Eileen Wilks
Winnica Ashtonów
Prawdziwe uczucia
PROLOG
Nikt się nie spodziewał, że kościół będzie pełny. W
deszczowy środowy poranek w Crawley w Nebrasce o
godzinie jedenastej trzydzieści większość ludzi, jak zazwyczaj
o tej porze, była w pracy. Na mszę przyszli jednak i
kierowniczka poczty, i aptekarz z aptekarzową, i bankier z
małżonką. Licznie przybyli również przedstawiciele rodzin
farmerskich z okolicy.
Bliźniaczki Mortimer też siedziały na swoich stałych
miejscach - w szóstej ławce w środkowym rzędzie. Flora i
Dora nie opuściły żadnego ślubu w tym kościele od
pięćdziesięciu lat. Mały deszcz nie był w stanie im
przeszkodzić.
- Jaki ten młody Spencer jest przystojny - szepnęła Flora.
- Przystojny, akurat - żachnęła się jej siostra. - Może i
przystojny, ale nie mów mi, że ten ogier stałby tutaj, czekając
na pannę młodą, gdyby...
Kierowniczka poczty odwróciła się i spojrzała na nie
karcąco.
- Nie patrz na mnie w ten sposób, Emmaline Bradley -
powiedziała Dora. - Francis wciąż gra hymn. Nie widzę
powodu, dla którego nie miałybyśmy sobie jeszcze
porozmawiać.
Flora pociągnęła ją za rękaw.
- Patrz, sadzają ojca Spencera - szepnęła. - Nie wygląda
na szczęśliwego.
Dora pociągnęła nosem.
- Frederick Ashton nie był szczęśliwy od momentu, kiedy
matka odstawiła go od piersi. Ten mężczyzna ma tylko dwa
rodzaje nastrojów: zły albo bardzo zły. Gdzie pastor Brown
miał głowę, kiedy uczynił go diakonem, naprawdę nie wiem...
No, ale to oczywiście nie ma związku ze sprawą.
Lucy Johnson, siedząca po drugiej stronie Flory,
pochyliła się w ich stronę.
- Przynajmniej Frederick dopilnował, żeby jego syn
postąpił uczciwie wobec biednej Sally.
Flora pokiwała potakująco głową.
- Biedna Sally. Rozumiem, dlaczego uległa pokusie. Ten
chłopak Ashtonów jest taki...
- Przystojny - dokończyła za nią sucho Dora. - Nie jestem
pewna, czy Frederick zrobił Sally przysługę.
- Och, Spencer jest po prostu młody - powiedziała Lucy.
- Mój Charlie był taki sam, zanim się pobraliśmy. I
jesteśmy razem już od czterdziestu dwóch łat.
Emmaline Bradley znów odwróciła się w ich stronę.
- Ciii - szepnęła.
Flora zarumieniła się, Lucy zacisnęła usta, ale Dora
nawet tego nie zauważyła. Patrzyła ze zmarszczonymi
brwiami na tył głowy Fredericka Ashtona, który siedział trzy
rzędy przed nimi. Plotka głosiła, że wychowywał synów
ciężką ręką. Zwykł mawiać, że rózga to najlepszy środek
wychowawczy.
Francis uderzyła w pierwsze tony „Marsza weselnego”.
Przy wejściu do kościoła Sally Barnett przycisnęła dłoń
do żołądka. Satynowy materiał sukienki był zimny i śliski.
- Denerwujesz się, kochanie? - zapytał ją ojciec.
Poczuła mdłości. Ale tata wyglądał na tak
zmartwionego... Na pewno mama miała rację. Spencer się
ustatkuje, kiedy tylko pojawią się dzieci. Przywołała na twarz
uśmiech.
- Tak, tato - szepnęła.
Ojciec poklepał ją po dłoni.
- To całkowicie normalne. Czas na nas, kotku.
Weszli razem do kościoła i w rytmie rozbrzmiewającego
marsza ruszyli w stronę ołtarza, gdzie czekał na nich Spencer.
Suknia Sally szeleściła, a jej serce biło coraz głośniej i
głośniej. Ściskała bukiet tak mocno, że palce jej zdrętwiały.
Spencer wyglądał wspaniale w smokingu. Czy to ważne,
że musieli go wypożyczyć? Powtarzała mu tyle razy, że to nie
ma dla niej żadnego znaczenia. Dla niego jednak miało. Chciał
tak wielu rzeczy. Mogła go zrozumieć - wyrósł, słuchając
narzekań swojej matki, że tak mało mają i że o tyle lepiej by
im się żyło, gdyby ich ojciec sprzedał farmę wiele łat temu. W
końcu uwierzył, że szczęście zależy od rzeczy, nie od ludzi.
Pokaże mu, że jest inaczej, obiecała sobie, kiedy ojciec
puścił jej ramię. Będzie dla Spencera tak dobrą żoną, że nigdy
nie będzie żałował tego dnia.
Tak jak zawsze jej serce podskoczyło, kiedy Spencer
wziął ją za rękę. Wiedziała, że jej nie kocha. Nie w ten
głęboki, bolesny sposób, w jaki ona kochała jego. Ale będzie
cierpliwa. Nauczy go miłości.
Zapomniawszy o mdłościach, Sally z rozjaśnioną twarzą
słuchała pastora wypowiadającego znane słowa. Jej młody
wybranek stał obok, wysoki i wyprostowany.
Spencer spojrzał na Sally. Ale ta kretynka się uśmiecha.
Myśli pewnie, że mnie złapała... Samolubna krowa, pobiegła z
płaczem do tatusia, kiedy się okazało, że jest w ciąży. Kropla
zimnego potu spłynęła po plecach Spencera.
- Czy ty, Spencerze Winstonie Ashton, bierzesz tę
kobietę za żonę? - zapytał pastor. - Czy przysięgasz ją kochać
i szanować...
Frederick Ashton był jedyną osobą na świecie, której
Spencer się bał. Mimo że jego ojciec co wieczór czytał Biblię,
jego prawdziwym bogiem była pozycja społeczna. Dał
Spencerowi jasno do zrozumienia, że nie pozwoli mu
zniszczyć opinii, jaką się cieszył w miasteczku.
- ...w zdrowiu i w chorobie.
Może na razie Sally wygrała, ale to długo nie potrwa,
obiecał sobie. Był przeznaczony do wielkich rzeczy. Zawsze
to wiedział.
- ...dopóki śmierć was nie rozłączy?
- Tak - powiedział Spencer uroczyście. Znajdzie jakiś
sposób, żeby wyrwać się z tego zapyziałego miasteczka w
wielki świat, który na niego czeka.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Napa Valley, Kalifornia, czterdzieści trzy lata później.
Kiedy Dixie zjeżdżała z autostrady, jej ręce na
kierownicy były wilgotne.
Tu jest zupełnie inaczej, pomyślała, kierując swoją toyotę
na małą, wiejską drogę. W Nowym Jorku pory roku zmieniają
się gwałtownie, a w Kalifornii następuje to zawsze łagodnie.
Zima, zamiast uderzyć nagłym mrozem, stopniowo
przychodzi po jesieni.
Lubiła te nagłe nowojorskie zmiany, chociaż brakowało
jej światła. Styczniowe światło w Valley łagodnie okalało
drzewa i budynki, miękko układało się na drogach i polach.
Nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie będzie mogła to
namalować. Po to tutaj przyjechała. Miała pracę do
wykonania. Jeśli przy okazji uda jej się pokonać kilka duchów
z przeszłości, tym lepiej. Nadszedł czas, żeby wszystko
wyjaśnić i żyć dalej swoim życiem.
Łuk nad wjazdem był wysoki i szeroki, zbudowany z
kutego żelaza przedstawiającego winorośle, którym posiadłość
zawdzięczała swoją nazwę. Była na miejscu. Wzięła głęboki
oddech i skręciła na podjazd prowadzący do The Vines.
Dom znajdował się na wprost. Pojechała w lewo, drogą
prowadzącą do biur i salonu degustacyjnego, które były
umieszczone w jednym, dwupiętrowym budynku. Wjechała na
parking, wyłączyła silnik i siedziała przez chwilę,
przyglądając się zmianom... i temu, co pozostało takie jak
dawniej. Potem wzięła kapelusz i torebkę, sprawdziła, jak się
miewa Hulk, i otworzyła drzwi.
Powietrze pachniało ziemią i winogronami. Zapachy
przywołały wspomnienia.
Nie były to smutne wspomnienia. Głośne, zabawne,
czasami gniewne, ale nigdy smutne. Przymknęła oczy, wzięła
głęboki wdech i wysiadła.
- Dixie! - Szczupła młoda kobieta w kremowym
kostiumie wyszła na werandę i zbiegła po schodkach. -
Spóźniłaś się. Duży był ruch? Czego zapomniałaś? Gdzie twój
kot?
Śmiejąc się, Dixie chwyciła przyjaciółkę w objęcia.
- Ruch był okropny, czego zapomniałam, dowiem się,
kiedy będę tego potrzebować, a Hulk śpi w swoim koszyku.
Boże, ale ty świetnie wyglądasz! - Odsunęła się i przyjrzała
się Mercedes. - Chuda jak zwykle. W Nowym Jorku
uwielbialiby cię bezgranicznie. I twoje włosy są takie piękne. -
Dotknęła jednego z loków wymykających się z koka
Mercedes.
- Ale strój masz niezbyt ciekawy.
- Nie wszystkie możemy się ubierać jak artystki. -
Mercedes potrząsnęła głową. - Zresztą i tak nie potrafiłabym
się ubrać tak jak ty.
- Podoba ci się? Nazywam ten strój Plażowa Pin-up Girl.
- Dixie zmieniała zdanie i strój pięć razy tego ranka i w
końcu wybrała kombinację piaskowej spódnicy retro z
dopaso-waną górą oraz hawajską koszulą zamiast żakietu.
Duże okulary i słomkowy kapelusz bardziej przywodziły na
myśl lata sześćdziesiąte niż pięćdziesiąte, ale Dixie nie
przywiązywała aż takiej wagi do szczegółów.
Mercedes zaśmiała się i odwróciła w stronę budynku.
- Chyba przesadzasz. Wyglądasz w tym bardzo
elegancko.
- Tak czy inaczej, ta epoka nie jest dla ciebie -
powiedziała Dixie, podążając za Mercedes. - Ty wyglądałabyś
świetnie w powiewnych ciuchach z lat dwudziestych.
- To nie w moim stylu.
- Na litość boską, Merry! Masz na sobie zapinaną na
guziki koszulę! Potrzebujesz pomocy.
Mercedes podniosła dłoń, na pół rozbawiona, na pół
przejęta.
- Co to, to nie. Nie pomagaj mi. Nie jestem na to teraz
gotowa.
- Hmm... - Dixie weszła na werandę i rozejrzała się.
Jedenaście lat temu ten budynek był o wiele mniejszy i mniej
stylowy. - Pięknie zrobione. Wygląda, jakby zawsze tak było.
- Przejdziemy obok salonu degustacyjnego. Biura są na
górze. Eli jest w winnicy, więc zaprowadzę cię do Cole’a. -
Mercedes szybkim krokiem skierowała się w stronę drzwi.
Dixie nie ruszyła się z miejsca.
- Dixie? - Mercedes zatrzymała się w otwartych drzwiach
i obejrzała przez ramię, marszcząc brwi. - Idziesz?
- Nie, dopóki nie powiesz mi, czemu jesteś taka
zdenerwowana.
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Wiesz, wiesz - stwierdziła Dixie. - O co chodzi? Czy
Cole jest na ciebie zły, że wynajęłaś mnie do zrobienia
ilustracji? - Na twarzy Mercedes dostrzegła poczucie winy. -
On wie o mnie, prawda?
- Niezupełnie...
Dixie zamknęła oczy i przyłożyła dłoń do żołądka.
- Czy zostanę zwolniona, zanim zacznę?
- Nie może cię zwolnić - zapewniła ją Mercedes. -
Podpisałyśmy umowę, a on i Eli dali mi pełne upoważnienie
do zatrudnienia ciebie. To znaczy nie wiedzieli, że to masz
być akurat ty, ale opowiedziałam im, gdzie pokazywano twoje
prace, i przystali na to, żeby cię zatrudnić.
- A ja myślałam, że jesteś już za duża na to, żeby lubić
ryzyko - wymruczała Dixie, otwierając oczy. - Co ty sobie
myślałaś?
- Że winnica Louret potrzebuje ciebie do swojej nowej
kampanii reklamowej. Jesteś najlepsza.
- Nie będę się o to spierać - odpowiedziała Dixie, która
potrafiła docenić swój talent. - Ale to nie wyjaśnia twoich
ślubów milczenia.
- Czy masz pojęcie, jak to jest, mieć dwóch starszych
braci za szefów? - zapytała Mercedes. - Nie mam ochoty tracić
czasu na kłótnie z Cole’em. Daj spokój, Dixie, wiem, że to
trochę dziwne, ale przecież ciebie nie poruszyłoby nawet
tornado. - Uśmiechnęła się.
To nie do końca była prawda. Szczerze mówiąc, Dixie
była trochę przerażona.
- Twarz Colea będzie przedstawiać interesujący widok,
kiedy stanę w drzwiach.
Mercedes roześmiała się z ulgą.
- Nie mogę się już doczekać. Zaraz potem mam zamiar
uciec.
- Dzięki. Naprawdę poprawiłaś mi nastrój.
Za salonem degustacyjnym znajdował się krótki hol z
drzwiami wychodzącymi na winnice i schodami
prowadzącymi do części biurowej. Żaden wielki luksus, ale
urządzone ze smakiem, pomyślała Dixie, wspinając się za
Mercedes po schodach. Wyglądało na to, że winnicy dobrze
się powodzi.
Jedenaście lat to bardzo długo. Czego się właściwie bała?
Tego, że on jej wciąż nienawidzi, odpowiedziała sobie. Znów
położyła dłoń na brzuchu. Wprawdzie to kawał czasu, ale
pamiętała, jaki był Cole. Potrafił błyskawicznie przejść od
gorących uczuć do chłodnej rezerwy, chociaż większość ludzi
tego nie zauważała. Dobrze się maskował za tą swoją gładką
powierzchownością.
Tak, Cole był bardzo przystojny. Ale to było kiedyś.
Może od tego czasu przytył? Mercedes nic o tym nie
wspominała, ale z drugiej strony Dixie nigdy nie zachęcała jej
do rozmów o bracie.
- Hej, Merry - powiedziała, kiedy dotarły na szczyt
schodów. - Czy Cole przytył ostatnio?
Mercedes rzuciła jej zaskoczone spojrzenie.
- Raczej nie. Czemu pytasz?
- Ach, tak sobie. - Jakkolwiek sytuacja się rozwinie,
mogła być przekonana, że Cole na pewno jej nie zapomniał. -
Masz - powiedziała, szukając czegoś w kieszeni. - Kiedy już
uciekniesz, weź Hulka z samochodu i zanieś go do mojego
pokoju.
Mercedes wzięła kluczyki, uśmiechnęła się, po czym
nagle objęła Dixie ramieniem i uściskała ją.
- Tak się cieszę, że wróciłaś. Dobrze mieć cię znów
blisko.
- Ja też się cieszę - powiedziała cicho Dixie, po czym
wyprostowała się i poprawiła włosy. - Jak to było? Naprzód,
brygado! Prezentuj broń!... w Dolinie Śmierci... Dalej nie
pamiętam.
Mercedes uśmiechnęła się.
- Coś o armatach. Ale Cole nie ma w swoim biurze
żadnych armat. - Odwróciła się i zapukała do drzwi po prawej.
- Widzę, że z rozmysłem unikasz tematu Doliny Śmierci.
Mercedes nie zareagowała i otworzyła drzwi.
- Cole, jest już nasza artystka. Shannon jest chora, więc
muszę być w salonie degustacyjnym za dwadzieścia minut.
Może oprowadzisz naszego gościa?
- Z przyjemnością - odpowiedział gładki, niemal
zapomniany baryton. - Jak tylko... - Jego głos zamarł, kiedy
Dixie weszła za Mercedes do pokoju.
Nie zmienił się. To była jej pierwsza myśl, chociaż za
chwilę zorientowała się, że to nie całkiem prawda.
Cole wciąż był szczupły i miał brązowe włosy, które
obcinał na krótko, żeby się nie kręciły. Miał silnie zarysowany
nos i długie rzęsy. Jednak jego twarz, która jedenaście lat
temu była niemal zbyt przystojna, zyskała teraz linie, które
nadały jej zupełnie nowy wyraz.
No i nigdy nie siedział tak z otwartymi ustami. To się
zdecydowanie zmieniło. Według niej na lepsze.
Dixie uśmiechnęła się powoli, ledwie zauważając, że
drzwi zamknęły się za Mercedes.
- Cześć, Cole.
Na twarz Colea wypłynął zawodowy uśmiech.
- Witaj w The Vines. Jak już mówiłem, z przyjemnością
cię oprowadzę... jak tylko zamorduję moją młodszą siostrę.
Dixie roześmiała się.
- A ja myślałam, że będziesz zimny i profesjonalny.
- Wiem, jak bardzo nie znosisz takiej pozy. Postaram się
jej unikać. - Obejrzał ją od stóp do głów. - Zawsze się
spóźniałaś, ale jedenaście lat to dużo, nawet jak na ciebie.
Potrząsnęła głową.
- W ten sposób nie zbijesz mnie z tropu.
- Ale mogę próbować.
Czas zmienić temat, zdecydowała i rozejrzała się po
biurze, które było bezlitośnie schludne z wyjątkiem dużego
biurka z ciemnego drzewa. Nagle zza mebla wychyliła się
nakrapiana psia głowa.
- Och... - Pochyliła się z uśmiechem. - Kto to jest?
- Tilly. Raczej nie pozwoli ci się pogłaskać.
- Nie? - Ośmielona wyzwaniem, wyciągnęła rękę w
stronę psa, ale ten schował się natychmiast za biurkiem. - Jest
nieśmiała, prawda?
- Tak. Oprócz tego jest jeszcze neurotyczna i niezbyt
mądra - powiedział, pochylając się, żeby pogładzić zwierzę,
które zniknęło Dixie z pola widzenia. - Tilly boi się burzy,
innych psów, ptaków, nowych ludzi, hałasu... Właściwie, to
chyba boi się wszystkiego.
Dixie podeszła do brzegu biurka, żeby móc zobaczyć psa.
- Czy to jakaś mieszanka z dalmatyńczykiem?
- Chyba tak. Do tego trochę charta i coś jeszcze.
Znalazłem ją przy autostradzie rok temu.
- Jak udało ci się ją zabrać, skoro wszystkiego się boi?
Spojrzał na Tilly z rozbawionym uśmiechem i pewną dozą
poczucia dumy.
- Wyglądało na to, że na mnie czekała. Zatrzymałem się,
otworzyłem drzwi, a ona po prostu wskoczyła.
Dixie potrząsnęła głową.
- Prawdziwa kobieta.
- Ale raczej nie w moim typie. - Jego krzywy uśmiech nie
zmienił się. Jeden kącik ust był uniesiony w górę, a drugi
wygięty w dół. - No dobrze, Tilly. Połóż się.
Co dziwne, pies wykonał polecenie. Cole spojrzał na
Dixie.
- Czekasz na zaproszenie, żeby usiąść? Czego jak czego,
ale krzeseł nam nie brakuje.
Dixie pomyślała, że pies jednak zdecydowanie jest w
typie Colea. Jest posłuszny. Siadając na krześle przy
zagraconym biurku, postanowiła jednak o tym nie wspominać.
Na razie wszystko szło dobrze. Ucisk w żołądku należał
już do przeszłości, była to tylko reakcja na wspomnienie
namiętności. Nie miał nic wspólnego z mężczyzną siedzącym
naprzeciw. Przynajmniej tak sobie to tłumaczyła.
- Dokonałeś cudów z Louret.
- To Eli jest tym magikiem. Ja tylko ciężko pracuję. A co
u ciebie? Dobrze wyglądasz.
- Moje życie pełne było upadków i wzlotów, dziękuję. A
ty?
- Jestem zapracowany. Twoje nazwisko stało się znane.
Gratulacje.
Dixie wyrwał się śmiech.
- Nie uwierzysz, jak wyobrażałam sobie to nasze
spotkanie. A my po prostu wymieniamy uprzejme
komplementy.
Uniósł brew.
- Rozczarowana?
- Nie. No, może trochę. - Przewróciła oczami. - To
znaczy cieszę się, że nie traktujesz mnie z tym okropnym
chłodem, jak ludzi, których nie lubisz.
Coś rozbłysło w jego oczach, ale nadal uśmiechał się
swobodnie.
- Jestem teraz ciepłym, miłym facetem. Prawdziwym
mięczakiem.
Uśmiechnęła się.
- Uwierzę, kiedy sama to zobaczę.
- Z tego, co zrozumiałem, zostaniesz tu kilka dni.
-1 będę wsadzać wszędzie swój nos. Tak pracuję.
- Hmm... - Odchylił się na fotelu. - Porównywano cię do
Maxwella i Rockwella. Zastanawiam się, jak jest nas na ciebie
stać.
Dixie udała zdziwioną, co nie było trudne. Nie miała
pojęcia, że śledził jej karierę.
- Nie przeczytałeś umowy?
- Z jakichś tajemniczych powodów Mercedes chciała
wszystko załatwić sama - powiedział sucho.
- A więc kupujecie prawa do reprodukcji moich obrazów,
a nie do samych obrazów, bo to kosztowałyby was o wiele
więcej. - Planowała jeden dać Mercedes, ale w ramach
przyjaźni, a nie interesów.
- Czyli nie wyświadczasz Mercedes przysługi?
Wzruszyła ramionami.
- Częściowo.
W końcu wstał.
- Chciałabyś się teraz przejść?
- Chodźmy.
Cole ustąpił Dixie pierwszeństwa na schodach, co dało
mu możliwość obserwowania jej głowy z góry. Zawsze
fascynowały go jej włosy. Brudny blond - tak je nazywała.
Dla niego to był kolor piasku. Jej włosy miały mnóstwo
różnych odcieni, były proste i delikatne.
- Mercedes na pewno powiedziała ci z grubsza, o co nam
chodzi - powiedział, kiedy znaleźli się w małym korytarzu na
dole. - Planujemy serię reklam w najlepszych czasopismach i
chcemy, żeby wyglądały jak obrazy. Nic nowoczesnego ani
masowego. Chcemy, żeby oddawały charakter naszych win.
- Powiedziała. - Dixie uśmiechnęła się powoli. -
Powiedziała też, że przy okazji dałeś jej niezły wycisk.
- No i widzisz, kto wygrał. Jesteś tutaj, nawet pomimo
tego, że jest zima, jeden z gorszych okresów na uwiecznianie
winnic.
- Ale ja nie będę malować winnic, tylko ludzi.
- Wspominała o tym, chociaż nie wiem, jak obraz
przedstawiający Eliego nad winogronami pomoże sprzedać
wino.
- Mówiła też, że jej nie słuchasz. - Dixie potrząsnęła
głową. Jej włosy zafalowały przy tym. - Są tysiące dobrych
win. Twoje mogą być najlepsze, ale jak chcesz to pokazać na
obrazie?
- Winogrona, winnice, to są mocne obrazy. Dobry arty-
sta jest w stanie oddać je w sposób, dzięki któremu zostaną
zapamiętane.
Uniosła brwi.
- Mogę ci namalować winogrona w taki sposób, że
abstynenci będą. szlochać z żalu za tym, co tracą. Ale jest
dużo ładnych obrazów winogron. Kolejny, bez względu na to,
jak będzie piękny, nie pomoże ci pokazać tego, co jest w
Louret wyjątkowe. Te obrazy powinny mówić o Louret.
- Wiem, na czym polega kształtowanie marki -
powiedział sucho. - Ale dlaczego mają to być obrazy ludzi? -
Słyszał już argumenty Mercedes. Były dobre, inaczej nie
zgodziłby się na ten pomysł. Chciał jednak usłyszeć, co Dixie
ma do powiedzenia.
- Dlatego, że w winnicach chodzi przede wszystkim o
ludzi. Twoje pinot noir i merlot są znane. Twój cabernet
sauvignon ciągle dostaje nagrody. Ale ludzie powinni też
zrozumieć, że kupując butelkę Louret, kupują nie tylko wino,
ale nos Eliego i łyk dziedzictwa twojej matki.
Uniósł brwi. Dixie nie przypominała tej niepraktycznej
buntowniczki, którą kiedyś znał.
- Brzmi, jakbyś się sama zajmowała winem albo jakbyś
się do tego dobrze przygotowała.
- Często rozmawiam z Mercedes o winie. Poza tym,
owszem, trochę się przygotowałam. Maluję szybko, ale zanim
zacznę, dużo czasu spędzam na zbieraniu informacji.
- A co z twoją sztuką? - spytał, nagle zaciekawiony. - Co
z twoimi niekomercyjnymi obrazami?
Wzruszyła ramionami.
- Świat sztuki jest strasznie wąski. Jeśli nie
reprezentujesz modnego akurat nurtu, to znaczy, że nie robisz
nic znaczącego, czyli nie jesteś częścią dialogu między
artystami i krytykami.
- Kiedyś lubiłaś awangardę.
- Nadal ją lubię. Ale sama nie chcę tak malować. Chcę
malować sztukę reprezentacyjną. Co jest niewiele lepsze od
sztuki komercyjnej, którą zresztą też uprawiam - roześmiała
się. - Kiedyś jeden z profesorów powiedział mi, że mam duszę
ilustratora. I to nie miał być komplement.
- Niektórym nie powinno się pozwalać na uczenie
innych.
- Nie, on miał rację. Ale uważam, że Rembrandt też był
świetnym ilustratorem - uśmiechnęła się. - Nigdy nikt mnie
nie oskarżał o fałszywą skromność.
Nikt nigdy nie oskarżał jej o skromność w ogóle,
pomyślał rozbawiony. Jemu jednak wydawało się to
atrakcyjne.
- Nie masz poczucia, że praca nad zleceniami
komercyjnymi... ogranicza twoją kreatywność? - zapytał.
- Moja obecna sytuacja pozwala mi na wybieranie
spośród różnych zleceń. Mam dużo do powiedzenia w tym, co
robię, i nie przyjmuję prac, które mnie nie ekscytują.
A jednak przyjęła ich zlecenie... I to zapewne za mniej
pieniędzy, niż zwykła na ogół pracować. Przysługa dla
przyjaciółki?
- Wino cię ekscytuje?
Spojrzała na niego długim, intensywnym spojrzeniem.
- Oprowadzisz mnie w końcu czy nie?
- Oczywiście, że tak. - Otworzył najbliższe drzwi. - Tutaj
butelkujemy wino. To królestwo Randy’ego.
Dixie nie zmieniła się bardzo. Wciąż miała ciało, które
rzu-cało mężczyzn na kolana, i uśmiech, który mówił, że nie
ma nic przeciwko temu. I wciąż przyciągała do siebie ludzi,
zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Przez następną godzinę
Cole miał okazję obserwować, jak oczarowywała wszystkich
po kolei.
Randy został łatwo pokonany, ale on był młody i był
urodzonym flirciarzem. Russ, który zarządzał winnicami, też
się długo nie bronił - był wprawdzie starszy, ale był
mężczyzną. Prawdziwym wyzwaniem była za to pani
McKillup. Zawsze zgryźliwa starsza księgowa przy Dixie
szczerze się uśmiechnęła! Do tej pory Cole widział jej
uśmiech tylko wtedy, kiedy dostawała nowy program
kalkulacyjny.
To wszystko jednak mu nie przeszkadzało. Zdał sobie z
tego sprawę, kiedy patrzył, jak Dixie owija sobie Randyego
wokół małego palca. Nie był w ogóle zazdrosny. Nie
potrzebował już dowodu na to, że się z niej wyleczył. Gdy
tylko się dowiedział, że go zostawiła, postanowił zapomnieć o
niej i całkiem nieźle mu się to udało. Mógł teraz stać z boku i
przyglądać się, jak flirtuje, nie wpadając przy tym w stare
bagno.
Może jednak nie zabije swojej siostry.
- Musisz mi pokazać swojego laptopa - mówiła pani
McKillup, kiedy zbierali się do odejścia i pozostawienia jej
liczbom. - Podejrzewam, że masz za mało pamięci, ale jeśli
tak jest, to łatwo będzie ją zainstalować.
- Dziękuję. - Dixie uśmiechnęła się szeroko. - Naprawdę
przyda mi się pomoc od kogoś, u kogo dobrze funkcjonuje
lewa półkula. Moja chyba poddała się już wiele lat temu.
- Nie ma wątpliwości co do zdrowia lewej półkuli pani
McKillup - powiedział Cole, kiedy schodzili schodami w
dół.
- To stwierdzenie mogło jednak nie wyjść ci,na zdrowie.
- Masz rację - uśmiechnęła się, kiedy dotarli na najniższe
piętro. - Pani McKillup przypomina mi moją nauczycielkę z
podstawówki. Na początku mnie przeraziła.
- Nie widać było tego po tobie.
- Och, już dawno zdałam sobie sprawę z tego, że łatwiej
jest lubić ludzi, a wiesz przecież, jak nie lubię marnować
energii. Poza tym jest to znacznie bardziej interesujące.
Uświadomił sobie, że właśnie temu zawdzięczała swój
urok. Sprawiała, że ludzie ją lubią, dlatego, że ona ich lubiła. I
może właśnie to było przyczyną, że między nimi wszystko się
popsuło, bo w nim zbyt dużo było tego, czego nie lubiła.
Zaskoczyła go fala nagłego gniewu, stłumił ją jednak. To
były dawne czasy.
- Niektórych ludzi trudno jest polubić - powiedział.
- To prawda. Są też tacy, którzy nie są warci wysiłku, ale
o tym dowiadujesz się dopiero wtedy, kiedy spróbujesz. -
Otworzyła drzwi do pokoju degustacyjnego. - Powinnam
chyba rozpakować resztę moich rzeczy. Nie wiem tylko, gdzie
mogę je przenieść.
- Matka umieściła cię w małym domku. Na pewno go
pamiętasz.
Dixie zatrzymała się w otwartych drzwiach i rzuciła mu
spojrzenie przez ramię.
- Tak - powiedziała po chwili. - Pamiętam go.
Mały domek był w pewnym oddaleniu od głównego
budynku - niezbyt daleko, ale wystarczająco, żeby zapewnić
prywatność. Tamtego lata, wiele lat temu, kiedy on wciąż
mieszkał w dużym domu, Dixie wprowadziła się tu z matką.
Skończyła właśnie studia i szukała pracy. Pewnego dnia
odwiedziła Mercedes, a w nocy ona i Cole zostali
kochankami. Często się tam spotykali i kochali się.
Potrząsnęła lekko głową, a na jej usta wypłynął
półuśmiech, który nie sięgnął jednak oczu. Nie mógł odczytać
ich wyrazu.
- Pomożesz mi przenieść rzeczy czy musisz wracać do
pracy? Tylko ostrzegam - mam sporo bagażu.
- Nie ma problemu. Lubię pokazywać mięśnie przed
dziewczynami.
Przesunęła spojrzeniem po jego ciele, a w jej oczach
pojawiła się psotna iskierka.
- Może wobec tego włożysz obcisły podkoszulek. To
będzie piękny widok.
Fala gorąca, która go ogarnęła, wcale go nie zaskoczyła.
Dixie była kobietą, która nie pozostawiała mężczyzn
obojętnymi. Jednak zdziwiła go siła własnej reakcji.
- Wciąż igrasz z ogniem, Dixie? - zapytał łagodnie.
- Czasami bawię się też nożyczkami.
Była wyraźnie rozbawiona. Na razie puści jej to płazem.
Później jednak...
- Chodźmy poćwiczyć moje mięśnie - powiedział lekko,
nie wyjaśniając, jaki rodzaj ćwiczeń miał na myśli.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Jeździsz terenówką? - Cole wsiadł do samochodu,
rozglądając się dookoła. - Widziałbym cię raczej w ferrari
albo w czymś, co mało pali i ma z tyłu nalepkę z napisem:
„Czy przytuliłeś już dzisiaj jakieś drzewo?”. Ale terenówka? -
Potrząsnął głową. - Tym jeżdżą przecież matki młodych
zawodników drużyny baseballowej.
- Nie ma nic złego w matkach młodych zawodników
drużyny baseballowej. - Nacisnęła pedał gazu trochę zbyt
mocno. - Dużo pracuję w terenie. Muszę mieć miejsce na mój
sprzęt i na Hulka, a ten model pali najmniej ze wszystkich
dostępnych na rynku. - Czemu tak się usprawiedliwiała? - A ty
czym jeździsz? Lśniącym nowym mercedesem?
- Pięcioletnim jeepem grand cherokee, pięć cylindrów,
standardowe wyposażenie - odpowiedział szybko.
- Terenówka.
- Tak.
Spojrzała na niego i obydwoje wybuchnęli śmiechem.
- Czy naprawdę kiedyś byliśmy tacy płytcy?zapytała. -
Kłócimy się o samochody, jakby to miało jakieś znaczenie.
- Mów za siebie. Ja nie byłem płytki. Byłem tylko głupi.
Nie był głupi. Na pewno był ambitny. Zdeterminowany, żeby
być lepszym od ojca, żeby udowodnić, że jego rodzina nie
potrzebuje Spencera Ashtona. Dixie rozumiała to. Nie
potrafiła tylko z tym żyć.
Domek, w którym miała mieszkać, był zbudowany na
tyłach głównego budynku, nieco na wschód. Jednak żeby
dostać się tam samochodem, trzeba było okrążyć dom,
przejechać przez część winnic, mały gaj oliwny i zawrócić.
Nawet w styczniu drzewa wyglądały tu malowniczo ze
swoimi szarozielonymi liśćmi i otaczającymi je zielonymi
krzaczkami szałwii i lukrecji.
Gaj był jeszcze ładniejszy latem, przypomniała sobie
Dixie.
- A więc czemu jeździsz terenówką? - spytała, kiedy
zatrzymała się przed niewielkim budynkiem. - Nie musisz
przecież wozić wielu rzeczy.
- Dzisiaj już nie, ale kiedyś musiałem. Kilka lat temu
kupiłem małą chatę i od tamtej pory przy niej pracuję.
- Sam ją remontujesz? - zapytała zaskoczona. Cole,
którego znała, musiał mieć wszystko najnowsze i najlepsze.
- W pewnym sensie można to tak nazwać. - Otworzył
drzwi. - Teraz domek wygląda całkiem przyzwoicie, chociaż
kiedy go kupiłem, nie nadawał się do zamieszkania. Podobała
mi się ziemia i widok. Miałem zamiar zburzyć chatę i
zbudować coś nowego, ale w międzyczasie zaczęły mnie
fascynować narzędzia. Chata była pretekstem, żebym mógł ich
używać. Czy ty naprawdę potrzebujesz tego wszystkiego?
- Wskazał stos rzeczy w bagażniku.
- Ostrzegałam cię - uśmiechnęła się.
- No tak, ostrzegałaś.
Dixie wzięła mniejszą walizkę i torbę z farbami. Cole
chwycił drugą walizkę i duży zwój płócien. Stos rzeczy
zmniejszył się, ale tylko nieznacznie.
Drzwi do domu nie były zamknięte na zamek. Dixie
otworzyła je i stanęła w progu.
Nic się tutaj nie zmieniło. Podłoga wciąż była sosnowa,
zasłony wciąż były białe, a meble proste. Wszystko wyglądało
tak samo jak jedenaście lat temu.
Cole dotknął jej ramienia.
- Potem będziesz zwiedzać. To wszystko jest dosyć
ciężkie. Jesteś pewna, że nie masz w tej walizce jakiegoś
poćwiartowanego ciała?
- Oczywiście. Krew poplamiłaby moje płótna.
Weszła do środka i stanęła przy zniszczonej skórzanej
kanapie. Ostatni raz, kiedy ją widziała, była nago.
- Czy to ten sam indiański gobelin? - zapytała,
przesuwając dłonią po pledzie przykrywającym kanapę.
Kolory nieco wybladły, ale wciąż wyglądał pięknie.
- Pamiętam, jak byłaś nim owinięta.
Jej ręka na pledzie zatrzymała się. Spojrzała na Cole’a i
przeszłość nagle powróciła, powodując zamęt w głowie i
sercu.
W tamtej chwili pragnęła go. Pragnęła go bardzo.
Około dziesięciu porośniętych futrem kilogramów
wpadło jej pod nogi, omal jej nie przewracając i wydając z
siebie dźwięk podobny do odgłosów piły łańcuchowej.
Cole otworzył szeroko oczy.
- Co u licha...?
- Poznaj Hulka. - Dziękuję ci, Hulk, powiedziała w
myślach, schylając się, żeby go podnieść. Przeciągnął się i
ułożył wygodnie w jej ramionach, mrucząc z rozkoszy, kiedy
przeciągnęła dłonią po szarym futrze. Hulk uwielbiał być w
centrum uwagi.
Cole patrzył na nich z powątpiewaniem.
- To kot, prawda?
- Tak wieść głosi.
- Lepiej powiem o nim mamie.
- Chyba nie ma alergii na koty? Mercedes powiedziała,
że mogę go ze sobą zabrać. - Położyła rękę pod brodą kota, a
on zamruczał jeszcze głośniej. - Zawsze ze mną podróżuje.
- Jestem pewien, że nie będzie z tym problemu. Jednak
wydaje mi się, że nie jesteśmy przygotowani na jego
przybycie. Nie mamy pod ręką zapasu antylop ani gazeli, żeby
go nakarmić. - Przyjrzał się Hulkowi. - Dobrze, że w
sąsiedztwie nie ma żadnych małych dzieci.
- Bardzo śmieszne. Hulk jest duży, ale kochany. Uwielbia
wszystkich, dzieci też.
- Chyba na deser. Dixie fuknęła.
- Co masz przeciwko mojemu kotu?
- Tilly.
- Spokojnie. Hulk potrafi się wspinać na drzewa i nie jest
nieśmiały.
- Ale Tilly jest nieśmiała. Dixie zmarszczyła brwi.
- Postaram się więc, żeby nie wychodził. - Odczepiła
Hulka od siebie i postawiła go na kanapie. Kot rzucił jej pełne
wyrzutu spojrzenie i zeskoczył na podłogę. Koci honor
zabraniał mu pozostać w miejscu, gdzie go postawiono.
Chodzili jeszcze trzy razy do samochodu, żeby wszystko
z niego zabrać. Dixie udało się powstrzymać zalew
wspomnień, ale kiedy skończyli, cieszyła się na myśl, że Cole
już sobie pójdzie. W głowie miała mętlik i musiała wszystko
przemyśleć.
Cole, z typową dla niego przekorą, kiedy tylko odstawił
ostatnią torbę z książkami, postanowił odbyć towarzyską
pogawędkę.
- Dziwna poduszka - powiedział, skinąwszy głową w
stronę pufa, który położyła na podłodze pod ścianą. - Kiedy na
nią patrzę, mam brudne myśli.
- To do medytacji, Cole. Słyszałeś kiedyś o medytacji?
- Tak. - Skinął głową. - Czy to oznacza, że nie
praktykujesz już czarnoksięstwa?
- To nie była moja droga. - Wydała z siebie
zniecierpliwione westchnienie. - To tak jak twoje bieganie.
Odpoczynek dla umysłu.
Cole wybuchnął śmiechem.
- Tylko się nie gniewaj - powiedział, unosząc dłoń - ale
pomyślałem, że powinienem się spodziewać, że będziesz
wolała siedzieć, niż biegać.
Nie mogła się nie uśmiechnąć. W końcu miał rację.
- Nie pociąga mnie pocenie się - odparła. Chociaż
musiała przyznać, że rezultaty były nietrudne do zauważenia.
Cole był szczupły i w wieku trzydziestu pięciu lat zbudowany
równie dobrze jak w wieku dwudziestu czterech.
Oparł się o ścianę i założył ręce na piersi.
- Czy teraz, kiedy już poćwiczyłem dla ciebie mięśnie,
zaproponujesz mi coś zimnego do picia?
- Nie włożyłeś obcisłej koszulki - zauważyła, kładąc
laptop na stole. - Poza tym nie zdążyłam jeszcze niczego
kupić.
- Mama zadbała o to, żeby w lodówce i w spiżarni były
podstawowe produkty. - Przechylił głowę. - Jesteś
zdenerwowana?
- Oczywiście, że nie. - Oj, będzie się smażyć w piekle za
to kłamstwo. - Ale muszę się rozpakować. Nie powinieneś
wracać do pracy?
- Ostatnio całkiem sporo pracowałem. Więc dlaczego tu
jesteś?
Zamrugała powiekami.
- Masz kłopoty z pamięcią?
- Możesz wybierać sobie zlecenia. Wybrałaś Louret.
Chcę wiedzieć, dlaczego.
Wzruszyła ramionami tak swobodnie, jak tylko mogła,
próbując nie zwracać uwagi na przyspieszone bicie serca.
- Po pierwsze, dobrze mi płacicie. Po drugie, Mercedes
mnie o to prosiła. Po trzecie... mimo że ignorowanie twojego
istnienia było dosyć przyjemne, przeszkadza mi jednak
przyjaźnić się z twoją siostrą teraz, kiedy jestem w Kalifornii.
- A więc jesteś tutaj z mojego powodu. - Podszedł do
niej. Stał zdecydowanie za blisko, ale nie miała zamiaru się
cofać.
- To tylko jeden z powodów. Jeden z wielu powodów.
- Dobrze. - Pochylił się i pocałował ją.
Zaskoczył ją na tak długo, że zdążyła się pojawić gorąca
fala pożądania. Potem jednak zadziałał instynkt.
Odepchnęła go do siebie. Mocno.
Zachwiał się, potknął o Hulka i wylądował na podłodze.
Dixie wybuchnęła śmiechem. Ku jej zdziwieniu, on również
się zaśmiał.
- Chciałem, żeby kolana ugięły się pod tobą, a nie pode
mną. Ten twój paskudny kot...
- Mam nadzieję, że nic mu nie zrobiłeś. - Rozejrzała się
dookoła i dostrzegła Hulka siedzącego obok kanapy i
wygładzającego potargane futerko językiem. Nic mu się nie
stało.
- Jasne. Martw się o kota, nie o mnie.
- Jesteś od niego większy.
- Niewiele większy. - Wstając, uśmiechał się jednak.
Dixie uniosła brwi.
- Zmieniłeś się.
- Nie mam już dwudziestu czterech lat. - Uśmiech nie
schodził mu z ust, ale oczy przekazywały inną wiadomość.
Taką, która uderzyła ją mocniej niż ten krótki pocałunek. -
Zrozum, to, co było między nami jedenaście lat temu, to
zamknięty rozdział. Co nie znaczy, że nie możemy zacząć
pisać nowego.
- Nie jestem zainteresowana. - Jej ciało miało wprawdzie
inne zdanie, ale to nie ono decydowało.
- Ale ja jestem. Powiedz, wciąż jeszcze masz ten tatuaż?
- Spadaj, Cole.
- Nie będzie mnie w mieście przez kilka dni, ale kiedy
wrócę, mam zamiar dowiedzieć się, co z tatuażem -
powiedział, wychodząc.
Dixie ogarnęły sprzeczne emocje. Przygryzła wargę.
Poczuła na niej sól, kawę i ten subtelny smak jego ust. Co
dziwne, jej duchy milczały.
Może wspomnienia są jak księżyc, pomyślała. Odbite
światło nigdy nie jest tak mocne jak to, które pada
bezpośrednio ze źródła... A źródło, z którego pochodzą jej
nocne mary, właśnie ją pocałowało po raz pierwszy od
jedenastu lat, kiedy go opuściła.
Wyglądało na to, że nadchodzące dwa tygodnie na pewno
nie będą nudne.
W następny poniedziałek wczesnym rankiem Dixie
wyruszyła krętym podjazdem otaczającym front posiadłości
na poszukiwanie Hulka. Wyszedł z domu. Od kiedy
przyjechała, udawało mu się to co najmniej raz dziennie. Ale
na razie nie miało to znaczenia. Cole wyjechał w interesach
zaraz następnego dnia po jej przyjeździe i zabrał ze sobą Tilly.
- Hulk! - zawołała. Był już dzień, ale wiszące burzowe
chmury sprawiały, że wciąż było ciemno. Wiał silny wiatr,
zanosiło się na deszcz, a temperatura nie przekraczała siedmiu
stopni Celsjusza. - Hulk, przecież nie lubisz moknąć. Czas
wracać. - Po kocie nie było śladu.
Dobrze, że Cole wyjechał. To przypomniało jej, jakie są
jego priorytety. Ale, do diabła, jeśli mężczyzna ogłasza swój
zamiar obejrzenia tatuażu kobiety, powinien zostać chociaż na
tyle długo, żeby mogła mu odmówić.
Ciekawe, czy naprawdę wyjechał w celach służbowych...
Jednak, o ile oczywiście całkowicie się nie zmienił, zawsze
grał fair. Żadnych kłamstw, żadnych sztuczek. Poza tym nie
mogła sobie wyobrazić jego matki ukrywającej jakieś
kłamstwa.
Dixie uśmiechnęła się. Lubiła Caroline Ashton Sheppard,
mimo że to ona była źródłem niektórych najbardziej
irytujących przekonań Colea co do żeńskiej części gatunku.
Gdyby Caroline urodziła się dwa tysiące mil na wschód,
byłaby klasyczną południową pięknością - delikatną, łagodną,
z wrodzonym wyczuciem stylu i żelazną wolą.
Dixie lubiła też ojczyma Colea. Lucas Sheppard był
jednym z tych ludzi, których nazywa się „solą ziemi” i którzy
przypominają cynikom, takim jak ona, że nie wszyscy
mężczyźni są łotrami, małymi chłopcami albo idiotami.
I Dixie, i Cole mieli problemy z ojcami. Oczywiście jego
problem sięgał dużo głębiej. Ojciec Dixie nie chciał umrzeć i
jej zostawić, a ojciec Colea opuścił go z własnej woli.
Oczywiście nie dowiedziała się tego od Colea, pana Nie-
Rozmawiam-O-Sprawach-Osobistych. Opowiedziała jej o tym
Mercedes. Kiedy Cole miał osiem lat, Spencer Ashton
zostawił rodzinę, żeby poślubić sekretarkę, pozbawiając przy
tej okazji swoją żonę większości jej dziedzictwa. Nigdy nie
wrócił.
Nigdzie nie było widać śladu Hulka. Dixie zawołała go
znowu, chociaż wiedziała, że Hulk pojawi się dopiero wtedy,
kiedy będzie miał na to ochotę.
No cóż. Uważała jednak, że jej obowiązkiem było
spróbować. Potrząsając głową, zawróciła w stronę domu.
Nagle zauważyła mężczyznę stojącego przed domem.
Przystanęła i zmarszczyła brwi. Nie był to raczej żaden z
pracowników, mimo że ubrany był zwyczajnie w dżinsy i
prostą koszulę. Poznała już jednak chyba wszystkich, którzy
pracują w winnicy.
A może nie? W każdym razie na pewno by go
zapamiętała. Był wysoki i wyglądał, jakby właśnie zsiadł z
konia. Mi-mo wszystko było w nim coś znajomego...
Zaintrygowana, ruszyła w jego stronę.
- Dzień dobry - powiedziała, zbliżając się. - Szuka pan
kogoś?
Odwrócił się. Miał szpakowate włosy i interesujące
zmarszczki wokół oczu. To na pewno od mrużenia oczu, kiedy
galopował prosto w zachodzące słońce, pomyślała
rozbawiona.
- Nie. Jestem tylko ciekawy.
- Winnice uwielbiają ciekawych turystów - zapewniła go
- ale dopiero po dziesiątej, kiedy otwierają salon degustacyjny.
Ta część to własność prywatna. - Przechyliła głowę. -
Wygląda pan znajomo.
- Chyba się jeszcze nie spotkaliśmy - odpowiedział
uprzejmie. - Czy jest pani jedną z właścicielek?
- Nie, jestem tylko tymczasowym pracownikiem i
przyjaciółką rodziny. To chyba kształt pana głowy -
powiedziała, zadowolona, że udało jej się zidentyfikować to,
co było w tym mężczyźnie znajomego. - I oczy. Gdybym
mogła porównać kształt pana czaszki z Coleem i Elim...
jestem pewna, że byłyby identyczne.
Wyglądał na lekko zaalarmowanego.
- Mam nadzieję, że nie będzie pani próbować. Jest pani
lekarzem? Albo antropologiem?
Zaśmiała się.
- Nie. Jestem artystką. A czy pan nie jest czasem jakimś
zaginionym kuzynem Ashtonów?
Potrząsnął głową i przyglądał się jej przez chwilę z
nieodgadnionym wyrazem oczu.
- Skoro to prywatny teren, to powinienem się już zbierać.
Miło było z panią porozmawiać.
Cole spędził cztery frustrujące dni w Sacramento.
Powodem tej frustracji w pewnej mierze była praca, ale
również to, że nie był w stanie myśleć o tym, o czym
powinien.
Dixie wyjechała z The Vines w piątek po południu i
zamierzała wrócić dopiero po weekendzie. Miała oczywiście
do tego prawo, ale Cole cały czas się zastanawiał, z kim
spędza ten weekend. Kobieta taka jak Dixie była sama tylko
wtedy, kiedy tego chciała.
Była druga nad ranem. Siedział sam w swoim pokoju
hotelowym, walczył ze wspomnieniami i zastanawiał się nad
własnym zdrowiem umysłowym. Dlaczego w ogóle brał pod
uwagę możliwość związania się z nią jeszcze raz?
Pociągała go, to prawda. Na dodatek wiedział, jak gorąca
potrafi być w łóżku. Był jednak wystarczająco dorosły, żeby
wiedzieć również, że ogień parzy. W końcu doszedł do
wniosku, że nie potrzebuje złamanego serca ani innych
problemów, i zapadł w sen.
Podjeżdżając na parking winnicy, pomyślał, że irytuje go
to, że nie może się doczekać spotkania z nią. Chwycił teczkę,
otworzył drzwi jeepa i wysiadł.
Eli czekał na niego.
- Jak poszło?
- Dużo rozmów, mało działań. - Cole otworzył tylne
drzwi i Tilly wyskoczyła z samochodu, uprzejmie powąchała
dłoń Eliego, po czym odeszła na bok.
- Wszyscy się zgadzają, że potrzebna jest lepsza koordy-
nacja pomiędzy różnymi zrzeszeniami producentów wina -
powiedział Cole, otwierając teczkę i wyjmując z niej stos
papierów. - Zwłaszcza kiedy dochodzi do lobbowania w
Sacramento. Nikomu jednak nie chce się stworzyć grupy
koordynującej.
- Wydawało mi się, że Joe Bradley lubi się wszystkim
zajmować.
- Nie pozwolę Joemu zrobić z tego jednego z jego show.
Zaczyna pełen entuzjazmu, a potem traci zainteresowanie i
wszystko się wali.
Eli westchnął.
- To znaczy, że ty się zgodziłeś to zrobić.
- Nie. - Gole sam wciąż był jeszcze tym zdziwiony. W
pewnym momencie robienie wszystkiego i udowadnianie, że
może zrobić to lepiej niż inni, przestało go bawić. - Mam
wystarczająco dużo zajęć.
- Wiem. Tak właśnie myślałem.
- Masz. - Cole podał Eliemu plik papierów. - To kopia
protokołu ze spotkania. Jest tam kilka interesujących rzeczy.
Eli skrzywił się.
- Nie mógłbyś mi tego streścić?
Cole uśmiechnął się. Eli nie znosił papierkowej roboty.
- Niestety nie mogę. Muszę się zająć czym innym.
- Ciekawe, czy ma to coś wspólnego z tą twoją dawną
dziewczyną, która ciągle za mną chodzi...
- Dixie za tobą chodzi? - Zadał to pytanie tak obojętnym
tonem, że niemal sam sobie uwierzył.
- Gdziekolwiek się pojawię, ona tam jest z tym swoim
aparatem. Mówi, że chce zrobić dużo zdjęć, zanim zabierze się
do malowania. - Eli skrzywił się. - Dlaczego ty i Mercedes nie
powiedzieliście mi, że mam być twarzą tej kampanii?
- Uznaliśmy, że niespodzianka będzie znacznie
zabawniejsza. - Cole ruszył w stronę drzwi.
- No cóż, mnie to się wcale nie podoba. - Eli szedł obok
niego. - Co nie znaczy, że przeszkadza mi towarzystwo Dixie.
- A komu by przeszkadzało? - Na pewno flirtowała z
Elim, pomyślał Cole. Dla Dixie flirtowanie było jednak tak
samo naturalne jak oddychanie.
- Jest zabawna i do tego bardzo ładna. Wolałbym tylko,
żeby nie miała ze sobą tego przeklętego aparatu. - Eli
zatrzymał się i odwrócił twarzą do Colea, tak, że ten też
musiał się zatrzymać. - Więc... jesteś zainteresowany?
Cole zmarszczył brwi.
- Czy jestem zainteresowany Dixie?
- Tak, chyba o niej rozmawiamy. Wiem, że było coś
między wami wiele lat temu. Ale nie wygląda na to, żebyś
podejmował grę w miejscu, w którym ją skończyłeś.
- Byłem w Sacramento - rzucił Cole. To, że sam się
zdecydował wycofać, nie znaczyło, że jego brat ma wolną
drogę.
- A ja byłem tutaj i rozglądałem się. Pomyślałem, że
powinienem dać ci znać, zanim wykonam pierwszy ruch.
- Nie możesz sam sobie znaleźć kobiety? - zapytał Cole z
wściekłością. - Musisz zabierać się za to, co zostało po mnie?
Eli roześmiał się, czym zirytował go jeszcze bardziej.
- Chciałbym zobaczyć minę Dixie, gdyby usłyszała, że
mówisz o niej „to, co zostało po mnie”.
Cole nie był kompletnym szaleńcem.
- Zły dobór słów - przyznał. - Ale lepiej trzymaj łapy
przy sobie.
- Zobaczymy. Jeśli ty nie...
Nagle zza rogu wybiegła Tilly goniona przez wielkiego
szarego kota. Pies zatrzymał się za nogami Cole’a, trzęsąc się
z przerażenia. Za nimi pojawiła się Dixie, zaróżowiona od
biegu, z rozwianymi włosami i nagimi udami widocznymi
spod krótko obciętych dżinsów.
Zatrzymała się kilka metrów przed nimi. Tak samo
zresztą jak Hulk, ale Cole nie zwracał na kota uwagi.
ROZDZIAŁ TRZECI
Cole uśmiechnął się.
- Chyba jeszcze nie widziałem, żebyś się tak szybko
poruszała.
- Próbowałam uratować twojego głupiego psa. - Była bez
tchu i jej pierś falowała pod skąpym podkoszulkiem, na
którym napis informował, że grzeczne kobiety rzadko
przechodzą do historii.
Tilly uspokoiła się nieco, chociaż wciąż jeszcze trzęsła
się ze strachu. Cole pogłaskał ją po głowie i spróbował nadać
swojemu głosowi surowe brzmienie.
- Miałaś trzymać swojego demonicznego kota w domu.
- Zgadnij, co się stało? Uciekł mi.
- Nie miałoby to żadnego znaczenia - wtrącił się Eli -
gdyby pies Colea nie był tak żałosny. - Spojrzał na Tilly,
skuloną za Coleem. - Wiem, że kot jest duży, ale ty wciąż
jesteś od niego cięższa o kilkanaście kilogramów.
- Tak jakby to się liczyło. - Cole potrząsnął głową. - Jeśli
chodzi o Tilly, to wszystko na świecie jest od niej większe i
groźniejsze.
Dixie podeszła bliżej, poruszając się z wdziękiem
równym jej kotu.
- Widziałam dżdżownice, które mają więcej kręgosłupa.
- Dżdżownice należą do bezkręgowców.
- No to rozumiesz, co mam na myśli.
Eli zauważył nogi Dixie i przyglądał im się otwarcie.
Cole nie mógł go za to winić.
- Nie jest ci zimno? - zapytał Eli z troską. - To nie jest
pogoda na szorty.
Cole powinien był go uprzedzić, że lepiej nie
kwestionować tego, co robi Dixie. Dixie uniosła brwi.
- Dla mnie to jest pogoda na szorty. Jestem
przyzwyczajona do znacznie ostrzejszego klimatu.
- Ostry. - Cole skinął głową. - To jest pierwsze słowo,
które przychodzi mi na myśl, kiedy o tobie myślę. Tak jak ta
koszulka.
- Zauważyłam, że wolno ci idzie czytanie.
Ponieważ litery były opięte na parze bardzo ładnych
piersi, Cole tylko się uśmiechnął.
Podczas gdy oni rozmawiali, Hulk postanowił
doprowadzić zwycięstwo do końca. Nonszalancko, jak
przystało na kota, podchodził coraz bliżej. Tilly wycofywała
się krok za krokiem, aż w końcu znalazła się za Elim. Hulk,
triumfując, stanął przy nodze Colea i zaczął mruczeć.
- Tak, widzę, jakie z ciebie niewiniątko - powiedział
Cole, schylając się, żeby podnieść kota. Pogłaskał go i Hulk
zaczął mruczeć głośniej.
- Ok, rozumiem. - Eli kiwnął głową. - Do zobaczenia
później.
Cole spojrzał na niego.
- O czym mówisz?
- Wracam do pracy. To takie coś, czym niektórzy z nas
zajmują się o tej porze w dzień powszedni.
- Dobry pomysł - Cole zerknął na Dixie. - Weź Tilly ze
sobą.
- Zapomnij o tym. Zasługujesz na kilka utrudnień. Miło
cię było widzieć bez aparatu, Dixie - powiedział Eli i oddalił
się.
Dixie patrzyła, jak Eli odchodzi.
- Masz. - Cole wręczył jej futrzaną kulkę. - Zabieraj
swojego potwora. Tilly jest bliska załamania nerwowego.
Dkie usadziła sobie kota na ramieniu i swobodnym
krokiem ruszyła do domu. Cole szedł obok niej. Rzuciła mu
spojrzenie z ukosa.
- Myślisz, że Tilly ma jakiś psi rodzaj manii
prześladowczej?
- Raczej składam to na karb życiowych doświadczeń. Jej
poprzedni właściciel musiał ją źle traktować.
- Jej poprzednim właścicielem był kot?
- Powiedziałbym, że jej strach się uogólnił.
Uśmiechnęła się lekko, ale nie odpowiedziała. Przez
kilka minut szli w ciszy, a Tilly podążała za nimi.
Śmieszne, pomyślał. Kiedyś uznał spacerowanie z Dixie
za irytujące. Świetnie dogadywali się w łóżku, ale nie lubił się
z nią przechadzać. Ona szła powoli, a on zawsze chciał
dotrzeć na miejsce jak najszybciej.
Powiedziała wtedy, że nie pociąga jej pocenie się. On z
kolei nie widział sensu w poświęcaniu dwudziestu minut na
dotarcie tam, gdzie można było dotrzeć w dziesięć. Chociaż
musiał przyznać, że miło było czasami zwolnić. Dawało mu to
sposobność do rozkoszowania się zapachem jej perfum - lekko
korzennym, bardziej ziołowym niż kwiatowym, trudnym do
określenia.
Tak jak ona.
- Co myślisz o Nowym Jorku?
- Uwielbiani go - odpowiedziała. - Nawet wtedy, kiedy
mieszkałam w tym okropnym małym mieszkaniu, nikogo nie
znałam i tęskniłam za domem, uwielbiałam go. Jest tam tyle
do zobaczenia i zrobienia, a energia tego miejsca jest po
prostu niesamowita.
- Podoba ci się to? Nigdy sobie ciebie nie wyobrażałem
jako części tego energicznego tłumu.
- Zawsze uważałeś mnie za lenia - zauważyła
filozoficznie.
- Nieprawda. - Kiedy spojrzała na niego sceptycznie,
poddał się. - No, może artystycznego lenia. To nie to samo. A
ty uważałaś mnie za nudnego biznesmena.
- Na pewno nie nudnego - mruknęła. - Ogarniętego
obsesją.
- To słowo przypomina mi kilka naszych kłótni.
- A jak sam byś się określił? - Machnęła ręką. -
Nieważne. Nigdy nie chciałeś się wyprowadzić, spróbować
czegoś nowego?
- Moje cele, moja rodzina, moje życie - wszystko było
tutaj. I wciąż jest. Dlaczego wyjechałaś? - Gdy tylko Cole
wypowiedział te słowa, zapragnął je cofnąć. Brzmiały za
bardzo jak: „Dlaczego mnie opuściłaś?”.
Wiedział dlaczego. W końcu zrozumiał to i nawet
przyznał jej rację. Ale zrozumienie to nie to samo co
wybaczenie.
Ona jednak albo nie usłyszała tego niewypowiedzianego
pytania, albo nie chciała się zagłębiać w ten temat.
- Strasznie mnie korciło, żeby to zrobić - powiedziała
lekko. - Wiesz, co mówią o Nowym Jorku? Że jeśli dasz sobie
radę tam, to dasz sobie radę wszędzie. Chciałam sprawdzić,
czy mi się uda.
- Udało ci się. - Dotarli do domu. Otworzył drzwi i
przytrzymał je. - Kobiety i potwory przodem.
- Tylko potwór. Ja muszę wracać do pracy. Co? -
zapytała.
- Co cię tak bawi?
- To, że tobie spieszy się do pracy, a nie mnie.
- No tak, zgadzam się, że to dziwne. Uważaj, musisz
szybko zamknąć drzwi. - Postawiła Hulka na podłodze,
cofnęła się i Cole szybko zamknął drzwi..Termin oddania
pierwszego obrazu jest dosyć krótki, a ja jeszcze nie mam
koncepcji. Eli jest tematem, ale nie mam na niego pomysłu.
- To ty w ogóle zwracasz uwagę na terminy? - zapytał
uprzejmie.
- Bardzo śmieszne. Nie jestem aż taka niesolidna.
- Jeśli powiesz mi, że teraz zawsze zdążasz na czas, to
poproszę cię o dokumenty. Albo wezwę egzorcystę.
Uśmiechnęła się.
Jej uśmiech był mu zbyt dobrze znany. I sięgał do tych
zakamarków duszy, które chciał zostawić tylko dla siebie.
Położył rękę na drzwiach, zastawiając jej drogę i przybliżając
się do niej.
- Tego tu wcześniej nie było - powiedział, dotykając
kurzych łapek w kąciku jej oka.
Odchyliła głowę w drugą stronę.
- Kiedyś mówiłeś lepsze komplementy. Odsuń się, Cole.
- Nie mam zamiaru cię całować. A w każdym razie nie w
tej chwili. - Zdążył zapomnieć o plamkach złota w jej oczach,
które nadawały im karmelowy odcień.
Zmarszczyła brwi w oburzeniu, ale przygryzła wargę.
- Rozumiem. Nagle słabo się poczułeś i musiałeś się
oprzeć.
- Denerwujesz się. Podoba mi się to.
- Jesteś nieznośny. Nie podoba mi się to. Roześmiał się i
wyprostował.
- Jak długo masz zamiar tutaj zostać, Dixie? Spojrzała na
niego podejrzliwie.
- Czemu pytasz?
- Chcę wiedzieć, kiedy kończy się mój czas.
- No cóż... Będę tutaj około dwóch tygodni i nie
wybieram się z tobą do łóżka. A teraz naprawdę muszę wracać
do pracy. - Odwróciła się i ruszyła w kierunku winnicy.
Szła szybciej niż zwykle.
- Sprzed nosa ucieka ci szansa na wspaniałą awanturę.
- Nie mam ochoty na awanturę.
- Czyżbyś straciła swój artystyczny temperament?
Ledwie sobie przypominam żeglujący w moją stronę talerz.
Zacisnęła usta, ale wyglądało to, jakby próbowała raczej
powstrzymać uśmiech niż wybuch gniewu.
- Powiedz mi, Cole, jedną rzecz. Czy próbujesz zwrócić
w ten sposób na siebie moją uwagę? A może trenujesz przed
walką?
- Skąd ta taktyka, Dixie? Naprawdę chcesz, żebym sobie
poszedł?
Wzruszyła ramionami, nie patrząc na niego.
- Kiedy przyjmowałam to zlecenie, nie sądziłam, że
będziesz się do mnie zalecał. Próbowałam nie mieć żadnych
oczekiwań, ale podświadomie chyba się spodziewałam, że
będziesz w stosunku do mnie chłodny i obojętny.
- Nie mam już dwudziestu czterech lat.
- Tak, jesteś inny. To wszystko przypomina mi powrót do
domu po latach, kiedy okazuje się, że stare budynki zostały
zburzone i wybudowano nowe. Wychodzisz zza rogu i
myślisz, że ujrzysz dom Wilsonów, ale Wilsonów już nie ma,
a nowi mieszkańcy odnowili fasadę i ścięli ten wielki dąb.
Niby dużo się nie zmieniło, ale ja to wszystko widzę.
- Przecież odwiedzałaś dom, prawda? Rzuciła mu
rozbawione spojrzenie.
- To była metafora.
- Zrozumiałem. Zastanawiałem się tylko, czy unikałaś
Kalifornii. - I dlaczego wróciłaś, dodał w myślach.
- Wpadam tutaj raz czy dwa razy do roku, żeby
odwiedzić mamę i ciocię Jody. Mama znów wychodzi za mąż.
- Tak? - Starał się, żeby to zabrzmiało, jakby uważał, że
to dobry pomysł.
Z jej spojrzenia jednak wywnioskował, że mu się to nie
udało.
- Tym razem może będzie dobrze. Mike to porządny
facet. Z trudem przywoływał obraz Helen McCord Lychfield.
Matkę Dixie spotkał tylko raz. I kiedy teraz o tym
pomyślał, wydało mu się to dziwne.
Ich romans trwał niewiele ponad trzy miesiące, mimo że
znali się już wcześniej, czyli od czasu, kiedy Mercedes poszła
do collegue’u. Merry i Dixie były współlokatorkami i Dixie
przyjeżdżała z nią czasem. Miała kłopoty w domu -
mężczyzna, który był wtedy jej ojczymem, okazał się
łajdakiem pierwszej wody.
Matka Dixie zostawiła go w końcu na miesiąc przed
skończeniem studiów przez córkę. A miesiąc później w Napa
Valley nastąpiła fala rekordowych upałów. Cole i Dixie czuli
się za nią odpowiedzialni.
- Twoja mama musi się cieszyć, że jesteś niedaleko. I
ciocia też. Czy ona wciąż mieszka w Los Angeles? - W
pewien sposób Dixie była bliżej z siostrą matki, nagradzaną
reporterką, niż z matką.
- Nie. Wyprowadziła się.
Coś w głosie Dixie zwróciło jego uwagę. Patrzyła w dół
na brunatną ziemię.
- O co chodzi, Dix?
- Ona jest powodem, dla którego wróciłam. Mama nie
mogła już dłużej sama się nią zajmować.
Nagłe uczucie bólu i współczucia sprawiło, że wziął ją za
rękę.
- To nie brzmi dobrze.
- Bo nie jest dobrze. Ciocia ma Alzheimera.
Zaskoczony Cole stał bez słowa. Ciotkę Dixie również
spotkał tylko raz, wtedy, kiedy i matkę, ale Jody Belleview
była kobietą, która pozostawiała po sobie niezapomniane
wrażenie. Pamiętał jej śmiech i to, jaka była inteligentna.
- Nie mogę sobie tego wyobrazić... Czy ona nie jest
młodsza od twojej matki? Ma chyba około pięćdziesięciu lat?
- Pięćdziesiąt cztery. Ja też nie mogę w to uwierzyć. I
wcale nie jest mi łatwiej teraz, kiedy jestem na tym wybrzeżu,
a nie po drugiej stronie kraju - uśmiechnęła się niepewnie.
- Dixie. Potrząsnęła głową.
- Przykro mi. Nie mogę o tym rozmawiać.
Odeszła szybkim krokiem, wyprostowana i sztywna. A
Cole po prostu stał i pozwolił jej odejść. Czuł, jakby ziemia
uciekła mu spod nóg.
Nie mogła o tym rozmawiać? To nie przypominało Dixie.
To on był tym, który upychał problemy w szufladach,
zakrywał wieka i siadał na nich, żeby stamtąd nie wychodziły.
Dixie zawsze była przerażająco szczera, zarówno wobec
siebie, jak i wobec innych. Podnosiła pokrywki i zaglądała do
środka. Nie odwracała się od bolesnej prawdy.
A przynajmniej taka była kiedyś.
Cole stał tam jeszcze przez chwilę zamyślony. A potem
poszedł szukać swojej siostry.
ROZDZIAŁ CZWARTY
O dziesiątej wieczorem tego samego dnia Dixie stała na
dywaniku w swoim tymczasowym salonie, rzucającpędzlem
farbę na płótno. Było za ciemno na malowanie, ale nie
przeszkadzało jej to. Tak naprawdę nie malowała, tylko
dawała upust swoim emocjom. Nikt oprócz niej nigdy tego nie
zobaczy.
Czerwony zmieszał się z brązowym w dolnym prawym
rogu, a nad bladozielonym środkiem dominowała góra czerni i
szarości, przypominająca granitową skałę. Kiepska to sztuka,
pomyślała, cofając się, żeby przyjrzeć się swojemu dziełu. Ale
dawała jej ogromną satysfakcję.
Zmarszczyła brwi, słysząc pukanie do drzwi. Leżący na
kanapie Hulk podniósł leniwie głowę, przyjmując do
wiadomości, że będą mieli gościa.
- Chwileczkę - rzuciła, krzywiąc się. Nie miała ochoty na
towarzystwo. Odłożyła pędzel na bok, chwyciła szmatkę, żeby
zetrzeć farbę z palców, i ruszyła w stronę drzwi.
Zastała za nimi Colea trzymającego w ręku małą
skórzaną torbę, która wyglądała jak podróżna walizka.
Spojrzała na nią i uniosła brwi.
- To niezbyt subtelne, Cole.
- Nie mam tam zestawu do golenia. Mogę wejść?
Przyjrzała się jego twarzy, ale nie znalazła w niej
odpowiedzi na swoje pytanie.
- Czemu nie? - Cofnęła się o krok.
- Poszperałem trochę - powiedział, wchodząc. - Pewnie
wszystko to i tak już czytałaś, ale... - Zamilkł i zatrzymał się,
kiedy zobaczył stojące na środku pokoju sztalugi. I to, co było
na sztalugach.
- Interesujące - stwierdził po chwili ostrożnie. -
Myślałem, że nie uprawiasz tego rodzaju abstrakcyjnej sztuki.
Roześmiała się.
- To nie sztuka, to terapia. Robię to zamiast tłuc talerze.
- Może dlatego to tak kiepsko wygląda.
- Pewnie tak Później zmyję to z płótna. - Przechyliła
głowę na bok. - Ale nie przyszedłeś chyba tutaj badać, jaki
rodzaj terapii stosuję?
- Nie, ja... - Hulk opuścił kanapę i ocierał się o nogi
Cole’a, mrucząc głośno. Cole schylił się i podrapał go za
uchem. - Cześć, potworze.
Dixie wzięła do ręki pędzel, żeby go umyć. To, co
namalowała, było już wystarczająco brzydkie, mogła więc
skończyć na dziś i wysłuchać, co Cole ma jej do powiedzenia.
Poszła do malutkiej kuchni, odkręciła kran i wodą z
mydłem zaczęła zmywać farbę z miękkiego włosia.
- Hulk lubi towarzystwo bez względu na godzinę. Ja nie
jestem w nastroju.
- Trafiony. - Położył tajemniczą walizkę na stoliku. -
Chodź, zobacz, co przyniosłem.
Zaciekawiona, odłożyła pędzel i wróciła do pokoju.
Wręczył jej teczkę. W środku znalazła mnóstwo kartek z in-
formacjami na temat Alzheimera. Poukładane w rozdziały, z
których każdy miał tytuł. Stadia... Leczenie... Teorie...
- Wszystko ze sprawdzonych stron internetowych. Jest
tutaj dużo informacji, ale nie wszystkie są godne zaufania.
- Musiało ci to zająć wiele godzin - szepnęła, kartkując
wydruki.
- Chciałem się dowiedzieć, jaki jest stan twojej ciotki, a
ty nie chciałaś mówić. - Poruszył się niespokojnie. - Dlaczego
nie chcesz o tym rozmawiać?
- Nie chcę rozmawiać o tym z tobą.
- Z Mercedes też o tym nie rozmawiałaś.
- Opowiadałam jej przecież o cioci Jody - zaprotestowała.
- Tak, i to wszystko. Nie mówiłaś... no wiesz. - Wykonał
nieokreślony ruch ręką. - Nie mówiłaś o swoich uczuciach.
- Aha... - Gdzieś wewnątrz niej zaczął narastać śmiech.
- Poczekaj chwilę. Ty krytykujesz mnie, że nie
rozmawiam o swoich uczuciach?
- Chodzi mi o to, że tłamsisz wszystko w sobie. Ja jestem
do tego przyzwyczajony. Dobrze się z tym czuję. Ale ty nie.
Usiadł na kanapie, nie czekając na zaproszenie, i zaczął
wyciągać inne rzeczy ze swojej torby i stawiać je na
sosnowym stoliku.
Butelka wina. Dwie szklanki. Pudełko czekoladek. Lakier
do paznokci. Pachnący krem do stóp. Waciki. Zmywacz do
paznokci.
Usiadła na drugim końcu kanapy. Czuła, że zaraz
wybuchnie śmiechem. Wskazała dłonią przedmioty na stoliku.
- Cole?
- Mów do mnie Sheila. Jestem statystką.
- Statystką? - Uśmiech wypłynął jej na twarz.
- Udajmy, że to jeden z tych kobiecych wieczorów. No
wiesz, kiedy kobiety spotykają się, żeby się wzajemnie czesać,
malować paznokcie i opowiadać sobie wszystko.
Och! Martwił się o nią. Łzy napłynęły jej do oczu.
Wstała, podeszła do niego i pocałowała go w policzek.
- To jest takie... Dziękuję ci.
- Chyba nie masz zamiaru płakać?
Zaśmiała się, mimo że brzmiało to trochę jak śmiech
przez łzy.
- Niczego nie obiecuję. Masz zamiar pomalować swoje
paznokcie czy moje?
- Mam zamiar wypić wino. - Wyjął otwieracz i otworzył
butelkę. - Ale możesz się do mnie przyłączyć.
- Czy cabernet sauvignon pasuje do czekolady? - Usiadła
i otworzyła pudełko. - Mmm... i to ciemnej czekolady.
- Mercedes mówiła, że czekolada jest najważniejsza.
Rzuciła mu spojrzenie z ukosa.
- Rozmawiałeś o tym z Merry?
- Tak. - Nalał wino do jednego z kieliszków, a wokół
rozniósł się wspaniały aromat. - Ona uważa, że nic ci nie jest.
- Może ma rację. - Wybrała czekoladkę, która według
niej mogła mieć smak karmelowy. Uwielbiała smak
karmelowy.
- No więc, o czym rozmawiacie na tych babskich
pogaduchach?
- O wszystkim. O mężczyznach, fryzurach, mężczyznach,
rodzinie, filmach, mężczyznach, książkach, polityce... Czy
wspomniałam już o mężczyznach?
- Podłe szczury - odpowiedział szybko, podając jej
szklan-kę wina. Hulk wskoczył na kanapę obok niego i otarł
się głową o jego łokieć, wyraźnie w ten sposób pokazując, że
poświęca mu się za mało uwagi. Cole machinalnie zaczął go
drapać za uchem. - Nigdy nie dzwonią.
Dixie potrząsnęła ze smutkiem głową.
- I nie pamiętają o urodzinach.
- A jeśli już pamiętają, to nigdy nie przysyłają kartek.
Czy to takie trudne: pójść i wybrać kartkę?
- Tak, to prawda. I chcą tylko jednego.
- Tak, tylko jednej cholernej rzeczy. Ups, wypadłem
chyba na chwilę z roli.
- Musisz uważać. - Dixie upiła łyk wina, usiłując
zachować powagę. - Mmm, to naprawdę dobre.
- Dziewięćdziesiąty ósmy był jednym z naszych
najlepszych roczników.- Poruszył winem w kieliszku, żeby
uwolnić zapach, przysunął nos do brzegu i wziął głęboki
wdech, przymykając oczy. Przez chwilę na jego twarzy
odmalowało się uczucie czystej rozkoszy. Cole był bardzo
zmysłowym mężczyzną, choć nieczęsto to okazywał. - Dobrze
dojrzewa - zauważył i pociągnął pierwszy łyk.
- Co robiłeś w dziewięćdziesiątym ósmym? - Oparła się i
ugryzła kawałek czekolady. Lubiła jeść czekoladę powoli, tak
żeby rozpuszczała się na języku. - Zauważ, że nie pytam, z
kim to robiłeś.
- Byłbym wtedy w tarapatach - odparł.
- Kobiety mogą mówić sobie o sprawach, które
mężczyznom nie uszłyby na sucho.
- A więc rozmawiacie na takich spotkaniach także o
seksie?
- Jasne. Na drugim miejscu, zaraz po mężczyznach. Przy-
najmniej większość z nas - dodała. - W Nowym Jorku
mieszkały pode mną dwie lesbijki. Zaprzyjaźniłam się z nimi,
ale raczej nie rozmawiałyśmy na temat seksu, chyba ze
względu na mój komfort psychiczny.
Cole roześmiał się.
- Jeśli zaś chodzi o mój komfort, to...
- Nie kontynuuj, Sheila - poradziła mu Dixie. - Z drugiej
strony, zawsze zastanawiałam się, dlaczego mężczyzn
podnieca...
- Nie, nie, miałaś rację - przerwał jej z błyskiem
rozbawienia w oku, a może nawet czegoś więcej, jakiegoś
ciepła, i podniósł kieliszek do ust. - Lepiej nie rozmawiajmy o
seksie.
Spojrzała mu w oczy, upijając kolejny łyk wina.
Trzymała je chwilę w ustach, żeby poczuć pełnię smaku.
Kiedyś ją tego nauczył.
To nie był zbyt dobry pomysł, rozkoszować się
zmysłami, patrząc na Colea.
- Nuta jeżynowa - powiedziała szybko, odwracając
wzrok.
- Widzisz, jak dobrze znam ten język? Dobrze się
komponuje z czekoladą. - Ugryzła kolejny kawałek. - Chcesz
porozmawiać o polityce?
- Raczej nie o to mi dzisiaj chodziło.
- Pewnie głosowałeś na gubernatora - powiedziała
ponuro. - Dobrze, dobrze, nie będę się w to zagłębiać.
Pozostaje nam więc praca albo włosy. Jestem za włosami. -
Przechyliła głowę. - Do jakiego fryzjera chodzisz?
- Do Carmen w Studio Fryzur. Ma magiczne palce.
Podobają mi się twoje włosy. - Ciepło w jego głosie na pewno
nie pochodziło od Sheili, chyba że Sheila była tej samej
orienta-cji, co sąsiadki Dixie z Nowego Jorku. - Chyba jednak
ominęłaś kilka tematów. Książki, filmy... rodzina.
Upiła spory łyk wina.
- Czytałeś ostatnio jakąś dobrą książkę?
- Nie. Jak się miewa twoja mama?
Dixie wydała z siebie zniecierpliwione westchnienie.
- Męska strona twojej osobowości daje o sobie znać,
Sheila.
- Jak się miewa twoja mama? - Cole powtórzył pytanie,
ale tym razem falsetem.
Dixie o mało się nie udusiła, próbując się nie roześmiać.
- Tak jak zwykle. Chociaż chyba jest szczęśliwsza.
- Czy to dlatego, że zamierza wyjść za mąż?
Dixie skinęła głową, pociągnęła kolejny łyk wina i
uśmiechnęła się lekko.
- Zawsze tak bardzo się starała przy każdym mężczyźnie,
który miał być lekiem na całe zło. Przy Mikeu jest
zrelaksowana. Nie próbuje desperacko go uszczęśliwić albo za
wszelką cenę sama być szczęśliwą. Po prostu dobrze się z nim
czuje i to widać. To nie znaczy, że nie boli jej to, co się dzieje
z Jody, ale... Nie wiem. Chyba się w jakiś sposób z tym
pogodziła.
- Ale ty się z tym nie pogodziłaś.
Zmarszczyła brwi i nie odpowiedziała. On też nic nie
powiedział. Tylko siedział, pił wino, głaskał Hulka i patrzył na
nią.
- Dobrze. - Postawiła szklankę na stoliku z brzękiem. -
Dobrze! Chcesz znać moje uczucia? Jestem wściekła.
Wkurzona jak diabli.
- To zupełnie normalne.
Dixie wstała i zaczęła chodzić po pokoju.
- To jest takie straszne i takie niesprawiedliwe. Na razie
nas rozpoznaje, ale niedługo się to skończy. Straciła już tak
wiele ze swojej osobowości. Wiem, że tu nie chodzi o mnie,
ale za każdym razem, kiedy ją widzę... ten zaskoczony wyraz
jej twarzy... Moja mama znacznie lepiej sobie z tym radzi.
- Była tutaj, widziała, jak choroba postępowała. Miała
czas, żeby się do tego przyzwyczaić.
- A ja byłam na drugim końcu kontynentu i zostawiłam
wszystko na jej głowie. Wiesz, co mnie doprowadza do
szaleństwa? - Zatrzymała się i potrząsnęła głową. - Zresztą
nieważne. To głupie.
- Dla mnie możesz zachowywać się głupio, nie mam z
tym problemu.
- Uważaj, bo zaraz wypadniesz z roli - ostrzegła go.
- Boisz się, że doznam szoku?
- Nie. - Przeszła dwa kroki, znów się zatrzymała i
wsunęła obydwie dłonie we włosy. - Chodzi o to, że ludzie
cały czas mnie chwalą. Doprowadza mnie to do szału.
- Tak, ja też nie znoszę, kiedy mnie chwalą.
- Bardzo śmieszne. Wiesz, jak często słyszę, że jestem
silna? - zapytała. - Albo że jestem taką wspaniałą córką i
siostrzenicą, bo tu wróciłam? Boże! Cioci Jody postawiono
diagnozę dwa lata temu. Dwa lata! A ja dopiero teraz się tu
pojawiłam.
- I pewnie w żaden sposób przez te dwa lata im nie
pomagałaś?
- Przysyłałam pieniądze. Wielka mi rzecz.
Zrezygnowałam z kilku urlopów, przylatywałam na większość
świąt. A potem wracałam do domu i rzucałam się w wir pracy,
żeby tylko nie myśleć o Jody.
Cole potrząsnął głową.
- Teraz nie rozumiem. Rzucasz się w wir pracy, żeby
czegoś uniknąć? Ty?
Niechętny uśmiech wypłynął na jej usta.
- Sugerujesz, że masz w tym względzie jakieś
doświadczenie?
- Może. - Wstał, ignorując Hulka. Podszedł do Dixie i
położył jej ręce na ramionach. - Dlaczego uważasz, że
powinnaś się zachowywać inaczej? Co według ciebie
powinnaś zrobić? Mniej cierpieć? Sprawić, żeby twoja ciotka
nie cierpiała?
- Zapomniałeś wspomnieć o mojej matce. - Jego ręce
przypomniały jej o czymś. Przeszłość zmieszała się z
teraźniejszością. Przełknęła ślinę. - Mówiłam ci, że to głupie.
- Zawsze mówiłaś, że uczucia nie są głupie. Po prostu są.
Liczy się to, co z nimi zrobimy.
- Miałam wrażenie, że nigdy nie słuchałeś moich kazań.
Cole uśmiechnął się lekko i nie odpowiedział.
Dixie poczuła reakcję nisko w podbrzuszu. Serce zaczęło
jej szybciej bić, kiedy szepty z przeszłości zaczęły do niej
docierać. Poczuła przypływ pożądania. Rozchyliła usta.
Cole spojrzał na jej wargi. Zacisnął mocniej ręce na jej
ramionach, a wyrazu jego twarzy nie sposób było z niczym
pomylić. Miał zamiar ją pocałować... a ona tego pragnęła,
pragnęła jego smaku i jego ciepła.
Opuścił ręce i odsunął się, a uśmiech znikł z jego twarzy.
Rozczarowanie, które poczuła, zdziwiło ją tak samo jak to, że
się odsunął. Założyła dłonie na piersi i starała się, żeby jej głos
brzmiał wesoło.
- Co to było? Przypływ szlachetności czy zdrowego
rozsądku?
Cole prychnął.
- Myślisz, że wiem? - Odwrócił się i skierował w stronę
drzwi. - To był głupi pomysł. Mam nadzieję, że wino i
czekoladki będą smakowały i beze mnie. Paznokciami chyba
też musisz się zająć sama. Wychodzę, zanim całkowicie
zapomnę, że jestem Sheilą.
- Cole.
Zatrzymał się, ale nie spojrzał na nią.
- To moja wina, nie twoja. Ty... To, co zrobiłeś,
naprawdę mi pomogło.
Zerknął na nią, a jego twarz wyrażała sprzeczne emocje.
- Czy to znaczy, że jestem zaproszony na następne
nocowanie?
- Raczej nie - odpowiedziała sucho.
- Dobrze. Następnym razem, jak cię odwiedzę
wieczorem, na pewno nie będę miał w planach spania.
Kiedy drzwi się za nim zamknęły, do Dixie podszedł
Hulk, i miaucząc, zaczął się domagać zainteresowania.
- Nie powinieneś się skarżyć. - Wzięła go na ręce i
podrapała za uszami. - Przynajmniej ty byłeś głaskany dziś
wieczorem.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Kiedy Cole pierwszy raz pokazał jej piwnice Louret,
Dixie poczuła się zawiedziona. Spodziewała się wydrążonych
w ziemi korytarzy albo czegoś bardziej przypominającego
lochy. Tymczasem wino dojrzewało w równo ustawionych
beczkach w zwyczajnych podziemnych pomieszczeniach,
gdzie temperatura regulowana była elektronicznie i gdzie
oświetlenie było dosyć słabe. Cóż, pomyślała, siedząc na
cementowej podłodze i przyglądając się beczkom, trzeba
pracować z tym, co jest.
Same beczki były bardzo interesujące. Na obrazie będzie
dużo brązu, zdecydowała. Kolory ziemi pasują do Eliego,
poza tym dobrze odzwierciedlają tradycyjne podejście Louret
do produkcji wina.
Portret Caroline będzie w tonacjach złotych. Dorzuci do
tego trochę brązu, żeby powiązać go z portretem Eliego, i
trochę błękitu przypominającego niebo. I dużo różnych
odcieni złota podobnych do promieni słońca, które łączą niebo
z ziemią.
Tak. Portret Eliego będzie mówił o ziemi, z której rodzą
się winogrona, a portret Caroline o słońcu, które pozwala im
dojrzeć. A dla obrazu końcowego, mającego przedstawiać
wino... Może portret grupowy? Rodzina zebrana wokół stołu,
dyskutująca przy kolacji, i kieliszki wina lśniące w świetle
zachodzącego słońca.
Może więc ustawić stół na zewnątrz? A jeśli chodzi o...
- Przepraszam za spóźnienie - usłyszała za sobą głos
Eliego.
- Nie ma problemu - odpowiedziała, podnosząc swój
szkicownik i wstając. - Chyba i tak nie będę cię malowała
tutaj.
- Nie namalujesz mnie na tle beczek?
- Ależ tak, ale przecież mam już zdjęcia. Dzisiaj muszę
cię naszkicować. Chodźmy na zewnątrz. Muszę ci się dobrze
przyjrzeć, a do tego potrzebuję dużo światła. - Uśmiechnęła
się, mijając go i kierując się w stronę schodów. - Żeby
wszystko było dokładnie tak, jak w rzeczywistości, robię
najpierw zdjęcia. Ale muszę cię narysować, żeby cię lepiej
poznać. Zawsze tak robię, zanim zabiorę się do malowania -
wyjaśniła..
Eli wyglądał na niezbyt zadowolonego. Zamruczał coś
pod nosem i może nawet lepiej, że nie dosłyszała słów.
Uśmiechała się do siebie, wychodząc przez boczne drzwi.
- Tutaj chyba będzie dobrze.
Światło było dobre i mocne. Wyjęła węgiel i otworzyła
szkicownik.
Eli zmrużył oczy przed słońcem. Wyraźnie czuł się
bardzo niezręcznie. Postanowiła zabawiać go rozmową, żeby
zapomniał o pozowaniu.
- Opowiedz mi o przechowywaniu wina w beczkach -
poprosiła, stawiając w międzyczasie pierwsze kreski.
- Chodzi o smak. Wielu ludzi docenia nutę dębu, ale jeśli
jest jej zbyt dużo, zabija subtelność dobrego czerwonego wi-
na. Tak się dzieje jednak tylko wtedy, kiedy nie robi się tego
prawidłowo.
- A co z białymi winami? Wasze nowe chardonnay też
dojrzewa w beczkach dębowych. - Musi mocniej zaznaczyć
szczękę, zdecydowała. - Czy to standard?
Eli wzruszył ramionami.
- Niektórzy używają stalowych beczek, ale my nie.
Odniosła wrażenie, że nie ceni specjalnie winiarzy, którzy
przechowują wino w stali.
- To twoja decyzja czy twojej matki? Skoro nowe wino
ma być nazwane jej imieniem, to pewnie miała w to jakiś
wkład?
- To był głównie mój pomysł. Mama ceni nutę wanilii,
która powstaje przy dojrzewaniu wina w beczkach, więc go
zaakceptowała.
Przerzuciła stronę w szkicowniku i zmieniła pozycję,
żeby naszkicować Eliego pod innym kątem.
- A czyim pomysłem było to nowe chardonnay?
- Cole’a. - Spojrzał na nią. - Myślałem, że o tym wiesz.
- No dobra, to była tylko przynęta. - Przyjrzała się w
skupieniu szkicowi. - Powinieneś dyskretnie opowiedzieć mi o
nim, tak żebym nie musiała sama pytać.
Roześmiał się nieoczekiwanie.
- Dziwnie się czuję, kiedy patrzysz na mnie w ten sposób,
a jednocześnie mówisz o moim bracie. Co chcesz wiedzieć?
Spojrzała na niego z wyrzutem i powtórzyła:
- Tak, żebym nie musiała sama pytać.
- No więc z nikim się aktualnie nie spotyka i uważa, że
jesteś niezła.
- Aha. - Cholera. Narysowała oko zbyt blisko nosa.
Jeszcze raz, pomyślała, przerzucając stronę. - Próbuję właśnie
wymyślić jakiś subtelny sposób na zakomunikowanie ci, że o
tym wiem.
Znowu ten niski śmiech.
- Wciąż jest chyba bardzo zajęty interesami? - Jej ręce i
oczy pracowały teraz automatycznie, nie myślała już o szkicu.
- Tak, ale nie pracuje już po sześćdziesiąt czy
osiemdziesiąt godzin tygodniowo. To dlatego go rzuciłaś?
Zaskoczona spojrzała na niego. Ich oczy spotkały się.
- Tak, głównie dlatego.
- Louret zawsze będzie dla niego ważne i zawsze będzie
lubił wygrywać. Cole nie jest pieskiem kanapowym.
Zirytowana dorysowała dwa rogi na czubku głowy
Eliego.
- Nie chcę pieska kanapowego. Nie chcę też zawsze
przegrywać. Słyszałam, że istnieje jednak coś pomiędzy.
- Kiedy go zostawiłaś, ciężko to przeżył.
- Z mojej perspektywy wszystko zaczęło się psuć
wcześniej - powiedziała, zamykając szkicownik.
Eli skinął głową.
- Masz rację. Ale tym razem... bądź ostrożna, dobrze?
Nie obiecuj mu więcej, niż chcesz dać.
- Pytasz mnie, jakie mam zamiary?
- Chyba tak.
Uśmiechnęła się nagle i podeszła do niego, żeby go
pocałować w policzek.
- To miłe z twojej strony. Nie mam jeszcze pojęcia, jakie
są moje zamiary, ale kiedy już będę wiedziała, to powiadomię
o tym Colea, a nie ciebie. Miło jednak, że o to zapytałeś.
Uszy Eliego poczerwieniały.
- Jeśli już skończyłaś, to mam sporo pracy.
- Na pewno - powiedziała, ciesząc się z jego
zawstydzenia bardziej, niż powinna. - Mam nadzieję, że uda
mi się na portrecie wydobyć kobiecą część twojej natury.
Teraz wyglądał na przestraszonego.
- Moje co?
Zaśmiała się i poklepała go po ramieniu.
- Nie bój się, twój portret będzie bardzo męski.
Kiedy Eli zniknął z horyzontu, jej rozbawienie
wyparowało. Zamyślona ruszyła w kierunku domu, żeby
pracować nad jego portretem.
To naturalne, że brat Cole’a troszczył się o niego.
Naturalne, że uważał, że jedenaście lat temu rozstali się z jej
winy. Ale czuła się z tego powodu trochę osamotniona. O nią
nikt się w ten sposób nie martwił, nikt jej nie ostrzegał przed
potencjalnym złamaniem serca, jeśli zwiąże się z mężczyzną,
który już kiedyś ją zranił.
I tak zresztą by takiej osoby nie posłuchała, pomyślała,
otwierając drzwi do swojego tymczasowego domu. Ale miło
by było mieć kogoś, kto się o ciebie martwi.
- Szkicując Eliego, używałaś węgla - zauważyła Caroline.
- Uhm. - Dixie spoglądała na przemian na siedzącą przed
nią kobietę i na szkicownik. Ołówek poruszał się szybko. Obie
siedziały na werandzie, która wychodziła na północną stronę,
co dawało dobre światło.
- Zastanawiałam się, dlaczego mnie szkicujesz ołówkiem.
- Nie wiem. - Coś było nie tak z prawym policzkiem.
Dixie roztarta cień pod kością policzkową palcami, żeby
go trochę złagodzić, znów spojrzała na Caroline, po czym
delikatnymi pociągnięciami ołówka przyciemniła go trochę.
Teraz lepiej.
- Zdjęcia posłużą mi do rysowania detali - wyjaśniła.
- Szkic jest po to, żebym mogła się ciebie nauczyć. Kiedy
cię narysuję, będę cię lepiej znała. Żeby narysować Eliego,
wybrałam węgiel, a żeby narysować ciebie, wybrałam ołówek.
Caroline uśmiechnęła się.
- Jestem teraz trochę okrągłejsza niż kiedyś. Czy musisz
rysować mój podwójny podbródek?
- Nie masz podwójnego podbródka - powiedziała Dixie
głosem, jakby była nieobecna, i skupiła się na kształcie brwi.
- Twoje rysy zrobiły się z wiekiem łagodniejsze, ale...
Och, to było chyba niezbyt taktowne.
Starsza kobieta roześmiała się.
- Powiedz mi coś, skoro i tak nie masz zamiaru mi
schlebiać... Na pewno mogę mówić, kiedy mnie rysujesz?
- Jasne. - Dixie przerzuciła stronę, przesunęła się lekko w
lewo i zaczęła krótkimi, szybkimi ruchami ołówka rysować
swoją modelkę pod innym kątem.
- Zastanawiałam się czasem, czy moi chłopcy są do mnie
podobni. Widzę, że dziewczyny są. Ale jeśli chodzi o Cole’a i
Eliego...
Dixie usłyszała jeszcze jedno niewypowiedziane pytanie
w głosie Caroline. Jak bardzo jej synowie przypominali
mężczyznę, który był ich ojcem i który ich opuścił?
- Dziewczęta są bardziej do ciebie podobne niż Cole i Eli
- powiedziała zwyczajnym tonem, jakby nie usłyszała między
słowami tego drugiego pytania. W przypadku Jillian były to
bardziej gesty niż uroda, ale Dixie potrafiła być delikatna, jeśli
było to ważne. - Ale Eli ma twój nos i twoje uszy.
- A Cole?
Cole, o którym Mercedes mówiła, że najbardziej
przypomina ojca...
- Ma twoje dłonie. Piękne dłonie - dodała, kucając, żeby
szkicować pod jeszcze innym kątem. - Mam zamiar je
wykorzystać.
Caroline zachichotała, a Dixie dopiero po chwili
skojarzyła, o czym mogła pomyśleć, słysząc jej słowa.
Zarumieniła się po same uszy.
- To znaczy na obrazie. Mam zamiar wykorzystać twoje
ręce na obrazie. Nie ręce Cole’a. Nie mam zamiaru używać
ich do, ee...
Caroline uśmiechnęła się.
- Jakie to miłe. Wydawało mi się, że nic nie jest w stanie
cię poruszyć. Jesteś wspaniałą młodą kobietą.
- Ja? - Dixie była zdziwiona. To Caroline miała
wrodzoną klasę i opanowanie, miękki głos i łagodny sposób
bycia. Cole uważał matkę za ideał kobiecości.
- Oczywiście, że ty. Spójrz na to, co już osiągnęłaś w tak
młodym wieku. Chociaż pewnie sama nie uważasz się za
bardzo młodą. - Na jej twarzy pojawił się wyraz rozbawienia.
- Młodzi nigdy tak na siebie nie patrzą. Mam nadzieję, że cię
nie obraziłam, kochanie. Ale jesteś taka kompetentna i pewna
siebie. Ja taka nie byłam. Nie w twoim wieku.
A jednak spod ołówka Dixie wyłaniał się obraz kobiety
spokojnej i zdecydowanej. Dixie pociągnęła kilka ostatnich
linii i odwróciła szkicownik w stronę Caroline.
- Oto, co widzę. Siła, łagodność, gracja.
- Och - powiedziała Caroline cicho, biorąc szkicownik do
ręki. - Czy mogę to potem zatrzymać?
- Oczywiście. - Dixie wzięła od niej szkicownik.
- Nie wiem, jakie są twoje ceny, ale...
- Obrażasz mnie.
- Dziękuję. Chciałabym to oprawić i podarować
Lucasowi z okazji naszej rocznicy. - Jej policzki zaróżowiły
się nieco. - Może to próżne z mojej strony, ale myślę, że mu
się spodoba.
- Podarujesz mu obraz kogoś, kto jest w centrum jego
życia. Na pewno mu się spodoba. - Dixie zamknęła
szkicownik - Muszę jednak zatrzymać ten rysunek, dopóki nie
skończę obrazu.
- Nasza rocznica jest dopiero za dwa miesiące. Nie ma
pośpiechu. - Caroline wstała. - Rozumiem, że już ze mną
skończyłaś?
- Na razie - rzuciła Dixie radośnie. - Niedługo zacznę
malować i wtedy będę musiała trochę częściej cię widywać.
Albo nie. Najpierw pomęczę waszego pracownika.
- Sądzę, że Russ nie będzie miał nic przeciwko temu -
powiedziała Caroline. - Posłuchaj mnie, Dixie - dodała nagle
innym tonem.
- Tak? - Dixie wsunęła szkicownik do torby.
- Mój syn bardzo cierpiał po tym, jak go zostawiłaś.
Martwię się twoim ponownym pojawieniem się w jego życiu.
Dixie zastygła. Znowu deja vu, pomyślała. Najpierw Eli,
teraz Caroline.
Co miała powiedzieć? Że to Cole za nią chodzi? To była
prawda, chociaż jeśli miałaby być szczera, musiałaby
przyznać, że podoba jej się ta mała gra.
- Nie wiem, co ci powiedzieć. On nie interesuje się mną
na poważnie.
- Naprawdę? - Caroline zawiesiła na chwilę głos, po
czym uśmiechnęła się. - Pewnie chcesz zasugerować, że to nie
moja sprawa. Rozumiem to. Zmieńmy więc temat. W piątek
urządzam małe przyjęcie, głównie dla rodziny. Byłoby miło,
gdybyś do nas dołączyła.
- Dziękuję - odpowiedziała Dixie ostrożnie. Caroline
potrząsnęła głową smutno.
- Na ogół nie jestem taka niezręczna. Zaproszenie na
kolację nie miało nic wspólnego z pytaniem, którego
właściwie ci nie zadałam. Naprawdę chciałabym, żebyś
przyszła.
- A ja na ogół nie jestem taka wrażliwa. - Uśmiech Dixie
stał się cieplejszy. - Chętnie przyjdę.
- Wpadnij po szóstej. Strój niezobowiązujący. Będziemy
jedli około siódmej trzydzieści.
Dixie nie miała za złe Caroline, że delikatnie ją
podpytywała. Matki miały prawo się martwić. Miały również
prawo myśleć o swoich dzieciach jak najlepiej. Dixie nie
mogła jej powiedzieć, że Cole’owi chodzi tylko o krótką
przygodę.
No cóż... Może nie krótką, uśmiechnęła się. To nigdy nie
było wadą Cole’a.
Jej uśmiech nie trwał jednak długo. Podejrzewała, że jego
zainteresowanie brało się głównie z chęci udowodnienia jej, że
już się z niej wyleczył. Trochę ją ta myśl uwierała, ale
rozumiała go. Wiedziała, że Caroline ma rację - odchodząc,
bardzo zraniła Cole’a.
On też ją zranił. Ale z jego strony to był tylko grzech
zaniedbania. Nie kłamał ani jej nie zdradzał. Po prostu nie był
taki, jaki mógłby być. Interesy były dla niego zawsze na
pierwszym, a czasami także na drugim i na trzecim miejscu.
Zdecydowanie zbyt często Dixie znajdowała się na szarym
końcu.
Tak bardzo była w nim zakochana. A on... on był
zakochany tylko do połowy. Pod koniec nie potrafiła już sobie
z tym poradzić.
Dixie wyszła zza rogu domu i niemal wpadła na Cole’a. I
na swojego koła, który mruczał szaleńczo usadowiony na jego
rękach.
- No nie. - Potrząsnęła zniesmaczona głową. - Znowu
uciekł?
- Pracowałem nad projektem budżetu, odwróciłem się na
chwilę, a w tym momencie on wskoczył na stos raportów i
zaczął się myć. Generalnie rzecz biorąc, wyglądał na bardzo
zadowolonego z siebie. Tilly do tej pory nie wysuwa nosa
spod biurka. Hej... - Dotknął jej ramienia. - Coś się stało?
- Po prostu naszły mnie głębokie, filozoficzne
przemyślenia. To źle wpływa na trawienie. - Ruszyła w stronę
domu z Cole’em u boku. - Co z Tilly?
- Zabrałem jej dręczyciela, więc na razie chyba wszystko
w porządku. - Uśmiechnął się. - To już trzeci raz. A zostały
jeszcze dwa dni.
- Wiem, wiem. - Założyła się z nim o to. Cole twierdził,
że Hulk ucieknie co najmniej sześć razy do piątku. - Myślę, że
to ty go wypuszczasz - dodała ponuro.
- Naprawdę myślisz, że byłbym do tego zdolny? Może on
się po prostu teleportuje. Masz. - Cole podał jej kota. - Gdzie
znalazłaś tę Kocillę?
Czy Cole zawsze miał takie poczucie humoru, a ona
przez te lata o tym zapomniała?
- Po prostu przybłąkał się pewnego dnia. Siedział przed
moim mieszkaniem, jakby na mnie czekał. Otworzyłam drzwi,
on wskoczył do środka, zażądał kolacji, zwinął się w kłębek
na moich kolanach i poinformował mnie, że czas na
pieszczoty.
Cole skinął głową.
- Rozumiem, dlaczego wolałaś się z nim nie spierać.
- Był prawie zagłodzony.
- Już dawno to nadrobił. - W jego wzroku pojawiły się
nagle diabelskie ogniki. - Może powinienem zastosować jego
metodę. Z tego, co pamiętam, świetnie gotujesz. Jeśli pojawię
się, żądając kolacji...
Dixie roześmiała się.
- Chyba cię po prostu nie wpuszczę. Zdaje się, że masz
inne priorytety niż Hulk.
- Masz rację. - Obniżył głos i pogłaskał jej ramię. - Ja od
razu przeszedłbym do pieszczot.
Wystarczył ten lekki dotyk, żeby cały jej organizm
obudził się do życia. Pragnęła więcej, a obok niej nie było
nikogo, kto mógłby ją ostrzec przed niebezpieczeństwem.
- Ręce z daleka. Trzymam kota i nie mogę się bronić.
- Wiem. Lubię, jak jesteś bezbronna.
- Nigdy mnie nie widziałeś bezbronnej - odparła. Dotarli
już do jej domku. - Jeśli możesz, to otwórz drzwi. Zamknę
tego potwora tam, gdzie jego miejsce.
Zamiast jej posłuchać, oparł się o drzwi i uśmiechnął.
- Przekup mnie.
- Daj spokój, Cole.
- Tylko pocałunek. Obiecuję, że będę trzymać ręce przy
sobie. - Zrobił jednak coś wprost przeciwnego. Sięgnął po
pasmo jej włosów i połaskotał ją po szyi. - Jeden pocałunek...
Chyba że się nie odważysz.
Podniosła brew, czując, jak wzdłuż kręgosłupa przebiega
ją dreszcz.
- Sądzisz, że jestem na tyle naiwna, żeby dać się na to
nabrać?
- Zawsze mogę mieć nadzieję. - Przysunął się bliżej.
Ciepło jego ciała sprawiało, że przestrzeń między nimi aż
skrzyła. - Dlaczego nie, Dixie? Przecież masz na to ochotę.
Serce tłukło się jej w piersi.
- Czy nie boli cię nigdy głowa od myślenia?
- To tylko pocałunek. Co się może stać?
Dużo. I mnie, i tobie... pomyślała, ale najwyraźniej nie
była najlepsza w słuchaniu samej siebie. Stanęła na palcach,
zatrzymując usta kilka milimetrów od jego warg.
- Żadnych rąk - zamruczała. I pocałowała go. Powoli. Na
początku lekko, tylko dotykając jego ust.
- O nie - powiedziała, kiedy Cole spróbował przejąć
kontrolę. - To ja miałam cię pocałować.
Między nimi był Hulk, więc ich ciała nie dotykały się.
Tylko wargi. Jego zapach doprowadzał ją do szaleństwa.
Dixie rozchyliła usta i przez moment ich języki złączyły się w
prawdziwym pocałunku.
Potem cofnęła się i uśmiechnęła. Cole wyciągnął ręce,
ale
Dixie cofnęła się jeszcze bardziej, potrząsając głową.
- Żadnych rąk, pamiętasz? Otwórz drzwi, Cole.
- Jakie drzwi? - Zamrugał oczami, - Ach tak, drzwi. Co
tylko rozkażesz. Na pewno nie chcesz zamiast tego wszystkich
moich ziemskich dóbr?
- Na razie nie, dziękuję. - Wśliznęła się do środka, wciąż
trzymając Hulka w ramionach. Jej serce biło jak szalone, a
cichutki wewnętrzny głosik pytał, czy kompletnie już straciła
rozum.
To chyba najgłupsza rzecz, jaką w życiu robię, pomyślał
Grant, przyspieszając swoim starym pikapem, żeby nie stracić
z oczu lśniącego niebieskiego mercedesa sunącego przed nim
na zatłoczonej autostradzie. Zachowywał się jak jakiś kiepski
prywatny detektyw.
Ale Grant nie poddawał się łatwo. Spencer Ashton nie
zgodził się na spotkanie z nim, pozostawiając mu tym samym
tylko dwie opcje do wyboru: albo wracać z niczym do domu,
albo w jakiś sposób dopaść łajdaka i stanąć z nim twarzą w
twarz.
Łajdaka, który był jego ojcem. Grant zmusił się, żeby
użyć tego słowa, chociaż nie przechodziło mu ono łatwo przez
gardło.
Wyglądało, jakby się kierowali w stronę wyjazdu z
miasta. Spencer miał duży luksusowy dom koło Napa. Jeśli
tam właśnie jechali, to Grant miał pecha. Już raz go do tej
posiadłości nie wpuszczono. Tak samo jak tutaj, w San
Francisco, nie wpuszczono go do wysokiego budynku, w
którym Spencer pojawiał się prawie codziennie.
Dlatego właśnie Grant go śledził. Prędzej czy później
dopadnie go tam, gdzie nie będą ochraniać go służący ani
pracownicy.
Prędzej czy później jego ojciec będzie musiał z nim
porozmawiać.
Grant skrzywił się. Wiele razy żałował, że obejrzał ten
przeklęty teleturniej. Wrócił do domu po pracy przy jednym z
dwóch traktorów, wziął prysznic i usiadł przed telewizorem z
zimnym piwem w ręku. Gra się jeszcze nie zaczęła, więc
myślał o pogodzie, podczas gdy w telewizji pokazywano jakiś
program dokumentalny o winnicach. Młoda reporterka
przeprowadzała wywiad ze Spencerem Ashtonem z Ashton-
Lattimer, korporacji, która posiadała winnice i dużą
wytwórnię win. Wytwórnię win Ashton Estate. Grant zwrócił
na to uwagę, jako że sam miał na nazwisko Ashton. Ale
dopiero twarz tego człowieka kompletnie zbiła go z tropu.
Twarz Spencera Ashtona wyglądała niemal tak samo jak
twarz, którą codziennie rano oglądał w lustrze. Jednak
Grantowi nie przyszło od razu do głowy, że ten człowiek
może być jego ojcem. Nawet pomimo tego, że nosili to samo
nazwisko. Jego ojciec zmarł, kiedy miał zaledwie rok.
Potem reporterka wspomniała o tym, że Spencer
wychowywał się w Nebrasce. Pokazano jego zdjęcie jako
młodego człowieka. Mężczyzna na tym zdjęciu wyglądał
dokładnie tak samo jak mężczyzna stojący obok jego matki na
starej, pożółkłej fotografii, którą trzymała przy łóżku aż do
śmierci.
Dwa tygodnie później Grant wsiadł do swojego pikapa i
ruszył w kierunku San Francisco, pozostawiając farmę
Fordowi.
Ford zapytał go, co ma zamiar osiągnąć. Grant
powiedział siostrzeńcowi, że chce spotkać swoich przyrodnich
braci i siostry, o których istnieniu do tej pory nie wiedział.
Jak na razie nie udało mu się jednak wykrzesać z siebie
tyle odwagi, żeby to zrobić. Pojechał któregoś dnia do The
Vines, ale nie potrafił się zmusić, żeby zadzwonić do drzwi.
Dziwnie jest przyjechać do zupełnie obcych ludzi i
powiedzieć: „Cześć, jestem waszym bratem”. Ich pieniądze
dodatkowo komplikowały sprawę. Mogli pomyśleć, że czegoś
od nich chce.
Chciał, ale nie miało to nic wspólnego z pieniędzmi. Dla
niego znaczenie miała rodzina. Ci obcy ludzie byli jego
rodziną. Chciał wiedzieć, jacy są.
Nie powiedział Fordowi, że chciał również spojrzeć w
oczy człowiekowi, który był jego ojcem, i powiedzieć: „Nie
możesz udawać, że nie istnieję”.
Jaki to będzie miało efekt, nie wiadomo, ale miał zamiar
to zrobić. Może dzisiaj, może innego dnia, ale nie opuści
Kalifornii, dopóki nie doprowadzi sprawy do końca.
W piątek Cole zabrał Dixie na lunch do restauracji
Charley’s w Yountville.
- Nie wierzę, że pozwoliłam ci się w to wmanewrować -
powiedziała Dixie, wysiadając z jego samochodu.
- Przegrałaś zakład. - Cole był z siebie bardzo
zadowolony.
- To akurat rozumiem. Nie wiem tylko, dlaczego dałam ci
się w ogóle namówić na taki głupi zakład.
- Może tak naprawdę wcale nie chciałaś wygrać. - Cole
przytrzymał jej drzwi.
- Wiedziałam, że to powiesz. Prawda jest taka, że Hulk
przeszedł na ciemną stronę mocy. Był z tobą w zmowie.
- Przypominam ci, że mówisz o kocie, Dixie.
- Mówię o Hulku.
- No tak, masz rację. Stolik dla dwojga poproszę -
zwrócił się do kelnerki. - Mamy rezerwację.
- Oczywiście, panie Ashton. Proszę za mną. Dixie uniosła
brew.
- Znają cię tutaj.
- Sprzedajemy im wino. Skinęła głową.
- A kiedy właściwie zarezerwowałeś ten stolik?
- Tego samego dnia, którego się założyliśmy, oczywiście.
Dixie nigdy by się do tego nie przyznała, ale cieszyła się, że
przegrała ten zakład. Charley’s istniała już przed laty, kiedy tu
mieszkała, ale wtedy nie było jej na nią stać.
Restaurację otaczały gaje oliwne i winorośle. Na dodatek
wszystkie serwowane tutaj warzywa były uprawiane w
przylegającym do niej ogródku i zrywano je tuż przed
podaniem.
- Wiesz, zastanawiałem się nad czymś - powiedział Cole
po tym, jak menedżer restauracji podszedł, żeby ich
pozdrowić. - Gdybym przegrał zakład, musiałbym wpłacić
pieniądze na konto wskazanej przez ciebie organizacji
charytatywnej. Wygrałem zakład, a jednak tak czy inaczej to
ja wydaję pieniądze. Czy mogłabyś mi to wyjaśnić?
Dixie zachichotała.
- To ty ustalałeś warunki.
Cole potrząsnął głową.
- O czym ja wtedy myślałem?
Kiedy zastanawiali się nad wyborem dań, Dixie
przyznała sama przed sobą, że podoba jej się nie tylko to
miejsce, ale również towarzystwo. Czy czuła się z nim kiedyś
równie dobrze?
Miała wrażenie, że przez ostatni tydzień teraźniejszość
zajmuje miejsce wspomnień z przeszłości. Dixie pamiętała
ambitnego, raczej ponurego młodego człowieka, który miał
mało czasu na cokolwiek poza pracą. Obecny Cole miał
poczucie humoru, co było niebezpieczne. Musiała być
czujna... Musiała, ponieważ właśnie zaczynała się w niej
budzić nadzieja.
Cole wybrał wino. Rozmawiali o sushi i o najnowszym
filmie akcji, po czym zgodzili się w swoich opiniach co do
reality show i czosnku.
Dixie świetnie się bawiła, dopóki kelner nie przyjął od
nich zamówienia na deser i nie oddalił się. Nagle twarz Colea
zastygła.
- Có się stało? - zapytała.
- Nic. - Patrzył na coś ponad jej ramieniem, wzrokiem,
który zamieniłby każdego w kamień.
Dixie odwróciła się. Mała grupa ludzi blokowała wejście.
Uniosła brwi, rozpoznając jednego z mężczyzn, tego samego,
który kręcił się w pobliżu winnicy. Wyglądało na to, że
menedżer ma z nim jakiś problem.
Pozostałą dwójkę widziała pierwszy raz w życiu, chociaż
rozpoznała mężczyznę, który zaborczym gestem położył rękę
na ramieniu oszałamiającej blondynki w czerwonym
kostiumie.
Był szczupły, miał srebrne włosy i idealnie skrojony
garnitur. Miał proste brwi, silny nos i małe, przylegające do
głowy uszy. Mężczyzn z tak symetrycznymi rysami określano
mianem przystojnych, a kobiety uważano za piękności.
Wyglądał dokładnie tak, jak wyglądałby Cole za jakieś
trzydzieści lat.
- Do diabła, Dixie, przestań się tak w nich wpatrywać -
syknął do niej Cole. - To nikt ważny.
To stwierdzenie było tak wyraźnie nieprawdziwe, że
postanowiła je zignorować.
- To twój ojciec, prawda?
- Mój prawdziwy ojciec to mąż mojej matki. Ten
człowiek nic dla mnie nie znaczy. Nic.
Problem, który zatrzymał grupkę w drzwiach, został
najwyraźniej rozwiązany. Menedżer wyprowadzał młodszego
mężczyznę za drzwi, a jeden z kelnerów prowadził ojca Colea
i towarzyszącą mu kobietę do stolika.
Kelner zatrzymał się przy nich, wyglądając na mocno
zmieszanego.
- Bardzo pana przepraszam, ale nastąpiła chyba jakaś
pomyłka. Ten stolik jest zarezerwowany.
- Wiem - powiedział Cole lodowatym tonem. - Sam go
zarezerwowałem.
- Ale... Strasznie mi przykro, ale to jest stolik pana
Ashtona.
- Właśnie. Cieszę się, że się zgadzamy.
Biedny kelner nie wiedział, co powiedzieć. Ojciec Cole’a
był zbyt znudzony, żeby brać udział w dyskusji, poza tym był
bardzo zajęty udawaniem, że jego syn nie istnieje. Kobieta
stojąca obok niego czuła się najwyraźniej bardzo niezręcznie i
nie robiła nic, żeby załagodzić sytuację. Cofnęła się nawet o
krok, żeby nie uczestniczyć w ewentualnej awanturze albo
żeby strząsnąć ze swojego ramienia tę zaborczą rękę, która
najwyraźniej nie sprawiała jej przyjemności. A Cole nie miał
zamiaru niczego nikomu ułatwiać, również sobie.
Do rozmowy włączyła się więc Dixie.
- Nastąpiła pomyłka, ale łatwo ją wyjaśnić. Mamy tutaj
dwóch panów Ashtonów. Jak sądzę to pan Spencer Ashton -
wskazała głową ojca Colea. - Czyż nie tak?
Mężczyzna wyglądał, jakby właśnie przemówiło do
niego krzesło.
- Tak, zgadza się. A to moja asystentka, Kerry Roarke.
Pani jest...?
- Dixie McCord - uśmiechnęła się blado. - A to pana syn.
Cole Ashton.
Cole zakrztusił się i zaczął kaszleć. Podbiegł do nich
menedżer.
- Idiota. Idiota! - Te słowa najwyraźniej kierował do
kelnera. - Odejdź, ja się tym zajmę. Bardzo mi przykro. -
Rozłożył ręce w geście przeprosin. - Stolik dla pana jest
zarezerwowany, panie Ashton - zwrócił się do starszego
mężczyzny.
- Jest tam, proszę za mną.
- Jeśli myślisz, że podziękuję ci za to wtrącanie się... -
powiedział Cole, gdy tylko oddalili się poza zasięg głosu.
- Nie jestem aż tak naiwna. A teraz, skoro obroniłeś już
swoje terytorium, to będziesz zapewne chciał wyjść.
Cole wstał i rzucił serwetkę na stół.
Dixie było go żal. Jego ojciec nie odezwał się do niego
ani jednym słowem. Nawet na niego nie spojrzał, nie wykazał
żadnego zainteresowania.
Wiedziała jednak, że nie powinna okazywać Colebwi
współczucia. Gdyby wyciągnęła do niego rękę, na pewno by
ją odtrącił. Mury, za którymi się chował, były wysokie i
grube. Ale nic dziwnego, skoro chował za nimi tyle złości.
- Nie jesteś taki jak on, Cole - powiedziała, kiedy znaleźli
się w samochodzie i wyjechali na drogę.
- Skąd ci to przyszło do głowy? - Cole jechał szybko,
jakby chciał się jak najprędzej gdzieś znaleźć, wszystko jedno
gdzie, byle nie tam, gdzie był w tej chwili. - Nie masz
zielonego pojęcia, o czym mówisz.
- Wyglądasz tak jak on, ale to nie znaczy, że jesteś taki
jak on.
- Nie chcę o tym rozmawiać.
- Dobrze. Porozmawiamy, kiedy nie będziesz prowadził.
- Powiedziałem ci, że nie chcę o nim rozmawiać.
To był pewien sukces - przynajmniej Cole przyznał, że
nie chce rozmawiać o „nim”, a nie o „tym”. Dixie postanowiła
jednak nie drążyć tematu, póki Cole siedział za kierownicą,
więc nie odezwała się.
Cole również milczał. Cisza trwała do chwili, w której
zauważyła, że droga, którą jadą, nie prowadzi do winnicy.
- Dokąd prowadzi ta droga?
- Muszę gdzieś pojechać. To pozwala mi oczyścić umysł.
- Masz jakiś cel, czy będziemy się tylko kręcić w kółko?
- Jedziemy do mojej chaty.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Cole przez całą drogę walczył z różnymi emocjami i
myślami. Kiedy będzie na tyle dorosły, żeby przestać się
przejmować obojętnością tego łajdaka?
Przez większość czasu udawało mu się to. Ale dzisiaj,
kiedy zobaczył go z kolejną kobietą.
Przeszłość jest zamkniętą księgą, powiedział sobie,
zatrzymując samochód. Odłóż ją na półkę i nie wracaj do niej
więcej.
Chata z trzech stron otoczona była dębami i sosnami, ale
pas ziemi od strony wejścia nie był porośnięty drzewami i
prowadził do krawędzi, za którą ziemia opadała stromo w dół.
- Wejdź do środka - zwrócił się do Dixie, wysiadając z
samochodu. - Ja narąbię trochę drewna.
- Och, świetny pomysł - odpowiedziała, zatrzaskując
drzwi. - Idź, pobaw się siekierą, póki jeszcze jesteś wściekły.
Przygotuję bandaże.
Rzucił jej krótkie spojrzenie i poszedł w stronę urwiska.
Widok stamtąd zawsze poprawiał mu samopoczucie, ale
dzisiaj nawet to nie pomogło. Zatrzymał się o krok od
stromizny i wsunął ręce w kieszenie.
Dixie oczywiście poszła za nim.
- Byłoby nam o wiele łatwiej, gdybyś rzeczywiście był
Sheilą.
- Wiedziałem, że ta cisza jest zbyt piękna, żeby miała
dłużej trwać.
- Jeśli chciałeś ciszy, to powinieneś był przyjechać tutaj
sam.
Dlaczego tego nie zrobił? Nie miał ochoty na
towarzystwo, a jednak nie przyszło mu do głowy, żeby
odwieźć ją wcześniej do winnicy.
- Jeśli chciałaś, żebym cię gdzieś podrzucił, to trzeba
było powiedzieć.
- Ja tylko stwierdzam fakty. Przywiozłeś mnie tutaj, więc
teraz musisz mnie znosić.
- Chcę pokazać ci chatę. - No właśnie. Wiedział już, z
jakiego powodu ją tutaj przywiózł. - Ale chciałbym zostać na
chwilę sam.
- Musisz zrobić coś z tym, co cię gryzie. Może
spróbujmy o tym porozmawiać.
- Nie jestem w nastroju na amatorską terapię.
- Wiesz, ludzie mówili, a nawet czasami słuchali, już
wiele tysięcy lat przed tym, jak Freud nazwał to terapią.
Rzucił jej niezadowolone spojrzenie.
- Nie dasz mi spokoju, prawda? Musisz węszyć i się
wtrącać? - Ruszył do przodu niespokojnym krokiem, a ona
poszła w ślad za nim. - Dlaczego wróciłaś, Dixie?
- Wciąż mnie o to pytasz.
Co się z nim, u diabła, działo? Planował, że przywiezie tu
Dixie po obiedzie, ale miał na myśli raczej przyjemne
spędzenie popołudnia niż sesję rozgrzebującą jego najmniej
miłe wspomnienia.
- Zachowuję się jak idiota. Przepraszam. - Zmusił się do
uśmiechu.
- Nie rób tego. - Zatrzymała się.
- Czego mam nie robić? Mam nie być uprzejmy?
- Nie nakładaj dla mnie tej uśmiechniętej maski.
- A jeśli nie robię tego dla ciebie? - rzucił. - Może robię
to dla siebie, żeby przypomnieć sobie, że wciąż jestem
cywilizowanym człowiekiem.
Stała przed nim, wyprostowana, wpatrując się w niego
zwężonymi oczami. Boże, kiedyś kochał sposób, w jaki
stawiała mu czoło, nie ustępując ani na krok... Wziął głęboki
oddech. Niektórych rzeczy lepiej było zbyt wyraźnie nie
pamiętać.
- Przejdź się ze mną trochę, dobrze?
- Dobrze. - To było wszystko, co powiedziała.
Cole ruszył w kierunku jednej ze swoich ulubionych
ścieżek prowadzących na niewielką, nawet teraz zieloną, łąkę.
Na wiosnę jest tam przecudnie, pomyślał. Dixie byłaby
zachwycona widokiem kwitnących dzikich kwiatów.
Ale przecież nie będzie jej tu na wiosnę...
Wobec tego - carpe diem. Jeśli miał ją mieć tylko przez
następny tydzień, powinien wykorzystać to do maksimum.
- Jak ci się podoba moja chata? Nie pokazałem ci jej
jeszcze w środku.
- Bardzo mi się podoba. Ale spodziewałam się czegoś
innego.
- Czego?
Ścieżka była zbyt wąska, żeby mogli iść obok siebie,
więc Dixie szła za nim. Nie mógł widzieć jej przekornego
uśmiechu, ale słyszał go w jej głosie.
- Czegoś bardziej wiejskiego. Dużo bardziej wiejskiego.
Mówiłeś, że wiele prac wykonałeś samodzielnie.
- Widzę, że nie masz zaufania do moich umiejętności
stolarskich.
- Nie wiedziałam, że umiesz odróżnić jeden koniec piły
od drugiego.
- Na początku nie umiałem - przyznał. - Ale jak ściana
się zawaliła, to wziąłem kilka lekcji.
Dixie roześmiała się.
- Naprawdę się zawaliła? Która?
Kiedy opowiadał jej historię swoich prób
wyremontowania chaty, poczuł ulgę. Będzie dobrze, jeżeli uda
mu się prowadzić rozmowę w lekkim tonie.
Gdy znaleźli się na końcu ścieżki, rozpostarł się przed
nimi widok na łąkę. Wyjście z cienia na słońce spowodowało,
że serce zaczęło mu bić radośniej. To miejsce nie było ani
duże, ani wyjątkowe. Było niewielkie i zupełnie zwyczajne,
ale coś w jego kształcie sprawiało, że wydawało się, jakby
słońce się tu zatrzymywało. Mógłby przysiąc, że rosnąca tutaj
trawa była trochę zieleńsza.
- Och... - Dixie zatrzymała się kilka kroków za nim i
obróciła się powoli wokół własnej osi. - To jest... perfekcyjnie
piękne.
Te słowa sprawiły mu przyjemność.
- To jeden z powodów, dla których kupiłem tę ziemię.
- Cudowne. - Stała nieruchomo, uśmiechając się, oświet-
łona przez łagodnie padające światło. Powiew wiatru rozwiał
jej włosy i przycisnął cienki materiał niebieskiej sukienki do
kobiecych kształtów.
Spłynęło na niego dziwne uczucie tęsknoty, która
sprawiła, że nagle poczuł się większy, lżejszy, pełen marzeń...
- Cole? - Przechyliła głowę, przyglądając mu się. - Czy
wszystko w porządku?
- Chyba tak.
Mylił się. Bardzo się mylił. Nie chciał kilku dni
przyjacielskiego seksu bez zobowiązań. Chciał więcej. O
wiele więcej.
Podszedł powoli do niej.
W jej oczach dostrzegł niepokój.
- Co cię tak nagle zmieniło?
- Ty. - Położył dłonie na jej ramionach, chłonąc ciepło.
- Zawsze tak było.
- Nie myślę, żeby to...
- Bardzo dobrze. Nie myśl. - Przycisnął wargi do jej ust.
Podskoczyła, ale on ledwie to zauważył. Dojrzały smak jej ust
zawrócił mu w głowie jak ciężkie, mocne wino. Przycisnął ją
do siebie i gładził dłońmi jej ciało, czując jego ciepło.
Chciał więcej. Chciał, żeby nie odeszła, żeby nie mogła
znów od niego odejść. Objął ją mocniej.
Gdy tylko to zrobił, zaczęła z nim walczyć, odpychać go.
Cole puścił ją i pozwolił jej się odsunąć. I znowu. Znowu go
to zabolało.
Jej usta były wilgotne, włosy potargane, a oczy rzucały
wściekłe błyskawice.
- Nie zmusisz mnie.
- Zmusić? - rzucił ze złością. Zaczęło go ogarniać
poczucie winy. - To był tylko pocałunek!
- To wszystko stało się zbyt nagle.
Wykrzywił usta i poczuł, że budzi się w nim coś złego.
- Dałaś mi wszelkie powody, żeby myśleć, że lubisz być
całowana. A może to była tylko część gry? Lubisz drażnić
mężczyzn?
- Nie wiem, o czym mówisz - syknęła.
- Lubisz mężczyzn, prawda? Eli, Russ, ja - flirtujesz ze
wszystkimi. A ja jestem tylko jednym z twoich licznych
facetów, tak, Dixie?
Odwróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku ścieżki.
- Jasne, masz rację. Odejdź. To twoja odpowiedź na
wszystko.
Zatrzymała się i powoli odwróciła.
- Ludzie, którzy odchodzą, nie mają u ciebie wysokich
notowań, tak, Cole? A jedenaście lat temu to ja odeszłam.
- Pamiętam. - Bardzo dobrze to pamiętał. Nie słowa,
które padły podczas tamtej ostatniej kłótni, ale uczucia. Była
wściekła, zraniona, a im większa była jej złość, tym on stawał
się zimniejszy. - Zapomniałem o twoich urodzinach. A potem
mnie zostawiłaś.
Wpatrywała się w niego przez chwilę.
- Tak to pamiętasz?
- Tak właśnie było. Pomyliły mi się daty i...
- Odmówiłeś przeniesienia spotkania z klientem na inny
dzień! - Podeszła do niego, trzymając dłonie zaciśnięte w
pięści. - Mieliśmy randkę, ale ty zapomniałeś i umówiłeś się z
klientem. Było mi przykro, że zapomniałeś, ale to nie dlatego
odeszłam!
- A więc dlaczego? - zapytał. - Powiedz mi dlaczego, bo
pamiętam, że krzyczałaś, że jeśli nie pójdę z tobą, tylko z
klientem, to mnie zostawisz. I to właśnie zrobiłaś!
- Mogłeś przełożyć kolację z nim na inny wieczór,
zamiast wystawiać mnie do wiatru! Byłam na ostatnim
miejscu, jak zwykłe. Bez przerwy pokazywałeś mi, jakie są
twoje priorytety - najpierw biznes, potem rodzina, a ja na
szarym końcu. A mimo tego nie mogłeś znieść, kiedy choćby
uśmiechnęłam się do innego mężczyzny!
Zacisnął usta.
- Przez większość czasu uśmiechałaś się do wszystkich,
tylko nie do mnie. Czy to takie dziwne, że nie byłem ciebie
pewien?
- Nie było cię, więc nie mogłam się do ciebie uśmiechać!
Czekałam na telefon od ciebie, a jak już dzwoniłeś, to zawsze
po to, żeby odwołać lunch albo kolację. Przez ostatni miesiąc,
kiedy byliśmy razem, odwołałeś prawie wszystko, oprócz
seksu - dodała gorzko. - Na to miałeś czas.
Jej słowa odebrały mu głos. Po chwili zapytał cicho:
- Naprawdę tak myślałaś? Że chciałem od ciebie tylko
seksu?
Potrząsnęła lekko głową.
- Chyba coś takiego właśnie ci wykrzyczałam.
- Ale wtedy oskarżaliśmy się nawzajem o najgorsze
zbrodnie. Nie przypuszczałem, że naprawdę tak sądzisz.
- Za to ja byłam pewna, że ty mówisz właśnie to, co
myślisz. Nie krzyczałeś. Mówiłeś spokojnie i zimno, tak
jakbyś dokładnie przemyślał wszystko, co chciałeś
powiedzieć.
- Nie wiedziałem, co mówię. Byłem przerażony.
- Ty? - Uniosła brwi w górę.
- Tak. Traciłem cię i zdawałem sobie z tego sprawę. -
Tak naprawdę nigdy nie wierzył, że uda mu się ją na siłę
zatrzymać przy sobie, a jednak to robił. - Kupiłem
pierścionek.
Te słowa po prostu mu się wyrwały. Do diabła, nigdy nie
chciał, żeby o tym wiedziała. Nie chciał, żeby ktokolwiek
wiedział, jak strasznym był durniem.
Jej oczy nagle zrobiły się ogromne, dwa razy większe niż
zazwyczaj.
- Pierścionek? - szepnęła.
- Chciałem poprosić cię o rękę w twoje urodziny.
Zamknęła oczy i przyłożyła rękę do piersi, jakby ją coś
zabolało.
- Chwileczkę. Ty... To coś zupełnie nowego. - Odeszła
kilka kroków i stała tam, wpatrując się w przeszłość. -
Gdybym wiedziała...
- To może byś nie odeszła. A to - dodał z bolesną
szczerością - byłby pewnie błąd. Chciałem cię zatrzymać, ale
nie miałem zamiaru się zmieniać. Nie wiedziałem wtedy, jak
to zrobić. Unieszczęśliwilibyśmy się nawzajem.
Spojrzała na niego.
- Byłam pewna, że zadzwonisz. Czekałam tygodniami, aż
zadzwonisz i powiesz, że się myliłeś i chcesz być ze mną.
- A ja liczyłem, że to ty zadzwonisz i mnie przeprosisz.
Dałem ci miesiąc. Pamiętasz, że miałem wtedy obsesję na
punkcie testów. Po upływie miesiąca stwierdziłem, że oblałaś
egzamin. Wyrzuciłem pierścionek do najgłębszego wąwozu w
okolicy. To było bardzo dramatyczne.
Potrząsnęła głową i na usta wypłynął jej smutny uśmiech.
- Boże, miej w opiece młodych.
- Młodych i głupich - zgodził się. - Nas obydwoje. Nagle
się roześmiała.
- Obydwoje byliśmy strasznie uparci. Czekaliśmy, aż
drugie zadzwoni...
- Wyzna swoje grzechy...
- I wróci na kolanach. - Uśmiechnęła się. - Przyznaj się,
że ty też tego chciałeś.
- Pewnie. - Dopóki nie wyrzucił pierścionka, który tak
dużo dla niego znaczył... i tak mało zarazem. Potem
postanowił o niej zapomnieć.
Nie udało mu się to.
Przez chwilę patrzyli na siebie, pozwalając przeszłości
powrócić. Cole zaczął dostrzegać rzeczy, których wcześniej
nie widział.
- Przesadziłem. Nie powinienem był zmuszać cię do
pocałunku, którego nie chciałaś.
- Chciałam - powiedziała cicho. - Ale przestraszyłam się.
- Boże, nigdy nie chciałem...
- Oczywiście, że nie - powiedziała szybko. - Gdybym ci
powiedziała... Ale nie lubię się przyznawać, że się czegoś
boję.
Pamiętała jednak o tym jednym razie, kiedy tak bardzo
się bała. O tym, o którym mu opowiedziała i o którym
obydwoje dobrze wiedzieli.
Miała osiem lat, kiedy zmarł jej ojciec, piętnaście, kiedy
jej matka ponownie się zaręczyła. Helen McCord wierzyła, że
znalazła mężczyznę, który przez resztę życia będzie się
troszczył o nią i o jej córką. Dixie nie lubiła go, ale ze
względu na matkę nic nie mówiła. Właśnie zamieszkali razem,
kiedy stan zdrowia Helen nagle się pogorszył. Musiała się
poddać operacji serca i zostawiła córkę w domu, pewna, że
mężczyzna, którego kocha, zaopiekuje się nią.
Dzień po operacji ten człowiek przyszedł do sypialni
Dixie. Udało jej się uciec, a ten łajdak chyba do dziś ma na
czole bliznę, którą mu zostawiła. Nie powiedziała o niczym
matce, dopóki nie skończyła się rehabilitacja.
To było typowe dla Dixie. Godne podziwu. Ale
jednocześnie potwierdzało wszystkie jego wątpliwości co do
tego, czy ona jest w stanie związać się z jednym mężczyzną.
Życie nauczyło ją, żeby nie ufać mężczyznom i polegać tylko
na sobie.
- To nie ciebie się bałam - powiedziała w końcu Dixie.
- Nie ciebie.
- Rozumiem. - Skinął potakująco. - Czy mogę teraz
pokazać ci dom?
Potrząsnęła głową.
- Chciałabym go zobaczyć, ale nie dzisiaj. W ciągu
ostatnich kilku minut dużo się między nami wydarzyło i nie
chciałabym znaleźć się w twoim łóżku przez przypadek.
Serce zabiło mu mocniej.
- Więc wracamy?
Uśmiechnęła się, podeszła do niego i podała mu rękę.
Miło było jej dotykać. Po chwili powiedział:
- To chyba oznacza, że muszę przełożyć na kiedy indziej
gorący seks, który planowałem na dzisiejsze popołudnie.
Zaśmiała się, ale w jej głosie słychać było lekkie drżenie.
- Chyba tak.
Przełożyć, pomyślał. Co za cudowne słowo. A przez
chwilę wyglądało, jakby znów miał ją stracić. Wrócili w ciszy,
takiej samej jak ta, w której szli w kierunku polany, a jednak
zupełnie innej.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Zadziwiająco łatwo było podtrzymywać lekką rozmowę
w drodze powrotnej do winnicy. Może, pomyślała Dixie,
przez tę głupią nadzieję, która powróciła, mieszając jej w
głowie i wywołując niebezpieczne myśli.
Przypomniała sobie, że tak naprawdę niczego nie ustalili.
A przynajmniej ona nie miała takiego wrażenia. Cole
zburzył kilka jej przekonań o przeszłości, co spowodowało, że
nagle znalazła się w zupełnie innej teraźniejszości.
Kupił jej pierścionek. Miał zamiar poprosić ją o rękę.
Co by było, gdyby zabrał ją na kolację w dniu jej
urodzin? Czy powiedziałaby: tak?
Nie wiedziała. Ta świadomość niepokoiła ją bardziej niż
wszystko inne, czego się dzisiaj dowiedziała. Przez lata była
przekonana, że to ona była głęboko zakochana, że to ona
bardziej cierpiała z powodu tego, że ich związku nie dało się
naprawić. Teraz dowiedziała się, że Cole był gotów związać
się z nią na całe życie. A ona nie była pewna, czy
powiedziałaby mu „tak”.
Czy nie powinna tego wiedzieć? Dlaczego, skoro była w
nim tak zakochana, nigdy nie myślała o małżeństwie?
Dixie nie mogła znaleźć odpowiedzi na te pytania. Może
trudno było zobaczyć przeszłość przez pryzmat
teraźniejszości. Zresztą kobiety, która kochała Colea przez to
krótkie szalone lato, już nie było. A kobieta, która je
pamiętała, siedziała teraz obok mężczyzny, który pociągał ją
w zupełnie inny sposób.
Kiedy dotarli do winnicy, niebo zaczęło grzmieć zza
napęczniałych deszczem, ciężkich chmur. Dixie zobaczyła na
podjeździe dwa nieznane samochody i jęknęła.
- Zupełnie zapomniałam o dzisiejszej kolacji. Mam się
przebrać? Nie, już nie zdążę. - Spojrzała na zegarek i
otworzyła torebkę, mając nadzieję, że nie zapomniała szminki.
Cole uśmiechnął się.
- Jeśli powiem, że dobrze wyglądasz, to uznasz, że jestem
miły, czy kompletnie niewrażliwy?
- Szczery, mam nadzieję. - Nie mogła znaleźć szminki.
Skrzywiła się i wyjęła szczotkę.
Cole wysiadł z samochodu, okrążył go i otworzył jej
drzwi. Dixie skończyła się czesać, wrzuciła szczotkę do
torebki i również wysiadła. Cole wziął jej obie dłonie,
podniósł do ust i pocałował.
- Słowo „dobrze” nawet w połowie nie oddaje tego, jak
wyglądasz - powiedział cicho. - Tylko nie wiem, jak ci to
powiedzieć.
Zaczerwieniła się.
- Spróbuj.
Przymknął łobuzersko jedno oko.
- Mógłbym powiedzieć, że wyglądasz jak senne marzenie
nastolatka.
Roześmiała się i cofnęła dłonie.
- Nie, nie możesz mówić takich rzeczy, kiedy idziemy na
kolację z twoją rodziną. - Rzuciła mu przewrotne spojrzenie.
- Ale możesz tak myśleć.
- Tak właśnie myślę - zapewnił ją, kiedy szli w stronę
drzwi.
W salonie było dużo zdenerwowanych ludzi. Jednym z
nich był mężczyzna, którego Dixie widziała już dwa razy,
ostatni raz w restauracji.
Zdziwiona zatrzymała się kilka kroków za drzwiami.
Cokolwiek on tutaj robił, nikt nie wyglądał na zadowolonego
z jego obecności.
Mercedes stała obok sofy ze swoim aktualnym
narzeczonym, Craigiem Bradfordem, i wyglądała na
kompletnie osłupiałą. Jej siostra, Jillian, siedziała na kanapie,
wpatrując się w nieznajomego i potrząsając powoli głową. W
pobliżu nieznajomego stał Eli. Był wściekły. Na pierwszy rzut
oka nie było tego widać, ale Dixie przyjrzała się dobrze jego
twarzy, kiedy go rysowała. Teraz wyraźnie widziała zaciśnięte
mięśnie szczęki i płonące gniewem zielone oczy.
Wszystkie dzieci Spencera Ashtona miały zielone oczy...
Dixie otworzyła usta z niedowierzaniem na tę
nieprawdopodobną myśl. Spojrzała na nieznajomego.
- Co się dzieje? - zapytał Cole ostrym tonem. Eli
odwrócił się gwałtownie w jego stronę.
- Pozwól, że ci kogoś przedstawię. To jest Grant Ashton.
Twój starszy brat.
- A przynajmniej tak mówi - dodała Merry pozbawionym
emocji głosem.
Tak, pomyślała Dixie. Tak, kształt głowy był taki sam.
Oczy też. Widziała podobieństwo już tego dnia, kiedy
zobaczyła go przed domem, ale nigdy nie przyszło jej do
głowy...
- Co u diabła...? - Cole patrzył raz na jednego, raz na
drugiego.
- Wiem, że to musi być dla was szok. Przykro mi z tego
powodu - powiedział nieznajomy.
Cole podszedł krok bliżej z nieprzeniknioną twarzą.
- Mam nadzieję, że masz na to jakieś dowody.
- Ma. - Caroline Ashton stała w drzwiach do kuchni
blada, ale opanowana. - Pokazał mi świadectwo ślubu swoich
rodziców.
- Rozmawiałaś z nim? - Eli skrzywił się. Skinęła głową.
- Wszystko w porządku? - Jillian podeszła do matki.
- Tak - uśmiechnęła się Caroline.
- Nie chciałem o tym mówić, dopóki pani nie wróci -
powiedział Grant - ale pani córka znalazła mnie czekającego
na werandzie i nalegała, żebym dołączył do rodziny w salonie.
Potem pani syn zapytał, jak się nazywam, i nie chciałem
kłamać.
- Oczywiście, że nie. A kiedy powiedziałeś już, że
nazywasz się Ashton, musiałeś opowiedzieć im resztę.
- Jaką resztę? - zapytał Cole.
Grant spojrzał mu spokojnie w oczy.
- Moi rodzice pobrali się młodo, ponieważ matka była w
ciąży. Do niedawna myślałem, że ojciec zmarł, kiedy byłem
dzieckiem. Okazało się jednak, że odszedł, zostawiając moją
matkę samą ze mną i moją siostrą. - Zamilkł na chwilę.
- Mój ojciec nazywa się Spencer Ashton.
Nikt się nie odezwał ani nie poruszył. Potem ostry
wybuch śmiechu Gole’a przerwał ciszę.
- Łajdak wcześnie zaczął, prawda?
Caroline nalegała, żeby Grant został z nimi na kolacji. To
był dziwny wieczór.
Atmosfera przy stole nie należała do najweselszych.
Jillian, zawsze wrażliwa na nastroje innych, siedziała spięta.
Merry była zatopiona w myślach i prawie w ogóle się nie
odzywała, tak samo jak Eli. Cole za to mówił za dużo.
Dowiedzieli się, że Grant pochodzi z Crawley w
Nebrasce. Ma tam farmę, którą w czasie jego nieobecności
zajmuje się jego siostrzeniec. Nigdy się nie ożenił, ale
wychowywał siostrzeńca i siostrzenicę.
- Widziałem cię w restauracji - powiedział Cole. -
Próbowałeś porozmawiać ze Spencerem?
Grant skinął głową i posmarował bułkę masłem.
- Jak rozumiem, uważasz, że jest ci coś winien. Czy
liczysz na to, że...
- Cole! - powiedziała ostro Caroline. - Wystarczy!
- Dla waszej wiadomości - powiedział spokojnie Grant -
całkiem nieźle sobie radzę finansowo. Nie chcę niczego od
niego. Ani od was.
Dixie uśmiechnęła się do niego z aprobatą.
- Dla twojej wiadomości, Cole nie zawsze jest takim
dupkiem. Zdarza mu się to, ale rzadko.
Mercedes zdusiła chichot. Cole odwrócił się do Dixie.
- Dziękuję - powiedział sucho - za twoje bezwarunkowe
poparcie.
- Przyjaciele nie pozwalają przyjaciołom opowiadać
głupot, zwłaszcza kiedy siedzą przy kolacji zorganizowanej
przez ich matkę. Może porozmawiamy o czymś neutralnym?
Religia, polityka?
Niespodziewanie to Craig przyszedł jej z pomocą.
- A co powiecie na sport? Nie widziałem meczu w ostatni
poniedziałek, ale słyszałem, że był naprawdę niezły.
Lucas podjął temat i udało im się przetrwać do deseru.
Dixie zauważyła, że Craig miał co najmniej jedną
niezaprzeczalną zaletę - potrafił się znaleźć w towarzystwie.
Kilka razy podczas tego niekończącego się posiłku pomógł jej
podtrzymywać rozmowę. Może to dlatego Merry była z nim
już tak długo. Był przystojny, świetnie się z nim rozmawiało i
nie miał żadnych widocznych wad.
Dixie obiecała sobie, że porozmawia z Merry, gdy tylko
znajdzie czas. Jednak nie dzisiaj. Musieli jeszcze przebrnąć
przez resztę wieczoru.
Martwiła się o Cole’a. Starał się być uprzejmy, ale
gniew, który się w nim gotował, musiał w końcu znaleźć
ujście. Niestety w tej chwili nie mogła nic zrobić.
Kiedy przenieśli się do salonu, atmosfera nadal była
napięta. Caroline i Lucas podeszli do Cole’a i zaczęli
rozmawiać z nim o nowym winie. Eli rozmawiał z Grantem o
uprawie ziemi, Mercedes przysłuchiwała się ich dyskusji, a
Jillian wyszła na chwilę z pokoju.
Dixie została więc z Craigiem. Rozmawiali przez chwilę
o niczym, po czym Dixie podziękowała mu za pomoc w czasie
kolacji.
- Cieszę się, że mogłem coś zrobić. - Podszedł do niej
bliżej i ściszył głos. - Mercedes ma jakiś problem ze swoim
ojcem. Podziwiam sposób, w jaki udało ci się załagodzić
sprawę.
- Mhm. - Ten palant próbował zajrzeć jej w dekolt.
Zmarszczyła brwi i odsunęła się trochę. - Wszyscy mają
problem ze Spencerem i to nie bez powodu.
Craig skinął z powagą głową.
- Na pewno zmartwiła ich wiadomość, że wcześniej
zostawił jeszcze inną rodzinę.
- To nie była wina Granta, ale trudno nie łączyć posłańca
z wiadomością.
- Ja mam szczęście - powiedział. - Mój ojciec i ja
świetnie się dogadujemy. Czy planujesz zostać w Kalifornii,
Dixie? Mam nadzieję, że tak.
Jasne.
- Być może.
- Chciałem ci powiedzieć, jak bardzo podziwiam twoją
pracę. - Jego głos stał się nagle pieszczotliwy. - Jestem tylko
biznesmenem bez wyobraźni, ale podziwiam artystów. Są
tacy... niekonwencjonalni. Chciałbym cię bliżej poznać.
Dixie milczała przez chwilę.
- Czy uważasz, że to w porządku podrywać mnie, kiedy
Mercedes jest w tym samym pokoju?
Craig uśmiechnął się i zaczął się bawić jej włosami.
- Mercedes i ja dobrze się rozumiemy. Ja cię lubię, ona
cię lubi. Komu to może zaszkodzić?
- Tobie. Uważaj, po twojej lewej. Zamrugał,
zdezorientowany.
- Co?
Cole podszedł i wyjął kieliszek z ręki Craiga.
- Przykro nam, że musisz wyjść tak wcześnie, Bradford.
- Błysk w jego oku wskazywał jednak na coś wprost
przeciwnego.
- Nie muszę...
- Owszem, musisz. - Cole chwycił Craiga jedną ręką za
łokieć i podał kieliszek Dixie. - Odprowadzę cię do drzwi.
Craig może nie był najbystrzejszy, ale nie był też na tyle
głupi, żeby próbować protestować albo strząsnąć rękę Colea.
Dixie złapała spojrzenie Mercedes. Merry wzruszyła
ramionami przepraszająco, co strasznie zirytowało Dixie. Jej
przyjaciółka nie powinna przepraszać za tego palanta.
Powinna go rzucić.
Zdecydowanie musiały porozmawiać.
Cole wrócił sam. Nie wyglądał na zadowolonego.
Przypominał raczej wulkan tuż przed erupcją. Spojrzał na nią
płonącym wzrokiem i rzucił:
- Nie powinnaś była flirtować z tym idiotą.
- Uspokój się - powiedział Eli. - Dixie nic nie zrobiła.
Cole obrócił się gwałtownie.
- Nie wtrącaj się.
- Dobrze - powiedziała Dixie, biorąc Colea za ramię. -
Wystarczy. Próbowałeś. Naprawdę próbowałeś, ale nic z tego.
- Uśmiechnęła się do wszystkich w pokoju. - Przykro mi,
że tak wpadliśmy jak po ogień, ale ja i Cole musimy pobiegać,
albo narąbać trochę drzewa, albo coś w tym stylu.
- Przecież leje jak z cebra! - zaprotestował Lucas.
- No to sobie popływamy. Chodź - powiedziała, ciągnąc
Cole’a za ramię. - Twoja matka nie chce, żebyś się pobił z
bratem w jej salonie. Z żadnym z braci.
Cole wpatrywał się w nią przez chwilę zwężonymi
oczami. Potem skłonił głowę, strząsnął jej rękę i ruszył w
stronę drzwi. Otworzył je i spojrzał przez ramię.
- Idziesz czy nie?
- Proponuję wziąć płaszcze - odpowiedziała, zaglądając
do szafy Nie miała swojego, wzięła więc płaszcz
przeciwdeszczowy Merry. Colebwi rzuciła jego wiatrówkę.
Włożył ją szybko i razem wyszli na deszcz.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Na zachodzie słońce chowało się za horyzontem, ale
widok ten przesłaniały ciężkie chmury. Nie było wiatru, ale
padający deszcz był zimny. Dixie zapięła pożyczony płaszcz i
pogodziła się w myślach z mokrymi włosami i zniszczonymi
butami. Cole ruszył w kierunku winnic.
Szli obok siebie, nie dotykając się. W połowie drogi do
gaju oliwnego Cole nagle się odezwał:
- Przepraszam. Nie flirtowałaś z nim.
- Nie, nie flirtowałam. To nie na mnie jesteś wściekły.
- Nie wiem, co jest ze mną nie tak. - Zatrzymał się,
wcisnął ręce w kieszenie i podniósł twarz w górę, pozwalając,
żeby deszcz po niej spływał. Po chwili potrząsnął głową jak
otrzepujący się pies i ruszył dalej. - Wściekałem się dzisiaj
przez cały dzień, zupełnie bez powodu.
- Nienawidzisz swojego ojca, a dzisiaj przypomniano ci o
jego istnieniu.
- Przestałem o tym myśleć już wiele lat temu. Lucas był
dla mnie bardzo dobrym ojcem.
- Upychanie wszystkiego do skrzyni z napisem
„przeszłość” nie gwarantuje powodzenia. Wieko zawsze może
się uchylić.
Roześmiał się ostro i krótko.
- To prawda. I wtedy zaczynają wychodzić potwory. A
jest ich całkiem sporo.
- Mówisz o sobie czy o swoim ojcu?
- Na razie skupmy się na nim. Ukradł dziedzictwo mojej
matki.
To była kradzież, która uczyniła ze Spencera bogatego
człowieka. Ojciec Caroline należał do starej szkoły i nie
wierzył, że kobieta może samodzielnie prowadzić firmę.
Zostawił swoje udziały w Lattimer Gorporation zięciowi, a
niecały rok później Spencer zostawił Caroline.
- Myślałam, że nie chcesz żadnych udziałów w Lattimer
Corporation.
- Teraz nie chcę. Nie po takim czasie. Nie chcę żadnej
cholernej rzeczy, która należy do niego. Dopiero w trakcie
rozwodu pokazał, jaki jest naprawdę - stwierdził gorzko Cole.
- Co się stało?
- Zabrał wszystko, co zostało. Pieniądze, ziemię...
Wszystko z wyjątkiem The Vines.
- Ale w jaki sposób? Jak sędzia mógł mu to przyznać?
- A jak myślisz? Kłamstwa, groźby i oszustwa.
Powiedział mamie, że zabierze nas, jeśli będzie z nim
walczyć. Miał świadków na to, że brała narkotyki.
- Boże - mruknęła.
Cole milczał przez chwilę, po czym wybuchł.
- Jak on może to robić? Czy wszyscy ludzie są dla niego
jak ubrania? Znudzisz się jedną koszulą, to po prostu ją
wyrzucasz! On nudzi się rodziną i wyrzuca. Przestaje w ogóle
dla niego istnieć.
Dixie pomyślała, że Spencer Ashton był typowym
narcyzem. Inni ludzie nie byli dla niego prawdziwi, byli tylko
echem albo odbiciem jego własnego ego.
- Jaki był, kiedy byłeś mały?
- Myślałem, że mnie lubi - prychnął Cole. - To była
głupota, ale... czasami naprawdę był wspaniały. Burzył mi
włosy, kiedy przynosiłem dobre stopnie, i mówił: „Tak
trzymaj, mały”. Ale on lubił wygrywanie, nie mnie.
- Trudno było go zadowolić?
- Raczej było trudno przewidzieć, co zrobi. Jeśli coś mu
nie szło, to wszyscy trzymaliśmy się od niego z daleka, Ale
czasami potrafił naprawdę się postarać. Na przykład na
urodziny. Lubił urządzać przyjęcia. Kiedy skończyłem sześć
lat, zorganizował klaunów, balony, kucyki i piknik.
Ledwo słyszalna nuta tęsknoty w jego głosie złapała ją za
serce.
- Czy myślisz, że te przyjęcia były tylko sposobem
podkreślania jego wizerunku?
Wzruszył ramionami.
- Oczywiście, że chodziło bardziej o niego niż o mnie, ale
jako dziecko nie widziałem tego. Kiedy nie przychodził do
szkoły na wywiadówki, myślałem, że tacy ważni ludzie jak on
są zawsze zajęci.
Zamilkł. Dixie szła obok niego, próbując nie ślizgać się
w swoich butach na gładkiej podeszwie. Włosy leżały jej
mokrymi pasmami na karku, a woda spływała za kołnierz
płaszcza.
Dotarli do małego gaju oliwnego. Było tu ciemniej, ale
drzewa dawały pewne schronienie. Zatrzymała się.
- A kiedy odszedł? Dzieci często winią siebie za rozstanie
rodziców.
- Nie pamiętam, żebym siebie winił, ale... - nie patrzył na
nią - miałaś rację, mówiąc, że go nienawidzę. Chociaż dopóki
był, próbowałem być taki jak on.
- Byłeś dzieckiem. Chciałeś zadowolić swojego ojca, a
jedyną rzeczą, która zadowala narcyza, jest jego własne
odbicie.
- A ja zrobiłem z siebie cholernie dobre odbicie, czyż nie
tak?
- Nie! - Chwyciła go za ramię i zmusiła, żeby się
odwrócił i spojrzał na nią. - Skąd ci przyszło do głowy, że
jesteś taki jak on?
- Poza tym, że widzę go za każdym razem, kiedy patrzę
w lustro? - Deszcz spływał mu po twarzy, jakby niebo nad
nim płakało. - Daj spokój, Dixie. Poświęciłem całe lata na
rozbudowanie Louret, żeby udowodnić temu łajdakowi, że go
nie potrzebujemy. Że jestem od niego lepszy w jedynej rzeczy,
która ma dla niego znaczenie - w zarabianiu pieniędzy.
- To prawda, że jesteś ambitny. Ale nie wykorzystujesz
ludzi. Nigdy nie odsuwasz kogoś w taki sposób, w jaki on to
robi.
- Zostawiłaś mnie, ponieważ byłem taki jak on.
Dixie wstrzymała oddech, czując nagły ból. Czy to
właśnie myślał? Czy przez te wszystkie lata wierzył, że jej
odejście dowodziło, że jest taki jak ojciec?
- Cole. - Wyciągnęła obie dłonie i dotknęła jego twarzy,
mrugając, żeby powstrzymać łzy. - Ty głuptasie.
Wzrokiem szukał jej twarzy. Było ciemno, ale jego usta
odnalazły jej wargi.
Pocałunek był delikatny, powolny i niewymownie
poruszający. Przesunął ustami po jej policzku.
- Jesteś zimna.
- Nie żartuj. - To nie z powodu zimna drżała. Objął ją
ramionami i przytulił mocno.
- Teraz cieplej? - wyszeptał jej do ucha, po czym
pocałował w szyję.
Było jej zimno, była kompletnie przemoczona, a jej serce
biło tak mocno, że prawie słyszała, jak uderza o żebra. Czy to
był strach? Podniecenie? Radość?
Czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Położyła dłonie na
jego piersi.
- Jeszcze nie teraz - szepnęła. - Próbuj dalej.
Tym razem pocałował ją bardziej zdecydowanie. Objął ją
mocno, unieruchamiając jej ręce przyciśnięte do jego klatki
piersiowej. Uwolniła je, czując potrzebę dotykania go, i
wsunęła dłonie pod marynarkę. Jego ciało było twarde i
gorące i Dixie poczuła nagły przypływ pożądania.
Cole musiał czuć to samo. Zaczął gorączkowo rozpinać
guziki jej płaszcza i wydał z siebie jęk frustracji, kiedy nie
udawało mu się zrobić tego wystarczająco szybko. Wtedy po
prostu szarpnął materiał i wszystkie guziki poleciały w błoto
pod ich nogami. Jego ręce znalazły się na jej ciele, dotykały
pleców i piersi.
Dixie miała wrażenie, że jego pieszczoty doprowadzą ją
za chwilę do szaleństwa.
Cole przesunął dłonie w dół, na talię, po czym objął jej
pośladki, przyciągając ją do siebie. Nagle pociągnął ją w dół
na zimną, wilgotną i pachnącą deszczem ziemię. Oparł się na
rękach i przysunął twarz do jej twarzy, ogrzewając oddechem
jej policzek.
- Dixie - wyszeptał. Tylko to. Tylko jej imię. Przez
chwilę obydwoje leżeli nieruchomo, przyciśnięci do siebie.
Przytuleni.
Jednak tego pożądania nie sposób było zatrzymać. Dixie
uniosła biodra w górę. Cole jedną ręką podsunął w górę
sukienkę, a drugą wsunął pomiędzy jej uda. Zadrżała, czując
jego pierwszy dotyk.
- Teraz? - zapytał. - Teraz, Dixie?
- Tak.
Zdjął jej majtki i rzucił na bok. Sięgnęła do suwaka jego
spodni, ale jego ręka już tam była, zsuwając spodnie. Jęknęła
zdesperowana i jednym ruchem wypchnęła biodra w górę,
pozwalając mu w siebie wejść.
Cole szepnął coś, ale deszcz i burza, która w niej szalała,
sprawiły, że nie usłyszała. Powoli wycofał się i powoli wszedł
w nią ponownie. Cały jej świat ograniczył się do tej jednej
chwili, do uczucia chłodu na plecach, deszczu na twarzy,
zapachu ziemi i Cole’a, który znów ją wypełniał.
Położyła ręce na jego biodrach i przytrzymała go,
pragnąc, aby czas się zatrzymał i mogli tak trwać wiecznie.
Jednak czas i pożądanie ich ciał pokonały ją. Czując
nagłą potrzebę, zaczęła poruszać biodrami i Cole
odpowiedział na jej pragnienie, wchodząc w nią coraz głębiej i
mocniej, coraz szybciej, wciskając ją w mokrą ziemię do
chwili, w której krzyknęła z rozkoszy, wbijając paznokcie w
jego ramiona, a on dołączył do niej, wykrzykując jej imię.
Powoli dochodziła do siebie. Czuła, jak kamień wbija jej
się w lewy pośladek. Cole leżał na niej, ciężko oddychając.
Nie należał do najlżejszych. Spódnicę miała podwiniętą do
pasa, była mokra, ubłocona i było jej zimno.
I uśmiechała się. Po chwili zaczęła chichotać.
Cole jęknął i oparł się na łokciach, spoglądając w dół na
jej twarz.
- Co?
W odpowiedzi wbiła paznokcie w błotnistą maź i
umazała mu nos.
Nie poruszył się, nic nie powiedział. Potem przetoczył się
na plecy, na mokrą ziemię, śmiejąc się na całe gardło.
- Nie mogę uwierzyć, że ja... że my...
- I do tego w błocie! - Chichot zmienił się w serdeczny
śmiech. - Obydwoje w błocie!
- Tak! - Śmiał się tak bardzo, że musiał się złapać za
brzuch. - To takie romantyczne, takie... - Oparł się na łokciu i
pocałował ją. - To gorzej, niż mieć brudne myśli.
Roześmiała się. Czuła się wspaniale.
- Chodź, mój błotnisty partnerze w pożądaniu. - Wstał,
zapiął suwak spodni i wyciągnął rękę. - Schowajmy się gdzieś
i ogrzejmy.
- Moje majtki - powiedziała, podając mu rękę i wstając. -
I mój but - dodała, dopiero zauważając, że spadł jej z nogi.
Na szczęście but leżał niedaleko. Cole podał go jej, nisko
się kłaniając.
- Niestety, jest już ciemno. Obawiam się, że twoje majtki
zaginęły w akcji - powiedział.
- Musimy je znaleźć - nalegała. - Inaczej zrobi to ktoś
inny.
- Nikt się nie domyśli do kogo należą.
- Od razu czuję się lepiej - powiedziała z lekkim
przekąsem, ale w głębi duszy wiedziała, że Cole ma rację.
Nigdy nie uda im się ich odnaleźć w tych ciemnościach.
Objęła go w pasie, a on położył rękę na jej ramionach i
ruszyli z powrotem.
- Muszę kupić Merry nowy płaszcz. Ten jest kompletnie
zniszczony.
- Masz na sobie płaszcz mojej siostry? - zapytał
przerażony. - Kochałem się z tobą na płaszczu mojej siostry?
Dixie znów zaczęła się śmiać.
Udało im się niezauważenie dotrzeć do budynku, w
którym mieszkała Dixie. A przynajmniej miała nadzieję, że
nikt ich nie widział. Kiedy znaleźli się w środku, zrzucili
ubrania na podłogę i od razu udali się pod gorący prysznic,
żeby się rozgrzać.
Ciepła woda, para i śliska od mydła skóra miały
nieuniknione konsekwencje. Ale tym razem mieli więcej
czasu na pocałunki i pieszczoty. Potem znaleźli się w czystej,
suchej pościeli i Dixie odegrała się na nim za to, że to ona
leżała wcześniej na zimnej, mokrej ziemi.
Kiedy wreszcie położyli się spać, chmury się rozeszły, a
pokój rozjaśnił w świetle księżyca. Jedynym dźwiękiem, który
przerywał ciszę, było tykanie podróżnego zegarka Colea i
hałasy na dole, gdzie Hulk wydobywał z pudełka swoją
wieczorną przekąskę.
Dixie przebiegła palcami po klatce piersiowej Colea. Z
przyjemnością patrzyła na niego, zadziwiona faktem, że znów
leży obok... i znów jest w nim zakochana.
A może wciąż? Kto to wie, pomyślała leniwie,
przymykając ciężkie powieki. Życie jest takie dziwne.
Ona i Cole tak naprawdę nie byli przyjaciółmi. Byli zbyt
młodzi. Bali się, że zostaną zranieni i bali się ufać. Kochali,
ale byli gotowi się wycofać, gdyby druga strona zawiodła.
Wciąż była między nimi namiętność, ale zrodziła się
również przyjaźń. Zadziwiająca przyjaźń. Tym razem mieli
szansę... jeśli tylko będą wobec siebie cierpliwi.
Ręka Cole’a gładząca jej włosy obudziła ją z drzemki.
Otworzyła do połowy oczy.
- Mhm...
- Wciąż jesteś ze mną?
- Sprawdźmy. - Poruszyła stopą i zacisnęła palce dłoni. -
Wszystkie części są chyba na miejscu, chociaż czuję się jak
rozgotowane spaghetti. Albo galaretka.
- Chyba jesteś głodna. - Był rozbawiony, ale w jego
słowach słychać było nutę wahania, kiedy powiedział: - I
szczęśliwa.
- Jestem. - Powieki znów jej opadały. - Bardzo
szczęśliwa. Wyjdę za ciebie.
Otworzyła oczy. Nie mogła uwierzyć, że to powiedziała.
Cole również nie mógł w to uwierzyć, jeśli sądzić po tym, jak
podskoczył.
- Co... Żartujesz, prawda?
Nigdy w życiu nie była poważniejsza. Ale jeśliby się do
tego przyznała, Cole znalazłby się za drzwiami w niecałe dwie
minuty. Zmusiła się więc do uśmiechu.
- Może znowu się założymy? Jeśli uda mi się nakłonić
cię do oświadczyn, będziesz moim niewolnikiem w łóżku
przez miesiąc.
Rozluźnił się i okręcił sobie lok jej włosów wokół palca.
- A jeśli się nie oświadczę, to ty będziesz moją
niewolnicą? Nie mogę odrzucić takiej propozycji. Lepiej się
przygotuj.
Jego widoczna ulga sprawiła jej ból. Wiedziała jednak, że
nie będzie łatwo, i była gotowa zrobić wszystko, co będzie
trzeba. Przekomarzała się z nim więc dalej lekkim tonem,
dopóki nie zasnął.
A potem zaczęła opracowywać plan.
Słowa nie przekonają Colea. Jedenaście lat temu
powiedziała mu, że go kocha, a potem go zostawiła. Jeśli
chcesz przekonać mężczyznęj musisz przemówić do niego
jego językiem, zdecydowała. A język mężczyzny to czyny, nie
słowa.
Co zrobiłby mężczyzna, żeby przekonać kobietę, że
myśli o niej poważnie?
Dixie uśmiechnęła się, wtuliła się w śpiącego obok niej
mężczyznę i zaczęła snuć plany.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Trzy dni później słońce świeciło jasno przez okna w
biurze Colea, podczas gdy on wybierał numer, który dostał od
przyjaciela. Kiedy usłyszał sygnał w słuchawce, spojrzał na
zegarek. Musiał się tym zająć, zanim pojawi się Dixie. Szli
dzisiaj razem na lunch i nie chciał, żeby wiedziała o...
- Biuro detektywistyczne Hampsteada - usłyszał w
słuchawce kobiecy głos.
- Nazywam się Cole Ashtoh. Chciałbym porozmawiać z
panem Hampsteadem.
- Jego linia jest w tej chwili zajęta. Zechce pan chwilę
poczekać?
Cole zgodził się, bębniąc palcami o biurko. Spojrzał na
orchideę stojącą w rogu biurka i uśmiechnął się mimowolnie.
Naprawdę nieźle tu wyglądała.
Dixie przyniosła mu ją dzień po tym, jak się kochali.
Następnego dnia przyniosła mu orzeszki w czekoladzie, a
wczoraj małe, pięknie opakowane pudełko. Okazało się, że w
środku są spinki do mankietów - ręcznie zdobione, z
turkusami otoczonymi srebrem. Wyglądały przerażająco
drogo, ale kiedy zaprotestował, Dixie roześmiała się i
powiedziała, że zrobiła je jej przyjaciółka.
Wyglądało to prawie tak, jakby go uwodziła.
Daj spokój, powiedział sobie, znów patrząc na zegarek.
To była Dixie. Bawiło ją odwracanie ról, to wszystko.
W słuchawce odezwał się przyjemny baryton.
- Frank Hampstead. W czym mogę pomóc, panie
Ashton?
- Mam delikatną sprawę rodzinną, którą chciałbym
zbadać. Wolałbym nie przyjeżdżać teraz do miasta, żeby z
panem osobiście porozmawiać. - Cole i tak czuł się głupio,
dzwoniąc do prywatnego detektywa. Nie chciał tego
potęgować, pojawiając się w jego biurze. - Mam nadzieję, że
możemy załatwić to przez telefon.
- Na ogół wolę rozmawiać z klientami osobiście. Miałem
do czynienia z przypadkami, że podawano mi fałszywe
nazwiska, a to niezwykle komplikuje sprawę.
- Abe mówił mi, że ma pan takie podejście. - Przyjaciel,
od którego Cole dostał ten numer, był znanym adwokatem.
W głosie mężczyzny usłyszał zainteresowanie.
- Abe Rosenberg?
- Tak, to od niego dostałem pańskie namiary.
Proponował, żeby pan do niego zadzwonił w celu ustalenia
mojej tożsamości.
Hampstead przełączył rozmowę z Coleem na tryb
oczekiwania i zadzwonił do Abe’a. Cole bębnił palcami o
biurko i wpatrywał się w orchideę.
Nie miał zamiaru traktować jej poważnie. Już raz się
pomylił, wierząc, że Dixie naprawdę go kocha. Może
faktycznie tak myślała, kiedy to mówiła, ale dla Dixie słowa
„kocham cię” nie znaczyły „chcę być z tobą na zawsze”.
- Przepraszam, że kazałem panu czekać, panie Ashton -
powiedział Hampstead. - Proszę mi opowiedzieć o tej
rodzinnej historii. Dyskrecja zapewniona - dodał.
- To dość skomplikowane. - Cole zamilkł na chwilę.
Nienawidził rozmawiać o ojcu, ale sytuacja tego wymagała.
Krótko opowiedział o niedawnym pojawieniu się Granta
Ashtona w ich życiu. - Nie mam powodów, żeby mu nie
wierzyć - zakończył - ale nie mam też powodów, żeby mu
wierzyć, a chciałbym znać prawdę. Świadectwo małżeństwa,
które nam pokazał, niczego nie dowodzi. Nie wiem, jak
można dostać sfałszowane świadectwo, ale jestem pewien, że
to możliwe.
- A w grę wchodzi całkiem dużo pieniędzy - zgodził się
Hampstead. - Ma pan rację, że jest pan ostrożny.
Cole nie miałby nic przeciwko temu, żeby ten człowiek
wycisnął trochę pieniędzy ze Spencera Ashtona. Nie chciał
jednak, żeby ucierpiała jego rodzina.
- Nie chcę, żeby ktokolwiek wiedział, że badam tę
sprawę. Moja rodzina zaakceptowała Granta. Będzie im
przykro, jeśli się dowiedzą.
- Nie ma problemu. Składam raporty tylko moim
klientom i nie będzie potrzeby zadawania pytań żadnemu z
członków pańskiej rodziny.
- Czyli jest pan w stanie stwierdzić, czy to małżeństwo
rzeczywiście zostało zawarte?
- Oczywiście. Będę tylko potrzebował od pana jeszcze
kilku informacji i możemy przejść do omówienia stawek.
Pogrążeni byli w rozmowie dotyczącej stawek i kosztów,
kiedy coś uderzyło w okno Colea. Zdziwiony spojrzał w tamtą
stronę.
Niebo było czyste, a jego biuro znajdowało się na piętrze.
Musiało mu się wydawać.
- Dobrze, zgadzam się - powiedział Hampsteadowi. - Ma
pan mój numer. Kiedy się pan do mnie odezwie?
- Za kilka dni. Stuk. Stuk, stuk.
- Dobrze - powiedział Cole, odsuwając krzesło. - Proszę
dać mi znać, kiedy pan się czegoś dowie. - Wymienili
uprzejmości i Cole się rozłączył. Marszcząc brwi wstał i
podszedł do okna.
Gdy się do niego zbliżał, uderzył w nie kolejny kamyk.
Na dole, gotowa dalej rzucać swoje pociski, siedziała na koniu
jego matki Dixie i trzymała za uzdę jego konia. Miała na sobie
dżinsy, dżinsową kurtkę nałożoną na różową podkoszulkę i
czarny kowbojski kapelusz.
Cole potrząsnął głową, uśmiechając się. Bóg jeden
wiedział, skąd wzięła ten kapelusz. Otworzył okno i wychylił
się.
- Przecież nie umiesz jeździć konno.
- A jednak siedzę w siodle. Widocznie nauczyłam się w
międzyczasie. - Patrzyła na niego szeroko otwartymi
zielonymi oczyma. - Zejdź na dół po cichu, to nikomu nic się
nie stanie. Jesteś porwany.
Potrząsnął głową.
- O nie. To ja chcę być czarnym charakterem. Ty możesz
być szeryfem i mnie zaaresztować.
- To jest porwanie - powiedziała surowo. - Szeryfowie
nie porywają ludzi. Poza tym to ja mam czarny kapelusz i to ja
muszę być bandytą.
Cole uśmiechał się, przeskakując w dół po dwa stopnie.
Usłyszał jedną z dziewcząt rozmawiającą z kimś w
salonie degustacyjnym, postanowił więc wyjść tylnym
wyjściem. Miały uciążliwy dla niego zwyczaj przedstawiania
go turystom, jeśli się akurat pojawił, a teraz nie miał ochoty
rozmawiać z klientami. Chciał zobaczyć Dixie.
- Wyglądasz świetnie - powiedział, podchodząc i kładąc
jej rękę na kolanie. - Prawie tak, jakbyś wiedziała, co robisz.
- Oczywiście, że wiem. Jazda konna jest łatwa. Nie
musisz się martwić.
- Dzięki Bogu. - W pamięci Cole’a wciąż jeszcze żywe
były wspomnienia, jak próbował nauczyć Dixie prowadzić
konia.
Sprawdził popręgi. Były dobrze zapięte, ale spojrzenie
Dixie mówiło mu, że to nie ona osiodłała konie.
- No dobrze, nie jestem kowbojką. Ale przygotowałam
jedzenie na piknik. Mamy kanapki z wołowiną i kiełbasą,
marynowane... Hej!
Tilly wyskoczyła zza rogu budynku, uciekając, jakby
gonił ją sam diabeł. Koń, na którym siedziała Dixie, cofnął
się, odrzucając głowę do tyłu. Cole chwycił wodze.
- Ten twój cholerny kot! Puść wodze!
Ale tym razem to nie kot Dixie gonił Tilly. To był
doberman.
Cole machnął ręką w stronę psa, próbując go odstraszyć,
ale to spowodowało tylko, że Tilly pisnęła ze strachu.
Doberman zwolnił, ale wciąż warczał, wyglądając, jakby
miał ochotę wbić się w gardło Tilly. Klacz Caroline była na
ogół spokojnym stworzeniem, ale tego było dla niej za wiele.
Stanęła dęba. Dixie ześliznęła się z jej grzbietu w chwili, w
której doberman rzucił się na Tilly.
A Hulk rzucił się na dobermana.
Wydawało się, że kot pojawił się znikąd. Wylądował na
grzbiecie psa i wbił w niego pazury. Doberman zaskowyczał i
zaczął biegać w kółko, próbując zrzucić napastnika.
Klacz spanikowała i próbowała się wyrwać i uciec. Cole
nie puszczał jej, ale chciał sprawdzić, co z Dixie, która
siedziała i trzymała się za rękę.
- W porządku? - krzyknął do niej.
Zza rogu wyszedł duży mężczyzna o czerwonej twarzy i
zaczął krzyczeć:
- Cholera, Mustard, mówiłem ci, że... Hej! Zabierzcie
tego kota od mojego psa!
Cole odwrócił się w jego stronę.
- To pański pies?
- Tak, do cholery, i jeśli coś mu się stanie, będzie miał
pan ze mną do czynienia!
Hulk zeskoczył z psa z gracją, odbił się od ziemi i
wskoczył na parapet. Prawdopodobnie też stamtąd wcześniej
zeskoczył. Doberman wrócił skruszony do właściciela.
Cole, wciąż trzymając konia za wodze, ruszył w kierunku
mężczyzny, który sprawdzał, czy jego trzęsący się pies nie ma
żadnych ran.
- Ten pies - powiedział cicho - o mało co nie spowodował
nieszczęścia. Jak się pan nazywa?
- Ralph Edincott. Ale nie może pan winić mojego
biednego psa. On krwawi, do diabła!
Cole spojrzał na zwierzę. Rany nie były poważne, ale
tego typu skaleczenia trzeba było dobrze opatrzyć.
- Więc niech go pan zabierze do weterynarza.
- Za którego pan zapłaci! To ten biegający wolno głupi
kundel jest wszystkiemu winien. Mustard nie wyrwałby się,
gdyby...
- Ja - przerwał mu Cole - nazywam się Cole Ashton. Mój
pies może biegać po mojej winnicy. Pański nie może. Proszę
podać mi nazwę pana firmy ubezpieczeniowej. I nazwisko
pańskiego prawnika.
Twarz mężczyzny zrobiła się blada.
- Ubezpieczenie? Prawnik? Nie, przecież nie ma takiej
potrzeby...
- Owszem, jest! - Dixie podeszła do nich z płonącą
twarzą. - To, że nie jest pan w stanie kontrolować swojego
psa, jest zaniedbaniem i może być ścigane przez prawo!
Zwichnęłam sobie nadgarstek! Nie mogę malować ze
zwichniętym nadgarstkiem. Czy zdaje pan sobie sprawę, ile to
opóźnienie będzie kosztować Louret? Sam mój czas jest wart
kilka tysięcy, a na dodatek mamy wykupiony czas reklamowy
w telewizji i jeśli wszystko się przesunie to... Hej, wracaj
tutaj!
Ale mężczyzna już uciekał, jedną ręką trzymając psa za
obrożę.
- Lepiej niech pan pilnuje swojego psa! - krzyknęła za
nim.
Tej nocy Dixie i Cole leżeli zmęczeni w łóżku w jej
sypialni i rozmawiali o przygodzie Tilly.
- Powinnam była pozwać tego faceta - zamruczała. -
Przez ten nadgarstek będę miała opóźnienia.
Cole cieszył się, że skończyło się tylko na tym. Kiedy
widział, jak spadała z konia...
- I tak go porządnie wystraszyłaś - powiedział
łagodzącym tonem.
- Poszłam tylko w twoje ślady. Widziałeś, jak krew
odpłynęła mu z twarzy, kiedy wspomniałeś o prawnikach?
- Niektórzy ludzie słuchają cię dopiero wtedy, kiedy
zaczyna chodzić o pieniądze. - Tak jak jego ojciec. Cole
zmienił temat. - Ale zmiana, jaka zaszła w Tilly, jest
przerażająca.
Dixie zaśmiała się.
- Ty mówisz, że jesteś przerażony, a co z Hulkiem? On
naprawdę nie wie, co robić.
Od chwili, kiedy Hulk uratował Tilly przed dobermanem,
chodziła za nim i wpatrywała się w niego z uwielbieniem.
Cole potrząsnął głową.
- Nigdy nie widziałem, żeby kot tak się rzucił na
wielkiego psa. To było całkiem sprytne ze strony Hulka, bo
pies nie mógł go dosięgnąć zębami, kiedy siedział na jego
grzbiecie.
- To instynkt. Ale koty robią tak zazwyczaj tylko wtedy,
kiedy same są zagrożone. Chyba po prostu Hulk nie chciał,
żeby ktokolwiek ruszał jego psa.
Cole prychnął.
- Pewnie pomyślał, że doberman ściga jego.
- Cynik. - Ziewnęła i przytuliła się mocniej.
Pogładził ręką jej włosy. Uwielbiał, kiedy była tak blisko
niego.
- W ten weekend w San Francisco jest wystawa art deco.
Pomyślałem, że mogłabyś pójść ze mną.
- Chciałabym - powiedziała sennie - ale w weekendy
jeżdżę do cioci Jody.
Z jakiegoś powodu zdziwiło to Cole’a. Wróciła tutaj,
żeby pomóc matce zajmować się ciotką, więc musiała spędzać
z nią trochę czasu, ale... nie sądził, że Dixie jest w stanie
poświęcić jej każdy weekend. Zdał sobie sprawę, że to tam
właśnie była ostatnio, kiedy myślał, że pojechała się spotkać z
aktualnym chłopakiem.
Skrzywił się. Musiał najwidoczniej zmienić trochę swoje
założenia.
- Czy... czy ona potrzebuje całodobowej opieki?
- Nie można jej zostawić samej. Mama zostaje z nią w
tygodniu. Jest teraz na emeryturze i mieszka ze swoim
narzeczonym, więc może to robić. Na noce przychodzi
pielęgniarka.
To było na pewno kosztowne. Tak delikatnie, jak tylko
mógł, zapytał:
- Macie jakieś problemy finansowe?
- Na razie nie. Ciocia Jody odłożyła całkiem sporo na
emeryturę, a jej ubezpieczenie pokrywa większość opieki
medycznej. Ale nie długoterminowej niestety.
- Pojadę z tobą w ten weekend i pomogę ci. - Ta
propozycja wymknęła mu się zupełnie spontanicznie i poczuł
się trochę niezręcznie. Nie był przyzwyczajony do
podejmowania impulsywnych decyzji. Ale to chyba był dobry
pomysł...?
Dixie uniosła głowę i oparła ją na dłoni, wpatrując się w
jego twarz.
- Jesteś pewien? Pod wieloma względami przypomina to
zajmowanie się dzieckiem. Dużym i czasami rozzłoszczonym
dzieckiem.
- Jestem pewien. - Oczywiście, że tak powinien zrobić.
Takie rzeczy robi się dla przyjaciół. Nie angażował się w
ten sposób, rezygnował tylko z jednego weekendu. To żadne
poświęcenie.
Dixie uśmiechnęła się.
- Dziękuję - powiedziała i pocałowała go lekko w usta.
Na ogół ciocia Jody kładła się do łóżka wcześnie,
głównie z powodu lekarstw, ale tym razem była szczęśliwa, bo
miała obok siebie mężczyznę. Kiedy Dixie nareszcie
wykąpała się i zeszła na dół do pokoju gościnnego, w którym
mieli spać z Cole’em, czuła się kompletnie wyczerpana.
Cole był dla cioci Jody naprawdę wspaniały. Flirtował z
nią uprzejmie podczas kolacji, na którą przyszła z policzkami
wymalowanymi szminką na jego cześć.
Dixie musiała wyjść z pokoju, żeby ciocia nie widziała
jej łez. Jody zawsze tak dbała o swój wygląd, zawsze była taka
elegancka.
- Przepraszam, że wymknęłam się wcześniej -
powiedziała, idąc w stronę łóżka.
- Przyjechałem przecież po to, żeby ci pomóc. Przestań
się krytykować. - Podniósł kołdrę i Dixie położyła się obok
niego. - Uważasz, że nie powinnaś pokazywać, jak boli cię to,
co się dzieje z twoją ciotką?
- Mama po prostu by się uśmiechnęła. Nie porusza jej to
tak, jak porusza mnie. - Dixie westchnęła i przytuliła się do
niego. - To nie jest tak, że ona się nie przejmuje. Bardzo się
przejmuje, tylko lepiej sobie z tym radzi.
Dixie bardzo kochała swoją matkę, ale - przyznawała to -
nie zawsze ją szanowała. Helen tak bardzo była zależna od
mężczyzn, a oni cały czas ją zawodzili. Nawet ojciec Dixie
zawiódł ją, umierając.
- Twoja mama radzi sobie z tym inaczej niż ty -
powiedział Cole. - Co nie znaczy, że radzi sobie lepiej. Może
to, że widzi, jak Jody dziecinnieje, nie rani jej tak bardzo, bo
pamięta ją, jak była dzieckiem. Ty tego nie pamiętasz. Znasz
Jody tylko jako dorosłą osobę.
- Dlaczego ona musi to wszystko teraz tracić? -
wybuchnęła nagle Dixie.
- Nie wiem, kochanie. - Pogładził jej włosy. - Nie wiem.
Dixie siedziała cicho przez chwilę.
- Zaczynam się bać. To może się przytrafić również
mnie.
- Może się przytrafić każdemu z nas.
Cole dalej głaskał ją po głowie. Pomagał jej przez cały
weekend, po prostu przy niej będąc. Zaproponował, że
przyjedzie tu z nią, i to znaczyło dla niej tak wiele...
Przygryzła wargę zdjęta nagłym uczuciem strachu. Za bardzo
na nim polegała, chciała, żeby był przy niej, tak jak teraz, już
zawsze. To nie było dobre...
Nie, powiedziała sobie. Czy niczego się nie nauczyła?
Bała się polegać na innych, to prawda. I może miała ku temu
powód. Ale kompletna niezależność nie istniała. To, co
przytrafiło się jej ciotce, świadczyło o tym, że samodzielność
jest tylko iluzją.
Jej oczy zaczynały się zamykać.
- Przepraszam - wymruczała. - Jestem naprawdę
zmęczona.
- Więc śpij. Nie jesteś moją prywatną hurysą -
odpowiedział. - Przeżyję brak seksu przez jedną noc.
To zabolało, ponieważ było w tym trochę prawdy.
Jedenaście lat temu wierzyła, że był nią zainteresowany
głównie z powodu seksu, ale, jak się okazało, chciał jej się
wtedy oświadczyć. A ona w ogóle się tego nie domyślała.
Częściowo z jego winy. Wycofał się emocjonalnie. Ale ona
też wszystko zepsuła. Zaczęła być od niego zależna i to
przeraziło ją bardziej niż to, że może go stracić. Porzucenie go
było bardzo bolesne, ale łatwiejsze, niż pozostanie i
zmierzenie się z własnymi lękami.
Nie tym razem, obiecała sobie, zamykając oczy. Tym
razem nie ucieknie.
Cole przyglądał się kobiecie śpiącej w jego ramionach.
W rozjaśnianej światłem księżyca ciemności mógł dostrzec,
jak sen usuwa z jej twarzy ślady zmartwień.
Dlaczego była dla siebie taka surowa? Przez cały
weekend widział kobietę, która znajdowała siłę, żeby śmiać
się z nim z niektórych absurdalnych zachowań ciotki. A
myślała tylko o tym, że powinna lepiej sobie z tym radzić.
Czy była taka wcześniej, a on tego nie zauważył? To nie
była już ta beztroska, niestała kobieta, którą pamiętał. Którą
chciał pamiętać, pomyślał, czując dziwny ból w piersi. To
była kobieta, która pozostałaby przy mężczyźnie... jeśli
naprawdę by go kochała.
Najwyraźniej nie kochała go wystarczająco.
To była przeszłość, powiedział sobie zdecydowanie.
Znów byli kochankami, ale tym razem nie byli w sobie
zakochani. A przynajmniej ona nie była.
Cole przełknął ślinę. Znalazł się niebezpiecznie blisko
pokochania jej ponownie. Musiał się wycofać. Nie chciał,
żeby ich romans skończył się tym, że znowu zniknie z jego
życia - bo to, że się skończy, nie ulegało wątpliwości.
Zostawiła go kiedyś, zostawi i teraz.
Ale pragnęła go. Tego był pewien. I miał zamiar to
wykorzystać.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Cole wycofywał się. Zupełnie tak jak wtedy.
- Wciąż nie jestem pewien, czy powinniśmy zostawiać
ich samych - powiedział ponuro, wrzucając kierunkowskaz.
- Wyluzuj się. Hulk w końcu stwierdził, że dobrze jest
mieć wielbicielkę.
- Raczej wierną wyznawczynię. Twój kot ukradł mojego
psa.
Dixie zachichotała.
- Nigdy wcześniej nie miał swojego psa. Nie wiedziałam,
że chce go mieć.
Może sobie tylko wszystko wyobrażała. Cole lubił
rozmawiać w taki niezobowiązujący, przyjacielski sposób, ale
zawsze tak było. To, że nie spędził z nią każdej z ostatnich
pięciu nocy, nie oznaczało, że przestał się nią interesować.
Przecież jechali teraz razem do jego chaty. I wcale nie
wyglądał na obojętnego, kiedy ją tam zapraszał. Obiecał jej
wycieczkę, kolację i kominek i poprosił, żeby włożyła
niebieską sukienkę, zapinaną z przodu na guziki. Powiedział,
że ma pewne plany co do tych guzików.
Musiała być cierpliwa. Jeśli nie zakochiwał się równie
szybko jak ona, nie oznaczało jeszcze, że w końcu nie straci
dla niej głowy. Po prostu zabierze to trochę czasu. Trudno mu
było jej zaufać, to wszystko.
- Kiedy po ciebie podjechałem, twoja walizka leżała na
wierzchu - powiedział Cole zwyczajnym tonem. - Chyba
jeszcze nie wyjeżdżasz, prawda?
- Hmm? - Dixie oderwała się od swoich myśli. - Nie,
zostanę jeszcze przez jakiś tydzień. Mój nadgarstek trochę
opóźnia pracę. Czy twoja mama ci nie mówiła?
- Czego mi nie mówiła?
- Poprosiła Granta, żeby u was został. On wprowadzi się
do małego domku, a ja do twojego starego pokoju w dużym
domu. Musimy też wkrótce uzgodnić resztę kwestii
związanych ze zleceniem - dodała, kiedy nie odpowiedział. -
Niedługo skończę całą przygotowawczą robotę.
- A potem? - zapytał niezmienionym tonem.
- Namaluję obrazy w mojej pracowni. - Starając się, by
nie zabrzmiało to zbyt niepewnie, dodała: - Zakładam, że
interesuje cię coś więcej niż tylko dwa wspólnie spędzone
tygodnie.
Przez chwilę się wahał.
- Jestem gotowy na dłuższy związek, jeśli ty też jesteś na
to zdecydowana.
Nie był to rodzaj odpowiedzi, który podniósłby ją na
duchu. Poczuła niepokój, ale powiedziała suchym tonem:
- Nie przesadź tylko z kwiatami i sercami, bo mnie
zawstydzisz.
Nie odpowiedział, ale sięgnął po jej rękę i uścisnął dłoń.
To pomogło... trochę.
Dotarli do chaty o zmierzchu. Jej wnętrze zaskoczyło ją.
- Ależ tutaj jest pięknie! - zawołała, obracając się wokół
własnej osi.
- Myślałaś, że skoro sam wszystko robiłem, to będzie
beznadziejnie, prawda?
- Trochę tak. - Rzuciła mu przewrotne spojrzenie. - A
trochę myślałam, że wybierzesz coś bezpiecznego, bardziej
tradycyjnego. Ten dom wygląda, jakby projektował go jakiś
znany dekorator.
- Nie obrażaj mnie - powiedział, chociaż wyglądał na
zadowolonego. - Nie zrobiłem wszystkiego sam, ze ścianami
musieli mi pomóc fachowcy. Nie udałoby mi się też samemu
usunąć części piętra, żeby zrobić nad salonem taki wysoki
sufit.
Cały parter, z wyjątkiem łazienki, był jedną otwartą
przestrzenią. Nad połową nie było w ogóle pierwszego piętra i
sufit był jednocześnie dachem. Kominek był taki jak
przedtem, Cole obłożył go tylko kamieniami. Na podłodze
leżała terakota w ciepłym odcieniu brązu.
- Jestem pod wrażeniem. Chyba odkryłeś nowy styl.
- Niestety nie zmieniłem specjalnie kuchni.
- Nie da się nie zauważyć - powiedziała, spoglądając na
zielony piecyk, lodówkę, która dawno już powinna znaleźć się
w muzeum, i jeden zniszczony blat. - Nauczyłeś się gotować?
- Pewnie. Najlepiej wychodzi mi jajecznica.
- Gdybym nie wiedziała, że kolację przywieźliśmy ze
sobą, byłabym zmartwiona.
Siedząc przed kominkiem na grubym orientalnym dywa-
nie, zjedli enchiladas z najlepszej meksykańskiej restauracji w
Valley, a na deser truskawki w czekoladzie.
No i oczywiście wino. Wspaniały merlot z Louret do
kolacji i francuski szampan do deseru.
- Ten szampan nie jest z twojej winnicy - zauważyła.
- Nie. Ale mam słabość do bąbelków. - Znów napełnił jej
kieliszek.
- Próbujesz mnie upić? - zapytała Dixie rozbawiona.
- Właśnie na to liczę.
Wszystkie światła były pogaszone. Ogień płonący w
kominku sprawiał, że oczy Colea wydawały się bardzo
ciemne, a jego uśmiech tajemniczy.
- Teraz moja kolej na uwodzenie. - Delikatnie wyjął jej z
ręki kieliszek. - Myślę, że powinniśmy zacząć już teraz.
Dzisiaj będzie tak, jak ja chcę, Dixie.
Coś w jego głosie sprawiło, że poczuła zdenerwowanie.
Cole pochylił się i pocałował ją delikatnie.
- Lubisz gry - wyszeptał przy jej policzku.
- Mhm...
- I lubisz mieć kontrolę nad sytuacją. - Odsunął się
trochę, uśmiechając się lekko.
- Czasami. - Wsunęła palce w jego włosy, próbując
przyciągnąć jego usta do swoich.
- Nie. - Potrząsnął głową, wciąż się uśmiechając... i nie
dając jej pocałunku, którego pragnęła. - Dzisiaj będziemy grać
w inną grę. A ty nie będziesz niczego kontrolować.
Serce zabiło jej szybciej. Podniosła brew.
- Nie?
- Nie. - Sięgnął do kosza, w którym była ich kolacja, i
wy-ciągnął długi, czerwony szal. Bawił się nim przez chwilę,
po czym zapytał: - Ufasz mi, prawda?
- Oczywiście - odpowiedziała, ale w ustach poczuła
suchość.
- To dobrze. Wyciągnij ręce. Zawahała się, patrząc na
szal.
- O jakiej dokładnie grze myślisz? Uśmiechnął się tylko.
I czekał.
Po chwili wzruszyła ramionami.
- Raz kozie śmierć. - I wyciągnęła dłonie.
Cole owinął wokół nich szal i zawiązał go. Jedwab na jej
skórze był chłodny.
- Związałeś mnie. Nigdy nie przypuszczałam... -
roześmiała się nerwowo. - Co teraz mam robić?
- Nic. - Pochylił się znowu i pocałował ją lekko,
przesuwając palcami po jej szyi. - Ja zrobię wszystko. Dzisiaj
to ja jestem panem sytuacji.
- Nie wiem, czy tak potrafię.
- To nie ma znaczenia, czy potrafisz, czy nie. - Sięgnął do
guzików jej sukienki. - Lubię tę sukienkę - zamruczał i rozpiął
pierwszy guzik. A potem następny.
Poruszał się powoli, guzik za guzikiem, aż do samego
dołu. Dixie siedziała ze związanymi rękami i patrzyła, jak
Cole przygląda się temu, co odsłania. Uśmiechnął się do niej
lekko, kiedy skończył, po czym rozsunął sukienkę.
Nie miała na sobie stanika. Zaczęła oddychać szybciej.
- Podoba ci się? - zapytała zachrypniętym głosem.
- O tak. - Przysunął się i pochylił. Powoli zatoczył kółko
językiem wokół jej sutka. Zadrżała. - Nie ruszaj się - rozkazał
i wziął jej drugą pierś do ust, ssąc lekko. - Proszę. - Odsunął
się trochę. - Lubię na nie patrzeć, kiedy są wilgotne od moich
pocałunków.
Podobał jej się wyraz jego twarzy. Jednak robił wszystko
tak powoli, a ona tak pragnęła jego dotyku...
- Zaczyna mi być zdecydowanie za gorąco.
- Może za ciepło się ubrałaś? - Podniósł jedną brew.
- Moglibyśmy zdjąć ten szal. Potrząsnął głową.
- To moja gra - powiedział miękko i przesunął delikatnie
palcami po jej piersiach. Chwycił jej sutki i ścisnął je lekko.
- Ale może wygodniej ci będzie, jeśli się położysz?
Między udami czuła bolesne pulsowanie.
- Ja... nie mogę oddychać. Moje ręce... Trudno mi będzie
położyć się bez rąk.
- Och - powiedział, jakby zdziwiony. - Oczywiście
pomogę ci. - W końcu spojrzał jej w oczy i ujrzała w nich
czysty ogień. Kiedy znów się pochylił, tym razem, żeby ją
pocałować, nie był ani powolny, ani delikatny.
Oddała pocałunek, gorączkowo pragnąc go dotknąć. Z
drugiej strony jednak to, że mogła go dotykać tylko ustami,
językiem, było niezwykle erotyczne. Poczuła jego dłonie na
swoich ramionach opuszczające ją na podłogę.
Sam jednak nie położył się na niej, jak tego pragnęła.
Kiedy się odsunął, jęknęła zawiedziona.
- Spokojnie - powiedział, gładząc ją po nogach i
rozchylając sukienkę tak, że leżała teraz zupełnie odkryta. -
Spokojnie - powtórzył i pocałował ją między udami, nie
zsuwając jej bielizny.
Zadrżała, tak podniecona, że ciepło i wilgoć niemal
natychmiast doprowadziły ją do orgazmu.
Wtedy zatrzymał się.
- Ja... - zaczęła, ale nie mogła wymyślić odpowiedniej
groźby. Może dlatego, że w ogóle nie była w stanie myśleć.
- Do diabła, Cole!
- Nie jesteś do tego przyzwyczajona. To nie ty
kontrolujesz sytuację. - Wsunął palce pod brzeg jej majtek i
zaczął je bardzo powoli zsuwać.
Spojrzała na niego zwężonymi oczami.
- Coś za bardzo ci się to podoba. Rzucił jej krótki
uśmiech.
- Zdefiniuj słowa „za bardzo”.
Ten jego uśmiech pomógł się jej rozluźnić,
przypominając, że to tylko gra. Ale było jej coraz trudniej
grać.
- Nie jestem pewna, czy podoba mi się poczucie, że
jestem zupełnie bezbronna.
Odrzucił jej majtki na bok.
- Jakie to uczucie? Podniecające?
Wsunął w nią jeden palec. Tak, to było podniecające.
Nawet znacznie więcej niż podniecające. Dwa palce...
- Cole.
- Cierpliwości, kochana. Pozwól mi jeszcze trochę się
pobawić. - Trzy palce, raz w środku, raz na zewnątrz,
doprowadzające ją do szaleństwa. Nagle przycisnął wrażliwy
punkt kciukiem i wewnątrz niej eksplodowała rozkosz.
Dreszcze przechodziły ją jeszcze przez długą chwilę.
Leżała bez ruchu z zamkniętymi oczami, próbując złapać
oddech. Po chwili poczuła go między swoimi udami i
podniosła powieki. Kiedy jej oczy były zamknięte, rozebrał
się i w końcu był równie nagi jak ona.
- Szal - szepnęła, wyciągając związane dłonie. - Zdejmij
go. - Musiała go dotykać, pragnęła czegoś więcej niż tylko
rozkoszy.
Zatrzymał się na chwilę. Uniósł się na ramionach, tak że
mogła dostrzec, jak mocno zaciśnięte są jego mięśnie. W jego
oczach nie było już rozbawienia, tylko głód i coś, co
przypominało desperację.
Wszedł w nią jednym głębokim ruchem. Jego twarz
wykrzywił spazm. Potem drżącymi dłońmi rozwiązał jej ręce.
Westchnęła z ulgą i gorączkowo go dotykała, podczas
gdy obydwoje zmierzali do ekstazy. Droga była krótka i
obydwoje osiągnęli szczyt jednocześnie.
Leżał potem na niej przez długą chwilę, a ona gładziła go
delikatnie w świetle dogasającego ognia, jakby pragnąc go
uspokoić.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Pot spływał po czole Cole’a, piekąc go w oczy. Biegł
ścieżką niedaleko chaty. Zapomniał opaski na głowę. Narzucił
tylko spodnie, koszulkę i buty i wystartował.
Ranek zaledwie się zaczął, słońce dopiero wstawało.
Powietrze było chłodne.
Za późno, powtarzał sobie z każdym krokiem.
Przyspieszył. To zadziwiające, jakim był głupcem, myśląc, że
może po prostu cieszyć się Dixie. Myśląc, że miłość to
kwestia podjęcia decyzji, coś, czego można było uniknąć.
Za późno.
Albo że miłość można zmienić w zabawę. To wszystko,
co miał na myśli, uciekając w tę grę z szalem - erotyczną
zabawę, nic więcej. Może jeszcze zaintrygować ją tak, żeby
chciała kontynuować romans.
Jednak w międzyczasie sprawy zrobiły się poważne.
Chciał ją przywiązać do siebie. Na zawsze.
Za późno.
Dziś rano, kiedy tylko się obudził, sięgnął ręką, żeby jej
dotknąć. Nie było jej tam oczywiście. Wczoraj odwiózł ją do
Louret, zdjęty nagłą paniką. Teraz pewnie spała w jego
pokoju, z którego wyprowadził się dawno temu.
Za późno, pomyślał, zatrzymując się. Stał z opuszczoną
głową, z rękami opartymi na udach, łapiąc oddech. Może było
za późno od pierwszej chwili, kiedy weszła do jego biura po
jedenastoletniej nieobecności.
Kochał Dixie. Desperacko ją kochał. Biegał, ponieważ
chciał uciec od tego uczucia. Od niej. Oczywiście było to
niemożliwe. Nie można uciec przed swoimi uczuciami. Ani
przed miłością, ani przed strachem.
A może mógłby uciec chociaż przed strachem? Gdyby ją
zostawił...
Powtarzał sobie, że wie, że ona odejdzie. Może nie teraz,
ale w końcu odejdzie.
Dostawał od niej prezenty - orchideę, czekoladki, spinki
do mankietów. Wczoraj dała mu kartkę, mówiąc: „Pamiętaj!
Kobiety uwielbiają dostawać kartki. Dostajesz dodatkowe
punkty, jeśli wybierzesz kartkę bez napisów i sam coś
napiszesz”.
Mówił sobie, że to, jak razem się śmiali, jak dobrze się
czuli ze sobą, dla niej było tylko elementami gry, ale jego
dotykało mocniej niż słowa.
A czasami, kiedy patrzyła na niego, jej twarz jaśniała -
nie pożądaniem, ale łagodnym ciepłem. Czy to była tylko
przyjaźń? A to, jak objęła go wczoraj, kiedy w nią wchodził...
To przypominało miłość.
Gdyby tylko mógł wiedzieć, jak jest naprawdę!
Cole otarł przedramieniem twarz. Powinien się ruszać, bo
jeśli będzie stał na chłodzie, zupełnie zesztywnieją mu
mięśnie.
Powoli ruszył w stronę chaty. Mógł ją zapytać, co do nie-
go czuła. To było równie logiczne, jak przerażające. Czego by
to jednak dowiodło? Nawet gdyby mu powiedziała, że jest w
nim szaleńczo zakochana, czy mógłby jej uwierzyć? Kiedyś
mówiła już o miłości. Nie przeszkodziło jej to jednak odejść.
Musiał być jej pewny. Musiał wiedzieć. Przyspieszając
kroku, zaczął snuć plany.
- Posłuchaj, przepraszam cię - powiedział Cole,
pocierając ręką kark. - To wypadło mi zupełnie
niespodziewanie i nie mogę się od tego wymigać.
Cisza.
Tego nie było w jego planach. Przez dwa dni unikał jej,
zasłaniając się pracą. Powiedział, że spędził z nią dużo czasu i
teraz musi nadrobić zaległości w pracy, co było tylko w
połowie prawdą, bo w rzeczywistości chciał sprawdzić, jaka
będzie jej reakcja.
Tym razem jednak naprawdę miał bardzo ważne
spotkanie.
- Wynagrodzę ci to. Pójdziemy gdzieś razem w piątek.
Może do tego nowego klubu...
- W piątek będę u ciotki. Prawda.
- No dobrze, to w czwartek. Zrobimy, co będziesz
chciała. Znowu cisza.
- Czy ty też masz to uczucie deja vu? - zapytała w końcu.
- Sporo się tego nasłuchałam. A może ty w ogóle nie
masz uczuć? Tak jest bezpieczniej, prawda?
- Cholera, Dixie. Nie wyczarowałem tego faceta z
kapelusza. On pracuje dla naszego największego dystrybutora
i je-śli chce porozmawiać o naszym nowym chardonnay, to ja
na pewno muszę się z nim spotkać. Jest w mieście tylko przez
jeden dzień.
- I nikt inny nie może tego załatwić?
- Lucas leży przeziębiony. Mercedes i Jillian nie znają się
na tym zbyt dobrze, a Eli nie wie, ile może dać mu upustu.
Poza tym on kiepsko sobie radzi z takimi rozmowami.
- Znowu to robisz. Chowasz się za swoją pracą,
znajdujesz wymówki, żeby się wycofać.
- Nie bądź dziecinna - rzucił. - Nie mogę bez przerwy się
tobą zajmować.
Nagle usłyszał trzask odkładanej słuchawki. No pięknie,
Ashton. W jej głosie było coś, co prześladowało go, kiedy
przygotowywał się do spotkania. To coś bardzo przypominało
łzy.
- Dixie? - Mercedes zatrzymała się w drzwiach. - Co się
stało?
- Nic. - Wściekła, że przyłapano ją na płaczu, otarła
dowody z policzków.
- Jasne - powiedziała Mercedes, wchodząc do pokoju
Dixie. - Wiem. Wzruszyłaś się, bo to Narodowy Miesiąc
Owsianki.
- Zawsze tak reaguję - pociągnęła nosem Dixie. - Zbliża
się też Narodowy Dzień Przeciwieństw.
- I urodziny Bena Franklina. Kolejna wielka okazja.
To była gra, w którą grały na studiach, kiedy to każda
wymówka była dobra, żeby pójść na zakupy, zjeść czekoladę
albo spać do późna.
- Czy to już Narodowy Dzień Przytulania? - Dixie
uśmiechnęła się przez łzy, ale poczuła się o wiele lepiej.
- Nie, ale już niedługo - powiedziała Merry i uścisnęła ją
z tej nadchodzącej okazji. - Co się dzieje? Twoja praca dobrze
się posuwa?
Dixie pokazała jej gestem, że nie najlepiej, ale nie była to
prawda. Praca była prawie na ukończeniu i Dixie rysowała
ostatnie szkice, żeby mieć jeszcze pretekst do pozostania w
Louret..
Merry usiadła obok niej na łóżku.
- Twoja ciotka?
- Nie. Tym razem twój brat.
- Ooo. Myślałam, że między wami świetnie się układa.
Powiedz mi, co się stało. O ile oczywiście nie dotyczy to
seksu - dodała pospiesznie. - Nie chcę słyszeć o twoim
pożyciu intymnym, jeśli uczestniczy w nim mój brat.
- O nie. W łóżku jest nam naprawdę świetnie. Merry
wyglądała na zawstydzoną.
- No dobrze, dobrze. Nie rozmawiamy o seksie. Chodzi o
to... że tak naprawdę nie wiem, o co chodzi.
Dixie wstała i zaczęła chodzić po pokoju.
- Wysyła mi takie sprzeczne sygnały. Spróbuję nie
wspominać o seksie, ale to część tego wszystkiego. Kiedy
jesteśmy razem w ten sposób, to wydaje się, że to coś
ważnego. Jakbym naprawdę się dla niego liczyła. Ale kiedy
tylko wspominam o przyszłości, oddala się.
„Jestem gotowy na dłuższy związek, jeśli ty też jesteś na
to zdecydowana”. Nawet jeśli ich romans miał być tylko
przelotny, nie był to najprzyjemniejszy komentarz.
- Wiele mężczyzn ma kłopoty z wiązaniem się -
powiedziała Merry. - Więcej czasu zajmuje im przyznanie się
do tego, co czują. A wy bardzo długo się nie widzieliście,
Dixie.
- Wiem, ale... Och, wszystko, co powiem, zabrzmi
trywialnie. Nie widziałam go od dwóch dni, a on właśnie
odwołał naszą kolację. To nie powinno mieć aż tak dużego
znaczenia, ale... To nie chodzi o to, co on robi, ale o sposób, w
jaki to robi. Mam wrażenie, że wszystko się powtarza -
zakończyła smutno. - Jest tak, jak jedenaście lat temu. Czuję,
że znowu buduje wokół siebie mur.
A ona nie była pewna, czy jest w stanie sobie z tym
poradzić. Nawet rozmowy z przyjaciółką nie mogły pomóc.
Nadal ją to bolało i nadal czuła wątpliwości. Jak mogła
uwierzyć, że może na niego liczyć, skoro nagle, bez powodu,
zaczynał wysyłać jej znaki, żeby trzymała się z daleka?
Merry nic nie mówiła przez kilka minut.
- Cole chowa się za murami - przyznała. - Ale tak już
jest. Chyba że chcesz, tak jak ja, spotykać się z
beznadziejnymi facetami.
- Miałam zamiar porozmawiać z tobą o Craigu - zaczęła
Dixie.
- O nie. Nie dzisiaj. Możesz udzielać mi rad, kiedy sama
dasz sobie radę ze swoimi problemami.
- Czyli kiedy będę miała siedemdziesiąt lat?
- Jeżeli ci się do tej pory uda...
Dixie westchnęła. Cole obiecał, że spotkają się jutro.
Może uda jej się zmusić go do szczerej rozmowy. A może to
za wcześnie?
Nieważne. Coś wymyśli.
- Może urządzimy sobie dzisiaj babski wieczór? -
zaproponowała.
- Przykro mi, ale nie mogę. W środy zawsze spotykam
się z Jaredem. Była nas kiedyś trójka... - Wzruszyła
ramionami.
- Chloe umarła, ale spotykamy się dalej. Na początku
bardzo mu to pomagało, bo mógł z kimś o niej porozmawiać.
Z czasem staliśmy się dobrymi przyjaciółmi.
Dixie rzuciła jej zaciekawione spojrzenie. Chloe była ich
przyjaciółką z czasów studiów. Mieszkała blisko Merry, więc
były w kontakcie. Ale stała randka z wdowcem po Chloe sześć
lat po śmierci przyjaciółki? To brzmiało jak coś więcej niż
tylko przyjaźń... Ale, z drugiej strony, co ona mogła o tym
wiedzieć?
Merry miała rację. Dixie powinna poradzić sobie
najpierw ze swoimi problemami, zanim będzie próbowała
komukolwiek pomagać.
- Chyba muszę coś namalować - powiedziała nagle. - A
w każdym razie rzucić trochę farby na płótno.
Sesja terapii sztuką mogła uświadomić jej to, co musiała
wiedzieć - nawet jeśli nie była pewna, czy tego chce.
W czwartek po południu Cole siedział, wpatrując się w
przefaksowany raport, który trzymał w dłoni. W myślach miał
zamęt. Na zewnątrz deszcz uderzał o szyby. Jedynym
światłem w pokoju była lampka na biurku. Po nadejściu burzy
pokój pogrążył się w półmroku.
Potrząsnął głową. To nie mogła być prawda. Musiała
zajść jakaś pomyłka. Sięgnął po telefon i wybrał numer
detektywa, który prowadził śledztwo na temat Granta
Ashtona.
Piętnaście minut później zamęt zniknął. Na jego miejsce
pojawiła się wściekłość i pytania. I ogromne zdziwienie.
Detektyw wyśle mu rachunek. Jak miał podpisać czek?
Cole Ashton... Był nim przez całe swoje życie.
Mógł zostać Coleem Sheppardem, kiedy miał dziesięć
lat. Lucas chciał ich adoptować, ale Spencer odmówił
zrzeczenia się praw. Nie chciał swoich dzieci, ale nie chciał
też, żeby miał je ktokolwiek inny.
A teraz sprawił, że całe życie Cole’a stało się
kłamstwem. Cole uderzył pięścią w biurko.
- Niech go diabli wezmą!
Skoczył na równe nogi, chwycił marynarkę i ruszył w
stronę drzwi. Nie zauważył, że idąc, potrącił doniczkę z
delikatną orchideą, która spadła i rozbiła się na podłodze.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Cole jechał godzinami. Na początku ogarnięty był
wściekłością, która w końcu zmieniła się w gorycz. Potem
powróciło zdziwienie i pytania, na które nie mógł znaleźć
odpowiedzi za kierownicą swojego samochodu. Ale mógł je
uporządkować i nadać im priorytety. Jechał tak długo, aż w
końcu musiał się zatrzymać w motelu i przespać.
Wiele godzin później obudziły go odgłosy ruchu
samochodowego. Światło wpadało przez szpary pomiędzy
ścianą i żaluzjami. Był ubrany, łóżko, na którym leżał, było
twarde, a na suficie widać było dużą plamę wilgoci.
Przez chwilę nie wiedział, gdzie jest, ani jak się tu dostał.
Powoli powróciły wspomnienia z wczorajszego wieczoru. I
coś jeszcze.
Dzisiaj był piątek. Ten dzień przychodził zazwyczaj po
czwartku. A on obiecał Dixie, że zabierze ją w czwartek na
kolację.
Jęknął. Czy mogło być jeszcze gorzej?
Ona to zrozumie, powiedział sobie, biorąc szybki
prysznic.
Gdzie się znajdował? Nie był nawet pewien, w której
części stanu. Nie, chwileczkę - jak przez mgłę przypominał
so-bie, że przekraczał granicę stanu na krótko przed tym, jak
zatrzymał się na noc. Był w Newadzie. Gdzieś w Newadzie.
Będzie musiał zapytać w recepcji.
Nakładając wczorajsze ubranie, zapewniał sam siebie, że
kiedy opowie Dixie o tym, czego się dowiedział, ona
zrozumie, dlaczego zapomniał o wszystkim innym.
Kiedy się już ubrał, próbował do niej zadzwonić, ale
telefon przy łóżku nie działał, a on zostawił swoją komórkę w
domu. Wybiegł z pokoju, biorąc ze sobą tylko marynarkę.
Wybiegł, nie zadzwoniwszy do Dixie.
Dixie na pewno zrozumie, dlaczego tak nim to
wstrząsnęło. Była współczującą osobą. Będzie się jednak
zastanawiać, dlaczego nie pomyślał o tym, żeby się z tym do
niej zwrócić.
On też się nad tym zastanawiał.
Kupił burrito i duży kubek kawy na wynos i zostawił
miasteczko Basalt w Newadzie za sobą. Nie zatrzymał się ani
razu, dopóki nie podjechał pod duży dom swoich rodziców
pięć wyczerpujących godzin później.
Tilly podbiegła, żeby go powitać, gdy tylko wysiadł z
samochodu, i Colea przygniotło poczucie winy. Na pewno
wszyscy się o niego martwili. Włączając w to psa.
Przez chwilę głaskał Tilly, po czym skierował się w
stronę domu. Była druga po południu, więc Dixie pewnie
pracowała. Wobec tego mogła być wszędzie. Ostatnio
ustawiła sztalugi na werandzie, więc tam skierował się
najpierw.
Ani śladu Dixie. Ani śladu nikogo. Wyglądało na to, że
dom jest pusty.
Postanowił sprawdzić jej pokój i wbiegł na górę,
przeskakując po dwa stopnie.
Nie było jej tam, ale była Mercedes. I pakowała rzeczy
Dixie.
Cole zastygł nieruchomo w drzwiach. Gdzieś w głębi
umysłu słyszał echo słów, które powtarzał sobie trzy dni temu.
Za późno, za późno, za późno...
Mercedes skończyła składać spodnie, włożyła je
ostrożnie do walizki Dixie i wyprostowała się, krzywiąc się na
jego widok.
- Najwyższa pora! Gdzie ty się podziewałeś?
- Powiem ci później. - Będzie musiał. Wszyscy muszą się
dowiedzieć. Ale w tej chwili nie był w stanie jej o tym
powiedzieć. W ogóle.mówienie przychodziło mu z trudem. -
Gdzie ona jest?
- Wyjechała, to chyba oczywiste - rzuciła Mercedes.
- Merry. - Podszedł do niej i położył jej dłonie na
ramionach. - Muszę ją odnaleźć. Muszę. Gdzie pojechała?
Mercedes przyjrzała mu się uważnie. Jej wyraz twarzy
zmiękł i pojawiła się w nim troska.
- Jesteś palantem, ale wyjechała z innego powodu. Poczuł
szybkie ukłucie strachu.
- Co się stało?
- Jej matka miała wczoraj atak serca.
- O nie. - Cole zamknął na chwilę oczy. - Czy ona...?
- To był lekki atak. Jest teraz w szpitalu, ale mówią, że
nic jej nie będzie. To jednak nie wszystko. Sama wezwała
wczoraj karetkę, kiedy się zorientowała, co się dzieje. Tylko
że... - Przełknęła ślinę. - Zajmowała się wtedy Jody. I w całym
tym zamieszaniu Jody po prostu wyszła.
- O Boże. - Cole pomyślał o wczorajszej burzy. -
Powiedz mi, że się już odnalazła.
- Nie mogę. Cały czas jej szukają.
Dixie siedziała przy stole w mieszkaniu ciotki, chowając
twarz w dłoniach. Cały stół pokryty był mapami. Nie
wiedziała, co jeszcze może zrobić, jakie miejsca jeszcze
sprawdzić poza tymi, w których już szukali. Jak daleko mogła
dojść sześćdziesięcioletnia kobieta?
Zadzwonił telefon. Nosiła go stale przy sobie, więc
odebrała już po pierwszym dzwonku.
- Tak?
To była Jillian, która chciała wiedzieć, czy wydarzyło się
coś nowego. Wszyscy byli dla niej tacy dobrzy. Praktycznie
zamknęli Louret na cały dzień, żeby szukać Jody. Policja też
jej szukała, tyle że nie na wiele się to zdało.
Wszyscy szukali. Wszyscy, oprócz Cole’a, który zniknął
równie niespodziewanie jak jej ciotka.
Jego matka powiedziała jej, żeby się tym nie
przejmowała.
- On czasami tak robi - powiedziała łagodnie. - Kiedy
dzieje się coś, z czym musi sobie poradzić, to po prostu
wsiada w samochód i jedzie.
Dixie wiedziała, z czym Cole musi sobie poradzić. Z nią.
I najwyraźniej była naprawdę wielkim kłopotem, skoro nie
tylko wystawił ją do wiatru, ale i nie wrócił przez całą noc.
Koło północy, w szpitalu, zdecydowała, że rozwiąże ten prób-
lem za niego. Skoro tak trudno mu było się zdecydować, czy
chce iść z nią na kolację, czy nie.
Kiedy otworzyły się tylne drzwi, spojrzała odruchowo w
ich kierunku, spodziewając się zobaczyć jednego z
poszukiwaczy.
To był Cole.
Poczuła nagłą falę gorąca, a potem zimna. Przez chwilę
pomyślała, że zaraz zemdleje, co byłoby najgorszym z
możliwych wyjść. Odwróciła wzrok.
- Nic nie powiesz? - zapytał łagodnie.
Potrząsnęła głową i spojrzała na stół. Za mało spała, to
wszystko. Zdrzemnęła się tylko dwie godziny na twardym
krześle w szpitalnej poczekalni. Nie potrzebowała Cole’a, nie
po tym, jak jej udowodnił, że wszystkie jej wątpliwości były
słuszne.
- Jeśli jesteś tutaj, żeby pomóc Jody, to dobrze. Powiem
ci, w jaki rejon masz się udać. Jeśli przyjechałeś w innym
celu, to proszę, wyjdź.
- Przyjechałem pomóc w poszukiwaniach. Ale chciałem
wiedzieć, jak się trzymasz.
- Dobrze - powiedziała, choć łzy napłynęły jej do oczu.
- W porządku. Pojedź tu, na Waters Street. - Postukała
palcem w miejsce na mapie. - Już sprawdziliśmy to miejsce,
ale mogliśmy ją przeoczyć. Albo może wróciła tu później.
Tam jest kawiarnia. To jest... To było... jedno z jej
ulubionych...
- Głos jej się załamał i łzy popłynęły po policzkach. -
Mogła tam pójść - dokończyła szeptem.
- Och... kochanie... - Przeszedł przez pokój, wyciągnął ją
z krzesła i objął ramionami.
Uderzyła go w pierś dłońmi zaciśniętymi w pięści.
- Nie nazywaj mnie tak! Niech cię szlag, gdzie ty
wczoraj... Gdzie... - Ale słowa urwały się, kiedy wstrząsnął
nią szloch.
- Potrzebowałam cię wczoraj, a ty tak po prostu
zniknąłeś!
- Wiem, skarbie. Przepraszam. Bardzo przepraszam.
Na początku próbowała się uwolnić, ale on trzymał ją
mocno. W pewnym momencie po prostu się poddała. Dobrze
było móc się wypłakać w jego objęciach, czerpać z jego siły.
Kiedy skończyła szlochać, odsunęła się. Nie miała jednak
na to ochoty i to doprowadzało ją do furii. Rozejrzała się
wokół w poszukiwaniu chusteczek.
Cole podał jej pudełko.
- Dziękuję - powiedziała tak chłodnym tonem, na jaki
udało jej się zdobyć.
- Spałaś trochę?
- Trochę. I zanim to zaproponujesz, od razu ci powiem,
że nie mam zamiaru się kłaść.
Przyglądał się jej przez chwilę.
- Dobrze. Powiem ci, co się stało wczoraj, ale później. Co
z twoją mamą? Mogę tu chwilę zostać, a ty mogłabyś
pojechać się z nią zobaczyć.
- Właśnie mnie tutaj odesłała. Powiedziała, żebym się
trochę zdrzemnęła. Tak jakbym była w stanie to zrobić! -
Dixie zużyła ostatnią chusteczkę i wyrzuciła ją do śmieci.
- Wiem, że trudno przestać o tym myśleć. Chodź -
powiedział, biorąc ją za rękę. - Usiądź. Jadłaś coś?
Pozwoliła mu zaprowadzić się do krzesła.
- Twoja mama wmusiła we mnie kanapkę kilka godzin
te-mu. - Nareszcie prawdziwy uśmiech pojawił się na jej
twarzy. - Nie wiem, jak ona to robi, że jest tak miła i
uprzejma, a jednocześnie tak nieprzejednana.
- Cała mama. - Cole przeglądał szafki. - Może napijesz
się kawy? Nie poczujesz się wprawdzie od tego lepiej, ale
będziesz mogła się martwić, nie przysypiając.
Tak, to brzmiało nie najgorzej.
- Dobrze. - Nie znaczyło to wcale, że mu przebaczyła. Po
prostu nie miała siły go w tej chwili nienawidzić. - Jest w
szafce koło zlewu. Zrób cały dzbanek. Przewija się tutaj wielu
ludzi.
Obydwoje milczeli, kiedy Cole zaparzał kawę. Gdy już
nalał ciemnobrązowego płynu do kubków, usiadł i poprosił,
żeby mu powiedziała, kto prowadzi poszukiwania, gdzie i
jakie miejsca zostały już sprawdzone. Uspokoiło ją to i
przypomniało, że robią wszystko, co w ich mocy.
W ciągu następnej godziny pojawił się policjant i
powiedział im, na jakim etapie są poszukiwania. Telefon
zadzwonił kilka razy. Najpierw dzwoniła Mercedes, żeby
powiedzieć, że wraca, a potem telemarketer, który dał Dixie
okazję, żeby na kogoś pokrzyczeć.
Cole najwyraźniej nigdzie się nie wybierał. Wyglądało na
to, że instynktownie wie, kiedy coś powiedzieć, kiedy zająć jej
myśli, a kiedy milczeć. W pewnym momencie Dixie
zdecydowała jednak, że on nie może tu siedzieć i jej niańczyć.
- Policja sprawdziła już Waters Street, ale mógłbyś
pojechać i sprawdzić ten wąwóz za supermarketem.
- Zrobię to, kiedy tylko przyjedzie Mercedes -
powiedział, sącząc kawę.
Dixie chciała, żeby został. Ta tęsknota była równie
głupia, jak samolubna. Wiedziała, że powinna wypchnąć go za
drzwi, zarówno dla własnego dobra, jak i dla dobra ciotki
Jody.
- Nie potrzebuję opieki.
- Nie powinnaś być sama.
Miała ochotę krzyknąć na niego ze złością, ale wtedy
zadzwonił telefon. Spojrzała na aparat i skrzywiła się.
- Jeśli to kolejny telemarketer...
- Ja odbiorę. - Cole wyciągnął rękę i pierwszy podniósł
słuchawkę. - Halo?
Z jego twarzy od razu mogła wyczytać, co się stało.
- To cudownie! Tak... Oczywiście. Zaraz tam będziemy.
- Odłożył słuchawkę i wstał, uśmiechając się szeroko. -
Jest w redakcji gazety w Napa. Bóg jeden wie, jak się tam
dostała, ale nic jej nie jest. Karmią ją pączkami. Jest
zmęczona, ale nie chce stamtąd wyjść. Wydaje jej się, że tam
pracuje - dodał.
Dixie zamknęła oczy. Poczuła, jak kolana jej miękną,
kiedy przepływała przez nią fala ulgi.
- Kiedyś tam pracowała - udało jej się powiedzieć. -
Trzydzieści lat temu.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Cole zawiózł Dixie do biura gazety. Na miejscu wykonali
dziesiątki telefonów, informując wszystkich, którzy szukali
Jody, że zguba się odnalazła.
Jody weszła do budynku tak pewnym krokiem, że
pomimo jej nieco nieporządnego wyglądu recepcjonistka jej
nie zatrzymała. Stanęła na środku i głośno zapytała, co zrobili
z jej biurkiem. Jeden z dziennikarzy zorientował się, że to ta
zaginiona kobieta, o której ich powiadamiano. Usadzili Jody
przy starej maszynie do pisania, żeby mogła „zabrać się do
pracy”, i zadzwonili na policję.
Cole pomógł namówić Jody, żeby wyszła wcześniej z
pracy, a potem flirtował z nią i załagodził jej wybuch gniewu,
kiedy dowiedziała się, że musi zostać w szpitalu na noc na
obserwację.
Jody nie znosiła szpitali. Kiedy jednak okazało się, że jest
tam też jej siostra, zjadła spokojnie kolację i położyła się spać.
Miała za sobą ciężkie dwadzieścia cztery godziny i pewnie
zginęłaby z zimna, gdyby w nocy nie znalazła otwartego
samochodu i nie przespała się na tylnym siedzeniu.
Oczywiście jej wersja wydarzeń była zupełnie inna. W
tym przypadku choroba Alzheimera miała tę korzyść, że nie
pamiętała, że się zgubiła i była przerażona. Wierzyła, że kiedy
jechała do pracy, rozpadało się, stanęła więc na poboczu i
przespała się w samochodzie.
- A potem ten głupi samochód nie chciał zapalić -
mruczała ze złością - więc wysiadłam i dalej poszłam pieszo.
Bóg jeden wie, jak długo szła, zanim znalazła coś, co
wyglądało znajomo - biuro redakcji - i weszła do środka. To
dziwne, pomyślała Dixie, ale niektóre cechy Jody w ogóle się
nie zmieniły. Na przykład jej nieugięty duch. Mogła nie
wiedzieć, gdzie jest, jak się tam dostała, ani jak wrócić do
domu, ale nigdy się nie poddawała.
Dziwnie było tak krążyć między dwoma szpitalnymi
pokojami. Dixie i jej matka śmiały się z tego, zgadzając się, że
szpital powinien chociaż umieścić siostry na tym samym
piętrze, co stanowiłoby znaczne ułatwienie dla
odwiedzających.
Dixie wciąż jeszcze czuła ukłucie strachu na myśl o tym,
co mogło się stać. Chciałaby móc odnaleźć właścicieli tego
samochodu i podziękować im, że go nie zamknęli.
Chciałaby... Ziewnęła szeroko i wszystkie jej myśli rozpłynęły
się w senności.
- Jesteśmy na miejscu. - Cole podjechał na podjazd domu
Jody.
Była dziesiąta wieczór, a ona miała za sobą niezwykle
ciężki dzień i na dodatek prawie wcale nie spała poprzedniej
nocy. Była niemal otępiała ze zmęczenia, ale zauważyła, że
Cole wysiadł z samochodu razem z nią.
Dixie stanęła na werandzie, wpatrując się w niego
zwężonymi oczami. Powinna uścisnąć mu dłoń, podziękować
i kazać odejść. To byłoby rozsądne. Tylko że była taka
zmęczona...
Jego napięty uśmiech powiedział Dixie, że zgadł część jej
myśli.
- Chodź, wojowniku - powiedział, obejmując ją i
prowadząc do drzwi. - Możesz być twarda jutro. Dzisiaj
chwiejesz się na nogach jak jakiś pijaczyna. Potrzebujesz snu.
Pozwoliła mu się przeprowadzić przez dom, po czym
uwolniła się.
- Ty nie będziesz spał ze mną - poinformowała go,
wchodząc po schodach na górę, chociaż w jej głosie nie było
przekonania. Ziewanie odbierało jej wiarygodność.
Cole nie poszedł jednak za nią na górę. Najwyraźniej
zaakceptował granice, które ustaliła. Bardzo dobrze,
powiedziała sobie. Miała jednak ochotę płakać ze złości, kiedy
nie mogła znaleźć walizki. Gdzie Merry ją położyła, do
diabła?
Nieważne. Rozebrała się i położyła w łóżku, po czym
cały świat pogrążył się w nicości na kilka następnych godzin...
Z wyjątkiem tych chwil, w których podnosiła na chwilę
powieki i czuła ramię Colea obejmujące ją w pasie i jego
równomierny oddech w ciemności.
Wszystko było jednak w porządku, więc zaraz znów
zasypiała.
Obudziła się o dziewiątej dziesięć następnego dnia
wypoczęta, sama i zmieszana.
Przez kilka minut leżała cicho w łóżku, przypominając
sobie poprzedni dzień. I noc, w czasie której chyba coś się
zmieniło...
Kiedy odrzuciła kołdrę i usiadła, poczuła zapach smażo-
nego bekonu i zobaczyła walizkę. Czy stała w nogach łóżka
przez cały czas, czy Cole przyniósł ją na górę?
Wzięła kilka ubrań i poszła do łazienki. Pół godziny
później zeszła na dół.
Nie była zdziwiona, widząc Cole’a siedzącego i
czytającego gazetę.
- Twoja mama i twoja ciotka czują się dobrze. Możemy
podjechać po Jody koło południa.
My? Skinęła głową ostrożnie, po czym skierowała się w
stronę ekspresu do kawy.
- Dziękuję, że zadzwoniłeś do szpitala.
- Ja też chciałem wiedzieć, co z nimi. Kawa jest dość
świeża - dodał, spoglądając znów na gazetę - ale bekon jest
zimny. Masz ochotę na jajka?
Jeden kącik ust Dixie uniósł się w uśmiechu. Jego jedyne
kulinarne osiągnięcie.
- Wystarczy mi bekon i tosty.
Żadne z nich nie odzywało się, kiedy Dixie
przygotowywała sobie proste śniadanie. Colebwi zarówno
cisza, jak i jej towarzystwo wydawały się zupełnie nie
przeszkadzać.
Dixie jednak czuła się dziwnie, co ją irytowało.
- Piszą coś ciekawego? - zapytała, przynosząc tost, bekon
i kawę do stołu.
Spojrzał na nią z lekkim uśmiechem.
- Interesuje cię Dow Jones?
- Nie.
- Więc nic ciekawego nie piszą. - Wrócił do czytania.
Oparła się pokusie wyrwania mu gazety z ręki, pogratulowała
sobie dojrzałości i zabrała się za jedzenie śniadania.
Cole zostawił tylne drzwi otwarte. Powietrze było świeże
i zadziwiająco ciepłe, niebo było czyste i słoneczne. Słyszała
śpiew ptaków, szum samochodów od frontu i śmiech
dochodzący z sąsiedniej posesji. Dzieciaki miały tam
trampolinę.
Cole nigdy nie lubił zaczynać poranka od telewizji ani od
radia. Ona też nie.
Kiedy skończyła jeść, odniosła talerz do zmywarki i
wróciła do stołu ze świeżo nalanym drugim kubkiem kawy.
- Odłóż gazetę - powiedziała.
Spojrzał na nią i po chwili skinął głową, tym razem bez
uśmiechu, po czym złożył gazetę i odłożył ją na stół.
- Mam prawo do procesu, czy przejdziemy od razu do
wyroku?
- Wciąż jesteśmy na etapie dochodzenia. - Usiadła
naprzeciwko niego, pijąc kawę i obserwując go znad brzegu
kubka.
- Dlaczego? - zapytała miękko. - Dlaczego uciekłeś?
Przez długą chwilę patrzył na nią, nic nie mówiąc.
Zabębnił palcami po stole.
- Powiem ci, co się stało - teraz, jeśli chcesz - ale nie
miało to nic wspólnego z tobą. Mam nadzieję, że będziesz
chciała wydać werdykt, wiedząc tylko tyle.
Potrząsnęła głową zmieszana.
- Dlaczego mi po prostu nie powiesz?
Przez chwilę w jego oczach dostrzegła uczucie. Odwrócił
głowę.
- Nie jest mi łatwo to powiedzieć, ale miałaś rację.
Starałem się trzymać na dystans swoje uczucia do ciebie.
Usprawiedliwiałem się sam przed sobą, żeby trzymać się z
daleka. Robiłem to celowo. Sprawdzałem cię.
Poczuła nagły przypływ trudnych do nazwania,
złożonych uczuć.
- Chyba nie zdałam tego egzaminu, skoro postanowiłeś
uciec.
- Nie. - Podniósł gwałtownie głowę. - Powiedziałem ci,
że to nie miało nic wspólnego z tobą. Dowiedziałem się
czegoś o moim ojcu. Czegoś... - Potrząsnął głową. -
Powinienem przyjść z tym do ciebie. Nie przyszło mi to do
głowy, ale... Mogę powiedzieć na swoją obronę tylko to, że
zawsze wszystko, co jego dotyczyło, trzymałem dla siebie.
Zareagowałem w sposób, w jaki jestem przyzwyczajony
reagować. Uciekłem, bo chciałem sobie sam z tym poradzić.
Dixie było go żal.
- Czego się dowiedziałeś?
- To coś naprawdę ważnego, ale nie tak ważnego jak to.
- Sięgnął przez stół i ujął obie jej dłonie. - Nie tak
ważnego jak coś, z czego w końcu zdałem sobie sprawę.
Chciałem, żebyś mnie kochała.
Dixie przełknęła ślinę.
- Cole...
- Pozwól mi skończyć. - Jego uścisk stał się mocniejszy.
- Chciałem też, żebyś to udowodniła. A kiedy wróciłem z
całonocnej jazdy, pomyślałem, że odeszłaś. - Ton jego głosu
nagle stał się pusty, bez wyrazu. - To sprawiło, że wszystko
stało się jasne. Odeszłaś przeze mnie.
Mówił teraz szybciej, słowa same wyrywały się z jego
piersi.
- Myślałem tylko o tym, że chcę cię odzyskać. Żadnych
więcej testów, żadnych gwarancji, to nie miało już żadne-go
znaczenia. Po prostu chciałem cię odzyskać. - Spojrzał jej w
oczy i uśmiechnął się. - A potem dowiedziałem się, że twój
wyjazd nie miał nic wspólnego ze mną.
Dixie zamrugała oczami. Zbyt dużo płakała przez
ostatnie dwa dni.
- Nie, nie miał. Ale dlaczego nie chcesz mi powiedzieć,
dlaczego wybrałeś się na tę nocną wyprawę?
- Dlatego - powiedział miękkim głosem - że zastanawiam
się, czy robisz to samo co ja. Czy mnie sprawdzasz. Czy
czekasz, aż popełnię błąd. Jeśli potrzebujesz powodów, żeby
mi zaufać, Dixie, to dam ci je. To nie jest test. Ale mam
nadzieję... - Zamilkł i przełknął ślinę. - Mam nadzieję, że mi
uwierzysz. Dlatego, że ja od dzisiaj będę ci wierzył. Kocham
cię, a miłość oznacza zaufanie, nie próby.
Nagle to, co zmieniło się w czasie jej snu, stanęło jej
wyraźnie przed oczami. W pewnym momencie przestała
widzieć Cole’a, a widziała tylko swoje obawy. Ale te obawy
były jedynie duchami i znikły, kiedy zagroziła jej prawdziwa
tragedia.
Na twarz Dixie powoli wypłynął uśmiech.
- To dobrze. Bo ja jestem zakochana w tobie do
szaleństwa. Cole roześmiał się na cały głos. Był szczęśliwy.
- To chodź tutaj, kobieto! Co robisz tak daleko ode mnie?
Ona również się śmiała, kiedy chwycił ją w ramiona.
Chwycił i zatrzymał na dobre, zniewolił w swoich ramionach,
wyzwalając ją jednocześnie.
EPILOG
- Myślisz, że twoja matka kiedykolwiek mi przebaczy? -
zapytała Dixie, przeglądając się we wstecznym lusterku. Była
prawie ósma wieczorem. Spóźniali się trochę, ale mieli za
sobą dzień pełen wrażeń.
- Nie będzie musiała - odpowiedział Cole. - To mnie wini
za ten pomysł z ucieczką do Vegas. Ty jesteś niewinna.
- Cóż, moja matka też ma żal, że pozbawiliśmy ją udziału
w naszym ślubie, ale z kolei jest przekonana, że to był mój
pomysł. Wychodzi więc na zero. - Dixie spojrzała na obrączkę
na swoim palcu i zerknęła, co się dzieje na tylnym siedzeniu.
Tilly leżała zwinięta w kłębek i spała. Hulk siedział w
swojej klatce, chociaż jej drzwi były otwarte. Kot zdecydował,
że skoro Tilly nie musi jechać w zamknięciu, to on też nie
powinien, ale nie był gotowy opuścić bezpiecznych ścian
schronienia. Otwarta klatka była z jego strony kompromisem.
Życie było pełne kompromisów. Dixie odwróciła się
przodem do kierunku jazdy i sięgnęła po rękę Cole’a w
momencie, gdy wjeżdżali na podjazd The Vines. Duży dom
był oświetlony i wyglądał bardzo przyjaźnie.
- W porządku?
Bez słowa kiwnął głową, czuła w nim jednak napięcie.
Do tej pory tylko jego matka i ojczym wiedzieli o
detektywie, którego wynajął, i o tym, czego się dowiedział.
Cole powiedział im tamtego popołudnia, kiedy wrócili z
Vegas. Zgodzili się, że najlepiej będzie poinformować
wszystkich jednocześnie, i zaprosili całą rodzinę dziś
wieczorem.
To, co Cole miał im do powiedzenia, wstrząśnie ich
życiem. Powinni to usłyszeć z pierwszej ręki.
„Wszyscy” obejmowało również Granta. Cole
zaakceptował go, ale nadal w jego oczach pojawiał się dziwny
wyraz, kiedy o nim mówił. Dixie podejrzewała, że zbyt mocno
próbował czuć się jak brat wobec człowieka, który wciąż
jeszcze był dla niego obcy.
Przestań się tak starać, powiedziała mu. To zajmie trochę
czasu. Chociaż, biorąc wszystko pod uwagę i tak radził sobie
zadziwiająco dobrze. Była z niego dumna.
Caroline na progu ucałowała i uściskała ich oboje. Tilly i
Hulk weszli krok w krok za nimi, a Hulk od razu zaczął się
głośno domagać przekąski.
Caroline roześmiała się. Mimo że w jej oczach widać
było pewne napięcie, śmiech był ciepły jak zwykle.
- Widzę, że wzięliście ze sobą również resztę rodziny.
Wszyscy są w salonie. A ty, Hulk, jak będziesz grzeczny, to
dostaniesz kilka kanapek. Z kawiorem.
- Błagam, nie dawaj mu tego, bo jeszcze to polubi! -
krzyknęła z udawanym przerażeniem Dixie. Obydwie
przekomarzały się jeszcze chwilę, idąc w stronę salonu.
Cole był cichy, ale na początku nikt tego nie zauważył.
Wszyscy go ściskali, zaskoczeni, czyniąc mu wyrzuty, że
wzięli ślub potajemnie, zamiast urządzać właściwą ceremonię.
Dixie wymieniła spojrzenia z Cole’em.
Postanowili związać się tak szybko, ponieważ wiedzieli,
że to była słuszna decyzja. Cole powiedział nawet, że nie chce
dać żadnemu z nich czasu na to, żeby znowu wszystko
popsuć. Poza tym to, co odkrył, wprowadzi chaos do rodziny i
nie byłby to dobry moment na organizowanie wielkiej
uroczystości.
Po gratulacjach Cole przeszedł na środek pokoju.
- Chyba mama powiedziała wam wszystkim, że mam dla
was pewną informację - zaczął.
- Sami się domyśliliśmy - powiedziała Jillian,
uśmiechając się. - Ten nagły ślub... Kiedy zostanę ciotką?
Kilkoro z nich roześmiało się. W zadziwiający sposób
uszy Cole’a zaróżowiły się, ale wyraz jego twarzy, który
pozostał niezmieniony, uciszył wszystkie śmiechy.
- Niestety, to nie jest wesoła wiadomość - powiedział
łagodnie. - Muszę zacząć od czegoś, co niektórym z was się
nie spodoba. Wynająłem prywatnego detektywa, żeby zbadał
sprawę Granta.
Nie, nie podobało im się to. Jednak to Grant ich uciszył,
przekrzykując nagle powstały w pokoju szum.
- Nie bądźcie dla niego zbyt surowi. To było całkiem
zrozumiałe.
- Dziękuję - powiedział Cole, zaskoczony. - Na pewno
nie zdziwi cię fakt, że detektyw potwierdził wszystko, co nam
powiedziałeś.
- Więc po co to spotkanie? - zapytała Mercedes.
- Do tego zmierzam. Przyniosłem kopie raportu, jeśli ktoś
chciałby do nich zajrzeć. Krótko mówiąc, Spencer Ashton
poślubił Sally Barnett w Crawley, w Nebrasce, tak jak mówił
Grant. Kilka miesięcy później urodziła bliźnięta, a po
następnym roku on odszedł. Sally umarła, kiedy dzieci miały
dwanaście lat. Potem wychowywali je jej rodzice.
- Wiemy już o tym wszystkim - powiedział Eli. - O co
chodzi?
- Grant o czymś wam nie powiedział, prawdopodobnie
dlatego, że sam o tym nie wiedział. - Cole zamilkł na chwilę. -
Spencer opuścił matkę Granta czterdzieści dwa lata temu.
Poślubił naszą matkę trzydzieści siedem lat temu. Ale jednego
nie zrobił. Nigdy nie rozwiódł się ze swoją pierwszą żoną.
W nagłej ciszy Cole rozejrzał się po twarzach obecnych,
na których widać było szok i niedowierzanie.
- Detektyw sprawdził to bardzo dokładnie.
- Ale... To znaczy, że... - Głos Merry załamał się.
- To znaczy, że małżeństwo naszego ojca z naszą matką
było nieważne. Nie mam pojęcia, jak to wygląda w świetle
rozwodu, w trakcie którego wziął sobie wszystko. Ani - dodał
pozbawionym wyrazu tonem - czy nazwisko na naszych
świadectwach urodzenia jest prawidłowe. Nie wiem, czy
jesteśmy Ashtonami, czy nie.