CZESTOCHOWA ‘80
Dla szalikowców z Poznania i Warszawy ten mecz jest legendą. Kto widział go na żywo - przeszedł do
panteonu kibicowskiej sławy.
Maj 1980 r. Powoli dobiega kresu dekada rządów Edwarda Gierka. W zakładach pracy Wybrzeża,
Śląska, i innych regionów kraju nasilają się strajki - ich kulminacja nastąpi trzy miesiące później.
Wiosną 1980 r. wiadomo było, że reprezentacja Polski w piłce nożnej nie zagra w finałach mistrzostw
Europy, a eliminacje kolejnych mistrzostw świata jeszcze się nie zaczęły. Po mistrzostwo coraz
pewniej zmierzały... Szombierki Bytom. Lech Poznań, który grał w ekstraklasie od ośmiu lat, jeszcze
nigdy nie był mistrzem kraju. Legia nie zdobyła tytułu od prawie 10 lat.
"Specjal" goni wroga
Dla obu ekip finał Pucharu Polski był zatem bardzo ważny. Legia liczyła na powrót do dawnej sławy.
Lech - na start w europejskich pucharach.
Finał rozgrywek wyznaczono w Częstochowie, na Stadionie Miejskim (dziś swoje mecze rozgrywa tam
klub żużlowej ekstraligi Włókniarz Częstochowa). Nigdy dotąd w tym mieście nie odbyła się tak wielka
impreza piłkarska. Miasto nie przeżyło też takiej inwazji kibiców, i to dwóch nienawidzących się
grup...
9 maja (w Dzień Zwycięstwa) w Częstochowie stawiło się może nawet 15 tys. fanów z Poznania i co
najmniej 10 tys. z Warszawy. Docierali oni głównie pociągami (Biuro Turystyczne Przemysław
zorganizowało specjalny pociąg z Poznania z kilkunastoma wagonami piętrowymi), autobusami i na
własną rękę.
Pierwsi do Częstochowy dotarli kibice Legii. Grasowali po mieście od rana. Byli jednak mniej liczni niż
poznaniacy. - Kiedy nasz pociąg wjechał na stację w Częstochowie, czekała tam już Legia. Chcieli nas
zaatakować na powitanie, ale kiedy zobaczyli wylewające się z wagonów tłumy, natychmiast uciekli -
wspomina Dariusz Godlewski, wtedy 18-latek, dziś znany poznański lekarz.
Pogoń, czyli Polonia
Utarczki między kibicami zaczęły się jednak już przed przyjazdem pociągu z Poznania. Wałęsające się
po Częstochowie od rana pojedyncze grupy kibiców, także z klubów zaprzyjaźnionych z Lechem lub
Legią, potykały się na ulicach Częstochowy od rana. Rozpoznawali między sobą wrogów lub
przyjaciół, choć nie było to łatwe. - To były czasy, gdy nie było gadżetów, które mogliby nosić kibice.
Mieliśmy tylko małe flagi w barwach klubowych i szaliki robione na drutach przez babcie i dziewczyny
- opowiada Tomek, wówczas 14-letni fan Legii, a dziś wysoki funkcją pracownik znanej państwowej
firmy w Warszawie. - Szliśmy ulicą w kilkunastoosobowej grupie, gdy naprzeciwko zobaczyliśmy
znacznie większą ekipę w niebiesko-czerwonych szalikach. Ucieszyliśmy się, że to kibice
zaprzyjaźnionej z nami Pogoni i śmiało ruszyliśmy w ich stronę. Ale tamci na nas ruszyli i nie mieli
wcale przyjaznych zamiarów. Okazało się, że to grupa zaprzyjaźnionych z Lechem kibiców Polonii
Bytom, a Polonia ma takie same barwy jak Pogoń. Długo nas wtedy gonili: zatrzymaliśmy się dopiero
przy dużej stercie kontenerów z pustymi butelkami po mleku. Po kilku sekundach nic z tej sterty nie
zostało - butelkami odparliśmy atak Polonii.
Kiedy główna grupa poznańska dotarła pod stadion, legioniści byli już na obiekcie. - Masa ludzi
czekała na przepuszczenie przez wąską furtkę. A te osoby, które już przeszły przez bramkę, były
łatwym celem dla fanów Legii, którzy rzucali w nich z góry, czym popadło. Po chwili wyważona została
brama wjazdowa, a mniej liczna Legia z myśliwego stała się zwierzyną i musiała się ewakuować ze
stadionu.
Zagrożona transmisja
Zamieszki przeniosły się w okolice stadionu, także na pobliskie osiedle. Tam regularna bitwa trwała
dobre dwie godziny. - Do dziś mam przed oczami taki obrazek: na chodniku ktoś leży, chyba
dziewczyna, bo widziałem długie włosy - opowiada Tomek. - Obok stoi nysa pogotowia ratunkowego,
a nad leżącą postacią uwija się kilka osób w białych kitlach. W pewnym momencie jedna z tych osób
powoli wstaje i w bardzo wymowny sposób, ze zrezygnowaniem, macha ręką. I po chwili wszyscy inni
lekarze i sanitariusze powoli wstają i zaczynają zbierać narzędzia. Następnego dnia w którejś z gazet
przeczytałem wzmiankę o 18-letniej dziewczynie z Częstochowy stratowanej przez tłum. Nie wiem,
czy tę właśnie zabitą osobę widziałem, a wycinek z gazety też się gdzieś zawieruszył...
Zamieszki były już tak duże, że krótko przed meczem pojawiło się zagrożenie, że nie dojdzie do skutku
transmisja telewizyjna. - Na koronie stadionu organizatorzy meczu i przedstawiciele telewizji
negocjowali z kibicami Legii i Lecha. A nad ich głowami wciąż latały butelki, kamienie i kawałki ławek.
W końcu transmisję przeprowadzono - mówi Godlewski.
Sytuacja wymykała się spod kontroli. Szalikowcy przejęli wręcz kontrolę nad częścią miasta.
Uczestnicy meczu zgodnie opisują kompletną bezradność policji. - Nikt nad tym bałaganem nie
panował - twierdzi Godlewski. - Skala zamieszek przerosła oczekiwania wszystkich - dodaje Tomek.
Dopiero po kilku godzinach do miasta dotarły milicyjne posiłki z ościennych województw (głównie ze
Śląska). W trakcie meczu zwaśnione grupy rozdzielał kordon żołnierzy służby zasadniczej.
Bilans ofiar
Po latach trudno ustalić, jaki był bilans ofiar wśród kibiców z obu miast, ile osób zostało rannych, czy
były ofiary śmiertelne. Informacje te tuszowano. - Dokumentów dotyczących tego meczu nie ma,
zniknęły z archiwów Komendy Wojewódzkiej MO w Częstochowie przed 1989 r. - dowiedzieliśmy się
w częstochowskiej policji. - Ciężko było wyciągnąć informacje o skutkach zajść od milicji i ze szpitali -
wspomina Marek Lubawiński, wtedy dziennikarz "Gazety Zachodniej" (dzisiejszej "Gazety
Poznańskiej"). Zdaniem świadków wydarzeń rannych było wiele więcej niż wskazują oficjalne raporty.
Na temat ofiar narosło jednak wiele legend, przekazywanych z ust do ust. Nie ma dowodów na
jakiekolwiek ofiary śmiertelne, ale nie można wykluczyć, że część ustnych opisów, w których autorzy
twierdzą, iż widzieli trupy, jest prawdziwa. Nigdy wcześniej i nigdy później w historii Polski nie doszło
do tragedii na stadionie, w której masowo ginęliby ludzie, tak jak na Heysel czy Hillsborough.
- Karetki kursowały non stop, a wiele osób opatrywano na miejscu - opisuje Godlewski. - Gros osób w
ogóle nie korzystało z pomocy służb medycznych: kolega odciągał kolegę, prowizorycznie opatrywał
mu ranę i po chwili wracali się tłuc. Pamiętam też, jak wyglądały trybuny stadionu Lecha podczas
rozgrywanego kilka dni później meczu ze Śląskiem. Na trybunach więcej było szalików Legii niż Lecha,
bo każdy chciał się pochwalić zdobyczą, a liczba osób w opatrunkach na głowach powodowała, że
stadion wyglądał jak sanatorium na przepustce.
Butelkowe pociski
Poznańskie i ogólnopolskie media bardzo wstrzemięźliwie informowały o bilansie częstochowskich
zamieszek. W niektórych tytułach pojawiły się kilkuzdaniowe wzmianki o zajściach. Z rzadka można
było przeczytać dłuższe opisy.
"Tu i ówdzie na koronie stadionu dochodzi do drobnych potyczek. Są pierwsze ofiary. Przyglądam się
starszemu panu. Ma zakrwawioną głowę. Po chwili opiekę nad nim roztoczyli sanitariusze. Karetki
pogotowia ratunkowego kursują na linii stadion - szpital. Lekarze mają pełne ręce roboty. Są osoby
ciężko ranne.
W pewnej chwili dochodzi do walki na odległość. Z jednej i drugiej strony zaczynają lecieć butelki od
piwa, pepsi, wódki i wina. Nie brak kamieni. Jeden z kibiców dostaje cios kamieniem w oko. Zaczyna
się robić coraz niebezpieczniej. ofiarami padają spokojni kibice. Służba porządkowa nie interweniuje.
Jest jej za mało. Sektory kibiców pustoszeją. Każdy ucieka przed butelkowymi pociskami.
Po meczu ktoś wspomniał o ofiarach śmiertelnych. Faktem natomiast jest, że lekarze w szpitalu
opatrzyli kilkadziesiąt osób. Były wśród nich przypadki ciężkich obrażeń. Wydaje się, że od czasu
najazdu szwedzkiego Częstochowa nie przeżywała takich chwil grozy" - pisał 12 maja w "Gazecie
Zachodniej" Zbigniew Kubiak.
Zabrakło "Okonia"
Na boisku nie było niespodzianki - faworyzowana Legia nie dała "Kolejorzowi" szans. Przez pierwsze
20 minut meczu Lech stawiał opór rywalom. Kiedy jednak w 23. min Marek Kusto zdobył
prowadzenie dla wojskowych, defensywa Lecha rozsypała się. W 34. min na 2:0 wynik podwyższył
Mirosław Okoński (powołany do Legii do odbycia służby wojskowej), a po chwili było już 3:0 - gola
strzelił Adam Topolski. Jeszcze w 45. min po zagraniu ręką warszawskiego obrońcy w polu karnym
przed szansą zdobycia honorowego trafienia stanął Romuald Chojnacki, ale Jacek Kazimierski obronił
wykonywany przez niego rzut karny. Po przerwie warszawiacy w ciągu trzech minut zdobyli dwie
kolejne bramki. Zdobywcami goli byli Witold Sikorski i, po raz drugi, Kusto.
- Przykro mi, że finał wypadł dla nas w tak niekorzystnej sytuacji, gdy mieliśmy mocno wyszczerbioną
drużynę. Brakowało Okońskiego, który przy tym wzmocnił rywala, ponadto nie było Teodora
Napierały. Niemniej legioniści zagrali bardzo dobrze i puchar dostał się im zasłużenie - mówił po
meczu Wojciech Łazarek.
Okazja do rewanżu nadarzyła się bardzo szybko: 18 maja na Stadionie Wojska Polskiego Legia
podejmowała Lecha w meczu ligowym. Zdobywcy Pucharu zagrali bardzo słabo, ale znów pokonali
poznaniaków (1:0).
Na zdobycie Pucharu Polski kibice Lecha musieli poczekać jeszcze dwa lata.
Finał Pucharu Polski
09.05.1980 Częstochowa
LEGIA WARSZAWA - LECH POZNAŃ 5:0 (3:0)
Bramki: Marek Kusto (23., 57.), Mirosław Okoński (34.), Adam Topolski (38.), Witold Sikorski (54.).
LECH: Mowlik - Pawlak, Szewczyk, Grześkowiak, Barczak, Krawczyk, Piekarczyk, Woliński (46.
Grobelny), Stelmasiak, Chojnacki, Szpakowski (26. Marchlewicz).
LEGIA: Kazimierski - Topolski, Janas, Majewski, Milewski, Załężny, Kakietek, Baran, Kusto, Sikorski,
Okoński.