Inglot Jacek
Ś
mierć Tristana
Z „Science Fiction” nr 7 – sierpień 2001
Panowie miłościwi, czy wola wasza usłyszeć piękną opowieść o miłości i śmierci? To rzecz o Tristanie i
Izoldzie królowej. Słuchajcie, w jaki sposób w wielkiej radości, w wielkiej żałobie miłowali się, później
zasię pomarli w tym samym dniu, on przez nią, ona przez niego.
* * *
Ten dzień Anna miała zapamiętać do końca życia. Koło południa pogoda załamała się nagle, pociemniało
i z nieba lunął prawdziwy potop - strugi deszczu smagały ziemię z wściekłą furią, tak jakby rozgniewane
niebiosa naprawdę chciały zatopić miasto. Ulice i chodniki zamieniły się w rwące strumienie, spłoszeni
przechodnie pędem wbiegali do najbliższych bram, w iglicę Pałacu Kultury bez przerwy biły oślepiające
pioruny, rozcapierzone jak szpony czarownicy.
Annę ulewa złapała w jednym z domów towarowych na Ścianie Wschodniej, tuż obok McDonald'sa.
Schroniła się w obszernym holu i czekała tam wraz z gromadą uwięzionych przez ulewę klientów.
"Larry'ego" wysłała na dół, do podziemnego stoiska, aby dokończył zakupów. Brakowało jej jeszcze
szynki, a Robert bardzo ją lubił na śniadanie. Resztę sprawunków zdążyła już załatwić - czekała tylko na
"Larry'ego", który najwidoczniej ugrzązł z kolejce. Sklep powoli zapełniał się uciekającymi przed
deszczem ludźmi, część z nich rozchodziła się po stoiskach, nie chcąc tracić czasu. Inni, tak jak ona,
patrzyli w milczeniu na ukośne strugi wody, rytmicznie chlaszcząc o szyby. Grzmiało i błyskało coraz
intensywniej.
Wtedy poczuła na sobie wzrok tego mężczyzny - stał niedbale oparty o poręcz wiodących do podziemi
schodów i obserwował ją uważnie spod zmrużonych powiek. Mógł mieć nie więcej niż dwadzieścia pięć-
trzydzieści lat, wysoki, szczupły, o pociągłej, nawet interesującej twarzy i długich włosach zaczesanych w
kucyk, ręce trzymał w kieszeniach skórzanej kurtki. Patrzył na nią z natężoną uwagą, wcale nie speszony,
ż
e to zauważyła. Twarz ściągał mu grymas ni to zastanowienia, ni to rozterki, tak jakby walczył z jakimiś
wyjątkowo gwałtownymi emocjami. Anna pomyślała wówczas, że to jeszcze jeden zgrywający się
nowoczesny artysta i straciła dla niego wszelkie zainteresowanie. Spojrzała niecierpliwe na schody -"Larry"
nadal się spóźniał; przypomniała sobie, że poleciła mu kupić też butelkę czerwonego wina. Przeniosła
wzrok na szybę oddzielającą hol od ulicy: deszcz wciąż padał, dudniąc posępnie o beton chodników.
- Proszę się nie ruszać i nic krzyczeć - usłyszała za sobą cichy szept. Mężczyzna o interesującej twarzy
nic opierał się już o poręcz, ale stał tuż przy niej nieco z tyłu, nadal z rękoma w kieszeniach kurtki. Dopiero
teraz zauważyła, że lewą kieszeń wypycha mu jakiś kanciasty przedmiot. Pistolet! - Jeśli zachowa pani
spokój, nikomu nic się nie stanie.
Wreszcie ktoś to zrobił, przemknęło jej przez głowę; poczuła. jak ścina ją lodowaty strach. Ciągle nie
było "Larry'ego"; bała się zerknąć w kierunku schodów, aby nie wzbudzić podejrzeń człowieka w kurtce.
"Larry", jeśli zdąży, sam powinien wiedzieć, co zrobić.
- Proszę wziąć swoje rzeczy i powoli iść w kierunku wyjścia - mówił dalej tamten. - Będę szedł tuż za
panią, więc nie radzę niczego próbować. Po wyjściu proszę skręcić w lewo, samochód stoi tuż za rogiem.
Za szybą nagle przejaśniło się i deszcz z gwałtownej ulewy przeszedł w rzadki kapuśniaczek. Kilka osób
ruszyło do wyjścia.
-
Teraz! - syknął jej prosto do ucha. - Do przodu! Starała się iść tak wolno, jak to było możliwe, modląc
się w duchu, żeby Larry wreszcie się zjawił. Czuła na karku oddech mężczyzny, a pod łopatką dotknięcie
czegoś twardego.
- Szybciej! - syknął znowu.
Wyszli na chodnik - deszcz już prawic nie padał, ale niebo było wciąż jeszcze zasnute ciemnymi
chmurami. Skręcili w lewo, róg budynku znajdował się w odległości nie większej niż trzydzieści metrów.
Nie miała żadnych szans ucieczki gdyby mężczyzna szedł z boku, mogłaby spróbować go odepchnąć i
uskoczyć w tłum, który właśnie wyległ na chodnik spod daszków i okapów. Porywacz był jednak za
sprytny, ani razu jej nie wyprzedził, cały czas trzymał się z tyłu, dotykając jej co chwila tym czymś
twardym i kanciastym.
Za węgłem skręcili znowu, poszli parę kroków w głąb ulicy i zatrzymali się przy jednym z
zaparkowanych aut, starym modelem Skody Favorit. Mężczyzna wyjął kluczyki, otworzył drzwi i gestem
nakazał jej wsiąść do środka. Potem obszedł wóz, cały czas mierząc do niej z ukrytego w kieszeni kurtki
pistoletu. Wsiadł z drugiej strony i kazał jej zapiąć pasy. Włożył kluczyki do stacyjki, uruchomił silnik,
potem cofnął nieco i nagłym zrywem wyjechał na środek jezdni. Zagrzmiało, o dach samochodu zabębniły
wielkie krople. Mężczyzna włączył wycieraczki i stanął przed skrzyżowaniem, czekając, aż będzie mógł
włączyć się do ruchu na Marszałkowskiej. Wtedy zobaczyła "Larry'ego", jak przedzierał się przez gromadę
ludzi, pierzchających przed nową falą ulewy. Pomachała do niego zza szyby, nie zauważył jej jednak:
wyraźnie spanikowany rozglądał się wokół gorączkowo, lustrując przemykających chodnikiem ludzi.
Chciała krzyknąć. ale w tym momencie samochód z rykiem otwartej do końca przepustnicy wjechał w
Marszałkowską. Twarz "Larry'ego" znikła w tłumie i strugach deszczu.
Jechali, jak się zdążyła zorientować, w stronę Mokotowa. Porywacz prowadził dobrze, nawet bardzo
dobrze, jeśli się uwzględniło, że lewą rękę trzymał cały czas schowaną w kieszeni. W czasie zmiany biegów
puszczał po prostu kierownicę. Milczał, pilnie obserwując drogę i rzucając w jej kierunku szybkie,
kontrolne spojrzenia. Po raz pierwszy wówczas zdziwiła się, że jest sam - sądziła, że zwykle porywaczy jest
więcej, przynajmniej dwóch. Chociaż może ten nic chciał dzielić się ze wspólnikami? Tak czy owak nie
mógł wybrać dogodniejszego momentu: kobieta w ciąży jest bardzie) uległa i mniej skłonna do ryzyka.
Sukinsyn z pewnością doskonale o tym wiedział.
-
Ile chcesz? - zapytała, nie chcąc tracić czasu. Gdyby porywacz szybko nawiązał kontakt z Robertem,
może już wieczorem byłaby w domu.
-
Porozmawiamy o tym później - mruknął i skręcił w jakąś boczną uliczkę. Zatrzymali się przed wysoką,
odrapaną kamienicą, tuż przed lub powojenną. Mężczyzna zaparkował obok dużego krzaka jaśminu i
wysiadł, zabierając z tylnego siedzenia parasol. Rozpiął go i szarmancko otworzył drzwi po jej stronie.
Wyszła, zabierając ze sobą pakunki. Poprowadził ją do środkowej bramy; nie skorzystał z domofonu, tylko
otworzył drzwi kluczem. Zaczęli wchodzić po schodach.
- Niestety, nie ma windy - powiedział przepraszającym tonem. - Ale to tylko pięć pięter.
Kamienica wyglądała na wymarłą. Mijali pogrążone w mroku klatki; z mieszkań nie dobiegały żadne
odgłosy. Wreszcie dotarli na ostatnie piętro. Anna zatrzymała się, lekko zdyszana. Mężczyzna wskazał na
prowadzącą do góry wąską galeryjkę.
- To będzie tam - oznajmił.
Galeryjka kończyła się solidnymi drzwiami, wykonanymi z jasnego, sosnowego drewna. Porywacz kazał
Annie odwrócić się do ściany - słyszała, jak wsadził w zamek klucz i przekręcił trzy razy. Potem pchnął ją
lekko do środka.
Pomieszczenie wyglądało jej na strych zaadaptowany kiedyś na mieszkanie-pracownię. Część dachówek
została usunięta i zastąpiona szkłem, na którym cieknąca bez przerwy woda malowała fantazyjne esy-
floresy. W głębi stało ogromne, starannie zasłane łóżko, obok niego, po prawej, biurko z komputerem i
telefonem, a po lewej zaś dostrzegła wejście do mikroskopijnej kuchni. Pod spadzistym oknem zauważyła
zakryte płótnem sztalugi.
- Oto moje królestwo, pani - oświadczył porywacz i zamknął drzwi.
- Jestem zmęczona i chciałabym gdzieś usiąść - powiedziała opryskliwym tonem, nie zważając na jego
nagłą galanterię.
Mężczyzna uśmiechnął się i przyciągnął z kąta bujany fotel, nowoczesną konstrukcję z chromowanej stali
i czarnej dermy.
- Jeśli nie ma pani życzenia się kołysać, proszę go zablokować tą dźwignią - wskazał mały pręt wystający
z poręczy. - Wezmę te torby.
Usiadła ciężko i przymknęła oczy; musiała przyznać, że fotel był wręcz zabójczo wygodny, wyciągnęła
się na nim i wreszcie pozwoliła sobie na odrobinę relaksu. Odetchnęła głęboko kilka razy -serce, do tej pory
pracujące w nerwowym, pulsującym staccato, powoli zaczęło się uspokajać.
-
90955-48-93 - powiedziała, wciąż nie otwierając oczu.
-
Słucham? - głos dobiegał z oddali, chyba z kuchni. - Czego się pani napije, kawy czy herbaty? A może
soku?
- Nie chcę żadnej herbaty! - krzyknęła głośno, zirytowana. - Chcę, aby pan zadzwonił do mojego męża i
podał wysokość okupu. Bo przecież chodzi panu o pieniądze? - zawiesiła głos, niepewna, jaką otrzyma
odpowiedź.
-
W tym stanie powinna pani dbać o siebie. Ostatecznie nie jest pani sama - stwierdził. Musiał wyjść z
kuchni, słyszała go wyraźniej. - To czwarty miesiąc, jeśli się nie mylę?
-
Jest pan lekarzem? - spytała. Jakoś nie wyglądał jej na medyka.
-
Malarzem. Znam się trochę na kobiecym ciele, wystarczy mi rzut oka. I proszę mi mówić po imieniu, to
uprości sprawę. Piotr, jeśli już o to chodzi.
Nie należy się, w miarę możliwości, sprzeciwiać, przypomniała sobie. Gdzieś o tym całkiem niedawno
czytała. Czy nie były to przypadkiem wspomnienia porwanego przez terrorystów angielskiego polityka?
Trzymali go prawie rok... Zrobiło jej się naraz zimno.
- Dobrze, Piotrze - zgodziła się pokornie. - Ale, proszę, zadzwoń do mojego męża. Musi się o mnie
niepokoić.
Mężczyzna milczał. Powoli otworzyła oczy. Stał przed nią ze skupionym wyrazem twarzy; nie zdjął
kurtki, prawą rękę trzymał zaciśniętą na ukrytym w kieszeni pistolecie. W kuchni zaczął gwizdać czajnik.
- Zrobisz to sama, za godzinę - oświadczył wolno, z namysłem. - Pod jednym warunkiem: musisz mi
przyrzec, że cokolwiek się stanie, przez najbliższą godzinę nie opuścisz tego mieszkania.
Tym ją zaskoczył. O co mu może chodzić, rozmyślała gorączkowo. Po co mu to przyrzeczenie, i tak
przecież wszystkie atuty są po jego stronie? Chyba że był...
- Jesteś może... tym... "innym"? - spytała z wahaniem, w ostatniej chwili unikając słowa "zboczeniec". -
Ekshibicjonistą, tak? To ma być jakieś przedstawienie?
- Nic o tym nie wiem - wzruszył ramionami. - Po prostu przyrzeknij mi, że przez godzinę stąd nie
wyjdziesz, potem możesz dzwonić gdzie chcesz i robić co ci się podoba. Chodzi mi tylko o rozmowę. Chcę
tylko porozmawiać.
To jakiś wariat, tak jej wtedy przyszło do głowy. Wciąż stał przed nią, wyprostowany jak struna, z rękaw
kieszeni. W kuchni czajnik gwizdał jak opętany.
- Dobrze, niech tak będzie - zgodziła się, zrezygnowana. - Nie wyjdę.
- Bez względu na wszystko?
-
Bez względu na wszystko - potwierdziła, mając nadzieję, że to "wszystko" nie okaże się jednak
ekshibicjonistycznym spektaklem niewyżytego zboczeńca.
Piotr wyciągnął rękę z kieszeni. Rozwarł dłoń i zobaczyła duży, płaski klucz do zasuwy. Schowany w
kieszeni mógł sprawiać wrażenie pistoletu.
- Ty łajdaku - powiedziała, powoli cedząc słowa. Piotr zagryzł wargi i wsunął klucz z powrotem do
kieszeni. - Ty cholerny łajdaku! - powtórzyła z wściekłością.
Spuścił głowę i patrzył na czubki swoich butów, niczym karcony uczniak. Wstała gwałtownie i podeszła
do drzwi. Zdecydowanym ruchem odciągnęła zasuwę. Drzwi uchyliły się z lekkim skrzypnięciem.
- Dałaś mi słowo - odezwał się głucho; nie podnosił głowy, nadal wgapiony w swoje buty. - Bez względu
na wszystko.
O co temu wariatowi chodziło? Anna odwróciła się od drzwi i popatrzyła na niego z zastanowieniem.
-
Tu nie chodzi o pieniądze? - spytała. Potwierdził krótkim skinieniem głowy. - A więc o co?
- O miłość.
W pierwszej chwili sądziła, że się przesłyszała.
- O co?
-
O miłość - podniósł wreszcie głowę i spojrzał na nią ponuro. - Zakochałem się w tobie od pierwszego
wejrzenia.
Annie wydawało się, że śni w biały dzień. Stał oto przed nią człowiek, przez którego o mało nie umarła
ze strachu, który porwał ją w środku milionowego miasta, a teraz ni stąd, ni zowąd wyznaje jej miłość. Nie,
tak zwariowanego snu jeszcze nie miała.
- I to całe porwanie... ?
-
Nic innego nie przyszło mi do głowy. Gdybym próbował cię ot tak sobie zaczepić, na pewno nie
chciałabyś ze mną rozmawiać, poza tym ten facet... a propos, czy to był mąż?
Słuchała tych niesłychanych rewelacji z coraz to większym niedowierzaniem.
-
Chcesz mi powiedzieć, że wtedy, w markecie, zobaczyłeś mnie po raz pierwszy? I że nie wiesz, kim jest
mój mąż?
-
Całkowita improwizacja, madame. Zdecydowałem się w ciągu minuty, taki nieodparty impuls. A
dlaczego? To temat na dłuższą opowieść. Po to potrzebuję tej godziny.
-
To jest tak głupie, że aż zaczyna być intrygujące - stwierdziła. Zamknęła drzwi i podeszła z powrotem
do fotela. - Zrób tej herbaty, póki się woda nie wygotuje.
- Zostajesz? - spytał, z nadzieją i zarazem niedowierzaniem.
- Przecież ci obiecałam. Przez godzinę.
Poleciał do kuchni jak na skrzydłach, ona zaś znowu wyciągnęła się wygodnie w fotelu. Przesunęła
dźwignię i zaczęła się lekko bujać. Jak na nieobliczalnego szaleńca, ten Piotr wydawał się w gruncie rzeczy
sympatyczny. Poza tym była ciekawa, co też miał jej do powiedzenia. Co prawda Robert do tej pory
dostanie białej gorączki, ale może dobrze mu to zrobi. Kiedy ostatni raz mówił jej o miłości? Pięć czy sześć
lat temu? Chyba jeszcze przed tym pierwszym mercedesem. Potem już chyba ani razu.
Piotr przytoczył elegancki wózek z zastawą. Herbata smakowała doskonale, musiał być to znakomity
gatunek. Wypiła kilka łyków i zrobiło jej się raptem błogo i całkiem przyjemnie. Miała ochotę na
papierosa, ale zwalczyła ją natychmiast. Rzuciła palenie natychmiast, gdy dowiedziała się o ciąży.
Odstawiła filiżankę na stolik i znowu zaczęła się bujać.
- Słucham, co masz mi do powiedzenia?
Piotr, zamiast odpowiedzieć, podszedł do ustawionych przy oknie sztalug i ściągnął z nich płótno. Chwilę
patrzył na obraz, potem ustawił go tak, aby światło padało pod lepszym kątem. Pokręcił z niezadowoleniem
głową i włączył przytwierdzoną do ściany lampę.
- Możesz tu na chwilę podejść? - spytał. Zablokowała fotel i zeskoczyła na podłogę. Podeszła bliżej i
spojrzała mu przez ramię. Obraz, o powierzchni może metr na półtora, akryl, przedstawiał dwie obnażone
ludzkie sylwetki, spoczywające na trawie pod krzakiem głogu. Mężczyzna i kobieta leżeli na boku,
twarzami zwróceni do siebie, z dłońmi pod policzkami i przymkniętymi powiekami. Wydawali się spać.
Między nimi, rzucony na płask na trawę, leżał długi miecz, nagi i błyszczący. Kochanków osłaniał krzak
głogu, przechodzący w górnej partii obrazu w splątany, dziki gąszcz. Między postrzępionymi liśćmi widać
było zarysy czyjejś ponurej i chmurnej twarzy, patrzącej z napięciem na leżącą na trawie parę.
-
Wiem, to niedobre - powiedział Piotr. - Zbyt konwencjonalne, nieprawdziwe. Nie mogę znaleźć klucza
do tej historii, mimo że ten motyw męczy mnie od wielu lat.
-
Tristan i Izolda? - zapytała. - Co to ma wspólnego z nami?
- Bardzo wiele. Czy wierzysz w pośmiertną wędrówkę dusz, w reinkarnację?
-
A czy wierzysz w zielone ludziki? - westchnęła ciężko i wróciła na fotel. - Miałeś mi wszystko
wyjaśnić, a nie opowiadać bajki.
-
To prawda - Piotr zakrył z powrotem obraz i zgasił światło. - Zawsze wierzyłem, że to się kiedyś
zdarzy. Tam, wtedy w sklepie, gdy zmęczona przystanęłaś i zapatrzyłaś się w okno, w deszcz,
zrozumiałem, że ta chwila jest jedyna w swoim rodzaju. To było jak olśnienie - to, co zobaczyłem w twojej
twarzy!
Poczuła nagły niepokój. Nie wiedziała, czy chce słuchać dalej. Być może nie powinna.
- Jestem Tristanem, rycerzem króla Marka, nieszczęsnym kochankiem jego żony, Izoldy o złotych
włosach.
Z pewnością oszalał, pomyślała wtedy. Siedzę tu zamknięta sam na sam z wariatem! Piotr przyglądał jej
się z nieznacznym uśmiechem. Pokręcił przecząco głową.
- Nie, nie zwariowałem. Chociaż, może tak byłoby lepiej... Bo, widzisz, ja pamiętam rzeczy, których
normalny człowiek nie może pamiętać. Pamiętam moją śmierć. To znaczy śmierć Tristana. I pewną rzecz, o
której milczą legendy. Kiedy umierałem, pogrążony w skrajnej rozpaczy, w przekonaniu, że utraciłem cię
na wieki, w ostatnim błysku świadomości zobaczyłem Morganę Le Fay, siostrę króla Artura - poznałem ją
kiedyś, gdy byłem młodym jeszcze chłopcem. Chyba mnie polubiła, może nawet żałowała... W każdym
razie w tym przedśmiertnym widzeniu obiecała mi, że kiedyś się odrodzę, ponownie cię spotkam i jeszcze
raz przeżyjemy naszą miłość. Ona mogła tego dokonać, jej magiczna siła dorównywała mocy Merlina.
Uczynek ten świadczy, że nie była tak złośliwą wiedźmą, jak o niej powiadali.
Zamilkł i chwilę namyślał się, jakby nie bardzo wiedział, co jeszcze powinien powiedzieć.
- Zawsze miałem wrażenie, że jestem kimś innym, że nie tyle żyję, co śnię na jawie życie innego
człowieka. Myślę, że Piotr to jedynie maska, forma, w której ukrył się Tristan. Tak naprawdę sobą byłem
jedynie w owym rzeczywistym śnie, gdy opętany miłością goniłem między drzewami za swą ukochaną. To
stąd ten obraz. Tak trwało wiele lat, aż do dzisiaj, kiedy w czasie burzy nastąpiło przebudzenie, dokładnie
tak, jak mi obiecała Morgana. Powiedziała, że nastąpi to w chwili, gdy spotkam inkamację Izoldy. Ty nią
jesteś.
Anna poczuła, jak ze strachu potnieją jej ręce - chciała stąd wyjść jak najprędzej.
- Wielokrotnie zastanawiałem się, jaki wyraz twarzy mogła mieć Izolda, gdy patrzyła na morze, tęskniąc
za Tristanem. Wtedy musiała kochać najbardziej, bo przecież miłość to nic innego jak poczucie
nieustannego braku. To drugie jest jakby połową duszy - nie ma większej radości, gdy się je odzyska, nie
ma większego żalu, gdy się je utraci. Życie to pragnienie pełni, Izoldo, a tylko w miłości można się spełnić.
Nie wiedziała, co zrobić, aby wreszcie przestał mówić. Nie chciała słuchać nic więcej.
- Wtedy, w czasie burzy, uświadomiłem sobie, że jestem twoim Tristanem - w ciągu sekundy
przypomniałem sobie wszystko, całe życie z poprzedniego wcielenia. W tobie zaś ujrzałem moją Izolda,
którą tak dawno, przed wiekami, utraciłem. Morgana dotrzymała obietnicy i wróciłem, ale wciąż rozdarty i
niepełny. Na to przecież czekałem przez wieczność, na tę właśnie chwilę, na to spotkanie, na obiecane mi
spełnienie! Jak inaczej mam to tłumaczyć, jeśli nie tym, że człowiek jest jak jętka-jednodniówka, żyjącą dla
paru godzin rzeczywistej pełni. Więcej nie ma nic.
Zrozumiała, że musi natychmiast przerwać te obłąkane wyznania - o ile sama ma nie oszaleć. Z trudem
zdobyła się na resztki stanowczości.
- Nie wolno porywać ludzi. To niegodziwe!
- Miłość nie zna moralności - powiedział zapalczywie. - Cóż może być ważniejsze od pragnień
kochającego człowieka? Czekałem na to tysiąc lat. Nie mów mi o winie.
Patrzyła na niego spod oka, wytrzymał to spojrzenie bez drgnienia powieki: chyba naprawdę tak uważał.
- Jesteś szalony - oświadczyła.
-
Miłość nie zna rozsądku. Tam, wtedy pierwszy raz, między "tamtymi" Tristanem i Izolda, to był błysk,
piorun, chwila olśnienia. Nie było żadnych miłosnych napojów, to późniejszy dodatek, wynik
wczesnochrześcijańskiej pruderii, mającej usprawiedliwić bezgraniczny szał kochanków, że niby działo się
to poza ich wolą. A przecież oni tak właśnie chcieli, bo byli sobie przeznaczeni.
-
To tylko baśń - wyszeptała Anna. - W życiu tak się nigdy nie dzieje, chyba że w urojeniach wariata.
-
Dlaczego nie chcesz mi uwierzyć? - przypadł do fotela i przycisnął rozpalone czoło do dłoni, którymi
oplotła kolana. - Naprawdę jestem Tristanem i nic tego nie zmienia
Pomyślała wtedy o Robercie; że on nigdy nie będzie wspaniałomyślnym królem Markiem. Gładziła
głowę Piotra i zastanawiała się, jak ją ocalić.
- Mój ty biedaku - szepnęła. - Czy naprawdę warto? Zadzwoń lepiej po taksówkę. Wyjdę stąd i nikomu
nic się nie stanie. A ty zapomnisz... Każdy kiedyś zapomina.
Od kiedy ona sama zaczęła zapominać? Od dnia ślubu? Od momentu, kiedy przekonała .się, kim
naprawdę jest Robert? Przez ostatnie lata stała się w tym mistrzynią. Tak naprawdę żyła dzięki niepamięci.
Podniósł się z klęczek, podszedł do okna i patrzył na płynącą po szybie wodę. Na zewnątrz szarzało coraz
bardziej -powinna natychmiast wracać do domu. Stanęła przy Piotrze i dotknęła jego ramienia.
- Mam męża i oczekuję dziecka. Czy to rozsądne?
- "Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma" -tyle
ś
więty Paweł. Nie mów mi o rozsądku. Mów o miłości.
Zrozumiała, że dalsze perswazje nie mają sensu. Podeszła do stolika z telefonem i podniosła słuchawkę.
Dłuższą chwilę słuchała buczącego sygnału. Powinna natychmiast zadzwonić, wynieść się stąd i zapomnieć
o tym obłąkanym malarzu. Robertowi zawsze będzie można jakoś to wytłumaczyć - na przykład, że
spotkała dawną znajomą i poszły na kawę, a "Larry" gdzieś się zawieruszył. Oczywiście nie uwierzy, ale do
diabła z tym! Wykręciła dwie pierwsze cyfry radio taxi i gwałtownie odłożyła słuchawkę.
-
A gdybym została? Co będziemy robić dalej? Piotr uśmiechnął się i zatoczył ręką koło, pokazując całe
poddasze.
-
To będzie nasz Las Moreński. Niestety, nie mogę ci dać pałacu, ale to przecież właśnie tam, w szałasie,
na posłaniu z mchu i liści, byliśmy najszczęśliwsi.
Podeszła do niego, bardzo blisko, patrząc mu uważnie w oczy.
- A gdybym ci powiedziała, że za to szczęście, za tę swoją, jak mówisz, miłość, zapłacisz cenę
najwyższą, nawet... życiem?
Podniósł rękę i zaczął łagodnie gładzić ją po policzku.
- Do licha, jeśli nie żyjemy dla tego, to po co w ogóle żyjemy?
Pociągnął ją w kierunku łóżka - usiedli tuż przy sobie, trzymając się za tece. Deszcz z gwałtownej
łomotaniny przeszedł w jednostajne, senne dudnienie. Było już późne popołudnie i pokój powoli pogrążał
się w mroku. Piotr zaczął rozpinać górną część jej kostiumu.
- Wolałabym, abyś się jednak bał. On... Dłoń Piotra .zamknęła jej usta, druga dotykała piersi, gładząc je
delikatnie.
- Nie ma nic poza tym lasem, Izoldo. Naprawdę nic. Chciało jej się płakać.
* * *
Rano świeciło słońce. Anna obudziła się w łóżku sama, przesycona zapachem Piotra. Nie było to
wstrętne uczucie.
Otworzyła oczy i zobaczyła go, siedzącego przy sztalugach na stołku i wpatrującego się w nią z natężoną
uwagą. Trzymał w ręku paletę i poprawiał coś na swoim obrazie. Po chwili odsunął się nieco i spojrzał
krytycznie na płótno. Zauważył, że już nie śpi i skinął zachęcająco, zapraszając pod okno. Owinęła się
prześcieradłem i podeszła do sztalug.
Rozdzielający leżącą parę miecz zniknął - prawie w całości zakrywała go bujna trawa, ledwo przez nią
prześwitywał tu i ówdzie kawałek klingi. Były też inne zmiany: brzuch Izoldy zaokrąglił się nieznacznie,
także jej twarz wydawała się inna, dziwnie znajoma.
- To ja? - zapytała.
Piotr przytaknął bez słowa. Kochankowie, nadal uśpieni, wydawali się połączeni niewidzialną
magnetyczną nicią. Tristan także, choć w dużo mniejszym stopniu, był podobny do Piotra. Tylko patrzący z
gąszczu król Marek wydawał się niezmieniony. Nie - jego ponure, zacięte rysy i zimne oczy zdumiewająco
przypominały Roberta. Wzdrygnęła się, uderzona w serce zimnym soplem strachu. Ogarnięta paniką
zaczęła się natychmiast ubierać. Piotr przyglądał się jej ze zdziwieniem.
- Co się stało? - spytał.
- Jeśli stąd zaraz wyjdę, masz jeszcze szansę. Nic mu nie powiem... - wciągnęła przez głowę spódnicę,
pończochy zwinęła w kłębek i wcisnęła do torebki. - Powiem, że zostałam porwana, ale porywacze się
wystraszyli i...
- Nie możesz teraz odejść! - przerwał Piotr. - Nasza historia dopiero się rozpoczęła.
- Dzieciaku, ja muszę... - umilkła raptownie, nasłuchując. Od strony drzwi dobiegło ciche, ledwo
słyszalne skrzypnięcie, potem drugie. Ktoś manipulował przy zamku. - Za późno.
Piotr chciał podejść do drzwi, ale gestem nakazała mu pozostać na miejscu. Sama na palcach pobiegła do
kuchni, porwała z półki duży nóż do krojenia chleba i wróciła do pokoju.
- Jeśli chcesz żyć, przyłóż mi go do szyi - powiedziała twardo.
- Oszalałaś?!
-
Jeśli tego nie zrobisz, natychmiast cię zastrzelą! - ton jej głosu spowodował, że wreszcie się
zaniepokoił. Wziął nóż, stanął za nią i przyłożył ostrze do jej gardła, ale tą drugą, tępą stroną.
-
Odwróć go - zażądała. - Wykorzystają każdy twój błąd czy wahanie.
Zasuwa przy drzwiach szczęknęła cicho i płynnie odskoczyła do tyłu. Drzwi uchyliły się prawie
bezszelestnie. W ciemnej szparze pokazała się najpierw lufa pistoletu, potem oko i fragment twarzy
"Larry'ego". Zobaczył ją z nożem przy szyi i znieruchomiał.
- Jeżeli spróbujecie jakichkolwiek sztuczek, zabije mnie - powiedziała Anna głośno i wyraźnie. Larry
patrzył jeszcze przez chwilę, potem drzwi się zamknęły.
- Czy jest tu jakieś drugie wyjście? - spytała szeptem. - Zatrzymam ich przez kilka minut.
- Piotr milczał chwilę, blady i zamyślony. Poruszyła się niecierpliwie i dopiero wtedy się odezwał.
-
Nie ma. A poza tym ja nie chcę uciekać. Myślę, że moglibyśmy z twoim mężem dojść do porozumienia.
-
Ciągle nic nie rozumiesz?! - syknęła. - Rozerwie cię na strzępy! Jeśli nie uciekniesz... Drzwi uchyliły się
znowu.
-
Chcę wejść i negocjować - głos Roberta brzmiał jak zwykle: niski, chropowaty, pełen wystudiowanego
spokoju "profesjonalisty. Nim zdążyła zareagować, Piotr powiedział:
- Zgoda, niech pan wejdzie.
Drzwi otworzyły się na całą szerokość; pod ścianą, po drugiej stronie korytarza, stali "Bob" i "Larry",
obaj z pistoletami w dłoniach. Po chwili pokazał się Robert, w szarym garniturze, jeszcze bardziej niż
zwykle kanciasty, o zimnym, zmrużonych z tłumionej wściekłości oczach. Zauważyła, że przybyło mu od
wczoraj srebrnych nitek na skroniach. Wszedł do środka, starannie zamykając za sobą drzwi. Jednym
rzutem oka ocenił sytuację. Przyjrzał się bacznie Piotrowi.
-
Jesteś trupem - oznajmił bez wstępów. - Cokolwiek jej się stało...
Sama z nim poszłam - powiedziała szybko, modląc się w duchu, aby jakimś cudem w to uwierzył. - Mam
już dość i ciebie, i twoich, powiedzmy, interesów. Chcę, aby moje dziecko...
- Nasze dziecko - poprawił ją beznamiętnie. - Właśnie, najwyższy czas, abyśmy wrócili do domu. A co
do pierwszego: dlaczego chcesz go uratować?
Anna odwróciła się w stronę Piotra - stał pod ścianą, z twarzą ściągniętą bolesnym grymasem i
bezwładnie opuszczonymi rękoma. W prawej nieporadnie trzymał nóż, najwyraźniej nie wiedząc, co z nim
dalej zrobić.
-
Bo go kocham - powiedziała wolno. Oczy Piotra na moment się rozjaśniły. - Jestem jego zagubioną
połową.
- Czym? - Robert patrzył na nią podejrzliwie.
-
To z "Uczty" Platona - wyjaśnił Piotr. - Według niego ludzie składali się z dwóch połówek, żeńskiej i
męskiej. W czasach mitologicznych stanowili jedność, androgyne, i byli wtedy najszczęśliwsi. Potem
bogowie porozdzielali ich i osobne połówki porozrzucali na cztery strony świata. Od tej pory mężczyźni i
kobiety szukają w sobie tych zagubionych połówek, aby znowu stanowić jedność.
Robert słuchał z uprzejmym, cynicznym uśmieszkiem.
- Znakomicie - powiedział. - Moja połówka to Anna.
-
Mylisz się - pokręciła przecząco głową. - Kiedyś już byliśmy razem, jako Tristan i Izolda. Teraz
spotkaliśmy się po raz drugi.
Stał nieruchomo i słuchał. Twarz mu zdrętwiała, widziała, że z trudem nad sobą panuje.
-
Zwariowaliście oboje - stwierdził wreszcie. - To naprawdę porywająca historia, chętnie bym jej
posłuchał, gdyby nie chroniczny brak czasu. Dość jednak żartów, Tristanie - zwrócił się do Piotra. - Widzę
tu dwa proste rozwiązania: Anna wychodzi stąd, a my staczamy o nią walkę, jak mężczyźni. Ty masz nóż,
ja mam nóż - ruchem szybkim jak śmignięcie grzechotnika sięgnął do kieszeni i błysnął ostrzem
sprężynowca. - Oczywiście cię zabiję. Drugie rozwiązanie prowadzi na skróty do tego samego: wyjdziesz
stąd sam, a moi chłopcy załatwią sprawę szybko, cicho i w miarę bezboleśnie. Co wybierasz?
-
Jest jeszcze trzeci wariant - rzuciła szybko Anna. -Ty stąd wyjdziesz i nigdy więcej nie wrócisz.
Robert podniósł do oczu sprężynowiec i spojrzał na nich znad ostrza. Zimny i nieruchomy wzrok gada
czającego się na ofiarę. Anna znała go doskonale -chciał krwi, jak każdy poniżony macho.
- Tertium non datur. Trzeciego wyjścia nie ma. Też jestem wykształcony.
Anna zamierzała coś jeszcze mówić, ale Piotr podjął już decyzję. Rozwarł kurczowo zaciśniętą pięść i
nóż głucho stuknął o podłogę. Ogarnęło ją zimne przerażenie.
- Nie rób tego - poprosiła. - To kabotyn, mocny w gębie, możesz walczyć i zabić go, potrafisz!
Uśmiechnął się smutno i pogładził ją po policzku. Lubiła jego miękki, delikatny dotyk.
- On ma rację. Ale nie żałuję, nawet jeśli cena jest tak wysoka. Taka jest widocznie moja karma.
Jednodniówki zawsze giną o zmierzchu.
- Zawsze? Człowieku, o czym ty mówisz?! - Anna chciała krzyczeć; on, przeciwnie, był dziwnie
spokojny. Wydawał się jej pogrążony w transie, już nieobecny.
- Taka jest ich cena. Po co bogowie rozdarli androgyne? Abyśmy im płacili bez końca. Nawet za jeden
dzień.
-
Czas już - przerwał obcesowo Robert. - Idziesz czy nie? Piotr zdawał się go nie słyszeć.
-
Kiedyś wrócę, Izoldo, za lat sto albo tysiąc znowu będziemy razem. Czekaj na mnie. Wieczność to tylko
chwila. Nie dla mnie, pomyślała Anna.
-
Czas - powiedział Robert, podszedł do Piotra i chwycił go za ramię, popychając w stronę drzwi. -
Wieczność jest niecierpliwa.
Gdy byli tuż przed progiem. Piotr przystanął na chwilę i obejrzał się - Anna pochwyciła jego spojrzenie,
pełne żalu i smutku, i czegoś jeszcze, jakby iskierka nieskończenie dalekiej nadziei. Z mroku korytarza
wynurzyła się mięsista łapa, "Larry'ego" czy "Boba", chwyciła go za szyję i szarpiąc pociągnęła za sobą w
ciemność. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem.
Zachwiała się na nogach i oparła o ścianę - znowu mogła zobaczyć obraz. Dlaczego przedtem nie
dostrzegała, że rysy schowanego w głogu mężczyzny wykrzywia zły, triumfalny uśmieszek? Taki sam jak
na twarzy Roberta, gdy składał i chował do kieszeni swój nóż.
Szamotanina za drzwiami ucichła. Właściwie usłyszała jedynie pojedyncze stuknięcie, potem szurgot,
jakby po podłodze wleczono coś ciężkiego. Robert wziął ją za rękę.
- Już po kłopocie - powiedział. - Możemy wracać do domu. Postaramy się, aby było jak dawniej...
- Nie - zaprzeczyła. - Nic nie będzie jak dawniej... Marku. Widziała przed sobą te wszystkie lata, które
upłyną im w milczeniu i nienawiści. Tak, nienawiść trzyma przy życiu lepiej niż miłość - chyba czytała o
tym u któregoś z klasyków. Teraz będzie się mogła sama przekonać. Ma na to całą wieczność. Tristanie,
czy naprawdę sądziłeś, że Morgana pozwoli nam być razem?
- Chodź, Izoldo - szepnął miękko Robert. - To tylko parę stopni. Zamknij oczy, lepiej, żebyś tego nie
widziała.
Zaczął ją prowadzić w kierunku drzwi. Kiedy je otworzył, zacisnęła mocno powieki. Poczuła na twarzy
zimny powiew. Ciemność i chłód, pomyślała, jak w grobie.
Robert prowadził ją w dół, ku ziemi.
* * *
Panowie miłościwi, dobrzy rybałtowie dawnych czasów, Beroul, Thomas i przewielebny Eilhart, i mistrz
Gotfryd opowiedzieli tę opowieść dla tych, którzy miłują, nie dla innych. Przekazują wam przeze mnie
pozdrowienie. Pozdrawiają tych, którzy tkwią w zadumie, i tych, którzy są szczęśliwi, nienasyconych i
pragnących, tych, co są radośni, i tych, co są stroskani, słowem - wszystkich miłośników. Oby mogli
znaleźć tu pociechę przeciw odmienności, przeciw niesprawiedliwości, przeciw urazie, przeciw cierpieniu,
przeciw wszystkim niedolom miłowania!...
Jacek Inglot