono się
przez kilka tygodni, z pomocą rodzeństwa lub współmałżonka. Bardzo się tym wszystkim
przejmowano, wiele było na ten temat rozmów, pamiętam niepokój, z jakim oczekiwano
każdej premiery, która była najczęściej zarazem ostatnim przedstawieniem. Dla dzieci były to
niezapomniane przeżycia. A teraz co miesiąc mieliśmy chodzić do prawdziwego teatru,
oglądać prawdziwych aktorów, poznawać wspaniałe sztuki, o których będziemy dyskutować
na lekcjach polskiego i opowiadać o własnych odczuciach i wrażeniach.
Bardzo uroczyście obchodziliśmy dzień 11 listopada. Była to dziesiąta rocznica
odzyskania niepodległości. Po akademii w szkole maszerowaliśmy w pochodzie, a delegacja
nauczycieli i uczniów brała udział w przyjęciu na Zamku. Prezydent Mościcki przemawiał do
młodzieży i częstował różnymi słodkimi przysmakami.
Mnie tam nie było. Wraz z całą klasą spędzałem wieczór w Teatrze Narodowym na
przedstawieniu „Witaj, jutrzenko swobody . Były to fragmenty utworów scenicznych
Mickiewicza, Słowackiego i Wyspiańskiego. Nie zapomniałem tego wieczoru, gdyż byłem
wtedy po raz pierwszy w teatrze z prawdziwego zdarzenia.
Niedługo później poszliśmy na „Pana Jowialskiego" W zachowanym przez lata
programie mogłem przeczytać nazwiska wykonawców: Solski, Ćwiklińska, Frenkiel
J
Kurnakowicz
W czasie pierwszego roku w warszawskiej szkole tak oddaliłem się od harcerstwa, że
nawet pozbyłem aę munduru.
Jeszcze tylko Andrzej prowadził swój zastęp JUsków" i bardzo przeżywał wszystkie
spotkania z tymi młodszymi o dwa-trzy lata chłopcami.
W pruszkowskim harcerstwie nastąpiły wielkie zmiany. Oskar Zawrocki wyjechał do
pracy v polskim szkolnictwie w Wolnym
I Mieście Gdańsku, Henryk Biegański zamieszkał w Gdyni, a mój harcerski opiekun
Aleksander Kamiński ukończył sludia uniwersytecki e i przeprowadził się do Warszawy,
gdyż bursy, w których żyło tysiąc dzieci przywiezionych po wojnie ze wschodu, zostały
rozwiązane. Wychowankowie zaczęli pracować lub znaleźli się w innych domach
wychowawczych, W ten sposób przestał istnieć tak liczny i świetnie prowadzony
pruszkowski hufiec, Moja kilkuletnia fascynacja harcerstwem bezpowrotnie minęła. Pozostał
tylko wielki sentyment i wspomnienia.
W niedziele spotykaliśmy się w pruszkowskim kościele, na mszy dla młodzieży. Przed
kościołem czekał na nas Witok — ewangelik, Razem obserwowaliśmy wychodzących,
wypatrując znajomych, z którymi włóczyliśmy się po mieście aż do obiadu. Ulica Kościuszki
zamieniała się wtedy w pruszkowski deptak. Można było tu spotkać wszystkich kolegów,
Czasami spacerowaliśmy wokół stawów w Aniellnle lub odwiedzaliśmy park „Sokoła", po
drodze kupując ciastka w budce Gradkowskiego. Wtedy to — w naszą pierwszą
„warszawską" jesień — rozpoczęły się spotkania z dziewczętami, z koleżankami, które już
uczyły się lub zamierzały rozpocząć naukę w szkołach średnich. Nic były to jeszcze
ukrywane przed oczami ciekawych spacery ani randki, gdyż chodziliśmy dużymi grupami.
Nie umieliśmy jeszcze prowadzić rozmów z dziewczętami, nie znaliśmy innych tematów jak
szkoła lub nasza ulica. Najczęściej słuchaliśmy tego, co miał do powiedzenia jeden z nas —
ten najodważniejszy \ najbardziej rozmowny. Pamiętam, że zbyt często wybuchaliśmy
śmiechem, mającym ukrywać naszą nieśmiałość. Dziewczęta również były małomówne i
nieśmiałe.
Gdy po Trzech Królach, po zakończeniu świątecznej przerwy, staliśmy na dworcu,
czekając na pociąg do Warszawy, jeszcze nie wiedzieliśmy, czy marny być dumni, czy
powinniśmy wstydzić się naszego miasta. Pruszków stał się jedynym w Polsce „suchym"
miastem — w którym nie wolno było sprzedawać alkoholu. Pół roku wcześniej
przeprowadzono głosowanie, w którym tylko co czwarty obywatel brał udział- Postanowiono
wprowadzić w naszym mielicie zakaz handlu alkoholem. Okazało niq bardzo szybko, że było
zbyt wielu idealistów lub ludzi naiwnych, którzy myśleli, że wy-
I7e
daniem zakazu będzie można zwalczyć pijaństwo, szerzące się od wojny w naszym mieście
w zatrważający sposób;
Od początku roku restauracje zamieniono na Jadłodajnie, a w sklepach nie wolno było
sprzedawać alkoholu. Jednak prawie od razu rozpoczął się handel pokątny tym zakazanym
towarem. Każdy nałogowy pijak wiedział, gdzie można kupić przywiezioną z Warszawy
wódkę, za którą musiał zapłacić wyższą eon';. Przedsiębiorczy ludzie, w pogoni za zyskami,
dość szybko uruchomili produkcję samogonu. Nowe knajpy otworzono w Pęcicach i w
Nowej Wsi, Pijacy wędrowali do Piastowa, gdzie zaczęto uskarżać się na codzienne
awantury, urządzane przed stacją przez powracających do domu pijanych pruszkowlaków,
W ten sposób piękne, ale nierealne zamierzenia szybko stały się celem mało wybrednych
ataków warszawskich gazet, Ośmieszając prohibicję, równocześnie ośmieszano i miasto, a
także ludzi w nim mieszkających.
Podobnie jak w USA, tak i w Pruszkowie szybko zaczęto zda- wuć sobie sprawę z
nierealności walki z alkoholizmem za pomocą ustaw. Po roku Rada Miejska bez rozgłosu
odwołała to niepopularne zarządzenie, Pruszków na powrót stał się normalnym miastem, z
restauracjami i handlem wyrobami alkoholowymi.
Ale w warszawskich szkołach jeszcze przez wiele miesięcy — klasowi wesołkowie
używali sobie co niemiara nie tylko na nas, ale i na naszym mleścio.
Nauka szkolna nigdy nie absorbowała mnie całkowicie. Zawsze miałem otwarto oczy i
uszy na wszystko, co wokół mnie się działo. Z własnych obserwacji, z rozmów z kolegami i
znajomymi wiedziałem o ciężkiej sytuacji, w Jakiej żyło wielu ludzi. W Pruszkowie było
ponad 600 zarejestrowanych bezrobotnych. Przeważnie byli to ludzie starzy lub schorowani.
Wśród tych rodzin rozdzielano różne zapomogi, rozdawano mąkę, kasze, tłuszcze ! węgiel.
Niekiedy, idąc rano do dworca, na murach fabryki Majewskiego czytałem rozklejone nocą
ulotki komunistyczne. Nawoływano w nich do niepłacenia podatków i do obalenia rządu. Od
czasu ktedy rozdawałem w czasie wyborów ulotki PPS, minęło kilka lat. Obecni* istniały aż
m
trzy partie socjalistyczne, wykorzystujące w swojej propagandzie! piękne tradycje dawnej
Polskiej Partii Socjalistycznej.
W dniu 1 maja nie pojechałem do szkoły. Pamiętając o zeszło-1 rocznej manifestacji,
mówiono, że coś się szykuje i lepiej nie jechać j do Warszawy, gdzie spodziewano się
rozruchów.
W nocy rozklejono wiele ulotek trzech socjalistycznych partii i oraz związków
zawodowych. W różnych punktach miasta komuniści \ rozwiesili na drutach telefonicznych
czerwone transparenty z antyrządowymi napisami. Na ulicach Pruszkowa było pełno policji.
Odświętnie ubrani robotnicy, z czerwonymi kokardkami lub opaskami, uzbrojeni w grube
laski, zatrzymywali tych, którzy chcieli pracować. W parku Bersohna, na wiecu PPS-Lewicy,
przemawiał Stanisław Berent — pruszkowski przywódca. Był to świetny mówca., Często
chodziłem z kolegami słuchać jego przemówień. Były tam żądania skierowane pod adresem
władz o większą troskę o bezrobotnych, o pracę, o zapomogi i o opiekę nad rodzinami
pozbawionych; pracy. Było i dużo obietnic, że już niedługo musi zwyciężyć socjalizm i lud
nareszcie będzie o wszystkim decydował. Wtedy nikt nie będzie chodził głodny i wszyscy
będą pracować. Rozwinięto transparenty z hasłami domagającymi się chleba i władzy dla
ludu, a później, ze śpiewem rewolucyjnych pieśni, ruszył pochód ulicą Kościu zki.
W innym miejscu parku Bersohna odbywał się jeszcze jeden wiec, najmniej liczny i
najmniej hałaśliwy — to PPS-CKW czciła robotnicze święto.
Trzeci wiec zorganizowano w Anielinie. Tu zbierała się PPS- -frakcja, otoczona
najliczniejszą bojówką Kilkudziesięciu bojowców z grubymi laskami trzymało ręce w
kieszeniach, dając tym do zrozumienia, źe są uzbrojeni, że lepiej nie wchodzić im w drogę*
gdyż mogą strzelać. Poza pilnowaniem porządku w czasie wiecu i pochodu ta bojówka
zajmowała się zakłócaniem prowokującymi okrzykami dwóch pozostałych wieców.
Duże grupy policjantów rozdzielały te trzy pochody.
Co kilka dni spotykaliśmy się przed kościołem po majowym nabożeństwie. Byliśmy
bardzo zmęczeni zarówno nauką, jak i upal' ną pogodą, która w rozgrzanych murach
Warszawy mocno dawała
się nam we znaki. Gdy nareszcie nadszedł koniec roku szkolnego, znowu zaczęły się nasze
codzienne spotkania na helenowskich gliniankach, połączone z kąpielami i opalaniem się.
Codziennie mieliśmy porcję doskonałej rozrywki, gdy dwaj policjanci wyłapywali
kąpiących się nagusów. Był to rok, w którym rygorystycznie przestrzegano rozporządzenia o
obowiązku wkładania do kąpieli oraz plażowania spodenek i kostiumów. Jednak nadal wielu
mężczyzn szybko się rozbierało i wskakiwało nago do wody. Wychodząc na brzeg po kąpieli
— co mogli, to zasłaniali i odchodzili w pobliskie zarośla, aby wytrzeć mokre ciało i włożyć
ubranie.
Gdy zwiększyła się liczba kobiet kąpiących się i opalających wraz z dziećmi, zaczęto do
magistratu i policji składać skargi na mężczyzn afiszujących się swoją nagością. Zanim
jednak przyzwyczajono ludzi do zakładania kostiumów, mogliśmy przez kilka tygodni
dobrze się bawić, obserwując biegi po polach za nagusami lub oczekiwanie policjantów na
wyjście z wody kąpiących się rozebranych mężczyzn.
Gdy po wakacjach spotkaliśmy się na dworcu, można było zobaczyć, jak powiększyła się
grupa młodzieży uczącej się w Warszawie. Na peronie stało kilkudziesięciu chłopców
ubranych w nowe czapki szkolne i prawie tyle samo dziewcząt.
Tak jak w ubiegłym roku używane podręczniki kupowaliśmy na wielkim ulicznym
targowisku książek szkolnych na Świętokrzyskiej.
Wśród młodzieży rosło zainteresowanie sportem. Zanim wyszliśmy na boiska jako
sportowcy, najpierw czytaliśmy w gazetach informacje o zawodach i wynikach, a także coraz
częściej oglądaliśmy zmagania o medale i tytuły mistrzowskie. Wydarzeniem, o którym
najczęściej rozmawiano w wagonie dla uczniów — był przyjazd do Polski Paavo Nurmiego,
rewelacyjnego biegacza fińskiego, o którym krążyło wiele różnych opowieści. Nurmi stał się
bożyszczem młodzieży, największym bohaterem dla tych moich rówieśników, którzy z klas
szkolnych uciekali na boiska — a wolny czas poświęcali nie tylko książkom, ale i biegom,
skokom, rzutom lub kopaniu piłki.
Andrzej — jedyny wśród nas stały czytelnik „Stadionu" i „Przeglądu Sportowego" —
często opowiadał nam o tym zawodniku, naj
szybszym na świecie w biegach od jednego do dziesięciu kilometrów, -J który zdobył na
olimpiadach dziewięć złotych i trzy srebrne medale. 1
W pierwszą sobotę września, po ostatniej lekcji, prosto ze szko- ;1| ły pojechaliśmy dużą
grupą gimnazjalnych kolegów — miłośników | sportu na stadion AZS w parku
Skaryszewskim. Było zimno, na szczęście przestał padać deszcz, silny wiatr przeganiał
chmury. Na stadionie zebrało się kilka tysięcy warszawiaków ciekawych pierw- J szego w
Polsce startu najlepszego biegacza świata.
Bez trudu odnalazłem kolegów z Pruszkowa, zwerbowanych^ przez Andrzeja, górującego
nad nami nie tylko wzrostem, ale i najr ; większą ilością wiadomości ze stadionów całego
świata. Andrzej wiedział wszystko.
Wśród grupy biegaczy stanowiących tło dla występu wspaniali łego Fina był Stanisław
Petkiewicz, który nie tak dawno powrócił y do Polski z Łotwy i zdążył już ustanowić kilka
rekordów w biegach na długich dystansach. Dowiedzieliśmy się także o dziwnym zacho-
waniu Nurmiego przed każdym startem. I tym razem znierucho-^ miał na kilka minut, stał
sztywno wyprostowany, z zamkniętymi| oczami, aby — jak opowiadał nam Andrzej —
„akumulować siły wewnętrzne".,
Gdy strzał startera rozpoczął wyścig na 3000 metrów, Nurmi wydostał się na czoło, a tuż
za jego plecami, prawie krok w krok, biegł Petkiewicz. Po kilku okrążeniach Nurmi, na
pewno słysząc oddech rywala, spojrzał na zegarek i zwiększył szybkość, starając się, aby na
wirażach silne podmuchy wiatru uderzały w odsłoniętego polskiego biegacza. Na
przedostatnim okrążeniu oddał prowadzenie Petkiewiczowi, który natychmiast zwolnił
tempo. Zdenerwowany Fin znowu przyspieszył, wyszedł na czoło, biegł coraz szybciej, ale
uparty Polak chował się za jego plecami, aby niespodziewanie, na 150 metrów przed metą,
gwałtownie przyspieszyć, wyprzedzić Nurmiego i ukończyć bieg jako pierwszy. Ostatnim
metrom tego wyścigu towarzyszył ogromny krzyk zaskoczonej i uszczęśliwionej widowni.
Dla całego świata sportowego była to wielka sensacja. Nieznany Polak okazał wielką
sprawność fizyczną, mądrze rozegrał bieg i wspaniale finiszował.
Nasz powrót do domu był pełen rozmów o niezapomniany®
wyścigu oraz wspólnych marzeń o powtórnym zwycięstwie, w nie" dzielę, na rewanżowym
spotkaniu.
Następnego dnia po obiedzie wyjeżdżało nas kilkunastu na ten bieg nadziei. Był z nami i
„chudy Janek", który od kilku lat pracował w zakładzie krawieckim na Kruczej. Opowiadał
nam, jak w czasie pierwszego roku praktyki musiał dwa razy dziennie zamiatać pracownię i
uczył się usuwać nitki z fastrygowania. W drugim roku szył już kieszenie i pomagał w
przymiarkach klientów, a teraz chwalił się, że niedługo będzie zdawał egzamin czeladniczy,
chodzi do wieczorowej szkoły i na pewno za dwa—trzy lata zostanie krojczym. Wtedy
dopiero miał się przeprowadzić do Warszawy. Z sutereny domu numer 18 przy Stalowej
wyprowadził się przed kilku laty.
Na stadionie zgromadził się ogromny tłum kibiców. Pogoda poprawiła się. Nie było
wiatru.
W biegu na cztery mile oczekiwaliśmy ponownego zwycięstwa polskiego biegacza,
jednak tym razem Nurmi nie dał się zaskoczyć. Na starcie znowu zamarł na długą chwilę, stał
nieruchomy, zamyślony i pozornie obojętny na wszystko. Po strzale objął prowadzenie, biegł
równo, spokojnie, jak dobrze naoliwiona maszyna. Nie obejrzał się ani razu, patrząc co
pewien czas na zegarek. Przybiegł do mety nie zagrożony, wyprzedzając o kilkaset metrów
następnych zawodników. Mimo tej porażki Stanisław Petkiewicz był przez wiele lat
bohaterem naszych rozmów, wspomnień i różnych opowieści.
Blisko pięćdziesiąt lat później w towarzystwie pani Marii Petkiewicz zapaliłem mały
znicz w katakumbach elitarnego cmentarza Recoleta w Buenos Aires, obok trumny tragicznie
zmarłego biegacza. Opowiedziałem wtedy żonie tego wspaniałego sportowca o naszych
młodzieńczych przeżyciach na warszawskim stadionie.
W naszym życiu kibiców sportowych zjawiali się także inni bohaterowie boisk, bieżni i
torów kolarskich.. Obrońca z piłkarskiej drużyny „Polonii" — Jerzy Bułanow — którego
książki czytaliśmy ukradkiem na nudnych lekcjach, Janusz Kusociński, tenisiści bracia
Stolarow, królujący w czasie sobotnich wyścigów torowych na Dynasach kolarz Szamota
oraz piłkarz z bursy na Zbi- kowie, dawny gracz „Żbika", a teraz lewoskrzydłowy „Legii" i
reprezentant Polski — Edward Wypijewski.
Pod wpływem różnych rozmów i sporów w naszej klasie nabierałem nowych
przyzwyczajeń. Wiedziałem już, którego dnia i o której godzinie będą w radio najciekawsze
audycje, wypożyczałem z Biblioteki Miejskiej książki, o których rozmawiano i dyskutowano,
powoli przyzwyczajałem się do codziennego czytania gazet. To nie były jeszcze poważne i
solidne pisma, jak na przykład „Kurier Warszawski" lub „Kurier Poranny" czy „Robotnik",
ale co dzień powracając do domu, zamiast jechać ze szkoły tramwajem, za otrzymane na ten
cel 10 groszy kupowałem na dworcu od rozkrzyczanej go gazeciarza popularną
popołudniówkę „Wieczór Warszawski".
Nasza druga warszawska jesień była już zupełnie inna, niepodobna do tej sprzed roku.
Spowszedniały nam Aleje i Nowy Świat, przestała nas interesować wielka drewniana hala
dworca odjazdowego. Zajęci nauką, długie wieczory spędzaliśmy w domu. Równanie z
wieloma niewiadomymi, reakcje chemiczne, słówka francuskie, „Pan Tadeusz'' i coraz
trudniejsze zadania z fizyki — zajmowały mój wolny czas.
Zapomnieliśmy o sobotnich seansach w kinie „Lutnia". Tom Mix ze swymi wspaniałymi
przygodami przestał nas interesować. Do kina chodziliśmy tylko w niedzielne popołudnia, do
„Znicza" w pałacu „Sokoła", lub jeździliśmy całą gromadą do Warszawy, kierując się opinią
Witka, który powracając ze szkoły oglądał po drodze reklamy i fotosy rozwieszone w
poczekalniach kin w pobliżu Dworca Głównego.
Dopiero po wielu miesiącach wspólnego pobytu w klasie, po kilku wycieczkach do
muzeum i teatru przyjrzałem się lepiej moim kolegom, poznawałem ich wady i zalety,
obserwowałem, jak się zachowują w różnych sytuacjach.
Katolicy — mimo wielu różnic wynikających z pochodzenia z innych niż moje środowisk
— w zasadzie byli do mnie podobni. Do wielu spraw i problemów nasz stosunek był taki sam
i prawdopodobnie dlatego nigdy nie interesowałem się nimi.
Natomiast zaciekawiali mnie moi koledzy szkolni Żydzi, tak bardzo niepodobni do swych
współwyznawców, których spotykałem w Pruszkowie. Od uczniów katolików odróżniała ich
nie tylko religia, ale także szersza wiedza ogólna, znajomość języków oraz specyficzny
pogląd na wiele najważniejszych zagadnień.
Chociaż od początku pobytu w tej szkole narastało we mnie
pragnienie poznania tego zupełnie dla mnie obcego środowiska, dopiero pod koniec
pierwszego roku nauki zacieśniło się moje koleżeństwo z najmniejszym w klasie, za
krzyczanym przez wszystkich i wyśmiewanym za swą niezaradność Jackiem-Ickiem, który
dość długo siedział ze mną w jednej ławce. Przez trzy lata nauki w tej szkole chroniłem go
przed zbyt agresywnymi kolegami, za co odpłacał mi zaufaniem i ogromną szczerością w
opowieściach o swoich współwyznawcach.
Były to lata, kiedy co trzeci mieszkaniec Warszawy był Żydem. Wśród tych setek tysięcy
biednych na ogół ludzi rodziny moich kolegów stanowiły pewną elitę — umysłową i
finansową, choć na pewno do bardzo bogatych nie należeli. Żyjąc w Polsce od kilku pokoleń,
rozmawiali w domu po polsku, i to lepszą niż my mówiliśmy — literacką polszczyzną.
Okazało się, że najczęściej nie znali żargonu — jidysz — używanego przez ogromną
większość zamieszkałych w Polsce Żydów, natomiast wielu z nich mówiło biegle po
niemiecku i wybierało się na studia do Berlina, Getyngi lub Heidelbergu.
Byli wśród nich i tacy, którzy traktowali swój pobyt pomiędzy nami jako pewien etap
swego życia i już szykowali się do dalszej wędrówki.
Nie brali udziału w naszych spacerach i wędrówkach po lasach. Nie bawiło ich głośne
śpiewanie, podglądanie ptaków i saren, zabawy w Indian ani puszczanie latawców i pieczenie
ziemniaków na polach pod. Helenowem. Do dzisiaj nie wiem, czemu zawdzięczałem
opowieści Jacka-Icka o rodzicach niektórych naszych kolegów. Któregoś dnia dowiedziałem
się, że ojciec jednego z kolegów jest największym handlarzem ryb w Warszawie. Ma duży
sklep w Hali Mirowskiej, a do swej hurtowni sprowadza kawior i jesiotry z Rosji, sardynki z
Portugalii, ostrygi i tuńczyki z Francji, a z Norwegii — śledzie. Ostatnio robił duże pieniądze
na wędzeniu ryb w Gdyni. Do nocnych pociągów pośpiesznych doczepiają kolejarze wagony
towarowe, załadowane skrzynkami ze świeżo wędzonymi szprotkami i piklingami, a
następnego dnia przed południem pachnące jeszcze morzem, ociekające tłuszczem ryby —
sprzedawano we wszystkich większych miastach Polski.
Inny kolega, stale uperfumowany i gładko uczesany, z równiut
kim przedziałkiem biegnącym przez środek głowy, był synem, znanego na całym świecie
handlarza futer.
Był też syn kamienicznika — nie takiego jak moi rodzice, ale ; właściciela kilkudziesięciu
wielkich nowoczesnych domów w Warszawie. Dowiedziałem się wtedy, że jeśli ma się
dziesięć domów — to każdego roku musi przybyć jeden nowy. I tak z roku na rok wzrasta
liczba domów i ustawicznie rosną zyski —■ pozwalające dużej rodzinie spędzać wakacje we
Francji lub we Włoszech.
W ostatnim roku nauki w gimnazjum Zgromadzenia Kupców : wędrowałem z Jackiem,
którego współwyznawcy zawsze złośliwiej nazywali Ickiem, po żydowskiej dzielnicy
Warszawy. Poznałem wtedy ulicę Nalewki, Franciszkańską, Smoczą i Gęsią. Produkowało '
się tam dosłownie wszystko. Już nawet sąsiednie ulice były zatłoczone spieszącym się nie
wiadomo dokąd tłumem ludzi w chałatach i w jarmułkach, gadających coś szybko i głośno w
jidysz.
Kilkupiętrowe kamienice miały po dwa lub trzy podwórka, na których stały jakieś warsztaty i
komórki, leżały sterty skrzyń, stosy worków: W każdym mieszkaniu coś się działo
sprzedawano^ kupowano albo produkowano. Już przed bramami ktoś nas zaczepiał, pytając,
czego szukamy, co chcemy kupić, co nas interesuje. Przez otwarte okna słychać było hałas
pracujących maszyn,- warczenie, j motorów i głośne rozmowy. Produkowano tu materiały
włókien-1 nicze, buty, artykuły sportowe, makarony i lekarstwa, zapalniczki i wagi,
narzędzia, ubrania, bieliznę, stylowe meble, rowery i wiele/ różnych rzeczy. Nie wszystkie
przedsiębiorstwa opłacały podatki. Robotnikom, najczęściej nie ubezpieczonym, płacono
głodowe stawki. Towary wyprodukowane w -takich warunkach były dużo tańsze od
wytwarzanych w normalnych fabrykach, a zatrudnieni pracow- ; nicy, wyzyskiwani przez
swych współwyznawców, byli wielką armią nędzarzy, którzy w komunizmie widzieli jedyną
możliwość poprawienia własnego losu.
W grudniu 1929 roku wstrząsnęła nami wiadomość o samobójczej śmierci dyrektora
banku, Zenona Rutkowskiego, który wieczorem po pracy zastrzelił się w swoim gabinecie.
W wojennych latach 1914—1920 był prezesem Rady Głównej Opiekuńczej. Dobry
organizator opieki nad najbiedniejszymi, za
skarbił sobie wdzięczność mieszkańców Pruszkowa. Po rozwiązaniu RGO założył bank, aby
uczyć ludzi oszczędzania. W wyniku intensywnej reklamy wykorzystującej autorytet
dyrektora wiele osób zostało udziałowcami banku, a jeszcze więcej składało tu swoje nieduże
oszczędności, licząc na obiecywane wysokie odsetki. Otoczony nieuczciwymi doradcami,
zawiódł wszystkich, lokując ludzkie oszczędności nieumiejętnie, w sposób nadzwyczaj
lekkomyślny. Straty były ogromne. Wyniosły' ponad 1 200 000 złotych. Oszczędności
przepadły, a udziałowcy mieli dopłacać olbrzymie sumy.
To głośne bankructwo w małym stopniu dotknęło moją rodzinę. Jurek utracił swoje
oszczędności, wynoszące ponad 100 złotych. Zbierał pieniądze na rower, odmawiając sobie
wielu przyjemności: kina, kupna książek i nawet lodów w kawiarni Gradkpwskiego.
W drugą już zimę naszej warszawskiej nauki śnieżyce i silne wiatry dawały się nam
mocno we znaki, gdy czekaliśmy na spóź- ■ niające się pociągi. Wydawało się nam, że
młodym nie wypada tłoczyć się w poczekalni, więc chodziliśmy po peronie, chowając się od
czasu do czasu przed bardziej dokuczliwymi podmuchami wichury za jakieś występy
dworcowych murów.
Mrozy minęły szybko, a na wiosnę zapomnieliśmy o zimowych udrękach, coraz więcej
poświęcając uwagi temu, co działo się wokół nas, w naszej dzielnicy i w Pruszkowie.
Nadal trwała dobra koniunktura gospodarcza. Niektóre fabryki pracowały na dwie
zmiany. Późną wiosną, gdy rozpoczęto budowę wielu domów mieszkalnych, odczuwano brak
rąk do pracy. Na pewien niezbyt długi okres spod magistratu zginęły grupki bezrobotnych,
wyczekujących na obiecywane zasiłki.
Przy głównych ulicach Pruszkowa otworzono kilka znacznie większych i
.obszerniejszych sklepów, w których półki były załadowane różnymi towarami.. Zaczęto
powiększać sklepowe wystawy, ustawiając na nich ładne dekoracje, zachęcając
niezdecydowanych przechodniów do kupna. Od wystaw, oświetlonych jaskrawym światłem
elektrycznym, zrobiło się jaśniej na ulicach.
Wobec dotkliwego braku mieszkań w stolicy już mało kto z naszych sąsiadów przenosił
się do Warszawy. Na Stalowej, tak jak i w całym Pruszkowie, przybywało nowych
mieszkańców, i to nie jakiejś tam biedoty, lecz ludzi zajmujących stałe posady, dobrze za-
Irabiających, gotowych płacić wysokie odstępne i podwyższohC^^H [morne.
Te zmiany najszybciej mogliśmy obserwować jadąc do szkoły. ^ Na początku września
zjawiło się na peronie wielu nie znanych I nam chłopców, których pochodzenie społeczne od
razu można było a Pokreślić obserwując ich zachowanie, eleganckie uczniowskie mun-9
durki oraz czapki z prywatnych gimnazjów.
Gdy kończyły się lata dwudzieste, nie było już w naszej dziel- j nicy bosonogich dzieci.
Niemowlęta wożono w wózkach, a w niedzielę. idąc do kościoła, mężczyźni stroili się w
nowe jesionki,||§ w płaszcze i w garnitury, w błyszczące od pasty buty i dokładnfe^i
odprasowane spodnie. Suknie kobiet były coraz krótsze. Zamiast^ ciężkich chust — noszono
płaszcze, palta lub pelisy, ściśle prze- j strzegąjąc zgodności kolorów sukni, pantofli, torebki.
Zjawiło się nie<znane dotychczas słowo: moda.
Duży wpływ na szybko postępujące zmiany w sposobie życia i miało zamieszkanie w
naszej dzielnicy wielu rodzin urzędniczych, jl inteligenckich. Podpatrywano'nie tylko wygląd
tych ludzi, ale także zachowanie, sposób odżywiania, wychowywania dzieci, umeblowa-.j nia
mieszkań, a nawet spędzania wolnego czasu — spacery, czyta- i> nie gazet i książek.
Nasza sytuacja w warszawskich szkołach powoli ulegała stabili-Ą zacji. Zdobywaliśmy
coraz więcej wiadomości. Przez pierwsze lata dotkliwie odczuwaliśmy dużo niższy poziom
nauki w szkołach pruszkowskich. Matematyka, fizyka, język polski, języki obce — były to
przedmioty szczególnie zaniedbane. Tylko dobry korepety-1 tor albo wielki upór połączony z
pracowitością mogły usunąć te braki. Rodzice nic tu nam nie mogli pomóc, gdyż dopiero od
nas uczyli się wielu rzeczy.
Po pewnym czasie zdobywane przez nas wiadomości mogły zadowolić nauczycieli, nigdy
jednak nie udało się nam osiągnąć poziomu wiedzy naszych kolegów z bogatych żydowskich
domów. Natomiast my, chłopcy z Pruszkowa, przez wszystkie te lata górowaliśmy nad
warszawskimi kolegami siłą fizyczną, wytrzymałością na zmęczenie i tak zwanym „zdrowym
rozsądkiem".
Na wycieczkach umieliśmy organizować wspaniałe gry i zabawy, nigdy nie
zabłądziliśmy, w lesie, wspaniale wyskakiwaliśmy i wskakiwaliśmy do pędzących
tramwajów, świetnie rzucaliśmy nk
tylko piłką do kosza, ale i kamieniami do celu, mogliśmy bardzo długo biegać za piłką,
dobrze pływaliśmy, nie bojąc się nawet najgłębszej wody, oraz umieliśmy rozpalać wielkie
ogniska.
Pamiętam, jak w tamtym okresie z roku na rok inaczej przebiegały nasze podróże do
Warszawy. Nie tylko zaczynaliśmy dbać o swój wygląd, zmieniło się także nasze
zachowanie. Nie ganialiśmy już po stopniach. Skończyły się awantury w wagonach dla ucz-
niów, przestawaliśmy być bandą rozdokazywanych wyrostków, a stawaliśmy się pilnymi
słuchaczami rad i objaśnień kolegi pochodzącego z „dobrego domu". Te dobre rady
otrzymywaliśmy od jednego z kolegów, Władka Skrzypińskiego, siostrzeńca dyrektora
gimnazjum Wojciecha Górskiego, Władek uczył, się w tym gimnazjum i, jak sam mówił, był
stałym i chyba największym utrapieniem swego wuja. Za to dla nas był najlepszym kolegą z
boiska koszykówki w „Sokole" i wakacyjnych kąpieli w gliniankach. Władek wyjaśniał nam
nie tylko zasady właściwego zachowania się, ale także gustownego ubrania. Dodatkowo
omawiał różne sposoby rozpoczynania i prowadzenia rozmowy ze znajomymi oraz
nieznajomymi koleżankami. Uczył nas, jak należy przedstawiać kolegów, jak nosić płaszcz
na ręku, jakie i kiedy zakładać rękawiczki, jak zachować się wobec osób starszych, jak się z
nimi witać i jak żegnać, jak spacerować z młodą kobietą, a jak ze starszą, jak należy siedzieć
przy stole i jak jeść różne, nieraz znane nam tylko z jego opowieści potrawy.
W zajmowanym przez nas przedziale zawsze robił się tłok, tylu było chętnych do
słuchania. Dowcipnym opowieściom Władka o salonach, kawiarniach, restauracjach i
spacerach z pięknymi kobietami niezmiennie towarzyszyło nasze wielkie zaciekawienie i nie
mniejsze rozbawienie.
Niestety, wujek niedługo wytrzymał z Władkiem, który przeniósł się do gimnazjum Zana
w Pruszkowie.
»Dla nas ulica Stalowa — po dziesięciu latach poznawania domów i podwórek — to nie
były już tylko dwa rzędy stojących obok siebie kamienic, to byli także ludzie, którzy w tych
domach miesz
kali. Niestety, w pamięci mojej pozostały tylko nieliczne rodziny, te, w których żyli moi
rówieśnicy.
Pod koniec lat dwudziestych w dwupiętrowej kamienicy oznaczonej numerem 1 były dwa
sklepiki spożywcze, rozmieszczone na końcu i na początku domu. Ten pierwszy z brzegu
otworzył nie tak dawno ojciec naszego kolegi „Murzyna", a sklepik drugi prowadził od wielu
lat Wojtowicz. Na drzwiach tego sklepu, a podobno był to najstarszy sklep na Stalowej,
wisiały blaszane, kolorowo wymalowane reklamy od dawna nie istniejących firm: „Nafta
Kristal Nobel", „Herbata Szumilin" i „Koniaki Szustowa" — mówiące o lepszej przeszłości
tej skromnej i zaniedbanej placówki handlowej. Napisy były w dwóch językach. Wyrazy
pisane cyrylicą zostały niezbyt dokładnie zamalowane, strasząc przez długie lata groźną prze-
szłością. Kupujących było tu coraz mniej. Wpłynęła na to nie tylko konkurencja nowego
sklepu, ale także starszy wiek właścicieli, utrudzonych wychowywaniem sześciorga dzieci.
Na drugim piętrze, w lokalu od ulicy, mieszkali Szabelscy. Ojciec, średniego wzrostu,
silnie zbudowany, był kasjerem bagażowym na pruszowskim dworcu. Rodzina składała się z
bardzo zapracowanej matki, trzech córek i syna Stacha, rówieśnika Jurka. Stach musiał
często zastępować w kasie swojego ojca, gdy ten zbyt głęboko zajrzał do kieliszka.
Uczył się najpierw w szkole technicznej kolejowej w Warszawie, a później, po odbyciu
służby wojskowej, ukończył Szkołę Wawelberga. Od wczesnej . młodości imponował nam
pracowitością i wielkim zasobem wiadomości. Ciągle się dokształcał, bardzo dużo czytał, a
w czasie naszych wieczornych spacerów zawsze miał coś nowego i ciekawego do
powiedzenia. Już w średniej szkole chodził' ze znaczkiem „Obozu Wielkiej Polski" wpiętym
w klapę marynarki? Tłumaczył nam i przekonywał, że sanacja prowadzi Polskę do zguby, ale
w sposób parlamentarny władzy nigdy nie odda i trzeba będzie użyć siły, aby zmienić system
rządzenia Polską. Długo pamiętaliśmy jego przemówienie na wiecu Stronnictwa.
Narodowego w kinie „Lutnia", na które nas zaprosił. Był równie wspaniałym mówcą jak
Stanisław Berent, przywódca pruszkowskich komunistów.
W połowie lat dwudziestych przeprowadził się do tego domu nasz kolega nazwany dla
ciemnej cery — „Murzynem". W dwa lata po Witku ukończył szkołę Żółkiewskiego i dostał
się do szkoły „Me
chaników". Dość wcześnie zapisał się do „Sokoła". Świetnie grał w koszykówkę, szybki i
zwinny, stał się bardzo celnym strzelcem, groźnym dla każdej drużyny. Po kopnięciu w
kolano musiał przejść ciężką operację łękotki. Później grał już tylko w tenisa stołowego. On i
Geniek Kowalski byli dla mnie przeciwnikami nie do pokonania.
Z oznaczonego numerem 2 domu Rejmera Władek, z pokoju na facjacie, zdał egzamin do
szkoły przemysłu graficznego. Od września, gdy rozpoczął naukę, stał się naszym wiernym
towarzyszem niedzielnych wypraw do warszawskich kin. W „Sokole" uprawiał lekkoatletykę
i gimnastykę. Piłkę nożną zamienił na siatkówkę i koszykówkę, a kiedy odkrył w sobie
zamiłowanie do muzyki, zaczął grać na tubie — potężnym instrumencie, dyktującym tempo
— w.sokolskiej dętej orkiestrze.
W tym samym domu, na pierwszym piętrze, w lokalu od podwórka, mieszkała
rówieśniczka Władka — Zosia, .z dwoma młodszymi braćmi. Rodzice umarli im wcześnie,
więc pod opieką jakiejś ciotki, utrzymując się z renty PKP, układali z trudem swoje życie.
Zosia twardą ręką prowadziła dom i opiekowała się braćmi. Zgrabna, o miłej twarzy i
przyjemnym uśmiechu, była obiektem westchnień wielu młodych ludzi, gdyż niezbyt często
zdarza się połączenie dziewczęcego wdzięku z mądrością. Pamiętam zdjęcie Zosi wysta-
wione w witrynie zakładu fotograficznego przy ulicy Bolesława Prusa, podstępnie
wykupywane od fotografa przez kochających się w niej kolegów. Dobra gimnastyczka i
lekkoatletka, była również wzorową uczennicą w klasie pani Stanisławy Ostrowskiej w gim-
nazjum Zana.
W dużym dwupiętrowym domu, oznaczonym numerem 3, brama wjazdowa oddzielała
salę widowiskową od lokalu sklepowego, w którym robotnicza kooperatywa uczyła ludzi
nowych form współżycia.
Sala widowiskowa na blisko 500 miejsc początkowo nosiła nazwę „Oaza". Odbywały się
tutaj różne akademie, przedstawienia, zebrania, wiece i bale. W roku 1920 skoszarowano tu
na kilka tygodni ochotników, którzy po krótkim przeszkoleniu wzmocnili szeregi obrońców
ojczyzny. W roku 1924 RGO uruchomiła kinematograf „Ergos".
Drugą część parteru w domu numer 3 zajmował sklep spół
dzielni spożywców, tzw. „kooperatywa". Od ulicy był lokal sklepowy, a od podwórka
magazyn towarów. Ludzie bardziej uświadomieni, najczęściej działacze lub sympatycy PPS,
zostawali członkami tej spółdzielni i kupowali tu różne artykuły spożywcze, odnotowując
każdą transakcje w członkowskiej książeczce. Proporcjonalnie do sumy dokonanych
zakupów po zakończeniu roku obrachunkowego uczestniczyło się w podziale zysków.
Premie otrzymy- wane w towarze nie były duże, ale zachęcały do stałego kupowania, Sklep,
prowadzony uczciwie, wielkich zysków nie dawał, gdyż nie to było celem tej działalności.
Większość mieszkańców naszej dzielnicy trzymała się jednak prywatnych sklepików,
kupując nieraz towary droższe i gorsze, gdyż liczono się z możliwością nadejścia takiej
chwili* że trzeba będzie kupować na kredyt, „na książkę", a takiej sprzedaży sklep
spółdzielczy nie przewidywał. Jednak samo obecność takiego sklepu zmuszała kupców do
stosowania cen zbliżonych do oferowanych w kooperatywie. W tym domu mieszkali
Pszczółkowscy. Ojciec, członek PPS — był buchalterem-księgowym w fabryce
„Mechaników", gdzie po ukończeniu szkoły przyfabrycznej pracował także najstarszy syn
Stanisław. Szczupły, średniego wzrostu Edmund był studentem Wyższej Szkoły Handlowej,
gdy my rozpoczynaliśmy naukę w warszawskich szkołach średnich, Przez kilka lat „chodził"
z naszą sąsiadką z domu numer 19 Zosią Kotuńską. Wędrowali na dalekie spacery, nieraz
spotykaliśmy ich w losie helenowskim, Wiadomo było, że do małżeństwa nie dojdzie, gdyż
zbyt duża przepaść dzieliła te rodziny, choć mieszkali no Jednej ulicy. Edmund został
aresztowany za działalność komunistyczną, mówiono wtedy, że przewoził ulotki. Trzeci syn,
Stefan, był od nas znacznie młodszy, u więc nie uczestniczył w noszych zabawach i
spacerach.
Dom oznaczony numerem 7 w początkach lat dwudziestych cioszył się dużą
popularnością i złą sławą ze względu na restaurację, prowadzoną przez grubą, niską kobietę,
nazywaną przez pijaków — „Bozią". W niezbyt dużym lokalu sklepowym ustawiono
oszkloną szafę, zapełnioną butelkami wódki z kolorowymi etykiet- kami. Przed szafą stał
kontuar, nazywany szynkwasem — z dużą gablotką, w której na kilku półmiskach układano
zakąski. Piwo nalewano z buczki przez wysoką rurkę zakończoną kranikiem. Kufle
płukano w kuble z wodą. W końcu dość ciasnego lokalu stały Jeszcze dwa stoliki z
krzesełkami.
Jednak liczni klienci woleli kręcić się koło kontuaru, gdyż zajęcie miejsca przy stoliku
oznaczałoby dłuższy pobyt, a każdy wpadał tu tylko na chwilkę, „na kielicha" i jakąś
zakąskę. „Bozia" ledwo się mieściła za kontuarem. Uprzejmo dla stałych bywalców, umiała
być groźna dla nie płacących lub rozpoczynających awanturę. Potrafiła szybko wyrzucić z
lokalu nawet silnego młodego mężczyznę. Ciesząc się dużą popularnością wśród nie
stroniących od kieliszka stałych bywalców, była równocześnie darzona ogromną nienawiścią
przez kobiety, których mężowie, wracając z wypłatą, nie mogli obojętnie przejść obok lokalu.
Często zdarzało się w dzień wypłaty, że przed knajpą kręciły się mieszkające w pobliżu
kobiety, w chustkach zarzuconych na ramiona, czekające na swoich lekkomyślnych
małżonków, aby wskazać im najkrótszą drogę do domu. „Bozia" co pewien czas uchylała
zasłonki w oszklonych drzwiach wejściowych i z wściekłością patrzyła na pikietujące
kobiety, odliczając na straty nie zarobione złotówki.
Nałogowi alkoholicy —- a na Stalowej mieszkało takich kilkunastu — zawsze potrafili
dostać się do tego upragnionego i wymarzonego raju. Przekradali się przez ogródki z
sąsiedniej ulicy Ołówkowej lub ukryci gdzieś w pobliżu, w bramie lub na sąsiednim
podwórku, czekali na taki moment, gdy żona opuszczała swój posterunek, idąc na chwilę do
domu. Niekiedy mniej opanowane kobiety, nie mając innego sposobu na przerwanie
mężowskiej pijatyki, tłukły kamieniami szyby, nie oszczędzając okien w mieszkaniu „Bozi",
która podobno nieomylnie wiedziała, komu zawdzięcza ten wybryk, i przy najbliższej okazji
doliczała do mężowskiego rachunku koszty wprawienia szyb wybitych przez mściwą
małżonkę. Prawdopodobnie te dowody rozpaczy i nienawiści oraz pogarda, jaką okazywano
„Bozi" na Stalowej, spowodowały, że po kilku latach zlikwidowała swoją knajpę. Na pewno
niemałą rolę w podjęciu tej decyzji odegrała zbyt duża konkurencja leżącej bliżej dworca res-
tauracji „Pod Słońcem".
W tym popularnym w okolicy lokalu otworzono pierwszy na Stołowej zakład fryzjerski.
Kończyły się już czasy, gdy w każdym domu własną lub pożyczoną od sąsiada maszynką
strzygło się chłopców „no zero", zostawiając tylko małą grzywkę. Drugi zakład fry-
| zjerski otworzono po zlikwidowaniu sklepu spożywczego Wójto- wicza.
Kiedy w dawnym lokalu „Bozi" walczył o swoich klientów fryzjer Latoszek, lokal od
podwórka zajęli Wołłosieccy, rodzice naszego kolegi Stacha. Stach był bardzo muzykalny.
Jadąc do szkoły, poza teczką miał ze sobą czarny futerał, w którym delikatnie układał klarnet.
Poznawaliśmy wtedy wielki urok tego instrumentu. Grywał na nim nie tylko w szkolnej
orkiestrze, ale i w „Sokole". W niektóre ciepłe wieczory przychodziliśmy na podwórko pod
jego okna, aby słuchać, jak uczył się marszów wojskowych, a później, tylko dla swojej i
naszej przyjemności, grywał różne melodie, nie unikając muzyki nazywanej klasyczną.
W połowie lat trzydziestych na parterze obok Stacha, w lokalu od ulicy, zamieszkał
Zygmunt, gdy po ukończeniu szkoły „Mechaników" rozpoczął pracę w pobliskiej fabryce.
Nie wiem, kiedy umarła babcia Jabłońska z domku z ogródkiem pod numerem 9. Nikt mi
o tym .nawet nie wspomniał. Furtka została zabita gwoździami. Ogród dziczał coraz bardziej,
zarastał ostami, trawą i łopianami. Stary domek zaczął się rozwalać, zrobiło się jakoś pusto, a
po kilku latach wszyscy zapomnieli o staruszce, która lubiła przebierać się w piękne
kolorowe suknie.
Dom oznaczony numerem 10 należał do Skrobeckich. Część budynku stawiana wcześniej
miała okna parteru nisko umieszczone
1
i małe lokale, a w nowej części okna były już
znacznie wyżej i większe mieszkania W połowie lat dwudziestych zamieszkał na piętrze
malarz pokojowy, nazywany przez nas „Lolusiem", a przez starszych „elegancikiem z
morskiej pianki", jak ironicznie mówiono. Był wtedy chwalebnym wyjątkiem na tej
robotniczej ulicy, gdyż do pracy chodził czysto ubrany i — jak często nam powtarzał —
„obowiązkowo pod krawatem!" Drabinę, kubły i pędzle zawijał dokładnie w papier, aby
nikogo nie pobrudzić, a gdy miał wolne, odpoczywał w wyjątkowy jak na ulicę Stalową
sposób: wyjeżdżał do Warszawy Hf. jak mówił do nas — „zabawić się". Mówiono o nim, że
gra na wyścigach i bardzo dużo przegrywa. Ubierał się elegancko, nosił dobrze uszyte
ubranie, kanty spodni miał dokładnie odprasowane, chusteczkę w kieszonce, kapelusz,
kolorową muszkę, buty wyczyszczone na wysoki połysk, a w ręku nieodstępną w czasie tych
wyjazdów laseczkę. Byliśmy tak zachwyceni jego eleganckim wyglądem,
że często wędrowaliśmy za nim aż do dworca kolejowego. Bardzo lubiany, zawsze wesoły,
żartując z nami pamiętał nasze imiona i dla każdego miał jakieś przyjemne słowo. Dopiero
znacznie później, po wielu latach, doszliśmy do wniosku, że zachwycająca nas elegancja była
taką wytwornością z przedmieść Warszawy, ale z początku robiła jednak wielkie wrażenie na
Stalowej.
Ostrzegano nas przed odmiennością Lolusia. „Nie lubi kobiet" -TT- mówili nam dorośli,
uśmiechając się dziwnie. Później dowiedzieliśmy się, że „nie lubi kobiet" także starszy
elegancki pan W mundurze pułkownika, z harcerskiego koła opiekuńczego, oraz
administrator z Helenowa, który przychodził nad glinianki i nieraz siadał obok nas, patrząc
tak dziwnie na Mietka i zapraszając, tylko jego, do odwiedzenia pobliskiego pałacu, w
którym miała być piękna wielka biblioteka i jakieś wspaniałe obrazy.
Dozorca w domu numer 10, o różowej cerze i siwych włosach, był pracownikiem PKP.
Przez całe dnie zamiatał ulice wzdłuż kolejowych terenów- Pracował dokładnie, nigdy nie
spieszył się i dlatego, gdy mnie zobaczył, często przerywał pracę i opierając się na długim
kiju od miotły rozmawiał ze mną o zdrowiu lub o pogodzie. Chwalił się swoim jedynakiem
Ireneuszem, inteligentnym chłopcem, dużo ode mnie młodszym. Pamiętam, jak nieraz
namawiałem ojca, aby zapisał go do szkoły „Mechaników".
W piętrowej kamienicy oznaczonej numerem II pokój z małą kuchnią na facjacie
zajmował pewien pracownik fabryki ołówków.
Wysoki, szczupły, grał w fabrycznej orkiestrze, podobnie jak Stach — na klarnecie.
Wieczorami, w czasie nauki nowych utworów, pomagała mu żona, bardziej muzykalna,
nucąc głośno trudniejsze fragmenty i przerywając grę męża, gdy zbyt rażąco fałszował. Była
to tęga brunetka, Rosjanka z pochodzenia, mówiąca przez wiele lat z charakterystycznym
akcentem i przekręcająca polskie słowa, dodając im rosyjskie końcówki oraz wymawiając
„o" jak „a".
Pamiętam, że nieraz podczas spaceru zatrzymywaliśmy się pod oknami mieszkania tego
niezbyt uzdolnionego muzyka, aby z uśmiechem posłuchać fałszującego męża i poprawnie
śpiewającej żony.
W domu numer 13, w lokalu od podwórka, mieszkał Błażej Pło- chocki, dawny działacz
PPS z okresu rewolucji 1905 roku. Był to „dziesiąty z Pawiaka" — jak nazywano go na
Stalowej. Skazany na
karę śmierci, został w przeddzień egzekucji wraz z dziewięcioma (i innymi rewolucjonistami
uprowadzony z Pawiaka. Było to tak sensacyjne porwanie, że na początku lat trzydziestych
nakręcono film „Dziesięciu z Pawiaka", w którym występował Płochockl jako jedyny żyjący
uczestnik tego niebywałego zdarzenia. Dzięki PPS znalazł się w Ameryce, skąd po wojnie
przyjechał do pracy w fabryce „Mechaników" jako akcjonariusz.
Raz do roku zbierało się na imieninach u Płochockiego kilkunastu towarzyszy dawnych
walk. Przez cały wieczór z uchylonych okien słychać było rewolucyjne pieśni. Najgłośniej
śpiewano: „O cześć wam, panowie magnaci..," Gdy późnym wieczorem kończono
imieninowe przyjęcie, żegnano się salwą z rewolwerów, przypominając sąsiadom o tych
imieninach i o tamtych wydarzeniach, Przez rok, aż do następnej takiej uroczystości, był
Płochocki spokojnym sąsiadem, spieszącym każdego ranka do sklepu po mleko i pieczywo,
zastępując w tych obowiązkach schorowaną żonę.
Właścicielem domu oznaczonego numerem 15 był siwy, mocno zbudowany rzeźnik. Co
tydzień w swoim masarskim warsztacie w głębi podwórka zabijał krowę lub świnię. Mimo
dokuczającego najbliższym sąsiadom kwiku świni lub przeraźliwego muczenia krowy,
przeczuwającej swoją bliską śmierć, nikt nie oskarżał go o nielegalny ubój. Solidarność
międzysąsiedzka była wtedy silniejsza od obowiązujących przepisów, a donosicielstwo
rozpowszechniło się dopiero od czasów hitlerowskiej okupacji.
Dwupokojowy lokal na piętrze zajmowali Orleańscy. Głowa rodziny — wysoki, dobrze
zbudowany, przystojny mężczyzna studiował chemię na politechnice. Troska o rodzinę oraz
nadmiar prac społecznych oddalały egzaminy końcowe i dopiero w połowie lat trzydziestych
uroczyście świętowano zdobycie dyplomu. Był to ogólnie lubiany, bardzo uczynny i
kulturalny sąsiad. Czas wolny, a nie miał go za dużo, poświęcał pracy społecznej. Przez kilka
lat był naczelnikiem „Sokoła", a później został komendantem ochotniczej straży pożarnej. Na
Stalowej długo pamiętano lipcowe imieniny Włodzimierza. Wczesnym rankiem budziła nas
ze snu strażacka orkiestra dęta, rozpoczynająca koncert imieninowy pod oknami swego ko-
mendanta. Po kilku utworach rząd strażaków wędrował z życzeniami do mieszkania na
piętrze, gdzie po solidnym wyściskaniu dis każdego był spory kieliszek wódki oraz kanapki.
Gdy już wszyscy
złożyli życzenia, następował dalszy ciąg koncertowania, a później muzycy rozchodzili się,
spiesząc do pracy. Wieczorem odbywało się przyjęcie dla kolegów ze studiów, z biura, z
„Sokoła" l ze straży pożarnej, Z otwartych okien słyszeliśmy „Sto lat!" oraz wiele różnych
pieśni l piosenek. Wtedy na Imieninach więcej śpiewano, niż popijano, i dlatego tak dobrze
wspominamy tamte przyjęcia. Zona, nieduża brunetka, ukończyła konserwatorium, Czasami
słuchaliśmy jej gry na pianinie, ale częściej słychać było nieudolne brzdąkanie uczennic.
To przykładne małżeństwo miało dwoje dzieci: trochę nieznośnego Wieśka i młodszą
Krysię, miłą czarnulkę z dwoma warkoczykami, która chodziła do szkoły muzycznej i uczyła
się gry na skrzypcach.
Sąsiadami Orleańskich była rodzina Pietrusińskich. Ojciec po długiej chorobie zmarł w
połowie lat dwudziestych, zostawiając żonę z dwojgiem dzieci: Zygmuntem i starszym
Rysiem, który po zapaleniu ucha środkowego przechodził ciężką trepanację czaszki. Młodsi
od nas o kilka lat, drobni i wątli, byli dziećmi wyjątkowo spokojnymi.
Na początku lat trzydziestych obie rodziny wprowadziły się do naszego domu. Pamiętam
takie wieczory, kiedy Zygmunt przyprowadzał Krysię ze szkoły muzycznej i niósł futerał ze
skrzypcami. Długo stali przy furtce, nie wchodząc na podwórko l rozmawiali o swoich
sprawach kilkunastolatków.
W domu numer 10, na piętrze od podwórka, mieszkała rodzina Drypsów. Dwaj synowie
chodzili do szkoły kolejowej. Kazik ze mną, a Władek o dwa lata wyżej od Jurka, Mój
rówieśnik uczył się później w jakiejś warszawskiej średniej szkole. W połowie lat trzy-
dziestych ta rodzina wyprowadziła się pod Warszawę, do Włoch.
Na parterze mieszkała rodzina mego szkolnego kolegi Dzidka, zajmując dwupokojowy
lokal. Wszyscy w tej rodzinie byli szczupli, wysocy. Ojciec, wąsaty, zawsze zamyślony —
urzędnik kolejowy, a matka — kaszląca 1 stale paląca papierosy. Najstarszy syn Jurek
wstąpił po maturze na prawo. Studiów nie ukończył. Był podporucznikiem rezerwy l
naprawdę lubił wojsko. Mogłem to obserwować
podczas ćwiczeń oddziału przysposobienia wojskowego w „Sokole"
na początku lat trzydziestych, Jurek prowadził wtedy nie tylko musztrę, ale i większość
wykładów. Gdy szliśmy na nocne ćwiczę-
nia, dostawaliśmy na jedną noc jakieś bardzo stare karabiny. Były tak zużyte, że trzeba było
uważać, aby nie pogubić zamków. Niektórzy z nas od razu pochowali je do kieszeni. Nie
dostaliśmy ani jednego ślepego naboju, ale mimo tego, dzięki umiejętnościom Jurka, nasza
nocna wędrówka była bardzo ciekawa.
Drugi z braci Ul Janek — był „wiecznym" studentem Wyższej Szkoły Handlowej.
Chodził w czapce tej uczelni. Pamiętam, że głośno było w sąsiedztwie, gdy zdał jakiś kolejny
egzamin. Trzeci z synów, Ryszard, serdeczny przyjaciel naszego Jurka, szeroki w ramionach,
ale z lekko zapadniętą klatką piersiową, chodził poohylo- ny. Działał w narodowych
organizacjach, kolportował prasę i zbierał ogłoszenia do gazet. W połowie lat trzydziestych
ożenił się z drużynową harcerek ze Żbikowa. W tej rodzinie nałogowych palaczy Ryszard
palił najwięcej.
Był jeszcze najmłodszy syn, Zdzisław, nazywany Dzidkiem. Wychowywany przez jakąś
ciotkę we Włocławku, powrócił do rodziców pod koniec lat dwudziestych. Przez trzy lata
uczyliśmy się w gimnazjum Zgromadzenia Kupców. On w klasie niemieckiej, a ja we
francuskiej. Życie tej rodziny w niczym nie'przypominało dnia codziennego w naszym domu
ani u innych kolegów. Do późnej nocy siedzieli w jednym pokoju, w kłębach tytoniowego
dymu, czytając gazety, różne czasopisma i książki — wyłącznie naukowe. Powieści w tym
domu nie czytano. Od czasu do czasu ciszę panującą w pokoju przerywała głośna uwaga
którejś z zaczytanych osób albo ktoś zapowiadał podniesionym głosem odczytanie jakiegoś
fragmentu książki. - Później rozpoczynała' się dyskusja lub wybuchały ogólne protesty i
wezwania do zachowania ciszy. Odrabiając lekcje z Dzidkiem w sąsiednim pokoju, z
ciekawością obserwowałem zwyczaje tej rodziny. Pamiętam kłęby dymu, pochylone nad
książkami głowy, zachwyt lub oburzenie, słowa aprobaty lub potępienia. Tu wszyscy myśleli
tak samo i w to samo wierzyli.
Zazdrościłem Dzidkowi tej atmosfery, tych gorących dyskusji, wielu książek w
bibliotece, no i tego, że każdą wątpliwość mógł od razu wyjaśnić, pytając ojca lub brata.
Dopiero pod koniec 1927 roku, po osiemnastu miesiącach budowy, udało się moim
rodzicom wykończyć dom oznaczony numerem 17. Był to drugi dom na Stalowej, w którym
znajdowała się w mieszkaniach instalacja wodno-kanalizacyjna. Komorne było wysokie-'
________
trzy pokoje 140 złotych, dwa pokoje — 100 złotych, a pokój z kuchnią 60 złotych. Pensja
konduktora kolejowego wynosiła wtedy 150 do 200 złotych. Kredyt bankowy, stanowiący
ponad połowę kosztów budowy domu, miał być spłacony w ciągu dwudziestu pięciu lat.
Podczas „wielkiego kryzysu" komorne spadło do 80, 60 i.40 złotych i nie zostało już
podwyższone wobec stałej ucieczki lokatorów
0 większych zarobkach do Warszawy, do mieszkań z łazienkami
1 w.c. -
W domu oznaczonym numerem 18 mieszkaliśmy przez osiem lat, po powrocie ze Świdra.
Tak jak w każdym domu na Stalowej lokatorzy zmieniali się tutaj często.
Bliscy nam sąsiedzi, Alinka i Genek, z rodzicami i rodzeństwem na początku lat
trzydziestych przeprowadzili się do większego miesz- • kania w domu numer 20.
W podwórku, w murowanym warsztacie, w którym niegdyś prowadziła magiel teściowa
właściciela domu, rozpoczął produkcję guzików i grzebieni Juliusz Habik, który kilka lat
przed wojną przeprowadził się ze Żbikowa i zamieszkał obok rodziny Genka i Alinki. Na
poddaszu, w pokoju z oknami wychodzącymi na szczytową ścianę domu Rady, nadal
mieszkał pan Mundzio, nosząc się niezmiennie po wojskowemu, paradując w bryczesach i w
butach oficerkach. Zapomniał już o gołębniku, pracował jako tokarz w jakiejś warszawskiej
fabryce.
Z domu numer 18 tylko jedna osoba stała się naprawdę sławna. Mówiono o niej nie tylko
u nas, ale i w Warszawie. Był to jeden z dwóch Janków mieszkających niegdyś w suterenie,
nazywany „grubym". W pokoiku pozostała matka, a on sam ukończył lub porzucił praktykę
w blacharskim warsztacie i teraz mieszkał gdzieś w Warszawie. Najpierw nasi sąsiedzi
zwrócili uwagę, że matce, która nadal była dozorczynią, zaczęło się lepiej powodzić.
Kupowała więcej żywności, a syn przyjechał pewnej niedzieli w nowym garniturze, aby
zaprosić najbliższych kolegów „Pod Słońce" na kil-. ka kolejek wódki. Wydawało się, że
otrzymał jakąś dobrą pracę. Matka już mówiła, że zrezygnuje z dozorcostwa i szukała małego
pokoiku, aby nie w suterenie. Na pewno nie wiedziała, że jej jedyny syn, trochę z biedy, a
trochę z zamiłowania do lekkiego życia, a także pod wpływem przeczytanych zeszytów
kryminalnych, zostanie „bandytą". Pewnego dnia nie udał się jakiś napad. Zaalarmowano
policję. W czasie pościgu „bandyci' skryli się na strychu, a później, szukając drogi ucieczki,
wybiegli na dach, chowając się za kominami sąsiednich domów. Okazało się później, że
używali straszaków, ale policja, widząc broń w ich rękach, zaczęła strzelać, gdy nie chcieli
schodzić. Ciężko ranny Jasio spadł z dachu trzypiętrowej kamienicy, a jego towarzysz poddał
się i trafił do więzienia.
Mali złodziejaszkowie robili małe napady na niebogatych żydowskich sklepikarzy.
Matka staruszka skurczyła się jeszcze bardziej, pochylona, podpierająca się laską,
każdego dnia wczesnym rankiem spieszyła do kościoła. Nie wiem, kiedy umarła, ale nie żyła
już długo.
Piętrowy duży dom, oznaczony numerem 20, ostatni po parzystej stronie Stalowej, uległ
częściowemu zniszczeniu w czasie październikowych walk w 1914 roku. Po odbudowaniu
budynek zajęła Rada Główna Opiekuńcza. Pamiętam, że biur i magazynu pilnował nieduży,
spokojny i cichy człowiek. Miał wyższą od siebie, tęgą żonę i dwóch synów, Wacka i Tadka,
którzy ukończyli gimnazjum Zana. Starszy z synów, Wacek, dość długo studiował chemię na
politechnice i wiele lat minęło, zanim został inżynierem. Natomiast Tadek szybko ukończył
Wyższą Szkołę Handlową i rozpoczął pracę w starostwie.
Na pierwszym piętrze, w lokalu z balkonem od strony ulicy, mieszkała z rodzicami
„Ruda". Tak nazywali sąsiedzi młodą dziewczynę z powodu naturalnego koloru pięknych
włosów. Miała ona w sobie coś takiego, co przyciągało spojrzenia mężczyzn. Chodziła
dumnie wyprostowana, zachowując się tak, jak gdyby nikogo nie widziała, a nosząc stale za
ciasne sweterki demonstrowała swój sterczący biust. Jej dziewczęcy wdzięk i uroda, ładna
budowa, sposób chodzenia oraz trochę prowokujące spojrzenia — wzburzyło niejednego
mężczyznę. Uczyła się w Warszawie w szkole handlowej. Była przez rodziców tak pilnie
strzeżona, że nie pozwalano jej na późne powroty ani żadne wieczorne spacery. Ojciec
„Rudej" był urzędnikiem w jakimś warszawskim biurze, Ani on, ani jego żona nie znali
nikogo z sąsiedztwa. Była to rodzina — jak to kiedyś ktoś z sąsiadów powiedział — należąca
do innej klasy, która zamieszkała tu pomiędzy nami przez jakiś przypadek i teraz czekała jak
na zbawienie na zdobycie mieszkania w Warszawie.
Także dom oznaczony numerem 21 zmieniał dość często loka
torów. W latach trzydziestych do mieszkania na piętrze z balkonem od podwórka
wprowadziła się nauczycielka ze szkoły powszechnej — Swiętońska, z córką Krysią,
uczennicą warszawskiego gimnazjum Jakubowskiej.
Ostatnim domem po nieparzystej stronie Stalowej był piętrowy dom Garbarczyka,
oznaczony numerem 23, szybko odbudowany po niewielkich wojennych uszkodzeniach.
Właściciel mieszkał na parterze. W ogródku pod oknami hodował winogrona, rozpinając
je na wysokim parkanie, oddzielającym podwórko od sąsiedniej posesji. Namawiał
znajomych do uprawy winorośli, dawał sadzonki, uczył podcinania pędów, walki ze szkod-
nikami, chronienia tych delikatnych roślin przed mrozami i — co dla nas było wtedy
najważniejsze — każdej jesieni częstował nas wspaniałymi winogronami.
Garbarczyk chodził w ubraniu z grubego wiejskiego samodziału, zawsze z wielką fajką.
W swoim ogródku siał dużo tytoniu, co było niezgodne z obowiązującymi przepisami W
letnie wieczory mocno pachniały tytoniowe kwiaty, a jesienią oglądaliśmy wielkie żółte
liście, rozwieszone na sznurkach i suszące się w słońcu. Po śmierci Garbarczyka do lokalu na
parterze sprowadziła się rodzina Karczewskich. O rok starszy ode mnie Zenek mieszkał z
matką i babcią Karolakową. Zenek był mojego wzrostu i bardzo silny, uczył się marnie, choć
od książek trudno było go oderwać. Dopiero kiedy opowiadał nam przeczytane „zeszyty", od
razu ujawniała się jego ogromna naiwność. Święcie wierzył w dobroć osławionego bandyty
Rinaldo Rinaldiniego i w jego wszystkie wymyślone przygody. Na łące w ruinach wytwórni
terakoty uczył nas gry w karty, przynosząc z domu jakąś starą, zatłuszczoną talię o nie
spotykanych znakach. Graliśmy w durnia, w jego ulubioną grę, w którą grał po mistrzowsku.
Matka Zenka — szczupła blondynka, stale kaszląca gruźliczka — wychodziła na
podwórko w czerwonym szlafroku i z papierowymi papilotami we włosach. Gdy kłaniałem
się jej, stale pytała, szybko zapominając, o moje imię i o to, czyim jestem synem.
W tej rodzinie była jeszcze babcia Karolakowa, znana w całej okolicy ze swej
pracowitości. Właściwie ona utrzymywała tę rodzinę. Co miesiąc przysyłał pieniądze ojciec
Zenka, który założył już inną rodzinę i na Pradze prowadził warsztat stolarski. Widocz
nie niewiele tego było, gdyż stale oglądano się na zarobek babci. Była to staruszka nieduża,
silnie zbudowana, o siwych włosach, czerwonej, pomarszczonej twarzy, bez kilku zębów na
samym przodzie. Przez większą część roku chodziła boso. Skórę na stopach miała tak
stwardniałą i zrogowaciałą, że idąc po rżysku lub po żwirze nic nie czuła. Suknie nosiła
długie, prawie do ziemi, zimą zakładała kilka kiecek, aby jej było ciepło. Poszerzało to jej
figurę w sposób prawie karykaturalny. Znana była z tego, że idąc ulicą zatrzymywała się na
chodniku i nie zwracając uwagi na to, czy ktoś jest w pobliżu, oddawała mocz. Po
załatwieniu się szła dalej, jak gdyby nic się nie stało. Pracowała w pobliskich
gospodarstwach rolnych, a była tak dobrą robotnicą, że przez palce patrzono na jej drobne
kradzieże. Wracając wieczorem do domu zawsze coś ze sobą przynosiła: to jakieś owoce, to
warzywa lub w najgorszym razie trawę dla hodowanych w piwnicy królików. Zapobiegliwa
staruszka z dziwnym spokojem i z ogromną obojętnością przyjmowała wymówki córki i na-
rzekania wnuka, który stale oburzał się na postępowanie babci, na jej strój i zachowanie, ale
nic nie robił, aby jej pomóc, aby jakoś ulżyć w tym naprawdę ciężkim życiu.
Na początku lat trzydziestych w domu Garbarczyka dobudowano jeszcze jedno piętro, a
mieszkania zaopatrzono w różne wygody.
Nasza dzielnica — to dwie równoległe ulice: Stalowa i Ołówkowa. Codzienne wędrówki
do szkoły, podróże do Warszawy, wspólne gry i zabawy oraz zacięte dyskusje i długie
rozmowy na różne tematy zbliżały młodzież z naszych ulic.
Na Ołówkowej, w domu numer 14, mieszkał kierownik szkoły Kościuszki — Władysław
Mazurkiewicz, który razem z żoną, również nauczycielką, przyjechał z podgórskiego Biecza,
aby uczyć młodzież w naszych szkołach. Ich starszy syn Julek zaprzyjaźnił się z nami na całe
życie.
Piętrowy dom oznaczony numerem 22 wyróżniał się swoją starością. Niewielki,
pozbawiony balkonów, nie zmieniał się przez lata. Na piętrze mieszkała rodzina znanego
drukarza Stefana Szeppego. Gdy na początku lat trzydziestych wydawał „Echa Podmiejskie",
tu mieściła się redakcja i administracja.
Na parterze mieszkali Matuszewscy. Ojciec w lokalu od ulicy
prowadził warsztat ślusarski, a wiecznie zapracowana matka zajmowała się
wychowaniem czworga dzieci. Najbliżej żyliśmy z najstarszym — Witoldem, rówieśnikiem
Jurka.
W sąsiednim domu, oznaczonym numerem 24, w dwupiętrowej oficynie stojącej bokiem
do jezdni mieszkali na piętrze Zenowiczo- wie. Młodsza ode mnie córka Marysia uczyła się
w warszawskim gimnazjum Wereckiej.
Do tej oficyny na początku lat trzydziestych wprowadzili się Szafrańscy. Zona Eugenia,
wysoka, przystojna, wysportowana, ćwiczyła w pruszkowskim „Sokole", a jej mąż Henryk
po ukończeniu szkoły rzemieślniczej pracował u „Mechaników".
W starym domu przy Ołówkowej 21 mieszkał nasz rówieśnik, nazywany dla swego
specyficznego humoru „Kaziu-Heca". Nazwa wymyślona przez Witka przylgnęła do niego na
całe życie.
Mieszkał razem z matką, która handlowała drobiem. Dwa razy W tygodniu przywoziła
gdzieś z dalekich wiosek kosze i tłumoki pełne kurczaków, kur, gęsi, kaczek oraz indyków.
Kazio odbywał praktykę w jakimś warsztacie mechanicznym, ucząc się trudnego zawodu
szlifierza. W pewnym okresie zaczął szukać naszego towarzystwa. Zbliżał się do nas, grając z
nami w siatkówkę i przysłuchując się naszym rozmowom. Był zdrowym, dobrze
wyglądającym chłopcem, średniego wzrostu, silnym, o dużych, czerwonych, spracowanych
rękach. Polubiliśmy go. Przez wiele lat towarzyszył nam w spacerach i wyjazdach do
Warszawy.
Tacy to byli ludzie, których zapamiętałem — spośród wielu mieszkańców naszej
dzielnicy. Reszta, ogromna większość moich sąsiadów, pozostała mało widocznym tłem dla
moich wspomnień.
W gimnazjum normalne tygodnie pracy rozjaśniały nam wycieczki do teatru i wizyty w
„Zachęcie".
Razem z innymi szkołami braliśmy udział w manifestacji w przeddzień imienin
Marszałka. Z orkiestrami i pochodniami przemaszerowaliśmy przez iluminowane i ustrojone
flagami ulice aż pod Belweder. Następnego dnia lekcji nie było. Znowu wędrowałem moją
dawną trasą. Byłem już trochę starszy, wyższy i ubrany w szkolną czapkę — nikt nie chciał
ustąpić mi miejsca, nie mogłem docis-
Inąć się do ogrodzenia, aby zobaczyć, jak Warszawa składa hołd Marszałkowi.
Dobitnie przekonaliśmy się, że wydarzenia w dalekiej Ameryce Jmogą mieć ogromny
wpływ na warunki życia w Polsce i na nasze codzienne kłopoty i radości. „Wielki kryzys", o
którym coraz częściej, i czytaliśmy w gazetach, docierał powoli i do Pruszkowa.
W sklepach z każdym dniem było mniej kupujących, ściskano pieniądze, bojąc się
wydawać, ze strachu przed najbliższą przyszłością. Fabryki musiały ograniczać produkcję,
gdyż raptownie zmniejszał się zbyt wszystkich towarów. Przystąpiono do zwalniania mniej
potrzebnych pracowników. Powiększała się rzesza ludzi pozbawionych pracy. Coraz więcej
bezrobotnych zbierało się przed magistratem na początku Stalowej, żądając pracy albo
zasiłków. . W roku 1930 kilkaset osób czekało na zatrudnienie. Dla wielu rodzin rozpoczynał
się naprawdę tragiczny okres. Chociaż redukcje zagrażały przede wszystkim pracownikom
niewykwalifikowanym, to jednak obniżki wynagrodzeń dotknęły wszystkich i w ten sposób
kryzys uderzał w cały świat pracy.
W ostatnich dniach czerwca udało nam się pojechać do Gdyni na uroczystość Święta
Morza.
Kolejarze otrzymywali co roku po kilka bezpłatnych biletów na przejazd dowolną linią
kolejową. Trzeba było wypisać, ile osób z rodziny jedzie, i podać stację docelową oraz
ostemplować bilet w kasie. Pojechało nas pięciu: Jurek i ja oraz Władek, Marian i Genek.
Mieliśmy spędzić dwie noce w podróży i jeden dzień nad morzem. Tłok był ogromny.
Uruchomiono kilka dodatkowych pociągów. Niektóre z nich składały się z samych
towarowych wagonów. Jechaliśmy przez całą noc, bardzo stłoczeni w starych, roztrzęsionych
wagonach. Razem z nami tłoczyła się masa młodzieży. Wycieczki szkolne, drużyny
harcerskie i najwięcej takich jak my — nie zorganizowanych. Ściśnięci w niewyobrażalny
sposób, spaliśmy kurcząc się w tłoku na ławkach, leżeliśmy na półkach, rozciągaliśmy się lub
kucaliśmy na stercie plecaków ułożonych na podłodze. Nawet przejeżdżając przez Gdańsk,
który koniecznie chcieliśmy zo- baczyć, spaliśmy bardzo mocno. Rano, gdy było jeszcze
szaro, chłodno i mglisto, pociąg zatrzymał się na dworcu w Gdyni. Razem
z jakąś drużyną pomaszerowaliśmy na zarośniętą lasem Kamienną Górę, aby rozprostować
kości i zjeść domowe śniadanie: bułkę z kiełbasą, popijając herbatą z butelek. Gdy mgła
opadła, nie mogliśmy napatrzeć się na sine, nie kończące się morze. Gdzieś daleko miał być
Półwysep Helski, jak nas zapewniał drużynowy. Z portu wypływał statek. Słychać było
syrenę okrętową. Z komina sączyła się długa smuga dymu. Nisko nad morzem i nad
szczytami drzew krążyły stada mew. To wszystko zobaczyliśmy po raz pierwszy. Z
rozciągającej się daleko od nas mgły wypłynął wielki żaglowiec. To był najpiękniejszy
widok, jaki mogliśmy sobie wymarzyć. Powoli opadały żagle, statek płynął coraz wolniej.
Nie opuściliśmy Kamiennej Góry, dopóki nie zatrzymał się gdzieś przed portem.
Idąc wzdłuż wybrzeża znaleźliśmy takie miejsce, gdzie mogliśmy wykąpać się i nabrać
na pamiątkę w butelki po herbacie morskiej wody, aby niedowiarków w Pruszkowie
przekonać, że naprawdę jest słona. Dołączyliśmy do jakiejś szkolnej wycieczki, aby popłynąć
dużą motorówką na zwiedzanie portu. Oglądaliśmy olbrzymie dźwigi, robotników noszących
worki i skrzynie, opływaliśmy czarne kadłuby statków z dalekich, nieznanych portów.
Wdychając zupełnie inne morskie powietrze, patrzyliśmy na zagraniczne bandery, zapisując
obce nazwy wymalowane na burtach.
Zwiedzając budującą się Gdynię z daleka omijaliśmy wielkie zgromadzenie ludzi
uczestniczących w uroczystościach Święta Morza. Włóczyliśmy się pomiędzy niedawno
wzniesionymi domami, po nowo powstałych ulicach, biegnących przez miasto — od pola do
pola.
Olbrzymi tłum ludzi towarzyszył wszystkim imprezom. Odbywało się nabożeństwo,
wielka defilada, przemówienia i zbiorowe śpiewanie patriotycznych pieśni. Interesowało nas
wszystko. Wygląd cudzoziemskich marynarzy, kutry rybackie, portowe knajpy i* sklepy z
pamiątkami. Przyglądając się temu zupełnie nowemu miastu, tak różniącemu się od
wszystkich dotychczas poznanych, zapisywaliśmy w naszych zeszytach to wszystko, co nas
dziwiło i zaciekawiało, aby jak najwięcej opowiedzieć rodzinom i kolegom. Przed odjazdem,
a dzień minął nam niespodziewanie szybko, kupiliśmy wędzonych szprotek, które wraz z
gdyńskimi bułeczkami były naszym obiadem i kolacją. Dość wcześnie zajęliśmy miejsca w
stojącym na bocznicy pociągu, do którego wpuścił nas konduktor
po obejrzeniu naszych kolejarskich dowodów. Stłoczeni w pięciu na jednej ławce, usnęliśmy
bardzo zmęczeni i pełni wrażeń, nie budząc się, gdy pociąg odjeżdżał z Gdyni. Znowu, mimo
wcześniejszych zamierzeń i zapewnień, przespaliśmy Wolne Miasto Gdańsk. Przytuleni do
siebie, nie zdając sobie sprawy z tłoku w przedziale, spaliśmy aż do Warszawy.
W Pruszkowie mieliśmy tak dużo słuchaczy, że kilka razy musieliśmy opowiadać
przebieg tego niezapomnianego dnia.
Widocznie potrafiliśmy ciekawie opowiadać, jeśli trzech naszych kolegów, którzy nie
otrzymali promocji do następnej klasy, dla uniknięcia wymówek rodziców zdecydowało się
na ucieczkę do Gdyni, wybierając raczej jakąś daleką podróż, statkiem zamiast nie
kończących się kazań rodziców i powakacyjnej męczarni w szkole.
Nie ,zdawali sobie sprawy, że sława Gdyni jako okna na świat dotarła już bardzo daleko i
wielu młodych amatorów morskich podróży z całego kraju, wyłapywanych na gdyńskim
dworcu przez policję, odsyła się najbliższym pociągiem do rodzinnego miasta.
O tym dniu, spędzonym nad chłodnym Bałtykiem, o zapachu morza, o statkach różnych
bander, o pracującym i w niedzielę porcie, o stadach mew — opowiadaliśmy przez kilka
tygodni. Ale najważniejsze było to, że od tego dnia zaczęliśmy o wielu sprawach myśleć w
zupełnie inńy sposób, jak gdyby dużo szerzej i z innego punktu widzenia.
W te upalne, słoneczne wakacje pożegnałem się ostatecznie z harcerstwem, które w
Pruszkowie, po zlikwidowaniu burs, przeżywało wiele trudności Z dawnego licznego i
wspaniale prowadzonego., hufca pozostały tylko dwie drużyny męskie i jedna żeńska. Posta-
nowiono stworzyć nowy zespół kierowniczy i zaczęto poszukiwać dawnych - harcerzy, aby
wciągnąć ich do pracy instruktorskiej, Prawdopodobnie to było powodem zaproponowania
mi wyjazdu na obóz harcerski w Kudryńcach nad Zbruczem, gdzie miałem pełnie funkcję
bibliotekarza i sanitariusza. Wyjeżdżali także trzej moi przyjaciele ze Stalowej: Andrzej,
Marian i Staszek.
W czasie wakacji organizowano w parku „Sokoła" półkolonie dla dzieci niezamożnych
rodziców. Od rana do popołudnia bawiły się w parku, zjadając w tym czasie dwie bułki z
masłem i serem
lub wędliną i popijając to kubkiem kakao. Dzieci była ponad setka. Każda
dwudziestoosobowa-grupa miała swego wychowawcę — razem zatrudniono trzech chłopców
i dwie dziewczynki. Jeśli padał deszcz, wychowawcy zabierali dzieci do jednej z sal pałacu
„Sokoła" i organizowali dla nich różne zabawy lub opowiadali im bajki. Tego lata zajmowali
się dziććmi moi koledzy: Mietek, Witek i Władek Skrzypiński. Wynagrodzenie wynosiło
trzydzieści złotych za miesiąc pracy. Zarobione pieniądze przeznaczano na kupno najpo-
trzebniejszych rzeczy: butów, koszul, skarpetek lub innych drobiazgów.
Dzieci kolejarzy najczęściej wyjeżdżały z Pruszkowa na wakacje do ośrodków
wypoczynkowych w Makowie Podhalańskim lub w Aleksandrowie Kujawskim.
Najciekawsze dla dorastających chłopców były obozy przysposobienia wojskowego. We
wszystkich szkołach średnich i w licznych organizacjach. odbywało się przeszkolenie
wojskowe. Przez dwie godziny tygodniowo uczono młodych ludzi musztry, strzelania,
obchodzenia' się z bronią. Dwuletnie szkolenie, połączone z miesięcznym obozem, dawało
prawo do odbycia skróconej o trzy miesiące służby wojskowej. Na takich obozach, w
malowniczych i zdrowych okolicach, sypiano w namiotach, otrzymując wojskowe
wyżywienie. Chłopcy dostawali drelichowe mundury i stare karabiny do ćwiczenia musztry i
maszerowania. I
Natomiast do podpruszkowskich wiosek przyjeżdżało „na let- "niaki" wiele rodzin z
Warszawy. Wynajmowano od gospodarzy na całe wakacje izbę z możliwością gotowania
posiłków. Matki przyrządzały jedzenie, a nad Mrówką i w pobliskich lasach pełno było
rozkrzyczanych dzieciaków. Gdy zbyt wielu warszawiaków przybyło do Kań, Nowej Wsi lub
do Granic, wtedy kończyły się nasze spacery i odpoczynki w helenowskim lesie.
Obozy harcerskie w tamtych latach były najpopularniejszą formą spędzania wakacji.
Chętnych zawsze było więcej niż miejsc, ale wyjątkowo w tym roku, gdy znacznie
zmniejszyła się liczba pruszkowskich drużyn, a Koło Przyjaciół Harcerstwa zebrało nor-
malną, taką jak w każdym roku, sumę na urządzenie obozu, znalazło się kilka wolnych
miejsc i dlatego zaproponowano wyjazd starszym harcerzom, licząc, że ponownie zwiążą się
z ruchem harcerskim.
Sześciotygociniowy obóz miał rozbić namioty we wsi Kudryńce
nad Zbruczem, a więc nad samą granicą polsko-radziecką. Niedaleko płynął Dniestr, a przy
ujściu Zbrucza znajdowały się Okopy Świętej Trójcy. Te nazwy wiele nam mówiły. W
szkole przerabialiśmy „Ogniem i mieczem", bliscy nam byli bohaterowie „Trylogii".
Był to najcieplejszy zakątek Polski. Wiedzieliśmy dobrze, że dojrzewają tam wspaniałe
winogrona, najlepsze morele i aromatyczne arbuzy.
Jechaliśmy we czwórkę: Andrzej, Marian, Staszek i ja. Witek mógłby jechać po
wstąpieniu do drużyny, ale opiekował się dziećmi na półkolonii, tłumacząc nam, że takie
zwyczaje panują w Ameryce, aby od dziecka pracować w czasie wakacji. Zygmunt, przyjęty
do szkoły „Mechaników", kompletował podręczniki oraz zamęczał starszych kolegów
pytaniami o różne szczegóły nauki i pracy w szkolnych warsztatach. Władek miał jakieś nie
przewidziane wakacyjne zajęcia, a Genek zabiegał o szkolną praktykę.
Plecaki mieliśmy dokładnie wypchane, bo poza kocem i zapasowymi częściami
garderoby, poza przyborami do mycia — zabieraliśmy prześcieradło, poszewkę i siennik do
wypchania sianem i słomą. Choć zarost dopiero zaczynał się pojawiać na mojej brodzie i pod
nosem — zabrałem przybory do golenia.
Na dworcu podczas pożegnania wetknęła mi Matka trochę pieniędzy, papier listowy,
kopertą i znaczki — abym koniecznie pisał listy. Trochę strach nas ogarniał przed taką daleką
podróżą i wie- lotygodniowym pobytem nad samą granicą. Gdy patrzyłem na tłum
odprowadzających, myślałem przez chwilę, że dobrze by było tylko przez ten jeden moment
odjazdu być takim bohaterem, ale później chciałbym wrócić do domu, spać w swoim łóżku,
słyszeć głosy rodziców, a gdy się obudzę — zobaczyć ściany mojego pokoju, a po śniadaniu
wyruszyć z kolegami na glinianki.
Tymczasem na peronie tworzono zastępy. Plecaki leżały w równych szeregach.
Trójkątne, haftowane przez znajome druhny chorągiewki na harcerskich laseczkach —
oznaczały bagaż zastępowych. Rodziny, koledzy, znajomi przyszli, aby się z nami pożegnać.
Witek był wyraźnie niezadowolony.
— Tak bardzo chciałem z wami jechać, ale stary nie pozwolił — mówił rozżalony.
Ostatnia zbiórka była połączona z odliczaniem i sprawdzaniem bagaży. Gdy od strony
Warszawy usłyszeliśmy nadjeżdżający po*
ciąg, zakładając plecaki żegnaliśmy się z najbliższymi. Ostatnie: „Czuj! czuj! czuwaj!" —
patrzę na zapłakaną Matkę, na kolegów i odprowadzające nas koleżanki.
Miałem być sanitariuszem i bibliotekarzem. Do mojego bagażu dołączono jeszcze dwie
paczki — torbę sanitarną z najpotrzebniejszymi lekami i środkami opatrunkowymi oraz dość
ciężką paczkę z książkami. Koledzy pomagali mi zabrać to wszystko do wagonu.
Wsiadamy do kilku zarezerwowanych przedziałów. Zabieramy dużo sprzętu i namioty.
Ktoś z rodziców zamyka za nami drzwi, ciśniemy się do okien, aby po raz ostatni spojrzeć na
dworzec i odprowadzających. Większość matek płacze. Widzimy chusteczki przy oczach.
Wyciągnięte ręce machają nam na pożegnanie. Trzeci gwizdek i okrzyk: „Odjazd!" —
zaczyna naszą wielką przygodę. Peron ginie w kłębach pary. Patrzę na ulicę Stalową, mijamy
lasek Gałkowskiego i z daleka widzę jeszcze cztery kominy, pilnujące naszej dzielnicy.
Drużynowy Wicek Klimaszewski, wysoki, szczupły i bardzo energiczny, zarządza:
— Siadać, nie zasłaniać okien! Śpiewamy! — I od razu ktoś zaczyna: „Jak to na wojence
ładnie..."
Siedzimy zastępami. Każdy nareszcie odnalazł swoje miejsce. Wszyscy śpiewają, ryczą
nawet i ci, którzy — tak jak ja — absolutnie głosu nie mają. Gdy pociąg zatrzymuje się na
przystankach i stacjach, nasze przedziały, pełne rozśpiewanej młodzieży, są omijane z daleka
przez pasażerów.
Padają pierwsze ostrzeżenia doświadczonych harcerzy: „Przed nami cała noc. Na razie
nic nie jemy, poczekajmy, aż będziemy w pociągu do Lwowa!"
W Koluszkach mamy przesiadkę. Dalej jedziemy pociągiem z Łodzi. Z trudem odnalazły
się zarezerwowane przedziały, zajęte już przez podróżnych. Dopiero interwencja konduktora
usuwa niepożądanych pasażerów. Zostawiamy wśród nas tylko kobietę z małym dzieckiem.
Jedziemy w pięciu przedziałach. Gdy tylko zajęliśmy swoje miejsca, zabieramy się do
jedzenia. Każdy wyciąga jakieś kanapki, szarlotki, serniki i placki. Częstowanie i próbowanie
domowych wypieków trwa tak długo, aż znikają prawie całe zapasy. Podobno na obozie nie
wypada jeść takich przysmaków.
Dobrze nam było spać w pulmanowskich wagonach, rytmicznie
kołyszących do snu. Wicek policzył wszystkich i w każdym przedziale pożartował, a później
wyciągnęliśmy się na półkach, na ławkach lub na podłodze, na zapakowanych namiotach i na
różnych bagażach. Na korytarzu czuwali na zmianę dyżurni, a zmęczeni chłopcy od razu
zasypiali, nie mając już sił ani na śpiewanie, ani na rozmowy. Niespodziewanie szybko
zapanowała w przedziałach cisza nocna. Nad ranem zrobiło się nam zimno. Zamykaliśmy
okna, wyciągaliśmy swetry i okręcaliśmy się kocami.
Przed siódmą była normalna pobudka. Tadek wyciągnął sygna- łówkę, aby odegrać:
„Pobudka! Pobudka! Wstać..." Myliśmy się, dopóki starczyło wody w ubikacji.
Przytomniejemy dopiero po odśpiewaniu: „Kiedy ranne wstają zorze..." i patrząc przez okna,
obserwujemy inny, nie znany nam krajobraz. Inaczej ubrani ludzie kręcą się w opłotkach i
nawet inne kwiaty rosną tu w ogródkach.
Lwowski dworzec zaimponował nam swoją wielkością. Podczas zbiórki na peronie
Wicek długo sprawdzał, czy są wszystkie bagaże. W dworcowej restauracji ogrzewaliśmy się
gorącą herbatą, zjadając przy okazji resztki domowych przysmaków. Tu odnaleźli nas przed-
stawiciele lwowskiej chorągwi —- kilku harcerzy i dwie harcerki. Po serdecznym powitaniu
poczuliśmy się od razu dużo pewniej w nie znanym nam mieście. Plecaki i bagaże
pozostawiamy w dworcowej przechowalni, aby wyruszyć na zwiedzanie miasta, niby nie
znanego, a jednak bardzo nam bliskiego. Wychowaliśmy się przecież na legendzie Orląt.
Wydawało się nam, że cały świat należy do nas. Byliśmy młodzi, zdrowi, opaleni, szczęśliwi,
pełni ciekawości i chęci poznania miasta i ludzi. Na rękawach harcerskich mundurków mamy
tarcze z mazowieckim orłem i wyhaftowanym napisem „Pruszków". Krajki nosimy
jednakowe — huculskie, a na rękawach kolorowe kółka z różnymi sprawnościami.
Zwiedzanie Lwowa rozpoczynamy na pięknie zadrzewionej Górze Zamkowej, oglądając
Wysoki Zamek i Kopiec Unii Lubelskiej.
Wędrując ulicami śródmieścia, zwiedzaliśmy barokową cerkiew św. Jura i kaplicę
Boimów, katedrę ormiańską i- Panoramę Racławicką, aż na koniec zaszliśmy na cmentarz
Łyczakowski, aby złożyć kwiaty na grobie Marii Konopnickiej i Artura Grottgera. Odna-
lazłem pomnik Ordona i grób niedawno zmarłego generała Rozwa-J dowskiego, o co prosił
mnie Jurek. Stał tam tylko zwykły drew-;
niany krzyż. Byliśmy także na cmentarzu Orląt i na grobach lotników z Eskadry
Kościuszkowskiej.
Pod wieczór miasto stało się nam bliskie. Dołączyła do nas duża grupa lwowskich
harcerzy i na wielkiej łące rozpaliliśmy ognisko. Wieczór był ciepły, pogodny, niebo
gwiaździste. Długo śpiewaliśmy harcerskie pieśni, uczyliśmy się wesołych lwowskich
piosenek i wsłuchiwaliśmy ,się w miejscową gwarę, w ten specyficzny akcent znany nam już
z radiowych audycji.
Pociąg do Zaleszczyk przez Tarnopol odjeżdżał późno w nocy. Odprowadzała nas grupa
lwowskiej młodzieży. Żegnając się z nowo poznanymi przyjaciółmi, wymienialiśmy adresy,
obiecując częste pisanie listów i wieloletnią pamięć. Korespondencja nie trwała zbyt długo
— zostały tylko wspomnienia o tym mieście i o wielkiej serdeczności, z jaką spotkaliśmy się
w czasie tych kilkunastu godzin wspólnej włóczęgi, pozostał także ogromny sentyment
odzywający się zawsze, gdy usłyszymy lwowski akcent i niezapomniane: „ta joj!"
Nad ranem, bardzo zaspani, wysiedliśmy w Czortkowie. Nikt z nas nie zginął, nie
zawieruszył się po drodze, były też wszystkie bagaże. Na dworcu czekali miejscowi harcerze.
Kilku z nich miało z nami spędzać wakacje. Witaliśmy się sztywno i urzędowo, a dopiero
później zaprzyjaźniliśmy się serdecznie, aby po kilku tygodniach rozstawać się z
prawdziwym żalem. Na razie pomagali nam wyładowywać plecaki i bagaże, ciekawi naszego
wyglądu, zachowania i tego, jak ich w naszym gronie przyjmiemy.
Zajęliśmy miejsca w pociągu jadącym przez Borszczów do ostatniej przygranicznej
stacji: Iwanie Puste.
Pociąg rozśmieszył nas trochę. Linia była jednotorowa. Wagoniki bardzo stare,
pamiętające na pewno pierwsze lata komunikacji kolejowej. Parowozik z bardzo niskim,
pękatym kominem gwizdał często i otaczał się obłokami pary.
Zadziwiała nas od samego początku okolica, przez którą przejeżdżaliśmy. Niebo miało
jakieś inne zabarwienie, klimat był cieplejszy, łagodniejszy, a powietrze wydawało się nam
rześkie, tak źe łatwiej i przyjemniej było oddychać. Napatrzeć się nie mogliśmy na urodzajne
pola, poprzecinane głębokimi jarami, w których rosły gęste krzewy. Przy drogach stały rzędy
drzew wiśniowych lub orzechów włoskich. Szeroką kamienistą szosą jechał mały wózek.
Woźnica poganiał konia ustrojonego w drewnianą, wysoką hołoblę. Wiejskie domy,
podobnie jak u nas pokryte słomą, malowane na różne kolory. Wśród morelowych sadów
widać było wysokie, piękne malwy. Ścieżką wśród łąk bosonoga kobieta niosła na ramionach
nosidło, na końcach którego miała umocowane dwa napełnione wodą wiadra.
Miejscowi harcerze słuchali opowieści o Warszawie i o naszym mieście, a później, już w
obozie, tłumaczyli nam i pomagali zrozumieć zagmatwaną sytuację, jaka panowała w tej
części Polski. W Borszczowie, w czasie krótkiego postoju, znowu dołączyła do nas grupa
miejscowych harcerzy. Byli to synowie nauczycieli i urzędników.
W Iwaniach Pustych kończyły się tory kolejowe. Rozsiedliśmy się na łące obok bagaży,
tuż przy niedużej drewnianej stacji, z kasą biletową, poczekalnią i oddzielnym
pomieszczeniem dla zawiadowcy, który zarazem sprzedawał bilety, udzielał informacji, a
gdy zbliżał się pociąg, zamykał szlaban na pobliskim przejeździe. Do miejsca naszego
obozowania — wioski Kudryńce nad Zbruczem — było około dziesięciu kilometrów.
Zawiadowca zatelefonował do strażnicy KOP, prosząc o przysłanie wozu do przewiezienia
naszego bagażu. Mając trochę czasu spacerowaliśmy po tym niedużym miasteczku.
Zwiedziliśmy starą cerkiew, stojącą w środku zabudowań, zajrzeliśmy do gospody, w której
niewiele było do jedzenia, a za to dużo różnych wódek. Obserwowaliśmy stroje przechodzą-
cych obok kobiet, ich jasne bluzki ozdabiane pięknymi haftami. Ciemnymi nićmi wyszywano
różne nie spotykane u nas wzory. Od razu wydało się nam, że są to wschodnie, być może
tureckie motywy. Przechodzące kobiety obserwowały nas z nie mniejszą uwagą, dokładnie
lustrując nasze ozdoby harcerskich mundurków.
Gdy nadjechał dwukonny wózek, zdziwił nas trochę widok karabinów w rękach woźnicy
i siedzącego obok kaprala. Obydwaj pochodzili z Sandomierskiego i od razu
zaprzyjaźniliśmy się na całe wakacje. Poza bagażami zapakowaliśmy na wóz żonę Wicka i
jednego z naszych kolegów, któremu prawdopodobnie zaszkodził nadmiar domowych
przysmaków.
Reszta harcerzy pomaszerowała piaszczystą drogą, idąc za widocznym z daleka tumanem
kurzu, pozostawianym przez szybko jadący wóz.
Kiedy doszliśmy do pierwszych zabudowań, zadziwiła nas niezwykła pustka. Przed
pobliskimi chatami nie było nikogo. Puste były podwórka. Nikt nie wyszedł, aby nas
zobaczyć. Nie widać było dzieci, które zawsze wylatywały na drogę, gdy ze śpiewem ma-
szerowaliśmy przez wioski na Mazowszu.
Na małej łączce na początku wsi Kudryńce zatrzymaliśmy się, aby po dość uciążliwym
marszu piaszczystą drogą choć przez chwilę odpocząć. Obok był mały sklepik, którego
właściciel, stary 2yd w chałacie i w jarmułce, z długą brodą i pejsami, zaprosił nas do środka,
zachwalając landrynki, przechowywane w szklanym słoju -—/wiedząc, że niczym innym nas
nie zainteresuje. Landrynki sypał na kawałki gazety, a gdy nie chcieliśmy brać tak zapakowa-
nych dwudziestogroszowych porcji, rozpoczął poszukiwania toreb z szarego, nie
zadrukowanego papieru, aby je podrzeć na opakowania dla tak wybrednych klientów.
Większość toreb leżących na ladzie sklepowej była sklejona z gazet ukraińskich lub
żydowskich. Jeden z dowcipnych kolegów powiedział: „Żeby chociaż pakował w naszą
gazetę, to mielibyśmy co poczytać".
Niedużo zarobił, bo landrynki nie były dobre, zleżałe i posklejane, ale gadał bez przerwy,
kalecząc polski język. Dopytywał się, skąd przyjechaliśmy, co zamierzamy tu robić i kiedy
odjeżdżamy. Gdy pierwsi harcerze weszli do sklepiku, dwie starsze kobiety natychmiast
wyszły, nie odpowiadając na grzeczne: „Dzień dobry!"
Po krótkim odpoczynku urządziliśmy bardzo sprawną pokazową zbiórkę i ze śpiewem
pomaszerowaliśmy w kierunku widocznej już strażnicy KOP.
Obserwatorami naszego popisu musztry był tylko sklepikarz i kilkoro jego małych dzieci
lub wnuków, które, gdy tylko wyszliśmy na drogę, szybko znalazły się w sklepie, wyłażąc
gdzieś z zaplecza i wyglądając teraz przez uchylone drzwi i brudne okno.
Marne pruszkowskie sklepiki żydowskie były przy tej norze luksusowymi magazynami.
Podobny był tylko dzwonek nad wejściem, dzwoniący donośnie przy otwieraniu drzwi.
Gdy zatrzymaliśmy się przed strażnicą, wartownik szeroko otworzył bramę. Inny żołnierz
patrzył na nas z wysokiej wieży obserwacyjnej. Na skraju dziedzińca, w obszernych
pomieszczeniach,
szczekały podniecone naszym przybyciem czarne wilczury. Wicek wszedł do murowanego
domu, w którym mieściło się dowództwo. Przez otwarte okna sąsiedniego budynku widać
było dużą salę z rzędami żelaznych żołnierskich łóżek.
Z wielką ciekawością rozglądaliśmy się po strażnicy. W głębi była stajnia i jakieś
budynki gospodarcze. Wszędzie panował porządek. Wychodzącego z Wickiem oficera
powitaliśmy harcerskim: „Czuj! czuj! czuwaj!" Był to komendant strażnicy. Po kilku jego
słowach wiedzieliśmy już, co nam może grozić. Strefa przygraniczna zawsze jest
niebezpieczna, dlatego należy zachować czujność, na wszystko uważać, po lesie chodzić
tylko po kilku, nigdy pojedynczo. Nie należy niepotrzebnie kręcić się po wsi — gdyż ludzie
są tu nam nieprzychylni. Jeśli zajdzie taka potrzeba, to do strażnicy należy iść polną drogą,
poza wsią.
—Nie przez wieś! Pamiętajcie! Nie przez wieś!
Mocno podniósł się autorytet drużynowego Wicka, kiedy dowiedzieliśmy się, że ma
rewolwer.
Dwaj niedawno poznani żołnierze znowu wsiedli na wóz z naszymi bagażami i pojechali
drogą, omijając wieś, aż na skraj lasu. Oficer, żegnając się z nami, życzył dobrego
odpoczynku i obiecał przyjść na ognisko, aby opowiedzieć nam o życiu nad granicą.
Wioska rozciągała się dość daleko. Gospodarstwa były rozmieszczone wzdłuż szerokiej,
piaszczystej drogi, wysadzanej starymi drzewami wiśniowymi. Z miejsca naszego obozu do
wsi było około kilometra, a drugie tyle do strażnicy. Obozowisko leżało na skraju starego
liściastego lasu. Od wsi oddzielało nas łagodne wzgórze, porośnięte młodymi drzewami.
Żołnierze ostrzegali nas:
— Tam za lasem jest już granica, nie-dalej niż kilometr.
W strażnicy przewidujący kapral załadował na'wóz kilkanaście szpadli i łopat; naszymi
małymi łopatkami w tej twardej, wyschniętej ziemi niewiele byśmy zrobili.
Od razu zabieramy się do budowy kuchni. Kopiemy specjalne dołki — nad jednym z nich
ustawiamy kocioł, aby ugotować wodę na herbatę. Stasio Turczynowicz, student architektury,
późniejszy profesor, szybko sporządza plan obozowiska. Trzy namioty staną ||| kiem tuż na
skraju lasu. Wyznaczono miejsce na maszt sztandarowy, kuchnię i magazyn, na boisko do
siatkówki. W głębi lasu wy
budowaliśmy śmietnik i latrynę. Wszyscy uwijali się ze szpadlami, piłkami lub siekierkami.
Ścinamy odpowiednie drzewka, obcinamy grube konary i gałęzie. Ustawiono namioty,
wkopano maszt i słupki do siatkówki. Zastęp, który buduje kuchnię, przynosi z pobliskiego
strumienia wodę do gotowania i za chwilę dym z ogniska snuje się po polu. W czasie krótkiej
przerwy dostaliśmy pierwszy obozowy posiłek: menażkę herbaty i chleb z marmoladą.
Wojskowy wóz przywiózł nam siano i słomę. Wypychamy poduszki i sienniki. Tylko
pierwszej nocy spaliśmy bez pryczy. Ułożyliśmy na ziemi sienniki i do późna walczyliśmy na
poduszki, bawiąc się znakomicie.
Od pierwszego wieczoru Tadek Grzybowski wygrywał na syg- nałówce „Idzie noc...", a
rano budził nas melodią „Pobudka, pobudka, wstać!" Po kilku dniach wszystko było zapięte
na ostatni guzik. Na środku obozu stał totem — pień jakiegoś fantastycznie pokrzywionego
drzewa. Była także bramka, przez którą należało wchodzić na teren obozu, ale tylko bramka,
bo ogrodzenia żadnego nie było. Niedaleko kuchni na dwóch wysokich słupkach rozpięto
siatkę i gdy tylko kończyła się poobiednia cisza, rozpoczynaliśmy grę w siatkówkę.
Wokół ogniska, przy którym jedliśmy posiłki, ułożyłem z kamyków napis: „Zabierzmy
do swych serc ogniska tego żar!" Obok totemu ułożono z jednej strony mazowieckiego orła z
napisem „Pruszków", a z drugiej harcerską lilijkę i „Czuwaj!" Budowa obozu stała się dla nas
dobrą próbą sprawności fizycznej, a także sprawdzianem naszej pomysłowości. Każdy mógł
się przyczynić do upiększenia miejsca naszego wypoczynku.
, Następnego dnia w czasie porannego apelu po wciągnięciu flagi na maszt zrobiony z
dorodnego jesionu odśpiewaliśmy „Kiedy ranne wstają zorze...", a później Wicek
odczytał pierwszy rozkaz dzienny. Wyznaczono zastęp służbowy, który zajmował się
porządkowaniem terenu, pomaganiem w kuchni, paleniem ognia, myciem kotłów i
garnków. Służbowi przynosili wodę do gotowania. Obozu pilnował wartownik ze
służbowego zastępu, stojąc pod daszkiem na małym podwyższeniu. Każdy z nas mył
swoją menażkę. Poranne i wieczorne mycie oraz szorowanie garnków odbywało się nad
pobliskim strumieniem, którym płynęła do Zbrucza czysta, prawie źródlana woda.
Leżąca w jarze Zbrucza wieś Kudryńce liczyła około dwóch tysięcy mieszkańców
narodowości ukraińskiej. Badania historyków stwierdziły, że wzdłuż łagodnego wzgórza
ciągnie się cmentarzysko sprzed trzech tysięcy lat. Bardzo często w czasie orki wydobywano
stare urny, które natychmiast niszczono w poszukiwaniu złotych monet. Nie było sposobu,
aby zapobiec tym objawom wandalizmu.
Ziemie te od XIV wieku należały do Polski. Wielokrotnie były grabione przez najazdy
tatarskie, kozackie i tureckie. W roku 1686, po długiej okupacji tureckiej, powróciły do
Rzeczpospolitej. W czasie rozbiorów przypadły Austrii.
Na skalistym urwisku nad Zbruczem znajdowały się ruiny zamku Herburtów. Zbudowany
w XVII wieku zamek stanowił czworobok z trzema basztami po rogach. Do naszych czasów
dochowały się dwie baszty sklepione oraz ocalałe częściowo mury obwodowe. Dowódca
strażnicy, historyk z zamiłowania, opowiadał nam różne szczegóły o życiu właścicieli dóbr
Kudryńce. Zmarły w roku 1858 Justyn Modzelewski jako oficer 12 pułku ułanów wyruszył z
Napoleonem pod Moskwę, a później, w powstaniu listopadowym, był kapitanem 2 pułku
strzelców konnych. W roku 1863 zamek stał się punktem etapowym dla Polaków
przekradających się z rosyjskiej Ukrainy do powstania. Granica przebiegała wtedy także na
Zbru- czu, a tu, gdzie stał zamek, był zabór austriacki. We Lwowie formowano oddziały,
które przedzierając się przez niezbyt -dokładnie strzeżoną granicę austriacko-rosyjską,
docierały do wojsk powstańczych w Kongresówce. Gdy sprawa się wydała, pewnej nocy
Rosjanie spalili zamek i zniszczyli wszystkie dworskie zabudowania, mimo że leżały na
terenie Austrii. Taka była zemsta cara na rodzie Modzelewskich, wielkich patriotach,
właścicielach dóbr Kudryńce w powiecie borszczowskim.
Codziennie przed wieczorem wędrowaliśmy do kąpieli w Zbru- czu. Środkiem rzeki
przebiegała granica państwowa. Po drugiej stronie był już Związek Radziecki, rozciągający
się niewyobrażalnie daleko, aż do Pacyfiku.
Pora naszych kąpieli została uzgodniona z żołnierzami z drugiej strony rzeki. Od
strażnicy aż do kąpieliska szliśmy wyłożoną kamieniami drogą, która kończyła się na brzegu.
Dalej widać było
grube pale wbite w dno — pozostałość po zniszczonym moście, wybudowanym w latach
wojny światowej. Po drugiej stronie rzeki przedłużenie drogi biegło przez pola, aż do
odległych o blisko kilometr zabudowań i cerkwi z charakterystycznymi kopulastymi wie-
życzkami, pozbawionymi krzyży. Nigdy nie widzieliśmy, aby po drugiej stronie chodzili
jacyś cywile. Na polach nikt nie pracował. Nie widać było pasącego się bydła. Podobno, tak
nam mówili żołnierze, w cerkiewnej wieży znajdował się rosyjski punkt obserwacyjny, z
którego bez przerwy obserwowano polską stronę rzeki. Pusta droga, nie zamieszkane domy,
wysokie trawy na polach, nieczynna świątynia zamieniona na jakiś magazyn i punkt
obserwa- cyjny — to wszystko bardzo nas intrygowało. Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego
tak się dzieje.
Któregoś dnia, po uzgodnieniu z dowódcą strażnicy, wybraliśmy się do ruin starego
zamku, leżącego na wysokim wzgórzu, tuż nad rzeką. Dostaliśmy się tam od dawna nie
używaną drogą, łagodnie wznoszącą się aż do zamkowej bramy. Z trzech pozostałych stron
zbocza były bardzo strome i trudno dostępne. Pod ruinami znajdowały się jakieś piwnice, do
których nie radzono nam wchodzić. Widok z przyzamkowej łąki był wspaniały, ale nawet z
tego miejsca nie mogliśmy dojrzeć po tamtej stronie Zbrucza żadnych oznak normalnego
życia.
Gdy ze śpiewem maszerowaliśmy do kąpieli, dołączali do nas dwaj uzbrojeni żołnierze.
Siadali na brzegu, przyglądając się naszym harcom w ciepłej i czystej wodzie. Dopiero po
kilku dniach zauważyliśmy, że po drugiej stronie granicy, w gęstych zaroślach na wysokim
brzegu, ukrywa się dwóch uzbrojonych strażników radzieckich. Mimo ciepłej pogody mieli
na sobie długie płaszcze koloru zgniłej zieleni, karabiny z bardzo długimi bagnetami i
półkoliste czapki płócienne, z sukiennym daszkiem i wąskim szpicem na górze.
Miejsce naszej kąpieli ogrodzono drutem kolczastym, przybitym do kilku słupków
biegnących łukiem od brzegu do brzegu, dochodząc do środka rzeki. Z tak zbudowanego
kąpieliska korzystali żołnierze KOP oraz w oznaczonych godzinach miejscowa ludność. W
środkowej części ogrodzenia drut był niewidoczny. Dopiero kiedy przesunęliśmy o
kilkadziesiąt centymetrów kilka słupków w stronę radzieckiego brzegu, pokazywał się nad
wodą na całej długości, wskazując nam obszar przeznaczony do kąpieli. Może dlatego,
aby nie pokaleczyć się o niewidoczne kolce zanurzonego drutu, a może próbując — jak
żartobliwie mówiliśmy — przesunąć na wschód granicę Rzeczpospolitej, przenosiliśmy na
początku kąpieli dwa— trzy słupki w stronę drugiego brzegu, aż naprężony drut pokazywał
się nad wodą. Po kilku dniach towarzyszący nam żołnierz opowiedział, że po naszym
odejściu jeden z radzieckich pograniczników wchodzi do rzeki i ustawia słupki na starym
miejscu, tak aby druty znowu były pod wodą, a granica „cofnięta" na stare miejsce.
Daliśmy spokój tym zabawom, ale pewnego dnia ktoś z nas znowu przesunął słupki, co
wywołało natychmiastową reakcję na drugim brzegu rzeki. Z zarośli wyskoczył jakiś starszy
stopniem wartownik i zaczął coś do nas krzyczeć. Trzeba przyznać, że trochę wystraszyliśmy
się. Na górze, po obu stronach rzeki, stali uzbrojeni żołnierze. Rosyjski wartownik wymyślał
nam grożąc pięścią, a my, rozebrani i bezbronni, zupełnie nie rozumieliśmy, o co chodzi.
Tego dnia definitywnie zakończyły się nieudane próby przesunięcia na wschód naszej
granicy. Dalsze kąpiele odbywały się już bez zakłóceń.
Bywały dni, że przychodziliśmy sami, ale zawsze o ustalonej godzinie, a wtedy na drugiej
stronie pokazywali się uzbrojeni żołnierze, siadali na wysokim brzegu, już nie chowając się
po krzakach, i przyglądali się naszym zabawom i pływaniu.
Ta stała obserwacja zza granicy zmuszała nas do wzorowego zachowania.
Przychodziliśmy i odchodziliśmy po kąpieli w kolumnie marszowej, po możliwie
najsprawniejszej zbiórce i głośnym odliczaniu. Maszerując śpiewaliśmy wojskowe piosenki.
Niekiedy kilku z nas wchodziło na górę zamkową, aby poczekać tam na przychodzących do
kąpieli o oznaczonej godzinie naszych kolegów.
Siadaliśmy pod wysokim murem, aby popatrzeć daleko na wschód. Przed nami
rozciągały się Dzikie Pola, tak dokładnie opisane przez Sienkiewicza. Nie tak dawno
przerabialiśmy „Ogniem i mieczem" i niektóre fragmenty książki znaliśmy na pamięć. A te-
raz mogliśmy, wdychając głęboko powietrze, czuć zapach tej ziemi i myśleć o tym, że przed
nami, nie tak daleko stąd, znajdują się stepy i Kamieniec Podolski, a do Chocimia jest jeszcze
bliżej i niedługo tam będziemy.
Zdarzyło się raz, że Andrzej, próbując wejść na górę po bardzo stromym zboczu, dostał
silnego krwotoku. Z nosa ciekła mo
krew, którą płacząc rozcierał wraz z łzami. Był bardzo przestraszony. Nie mogliśmy
zrozumieć tego szlochu i łez. Każdy z nas miał już taki krwotok — po uderzeniu w nos, w
czasie upałów lub po nadmiernym wysiłku. Uspokajając go, oddawaliśmy mu nasze dość
brudne chusteczki. Dopiero po wielu latach zrozumiałem tamtą rozpacz Andrzeja. Na pewno
widział już odbierający siłę i grożący śmiercią ||| krwotok u ojca.
Biedny Andrzej długo leżał bez ruchu. Nic nie mówił, patrząc w niebo, narażony na żarty
bezmyślnych kolegów, którzy, zdenerwowani jego zachowaniem, poganiali go, aby wraz z
nimi wracał do obozu. Krwotok już nie powtórzył się. Po kilku dniach Andrzej zapomniał o
tym wydarzeniu, ale nigdy nam nie powiedział o przyczynach swojego lęku, a my, nadal
niczego nieświadomi, traktowaliśmy jego przerażenie i płacz jako zwykłą dziecinadę.
Nad Zbrucz chodziliśmy dość często. Podobały się nam widoki spod murów zamkowych.
Pięknie było zwłaszcza, gdy słońce chyliło się do zachodu i na ruiny kładła się ciemniejąca
czerwień.
Andrzej wielokrotnie rysował w swoim notatniku ruiny zamku, a raz w puste otwory
powstawiał okna, mury pokrył dachem i wyrysował karocę wjeżdżającą w szeroko otwartą
bramę i jadącą z daleka grupę jeźdźców.
Mocno wryły się w nasze umysły lektury sienkiewiczowskie. Któregoś popołudnia
siedzieliśmy na łące pod zamkowym murem, zapatrzeni w daleką pustkę rozciągającą się za
Zbruczem, i słuchaliśmy trochę naiwnych wierszy Staszka o Dzikich Polach, pokrytych
burzanami i oczeretami, o polskich rycerzach jadących ze śpiewem przez nie kończący się
step.
W ruinach zamku, na wysokości najwyższych otworów, na specjalnie zbudowanym
pomoście, zamaskowanym od strony rzeki, dyżurowało stale dwóch żołnierzy. Łatwo
mogliśmy się do nich dostać po drewnianych, niedawno zbitych z desek schodach. Czasami
przychodziliśmy tutaj wieczorem, aby brać udział w tzw. „zasadz- ce". Gdy już robiło się
dobrze ciemno, żołnierze pozwalali nam obserwować rozciągającą się w dole rzekę. Każda
próba przejścia przez Zbrucz naruszała gładkie lustro powierzchni. Którejś nocy mogliśmy
obserwować, jak na polską stronę przeprawiało się stado dzików. Przejęci tym widokiem, o
mało nie zaalarmowaliśmy strażnicy.
W odległości kilkuset metrów od Zbrucza wzdłuż granicy biegła 1 wysypana żwirem
ścieżka. Tędy wędrowały nocami wysyłane co 1 kilka godzin patrole dwóch żołnierzy z
groźnie wyglądającym wil- l czurem. Wzdłuż tej drogi, na małych wzniesieniach, stały
drewnia- ne budki wartownicze, z których można było obserwować dość duży odcinek
granicy.
Podobno nielegalnych przejść próbowano najczęściej w czasie ulewnych deszczów lub
podczas śnieżyc. W taką pogodę zawsze wzmagano czujność.
Ale bywało także inaczej. Raz widzieliśmy człowieka, który przeszedł granicę. Był
ubrany podobnie do miejscowej ludności, tak jakoś szaro. Szedł pomiędzy dwoma
żołnierzami, którzy częstowali go papierosem. Mówił coś po polsku i wcale nie wyglądał na
zmartwionego ani na przestraszonego. Bardzo to nas wtedy dziwiło. Szli od strony Zbrucza
ścieżką prowadzącą do naszego obozu, a później, jak to dokładnie widzieliśmy, nie
opuszczali skraju lasu, omijając z daleka zabudowania, kierowali się prosto do strażnicy, jak
gdyby nie chcieli, aby zobaczył ich ktoś z mieszkańców wioski.
Oficjalne otwarcie obozu, połączone z uroczystym ogniskiem i pokazami naszej
sprawności fizycznej, odbyło się dość późno, bo dopiero 15 lipca. W strażnicy była jakaś
doroczna wizytacja, a my chcieliśmy, .aby na naszej uroczystości było jak najwięcej żołnie-
rzy, z którymi zaprzyjaźniliśmy się na dobre.
Gdy przed wieczorem przyszli nasi goście, z wielkim zainteresowaniem oglądali
obozowisko, wszędzie zaglądając. Podziwiali panujący ład i porządek. Gdy rozsiedli się
wokół ogniska, poczęstowaliśmy ich naszą kolacją, a później zastępy pokazywały swoją
sprawność, wznosząc na barkach najsilniejszych wysokie piramidy z najmniejszym i
najlżejszym harcerzem na samej górze.
Panowała wtedy moda ustawiania różnego rodzaju i kształtu piramid. Do zbudowania
najprostszej potrzeba było sześciu harcerzy. Trzech mocnych stawało w szeregu obok siebie,
na ich ramiona dostawało się dwóch lżejszych, ale dobrze wygimnastykowanych, a na samą
górę wdrapywał się szósty, najlżejszy, ale i najodważniejszy, który starał się utrzymać
równowagę, rozkładając szeroko ramiona.
Tego dnia były moje imieniny oraz urodziny i być może dlatego zostałem strażnikiem
ogniska. Musiałem należycie usadowić gości, tak aby nie dokuczał im dym, rozpalałem ogień
bez użycia papieru, a później bez niczyjej pomocy podtrzymywałem płomień aż do późnej
nocy. Wieczór był wyjątkowo ciepły, wcześniej przygotowane suche gałęzie paliły się
równo, a dym unoszony słabym wiatrem płynął nad szczyty drzew. Ogniska obozowe
przeżywaliśmy najmocniej i pamiętaliśmy najdłużej. Zapatrzeni w płomienie słuchaliśmy
gawędy Wicka, w której chwila obecna, nasz pobyt nad granicą, łączyła się z 520 rocznicą
bitwy grunwaldzkiej. Po kilku harcerskich piosenkach, odśpiewanych wspólnie z
żołnierzami, dowódca strażnicy opowiadał nam o stosunkach panujących nad Zbru- czem, o
ciężkiej, a zupełnie w kraju nie znanej służbie wartowników KOP, zapewniającej spokój i
bezpieczeństwo. Dowiedzieliśmy się także o wrogo nastawionej ludności wioski,
zamieszkanej przez Ukraińców, którzy bacznie nas obserwują i według tego, co zobaczą,
oceniać będą cały nasz kraj. Ciągle powinniśmy o tym pamiętać i nigdy nie kompromitować
się ani wyglądem, ani zachowaniem.
Do późnej nocy śpiewaliśmy harcerskie piosenki, starając się, aby nasz śpiew wypadł jak
najlepiej.
Ten długi i dla mnie niezapomniany wieczór zakończyliśmy odśpiewaniem „Wszystkie
nasze dzienne sprawy..." i melodią „Idzie noc..." odegraną na sygnałówce przez Tadka.
Nasze obozowe życie szybko się unormowało.
Na kilka minut przed szóstą wartownik budził trębacza, aby odegrał pobudkę. Większość
z nas wstawała bardzo szybko, ale niektórzy uparcie chcieli pospać jeszcze choć kilka chwil,
co niezmiennie kończyło się ściąganiem śpiochów z pryczy.
Do pobliskiej rzeczki maszerowaliśmy zastępami. Mycie było zawsze połączone z
chlapaniem się i z wpychaniem nieostrożnych w najgłębsze miejsca szybko płynącego
strumienia.
W tym czasie zastęp służbowy sprzątał teren obozu, a zastępowy kąntrolował zasłanie
łóżek i porządek w namiotach. Służbowi szykowali śniadanie. W dużym kotle gotowano
wodę na herbatę lub mleko, jeśli miało być kakao. Robiono kanapki z wojskowego chleba,
pokrojonego na dość grube pajdy, przykryte marmoladą lub plasterkami żółtego sera. W
niedzielę na śniadanie zawsze była wędlina. Jeden z przybocznych sprawdzał czystość
mundurów i me
nażek ustawionych w szeregu harcerzy, przy okazji "dyskretnie oceniając dokładność
porannego mycia zaspanych chłopców. Po tych zajęciach szykowaliśmy się do raportu, który
odbierał śpieszący do nas drogą ze wsi komendant obozu, drużynowy Wicek. Następował
moment wciągania na maszt flagi i rozpoczynaliśmy dzień śpiewając „.Kiedy ranne..."
W czasie rozkazu dziennego omawiano plan zajęć. Rozdzielano dodatkowe obowiązki
oraz ustalano drużynę służbową na dzień następny. Śniadanie zjadaliśmy siedząc wokół
ogniska, które od rana przygotowywano do wieczornego podpalenia.
Później zaczynały się trwające aż do obiadu zajęcia przewidziane planem dnia. Wykłady
z terenoznawstwa, czytanie mapy i szkicowanie terenu, pogadanki sanitarne, ćwiczenia z
łączności i sygnalizacji, pogadanki o historii harcerstwa i o harcerskich obowiązkach.
Wykładowców mieliśmy świetnych, oprócz Wicka uczyli nas dwaj studenci politechniki:
Czesław Makowski i Staszek Turczy- nowicz. Dwa razy w tygodniu przedpołudnia
zajmowały nam podchody i różne harcerskie gry. W czasie tych zabaw dokładnie poznaliśmy
piękny las, na skraju którego obozowaliśmy. .
Najszybciej biegł nam czas do obiadu. Drużyna służbowa po dokładnym sprzątnięciu
terenu obozu zbierała drewno do palenia. Kilku chłopców obierało ziemniaki, na ogniu
ustawiano kotły z wodą. W jednym szykowano zupę na mięsie z dodatkiem różnych warzyw,
a w drugim gotowano ziemniaki lub jakąś kaszę. Po obiedzie zastęp służbowy mył kotły, a
wszyscy |j|| swoje menażki. PodczaB poobiedniej ciszy pisano listy, czytano książki z mojej
małej biblioteczki lub po prostu rozciągano się na kocach w cieniu drzew. Około piętnastej
rozpoczynały się gry i zabawy, siatkówka lub dwa ognie, a później wędrowaliśmy do kąpieli.
Przed wieczorem mieliśmy jeszcze trochę wolnego czasu, a po kolacji szykowano się do
ogniska.
Po wieczornym myciu i odśpiewaniu „Wszystkie nasze dzienne sprawy..."
rozchodziliśmy się do namiotów. Wartę przez całą noc pełnił zastęp służbowy. Co dwie
godziny zmieniało się po dwóch harcerzy, uzbrojonych w kije i gwizdki. Punktualnie o
dwudziestej drugiej Tadek grał „Idzie noc..." i od tej chwili obowiązywała cisza
^ -
Gdy nadchodziła godzina zmiany, wartownicy budzili następnych, wręczając im zegarki,
gwizdki i grube kije.
Nasz obóz składał się z trzech dużych namiotów — w każdym spało po kilkunastu
harcerzy — oraz z małego namiotu dla „obozowej szarży", harcerzy starszych wiekiem i
stopniem. Zastępowi spali wraz ze swymi zastępami. Andrzej i ja byliśmy w zastępie Poldka
Wilda, Maniek i Staszek u Władka Gołębiowskiego. Trzeci zastęp prowadził Józek
Tarasiński. W pracach obozowych pomagało kilku starszych harcerzy. Byli to przyboczni —
Czesiek Makowski, Staszek Turczynowicz i Stefan Sitarek. Komendantem obozu był Wicek
Klimaszewski. Przyjechał tu wraz z żoną, a po kilku dniach teściowa przywiozła ich małe
dziecko. Mieszkali we wsi, w domu jakiegoś Żyda. Wicek zjawiał się w obozie punktualnie o
siódmej, a jego żona przychodziła w czasie gotowania obiadu, aby nadzorować pracę naszych
kucharzy. Do niej należało także przyprawianie zup 1 smażenie bardzo nam smakujących
mielonych kotletów, stałego niedzielnego drugiego dania. W artykuły żywnościowe, poza
chlebem dostarczanym przez strażnicę, zaopatrywał nas siwy, brodaty Żyd, właściciel
sklepiku we wsi.
Przez cały czas pobytu nad Zbruczem pogoda dopisywała. Codziennie grzało słońce. Nie
było okazji do wypróbowania szczelności płacht namiotowych. Jedzenie mieliśmy dobre i z
każdym dniem czuliśmy się coraz lepiej.
Jeden tydzień zajęła nam wycieczka do Rumunii.
W poniedziałek — był to przedostatni tydzień naszego obozowania — po obfitym
śniadaniu wyruszyliśmy w kierunku Dniestru. Do przebycia mieliśmy około 30 kilometrów.
Po drodze, bez pośpiechu, zajmowaliśmy się różnymi grami harcerskimi. Między maszeru-
jącymi zastępami utrzymywano odległość kilku kilometrów. Po drodze szukaliśmy znaków
informacyjnych, odkrywaliśmy harcerskie zasadzki, odnajdywaliśmy ukrytych kolegów,
robiliśmy szkice topograficzne oraz zostawialiśmy informacje dla zastępu maszerującego za
nami. Z przydrożnych drzew zrywaliśmy dojrzałe, prawie czarne wiśnie. Nocowaliśmy w
jakimś dworze. Właściciel majątku, uprzedzony listownie o naszym przybyciu, był bardzo
gościnny. Częstowano nas chlebem własnego wypieku i ogromnymi porcjami jajecznicy
usmażonej na podpieczonym boczku. Ponadto ustawiono naczynia ze zsiadłym mlekiem.
Po kolacji rozsiedliśmy się wokół rozpalonego w dużym parku ogniska. Razem z nami
było kilku pracujących w majątku Polaków. Śpiewaliśmy harcerskie piosenki, rozmawiając o
urodzajnym i pięknym Podolu, ale już zaczynaliśmy inaczej patrzeć na wiele spraw.
Wiedzieliśmy, że mieszkający tu Polacy to przeważnie właściciele ziemscy, pracownicy
folwarczni albo urzędnicy, a ogromna większość ludności to Ukraińcy. Nie wszyscy byli
wrogo do nas nastawieni, ale starszy już wiekiem administrator ostrzegał, że nadchodzą |takie
lata, w których coraz mocniej będą dawali znać o sobie ludzie głoszący nienawiść, ci, którzy
wzywają do likwidacji Polaków oraz ich majątków ziemskich. Na Podolu każdej nocy
płonęły stogi i dworskie budynki, a tego dawniej nie było.
Spaliśmy w dużej, murowanej stodole na sianie, owinięci w koce, z plecakami pod głową.
Dookoła zabudowań chodził stary stróż z dwoma ujadającymi wilczurami.
Następnego dnia, znowu tropiąc po drodze naszych poprzedników, doszliśmy po
południu do Okopów Świętej Trójcy, małej osady, położonej przy ujściu Zbrucza do
Dniestru, w miejscu, w którym spotykały się granice trzech państw.
Najpierw zobaczyliśmy z daleka kępy wysokich drzew, a po kilkunastu minutach
doszliśmy do pierwszych zabudowań. W morelo- wych sadach stały niewielkie domki,
otoczone kolorowymi malwami. Małe dzieci wybiegały na chodnik, gapiąc się na nas, a gdy
spytaliśmy o drogę do szkoły, wktórej mieliśmy nocować, podjęły się zaprowadzić nas
najkrótszą drogą pomiędzy opłotkami.
Po zjedzeniu resztek obozowych zapasów wyruszyliśmy na' zwiedzanie miasteczka,
oprowadzani przez młodego nauczyciela. Ludności mieszkało tu niedużo, około tysiąca osób,
ale byli to prawie sami Polacy. Widać to było od razu po miłym przyjęciu nas przez małe
dzieci.
Z dawnej świetności niewiele zostało pamiątek. Dwie kamienne baszty ze strzelnicami,
wały i rowy obronne oraz kościół ufundowany przez Jana III Sobieskiego, z obrazem św.
Trójcy. W XVII wieku był tu polski obóz warowny, skierowany przeciwko Turkom, a w roku
1769 bronił się tutaj Pułaski, walcząc z Rosjanami.
Od lat przyjeżdżało tu z całej Polski wielu turystów, ściąganych łagodnym
czarnomorskim klimatem, niezmienną słoneczną pogodą oraz wyśmienitymi owocami, a
przede wszystkim morelami,
arbuzami i winogronami — dojrzewającymi w ciepłym powietrzu płynącym znad Besarabii.
Zwiedzaliśmy winnice i wielkie plantacje tytoniu. Odświeżyła nas kąpiel w Dniestrze, woda
była zimna, dno kamieniste, ale nie chciało się nam wychodzić na brzeg. Wieczorem po
kolacji rozpaliliśmy ognisko, wokół którego zasiadło wielu letników i prawie wszyscy
mieszkańcy. Noc była wyjątkowo piękna. Dniestr szumiał na kamieniach, gwiazdy świeciły
jak nigdy, a na twarzach śpiewających wraz z nami ludzi odbijała się łuna wielkiego ogniska.
Szybko zapomnieliśmy o problemach męczących nas poprzedniej nocy, znowu byliśmy
między swoimi — w Polsce.
Po wczesnym śniadaniu przeprawiliśmy się przez Dniestr na długich, bardzo wywrotnych
łódkach, płynących „na pych" pod szybki prąd rzeki. Na drugim brzegu była Rumunia.
Gdyby zniosła nas rzeka, po kilku minutach moglibyśmy dopłynąć do Związku Ra-
dzieckiego. Formalności graniczne trwały krótko. Opłata wynosiła pół złotego od osoby.
Wystarczyło okazanie przez Wicka dowodu osobistego i złożenie listy harcerzy
poświadczonej przez KOP. Strażnik rumuński przyłożył swoją pieczęć i życzył nam
przyjemnego pobytu w jego kraju. Do Chocimia było 8 kilometrów. Nie chcieliśmy korzystać
z furmanek czekających na turystów. Wydawało się nam, źe idąc pieszo lepiej poznamy
Rumunię. Pieniędzy nie wymienialiśmy, gdyż w sklepach, a nawet na poczcie — płaciliśmy
złotówkami. Maszerując szeroką piaszczystą drogą, z ciekawością patrzyliśmy na nie
kończące się pola słoneczników i kukurydzy. Tak jak u nas wiejskie domki miały małe
okienka, a na parkanach suszyły się gliniane garnki. Gdy z daleka zobaczyliśmy wysokie mu-
ry i ruiny zamczyska, historia zaczęła przemawiać do naszej wyobraźni, To tutaj skutecznie
bronił się obóz warowny dowodzony przez hetmana Chodkiewicza, a w roku 1673 tu właśnie
Jan Sobieski rozgromił armię turecką.
W Chocimiu, nazywanym teraz Hotin, mieszkaliśmy w koszarach wojskowych.
Odstąpiono nam dużą salę, a żołnierze, usiłujący bezskutecznie porozumieć się z nami,
wypychali nam słomą nowe sienniki., Spędziliśmy tutaj dwie noce. W koszarowych izbach
wisiał tylko jeden obraz — barwna reprodukcja przedstawiająca defiladę armii rumuńskiej w
zdobytym w roku 1919 Budapeszcie.
Śniadanie przyrządzaliśmy sobie sami, a na obiad i na kolację żołnierze przynosili nam
kocioł smacznej, gęstej zupy, ostro przy
prawionej, z dużymi kawałkami wołowego mięsa. Starczyło tego na dwie menażki dla
każdego z nas, a co zostawało, to od razu na naszej sali zjadali żołnierze, zabierając kocioł do
mycia.
Cały dzień poświęciliśmy na zwiedzanie niewielkiego miasta i ruin twierdzy. Swoim
maszerowaniem i śpiewaniem wywoływaliśmy na ulicach dużą sensację. Chodzące za nami
dzieci częstowaliśmy irysami z pruszkowskiej wytwórni. Ktoś z obozowej starszyzny był już
w Chocimiu i mówił nam o konieczności zabrania ze sobą kilku pudełek naszych irysów.
Pamiętam, że przed odjazdem zrobiliśmy składkę na ten prezent dla rumuńskich dzieci.
Podczas spaceru po mieście przyłączył się do nas jakiś starszy człowiek, Polak z
pochodzenia, nauczyciel matematyki w miejscowej szkole. Od niego dowiedzieliśmy się
wiele o Chocimiu, i o tym obecnym, i o tym historycznym. Okazało się, że mieszkało tu
kilkuset naszych rodaków. Zapraszali nas do swoich małych domków w ogródkach pełnych
kwiatów. Siedząc na ławeczkach pod owocowymi drzewami, słuchaliśmy opowiadań o ich
skomplikowanym losie i o ich tęsknocie za wymarzoną Polską. Powołując się na jakieś
bardzo stare przepowiednie, starali się nas przekonać, że już niedługo doczekają się tego
dnia, w którym nareszcie będą żyli na polskiej ziemi, że Chocim wróci do Polski. Dawali
nam swoje adresy, prosząc o listy i książki o Polsce.
Po obiedzie wyruszyliśmy na zwiedzanie twierdzy. Nasz znajomy nauczyciel był
najwspanialszym przewodnikiem. Znał tu wszystko i wszystkich. Opowiadając historię
Chocimia wskrzeszał wspaniałą przeszłość Rzeczpospolitej.
Otaczający dawną twierdzę mur był u szczytu tak szeroki, że dwa wozy mogły się
swobodnie mijać. Pokazywano nam na środku zamkowego dziedzińca głęboką studnię i
jakieś zejście do lochów, którymi podobno można było przedostać się do odległego o kilka-
dziesiąt kilometrów Kamieńca Podolskiego.
Siedząc na fortecznym murze, wysoko nad Dniestrem, czuliśmy na twarzach wiatr
wiejący od Dzikich Pól, nasłuchiwaliśmy, czy nie doleci do nas stukot końskich kopyt i szum
husarskich skrzydeł. Widok leżącego w dole miasteczka i dalekich pustych przestrzeni był
najwspanialszym tłem dla opowieści starego nauczyciela, zakochanego w historii Polski.
Zasłuchani w legendy o dawnych latach, niechętnie opuszczaliśmy mury tonące powoli we
mgle
224
wstającej nad Dniestrem. Na ulicach znowu zatrzymywali nas rodacy. Zapraszali do
odwiedzenia ich mieszkań, do poznania ich rodzin. Tak byli spragnieni rozmowy o Polsce, że
chcieli, abyśmy nocowali u nich i razem z nimi jedli kolację. Prosili o jakieś pamiątki, o
nasze lilijki lub harcerskie krzyże, o książeczki do nabożeństwa. Z ogromnym żalem
rozstawaliśmy się pod koszarową bramą.
Zadziwiało nas rumuńskie wojsko. Uperfumowani oficerowie ściągali swe brzuchy
gorsetami, aby chwacko wyglądać, a powracająca z ćwiczeń na podmiejskim poligonie
kompania strzelecka, dobrze umundurowana i uzbrojona, wyprzedzała dużą grupę żołnierzy
niosących tarcze, podpórki i sprzęt do nauki strzelania — maszerujących w mundurach, ale
boso. Łydki ściągali płóciennymi owi- jaczami, a nie mieli butów.
Wyruszając rano z koszar, po serdecznym pożegnaniu z oficerami i żołnierzami, którzy
naprawdę wzruszyli nas swoją gościnnością, zatrzymaliśmy się w pobliskim urzędzie
pocztowym. Wysyłaliśmy karty i listy do rodzin i znajomych w Pruszkowie, aby uwierzyli w
nasz pierwszy pobyt za granicą.
Jeszcze jedną noc spędziliśmy w szkole w Okopach Świętej Trójcy. JLetnicy, oczekując
naszego powrotu, zgromadzili wielki zapas drewna. Szybko minął nam ten wieczór.
Wspaniale paliło się ognisko. Noc była piękna, nie kończyły się opowieści i wspólne śpieg
wy. Wczesnym rankiem wyruszyliśmy w drogę powrotną do Kudry- niec. Pierwszy
odpoczynek urządziliśmy przy „Wale Trajana", dochodzącym z obu stron do szosy. Potężny
jeszcze, wysoki i szeroki, chronił niegdyś cywilizowany świat Imperium Rzymskiego przed
naporem barbarzyńców, przed najazdem dzikich plemion z północy. Tu trzymały straż
rzymskie legiony. Na szczycie wału podobno mogły się minąć dwie rozpędzone kwadrygi.
Tak nam opowiadał Staszek Turczynowicz, student architektury. Teraz wał zarastały gęste
krzewy i drzewa owocowe. Gdzieniegdzie widać było bardzo stare dęby. Wśród krzaków
pasły się krowy i nic nam nie przypominało dawnej świetności Rzymu.
Gdy zjawiliśmy się w naszym gościnnym dworze, znowu na kolację była wspaniała
jajecznica, a wieczorem paliliśmy ognisko, przy którym zasiadło z nami kilku studentów z
Warszawy, wędrujących pieszo po tej pięknej ziemi. Przyszedł także właściciel majątku wraz
z żoną i znacznie od nas starszą córką, która była niegdyś
W - OilelnlM'mlllnncrów
225
harcerką. Razem z gościnnymi gospodarzami śpiewaliśmy do późnej nocy różne pieśni i
harcerskie piosenki. Aby nie psuć nastroju, Iw naszych rozmowach nie poruszaliśmy żadnych
poważniejszych [tematów.
Następną noc spędzaliśmy już na swoich pryczach, zmęczeni, ale i bardzo szczęśliwi.
Przed kolacją myliśmy się długo i dokładnie, mocząc nogi w zimnej wodzie strumienia. ». -
Dalszy pobyt w obozie mijał nam nadzwyczajnie szybko. Wieczorami wchodziliśmy na
zamkową górę, aby patrzeć na dalekie pożary. To w polskich dworach płonęły stogi zebranej
pszenicy.
Okazało się, że w sposób nie spotykany wzrastały wrogie Polsce wystąpienia Ukraińców.
Każdej nocy przychodziły do obozu patrole KOP sprawdzając, czy wszystko jest w porządku.
Zmieniły się nasze nastroje, staliśmy się trochę poważniejsi. Zrozumieliśmy zachowanie
ludzi z wioski. Odwracano się od napotykanych harcerzy, a nieraz z przydrożnych krzaków
jakiś stary człowiek wygrażał nam kijem. Jak gdyby na pożegnanie w ostatnim tygodniu na-
szego obozowania każdego wieczoru, gdy płonęło ognisko, w odległości kilkuset metrów od
naszych namiotów przechodziła d,uża grupa młodzieży ze wsi. Ubrani byli odświętnie.
Mężczyźni w kolorowo haftowanych koszulach wypuszczanych na spodnie, dziewczęta też
pięknie wystrojone. Spacerowali trzymając się za ramiona i śpiewali ukraińskie pieśni. I
melodie, i głosy śpiewaków bardzo nam się podobały. Ktoś zaproponował, abyśmy zaprosili
ich do ogniska, ale ktoś inny od razu odpowiedział: ,,A bo to przyjdą?" — i myśląc o
zasłyszanych opowieściach, wspominając nocne łuny, nikt nie ruszył w ich stronę.
Dzieliło nas nie tylko te kilkaset metrów, ale. i wiele nagromadzonej przez lata
nienawiści. Wyraźnie odczuwaliśmy, że te śpiewy, mimo swego uroku, były dla nas obce i
wrogie, i wykonywano je jak gdyby przeciwko nam.
Żałuję jednak do dziś, że nie próbowaliśmy wtedy porozmawiać z tymi młodymi ludźmi,
że nie podeszliśmy do nich z zaproszeniem do ogniska.
Ostatniego wieczoru przyszła do nas duża grupa żołnierzy. Na pewno przez te tygodnie
bardzo nas polubili. Byliśmy dużym urozmaiceniem ich ciężkiej służby. Śpiewaliśmy przy
ognisku do późnej
nocy. Było to pożegnanie z obozem. Wieś tego wieczoru milczała. Nikt nie pojawił się w
pobliżu.
Marnie spaliśmy tej nocy. Żal nam było odjeżdżać.
Następnego ranka po wczesnym śniadaniu zasypaliśmy śmietnik i latrynę, zakopaliśmy
dołek wokół ogniska i złożyliśmy namioty. Z prawdziwym żalem patrzyliśmy na Zbrucz i na
ruiny zamku — ten ślad minionej Polski. Ostatni pobyt w strażnicy to pożegnanie z
żołnierzami. Dwa wózki odwiozły bagaż do Iwania. Dzieci sklepikarza znów chowały się
przed nami, wyglądając przez małe, zabrudzone okienka.
Chcieliśmy już być w domu, spacerować z przyjaciółmi pO ulicach naszego miasta,
opowiadać o pięknych chwilach przeżytych nad Zbruczem.
Przesiadaliśmy się z pociągu na pociąg. We Lwowie nie mieliśmy czasu na spacer po
mieście. Z daleka patrzyliśmy na wieże kościołów i Górę Zamkową. Pociąg jechał przez
Lublin. Bardzo zmęczeni i głodni, byliśmy wieczorem w Warszawie. Do domu było już
niedaleko. W nocy dojechaliśmy do Pruszkowa. Gdy położyłem się do swojego łóżka,
szybko usnąłem.
Tak zakończyła się moja ostatnia harcerska przygoda.
Następnego dnia przed obiadem spotkaliśmy się z przyjaciółmi na helenowskich
gliniankach. Tu nic się nie zmieniło przez te kilka tygodni. Przy brzegu chlapała się gromada
dzieciaków, a my wypływaliśmy jak najszybciej na naszą „wyspę". Wymoczeni w dość
brudnej i ciepłej wodzie siadaliśmy na kocach, aby szczegółowo opowiadać o pobycie nad
Zbruczem, wspominając całą historię obozu, dzień po dniu. Mówiliśmy o Lwowie i o
Ukraińcach, omijających nas z daleka, o nocnych pożarach i o ruinach zamku w Kudryńcach.
Po kilku tygodniach, tamte, tak bardzo skomplikowane sprawy zacierały się w naszej
pamięci, ale nadal pozostawał pewien stały niepokój o nasz los, o przyszłość kraju.
To już były ostatnie dni wakacji.
Wracając ż lasu patrzyliśmy na dymy snujące się nad słomianymi strzechami Nowej Wsi.
Robiło się tam pusto. Ostatni letnicy opuszczali swoje wakacyjne mieszkania. Nad Mrówką
pasły się stada krów, a kilku młodych chłopaków puszczało kolorowego latawca.
Te codzienne, zwykłe wydarzenia przesłaniały nam wakacyjne wspomnienia: wycieczkę do
Chocimia, nocne zasadzki, „przesuwa- wanie" granicy i widok Dzikich Pól oglądanych spod
murów zamku. Wieczorami odbywaliśmy nie kończące się spacery po ulicy Kościuszki lub w
parku „Sokoła". Znajome dziewczęta, uśmiechając się z daleka, czekały na nasz ukłon, na
przelotną rozmowę, a my cieszyliśmy się każdym spotkaniem, każdą krótką wymianą słów,
każdym wspólnie rozegranym setem siatkówki.
Rok. szkolny jak zwykle rozpoczynaliśmy nabożeństwem. Na dworcu było znacznie
więcej kolegów. Władek i Tadek Targowski, nasz najbliższy sąsiad z domu Lorenca za
przejazdem, zakończyli naukę w szkole powszechnej na Papierni i razem wstąpili do Szkoły
Przemysłu Graficznego. „Hrabia" dostał się do jakiejś warszawskiej handlówki, a „Murzyn"
miał się uczyć, pod okiem Zygmunta, w szkole „Mechaników".
Bez specjalnej radości i już bez podniecenia, jakie towarzyszyło nam w poprzednich
latach, kupowaliśmy książki na wielkim targowisku uczniowskim, przed antykwariatami na
Świętokrzyskiej. W klasie zająłem miejsce w jednej z pierwszych ławek, nie szukając
żadnego towarzystwa, obojętny- na to, kto będzie obok mnie siedział. Nie miałem w szkole
żadnej prawdziwej przyjaźni ani jednego kolegi „od serca". Byli to dla mnie tylko szkolni
koledzy. Przyjaźń i różne serdeczności łączyły mnie z moimi rówieśnikami ze Stalowej.
Tylko oni byli mi naprawdę bliscy.
Nadal zamiast wracać tramwajem ze szkoły, szedłem pieszo. Zaoszczędzone dziesięć
groszy wydawałem na kupno popołudniowej gazety, „Wieczoru Warszawskiego". Przejście
do dworca zajmowało mi około kwadransa. Szedłem Prostą do biegnącej ukośnie ulicy
Twardej, Śliską do krótkiej uliczki Komitetowej, a dalej Sienną do Sosnowej, która kończyła
się na Chmielnej. Te ulice były pograniczem dzielnicy polskiej i żydowskiej. W niektórych
domach, bliżej naszej szkoły, jedynym Polakiem był dozorca.
Pewnego popołudnia, wracając ze szkoły, przeżyłem godzinę, o £tórej nieprędko
zapomniałem. Gdy wszedłem w ulicę Śliską, napotkałem gęsty tłum Żydów zajmujących
chodniki i całą jezdnię Myślałem, że to z jakiejś okazji zebrali się przed którymś z tych
domów 1 że trochę dalej będę mógł swobodnie iść swoją normalną drogą. Jednak tłum
chasydów z brodami i długimi pejsami, w jar-
mułkach na głowach i w czarnych chałatach, spod których widać było rytualny tałes, tak
szczelnie wypełniał ulicę, że po kilkunastu krokach, zrobionych .z coraz większym trudem,
chciałem wycofać się spośród tych obcych, nie widzących mnie, milczących ludzi, aby
przejść inną drogą do Dworca Głównego. Chasydów stale przybywało. Nikt nie reagował na
moje prośby i tłumaczenia, na moje nieudolne próby rozepchnięcia najbliżej stojących, po
prostu nikt nie zwracał na mnie żadnej uwagi.— wszyscy stali w milczeniu, zapatrzeni gdzieś
daleko przed siebie.
Gdy po chwili stwierdziłem, źe z tyłu przybywa coraz więcej ludzi i gęsty tłum zapełnia
całą Śliską aż do Twardej, z największym trudem dotarłem do chodnika i zatrzymałem się tuż
obok bramy, pod ścianą najbliższego domu. Zdenerwowany, bezsilny i trochę wystraszony
rozglądałem się wokół, aby stwierdzić, że nie mam na razie żadnego wyjścia — muszę stać i
czekać.
Otaczający mnie ludzie mówili żargonem jidysz, którego nie rozumiałem, a oni udawali,
że nie rozumieją moich próśb o wypuszczenie z tego zamknięcia. Stałem samotny pod
murem domu, obcy wśród tego gęstego tłumu. W pewnej chwili, gdzieś w pobliżu
Komitetowej, podniósł się jakiś tumult, szybko przybliżając się. Lu-, dzie stojący tam daleko
coś krzyczeli, były to nawoływania lub może taka głośna modlitwa. Niezrozumiałe słowa
dotarły i do nas, powtarzane przez moich sąsiadów, płynąc dalej przez zatłoczoną ulicę.
Zaczęto wyciągać do góry ręce. Było to na pewno oznaką jakiegoś wyczekiwania, błagalnej
modlitwy, a może po prostu — wiary. Ręce w górze zaczęły się dotykać tak, jak gdyby coś
sobie przekazywały i to magiczne dotknięcie podawano coraz dalej i dalej, aż dotarło do
stojących obok mnie. Odwracano się, wyciągając podniesione ręce, chcąc i mnie wciągnąć do
tego zaczarowanego zespołu rozmodlonych ludzi, ale ja — obojętny wobec niezrozumiałych
dla mnie objawów wiary — nie miałem zamiaru przyjąć tego mistycznego znaku — co od
razu wywołało wielką do mnie niechęć, ujawniającą się na twarzach moich sąsiadów. Widać
było, że nie rozumieli, czego ja tutaj mogę szukać.
• Dopiero wychodzący z bramy policjant, przed którym rozstę- powano się, zostawiając
wolne przejście, uwolnił mnie z tego zamknięcia, wyprowadzając aż na róg Twardej i Złotej,
a przy okazji pouczając, abym nigdy nie próbował przepychać się przez takie
A
skupisko sfanatyzowanych ludzi. Ochłonąłem dopiero na Dworcu
___| Głównym, do którego dotarłem okrężną drogą. Kupując gazetę od
rozkrzyczanego gazeciarza, dowiedziałem się,' że ten stłoczony tłum chasydów oczekiwał na
pociąg, którym miał powrócić z podróży do Jerozolimy znany rebe cudotwórca z Góry
Kalwarii. Był to cadyk słynny ze swej mądrości na całym świecie, a ręce wiernych,
wyciągnięte ku górze, przenosiły cudowne dotknięcie szat świątobliwego mędrca.
To spotkanie znowu zburzyło mój spokój.
Tam, pomiędzy Lwowem a Zbruczem, wrogo do nas nastawieni- Ukraińcy. Tu, w
Warszawie, tłum ludzi nie mówiących po polsku zagrodził mi drogę do dworca,
uniemożliwiając powrót do domu.
Jaka właściwie jest ta Polska? Co nas jeszcze czeka? Coraz częściej dokuczały mi takie
myśli. Gdy zająłem miejsce w pociągu, otwierałem gazetę na stronie z wiadomościami
politycznymi.
Niewiele mówiliśmy dotychczas o polityce — na szczęście, na razie nikt z nas nie chciał
narzucać kolegom swoich przekonań. Obserwując różne wydarzenia, czytając o działalności
polityków, zarówno w sejmie, jak i poza sejmem — zaczynaliśmy coraz intensywniej szukać
prawdy. Przecież racja musi być tylko jedna! Kto ma tę rację? Komu należy uwierzyć?
Odczuwałem głęboki zawód, że oczekiwana przez wiele pokoleń niepodległa Polska ma
inne oblicze od tej wymarzonej, o której tak pięknie mówiła nasza pani Romanowska.
W grudniu, jak to zwykle bywało, mieliśmy zbyt mało czasu na koleżeńskie spotkania i
wieczorne spacery, ale niezmiennie w każdą niedzielę byliśmy w Warszawie.
Sytuacja finansowa naszych rodziców już się w pewien sposób ustabilizowała tak, że
mogliśmy chodzić do kina na dobre filmy, zachwalane przez naszych szkolnych kolegów lub
reklamowane w gazetach. Bilet uczniowski staniał, kosztował 49 groszy. W taki sposób
właściciel kina zmniejszał płacony podatek, a nigdy w kasie grosza reszty nie wydawano.
W niedzielne popołudnie zbierało się na dworcu w Pruszkowie kilkunastu kolegów. Jeśli
ktoś z nas powiedział, że nie ma pieniędzy na bilet lub że brakuje mu kilku lub
kilkudziesięciu groszy, robiliśmy składkę przed kasą kinową. Każdy z nas dawał po pięć
groszy i gdy zbierający krzyknął „dość!", zbiórka była zakończona. Czasami;
aż kilku kolegów pokłóconych z rodzicami nie miało na bilet, wtedy zbieraliśmy dłużej,
każdy dawał, ile mógł, ale nigdy nie zdarzyło się, aby z braku pieniędzy ktoś nie poszedł do
kina. Niekiedy, w najgorszym wypadku, ku wielkiemu niezadowoleniu kasjerki, kupując
kilkanaście biletów potrącaliśmy groszową różnicę. Był wśród nas tylko jeden wyjątek. Do
dziś nie wiem, czym to można było wytłumaczyć, skąpstwem Witka czy jego rodziców. Gdy
dowiedział się, że w kinie będzie zbiórka na bilet dla któregoś z kolegów, znikał nam na
warszawskim dworcu. Wiedział, do którego kina idziemy, i zjawiał się w poczekalni w
ostatniej chwili, gdy już z biletami w ręku szykowaliśmy się do wchodzenia na widownię.
Nigdy o to nie pytaliśmy. Może nie znosił, ludzi wyciągających rękę po cudze albo
otrzymywał od ojca tylko na kupno biletu. Najprzyjemniej było, gdy wszyscy mieli pieniądze
i Andrzej zapowiadał ze śmiechem:
— Witek! Dzisiaj nie giń nam z oczu, gdyż wszyscy mamy na bilety! |S| i szliśmy razem
na dwugodzinny seans, po którym, wracając do domu, słuchaliśmy długiej opowieści Witka o
zupełnie innym życiu za oceanem i dowiadywaliśmy się, co bohater filmu powiedział po
angielsku do swojej partnerki.
Pruszków nadal pozostawał niebogatym miastem robotniczym. Dla wielu osób
pracujących w Warszawie był tylko domem noclegowym. Budowany od początku bez planu i
ładu, w sposób najtańszy i w wielkim pośpiechu, dopiero teraz nabierał znaczenia i pewnej
powagi. Mieszkało tu ponad dwadzieścia tysięcy ludzi. Zaczęto dbać o miasto i myśleć o jego
przyszłości. Rozpoczęło się usuwanie najbardziej rażących zaniedbań. Aby zapobiec
corocznym powodziom, uregulowano Utratę. Wznoszono coraz ładniejsze, nowoczesne
domy. Na wybrukowanych ulicach instalowano oświetlenie, układano chodniki.
Gdy zamknięto bank — lokale wynajęto na mieszkania. W domu numer 3 rozpoczął
urzędowanie Zarząd Miejski, a na Ołówkowej, w dużym budynku tuż przed pustymi murami
„Blaszanki", uruchomiono młyn. Silnik spalinowy pykał od rana do wieczora. Sklepy
zmieniały właścicieli, odnowione i przebudowane handlowały lepszymi i droższymi
towarami.
Obserwując dzieci bawiące się na podwórkach, od razu widać było, że są lepiej ubrane i
wyglądają coraz -zdrowiej. Nie spotykało się już dziobów po ospie ani krzywych nóg — tej
oznaki niewłaściwego odżywiania.
Na Żbikowie uruchomiono ośrodek zdrowia, w którym między innymi uczono, jak
pielęgnować niemowlęta, a „Kropla Mleka" zapewniała najbiedniejszym odpowiednie
wyżywienie dla małych dzieci. Maleństwa ssały smoczki, a nie — jak dawniej bywało —
oblizany róg chusteczki.
W Pruszkowie powstał szpital. Ubezpieczalnia Społeczna, nazywana najpierw Kasą
Chorych, troszczyła się o zdrowie mieszkańców. Od czasu odzyskania niepodległości ludzie
pracowali po osiem godzin, a prawo pracy obowiązywało wszystkich.
Gdy ukończono budowę Elektrycznej Kolejki Dojazdowej, w pobliżu nowych
przystanków budowano wille. Wielu murarzy i młodych silnych ludzi dostało tu pracę.
Stale rozbudowywano elektrownię. Były lata, że miała moc Jnajwiększą w Polsce. Prąd
docierał prawie do wszystkich domów. Wprowadzenie tzw. taryfy blokowej spowodowało
gwałtowny wzrost zużycia prądu przez prywatnych odbiorców. Gdy używano kuchenek
elektrycznych, grzałek i żelazek — cena kilowata była znacznie niższa. Zamiast
skrzeczących gramofonów z wielkimi tubami kupowano małe patefony walizkowe,
początkowo nakręcane korbką, a później elektryczne. Na dachach ustawiano anteny radiowe,
po ścianach budynków biegły druty uziemienia. Zjawiła się nowa nazwa — „radiopajęczarz"
— określająca człowieka, który nie płacił 3 złotych za miesięczny abonament radiowy.
Najpierw w większości mieszkań były radioodbiorniki najprostsze, na słuchawki, do odbioru
tylko najbliższej stacji, a później, gdy od słuchawek bardzo bolały uszy, nie mogąc już żyć
bez radia, kupowano odbiorniki lampowe. Pierwsze odbiorniki były bardzo ciężkie, w me-
talowej obudowie, z tubą głośnikową ustawianą na parapecie |§ a dopiero po kilku latach
budowano drewniane, z głośnikiem wmontowanym w skrzynkę odbiornika.
Anielin stał się pięknym parkiem miejskim, w którym po stawach pełnych karpi można
było pływać łódkami, a w zimie jeździło się na łyżwach przy dźwiękach muzyki z głośników.
W „Sokole" coraz więcej młodzieży zbierało się na zajęciach gimnastyce
nych, na treningach lekkoatletycznych, jeździło na wyścigach kolarskich, rozgrywało mecze
siatkówki i koszykówki. Kort tenisowy codziennie od południa był zajęty przez stałych
bywalców, a inni młodzi ludzie dwa razy w tygodniu zbierali się na próbach orkiestry dętej i
kameralnej lub uczestniczyli w pracach sekcji teatralnej.
Z roku na rok powoli, ale stale, zmieniało się na lepsze życie ludzi mieszkających w
naszym mieście.
Ponad stu młodych ludzi uczyło się w szkołach wyższych, a ponad tysiąc w szkołach
średnich różnego typu. Wielu uczyło się w Pruszkowie, jednak większość jeździła codziennie
do Warszawy, od dawna nie mieszcząc się w wagonarh „dla młodzieży szkolnej".
Gimnazjum Zana przeniesiono ze Żbikowa do większego i nareszcie należycie
urządzonego budynku przy ulicy Klonowej. Coraz lepszą opinię zdobywała szkoła
„Mechaników" — niełatwo było dostać się do niej. Czynna była także szkoła handlowa, a
młodzież uzdolniona muzycznie uczyła się po południu i wieczorami w szkole muzycznej.
Dopiero „wielki kryzys" zburzył panujący spokój i stał się pierwszą ogólnonarodową
tragedią, skutki której w niedługim czasie odczuliśmy wszyscy. Ogarniając cały świat, na
początku' lat trzydziestych dotarł niestety i do Polski, a więc nie mógł ominąć robotniczego
Pruszkowa. Nadmiernie rozbudowana administracja zaczęła pozbywać się niepotrzebnych
ludzi, rozpoczęto zwalnianie zbędnych urzędników, w pierwszym rzędzie tych z. najniższego
szczebla hierarchii urzędniczej, pracujących „za sto złotych, z własnym-atramentem" — jak
wtedy mówiono. Zwalniano także pracowników nie posiadających żadnych kwalifikacji. O
ile bezrobotni pracownicy fizyczni znajdowali co pewien czas jakąś pracę, to znacznie gorzej
było z bezrobotnymi urzędnikami. Bojąc się „zdeklasowania" szukali tylko pracy umysłowej
i nawet myśleć nie chcieli o zostaniu robotnikami, aby nie utracić swojego urzędniczego
autorytetu. To mało realne stanowisko powodowało, że mimo ograniczonych środków do
życia za resztkę pieniędzy wynajmowali pracownika na przykład do zniesienia węgla do
piwnicy — wstydząc się nawet takiego kontaktu z pracą fizyczną. A tymczasem po kilku
latach kryzysu zmalała wartość matury, będącej dla wielu osób symbolem kariery urzędniczej
i spokojnego życia. Zaczęto wyżej cenić wykształcenie techniczne lub zawodowe, gdyż
nawet w szczytowym
okresie kryzysu dobrzy. fachowcy znajdowali pracę i otrzymywali godziwe zarobki.
Bezrobotni przeżyli okres pozostawania bez pracy tylko dzięki zasiłkom ZUS, zapomogom
wypłacanym przez magistrat oraz darom żywnościowym opieki społecznej. Czasami
pomagała rodzina, sąsiedzi pożyczali drobne sumy, pobliski sklepik udzielił kredytu, trafiały
się jakieś zarobki przy budowie lub na pobliskim folwarku. Dla rodzin pozbawionych stałych
dochodów te trudne lata były próbą zdolności przewidywania i umiejętności oszczędzania.
Gdy żona umiała skromnie i tanio prowadzić gospodarstwo, a była oszczędna, zaradna i
pracowita — to udawało się rodzinie przeżyć unikając głodu i niedostatku. Niektóre kobiety
brały jakąś pracę do domu, szycie lub pranie bielizny, inne szły do pobliskich majątków, aby
pracować w polu, przy pieleniu lub zbieraniu owoców. Za taką pracę dostawały nie tylko
pieniądze, ale także warzywa lub ziemniaki.
Ubodzy ludzie zamiast węgla palili drewnem przynoszonym z pobliskich lasów.
Ten tragiczny okres na Stalowej zapamiętałem na długo. Prawie w każdym domu
mieszkała jakaś osoba pozbawiona pracy. Wielu z bezrobotnych dobrze znałem. Widziałem
ich troski i tragedie. Pisałem dla nich podania o przyjęcie do pracy lub prośby o pomoc, o
jakieś wsparcie. Obserwowałem, jak kryzys najmocniej uderzał w tych najmniej zaradnych,
w najbiedniejszych.
Już od rana, idąc na dworzec, widziałem, jak zbierają się pod bramami fabryk.
Codziennie dzielili się jakimiś nieprawdziwymi wiadomościami, łudzili się, że ktoś z
dyrekcji wyjdzie do nich, zawiadomi o nowych zamówieniach i o przyjęciach do pracy. I
każdego ranka zazdrościli tym, którzy wchodzili za bramę fabryczną, przechodzili przez
portiernię.
Fabryki utrzymywały zatrudnienie potrzebne do wykonywania zmniejszonej produkcji, a
ponadto nikt nie zwalniał dobrych fachowców oraz różnych specjalistów, wiedząc, że jest to
leadra, na której trzeba będzie oprzeć produkcję, kiedy skończy się ten przeklęty kryzys i
fabryka ruszy pełną parą.
Bezrobotny, jeśli nie miał żadnej dorywczej pracy, wstawał o zwykłej porze — na długie
wylegiwanie się nie pozwoliłyby docinki domowników. Przez sześć tygodni lub przez trzy
miesiące — jeśli był urzędnikiem — otrzymywał zasiłki, a później musiał starać
się. o różne zapomogi w opiece społecznej. Nie zaniedbywano żadnych możliwości
uzyskania jakiegokolwiek wsparcia.
Po skromnym śniadaniu i wykonaniu różnych domowych prac wychodził po zasiłek lub
po zapomogę, jeśli był to dzień wypłat, a jeżeli nie, to od razu szedł na spotkanie z innymi
kolegami bezrobotnymi odbywające się pod fabryczną bramą. Niezmiennie takie same były
rozmowy bezrobotnych: pocieszające informacje z radia i z gazet o zbliżającym się
zakończeniu kryzysu, wspominanie różnych wydarzeń z okresu, gdy pracowali, rozmowy o
majstrach, kierownikach i kolegach oraz marzenia o tym, co będzie, gdy nareszcie minie
kryzys, gdy zacznie się normalnie pracować i zarabiać. Jeśli przez kilka tygodni nie było
dalszych zwolnień, łudzono się, że fabryka niedługo ruszy pełną parą, a oni znowu będą
potrzebni. Raz .w tygodniu zbierali się pod magistratem, gdzie wypłacano zasiłki dla
bezrobotnych. Rozpytywano o bezpłatną żywność lub o możliwości uzyskania pracy przy
regulowaniu rzeki, kopaniu kanałów lub brukowaniu ulic. Późną wiosną wybierano się do
pobliskich majątków, ale i tam, podobnie jak na budowach, przyjmowano tylko młodych i
silnych. Ci, którzy nie mieli możliwości uzyskania dorywczego zatrudnienia, szli całą
gromadą nad rzekę, na łąki, gdzie rozsiadali się, tworząc duże koło. Czasami grano w karty
lub odczytywano ulotki, które zapewniały, że każdy będzie miał stałą pracę, gdy już
zwycięży komunizm i zapanuje dyktatura proletariatu.
A tymczasem codziennie trzeba było jeść, dzieci wyprawić do szkoły, palić pod kuchnią,
a zimą w piecu. Zapomogi i uboczne zarobki nie były duże. Uzyskiwane pieniądze
wystarczały na pokrycie najniezbędniejszyęh wydatków, na żywność, na opał. Dodziera- no
stare buty i ubrania, w nieskończoność cerowano bieliznę i pościel. Najgorsza była jesień i
zima. Już pierwsze deszcze przynosiły choroby i przeziębienia dzieci. Konieczne były wizyty
lekarskie i lekarstwa, a bezrobotni nie mieli lecznictwa ZUS i wszystko należało załatwiać w
opiece społecznej. W mieszkaniu było zimno. Wyczekiwano wiosny, która zawsze przynosiła
nie tylko ocieplenie, ale i dużo nadziei na jakieś dorywcze zarobki.
Na początku lat trzydziestych, w najgorszym okresie kryzysu, klęska bezrobocia dotknęła
około tysiąca osób na 25 000 mieszkańców Pruszkowa.
Dobrzy fachowcy, niezbędni urzędnicy, zdolni rzemieślnicy — nie znali bezrobocia. Nie
dotknęło ono kolejarzy, pocztowców ani pracowników różnych instytucji państwowych.
Obniżono im pensję, ale równocześnie staniało komorne, spadały ceny żywności. Jednak
przed kryzysem niewielu było chętnych do objęcia stanowisk na kolei lub na poczcie, gdyż
wynagrodzenie nie było wysokie, a wymagania duże. Nie wolno było spóźniać się, opuszczać
dnia pracy bez powodu, a do takiej systematyczności i porządku jeszcze nie przyzwyczajono
się w Pruszkowie. Dopiero „wielki kryzys", nauczył ludzi szanowania państwowych posad,
równocześnie zmuszając zatrudnionych do solidnej, systematycznej pracy.
Wczesną wiosną 1931 roku, jako nagrodę za niezłą naukę, dostaliśmy rower. Jeden na
dwóch. Takie były nasze marzenia, o to wielokrotnie prosiliśmy. Aby uniknąć kłótni, od razu
zapadła decyzja: będziemy jeździli na nim co drugi dzień. Dziś Jurek, a jutro ja. Każdy z nas
powinien zostawić go wieczorem w dobrym stanie, napompowany, czysty i gotowy do
użycia.
Był to tanio kupiony, używany rower turystyczny, na dość szerokich oponach, nie taka
leciutka wyścigówka na drewnianych obręczach, o jakiej marzyliśmy. Inną wadą naszego
roweru było widoczne z daleka „sztachnięcie" ramy, małe wygięcie tuż obok kierownika.
Obniżało to znacznie cenę.
Jeśli to był mój dzień, po przyjeździe ze szkoły zjadałem pośpiesznie obiad i
wyjeżdżałem do Komorowa ścieżką wzdłuż „żeberek" — kolejowej bocznicy. Wędrowałem
po leśnych dróżkach, odpoczywałem nad Mrówką lub w zagajniku, obok pałacu hrabiego
Potockiego. Później, zmęczony i szczęśliwy, wracałem do domu, a wyczyszczony rower
ustawiałem w przedpokoju. Jeśli w moją niedzielę była pogoda, wybierałem się z Witkiem i
Julkiem Mazurkiewiczem na daleką wycieczkę. Trasa zawsze była taka sama. Przez Włochy i
Okęcie do szosy radomskiej. Tam był asfalt. Wspfi" niała droga, którą nie wiadomo kiedy
dojeżdżaliśmy do Nac&rzyna, aby przez Nową Wieś powrócić do Pruszkowa. Mnie było
najtrudniej jechać, Witek miał półwyścigówkę „Wahrena", a Julek piękną, leciutką
wyścigówkę. A w następną niedzielę, tuż po obiedzie, J
u
'
rek wyjeżdżał ze swoimi kolegami, też na szosę do Radomia, aby tam rozkoszować się
asfaltową nawierzchnią.
Narastający kryzys, zarówno gospodarczy, jak i polityczny, dawał się dotkliwie odczuć
nawet nam, uczniom szkół średnich. Wzrastało rozpolitykowanie młodzieży. W dyskusjach
klasowych zagadnienia polityczne stawały się tematem najważniejszym. Nikt z nas nie był
zaskoczony, gdy nasz wychowawca, bez dodatkowych słów zachęty, oznajmił, że w
najbliższą sobotę w sali geograficznej odbędzie się spotkanie z przedstawicielem nowo
utworzonej organizacji Legion Młodych , lub też z jej przybudówką Strażą Przednią. Były to
powołane przez rząd organizacje młodzieżowe, które głosiły, że najwyższym dobrem jest
państwo, a prawdziwą elitą narodu — człowiek pracy i żołnierz. W sobotę w czasie lekcji,
gdy zadeklarowałem publicznie swoją niechęć do tych organizacji, stwierdzając, że nie
interesuje mnie to zebranie, zostałem zaproszony na inne — „tajne" zebranie, które miało
odbyć się w mieszkaniu naszego kolegi, w domu kolejowym, na początku Żelaznej.
Podczas zebrania w szkole okazało się, że niewielu było kandydatów do pracy w
Legionie Młodych i w Straży Przedniej. Natomiast w następnych latach dużą poczytnością
wśród młodzieży cieszył się dwutygodnik wydawany przez te organizacje — „Kuźnia
Młodych". Pamiętam liczne dyskusje ogólnoklasowe na temat niektórych artykułów
zamieszczanych w tym piśmie, omawianie na lekcjach polskiego różnych wierszy i próbek
prozy, a także udział moich znajomych w redagowaniu pisma.
Do kolejarskiego domu było niedaleko, kilkaset metrów. Szedłem z jednym z kolegów z
maturalnej klasy, który odebrał ode mnie przyrzeczenie, że nikomu nie zdradzę nazwisk
uczestników ani tematów naszych rozmów. Takie formalności wzmogły moją ciekawość.
Gdy znaleźliśmy się w mieszkaniu na drugim piętrze, okazało się, że jest tam już kilkunastu
uczniów naszego gimnazjum. Wysłuchaliśmy prelekcji jakiegoś studenta uniwersytetu, z
„mieczykiem" — odznaką Obozu Wielkiej Polski — w klapie marynarki. Była to wspaniała
mowa na temat naszej skomplikowanej rzeczywistości politycznej i gospodarczej. Później
niektórzy z kolegów omawiali artykuły z „Gazety Warszawskiej" i z czasopism „Szczerbiec"
i „Awangarda".
Było to moje pierwsze i właściwie jedyne zetknięcie z Gim
nazjalną Organizacją Narodową. Otrzymałem wtedy do przeczytania „Myśli nowoczesnego
Polaka" Romana Dmowskiego.
Miałem po wakacjach wygłosić krótki referat na temat tej książki oraz zaznaczyć, z czym
się zgadzam, a czego nie mogę akceptować. Książkę czytałem z dużym zainteresowaniem,
ale kontakty z tą grupą kolegów nie trwały długo, gdyż od września uczyłem się już w innej
szkole.
W tym czasie różne organizacje narodowe, zarówno w Pruszkowie, jak i w całej Polsce,
w sposób widoczny wzmagały swoją działalność. Głoszono hasła walki z Żydami, z
komunistami i z obozem piłsudczyków uważając te trzy czynniki za sprawców wszelkiego
zła w naszym kraju. Na ulicach Pruszkowa coraz częściej można było zobaczyć młodych
ludzi w jasnych koszulach, przepasanych skórzanym wojskowym paskiem, w granatowych
beretach, pozdrawiających się podniesieniem ręki na wzór faszystowski. Chcieli oni tworzyć
„państwo narodowe" — odrzucając demokrację parlamentarną, opierając się na włoskich i
niemieckich teoriach. Wielu z nich, podobnie jak bojowcy z Frakcji Rewolucyjnej, nie roz-
stawało się z grubymi bambusowymi laskami.
Mimo tych zagrożeń pochody 1-majowe były nadal poważnymi manifestacjami, w czasie
których niezmiennie żądano wolności, pracy i chleba. W Łodzi, w czasie zjazdu PPS-Lewicy,
aresztowano wielu działaczy, a między nimi wiceburmistrza Pruszkowa,. świetnego mówcę
Stanisława Berenta.
Nadal idąc rano na dworzec mogłem przeczytać mokre jeszcze od kleju ulotki wzywające
do walki z ustrojem, do wprowadzenia władzy rad. Przedstawiano w nich ZSRR jako jedyny
kraj, w którym nie ma bezrobocia, który nie zna kryzysów.
I wśród nas wybuchały dyskusje polityczne, gdy w głębi parku „Sokoła", siedząc w
cieniu drzew, odpoczywaliśmy, zmęczeni gonitwą za piłką.
Na szczęście zagadnienia polityczne nie były dla nas najważniejsze i nigdy nas nie
dzieliły. Jeden z kolegów stał się działaczem skrajnej lewicy, kilku z nas wylądowało na
pozycjach konserwa- tywno-prawicowych, a dla innych te sprawy były całkowicie obojętne.
Prawdziwych piłsudczyków było dwóch. Przekonania odziedziczyli po rodzicach. Tak byli
pewni swej prawdy, źe nigdy nie
zabierali głosu w naszych sporach. Ich ojcowie wywodzili się z kie- rowanej przez
Piłsudskiego PPS.
Rok szkolny kończyłem w niewesołym nastroju. Choć bezrobocie omijało nasze rodziny,
to jednak na różne sposoby i w nas uderzał kryzys.
Od lipca mój Ojciec przechodził na emeryturę. Już przed trzema laty obronił się przed
tym, ale teraz, gdy chodziło o nowe miejsca pracy, zapadła ostateczna decyzja. Kolej
przestawała opłacać za nas wysokie koszty nauki w prywatnych gimnazjach. Jurkowi do
matury pozostał tylko fok, a więc musiał pozostać w szkole Giżyckiego, natomiast ja
wstąpiłem do Państwowej Szkoły Chemicznej przy ulicy Hożej 88 w Warszawie. Wydawało
nam się, że w latach kryzysu będzie to najlepsze rozwiązanie.
Jeszcze przez pewien czas spotykałem się z kolegami z gimnazjum, a Stefan Słomnicki,
redaktor i wydawca organu uczniów GZK „Zwierciadło" — przesyłał mi kilka kolejnych
numerów tego pisma. Ale niedługo umarł Stefan i niewiele zostało z tamtych lat w mojej
pamięci.
W te wakacje pożegnaliśmy się ostatecznie z helenowskimi gliniankami, wypłoszeni
przez ogromną liczbę dzieciaków od każdego ranka niezmordowanie mącących wodę.
Przenieślimy się nad glinianki komorowskie, w pobliżu nowej dzielnicy Pruszkowa, nazy-
wanej: miasto-ogród „Ostoja". Na pustym polu, w pobliżu dwóch stawów powstałych po
wykopaniu gliny lub żwiru — budowano domki i wille.
Tego lata najwięcej czytaliśmy książek naukowych i podróżniczych. Zaczęła wychodzić
słynna seria „Biblioteka Wiedzy". Były to książki: „Nowy świat fizyki" Jeansa, „Łowcy
mikrobów" de Kruifa, „W głębinach oceanu" Beebe, „Tajemnica atomu" Bragga oraz
„Wieczność piramid" Boultona. Co za wspaniały zestaw książek został nam udostępniony!
Wypożyczaliśmy także niezapomniane opisy wędrówek Slocuma i Gerbaulta. Mało wtedy
czytaliśmy powieści, jedną z nich było „Na zachodzie bez zmian" i ta książka krążyła przez
wiele dni wokół glinianek. Wydawało się nam wtedy, że młodzież na całym świecie nie da
się już nabrać na takie hasła jak patriotyzm i ojczyzna.
Po obiedzie najczęściej grywaliśmy w koszykówkę w parku „Sokoła". Tylko Andrzej
wybrał skoki. Skakał wzwyż i w dal, ale
najchętniej uprawiał trójskok. Bez przerwy ustawiał na rozbiegu kamyki. Tu ma wypaść
ostatni krok, a tutaj odbiciei Uważaliśmy, że już niedługo zostanie najlepszym skoczkiem w
mieście. Pożyczonymi rakietami zaczynaliśmy grać w tenisa. Aby nie płacić za kort,
przychodziliśmy do parku bardzo rano, kiedy nie. było jeszcze nikogo.
Rzadko chodziliśmy do kina, wybierając tylko najlepsze filmy. Kino „Znicz" w „Sokole"
otrzymało aparaturę dźwiękową. Trzech naszych znajomych muzyków — pianista, skrzypek
i perkusista — stracili pracę, ale za to najnowsze filmy mogliśmy wcześniej Obejrzeć niż w
kinach warszawskich.
Mieliśmy już nowych bohaterów. Chevalier śpiewał w „Paradzie miłości", a w „Maroko"
zakochana Marlena Dietrich nie chciała opuścić Gary Coopera.
W czasie tych wakacji okazało się, że umiłowanie pokoju nie wszędzie dotarło.
Wybuchła wojna japońsko-chińska. Armia cesarska zajęła Mandżurię.
Pod koniec sierpnia Ukraińcy znowu dali znać o sobie. Skrytobójczo zastrzelono
Hołówkę. Gdy zaczęliśmy rok szkolny, w Polsce nie było spokoju. Na wyższych uczelniach
rozpoczęły się zajścia antyżydowskie. W procesie brzeskim przywódcy opozycji otrzymali
wyroki skazujące, a na ulicach Pruszkowa można było zobaczyć uzbrojonych w grube laski
bojowców z „Frakcji". Pilnowali, aby opozycja nie podnosiła głowy.
Na razie te wszystkie sprawy niezbyt nas interesowały. Mieliśmy jeden cel — uczyć się.
To dla nas było najważniejsze.
Wiosną znowu zaczęły się nasze spotkania, wieczorne spacery po ulicach miasta i
codzienne mecze koszykówki.
Nie wiadomo kiedy minął ten rok szkolny.
W czerwcu 1932 roku mój brat Jurek zdafr egzamin maturalny w gimnazjum Giżyckiego.
Po krótkim odpoczynku zaczął przygotowywać się do egzaminu wstępnego na wydział
elektryczny Politechniki Warszawskiej. Gdy zdał egzamin i został przyjęty — wielka była
nasza radość.
Czasami wyciągał nas Andrzej na wędrówki wzdłuż Utraty Pod jego fachowym
nadzorem uczyliśmy się łapania raków. Zabieraliśmy ze sobą różne sieci i siatki oraz patelnię
i małą buteleczkę oleju. Któregoś dnia doszliśmy aż za Komorów, gdzie nasza rzecz
ka dość szeroka, ale płytka, płynęła łąkami wzdłuż lasu Chlebowskiego. Nad ogniskiem
smażyliśmy ryby. Najwięcej było piskorzy, przemyślnie łapanych przez Andrzeja w małych,
błotnistych stawkach. Nigdy już nam tak bardzo nie smakowały smażone ryby, jak wtedy na
łące, nad brzegiem Utraty.
Zygmunt, ku wielkiej radości matki, ukończył w czerwcu szkołę i już jako
wykwalifikowany metalowiec rozpoczął w sierpniu pracę w fabryce „Mechaników". Na
pewno było to osiągnięcie szczytu marzeń. Chciał teraz jak najszybciej zamienić mieszkanie i
szukał dwupokojowego lokalu w pobliżu fabryki.
Rok 1933 na razie nie przyniósł żadnych istotnych zmian w życiu zarówno kraju, jak i
naszego miasta. Tylko my zmienialiśmy się z każdym dniem, z każdym miesiącem. Gazety,
radio, czasopisma, lekcje szkolne i liczne rozmowy ze starszymi kolegami poszerzały nasze
horyzonty. Staraliśmy się obserwować i zrozumieć to wszystko, co działo się u naszych
sąsiadów i tych ze wschodu, i tych z zachodu.
Na początku roku podpisano układ o nieagresji z ZSRR. Czytaliśmy korespondencje Jana
Ot mara Ber son a. Na pewno Rosja nie była już krajem podobnym do tego, jaki opuszczali
repatrianci osiedlający się w Pruszkowie. A kiedy spotykaliśmy Mariana, mówił nam o
„Dnieprostroju" — gigantycznej budowie na Ukrainie, największej elektrowni w Rosji, która
stała Się symbolem, zapowiedzią lepszej przyszłości: świata socjalizmu bez wojen i
bezrobocia.
Gazety donosiły o strajkach, o procesach komunistów i ukraińskich nacjonalistów. W
Łodzi toczyła się rozprawa sądowa przeciwko przywódcom PPS-Lewicy, rozwiązanej przez
władze. Wśród oskarżonych był i Stanisław Berent, popularny w Pruszkowie działacz
polityczny, wiceburmistrz miasta.
Świat okazywał się coraz bardziej skomplikowany.
Wiele mówiono o Adolfie Hitlerze, umundurowanym w brązową koszulę działaczu
partyjnym, z małym wąsikiem i loczkiem na czole. Ośmieszano go w teatrzykach i w
pismach humorystycznych. On także obiecywał likwidację bezrobocia oraz ogólny dobrobyt
Niemców, jeśli tylko zwycięży jego partia. Na dodatkach filmowych mogliśmy obserwować
coraz dłuższe kolumny maszerujących hitlerowców. Niespodziewanie w końcu stycznia
Hitler został kanclerzem Rzeszy. Wiedzieliśmy, że powstają jakieś „nowe Niemcy",
które bardzo szybko potrafiły rozwiązać problem bezrobocia, wykorzystując ludzi od lat
pozbawionych pracy do budowy imponują, cych autostrad, do rozbudowy przemysłu i
stawiania nowych bloków mieszkalnych. Hitler obiecywał każdemu Niemcowi mieszkanie i
dobry, tani samochód. Niedługo później i na naszych drogach widzieliśmy coraz
popularniejsze DKW ||| żartobliwie, dla swej prostoty, nazywane „dykta-klej-woda", a jednak
mocne, sprawne i bardzo ekonomiczne.
Wizja tego „nowego, wspaniałego świata" przenikała i do nas, a wraz z nią
rozprzestrzeniał się antysemityzm: Już nawet rok akademicki rozpoczynano biciem Żydów.
Jednak wielu mądrych ludzi ostrzegało przed Hitlerem, potępiając stosowane przez naro-
dowosocjalistyczne bojówki metody krwawych rozpraw z przeciwnikami politycznymi.
Dla nikogo z nas — kilkunastu dorastających chłopców z naszej dzielnicy — zagadnienia
polityczne nie były najważniejszym tematem rozmów. Nadal zbyt wiele mieliśmy kłopotów
z~nauką. Dość rzadko chodziliśmy do teatru na szkolne przedstawienia. Zapamiętałem
„Wesele" i „Cyrana de Bergerac" — z niezapomnianym w tej roli Maszyńskim. Siedzieliśmy
na balkonie z Andrzejem. Długo wspominaliśmy przygody gaskońskich zawadiaków.
W radio słuchałem tylko wiadomości i nielicznych koncertów Z Andrzejem lub
Staszkiem czytaliśmy Słonimskiego, Tuwima i Wierzyńskiego. Wydawało się nam, bardzo
jeszcze naiwnym, że niezależnie od panującego u nas ustroju piękno zawsze pozostanie
pięknem i że będziemy mogli zamknąć się w czterech ścianach naszych pokojów,
odizolowani od świata, aby spokojnie czytać ciekawe książki, powtarzać ulubione wiersze,
słuchać muzyki, oglądać wspaniałe reprodukcje i bawić się na „tańcówkach". W Pruszkowie,
w każdą sobotę karnawału, bawiono się na kilku balach; zapowiadając przeznaczenie
dochodu na pomoc dla bezrobotnych. Taka panowała wtedy moda.
Szybko dojrzewaliśmy. Zmieniało się wszystko: tematy rozmów, czytane książki, sposób
naszego zachowania, a także, co było najważniejsze — zmienialiśmy się i my sami.
Najłatwiej można to było zaobserwować patrząc, jak zaGzynamy dbać o wygląd. Zaczęliśmy
zwracać uwagę na to, co na siebie wkładamy. Zbyt często zaglądaliśmy do lusterek, troszcząc
się nadmiernie o włosy.
W połowie czerwca 1933 roku odbywały się w Warszawi ogólnopolskie, międzyszkolne
zawody lekkoatletyczne o puchar ■ Kuźni Młodych
5
'. Przez dwa dni towarzyszyliśmy
zawodnikom z naszej ulicy. W barwach gimnazjum Zana startowała Zosia spod numeru 2,
zdobywając punkty w skoku wzwyż i w pchnięciu kulą; Maniek skakał wzwyż, a mój
nierozłączny przyjaciel ze szkoły powszechnej Mietek rzucał dyskiem. Puchar zdobyło
gimnazjum Zana. W zawodach brał także udział Andrzej, reprezentując jedną - z
warszawskich szkół. Przez te dwa dni mówiliśmy tylko o sporcie, ciesząc się z każdego
sukcesu naszych najbliższych sąsiadów i kolegów.
Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół" założono w Pruszkowie w roku 1906. Liczyło
wtedy 162 członków, a prezesem był Antoni hr. Potulicki. Szybko rozwiązane przez zaborcę,
powstało ponownie w 1924 roku, wydzierżawiając od fundacji księży emerytów park w
centrum Pruszkowa z ruinami okazałego pałacu. Od razu przystąpiono do odbudowy i w
bardzo krótkim czasie otwarto salę gimnastyczną oraz cztery przyległe pokoje. W następnych
latach odbudowano dalsze pomieszczenia. Aby zdobyć pieniądze, potrzebne do prowadzenia
zarówno działalności statutowej, jak i na prace przy odbudowie, uruchomiono w sali
gimnastycznej kino, czynne w trzy ostatnie dni tygodnia.
W roku 1928 odbudowano kilka pokojów, które zajęła szkoła handlowa.
W roku 1931 w rozbudowanej sali kinowej zainstalowano aparaturę dźwiękową, a w
następnym roku oddano do użytku pozostałe cztery pokoje na parterze i pomieszczenie przy
wejściu do parku, które wydzierżawiono Antoniemu Gradkowskiemu na kawiarnię. Można
tam było kupić codziennie świeże ciastka od Gajewskiego, ze znajomą dziewczyną zjeść przy
stoliku lody lub napić się kawy.
;
_
W roku 1932 zorganizowano zespół teatralny. Od wielu lat grała w „Sokole" orkiestra
dęta, prowadzona przez popularnego w mieście druha Szymona Szugajewa oraz orkiestra
kameralna pod kierunkiem Bronisława Wasiaka.
Młodzież miała do dyspozycji sekcję gimnastyczną, lekkoatle-
tyczną, gier sportowych, kolarską, tenisową, strzelecką i ping- -pongową.
W latach trzydziestych Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół" w Pruszkowie liczyło 87
członków wspierających i ponad 400 czyn- nych. W praoach wszystkich sekcji brali udział
nie stowarzyszeni młodzi ludzie. Nie będąc członkiem „Sokoła" można było grać w ko-
szykówkę, przychodzić na ćwiczenia gimnastyczne lub uczestniczyć w zajęciach sekcji
teatralnej. Takich, nieoficjalnych członków, którzy z różnych względów nie chcieli lub nie
mogli podpisać deklaracji członkowskiej, było zawsze około stu. Dla całej młodzieży
Pruszkowa park „Sokoła" stał się ulubionym miejscem spacerów, gier i zabaw. Przyjeżdżali
także nasi rówieśnicy z Piastowa, Brwinowa i Komorowa. Tutaj co roku odbywały się
lekkoatletyczne mistrzostwa Pruszkowa oraz międzymiastowe turnieje tenisowe lub gier
sportowych. A my codziennie graliśmy nie kończące się mecze koszykówki i siatkówki.
Najbardziej czynni w pracach „Sokoła" poza mną byli: Andrzej, Staszek, Władek i
„Murzyn".
Jako pierwszy znalazł się w „Sokole" Władek. Koniecznie chciał grać w dętej orkiestrze.
Obserwowaliśmy jego zachwyt, gdy ulicą Kościuszki maszerowała długa kolumna członków
„Sokoła", a druh Szymon Szugajew, z nieodłączną pałeczką, otwierał pochód, prowadząc do
kościoła „sokolice" i „sokołów", ubranych w piękne czerwone koszule. Podczas próby
orkiestry w jednym z pokojów na parterze „pałacu" Władek otrzymał od druha Szugajewa
wielką i ciężką trąbę, nazywaną tubą lub basem. Instrument był niewygodny do noszenia, ale
wyglądał bardzo poważnie, a poza tym gra na tubie nie wymagała absolutnego słuchu,
wystarczało dobre wyczucie rytmu. Dwa razy w tygodniu, po próbach z orkiestrą, wędrował
Władek z dość ciężkim instrumentem do swego pokoju na facjacie. Wieczorami
wiedzieliśmy, czy jest w domu, gdyż każdą wolną chwilę poświęcał teraz na naukę jakiegoś
nowego utworu, rozkładając przed sobą nuty, i wtedy z okien poddasza dolatywały na ulicę
miarowe i poważne dźwięki: „pu! pu! pu! pu!" Jak tokujący głuszec nie słyszał ani naszego
gwizdania, ani naszych okrzyków. Musieliśmy czekać na przerwę w graniu lub wędrować na
trzecie piętro, aby prawie siłą wyciągać go na spacer.
Staszek był uczniem gimnazjum Zana. Panujący tam rygor nie bardzo odpowiadał jego
rozbuchanemu temperamentowi. Gdy w ro
ku 193.3 zaczął grać w koszykówkę, unikał oficjalnych wystąpień w koszulce „Sokoła", gdyż
groziło to wydaleniem ze szkoły. Graczem był dobrym, szybkim i wytrzymałym. Później na
długo pochłonęła gó zabawa w teatr amatorski. Tu działał wspólnie z Andrzejem.
Natomiast. ja — bez większych sukcesów — grałem w koszykówkę. W ping-pongowych
mistrzostwach zawsze byłem trzeci, wyprzedzali mnie „Murzyn" i Genek Kowalski, z
którym, w pogodne ranki grywałem także- w tenisa. Aby nie płacić za kort, przychodziliśmy
o szóstej rano i graliśmy kilka setów, spiesząc się na pociąg do Warszawy, odchodzący o
siódmej. Rakiety zabieraliśmy ze sobą do szkoły. Piłki dostawaliśmy od Ludwika
Przybylskiego. Był wtedy sekretarzem „Lawn-tennis Club" w Warszawie, gdzie zbierał dla
nas prawie nowe piłki „Dunlop", którymi nie wypadało po raz drugi grać wytwornym i
bogatym członkom tego klubu, najczęściej cudzoziemcom. „Sokół" aż do wybuchu wojny
odgrywał w Pruszkowie ogromną rolę wychowawczą wśród młodzieży, zarówno szkolnej,
jak i robotniczej, która wspólnie uprawiała sport, bawiła sję i spędzała wolny czas.
Już od pewnego czasu obserwowaliśmy, jak dwóch naszych najbliższych przyjaciół
zaczęło się od nas powoli oddalać.
Dla Genka był to ostatni rok nauki w szkole technicznej kolejowej w Warszawie.
Któregoś wieczoru zdradził nam swoje plany. Po ukończeniu szkoły odbędzie służbę
wojskową, o dwa lata wcześniej, jako ochotnik, a później chciałby jak najszybciej znaleźć
pracę i ożenić się. Spotkał niedawno ładną dziewczynę, która mieszka wraz z rodzicami w
domku pod Tworkami. Obiecywał, że przy okazji poznamy ją i będziemy mogli ocenić jej
urodę. Genek dzielił teraz swoje godziny pomiędzy naukę i spotkania z ukochaną. Na nic
innego nie miał już czasu.
Życie erotyczne młodzieży zaczynało się w tamtych latach znacznie później, najczęściej
dopiero po ukończeniu szkoły i odby- cju służby wojskowej, kiedy osiągano nie tylko
dojrzałość płciową, aje i ekonomiczną. Różne były tego powody: znacznie wolniejszy rpzwój
fizyczny i seksualny młodzieży, religijne wychowanie, obawa przed ciążą, a także lęk przed
chorobami wenerycznymi.
J Rozmowa z Genkiem zapowiadała pierwsze narzeczeństwo _| i pierwsze małżeństwo wśród
naszych kolegów.
Mogliśmy obserwować wszystkie starania i zabiegi o rękę tej wybranki. A te sprawy nie
były wtedy dla nas ani proste, ani zbyt łatwe.
Na początku zawsze były jakieś przypadkowe .spotkania z koleżanką, która podobała się
bardziej od innych. Gdy już zapadła decyzja, to należało szukać wspólnych znajomych, aby
zostać przed* stawionym. Inne sposoby zawierania znajomości należały do rzadkości.
Później, wiedząc, gdzie dziewczyna spędza wolny czas, na jakie nabożeństwa chodzi do
kościoła albo kiedy wychodzi na spacery — należało pomagać przeznaczeniu i stawać- na jej
drodze, udając, że jest to tylko przypadek. Jeśli dawało się wyczuć pewną przychylność,
następował okres umówionych spotkań, były to tzw. randki, pretekstem dla których była
najczęściej jakaś książka lub ciekawy film. Następowały wspólne spacery i mówiło się
wtedy, że „zaczęli ze sobą chodzić". Jeśli wszystko rozwijało się pomyślnie, stwierdzono
wspólne zainteresowania, nie brakowało tematów do rozmów, zgadzały się charaktery, to
kawaler powinien- zacząć bywać w domu panny. Pociągało to konieczność zaprezentowania
się rodzicom, i to z najlepszej strony. To jeszcze do niczego nie zobowiązywało —- bywać
mogło kilku dobrych znajomych, którzy najczęściej znikali z pola Widzenia, gdy jeden, z
nich ogłosił, że będzie się starał o rękę dziewczyny. - Takie starania, zupełnie jeszcze nie
wiążące żadnej ze stron, mogły trwać dość długo. Przed małżeństwem trzeba było odbyć
służbę wojskową, co było zarazem sprawdzianem stanu zdrowia, a także zdobyć stałą pracę.
Na następnym etapie „zmawiano się" — i wtedy, w sposób dyskretny, ogłaszano wśród
najbliższych znajomych, że młodzi są już „po słowie". Omawiano wtedy szereg różnych
spraw, takich jak mieszkanie, meble, zaręczynowy pierścionek.
Po rozmowie z rodzicami, którzy już przecież od dawna nie sprzeciwiali się wizytom
starającego, wyrażając przez to milczącą zgodę, następowały oficjalne zaręczyny i wręczenie
wybrance pierścionka. Niekiedy z tej okazji odbywało się małe przyjęcie, w którym
uczestniczyli tylko najbliżsi.
Dopiero od tego momentu żadna ze stron nie powinna wycofac się 7. podjętego
zobowiązania bez naprawdę ważnej przyczyny.
Teraz pozostawała już tylko wspólna wizyta w kancelarii parafialnej, ogłoszenie
urzędowych zapowiedzi i ustalenie daty ślubu.
' Za tamtych czasów był to tylko ślub kościelny.
Należało szykować stroje, ustalić listę gości, kogo trzeba zaprosić na ślub, a kto będzie na
weselnym przyjęciu.
Zamawiano ozdobne zaproszenia, omawiano weselne dania i rodzaje napojów.
Poszukiwano mieszkania, które przede wszystkim należało odnowić i umeblować.
Ustalano, jaka będzie pomoc rodziców panny młodej, i co powinna kupić rodzina pana
młodego.
Taką skomplikowaną drogę musiał przebyć Genek, aby osiągnąć upragnione szczęście.
Gdy we wrześniu, po ukończeniu szkoły, odjeżdżał na roczny kurs podchorążych
rezerwy, podobno był już „po słowie".
Zupełnie inne były przyczyny odchodzenia od nas Mariana. Po naszym bezpośrednim
zetknięciu się z problemem ukraińskim na obozie w Kudryńcach nie mógł darować
Marszałkowi wyprawy na Kijów i — jak mówił — „zagarnięcia" zachodniej Ukrainy.
Za rok miał otrzymać licealną maturę u Zana.
Władze szkolne nie szykanowały go za głoszone w czasie lekcji religii radykalne
przekonania, za ciągłe utarczki z księdzem prefektem. Został półoficjalnie zwolniony z
obowiązku chodzenia w zwartej czwórkowej kolumnie na niedzielne nabożeństwa. Uważał to
za swój wielki sukces.
Pożerał coraz więcej książek. Ekonomia. Filozofia. Nauki społeczne. Podstawy
socjalizmu. Marks, Engels, a później, coraz częściej, Lenin. Gdy przekonał się, że zasady
marksizmu nie znajdują wśród nas zrozumienia i ma coraz mniej słuchaczy, posiadając ja-<
kąś wewnętrzną potrzebę wypowiadania tego, co odczuwał, jakiś wrodzony instynkt
nauczania — zaczął poszukiwać innych uczniów i słuchaczy.
I tak właśnie, na różne sposoby i z różnych powodów — straciliśmy dwóch przyjaciół,
którzy na dalszy etap życia postanowili wybrać się swoimi drogami.
Wakacyjny odpoczynek zakłóciła niespodziewana wiadomość o śmierci wiceburmistrza
Stanisława Berenta, przywódcy pruszkowskich komunistów, opiekuna bezrobotnych,
świetnego mówcy i popularnego w Pruszkowie działacza. Został zastrzelony przez nie
wykrytych sprawców 26 lipca 1933 roku, przy furtce, gdy późnym wieczorem powracał do
domu. Wiele było rozmów na ten temat. Nie tak dawno czytaliśmy rozklejone na parkanach
ulotki, zawiadamiając o wykluczeniu z szeregów KPP Stanisława Berenta wraz z kilkoma
towarzyszami, za „polityczne odstępstwa i zdradę klasową". Byliśmy przekonani, że został
zastrzelony w Cyniku wewnątrzpartyjnych rozgrywek.
Ulica Stalowa zmieniła się przez ostatnie lata. Po wybrukowaniu i ułożeniu chodników
surowo przestrzegano porządku. Codziennie ulica była dokładnie zamiatana, a w zimie, gdy
spadł śnieg, musieliśmy wstawać wraz z bratem o godzinę wcześniej i czyściliśmy chodnik
tak starannie, aż widać było betonowe płyty. Śnieg musiał być ułożony w pryzmy stojące na
skraju jezdni. Nieraz trzeba było żelaznym łomem skuwać twardy lód na chodniku wzdłuż
całego domu.
Wiele rzeczy zmieniało się w tamtych czasach na lepsze. Zaczęto elektryfikować kolej,
przebudowywać tory, perony, instalować nowoczesną sygnalizację i automatyczne zwrotnice.
Postęp na kolei najlepiej odczuwaliśmy podczas codziennej jazdy do Warszawy. Zwiększenie
liczby pociągów od razu zlikwidowało ogromne zatłoczenie i coraz częściej jechałem siedząc
wygodnie.
W końcu 1933 roku dawało się już wyraźnie odczuć, że „wielki kryzys" powoli mija.
Nastąpiło pewne ożywienie gospodarcze. Dobrzy fachowcy zaczęli zmieniać posady, żądając
wyższych zarobków. Kilka osób ze Stalowej wyjechało do pracy w powstającym z niczego
Centralnym Okręgu Przemysłowym.
Najbliżsi sąsiedzi zaczynali poszukiwać wygodniejszych i lepszych mieszkań. Zwiększył
się ruch we wszystkich sklepach. Na ulicach coraz częściej widziało się przechodniów
ubranych w nowe garnitury i dziewczęta w nowych kolorowych sukienkach..
Rozmawiając z moimi sąsiadami ze Stalowej, z tymi, którzy po pewnym okresie
bezrobocia otrzymali pracę, mogłem przekonać się, jak bardzo zmienił się ich sposób
myślenia. Po dokonaniu niezbędnych zakupów — butów i ubrań — postanawiali żyć bardzo
oszczędnie, aby jak najszybciej kupić kawałek ziemi tuż za miastem i przystąpić do budowy
domu — takiego małego, dla jednej rodziny. Za*
czynano realizować marzenia rodzące się w złe wieczory w czasie kryzysu. Mieć swój mały
domek, aby nie płacić komornego, zbierać dla siebie warzywa, zrywać owoce ze swoich
drzewek.
Inni sąsiedzi, którym kryzys nie tak mocno dał się we znaki, myśleli o nowych
mieszkaniach — już z wygodami — o meblach i ubraniach, o radioaparacie i przede
wszystkim o kształceniu dzieci, widząc w tym zabezpieczenie przyszłości.
Równocześnie kończył się okres ostrych walk politycznych i tych w sejmie, o których
czytaliśmy w gazetach, i tych, które widzieliśmy na ulicach naszego miasta.
Rok 1934 witano w Pruszkowie na kilku balach sylwestrowych. Bawiono się hucznie i
wesoło, gdyż stopniowo nabierano przekonania, że minął już bezpowrotnie „wielki kryzys".
W styczniu podpisano polsko-niemiecki układ o niestosowaniu siły podobny do tego, jaki
zawarto i z naszym drugim sąsiadem, z ZSRR. Jednak, nie dowierzając tym zobowiązaniom,
rząd polski rozpoczął przestawianie przemysłu na produkcję zbrojeniową. W szybkim tempie
powstał Centralny Okręg Przemysłowy, a w Pruszkowie, kupując szwedzką licencję,
.rozpoczęto produkcję działek przeciwpancernych systemu „Bofors", kal. 37 mm.
Związana z tym reorganizacja fabryki „Mechaników" pociągnęła za sobą nie tylko
modernizację, ale i zwykłe ludzkie tragedie. Rozpoczynając nową produkcję, wprowadzono
normy wydajności pracy identyczne z tymi, jakie stosowano w szwedzkiej fabryce. Część
polskiej produkcji była przeznaczona na eksport i nie można było dopuścić do tego, aby
państwo dopłacało do zbyt drogo produkowanego działka. Nowych, dość wysokich norm
produkcyjnych nie potrafili wykonać starsi wiekiem pracownicy — najczęściej dawni
akcjonariusze fabryki, reemigranci z USA, którzy przed laty przyjeżdżali do Pruszkowa, aby
pomagać w odbudowie Polski, a równocześnie jako „współwłaściciele fabryki" lepiej i lżej
ułożyć swoje życie. Gdy państwo przejęło zadłużoną fabrykę, wielu z tych ludzi utraciło
oszczędności, zbyt lekkomyślnie ulokowane w akcjach „Stowarzyszenia Mechaników
Polskich z Ameryki".
Natomiast młodzi pracownicy, najczęściej wykształceni w przyzakładowej szkole
zawodowej, powoli przyzwyczajali się do nowych
stawek. Po pewnym czasie coraz więcej pracowników cieszyło się niezwykle wysokimi
zarobkami i coraz częściej chwalono nowy system wynagrodzeń. Kto wydajniej pracował,
ten lepiej zarabiał! A później nadszedł taki dzień, gdy moi znajomi mówili: „Nie boimy się
szwedzkich norm czasowych, my pracujemy lepiej".
W mieszkaniach naszej dzielnicy rozmawiano o „łonie", „akordzie" i o wielu setkach
złotych czekających na tych najbardziej pracowitych, najzdolniejszych fachowców.
Zbyt wiele ludzi z naszej dzielnicy pracowało u „Mechaników", aby ktokolwiek narzekał
na ustawiony niedawno wielki młot wykuwający działka. Trzęsły się mury w pobliskich
domach, kołysały się meble, dzwoniły szklanki i talerze w kredensach. Do tych wstrząsów i
hałasów dołączyły się kontrolne strzały z działek, których celność sprawdzano na fabrycznej
strzelnicy.
Silne nerwy musieli mieć mieszkańcy Stalowej, jeśli spokojnie wsłuchiwali się w te
odgłosy zbrojeniowej produkcji, pamiętając nie tylko o zarobkach sąsiadów, ale i o naszym
wojsku, które czekało na tę jedyną skuteczną broń przeciwko nieprzyjacielskim czołgom.
Wraz z pierwszymi oznakami mijania kryzysu, gdy już wyraźnie widać było, jak maleje
liczba bezrobotnych, wiele rzeczy zaczęło zmieniać się na lepsze w naszym życiu i w naszej
dzielnicy.
Nareszcie położono bruk na Ołówkowej i na- krótkiej uliczce tuż obok naszego domu,
nazwanej niegdyś przez Matkę ulicą Mokrą. Była to wąska, pełna błota uliczka-zaułek, przez
który można było przejść tylko podczas upalnego lata lub w czasie mrozów. Teraz dopiero
otworzyło się dobre przejście na ulicę Ołówkową.
Zmieniały się nie tylko ulice, ale zmienialiśmy się i my sami, nasz wygląd, sposób
ubierania, zachowanie w domu i na ulicy, a także nasze mieszkania, meble, firanki oraz różne
drobiazgi ozdabiające wnętrza naszych domów.
Przez minione dziesięć lat byliśmy poddawani różnym wpływom. Ilustrowane
czasopisma, filmy, gazety, pokazy mebli oraz nowoczesnych wnętrz, a także podglądanie
sposobu życia tzw. inteligencji, mieszkającej w najbliższym sąsiedztwie, spowodowały duże
zmiany naszych upodobań i gustów. Na początku lat trzydziestych zamiast ciemnych
solidnych mebli, robionych „na dąb", ustawiano dużo lżejsze meble robione „na orzech" lub
„na jasną brzozę". za to „na wysoki połysk". Zmalały stoły, zamiast łóżek pojawiły
się tapczany, w które chowano pościel, kupowano specjalne regały na powiększające się
książki, na ścianach rozwieszano huculskie kilimy, a zamiast barwnych oleodruków w
ciężkich, złoconych ramach zawieszano niewielkie drzeworyty.
Te wszystkie zmiany były przeprowadzane stopniowo, najczęściej pod wpływem
dorastającej młodzieży, nie bez pewnego oporu rodziców i osób starszych. A młodzi ludzie,
ulegając wpływom nie tylko szkoły, ale i nowych znajomych, zmieniali w sposób widoczny
swoje zachowanie, maniery i nawet sposób prowadzenia rozmów.
Ubranie nosiliśmy tylko rok lub dwa i nareszcie zaprzestano stroić w nie ■ młodszych
braci. Widocznie niegdyś były lepsze materiały albo młodsze rodzeństwo miało mniejsze
wymagania.
Ubrania nadal kupowano „u Żydów" w Warszawie na Świętokrzyskiej lub szyto w
Pruszkowie, u żydowskich krawców, którzy brali za robociznę bardzo tanio, a stałym
klientom udzielali kredytu, spłacanego przez kilka miesięcy, najczęściej aż do dnia
zamówienia nowego garnituru.
Dopiero później, pod wpływem intensywnej propagandy antyżydowskiej, zaczęto
popierać krawców polskich, którzy jednak przez wiele jeszcze lat szyli ubrania znacznie
gorzej od swych żydowskich konkurentów.
Co roku w zimowe wieczory ożywiała się praca kółka teatralnego w „Sokole".
Czołowi artyści zespołu — to Andrzej i Staszek. Dołączyła do nich nasza koleżanka
Wiesia Kowalska, sąsiadka z domu przy Stalowej 3.
Próby odbywały się w poniedziałki i środy. Tej zimy przygotowywano się do
wystawienia wielkanocnej „Pasji". Jeśli w te dni miałem trochę ćzasu, zajmowałem miejsce
w głębi pokoju i z ciekawością przysłuchiwałem się nauce tekstu i uwagom reżysera-
Obserwowałem, jak z pozornego chaosu rodzi się przedstawienie.
Amatorskie kółka teatralne powstawały w Pruszkowie z ini- cjatywy jakiegoś miłośnika
sztuki teatralnej, który — przypominając sobie swój - udział przed łaty w przedstawieniu —
odszukiwał tekst, przepisywał- role i kompletował zespół, szukając wśród zna
jomych odpowiednich ludzi. Była to wtedy jedna z ciekawszych form spędzania wolnych od
pracy godzin.
Podobnie było w „Sokole", gdy utworzono kółko teatralne. Początkowo przedstawienia
wystawiał reżyser amator, a dopiero znacznie później zaangażowano aktora zawodowego.
W poprzednim roku jasełka przygotowywał nasz rodak ze Żbi-' kówa, ze znanej w
mieście rodziny malarzy pokojowych, dziedzicznie obciążonych teatralną pasją. Zimą, gdy w
ich zawodzie nie było pracy, ojciec z dwoma synami statystował w warszawskich teatrach, W
zależności od przedstawienia zmieniali się w dworzan, szlachtę, służbę domową, nieznanych
przechodniów lub w groźny, milczący tłum.
Po takiej kilkuletniej praktyce narsz rodak poczuł się człowiekiem teatru i postanowił
zorganizować kółko amatorów w „Sokole", aby wystąpić nie tylko jako aktor, ale także jako
reżyser. Wystawiono cieszące się dużym powodzeniem jasełka, a przed Wielkanocą
odbywały się próby „Pasji". Przez długie lata wspominaliśmy jedną z tych prób. Ojciec
owego reżysera, przygotowując rolę arcykapłana, zwracał się do Judasza: „Daję ci trzydzieści
srebrników!" Reżyser uznając, że słowa te zostały wypowiedziane zbyt niskim basem,
powiedział: „Wyżej, ojcze!" Ojcu widocznie coś pomyliło się z licytacją karcianą, gdyż
równie niskim głosem podwyższył: „Daję ci czterdzieści srebrników!" Zdenerwowany
reżyser, nie zwracając uwagi na treść wypowiedzi, powtórzył dobitnie: „Mówiłem ci, wyżej!"
Wtedy ku naszej ogromnej radości usłyszeliśmy: „Daję ci pięćdziesiąt srebrników!"
Zaczęliśmy śmiać się serdecznie. Przedstawienie nie odbyło się. Próby przerwano, gdyż
każde następne, poprawne już: „Daję ci trzydzieści srebrników!" — wywoływało wybuch
śmiechu naszych artystów. Po wielu latach Żbikowski, rodak został znanym warszawskim
aktorem.
Kółko teatralne w „Sokole", już pod kierunkiem Wilhelma Wi- churskiego, przygotowało
„Królową przedmieścia", wystawianą kilka razy przy pełnej widowni.
15 czerwca 1934 roku zastrzelono ministra Bronisława Pierac- kiego. Choć od początku
wiedziano dobrze, że zabójca jest Ukram- cem, rząd — korzystając z nadarzającej się okazji
— postanowił
rozprawić się z opozycją, a właściwie to z jedynym groźnym przeciwnikiem — z działaczami
spod znaku Obozu Narodowo-Radykalnego, liczącego już kilkaset tysięcy członków.
Następnego dnia po zamachu przystąpiono w całym kraju do wielkich aresztowań. W
Pruszkowie wczesnym rankiem aresztowano kilkadziesiąt osób, w tym sześciu młodych ludzi
ze Stalowej.
Utworzono wtedy obóz koncentracyjny w Berezie Kartuskiej.
Dla nikogo nie było tajemnicą, że na wschód i na zachód od nas istnieją takie obozy,
wiele rozpisywano się o tragicznym losie ludzi tam zamkniętych, ale nas specjalnie mocno
dotknął fakt powstania w Polsce takiego właśnie .miejsca, w którym niszczono opozycję,
tłumacząc to „wyższymi koniecznościami".
Zbliżały się wakacje. Witek otrzymał maturę w gimnazjum Reja i złożył egzamin
wstępny na wydział lekarski. Równocześnie otrzymał zgodę na odbycie służby wojskowej i
rozpoczęcie studiów od przyszłego roku.
Głośna w całym mieście sprawa na długo połączyła sąsiednie domy przy ulicy Stalowej:
numer 18 i numer 20.
Młoda, zgrabna i przystojna dziewczyna, nazwana dla koloru włosów „Rudą", w kilka dni
po ukończeniu średniej szkoły handlowej zginęła bez śladu. Wyszła z domu i nie powróciła.
Nikt nie wiedział, co się z nią stało. Z rodzicami nie miała żadnych zatargów, zawsze była
posłuszną córką, trzymaną twardą ręką przez ojca. Nie było jej u rodziny w Warszawie. Nic o
niej nie wiedziała żadna ze szkolnych koleżanek. Nigdy jeszcze taki wypadek nie wydarzył
się na Stalowej. Następnego dnia zaczęto mówić o świetnie zorga-
4
nizowanej szajce
handlarzy żywym towarem, ktoś widział, przez kilka poprzednich dni, kręcącego się w
pobliżu jakiegoś nieznajomego przystojnego bruneta.
O porywaniu młodych dziewcząt wiele czytano w sensacyjnych artykułach
popołudniowych gazet, a także w modnych wtedy powieściach Antoniego Marczyńskiego.
Zaginione dziewczęta zawsze trafiały do spelunek i domów publicznych w Ameryce
Południowej.
Zrozpaczeni rodzice zawiadomili policję. Szukano jej ciała w gliniankach, rozpytywano
plażowiczów siedzących przez całe dnie nad wodą, przeszukiwano pobliskie lasy. Nie
natrafiono na żaden ślad.
Rysopis zaginionej ogłoszono przez radio, błagając o jakąś wiadomość, o informacją. Przez
wiele dni był to jedyny temat rozmów w okolicy. Rodzice nareszcie zaczęli rozmawiać z
sąsiadami, zbierali różne informacje o zaginionej córce, której — jak się okazało — zupełnie
nie znali. Niespodziewanie sprawa wyjaśniła się 15 lipca. Tego dnia urządzano imieniny u
pana Mundzia, sąsiada z facjaty w pobliskim domu.
Pan Mundzio niewiele się zmienił przez ostatnie lata, trochę się zestarzał, wyłysiał, ale
chodził wyprostowany, trzymał się dobrze i nadal wyglądał jak były wojskowy. Dokładnie
wyczyszczone oficerki i spodnie z bufami to był jego normalny strój. Lubiłem pana Mundzia.
Kłaniałem się przy dość rzadkich spotkaniach. Czasami wymienialiśmy jakieś mało ważne
słowa. Pamiętałem dzieciństwo spędzane w cieniu jego gołębnika.
W pokoju na facjacie wyprawiano wyjątkowo huczne imieniny. Śpiewano, bawiono się,
głośno rozmawiano. Zdumieni rodzice poznali wśród śpiewających głos swojej córki. Stali na
placyku pomiędzy domami, gdy z otwartego okna u szczytu pod dachem pijana córka zaczęła
do nich machać ręką. Nie miała — jak opowiadano — nic na sobie.
Rodzice przyszli z policjantem do mieszkania na poddaszu i zabrali córkę do domu,
wbrew jej woli, jak później mówili sąsiedzi. Spisano protokół. „Ruda" była już pełnoletnia.
Niedaiwno ukończyła osiemnaście lat. Okazało się że przez te kilka tygodni mieszkała u pana
Mundzia. Nikt jej nie porwał, przyszła sama i nie chciała wracać do rodziców. W każdej
chwili mogła zawołać o pomoc, o zabranie jej do domu, okno przecież było otwarte. Podobno
zakochała się w wojskowej postawie pana Mundzia. Po pewnym czasie, być może, znudziła
się już dużo starszemu od niej „wojskowemu". Gdy on wyjeżdżał do pracy, przychodzili
różni znajomi i koledzy, aby zabawić się z „Rudą". Gotowała im obiady, szykowała zakąski i
piła wraz z nimi wódkę. To było wydarzenie, o którym mówiono w całym mieście. Wiele
osób przychodziło na naszą ulicę, aby obejrzeć okno, z którego w krytycznym momencie
wyglądała „Ruda", pozdrawiając rodziców. Ta dość głośna sprawa w jakiś sposób pomogła
panu Mundziowi. Niemłody już kawaler po tym skandalu ożeni) się i wyprowadził do
Warszawy. Nie widziałem go już nigdy.
„Rudej" nie wypuszczano z domu. Najbliższej sąsiadce powie*
działa kiedyś, że po prostu znudzili się jej rodzice oraz to wszystko, co miała w domu, i
postanowiła chociaż raz w życiu dobrze się zabawić. Nie przejmowała się tym wydarzeniem.
Wychodziła na balkon, aby *w kostiumie kąpielowym opalać się i obojętnie patrzyła na
obserwujących ją spacerowiczów. Pod koniec roku rodzina wyprowadziła się do Warszawy.
„Ruda" wyszła za mąż za jakiegoś bogatego właściciela dużego sklepu spożywczego, w
okolicach Marszałkowskiej. Była to dla niej bardzo dobra partio.
W czasie tych wakacji już nie chcieliśmy kąpać się w komo- rowskich gliniankach.
Upalne lato ściągało zbyt dużo amatorów pływania i odpoczynku nad wodą. Na brzegach
wokół stawu pełno było ludzi. Przez cały dzień woda była zmącona, nieprzejrzysta. Posta-
nowiliśmy spróbować szczęścia w stawach pęcickich. Wieczorem pływaliśmy w stawie
leżącym niedaleko kolejki EKD, nazywanym przez nas „Capri". W czasie kąpieli zrobiła się
ogromna awantura. O mało nie pobili nas uzbrojeni w kije dozorcy. Wszystkie stawy
należące do majątku w Pęcicach były zarybione i pilnowane przez młodych i silnych
strażników. Tego wieczoru, gdy jak niepyszni przerwaliśmy naszą kąpiel, ktoś nam doradził,
abyśmy wybrali się do Pęcic i poprosili dziedzica Marylskiego o zezwolenie na pływanie,
tłumacząc, źe w takie upalne dni w Pruszkowie nie ma się gdzie wykąpać. Były w mieście
trzy korty tenisowe, aż dziewięć klubów sportowych, ale nie było żadnego basenu i kąpać się
mogliśmy tylko w gliniankach, gdzie zasadniczo, wobec częstych utonięć mniej
doświadczonych pływaków, kąpiele były policyjnie wzbronione.
Gdy przed schodami do pałacu w Pęcicach spytaliśmy o pana Marylskiego, wyszedł do
nas młody mężczyzna, wysoki, postawny, ładnie opalony, w butach z cholewami, w
zgniłozielonej koszuli i w spodniach tego samego koloru. Na głowie miał duży skautowski
kapelusz, a w ręku szpicrutę. Ze stajni prowadzono osiodłanego konia.
Już nic pamiętam kto, Witek czy Mietek, zwrócił się z prośbą o zezwolenie na kąpiele.
Marylski przyglądał się nam z pewnym zaciekawieniem. Najpierw spytał o nazwiska,
które mu nic nie powiedziały, a później o to, kim jesteśmy. Gdy usłyszał, że Jurek studiuje
elektryczność,
a
Witek zdał na medycynę i na jesieni wybiera się do szkoły pod-
chorążych, przedstawił się nam i przywitał, podając dużą silną dłoń. Od razu zwrócił uwagę
na cudzoziemski akcent Witka, dowiedział się, skąd pochodzi, i rozpoczął długą rozmowę po
angielsku. Szliśmy pomiędzy stawami, rozmawiając o Pruszkowie, o ,,Sokole", "o naszych
planach i zamierzeniach. Zatrzymaliśmy się koło stawu. Ma- rylski, pokazując nas dozorcom,
powiedział, że do końca wakacji możemy się kąpać. Opowiadał nam, że na jesieni wraca do
Afryki, gdzie był tropicielem dzikich zwierząt, i nie wie, kiedy znowu będzie w Polsce, ale
radził, abyśmy w przyszłym roku zwrócili się do jego brata i powołali się na naszą rozmowę,
to na pewno także otrzymamy zezwolenie. Dowiedzieliśmy się jeszcze, że swoje myśliwskie
przygody opisuje w tygodniku „Świat" — ale mimo późniejszych poszukiwań nie udało nam
się odnaleźć tych artykułów. Od kilku lat zadomowił się w Afryce, gdzieś w pobliżu równika,
i tam zajmował się organizowaniem polowań na dzikie zwierzęta dla bogatych turystów z
całego świata.
Rozstaliśmy się bardzo serdecznie. Zapraszał, abyśmy w którąś niedzielę odwiedzili go w
Pęcicach. W domu był tylko od soboty do poniedziałku, resztę dni spędzał na podróżach po
Polsce. Ale gdzież nam wtedy było do wizyty u Marylskich! A później bardzo żałowaliśmy,
że tak łatwo zrezygnowaliśmy z wysłuchania afrykańskich opowieści pana Wojciecha.
Od tego dnia spotykaliśmy się na „Capri".
Stałym towarzyszem naszych wieczornych spacerów był wtedy nasz rówieśnik i sąsiad z
domu numer 21 przy Ołówkowej — „Kaziu-Heca".
Gdy zobaczyłem go po dłuższej przerwie, stwierdziłem, że zmienił się nie do poznania.
Wyprzystojniał, nosił elegancki garnitur, modne pantofle na bardzo grubej zelówce i złoty
sygnet. Mimo tych korzystnych zmian, pozostał dla nas tym samym „Kaziu-Hecą", wiecznie
gotowym do żartów, do jakiegoś wygłupu. Pracował w zakładach lotniczych jako „szlifierz
na okrągło" — co zawsze podkreślał. Zarabiał naprawdę dobrze i — jak nam powiedział —
stać go było na wszystko.
„Kaziu-Heca" miał przez całe życie wielkie powodzenie u kobiet, i to u tych z tzw.
„dobrych domów". Tego nie mogliśmy zrozumieć. Mówił nam, że przepada za takimi po
trzydziestce, mężatkami, które „wiedzą, czego chcą, i nie zaglądają do mojego portfe^
la". O wielu sukcesach miłosnych, z których „Kaziu-Heca" nie robił tajemnic, opowiadał nam
Witek, o innych dowiedziałem się po wyjeździe Witka do szkoły podchorążych w Lidzie.
„Kaziu-Heca" miał trudności z pisaniem i przez pewien czas, zamiast Witka, musiałem
wyręczać go w opisywaniu jego uczuć. Z tego okresu, poprzedzającego odjazd Witka do
Lidy, pamiętam dwa wydarzenia związane z „Kaziu-Hecą". Jestem przekonany, że to on
obydwa wymyślił.
Pewnej niedzieli, gdy nad ranem nasi koledzy opuszczali salę balową w „Sokole", po
jakiejś zabawie z okazji „zielonego karnawału", aby zbyt wcześnie nie wracać do domu,
wynieśli z warsztatu kamieniarskiego na rogu Kościuszki i Sobieskiego figurę Matki Boskiej
i ustawili na skrzyżowaniu. Figura była naturalnej wielkości. Dość długo klęczeli wokół niej,
śpiewając „Kiedy ranne..." , a później godzinki.
Kiedy na ulicy ukazali się pierwsi przechodnie, rozeszli się do domów, zostawiając figurę
na skrzyżowaniu ku utrapieniu dorożkarzy. Dopiero koło południa właściciel, klnąc
nieznanych sprawców, korzystając z pomocy kilku ludzi, przeniósł figurę na teren swego
warsztatu.
W drugiej historii uczestniczyłem wraz z Witkiem i kilkunastoma innymi kolegami.
Któregoś ciepłego dnia siedzieliśmy wieczorem w parku „Sokoła", odpoczywając po jakiejś
społecznej pracy. Nagle wpadł do nas „Kaziu-Heca" z Witkiem, prosząc o natychmiastową
Ipomoc, apelując do naszego poczucia humoru. Oto na małej uliczce, Podchodzącej od ulicy
Drzymały w kierunku parku „Sokoła", rozpoczęto wznoszenie budynku. Kończono już
pierwsze piętro. Przed rusztowaniem stał wóz z cegłą, a dozorcy nie było, widocznie poszedł
spać do domu, pewien, że przecież nic nie zginie. „Kaziu-Heca", ściągnąwszy kilku
spacerujących po ulicy Kościuszki kolegów, postanowił przenieść wóz z cegłą na
rusztowanie. Potrzebował naszej pomocy. Od razu wiedział, jak należy to zrobić. Pomysł
nam zaimponował. Wóz z cegłą na pierwszym piętrze! Tego jeszcze nie było. Za chwilę
ustawiliśmy się w spodenkach gimnastycznych obok wozu i zdejmowaliśmy cegły, równo je
układając na ziemi. „Kaziu- -Heca" nadzwyczaj sprawnie rozebrał wóz. Myślę, że nikt poza
nim nie umiałby tego zrobić. Zdjął deski, wyjął kłonice, powyciągał jakieś sworznie,
oddzielił dyszel, odłączył osie z kołami. Szybko wniesiono je na górę, tam na powrót
połączono z rozworą i dyszlem,
257
■
powtykano sworznie, założono kłonice i deski, i zaczęliśmy wnosić na górę i dokładnie
układać, kilkaset sztuk cegieł. Nie wiem, czy cała robota zajęła nam godzinę, pamiętam
tylko, że nikt nic nie mówił. Panowała idealna cisza, aby nie zbudzić nikogo z sąsiednich
domów. Gdy odchodziliśmy, w mroku nocy widać było dyszel sterczący z rusztowania na
pierwszym piętrze. Następnego dnia wracałem z kościoła obok tego budynku. Na ulicy stało
kilkudziesięciu ludzi. Dozorca nie rozumiał, jak to mogło się stać. Głośno klął i zaklinał się,
że przez całą noc był na miejscu. Popatrzyłem na ten zdumiewający widok i poszedłem do
Witka. Pan Ludwik od razu stwierdził:
— Heniu! Czy to nie wy zrobiliście ten kawał z wozem na rusztowaniu? To pasuje mi do
Witka!
Zaprzeczyłem twierdząc, że do późnej nocy graliśmy w brydża, Pan Ludwik popatrzył na
mnie, nie wiedząc, czy mówię poważnie, czy żartuję, ale widząc moją obojętną minę,
stwierdził:
— No tak, przecież Witek ma dwie lewe ręce do roboty!
Gdy oglądaliśmy z Witkiem nasze dzieło, przyszedł rozbawiony
„Kaziu-Heca" i próbował wytłumaczyć zebranym ludziom, że przecież jakby się woźnica
uparł, to mógłby wjechać na takie rusztowanie, że to nawet nie jest zbyt wielka sztuka. Ktoś
go zapytał:
— Ale co zrobił z koniem?
Tymczasem Staszek, chcąc jak najszybciej pomagać schorowanej matce, postanowił
przenieść się od nowego roku szkolnego do Liceum Eksploatacyjnego przy Szkole
Technicznej Kolejowej w Warszawie. W gimnazjum Zana zrobił tzw. małą maturę, potrzebną
przy rozpoczęciu nauki w nowej szkole.
Pod koniec sierpnia przeczytał nam w parku „Sokoła" krótką nowelkę. Po naszych
wyrazach uznania postanowił wysłać ją do „Kuźni Młodych", na konkurs „Impresje
wakacyjne". Opisał naszego sąsiada, któremu pociąg obciął nogi, gdy skakał na wagon z
węglem. Do tego tragicznego epizodu dopisał Staszek wymyśloną historię jego życia. Tytuł
opowiadania: „Sześć miesięcy Jana Hałudy".
„Przez cztery lata był sam. Codziennie z rana wystukiwał mi nad głową wielkimi butami
twardy rytm pośpiechu. Z kąta w kąt, | kąta w kąt... Sufit skrzypiał w takt wielkich roboczych
kroków. Potem było raptowne szarpnięcie drzwiami i seria krótkich skoków
po schodach, tak gderliwych jak stare kobiety na targu. Nie widać już go było przez cały
dzień..."
Wierzyliśmy w Staszka. Byłem przekonany, że dostanie nagrodę.
Wyjątkowo mocnym przeżyciem był dla nas mecz piłkarski polska—Niemcy,
rozgrywany na początku września. Była to największa impreza sportowa tamtych lat.
Ten dzień zapadł głęboko w naszą pamięć, nie tylko dla emocji sportowych, ale przede
wszystkim dla różnych, zaskakujących nas wydarzeń, które towarzyszyły zmaganiom
piłkarzy.
Stadion „Legii" powiększono tak, aby mógł pomieścić ponad 30 tysięcy widzów, z czego
tylko jedna trzecia miała miejsca siedzące. Bilety wstępu sprzedano na kilka tygodni
wcześniej.
W niedzielę 9 września już od rana napełniła się Warszawa różnymi pojazdami z
niemiecką numeracją. Kolorowe autobusy, duże ciężarówki i samochody osobowe zwoziły
przez całą noc kibiców piłkarskich z Berlina, Wrocławia i Prus Wschodnich. Dołączyli do
nich ci, którzy przyjechali zatłoczonymi pociągami.
Tego dnia na warszawskich ulicach pełno było ludzi mówiących po niemiecku. Zwiedzali
miasto, jeżdżąc tramwajami i dorożkami, tłoczyli się w kawiarniach i restauracjach.
Wszędzie słychać byłe niemiecki język, głośne rozmowy i pokrzykiwania.
Gdy w południe zaczęto wpuszczać widzów na stadion, przed wejściem kłębił się
rozgorączkowany tłum kibiców. Wyjechaliśmy z Pruszkowa przed południem. Nieciekawy
przedmecz rozpoczynał się przy szczelnie zapełnionej widowni. Niemcy zajmowali kilka
sektorów z miejscami siedzącymi. Trzymali się w grupach oznaczonych małymi
transparentami z nazwami i herbami miast: Berlin, Allenstein, Breslau, KÓnigsberg.
Z głośników zachrypnięty głos powtarzał apel do publiczności o sprawiedliwą ocenę gry i
dżentelmeńskie zachowanie, o zmuszenie do milczenia krzykaczy i awanturników.
Punktualnie o 16.00 wbiegli na boisko ubrani w biało-czarne kostiumy piłkarze
niemieccy. Gdy tylko ustawili się przed trybunami, orkiestra zaczęła grać: „Deutschland,
Deutschland liber alles..." Równocześnie z trybun zajmowanych przez Niemców rozległ się
donośny, wyjątkowo równy śpiew, zagłuszający od ^azu wojskową
orkiestrę. Zapatrzeni na boisko i piłkarzy, daliśmy się zaskoczyć tym śpiewem, nie
zwróciliśmy uwagi na to, że niemieccy kibice pozdejmowali marynarki i płaszcze i stali teraz
w brązowych koszulach z opaskami ze swastyką na rękawach i z ręką wyciągniętą do przodu
w hitlerowskim powitaniu. Dosłownie oniemieliśmy. Na stadionie sportowym, w stolicy
Polski, zwarty oddział kilku tysięcy Niemców zaskoczył nas swoją wojskową postawą,
swymi partyjnymi mundurami, a także głośnym śpiewaniem nie tylko hymnu narodowego,
ale i hitlerowskiej pieśni: „Horst Wessel Lied", zaczynającej się od dobitnie wykrzykiwanych
słów: „Die Fahne hoch..." Zarówno ten widok, jak i te bojowe pieśni mocno wstrząsnęły
tłumem polskich kibiców. Było w tym więcej polityki niż sportu. Patrzyliśmy w zdumieniu
na barwny, jednakowo ubrany tłum młodych, wysportowanych ludzi, wyciągających ręce w
hitlerowskim pozdrowieniu. Od razu powiało czymś bardzo groźnym. Gdy orkiestra zagrała
nasz hymn narodowy, zaczęliśmy śpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła..." Był to śpiew
bardzo głośny, ale niezgodny z rytmem melodii, bez dobrej znajomości słów — raczej ryk
wielkiego tłumu, który stara się przekrzyczeć przeciwników.
Tego dnia po raz pierwszy w Polsce na sportowym stadionie śpiewano hymn narodowy.
Niewiele pomógł nasz krzyk, trwający bez przerwy, od gwizdka do gwizdka, przez cały
mecz. Niemcy wygrali zasłużenie. Przewyższali nas techniką, wytrzymałością fizyczną i
świetnie opanowaną grą zespołową. Jeszcze w 71 minucie Polacy prowadzili 2:1. Dopiero
ostatnie dwadzieścia minut przyniosło nam klęskę. Przegraliśmy 2:5. Zabrakło nam
odporności psychicznej. A my na długo zapamiętaliśmy nie tylko te pieśni, ale i najlepszego
gracza na boisku, jasnowłosego Szepana, z klubu Schalke 04, nazywanego przez niemieckich
kibiców — „blonde Fritz". Przez cały mecz zagłuszaliśmy Niemców naszym krzykiem.
Nigdy czegoś podobnego nie przeżywaliśmy. Ale rykiem tłumu nie można było wygrać
meczu, tylko nadwerężyliśmy struny głosowe, tracąc głos na kilka tygodni.
W drugiej połowie września Witek odjechał do Lidy. Wsadziliśmy go do pociągu na
Dworcu Wileńskim. Przed odjazdem widzieliśmy, jak zawiera w przedziale znajomości z
innymi poborowymi. Śmiali się i żartowali, a gdy pociąg ruszył, nawet nie spojrzał w okno,
zajęty rozmową.
Olek służył już od wiosny w 30 p.p w Cytadeli Warszawskiej.
Na początku października wpadł do mnie rozgorączkowany Staszek z egzemplarzem
„Kuźni Młodych". Była nagroda! Pierwszą zdobył jego kolega z gimnazjum Zana Wojciech
Zukrowski, za opowiadanie „Tracze", i otrzymał 25 złotych. Druga nagroda i 15 złotych
przypadła Staszkowi. Widocznie zabrakło miejsca, gdyż opublikowano tylko duże fragmenty
tego opowiadania. Bon na 5 złotych otrzymał Kazimierz Koźniewski z gimnazjum Staszica.
To było dla Staszka, no i dla nas naprawdę wielkie wydarzenie.
W domu numer 23, w pokoju z kuchnią na parterze, nadal mieszkała babcia Karolakowa
z córką i wnukiem Zenkiem, który odwiedził mnie na początku stycznia, tuż po Nowym
Roku, w niedzielne popołudnie. Odbywał służbę wojskową w Pucku. Dobrze wyglądał w
dopasowanym marynarskim mundurze, z szerokimi spodniami. O swoich przeżyciach na
morzu opowiadał jak o nareszcie spełnionym wieloletnim marzeniu. Aby jakoś zakończyć
przedłużającą się wizytę, poszliśmy do kina. Szedł marynarskim krokiem, rozglądając się,
czy wszyscy sąsiedzi widzą, jak wspaniale wygląda, i tylko martwił się, czy aby rozpoznali w
tym groźnym wilku morskim Zenka z ostatniego domu na Stalowej. Niestety, nie udały się
starania o przejście do służby zawodowej. Gdy zakończył swój pobyt w Pucku i wrócił do
Pruszkowa, matka już nie żyła. Zajął pokój dla siebie, a w kuchni gospodarzyła babcia
Karolakowa. Spotykałem go w soboty na warszawskim dworcu, gdy wracał z pracy w
stolarni u ojca. Prawie zawsze w bujnej czuprynie miał ślady trocin lub wiórów. Pachniał raz
drewnem, a raz klejem stolarskim. Tak spieszył się do domu, że nawet nie miał czasu ani
umyć się, ani uczesać się należycie. Idąc z nim podziwiałem szerokie marynarskie spodnie i
wspaniałe kołysanie się w biodrach, przy jednoczesnym rozstawianiu stóp, tak jak gdyby
nadal szedł po pokładzie rzucanego sztormem okrętu. Witek, dobrze znając słabostki Zenka,
nazywał go „marynarzem słodkich wódek".
Na rok czy dwa przed wojną, niedługo po ślubie Zenka, babcia Karolakowa zaczęła
przynosić swoje drobne oszczędności do mojej Matki, a gdy za bardzo ktoś jej dokuczył —
przeprowadziła się do naszego domu, zajęła wolny pokoik w suterenie i została dozorczy-
nią. Pensja była mała, wynosiła 20 złotych, ale pracy niedużo. Wodę
pompowała pompa elektryezna, lokatorzy nie tak bardzo śmiecili, a ponadto nareszcie została
zameldowana w ubezpieczalni, co poza bezpłatnym leczeniem dawało jej prawo do
emerytury.
Nie wiadomo kiedy, jak gdyby trochę wstydliwie i niechętnie; zginęły z podwórek
ostatnie gołębniki. Nikt nie miał czasu na doglądanie ptaków i na łapanie „obcych". Było to
jedną z oznak zmian zachodzących w naszej dzielnicy. W rozmowach ze starymi ludźmi już
nie słyszało się wspomnień o dobrych, dawnych czasach „za cara". Przedwojenne, papierowe
pieniądze, trzymane w ukryciu, stały się nikomu niepotrzebne, nikt już nie wierzył w
możliwość powrotu Rosjan. Papierowymi rublami, drukowanymi na bardzo dobrym papierze,
z podobizną brodatego cara, zaczęły bawić się na podwórkach małe dzieci. Nikt nie zabierał
im tych kolorowych papierków, gdy w dziecięcym niby-sklepie płaciły nimi za urojone
towary.
Nadszedł taki czas, gdy nasi rówieśnicy z najbliższego sąsiedztwa zaczynali wypływać na
szersze wody.
Po bezspornym sukcesie Staszka dowiedzieliśmy się, że bon wartości 10 złotych za
„reminiscencje z lektury dzieł Wyspiańskiego" otrzymała Marysia Zenowiczówna, uczennica
gimnazjum We- reckiej, a długą dyskusję młodych czytelników zakończył artykuł
„Radykalizm czy sceptycyzm" Julka Mazurkiewicza, ucznia gimnazjum Lelewela, a naszego
sąsiada z Ołówkowej. Bony pieniężne nie były ważne, Uczyło się tylko drukowanie
utworów.
Swoistym uznaniem dla naszych sąsiadów było to, że obydwoje od Nowego Roku weszli
w skład Komitetu Redakcyjnego i brali udział w szopce zorganizowanej przez „Kuźnię
Młodych", o czym dowiedzieliśmy się ze specjalnej wzmianki w lutowym numerze tego
pisma.
Jurek twierdził, że sobota 9 lutego była najweselszym dniem karnawału. Tego dnia
odbywał się bal „Warszawa swej Politechnice", na którym mój brat występował jako jeden z
wielu gospodarzy. Zanim wyruszył, mieliśmy sporo kłopotów ze skompletowaniem
odpowiedniego ubioru i nawet z dobraniem i zawiązaniem krawata. Rano wrócił rozbawiony
i bardzo zadowolony. Długo podśpiewywał i opowiadał nam swoje wrażenia.
W marcu Hitler zarządził wprowadzenie obowiązkowej służby wojskowej. To rażące
przekroczenie zobowiązań traktatu wersalskiego powinno wielu ludziom, nie tylko
politykom, dać dużo do myślenia, ale nam te sprawy wydawały się tak odległe, że aż prawie
nierealne.
W dniu imienin Marszałka odbywały się pod Belwederem normalne uroczystości. Lekcji
nie było. Spacerowaliśmy z dużą grupą kolegów w Alejach Ujazdowskich. Słuchaliśmy
wojskowych orkiestr, patrzyliśmy, jak w wielkim tłoku, pomiędzy różnymi delegacjami,
kończą swój marsz drużyny przysposobienia wojskowego, idące z Sulejówka. Miasto było
odświętnie udekorowane. Tłum zgromadzony pod Belwederem śpiewał „Pierwszą Brygadę".
W kilka dni później, gdy sejm uchwalił nową konstytucję, stosując zwykłą większość
głosów zamiast ustawowych dwóch trzecich — spotkało się to z prawie całkowitą
obojętnością społeczeństwa, przekonanego już, że niewiele można zdziałać przeciwko sile
sprawującej władzę.
Ludzie zajęli się tylko swoimi sprawami, nie zwracając uwagi nie tylko na to, co dzieje
się na świecie, ale mało się interesowali wydarzeniami politycznymi w Polsce i w
Pruszkowie. Coraz szczelniej zamykali się w kręgu rodziny i najbliższych znajomych, nabie-
rając przekonania, że rządząca Polską sanacja stała się dostatecznie silna po rozgromieniu
jawnej opozycji, aby na długo utrzymać władzę w swoich rękach i na razie nie dzielić się nią
z nikim.
Marian — nazywany w czasach harcerskich filozofem — ukończył gimnazjum Zana. W
czasie wakacji wyruszył z Andrzejem na pieszą wycieczkę po Polsce. Doszli nie tak daleko,
tylko do Mogielnicy, ale różnych przeżyć mieli bardzo dużo. Andrzej rysował krajobrazy w
swoim notatniku, a Marian rozmawiał z chłopami, u których nocowali, uświadamiając ich i
tłumacząc, jak będzie im dobrze, gdy zwycięży socjalizm. Wrócili po dwóch tygodniach,
opaleni, zmęczeni, ale szczęśliwi.
Marian zapisał się na prawo. W tym czasie oddalił się od nas, działając gdzieś w
Warszawie, w szkolnych i studenckich organizacjach. Coraz wyraźniej przechodził na
pozycje lewicowe i gdy odczuł, że nie zgadzamy się z jego poglądami, że dzieli nas zbył
wiele i źe ta odległość raczej się zwiększa, zamiast zmniejszać się pod
wpływem jego nauk, zaczął nas unikać. Jak gdyby nie miał dla nas czasu.
Na wiosnę tego roku rodzice kupili nom wymarzoną półwyścigówkę „Wahrcna", taką, na
jakiej od kilku lat jeździł Witek. Już nie przestrzegaliśmy dni jazdy. Należało tylko po
powrocie do domu dokładnie oczyścić rower. Jazda na rowerze, zwłaszcza na drogach
polnych i leśnymi ścieżkami, była dla nas najlepszym odpoczynkiem.
12 maja umarł Piłsudski. Przez wiele lat przyjeżdżałem pod Belweder, aby choć z daleka
popatrzeć na niego. Nic z tego nie wyszło. Dopiero jesienią 1933 roku niespodziewanie
zobaczyłem na Dworcu Głównym, jak wysiada z salonki, przyczepionej na końcu pociągu.
Zawiadowca otworzył drzwi i podtrzymywał schodzącego Marszałka. W tym czasie, gdy
rozmawiał z witającymi go cywilami, jakiś kapitan pomagał starszej pani schodzić po dość
stromych schodkach. Siwy kolejarz, obsługujący salonkę, podał kapitanowi dwie nieduże
walizki i cała grupa, głośno rozmawiając i z czegoś żartując, poszła do trzech czarnych
samochodów osobowych, stojących przy małym wyjściu, od strony Chmielnej.
Śmierć Marszałka w sposób autentyczny wstrząsnęła ludźmi. Dopiero wtedy zaczęto
obawiać się o losy Polski.
W miesiąc po uroczystym pogrzebie kończył się rok szkolny. Dla wielu z nas było to
pożegnanie ze szkołą. Ja miałem na jesieni iść do wojska.
Wychowane w naszej dzielnicy dzieci — teraz już dziewczyny i młodzieńcy —
zaczynały myśleć o tym, jak najlepiej ułożyć dalsze życie. Jedni zamierzali studiować, a inni
rozglądali się za dobrymi posadami lub spokojnymi urzędami.
Mietek, mój przyjaciel z lat w szkole na Żbikowie i na Papierni, po ukończeniu
gimnazjum Zana rozpoczął studia w Wyższej Szkole Handlowej. Grał świetnie w
koszykówkę. Z pruszkowskiego „Strzelca" przeniósł się do warszawskiej „Polonii" i w nie-
długim czasie stał się reprezentantem Polski.
„Murzyn", po ukończeniu szkoły rzemieślniczej „Mechaników", odbywał służbę
wojskową w 1 pułku lotniczym w Warszawie, na Polu Mokotowskim. W każdą sobotę
przyjeżdżał do domu. Mechani
kiem był dobrym, szybko awansował do stopnia kaprala, poznał dokładnie silniki lotnicze i
najbardziej lubił latać jako balast w czasie próbowania nowych samolotów „Łoś". Wiele nam
opowiadał o tych lotach, gdy nie odrywał się od okienka, przez które mógł obserwować
ziemię.
„Hrabia" zmienił następną szkołę ku utrapieniu rodziców. Jakoś, mimo naprawdę dużej
inteligencji, nie dawał sobie rady z nauką. Tłumaczył nam z uśmiechem: „Warszawa jest za
ładna i w kinach niepotrzebnie grają ciągle jakieś nowe filmy..."
Władek i Tadek ukończyli szkołę przemysłu poligraficznego i zaczęli pracować. Tadek w
Łodzi, a Władek gdzieś w Warszawie.
Czekali na karty powołania do wojska. Rodzina Władka od razu mogła zmienić
mieszkanie. Przeprowadzili się z facjaty do większego mieszkania w domu numer 12, także
na Stalowej. Władek wieczorami siedział u Irki, w małym domku na Zbikowie, i nie miał już
ani czasu, ani chęci na sport lub muzykowanie.
Jego najbliższa sąsiadka Zosia, po ukończeniu gimnazjum Zana, zdała egzamin na
stomatologię. Nadal opiekowała się braćmi, doglądając ich nauki. W tym czasie rozkwitła
wielka miłość do niej mego przyjaciela z beztroskich lat spędzanych w szkole powszechnej,
„Dziuni". Gdy coraz częściej spotykałem go na ulicy Sienkiewicza, spacerującego pomiędzy
dworcem a domem Rejmera, przyciśnięty do muru — opowiedział mi o swoim uczuciu do
Zosi. „Dziunia" był wtedy przystojnym blondynem, o wesołych niebieskich oczach, z dużymi
zdolnościami rysunkowymi i ogromnym talentem narracyjnym. Opowieści mógł snuć
godzinami, pamiętając nie tylko stacje i przystanki, ale i przejazdy, mosty, semafory i
zwrotnice, przez które przejeżdżał, prowadząc w czasie praktyki pociągi do Gdyni.
Pruszków chciał uczcić zmarłego Marszałka nazwaniem jego imieniem placu przed
kościołem, jednak uznano po wielomiesięcznej dyskusji, że plac jest za mało reprezentacyjny
— i wniosek upadł.
W lipcu specjalna delegacja zawiozła do Krakowa urnę z ziemią z Pruszkowa,
przeznaczoną na kopiec na Sowińcu. Majolikową urnę wykonała fabryka fajansu, a ziemię
pobierano z grobów powstańców, działaczy niepodległościowych i ofiar ostatniej wojny.
Orkiestry i różne delegacje żegnały odjeżdżających na placu przed dworcem.
W tym samym czasie trwał strajk w fabryce „Mechaników".
Duża część załogi nie chciała zgodzić się na nowe normy pracy. Jednak dyrekcja, nic
dając się zastraszyć, odrzuciła żądania robotniczej delegacji i nastąpił tzw. lokaut,
wymówiono pracę całej załodze, aby przyjmować tylko tych, którzy będą chcieli pracować
według nowych norm. Gdy policja przystąpiła do usuwania pikiet strajkowych, coraz więcej
ludzi przyjmowało nowe warunki.
Po pewnym czasie zapomniano o tym proteście, a gdy zaczęto wydajniej pracować, dla
wielu rozpoczął się okres niespodziewanego dobrobytu. W czasie wieczornych rozmów na
podwórkach Stalowej wymieniano nazwiska znajomych zarabiających 500 złotych
miesięcznie i z niedowierzaniem słuchano opowieści jednego z naszych sąsiadów, który już
od kilku miesięcy otrzymywał wynagrodzenie w wysokości ponad tysiąc złotych, po
odtrąceniu podatku,
A były to czasy, gdy chleb kosztował 30 gr, mleko 25 gr, masło 3,20 zł, wołowina 1,20
zł, pomarańcze 1,30 zł, kilogram kawioru amurskiego tylko 12 zł, dolar 5,23 zł, a gram złota
5,92 zł. Za miesięczną pensję tysiąc złotych można było kupić działkę budowlaną w dobrym
punkcie. Takie zarobki dla ludzi pamiętających nie tak dawne lata kryzysu były to po prostu
sumy niewyobrażalne. Niektórzy z nich od razu kupowali działki, aby jak najszybciej rozpo-
cząć budowę domu. Natomiast inni, zapominając o przeszłości, pragnęli tylko jednego:
zaimponować znajomym i sąsiadom wytwornym ubraniem lub kupnem motocykla. Byli i
tacy, którzy rozglądali się za dobrym samochodem.
Wtedy właśnie, w następnych latach po lokaucie, o naszych dwóch ulicach zaczęto
mówić, źe jest to dzielnica milionerów. Było w tych słowach bardzo dużo ironii, ale na
pewno jeszcze więcej zawiści.
W wyborach do sejmu, które odbyły się 8 września, podobnie jak większość kolegów i
przyjaciół nie brałem udziału. Kandydaci na posłów byli wyznaczeni przez specjalne
komisje, powołane przez tzw. ,czynnik społeczny", w skład którego wchodzili
przedstawiciele rządzącej sanacji. W Warszawie głosowało tylko 29 procent uprawnionych.
W połowie września po odbyciu służby wojskowej powrócili na
Stalową Stasiek Sza be laki i Genek, a z dalekiej Laty przyjechał Witek. Natomiast Stach
Wołłosiecki i ja ze Stalowej, Julek Mazurkiewicz i Rudolf Gerke z Ołówkowej, wraz z
kilkunastoma kolegami z Pruszkowa, wyruszyliśmy 19 września wieczorem do Pułtuska, aby
w Dywizyjnym Kursie Podchorążych Rezerwy 8 Dyw. Piech, uczyć się przez rok
żołnierskiego rzemiosła.
Niewesołe nadchodziły czasy. Oto tytuły z gazety, która wyszła tego dnia. „W obliczu
wojny", „Pokój świata poważnie zagrożony", „Żydzi w Niemczech wracają do getta",
„Nocne maskowanie Warszawy. Pogotowie o.pJot.".
Tylko jeden nagłówek mógł nas pocieszyć: „Puchar Gordon- -Benetta zdobyty po raz
trzeci przez Polaków".
W czasie ćwiczeń na koszarowym dzieńcu dowiedzieliśmy się od jednego z oficerów, źe
3 października Mussolini wydał rozkaz zaatakowania Abisynii.
W końcu miesiąca pułkownik Sławek mówił przez radio o rozwiązaniu rządzącej partii:
„Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem Marszałka Piłsudskiego". Po śmierci Marszałka
nazwa straciła swój sens. Władzy nikt nie miał zamiaru oddawać, po prostu pułkownicy
zdecydowali się na zmianę nazwy.
Dopiero dwutygodniowy świąteczny urlop przyniósł trochę spokoju mojej skołatanej
głowie. Odwiedzili mnie koledzy.
Marian dzielił się swoimi spostrzeżeniami z uniwersytetu. Zauważył, że następuje zmiana
światopoglądu wśród akademików. Z narodowej, konserwatywnej, na wyraźnie lewicową —
jak mówił — postępową. Nie chciałem się z nim spierać, chociaż wyniosłem z wojska wręcz
odwrotne wnioski. Witek skarżył się na różne trudności podczas studiów. Odczuwał brak
polskich słów, jeśli tylko trochę się zdenerwował. Ale uparł się, że skończy medycynę. To
było marzenie rodziców, a zwłaszcza ojca, który stale pędził go do książki, ograniczając
wolny czas i spotkania z nami. A teraz, po trzech miesiącach studiów, wyrażał się z całkowitą
aprobatą o postępowaniu ojca. Marzył już o tym, jak to po ukończeniu nauki popłynie do
Nowego Jorku, aby pokazać swój dyplom lekarski tym przeklętym Irlandczykom, którzy tak
Polakami pogardzali.
Staszek wypytywał o rozkład naszych codziennych zajęć, przymierzał mój mundur i
wieczorem poszedł do matki, aby zobaczyła,
jak jej syn będzie za rok wyglądał. Widać było, że nie może się już doczekać dnia, w którym
odejdzie do wojska.
W pierwszy dzień świąt, naszym starym szlakiem, idziemy na spacer do Komorowa.
Ulica Stalowa wydłużyła się aż do Nowowiejskich Parceli. Ruiny wytwórni terakoty
ogrodzono wysokim parkanem, rozebrano już komin, trafiony u szczytu artyleryjskim po-
ciskiem. Gdy odbuduje się hale fabryczne, powstanie tu wytwórnia bieli cynkowej.
Pomyślałem wtedy, że dzieci z naszej ulicy bezpowrotnie straciły wspaniały teren zabaw.
Zniknął także jeden z czterech punktów wyznaczających naszą dzielnicę.
Ogołoconą przez wojnę „Blaszankę" kupił producent różnych lekarstw, z których
najpopularniejsze były proszki od bólu głowy „z kogutkiem" — Adolf Gąsecki. Zostanie tu
przeniesiona z Warszawy fabryka chemiczna.
W małych domkach na końcu Stalowej mieszkało już kilkadziesiąt rodzin. W ogródkach
stoją drzewka owocowe, przysypane śniegiem, a w oknach widać zieleń choinek i palące się
świeczki.
Już chyba nikt nie pamięta, że nie tak dawno była tu wspaniała łąka, na której grywaliśmy
w szmaciankę, gdy starsi chłopcy przepędzili nas z dziedzińca wytwórni terakoty. Idąc
„żeberkami", mijamy Nowowiejskie Parcele — pokraczne domki w małych ogródkach.
Między zabudowaniami powstały wąskie uliczki, na których z trudem mogą wyminąć się
furmanki.
Patrzę z daleka na Helenów. Wysokie czarne konary przesłaniają pałac. Hrabia już nie
żyje. Pałac z ogromnym parkiem i zagajnikiem zapisał na dom wypoczynkowy dla
profesorów Uniwersytetu Warszawskiego. Nie wiem, gdzie został pochowany. Grobowca nie
ma, a teraz na pewno zginie ta piękna łąka, po której nie chcieliśmy chodzić, aby nie deptać
parmeńskich fiołków.
W Komorowie przybyło domów. Są to rozległe wille, otoczone ogrodami. Od razu widać,
że budują się tutaj zamożni warszawscy mieszczanie. Spacerujemy pośród starych sosen za
torem kolejki. Jak zawsze zimą, słuchamy skrzeczenia srok, krakania wron i stukania
dzięciołów.
Po noworocznych zabawach ze skwaszonymi minami odjeżdżaliśmy do naszego 13 p.p.
w Pułtusku, aby zakończyć naukę na Dywizyjnym Kursie Podchorążych. Służba wojskowa
nadal była cięż
ka, ale powoli robiliśmy się twardzi i na wszystko odporni. Wiedzieliśmy, że gdy miną
zimowe manewry — najgorsze będzie za nami.
Pewnej niedzieli odwiedził mnie Jurek, przywożąc szarlotkę Mamy. Wspominał utratę
100 złotych oszczędności złożonych w banku, a przeznaczonych. na kupno roweru. Bardzo
się cieszył, że nie kupił udziału, który kosztował aż 500 złotych. Dopiero teraz, w lutym 1936
roku, sąd wydał orzeczenie w sprawie „Banku Spółdzielni Kredytowej Gospodarstwa
Spółdzielczego w Pruszkowie ul. Stalowa 20". Majątek upadłego banku równał się zeru, a
zadłużenie 1200 000 złotych. Udziałowcy, za brak kontroli nad zarządem, muszą dopłacić od
każdego 500-złotowego udziału — aż 10 000 złotych. To naprawdę nie były żarty.
Dowiedziałem się także o pobiciu Mariana w czasie zajść antyżydowskich na
uniwersytecie, gdy występował w obronie Żydów, wyrzucanych z sal wykładowych. Gazety
pisały, że na politechnice pobito „źyciowców" ■— Jana Turlejskiego i Albrechta, a na uni-
wersytecie — przywódcę ZNMS Leszka Raabego i naszego Mariana z Legionu Młodych-
Frakcji.
W czasie krótkiego urlopu Andrzej i Staszek opowiadali mi
0 swoim amatorskim teatrze w „Sokole". Bawili się tam wspaniale. Największym ich
sukcesem była „Królowa przedmieścia", a teraz obydwaj odnieśli nowy sukces w sztuce
Brunona Winawera ;,R. H. Inżynier". Andrzej grał Powsinowskiego, a Staszek adwokata
Dordońskiego. Nowy reżyser, Zdzisio Elwicki, był poprzednio aktorem w wileńskiej
„Reducie" u Osterwy. Ożeniony z Wiesią Kowalską, mieszkał u niej w domu numer 3 przy
Stalowej. Witał nas głośno swym donośnym barytonem, gdy przechodziliśmy pod balkonem,
na którym odpoczywał w ciepłe wieczory. W tym teatrze Staszek był amantem, natomiast
Andrzej grał role humorystyczne
1 zawsze pragnął jednego — rozśmieszenia widzów.
W lipcu wybuchła w Hiszpanii krwawa wojna domowa.
W tym samym miesiącu wizytował nasze ćwiczenia generał Hydz-Smigły. Broniliśmy
przeprawy przez Narew. Stroną atakującą była Szkoła Podchorążych z Ostrowia. Po
zakończeniu tych ćwiczeń dwóch pruszkowiaków, Julek Mazurkiewicz i Genek Kowalski —
mój towarzysz z tenisowych rozgrywek w „Sokole" — otrzy-
mało na polecenie generała Rydza-Smigłego po tygodniu aresztu średniego. A wszystko
dlatego, że naprzeciwko naszych stanowisk obronnych, położonych na niskim wschodnim
brzegu Narwi, zjawił się generał w otoczeniu swego sztabu. Wspaniale wyglądał na wy*
sokim brzegu, w zachodzącym słońcu. Mieszkające w pobliżu młode, urocze letniczki z
Warszawy, w barwnych strojach i z kolorowymi parasolkami, koniecznie chciały przyjrzeć
się generałowi przez służbowe lornetki moich przyjaciół, którzy byli dowódcami sąsiadują-
cego ze mną odcinka. Dwaj podchorążowie, zamiast tkwić jak my na zamaskowanych
stanowiskach, oczekując nieprzyjaciela — wy- leźli na wierzch okopu — wyżej ceniąc
przyjemność zabawienia ładnych kobiet od służbowych obowiązków.
Ukarani na rozkaz generała, przez trzy kolejne soboty po południu zabierali koce i
maszerowali do pułkowego aresztu, skąd wracali dopiero w poniedziałek rano. A my, jak
przystało na dobrych kolegów, musieliśmy się starać o pisma, książki i o dodatkowe
wyżywienie dla nich.
.
Dobiegała końca nasza słóżba wojskowa. Spaliśmy ze Stachem Wołłosieckim na
sąsiednich łóżkach. Stach, świetny klarnecista i wrażliwy muzyk, był także, co zdarza się
bardzo rzadko, urodzonym wojskowym. Najlepszy w musztrze i W chwytach bronią, świetny
w ćwiczeniach polowych i w dowodzeniu — powinien otrzymać szablę prymusa. Niestety,
jak to często bywa, zaważyły inne czynniki i pierwszą lokatę przyznano innemu
pruszkowiakowi. Stach, zamiast pozostać w wojsku, wstąpił na uniwersytecką chemię.
Byliśmy już innymi ludźmi, gdy we wrześniu, po odbyciu służby wojskowej, z tytułami
podchorążych wracaliśmy do domu. Znowu włożyliśmy cywilne ubrania, ale wiedzieliśmy,
że nie na długo. Wojna wisiała w powietrzu.
W Hiszpanii trwała bratobójcza rzeź.
Niemcy gwałtownie się zbroiły.
Do Warszawy jeździły już pociągi elektryczne.. Któregoś dnia jechaliśmy z Marianem.
Po zajściach antyżydowskich zamknięto uczelnie i wtedy, mając dużo czasu, działał bardzo
aktywnie w jakimś komitecie występującym przeciwko rasizmowi. Opowiadał, o wiecu, na
którym przemawiał do tłumu robotników i studentów.
To była dla niego niezapomniana chwila, wielkie przeżycie. Był pe^H łen wspaniałych
planów na przyszłość.
Rozpoczął współpracę z „Dziennikiem Popularnym", propagującym hasła „Frontu
Ludowego" — stworzonego do walki z faszyzmem, kapitalizmem i klerykalizmem.
Zachwycał się atmosferą panującą na posiedzeniach redakcyjnych, w czasie których
omawiał wydarzenia na uniwersytecie. Wolny czas zajmowalła mu praca w Związku
Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej oraz rozbijanie rządowego „Legionu Młodych".
Z Andrzejem i Staszkiem byliśmy na dwóch niezapomnianych przedstawieniach, na
„Klubie Pickwicka" i „Wielkim Fryderyku".
11 listopada generał Edward Rydz-Smigły został marszałkiem.
Przez rok mojej służby wojskowej wiele zmieniło się w naszej dzielnicy. Wystarczyło
spojrzeć po dachach, aby przekonać się, ile przybyło anten, a każda z nich — to nowy.
odbiornik lampowy. Sąsiedzi obrastali w piórka. Budowali domki, kupowali meble, od-
nawiali mieszkania, a przede wszystkim, co najmocniej rzucało się w oczy, zaczęli ubierać
się dużo lepiej. Gdy wychodzili do kościoła lub na przedwieczorny spacer, wszystko na nich
było nowe, dobrane, stonowane. Najbardziej dbały o swój wygląd kobiety. Chodziły w
eleganckich płaszczykach, ładnych pantofelkach i w gustownie dobranych kapeluszach. Jeśli
nawet nie wszystkie były dobrze ubrane, to przede wszystkim rzucały się w oczy te
wystrojone elegantki. Nie było ich tak wiele, ale ich wygląd pamiętało się najdłużej.
Trzeba pamiętać, że Pruszków nie był miastem jednolitym. Nowoczesne domy stały obok
starych kamienic i rozwalających się ruder. W jednym domu mieszkali robotnicy i urzędnicy.
Wysoko wykwalifikowani fachowcy obok biedaków bez zawodu, nie przyzwyczajonych do
stałej, systematycznej pracy. Ludzie zadowoleni ze swego losu -j*- obok wiecznych
malkontentów, na wszystko narzekających.
Późną jesienią pewnego wieczoru odwiedził mnie sąsiad z najbliższego domu, mój
rówieśnik Karolek, z którym grywałem w szmaciankę i jeździłem kółkiem. Po ukończeniu
praktyki pracował w hartowni u „Mechaników". Był dobrym fachowcem. Przyszedł na tę
rozmowę jak gdyby trochę zawstydzony, ale szybko rozgadał gdy tylko zaczęliśmy
wspominać nasze dziecinne lata. Zwierzył mi swoje kłopoty i zmartwienia. Od kilku
miesięcy zarabiał ponad
tysiąc złotych miesięcznie. Kupił już plac dla rodziców, postawił parkan, na wiosnę zaczną
kopać studnię, sprowadzą cegłę, będą lasować wapno, aby za dwa lata wprowadzić się do
swojego cztero- pokojowego domu. Ale ciągie ma dużo pieniędzy i chciałby ładnie się ubrać.
Zwraca się do mnie o pomoc, bo sam nie wie ani jak, ani gdzie można coś dobrego kupić.
Tysiąc złotych to była duża suma, a tysiąc złotych co miesiąc — to naprawdę wiele
pieniędzy.
Dwutygodniowa wycieczka do Paryża kosztowała wraz z paszportem 445 złotych, radio
lampowe 200 do 300 złotych, aparat fotograficzny „Leica" 500 złotych, a samochód
„Citroen" — 7850 złotych. W wielkim domu towarowym „Bracia Jabłkowscy" za jesionkę
płacono 80 złotych, za garnitur 90 złotych, za kapelusz <6 złotych, za buty — 15 zł.
Karol miał poważny kłopot, chciał się tak dobrze ubrać jak nikt z naszej ulicy.
W najbliższą sobotę pojechaliśmy do Warszawy. Na Kruczej, w znanej firmie
krawieckiej, uczył się szycia i nadal pracował nasz dawny sąsiad „chudy Janek".
Pamiętaliśmy, jak chwalił się swoimi klientami: profesorowie, lekarze, adwokaci.
Wybraliśmy tam z dużego katalogu dobrą bielską wełnę na ubranie, które miało kosztować
200 złotych. Uszył je „chudy Janek" pod nadzorem samego mistrza.
Przy okazji dowiedzieliśmy się, gdzie sprzedają najlepsze samodziały —- „Leszczków"
— oraz jaki jest najdroższy sklep mody męskiej w Warszawie. Był to „Old England" na
Krakowskim Przedmieściu. Tam kupiliśmy naprawdę piękny płaszcz „burberry" za 200
złotych i angielski kapelusz za 50 złotych. Na wiosnę Karol wyglądał naprawdę wspaniale.
Miał niezły gust, dobierał odpowiednie krawaty i drogie buty. Cieszył się, gdy mówiliśmy, że
wygląda jak lord. Tylko nie mogliśmy odzwyczaić go od rozpinania płaszcza i niby
przypadkowego pokazywania znaków firmowych. Nie mógł się powstrzymać, aby nie
wzbudzić zazdrości kolegów. Następnej jesieni można było zobaczyć w naszej dzielnicy
jeszcze kilka takich płaszczy — kupowanych bez mojej pomocy.
Tej jesieni przez kilka tygodni w sobotnie wieczory zapraszał Jurka i mnie na długie
rozmowy nasz lokator i najbliższy sąsiad — Dymitr Mitrajew. Mówiliśmy o urokach jego
rodzinnego miasta
272
Pułtuska, o malowniczych zaułkach, o kościołach, o rynku i rzece Narwi. Dopiero wtedy
dowiedziałem się, dlaczego na starych rosyjskich mapach sztabowych, używanych przez nas
w czasie ćwiczeń terenowych, zaznaczona jest linia kolejowa z Zegrza do Pułtuska. Otóż
rosyjscy aferzyści, po wybudowaniu kilkuset metrów toru kolejowego z Zegrza donikąd,
zaprosili dygnitarzy z Moskwy i Petersburga na otwarcie niby ukończonego połączenia.
Zdjęcia z tej uroczystości zamieszczono w centralnych dziennikach, chwalono pomysł i
doskonałą realizację i — ze względu na poważną sytuację międzynarodową -r-» zalecano jak
najszybsze przedłużenie linii kolejowej z Pułtuska do Makowa Mazowieckiego i Przasnysza,
który leżał wtedy nad granicą rosyjsko-niemiecką. Przekupiona komisja powróciła do stolicy,
linię kolejową umieszczono na najnowszych mapach sztabowych, zatwierdzono pośpieszną
budowę nowego odcinka „drogi żelaznej", aż do granicy, co stawało się bardzo ważne. Był to
rok 1911. Za trzy lata wybuchła wojna i można sobie wyobrazić zaskoczenie
zmobilizowanych żołnierzy, którzy zamierzali udać się koleją do Pułtuska,-ważnego
garnizonu wojsk rosyjskich.
Podobno ludzie, oglądając zdjęcia w gazecie, czytając opisy uroczystego, otwarcia, tak
potrzebnego i ważnego połączenia kolejowego, patrząc na nowe mapy — przecierali oczy i
nie rozumieli, na jakim świecie żyją.
W takie wieczory, gdy pan Dymitr rozrzewniał się, wspominając dziecinne lata spędzone
w Pułtusku, a jego żona |— brunetka o dużych, pięknych oczach — grała na gitarze i
śpiewała smutne rosyjskie pieśnij na cały wieczór wystarczał nam kieliszek koniaku. Nie
chciało się nam wstawać z wygodnych foteli i opuszczać gościnnego mieszkania. Bardzo
długo wspominaliśmy z Jurkiem tamte wieczorne rozmowy. Romantyczna Rosjanka w dwa
lata później zmarła na gruźlicę, przez cały czas tęskniąc za Rosją i za światem, którego już
nie było.
Skończył się jeszcze jeden rok.
W połowie grudnia uruchomiono połączenie pociągiem elektrycznym z Pruszkowa do
Otwocka i od razu podróż do Warszawy stała się wygodniejsza.
W — Dzielnica miHon»»rńw
273
Tuż przy naszym dworcu zbudowano automatyczną centralę telefoniczną. Postęp powoli,
ale stale docierał do naszego miasta.
Do końca 1936 roku nie bardzo jeszcze umiałem „pozbierać się" po służbie wojskowej.
Popołudnia i wieczory zajmowała mi praca społeczna w „Sokole". Znowu objąłem
funkcję sekretarza zarządu. Sporządzałem protokoły z posiedzeń, wysyłałem różne urzędowe
pisma, doglądałem codziennego życia „Gniazda". Organizowałem mistrzostwa Pruszkowa w
tenisie stołowym. Zgłosiło się wyjątkowo dużo kandydatów i rozgrywki przedłużały się w
nieskończoność.
Nowy Rok i karnawał witano na wielu zabawach. Zapamiętałem bal sylwestrowy w
„Sokole", bal kupiec twa, bal kolejarzy, bal RKS „Znicz", wielką zabawę Narodowej
Organizacji Kobiet, zabawę harcerską w sali w Tworkach, w tej samej sali bal lekarzy, ma-
skaradę w „Sokole", wieczór towarzyski P.M. Szkolnej, bal Związku Strzeleckiego, bal
strażacki i czarną kawę NOK.
W styczniu zacząłem pracować w jednej z warszawskich fabryk chemicznych.
W Radomiu odbył się kongres PPS. Podjęto uchwały, które głosiły, że Stronnictwo
Narodowe jest w Polsce najważniejszym wrogiem socjalizmu. Równocześnie odrzucono
propozycję współpracy z komunistami. Byłem na wiecu sprawozdawczym, na którym wy-
słuchałem przemówień Arciszewskiego, Pużaka, Niedziałkowskiego i Żuławskiego.
Kiedy wieczorami odwiedzałem w „Sokole" salę, w której zbierała się sekcja teatralna,
spotykałem tam najbliższych przyjaciół Pod koniec roku wystawili „Śluby panieńskie".
Dzięki dobrej grze aktorów przedstawienia eieszyły się dużym powodzeniem. Pisał o tym
nawet „Kurier Warszawski".
Dwa razy w tygodniu zaglądałem do sali, gdzie odbywały się próby i ćwiczenia orkiestry
kameralnej, na zakończenie których młody dyrygent Bronek Wasiak, student warszawskiego
konserwatorium, z potrzeby swego umuzykalnionego serca, a ku naszej wielkiej radości
wygrywał na fortepianie różne amerykańskie melodie. Drukowane w USA nuty najnowszych
utworów kupował w jakiejś warszawskiej księgarni, przynosząc dla „Sokoła" rachunek, który
pomagałem mu, dopóki byłem sekretarzem zarządu, zrealizować u naszego skarbnika.
Bronek był dobrym pianistą, niestety — życie
zmuszało go do wyczerpującej gry, przez wszystkie noce, w warszawskich ekskluzywnych
lokalach, a tu dla własnej przyjemności wprowadzał nas w ogromny, nie znany nam świat
amerykańskiej muzyki. Poznaliśmy wtedy utwory Gershwina i Ellingtona.
W lutym utworzono komisariat w starym lokalu posterunku policji na Klonowej. Było
razem około 20 policjantów. Stawaliśmy się prawdziwym miastem i szykowaliśmy się do
większej samodzielności — na prawach miasta wydzielonego z powiatu.
A w fabryce fajansu długo trwał strajk okupacyjny w związku z nadmiernym wyzyskiem
robotników przez nową właścicielkę zakładów Reginę Ehrenreich, siostrę poprzedniego
właściciela, który ogłosił upadłość firmy, aby nie płacić wynagrodzeń robotnikom, a także
podatków i prywatnych długów.
W lutym powstała nowa partia polityczna. Pułkownik Adam Koc, legionista i jeden z
komendantów POW, ogłosił przez radio deklarację ideową Obozu Zjednoczenia
Narodowego. W porównaniu z niedawno rozwiązanym BBWR nowa partia przesunęła swoje
założenia ideologiczne znacznie na prawo. Podkreślając związek z katolicyzmem, Rosząc
antykomunizm i solidarność społeczną, za cel najwyższy uznawała dobro państwa. W
Pruszkowie jednym z pierwszych kandydatów do nowej partii był nasz przyjaciel Zygmunt.
„To .w jego stylu!" — jak powiedział Andrzej. Wiedzieliśmy już od dawna, źe czekał na taki
moment. Zdawał sobie sprawę, że jako działacz OZN zyskuje specjalne przywileje w fabryce
„Mechaników".
W tym czasie któregoś popołudnia, wracając z pracy do domu, spotkałem całkowicie
załamanego Mariana. Był to już zupełnie inny człowiek. Został usunięty z uniwersytetu i
teraz opowiadał, jak do tego doszło.
Był to okres wyjątkowo silnych wystąpień antyżydowskich na wyższych uczelniach.
Wyznaczano specjalne miejsca dla studentów Żydów, żądano wprowadzenia różnych
ograniczeń, aby utrudniać naukę żydowskiej młodzieży, bito opierających się.
Marian relacjonował swoje spostrzeżenia z tych wydarzeń w redakcji „Dziennika
Popularnego". Niestety, uwierzył jakiemuś zacietrzewionemu koledze i podał nie sprawdzone
informacje na tern
mat zachowania dziekana i jakiegoś profesora. Te relacje, po odpowiednim przygotowania,
zamieścił „Dziennik". Okazało się, że podane fakty nie były prawdziwe. Gdy rektor zagroził
skierowaniem sprawy na drogę sądową, redakcja wskazała Mariana jako informatora.
Można było potraktować sprawę jako zakończoną, ale rektor skorzystał z
przysługującego mu prawa i skreślił Mariana z listy studentów, twierdząc, że nieprawdziwe
informacje umieszczone w prasie powiększały wrzenie na uczelni, podburzając do różnych
karygodnych wystąpień oraz. opóźniając uspokojenie ogółu studentów.
Marian w rozmowie ze mną przyznał się do lekkomyślności, ale uważał, że działał w
dobrej wierze i został zbyt surowo ukarany. Nie miał teraz innego wyjścia, jak zajmować się
nadal pracą partyjną. Znajdował w tym jedyną możliwość wyżycia się. Szczegółów nie
znałem, nie dowiadywałem się, na czym polegała jego działalność.
Mariana już nigdy potem nie spotkałem. Któregoś dnia, znacznie później, dowiedziałem
się od jego matki, że mieszka w Białymstoku.
W marcu zawieszono działalność „Dziennika Popularnego".
W końcu maja Pruszków obchodził Dzień Wychowania Fizycznego. Odbył się bieg
kolarski, mecz piłki nożnej, zawody lekkoatletyczne o mistrzostwo miasta i wielkie pokazy
gimnastyczne na sta-' dionie RKS „Znicz". Nikt z nas już nie brał udziału w zawodach.
Sekcja teatralna „Sokoła" wystawiła sztukę Montgomery'ego „Dzień bez kłamstwa" w
reżyserii Zdzisia Elwickiego. W czasie prób podpowiadaliśmy tekst aktorom i słuchaliśmy,
jak reżyser tłumaczył amatorom różne tajniki zawodowe. Pomagaliśmy w ustawianiu de-
koracji i w ostatnich przygotowaniach, a Witek zajął się podczas premiery odsłanianiem i
zasłanianiem kurtyny, zbyt głośno poganiając guzdrzących się i zdenerwowanych aktorów.
Wszyscy bawili się świetnie. I ta sztuka odniosła sukces. Widownia zapełniła się do
ostatniego miejsca, przyszło dużo naszych sąsiadów i znajomych. Jak podawał „Głos
Pruszkowa" — wyróżniała się gra Andrzeja jako Klar en sa von Dorsena i Staszka — jako
Dicka.
Latem niedzielne popołudnia spędzaliśmy na „Capri", a póz-
niej spacerowaliśmy po komorowskim lesie. Czasami w małej kawiarence w głębi lasu do
późnego wieczora słuchaliśmy muzyki lub opowieści Witka o studiach medycznych.
Z naszej grupy nierozłącznych przyjaciół została tylko połowa. Marian nie przyjeżdżał do
Pruszkowa. Genek — szczęśliwy małżonek — mieszkał W małym domku pod Tworkami, a
Zygmunt nie wychodził na spacer bez żony. I tak może było lepiej, gdyż ostatnio można z
nim było rozmawiać tylko o pracy, o zarobkach i o wspaniałych perspektywach, jakie nas
czekają pod opiekuńczymi rządami OZN.
Władek odbywał służbę wojskową. W mundurze kaprala saperów wyglądał bardzo
dobrze. Zmężniał i ładnie się opalił. Urlopy spędzał na Żbikowie, w ogródku u Irki, dla której
zapomniał i o nas, i o „Sokole".
Olek zakończył już służbę wojskową i pracował w fabryce „Mechaników", w dziale
kontroli, wyznaczając normy czasowe. Od dość dawna spotykaliśmy go z Marysią, ładną
Żydówką, ognistą brunetką o pięknych oczach, nazywaną przez nas Rebeką — modna była
wtedy piosenka o zakochanej żydowskiej dziewczynie, noszącej to imię. Wyjątkowo do
siebie pasowali, gdyż Olek był jasnym blondynem. Bardzo zakochani, zajęci tylko sobą,
chodzili swoimi drogami.
Na sport nie mieliśmy czasu. Nie ciągnęła już nas ani koszykówka, ani siatkówka. Nawet
Andrzej zaprzestał skakania, rezygnując z kolejnych rekordów Pruszkowa.
Nadal razem spędzaliśmy wolne godziny. Tylko że tych godzin było coraz mniej.
Natomiast niezmiennie w sobotnie wieczory byliśmy w kinie „Znicz", zapominając już o
wizytach w warszawskich kinach.
Wracając z wieczornego spaceru, do późnej nocy staliśmy oparci o pochyły słup na rogu
Mokrej. Już dawno odszedł Staszek, pożegnał się Andrzej, z Ołówkowej krzyknął coś do nas
Olek, powracający ze Żbikowa po odprowadzeniu- Marysi, a nam nie chciało się spać.
Rozeszliśmy się, gdy „Hrabia" zaczął ziewać. Po latach wspominaliśmy te noce na Stalowej.
Było duszno, nie chcieliśmy wracać do nagrzanych całodziennym upałem mieszkań. Szeroko
pootwierane okna czekały na upragniony chłód nocy. Gdzieś daleko kumkały żaby i
szczekały psy, słychać było turkot spóźnionej dorożki, przejeżdżał elektryczny pociąg,
którym Staszek wracał do Piastowa.
Dobrze nam było tak stać przy pochylonym słupie i patrzeć na gwiazdy. Sierpień tego
roku był ciepły i słoneczny, a wieczory bardzo ciche i spokojne. Odpoczywał wielki młot, od
którego uderzeń trzęsły się mury pobliskich domów, zamilkły strzały na fabrycznej
strzelnicy. Po wyłączeniu radioodbiorników nasza dzielnica powoli zatapiała się w ciszy.
Przed nami było kilka godzin snu, a od rana wszystko miało zaczynać się od nowa: poranne
mycie, podróż do Warszawy, praca, nauka, powrót do domu i znowu wieczorne spotkania z
przyjaciółmi — ta jedyna rzecz wtedy naprawdę licząca się w naszym życiu.
Ale tylko u nas był taki spokój.
W Małopolsce trwał strajk chłopski. W krwawych starciach z policją poległo czterdziestu
chłopów, aresztowano kilka tysięcy ludzi.
W końcu września powrócił do cywila Władek-saper — jak nazywaliśmy go żartobliwie.
^
Po kilku dniach rozpoczął pracę w dużej państwowej drukarni w Warszawie. Nie wrócił
już do „Sokoła". Wolny czas poświęcał swej przyszłej żonie — Irce. Czasami przychodził z
nią na lody lub ciastka do cukierni Gradkowskiego i poważnym skinieniem głowy
odpowiadał na nasze żartobliwe, uniżone ukłony.
W naszej dzielnicy następowały dalsze zmiany. Na dworcu wybudowano podziemne
przejścia pod torami. Nareszcie mogliśmy bezpiecznie wsiadać do pociągu. W
odbudowanych murach „Blaszanki" uruchomiono kilka działów fabryki farmaceutycznej
„Adolf Gąsec- ki". Zatrudniono ponad sto osób. Na końcu Ołówkowej rozpoczęto budowę
obszernego budynku fabrycznego do produkcji nowych leków.
Na Stalowej były już dwa sklepy i warsztaty rzeźnicze, a na Ołówkowej dwie piekarnie
toczyły ze sobą walkę o klientów, konkurując jakością pieczywa. Były także dwa zakłady
fryzjerskie, a w nowym domu, na rogu Stalowej i Sienkiewicza, zamieszkał doktor
Bochyński, lecząc ubezpieczonych i przyjmując prywatnych pacjentów.
W tym czasie matka Staszka sprzedała magiel i wyszła za mąż za właściciela sklepu
spożywczego w Piastowie. Sytuacja rodziny
tak się poprawiła, że niedługo później Staszek zamieszkał ze swoją babcią w trzypokojowym
domku niedaleko stacji w Piastowie.
Czas wolny od nauki nadal spędzał w Pruszkowie. Do sklepu nie zaglądał. Z ojczymem
żył dobrze, mówił o nim z dużą serdecznością, opowiadając, że od czasu do czasu popija z
nim trochę, niewiele, ot, najwyżej ćwiartkę.
Gdy ukończył Liceum Eksploatacyjne i mógł zacząć pracować, matka, której sytuacja
finansowa znacznie się poprawiła, namówiła go na dalsze studia.
Niespodziewanie odżyły gimnazjalne uczucia do- Ani, dawnej szkolnej. koleżanki. Ona
w tym roku zdała maturę w gimnazjum Zana. Postanowili razem studiować, polonistykę.
Staszek przygotowywał się przez rok do egzaminu maturalnego, który zdał jako ekstern, aby
jesienią 1938 roku wstąpić na wydział filologii UW. Razem chodzili na niektóre wykłady.
Bardzo przystojni, jakoś wyjątkowo pasowali do siebie.- Ania była niedużą, zgrabną
blondynką, z. miłym uśmiechem, o wielkich smutnych oczach. Staszek był wtedy bardzo
szczęśliwy. Pamiętam jego wesołe, zawadiackie spojrzenie, gdy spotkałem ich na
Krakowskim Przedmieściu i razem szliśmy ulicą Królewską do Ogrodu Saskiego. Po kilku
latach mówił mi, że przez ten jeden krótki rok wspólnych studiów dostawał ze szczęścia
zawrotów głowy.
Utarł się już w Pruszkowie zwyczaj, że Nowy Rok witano na wielu balach i zabawach.
Kilka tygodni wcześniej krążyły po mieście ozdobne zaproszenia, na których
umieszczano nazwiska znanych osób, wchodzących w skład „komitetu honorowego" oraz
jeszcze dłuższą listę „gospodarzy balu". Tłustym drukiem zawiadamiano zainteresowanych:
„Wstęp tylko za zaproszeniami. Stroje wizytowe. Atrakcje. Kotylion. Królowa balu. Kwintet
jazz-band. Brydż. Czarna kawa".
Mimo zabaw sylwestrowych nadchodzący rok 1938 przynosił ze sobą niepokój.
Wyczuwaliśmy zbliżającą się wojnę. Niewiele mieliśmy możliwości — wybraliśmy zatem
„strusią metodę", chowając głowy w piasek. Nie chcieliśmy ani myśleć,, ani na ten temat roz-
mawiać i nawet opuszczaliśmy, nie czytając, te nieliczne artykuły w gazetach, które w
czarnych barwach przedstawiały naszą naj
bliższą, niezbyt pewną przyszłość. W związku z przygotowaniami do wojny wzrastała
produkcja działek. Wymagało tego dobro ojczyzny, połączone — jak rzadko kiedy — ze
wzrostem dobrobytu ludności.
.=>'
Gdy produkowano wi^feej działek, gdy ze strzelnicy dochodziło coraz to więcej
kontrolnych strzałów rosły i tak już wysokie zarobki pracowników. „Mechanicy", tak jak
wszystkie fabryki produkujące dla potrzeb wojska, pracowały na dwie zmiany, a w nie-
których działach nie było nocnej przerwy. Hałaśliwy młot głucha uderzał od 6.00 do 22.00.
W tym czasie w Pruszkowie bez pracy pozostawali tylko ludzie starzy, chorzy lub ci,
którzy nie mieli żadnego przygotowania zawodowego, nadający się tylko do sprzątania lub
innych prac porządkowych. Ludzi żyjących z darów opieki społecznej było w mieście
kilkuset.
A tymczasem dobrzy fachowcy metalowcy zarabiali naprawdę dużo pieniądzy. Ludzie w
całym Pruszkowie, zazdroszcząc im wysokich wypłat, nie myśleli o tym, że są one wynikiem
bardzo ciężkiej pracy, tylko mówili: „Tam podobno mieszkają ci, którzy nie wiedzą, co mają
robić z pieniędzmi".
Nie dziwię się kobietom z naszej dzielnicy. Czy nie można było dostać zawrotu głowy,
gdy mąż co miesiąc przynosił około tysiąca złotych pensji, a towarów w sklepach było pod
dostatkiem i wszystko bardzo tanie. Można było zrealizować każde dawne marzenie.
Motocykle, rowery, odkurzacze, jadioodbiorniki, dywany, meble i — tak wtedy modne —
huculskie kilimy.
Nie zamykały się drzwi przed różnymi sprzedawcami, akwizytorami, domokrążcami.
Sobie tylko znanymi drogami dowiadywali się, gdzie mieszkają ci ludzie najlepiej
zarabiający. Dobijano się do ich mieszkań, zachwalając i namawiając do kupna na raty
najlepszego radioodbiornika, nowoczesnego aparatu fotograficznego, lornetki, złotego
zegarka, mebli, dywanu, encyklopedii, odkurzacza firmy „Elektrolux", działki budowlanej
lub niedawno wystawionej willi. Wystarczyło tylko podpisać umowę i weksle, podać dwóch
żyrantów — i już człowiek stawał się właścicielem wymarzonego przedmiotu. O wszystko
inne zabiegał sprzedawca, który zawsze miał aktualne informacje, czy aby kupujący lub
żyrant nie dostał wymówienia, nie odchodzi z pracy. Podpisany weksel wędrował do
M
dyskonta. Należało tylko co miesiąc płacić raty, a wtedy nareszcie 3P1 można było kupić
plac, zamówić nowoczesne meble na „wysoki połysk", pokazać się na nowym, błyszczącym
niklem motocyklu.
Na różne uroczystości, imieniny lub urodziny już nie pieczono domowych ciast, szarlotek
lub serników — ciastka i pączki przywożono z „Ziemiańskiej" lub od Gajewskiego.
Tylko w tamtych latach spotykałem tu na imieninowych stołach gałązki mimozy
ofiarowane solenizantce.
Piękne wtedy były niedziele na Stalowej.
Zapach świątecznych śniadań roznosił się po całej ulicy, a później ubrani w to, co mieli
najlepszego, senni jeszcze niedzielnym nicnierobieniem —- wyruszali zamożni mieszczanie,
wypychając małe dzieci przed siebie, na późną przedpołudniową mszę.
A gdy wychodzący z kościoła tłum wypełniał ulicę Kościuszki, robiło się gwarno, jakoś
wesoło i kolorowo.
I dobrze — tak jak nigdy przedtem i nigdy potem — było tym spokojnym, pracowitym
ludziom.
Uregulowano Utratę i nie było już corocznych powodzi.
W Anielinie od dawna można, było pływać łódkami na oczyszczonych stawach, a zimą
jeździć na łyżwach przy wesołej muzyce. Instalowano pierwsze odcinki kanalizacji,
rozkopując ulice, układano rury, kierując ścieki do Utraty.
Uruchomiono centralę telefoniczną, która automatycznie łączyła abonentów nie tylko z
Warszawą, ale i z pobliskimi miejscowościami. Przed budynkiem gimnazjum Zana ułożono
kawałek asfaltu i gdyby Witek był młodszy, to mógłby nareszcie pokazać nam, jak to w
Nowym Jorku jeżdżą na wrotkach.
W marcu przyłączono Austrię do Rzeszy Niemieckiej. Pierwsze państwo wymazano z
mapy Europy:
W Warszawie przez kilka wieczorów odbywały się pochody studentów z „Legionu
Młodych" i różnych młodych ludzi. Niosąc zapalone pochodnie, w towarzystwie fabrycznych
orkiestr maszerowali wznosząc okrzyki: „Wodzu! Prowadź na Litwę! Prowadź na Kowno!"
Niewiele rozumieliśmy z tych wystąpień, nie wiedzieliś
my, dla jakich celów zostały zorganizowane. Aż pewnego dnia dowiedzieliśmy się z
radiowych komunikatów, że przestraszeni Litwini nawiązali z Polską normalne stosunki
dyplomatyczne oraz że nareszcie po dwudziestu latach otworzą się granice pomiędzy na-
szymi państwami.
Zmieniły się w Pruszkowie pochody 1-majowe. Nie było już tyle nienawiści, groźnych
okrzyków, bójek i demonstrowania siły. Mało było ludzi z grubymi laskami, w które niegdyś
zbroiły się bojówki partyjne.
Teraz święto robotnicze stało się podobne do ludowego festynu. Wystrojeni ojcowie z
czerwonymi kokardkami prowadzili za rękę odświętnie ubrane dzieci. Zmieniły się hasła na
transparentach i żądania wygłaszane przez wiecowych mówców. Nikt już nie wysuwał żądań:
pracy, chleba, zasiłków. Tego roku pracy było w nadmiarze i coraz więcej zatrudniano w
Pruszkowie ludzi przyjeżdżających z dalekiej prowincji.
Po raz pierwszy w obchodach tego święta zabrakło komunistów, którzy utracili swoją
partię.
W pierwszych dniach lipca uszczęśliwiony Staszek paradował w białej czapce. Nareszcie
zacznie studiować wymarzoną polonistykę.
Ogromne było szczęście matki Staszka. Wiecznie zapracowana, widziała teraz rezultaty
ciężkiej pracy, wielu wyrzeczeń i poświęceń. Dla każdego z nas Staszek był życzliwy,
otwarty i serdecznie bliski. Nic wtedy nie pisał. Już w czasie pierwszego roku studiów,
ubrany w białą czapkę, złożył oficjalną wizytę w domu Ani.
Z różnych względów rozmowa z rodzicami bardzo go rozczarowała. Pozostał po tamtym
wieczorze jakiś żal, stopniowo rosnący, powiększający się.
Andrzeja przyjęto do Akademii Sztuk Pięknych. Postanowił studiować malarstwo w
klasie profesora F. Kowarskiego.
Znowu spotykaliśmy się na komorowskich gliniankach i w parku „Sokoła". Czytaliśmy
Tomasza Manna, Martin du Garda, Hux- leya i Galsworthy'ego. Pożyczaliśmy sobie
poszczególne tomy „W stronę -Swanna" i „W cieniu zakwitających dziewcząt" Prousta,
wczytując się w komentarze Boya, umieszczane w „Wiadomościach Literackich".
To wszystko było wtedy ważniejsze dla nas od wodzowskich ,
przemówień i z tej, i z tamtej strony granicy. Nie mieliśmy chęci do zajmowania się polityką,
do snucia prognoz na temat naszej najbliższej przyszłości. Wiedzieliśmy, że nasz obowiązek
musimy wypełnić, jeśli zajdzie taka potrzeba, będziemy się bili.
W radio coraz częściej słychać było wrzaskliwy głos Hitlera i już wiedzieliśmy, że
niedługo kraj nasz stanie się tematem takich demagogicznych wystąpień. Ludzie zaczynali
bać się przyszłości. Może dlatego popełniano wiele samobójstw. Choć mniej już było
otrutych i wisielców, to coraz częściej wybierali śmierć pod kołami pędzącego pociągu.
Przeprowadzone w sposób wyjątkowo sprawny ćwiczenia obro- , ny przeciwlotniczej
wywołały trochę zaniepokojenia i przestraszyły starych ludzi, którzy pamiętali jeszcze rok
1914.
Paski papieru miały ■ zapobiegać wybijaniu szyb podczas nalotu. Dokładnie
zasłanialiśmy okna, aby na zewnątrz nie wydostawał się nawet najmniejszy promyk światła.
Obserwując te zabiegi i starania, pełni naiwności, nabieraliśmy mylnego przekonania o
naszym wzorowym przygotowaniu do wojny. Równocześnie narastała wśród ludzi gotowość
walki o utrzymanie niepodległości. Rezerwiści, którym w fabryce „Mechaników"
wymieniano karty mobilizacyjne, przewidując, że na wypadek wojny muszą pracować w
fabryce, nie wyrażali na to zgody, chcąc koniecznie walczyć w szeregach swojej jednostki
wojskowej.
Niemcy przygotowywały się do połknięcia następnej ofiary. Jesień przyniosła wzrost
agresji propagandowej Hitlerą przeciwko Czechosłowacji. Patrząc na mapę Europy, wszyscy
w Polsce zrozumieli, że teraz przychodzi kolej na nas. Nikogo z rozsądnych ludzi nie
ucieszyło zajęcie przez polskie wojska Zaolzia, małego skrawka ziemi, zabranego nam
niegdyś przez Czechów.
W kilka tygodni później nawet najwięksi optymiści zmienili swoje poglądy, gdy zaczęto
szeptać o żądaniach Niemiec. Domagano się powrotu Gdańska do Rzeszy oraz
eksterytorialnej autostrady i linii kolejowej przez tzw. „korytarz", nazywany przez nas Po-
morzem. Byłoby to równoznaczne z odcięciem Polski od morza i z podporządkowaniem się
woli silniejszego sąsiada.
11 listopada pojechałem z Witkiem i Julkiem Mazurkiewiczem
do Warszawy na wojskową defiladę. Dostaliśmy dobre miejsce na trybunach, co pozwoliło
mi zrobić kilka zdjęć z tej ostatniej defilady odbieranej przez marszałka Rydza-Smigłego.
Ocalały mi zdjęcia, na których mogę podziwiać maszerujące oddziały lotników, marynarzy i
szkół podchorążych. Ostatnie zdjęcia tego świata, który będzie istniał jeszcze tylko dziesięć
miesięcy.
Zima była mroźna. Na Stalowej już od dawna nikt nie ślizgał się w rynsztokach. Po
obiedzie dzieci z łyżwami przewieszonymi przez ramię szły, zwołując się po podwórkach, na
piękną ślizgawkę w Anielinie. Zatłoczone lodowisko było jasno oświetlone i huczało od
rozmów, okrzyków i zawsze za głośnej muzyki. Tej zimy przygotowywano się do mistrzostw
Pruszkowa w jeździe figurowej, w różnych kategoriach wiekowych. Nawet małe dzieci pod
okiem instruktora męczyły się nad piruetami.
W każdą sobotę karnawału bawiono się w Pruszkowie na kilku balach. Ludzie roztańczyli
się na dobre. Zmęczeni i niewyspani, rozchodząc się nad ranem, umawiali się na spotkanie na
zabawie w najbliższą sobotę. Wszystkie organizacje, stowarzyszenia, fabryki, biura, szkoły i
przedszkola organizowały potańcówki kończące się przed północą lub całonocne zabawy.
W marcu zlikwidowano resztki Czechosłowacji. Pierścień okrążający Polskę już prawie
się zamknął.
Pod koniec marca przez trzy dni trwały w Pruszkowie ćwiczenia obrony przeciwlotniczej.
Trzeba było ustawiać na strychach skrzynie z piaskiem, a w piwnicach uszczelniać
wojłokiem schrony przeciwgazowe. Mimo tych przygotowań uparcie wmawialiśmy w siebie,
że możemy nie obawiać się niczego. Hitler nie jest szaleńcem, po prostu chce nas zastraszyć.
Prawie każdej nocy odjeżdżali z Pruszkowa rezerwiści, powołani imiennymi wezwaniami
mobilizacyjnymi. Po prostu jakiś kolega przestawał jeździć z nami do Warszawy i dopiero po
kilku dniach dowiadywaliśmy się od rodziny, że jest .już w wojsku.
Zygmunt od pewnego czasu szykował się do rozpoczęcia swojej kariery polityczno-
społecznej. Tego roku nadarzyła się okazja, której nie mógł przepuścić.
Zdecydował się kandydować z listy OZN w czerwcowych wyborach do Rady Miejskiej.
Wiele nam opowiadał o swojej kampanii przedwyborczej. Brał udział w kilku wiecach,
przedstawiał swój wyborczy program, swoje plany i zamierzenia. Namawiał wszystkich
znajomych do głosowania i był naprawdę przekonany, że poprze go cała nasza dzielnica. Gdy
ogłoszono wyniki, okazało się, że wybory wygrała lista kato- licko-narodowa, utworzona
przez działaczy społecznych skupionych wokół Żbikowskiego proboszcza księdza
Dyżewskiego. • Zygmunt otrzymał trzy głosy, co dokładnie podała w swoim sprawozdaniu
komisja wyborcza. Długo śmieliśmy się z tej jego urojonej popularności. Byliśmy
przekonani, że głosowała na niego matka, żona, a trzecia — to na pewno była jego kartka
wyborcza. Ale Zygmunt właśnie tego wstydził się najbardziej i twierdził, że swój głos oddał
na dyrektora szkoły „Mechaników" Gomulińskiego. Uparcie starał się nas przekonać, że
koniecznie chciałby dowiedzieć się, czyj był ten trzeci głos. Kto mu zaufał?
W południe 7 czerwca w pobliżu pruszkowskiego dworca, na skraju naszej dzielnicy,
wydarzyła się tragiczna katastrofa kolejowa. Rozpędzony pociąg pośpieszny, jadąc z
szybkością ponad 90 kilometrów na godzinę, wyskoczył z torów. To wszystko rozgrywało się
na wprost domu Rejmera. Matka Andrzeja usłyszała potworny hałas i rozp*aczliwe krzyki. Z
okien dawnego mieszkania Władka na poddaszu najlepiej można było zobaczyć tragiczne
skutki wykolejenia rozpędzonego ekspresu. Było wielu zabitych i rannych.
W końcu czerwca żegnał się z nami Andrzej. Jechał na Lubelszczyznę, aby malować
wnętrze jakiegoś wiejskiego kościółka. Podał nam dokładny adrefe, godziny odjazdu pociągu
i stacje, na których powinniśmy przesiadać się, aby go odwiedzić. Zapraszał nas do
odwiedzenia gościnnej parafii i do przyjrzenia się pracy na wysokich rusztowaniach podczas
malowania sklepienia kościoła.
Witek wyjechał na Podkarpacie, gdzieś w okolice Nowego Sącza, na obóz szybowników.
Miał tam pełnić funkcje sanitariusza- -felczera.
Ja wybierałem się do Poronina razem ze Staśkiem Wołłosiec- kim, na wędrówkę po
górach.
„Hrabia" odbywał czynną służbę wojskową w szkole podoficerskiej łączności w Zegrzu.
Był już kapralem. Zjawiał się w domu
w każdą sobotę i bojąc się spóźnienia — odjeżdżał w niedzielne po. południa. Dobrze
wyglądał i nie tracił humoru.
Mój brat Jurek został powołany, jako podchorąży rezerwy, do batalionu „Elektro", aby
gdzieś w lasach pod Otwockiem czuwać nad bezpieczeństwem Warszawy. Dozorował
aparaty podsłuchowe połączone z reflektorami, których długie, srebrne świecące smugi widać
było na ciemnym niebie prawie każdej nocy.
Odjechało i wielu innych, tak że opustoszała ulica Stalowa.
Lato tego niezapomnianego roku było słoneczne i suche, a sierpień wyjątkowo upalny.
Utrata pod Komorowem zamieniła się w wąski strumyk. Ziemia była tak wysuszona, że
kążdy słaby podmuch wiatru podnosił na Stalowej tumany kurzu. Wypatrując deszczowych
chmur na szarym błękicie nieba, wzdychano do kropli deszczu. Wśród nagrzanych murów
naszej szczelnie zabudowanej ulicy trudno było wytrzymać. Dwadzieścia kamienic stało na
wprost siebie, okno w okno. Dopiero nad ranem przychodziło trochę chłodu.
Każdego wieczoru do późnej nocy spacerowaliśmy po znajomych ulicach. Na balkonie
domu numer 16 rozpoczynał swoją pracę, aby kręcić się niezmordowanie, kolorowy globus
reklamujący najlepsze na świecie radioodbiorniki „Kosmos", sprzedawane na raty i za
gotówkę.
Po Radzie, banku i nawet po „Rudej" nie pozostał żaden ślad, a i ludzie zaczynali o
wszystkim zapominać. Czy kto pamiętał o „grubym Janku" i jego nieudanym napadzie? Na
balkonie, na którym niegdyś wisiał szyld Rady, przemalowany później na „Bank", lokator
hodował piękne petunie i begonie, nie znając na pewno szczegółów tragedii, jaka rozgrywała
się w pobliskim małym pokoju, w którym teraz była rodzinna sypialnia.
Pod koniec sierpnia zamilkły fabryczne syreny, a wieczorami wygaszono światła. Noce
stały się ciemne i niebo było jak nigdy wygwieżdżone, z jaśniejącą Drogą Mleczną i
spadającymi jak w każdym sierpniu meteorytami.
Ludzi powoli ogarniał coraz większy niepokój. To nie był lęk, ale jakaś nieznana,
niesprecyzowana troska o najbliższą przyszłość. W ostatnią niedzielę tego pamiętnego
miesiąca po obiedzie przyjechał na rowerze Staszek, aby wyciągnąć mnie na spacer do lasu.
J*k
zwykle jechaliśmy polnymi ścieżkami, a później leśną drogą, ścH gając się i pokrzykując na
siebie. Na skraju brzozowego zagajnika^ tuż obok pola, na którym niegdyś pełno było łubinu,
rozciągnęliśmy się na trawie.
Z rozproszonej po Polsce gromady przyjaciół zostaliśmy tylko my dwaj. Leżąc na wznak
patrzyliśmy na ścigające się jaskółki i na wolno płynące białe obłoki, po których nie można
było spodziewać się ani jednej kropli upragnionego deszczu.
Za miesiąc rozpoczynałem studia. Na razie nie miałem żadnych trosk. Idealny spokój,
żadnych kłopotów, choć najbliższa przyszłość wcale 'nie była taka jasna.
Staszek, którego nie widziałem przez kilka tygodni, nadal żył naszymi sprawami i
wypytywał o wspólnych przyjaciół.
Witek miał powrócić z obozu szybowników za dwa dni. Andrzej nadal malował kościół
gdzieś daleko, na lubelskiej wsi, a Maniek mieszkał w Białymstoku, oczekując rewolucji
światowej, która miała na pewno wybuchnąć, jeśli tylko faszyści będą chcieli wywołać nową
wojnę światoWą. Reszta przyjaciół była już w wojsku, nie dając żadnej wiadomości. Cicha
mobilizacja była okryta ścisłą tajemnicą wojskową.
Łudziliśmy się jeszcze, nieświadomi podpisania nowego rozbioru Polski, że może wojny
nie będzie, że ta cała napięta atmosfera okaże się blefem Hitlera, rozejdzie się po kościach,
minie jak zły sen, pełen majaków i przywidzeń. Staszek długo opowiadał mi o sobie. Z
rozrzewnienim wspominając brzozy, które niegdyś oglądaliśmy przez małe okienko w jego
mieszkaniu w suterenie, mówiliśmy, jak wiele zmieniło się w naszym życiu przez te kilka
ostatnich lat.
Wziąłem ze sobą „Nadzieję" Andrć Malraux, a Staszek przywiózł ostatni numer
„Skamandra", z którego czytał mi fragmenty „Wierszy szpitalnych" Władysława Bąka:
Nie śmierci się boimy, ale umierania. Ono nam światło da 1 wieczny spokój Ale jeit gorzki
czas — to czas konania Ody wiemy: oto chwila jest odlotu—
Ten wiersz zrobił na nim duże wrażenie. Czytał go kilka razy. 3a odbierałem to inaczej,
nie odczuwałem żadnego łęku przed fragmentem, który on powtarzał w zamyśleniu.
Dobrze było na tej łące pod lasem i nie chciało się nam wracać do domu.
Rozstaliśmy się na Stalowej, umawiając się na sobotni wieczór. Mieliśmy iść z "Witkiem do
kina, a później wysłuchać jego opowieści o wakacyjnych przygodach na obozie
szybowników. Znając dobrze narracyjne talenty Witka, szykowaliśmy się na ciekawy
wieczór.
Jakoś nie mogliśmy się rozstać. Od rogu Mokrej szliśmy prowadząc rowery i ciągle
rozmawiając. Zobaczyliśmy wyglądającą przez otwarte okno żonę Zygmunta. Ukłoniliśmy
się jej bardzo grzecznie, rozjeżdżając się w dwie strony.
Taki już zwyczaj panował wtedy na Stalowej, że w każdy ciepły wieczór spracowane kobiety
odpoczywały rozparte na parapecie, •wyglądając przez szeroko otwarte okno. Czas mijał im
na obserwo- - waniu przechodniów i najbliższych sąsiadów, na wymianie pozdrowień i
uśmiechów. Czasami ktoś zatrzymał się przy otwartym oknie, aby porozmawiać o znajomych
lub o dniu, który kończył się właśnie. Spływającą na ulicę przedwieczorną ciszą zaczynały
płoszyć włączane radioodbiorniki. Oczekiwano wieczornych komunikatów. Mocno jak nigdy
pachniała maciejka, której pełno było we wszystkich ogródkach.
"W środę w południe Julek Mazurkiewicz przyniósł mi wiadomość, że został mianowany
komendantem Miejskiej Służby Bezpieczeństwa, a ja mam być jego zastępcą. Rozpoczynamy
urzędowanie w komisariacie policji na ulicy Klonowej.
Dyżury rozpoczęliśmy od rejestrowania ochotników — ludzi starszych zwolnionych od
obowiązku służby wojskowej.
Od czwartku ostatniego sierpnia ludzie, których jedynym uzbrojeniem były laski,
patrolowali okolice labryk, tory kolejowe, mosty oraz linie wysokiego napięcia.
W piątek o świcie wybuchła wojna nazwana później drugą wojną światową.
W sobotę nie spotkałem się ani ze Staszkiem, ani z Witkiem. Na to spotkanie musieliśmy
poczekać kilka miesięcy.
Wojna zburzyła cały nasz świat i nadzwyczaj krwawo obeszła się z ludźmi z „dzielnicy
milionerów".
Groby naszych sąsiadów i kolegów są rozrzucone po całej Europie — od Katynia i
Krasnowodska nad Morzem Kaspijskim aż do cmentarza lotników alianckich we Francji.
Z niewielkiej grupy moich przyjaciół opisywanych w tej książce Genek — którego
małżeństwo nie wytrzymało wojennej próby — po rozstaniu się z żoną przeprowadził się do
swojej siostry Alinki. W kilka tygodni później, aresztowany wraz z jej mężem, został
rozstrzelany w egzekucji ulicznej na ulicy Towarowej w Warszawie. Alinka straciła jednego
dnia i męża, i brata.
Maniek, nazywany przez nas „filozofem", zmarł w wojskowym szpitalu na wybrzeżu
Morza Kaspijskiego, oczekując na transport do Persji, i został pochowany na żołnierskim
cmentarzu w Krasno- wodsku. Był przy nim nasz wspólny przyjaciel Mićtek, mój towarzysz
ze szkoły powszechnej, a jego — z gimnazjum Zana. Staszek ożenił się w czasie wojny ze
swoją wielką miłością — Anią. Ich szczęście nie trwało zbyt długo. Ania umarła w czasie
połogu, a córeczka przeżyła matkę tylko o kilka dni. W dwa lata później Niemcy wyciągnęli
Staszka z kolejki EKD. Napisał kilka smutnych wierszy i wybrał się, aby je odczytać
Iwaszkiewiczowi. Został rozstrzelany tuż przy torze kolejki pomiędzy Nową Wsią a
Otrębusami.
Dziewczyna Olka, Marysia, nazywana przez nas Rebeką, zginęła Wraz z rodzicami w
Treblince.
„Hrabia" musiał się ukrywać gdzieś pod Sochaczewem, ze względu na pochodzenie.
Prawdopodobnie nie przeżył wojny, gdyż nikt go już nie spotkał. , J -
1
Stasiek Wołłosiecki stracił rękę w obronie Modlina. Po wojnie
. ukończył chemię i pracował w przemyśle cukrowniczym. Ukochany klarnet pozostał w
strefie coraz dalszych wspomnień.
Witek po ukończeniu studiów medycznych nie popłynął do Nowego Jorku. Po różnych
tarapatach przez wiele lat pracował jako chirurg ginekolog w warszawskim pogotowiu.
Andrzej ukończył ASP i został znanym malarzem i grafikiem oraz wykładowcą we
wrocławskiej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych.
Władek, niegdyś świetny gimnastyk i muzyk grający na basie, był przez kilkadziesiąt lat
dyrektorem zakładów „d. E. Wedel".
Tadek Targowski został dyrektorem Zespołu Szkół Poligraficznych w Warszawie.
Dla mieszkańców „dzielnicy milionerów" były. i. inne drogi do sławy i historii:
Krysia Swiętońska została żoną Stanisława Jerzego Leca, a Marysia Zenowiczówna
wybrała na męża Kazimierza Brandysa.
Edmund Pszczółkowski zakończył wojnę w stopniu pułkownika do spraw pol.-wych.
Jako sekretarz KC PZPR pełnił funkcję ministra rolnictwa, a później likwidował
skomplikowane sprawy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Karierę polityczną
zakończył jako ambasador PRL w Moskwie.
Natomiast Zygmunt Pietrusiński rozpoczął w kilka lat po wojnie służbę dyplomatyczną.
Był ambasadorem PRL w Wenezueli i w Ekwadorze.
Henryk Szafrański został członkiem KC PZPR oraz I sekretarzem Komitetu
Wojewódzkiego Warszawskiego.
Związany wieloma węzłami z naszym miastem i z ulicą Ołówkową Tadeusz
Zenczykowslrf, poseł na ostatni sejm Drugiej Rzeczypospolitej, był znanym publicystą i
historykiem emigracyjnym.
Zupełnie inaczej ułożyło się życie powojenne naszego sąsiada z domu numer 16. Władek
Dryps, sądzony razem z M. Ostromęckim, został w roku 1946 skazany na karę śmierci za
działalność przeciwko Polsce Ludowej. Wyrok na szczęście nie był wykonany. W rok
później opuścił więzienie po ogłoszeniu amnestii.