Joanna Maciejewska
Motyl
Po raz pierwszy zobaczyłem ją, gdy siedziała na
brzegu fontanny Do wodotrysku prowadziły rzeźbione
schody, o które dziewczyna opierała stopy, a ściana wody
spływającej za nią stanowiła perfekcyjną oprawę dla jej
urody.
Nieznajoma
miała
skórę
bielszą
niż
neomarmurowe stopnie, a włosy błyszczały złotem, jakby
ktoś wplótł słońce między kosmyki. I skrzydła, tęczowe
skrzydła, które zdawały się delikatniejsze niż mgiełka
kropel otaczająca fontannę.
Oczywiście wiedziałem, jak wszyscy zresztą, że tego
dnia wypuszczono Motyle i dziewczyna nie była
pierwszym, którego zobaczyłem – ani w życiu, ani nawet
tamtego roku, ale było w niej coś takiego, co krzyczało do
mnie „zatrzymaj się!”.
Nie, nie uroda, bo przecież Motyle zawsze są piękne.
Może chodziło o to, że zamiast bawić się z innymi,
siedziała na brzegu fontanny i czytała. Z książką w jednej
dłoni i palcami drugiej błądzącymi wzdłuż linii słów, po
motylemu, po dziecięcemu szczęśliwa. A przecież Motyle
nie czytają.
Stałem jak urzeczony, pochłaniając wzrokiem
malowniczą scenę, jakbym w ten sposób mógł ją utrwalić
na wieczność. Dopiero gdy pomiędzy mną a Motylem
przemknęły roześmiane studentki w tunikach zbyt
krótkich, by zakładać je na zajęcia, zrozumiałem, że
chwila przeminie, a ja pozostanę z blaknącym
wspomnieniem.
Może dlatego się zdecydowałem.
Do tej pory nie ciągnęło mnie do Motyli, nie
szukałem ich towarzystwa, nie byłem nawet ciekawy.
Znam takich, co każdego roku wypuszczają się na łowy,
czasem poprzestając na jednym, czasem nie. Opowiadają
potem
o
podbojach
i
przygodach,
porównują
doświadczenia, żartują. Ja nie potrafię.
A jednak, patrząc na dziewczynę przy fontannie, nie
mogłem się oprzeć.
Podbiegłem do ulicznego sprzedawcy, który
zachwalał towary rozłożone na niewielkim straganie.
Musiałem mieć spojrzenie zdesperowanego szaleńca, bo
mężczyzna uśmiechnął się łagodnie. Spojrzał ponad moim
ramieniem, w kierunku fontanny, a potem pokiwał głową
ze zrozumieniem. Nic nie powiedział, oszczędził mi
frazesów o wiośnie, miłości i o tym, że on też był kiedyś
młody. Za to z karmelków, likorków, słodkiej waty,
tęczowych kryształków cukru i innych rzeczy wyczarował
prawdziwe arcydzieło. Deser, umieszczony w niewielkim
wafelku, piął się w górę, przypominając niebosiężną
wieżę ze starożytnych baśni.
Dziewczyna spojrzała na mnie dopiero, gdy mój cień,
padając na karty księgi, odebrał jej słońce. Jej wzrok
powędrował ku słodkościom i na ten widok niemalże się
uśmiechnąłem. Nie na darmo mówią, że jeśli chcesz
złowić Motyla, musisz mieć przy sobie więcej cukru niż
ktokolwiek inny.
– To dla ciebie – powiedziałem po prostu.
Muszę przyznać, że czułem się skrępowany. Nie
żebym nie miał doświadczenia z kobietami, ale żadna
jeszcze nie podobała mi się tak bardzo. No i była
Motylem,
wielobarwne
skrzydła
nie
pozwalały
zapomnieć, podsuwały myśli o tym, do czego je
stworzono.
Z wahaniem odłożyła książkę, a potem sięgnęła po
prezent. W jej gestach było coś, co kojarzyło mi się z
nieśmiałością. Dziwny Motyl, pomyślałem.
– Njedra – powiedziała. – Mam na imię Njedra.
Mówiła cicho, ale jej głos brzmiał pewnie.
– Ennare – odparłem.
Uśmiechnęła się tylko i zaczęła jeść. Karmelki ze
szczytu deseru posypały się wokół, gdy tylko przechyliła
wafelek.
– Potrzymam – zaoferowałem i nie czekając na
odpowiedź, wyjąłem smakołyk z jej rąk.
Pochyliła się i musnęła ustami karmelową piankę.
Gdy poczuła smak, jej oczy błysnęły z zachwytem, i
następny kęs był już większy. Powoli oblizując wargi,
przyjrzała się deserowi i uniosła się lekko, by odgryźć
czubek.
Niczego w tym momencie nie pragnąłem tak mocno,
jak chwycić ją za rękę i zaprowadzić do mieszkania, z
dala od innych ludzi. Tam smakować jej urodę i pieścić
ciało tak, by wywołać kolejne błyski w oczach.
– Dlaczego książka? – zapytałem zamiast tego, choć
kiedy ona jadła deser, ja pożerałem ją wzrokiem.
Mimo wszystko intrygowała mnie odpowiedź.
Motyle nie były głupie, po prostu większość z nich wolała
nie marnować cennego czasu na czytanie.
Njedra spojrzała na mnie i wzniosłem się w
przestworza odbite w jej oczach.
– Przez cały czas w kadzi zastanawiałam się, jak to
jest: po prostu czytać. Przesuwać wzrokiem po zdaniach i
składać litery w słowa, odnajdywać ich znaczenie. –
Nieświadomie oblizała usta, może z resztek deseru, może
na myśl o uczcie intelektualnej. – Jak smakuje czytanie.
Widzisz, dają ci całą tę wiedzę, całe zrozumienie,
narzędzia do kształtowania osobowości, ale to wszystko
jest takie niematerialne, sączy się wprost do mózgu.
Otrzymujemy wiedzę, nie zdobywamy jej. Nie
doświadczamy.
Kiwnąłem głową, choć tak naprawdę niewiele
rozumiałem z tego, co mówiła.
– Szkoda, że nie zdążysz jej przeczytać –
powiedziałem cicho.
Njedra zaśmiała się, a jej głos był jak dźwięki
wietrznych dzwonków.
– Nie da się zrobić w życiu wszystkiego – zauważyła,
powtarzając frazes, którego używali wszyscy. Czasem
jako wymówki, czasem jako wątpliwego pocieszenia.
Motyl natomiast zdawała się traktować zdanie z pewną
beztroską, jakby po prostu tłumaczyła mi, że nie da się
zjeść słońca. – Wszyscy wybieramy. Ja wybrałam
czytanie i rozmowę z tobą.
– I to wszystko? – zapytałem, mając nadzieję, że
odnajdzie pomiędzy słowami wszystko to, co bałem się
powiedzieć.
Spojrzała na mnie filuternie, może trochę badawczo.
Znów skubnęła trochę deseru, wybierając palcami likorki i
wkładając je do ust w zamyśleniu. Nie odpowiedziała, a ja
nie naciskałem.
Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, ale w
towarzystwie Njedry nawet cisza smakowała wybornie.
Raz czy dwa mignęły w tłumie wielobarwne skrzydła, ale
dziewczyna najwyraźniej nie szukała towarzystwa innych
Motyli.
A potem ponad tłumem wyrosły błękitno-złote
proporce, zakłócając rytm spacerów i zmieniając ścieżki
przechadzających się ludzi, spychając ich na boki.
Drgnąłem lekko.
– Coś nie tak? – zapytała moja towarzyszka. Mój
niepokój udzielił się jej natychmiast.
– Wyzwoliciele tu idą. – Wskazałem proporce. –
Ludzie z organizacji Wyzwolić Motyle – dodałem.
Ku mojemu zdziwieniu, skrzywiła się z niechęcią.
– Mogliby nas zostawić w spokoju – złość przebijała
z jej słów.
Muszę przyznać, że irytacja wyglądała niemalże
zabawnie
na
jej
dziecięco
niewinnej
twarzy.
Zastanawiałem się mimowolnie, czyjej reakcja została
zaprogramowana. W końcu ChochoCo na pewno
wolałoby, żeby Motyle nie lubiły organizacji, która – było
nie było – działa na ich rzecz.
Nie wiem, czy coś z moich myśli odbiło się na
twarzy, czy też Njedra musiała znaleźć ujście dla złości,
ale mówiła dalej.
– Zaczepili nas, ledwo wyszliśmy z budynku.
Wyglądało, że czekaliby przy samych kadziach, gdyby im
pozwolić – stwierdziła z niesmakiem. – Wciskali mi
ulotki, tłumaczyli, że powinnam oddać skrzydła i nie
poddawać się „terrorowi martwej tradycji”. Żebym
pamiętała, że mam prawa takie same jak wszyscy, że nie
mam czuć się gorsza. Tak to podkreślali, że rzeczywiście
nie czułam się gorsza – dodała z sarkazmem.
Chwyciła największy z karmelków w smukłe palce i
spojrzała na niego krytycznie, jakby kawałek deseru był
wszystkiemu winien. Potem wpakowała go do ust, a ciche
chrupnięcie ogłosiło wydany wyrok.
– Nie rozumiem, dlaczego nie pozwalają mi przeżyć
mojego życia tak, jak chcę, skoro podobno należy do
mnie! – podsumowała gniewnie, gdy tylko przełknęła
słodycze. – Martwa tradycja, też coś! – fuknęła.
Tymczasem ja patrzyłem na proporce, falujące w
tłumie, zakłócające nurt ludzkich ciał. Njedra podążyła za
moim spojrzeniem.
– Chodźmy stąd – poprosiła.
Zabrałem ją na sam brzeg miasta.
– Pięknie tu – westchnęła, chłonąc widok.
W jej oczach dostrzegłem tęsknotę i poczułem żal, że
ją tutaj przyprowadziłem, że obudziłem te instynkty, o
których chciałem zapomnieć.
Usiedliśmy na trawie, ze stopami prawie
dotykającymi brzegu, niemalże wystającymi nad
przepaścią. Przed nami rozpościerały się nieba.
To w górze było częściowo zachmurzone, blady
błękit przezierał pomiędzy obłokami o kształtach
przypominających
fantazyjne
desery
ulicznych
sprzedawców.
To przed nami było tylko białą linią, w porównaniu
do dwóch bezkresów, niezbyt szeroką strefą graniczną,
gdzie przyczaili się ludzie, onieśmieleni bezkresem.
Natomiast niebo pod nami przypominało kłębowisko
tłustego, ciemnego dymu. Grubą zasłonę, która nigdy się
nie uchylała, zazdrośnie strzegąc tajemnic planety.
– Zawsze dziwiło mnie, że ludzie zdecydowali
osiedlić się na tej planecie – powiedziałem. – Przecież
można by wszystko zostawić maszynom, sterować z
orbity.
Njedra wzruszyła ramionami.
– Ktoś chciał spełnić marzenie o mieście w
chmurach, ktoś inny mu przytaknął. I wydali pieniądze na
platformy antygrawitacyjne, a potem zmonopolizowali
wydobycie i handel marium – nonszalancko podsumowała
wieki historii Amphalatu.
Zerknąłem na nią z zaciekawieniem.
– Tego wszystkiego uczą was w... – zająknąłem się.
– W kadziach? – Zdawała się nie przejmować moim
skrępowaniem. – Nie, nie uczą. Od przechowywania
wiedzy są encyklopedie, a nie Motyle – zażartowała.
Bo Motyle są od umierania, pomyślałem gorzko.
Njedra mówiła dalej:
– Widzisz, na początku losowo dobierają
doświadczenia i kształtują zalążek osobowości, zupełnie
jak w przypadku dzieci, które po części kształtuje
otoczenie, świat wokół. Potem dostarczają wiedzę, którą
inni poznają w szkołach. Na tym etapie nasza świadomość
jest już na tyle rozwinięta, że sami wybieramy obszary
zainteresowań. Jeden z mojej grupy mógłby ci powiedzieć
wszystko
o
platformach
antygrawitacyjnych
–
zachichotała. – Ja uważam, że niewiele jest nudniejszych
tematów. Aerodynamika jest ciekawsza. I bardziej
przydatna.
Zasępiłem się, bo znów przypomniała mi o
nieuniknionej przyszłości. Udałem, że wpatruję się w
horyzont, w poszukiwaniu kolejnego miasta-platformy.
Kiedyś, gdy byłem dzieckiem, uwielbiałem
przychodzić na brzeg i patrzeć na kwitujące wyspy. Z
małą lornetką obserwowałem podbrzusza innych
bliźniaczych miast, z fascynacją śledząc ramiona maszyn
sięgające niżej, ku ciemnym chmurom. Wtedy jeszcze
wydawało mi się to romantyczne: żyć na granicy dwóch
nieb, w trzecim, najbardziej przyjaznym ludziom. Wyżej
było zbyt zimno, a poniżej mieszanina gazów stawała się
toksyczna.
Dopiero później zrozumiałem, że Amphalat jest
pułapką. Nasi przodkowie przeszli szereg zmian
genetycznych, by przystosować się do życia na planecie.
Zmian, które teraz utrudniały migrację międzygwiezdną,
bo na zabiegi korygujące mogli pozwolić sobie nieliczni.
Najbogatsi.
Njedra
przytuliła
się
do
mnie
i
razem
obserwowaliśmy zmianę barwy chmur nad nami,
zwiastującą nadejście wieczoru. Każde niebo miało
własną gamę kolorów. Górne pyszniło się krwawą
czerwienią i złotem, dolne odziewało chmury w fiolet i
odcienie szarości, przechodzącej z czasem w czerń. A
środkowe
porażało
intensywnością
błękitu
i
pomarańczowych refleksów na obłokach. Mimowolnie
westchnąłem, bo tylko zachodzące słońce potrafiło
stworzyć piękno z tak kiczowatej mieszanki barw.
Otoczyłem kibić Njedry ramieniem – zadrżała
delikatnie, ale nic nie powiedziała. Zamiast tego objęła
mnie rękoma. Jej skrzydła poruszały się lekko, jakby w
odpowiedzi na bryzę.
Świat wokół nas ciemniał powoli.
Do miasta wróciliśmy dopiero później. Gwiazdy nie
lśniły na niebie, chowając się za pierzyną chmur, ale na
ulicach było niemalże tak widno, jak w dzień. Lampiony,
latarnie, pochodnie, kolorowe neony i stroboskopowe
błyski. Technologia i tradycja przemieszane bez
jakiegokolwiek ładu. Miasto bawiło się, świętując Noc
Motyli.
Zabrałem Njedrę do swojej ulubionej partylni.
Olbrzymi ogród był wypełniony ludźmi, parasolami i
muzyką, a gwar niósł się po ulicy, mieszając z odgłosami
zabawy dochodzącymi z innych miejsc. W głębi stał
niewielki pawilon. Rolety izolujące były rozsunięte,
pozwalając dźwiękom wędrować swobodnie i zalewając
okolicę żółtopomarańczowym blaskiem pochodni.
Moja Motyl drgnęła, obserwując tłum.
– Nie podoba ci się tutaj? – zapytałem, choć miałem
nadzieję, że partylnia przypadnie jej do gustu.
– Zbyt wielu ludzi – szepnęła. – Nie mam ochoty na
tłumy. Chodźmy gdzieś, gdzie jest spokojniej.
Przebiegłem w myślach listę znanych mi miejsc, ale
przecież wiedziałem, że żadne z nich nie będzie odludne.
Nie w taką noc. Nawet nad krawędź, gdy wracaliśmy do
miasta, zaczynały się schodzić pary i trójki spragnione
odrobiny prywatności.
– W moim mieszkaniu nikogo nie ma – rzuciłem
nagle, starając się nadać słowom formę żartu.
Kiwnęła głową i chwyciła mnie za rękę, odciągając
od tłumu, który budził jej niechęć. Dopiero po kilku
krokach zorientowała się, że to ja powinienem prowadzić.
Pozostawiając za plecami światła i zabawę, skręciliśmy w
jedną z bocznych uliczek. Noc łaskawie udzieliła nam
schronienia.
Kofeina i cukier, kawa i czekolada – tak wyglądała
nasza kolacja. Miałem wprawdzie w domu kilka
gotowych dań, ale Njedra potrząsnęła głową. Nie chciała
jeść, potrzebowała jedynie energii, by przetrwać noc.
Słodziłem kawę, patrząc, jak Motyl krąży po moim
module mieszkalnym. Rozsuwała wszystkie ścianki,
zaglądała do wnęk. Czasem ograniczała się do rzucenia
okiem na moje ubrania, czasem przystawała na dłużej, by
przejrzeć książki czy kolekcję pocztówek.
Podałem jej kubek z kawą i sięgnąłem po pilota.
Przeszedłem po pokoju powoli, przesuwając z powrotem
wszystkie te ścianki, które pozostawiła otwarte. Njedra
obserwowała mnie z ciekawością, jakbym odprawiał
nieznany rytuał, po czym zamknęła wnękę z książkami,
przy której stała, i znów zerknęła na mnie, szukając
aprobaty.
– Patrz – powiedziałem, gdy wszystko było już na
swoim miejscu. Nacisnąłem przyciski na pilocie.
Światła przygasły jak umierające świetliki i pokój
pociemniał. Ledwo byłem w stanie dostrzec sylwetkę
Njedry – czerń na tle czerni – ale chyba rozglądała się
niepewnie. Ponownie uruchomiłem pilota i wszystkie
powierzchnie w mieszkaniu zaczęły wyświetlać ten sam
obraz. Chmury. Iluzja była niemal doskonała, trzeba było
wprawnego oka, by rozróżnić poszczególne meble.
Njedra pisnęła z zachwytu, jej oczy błyszczały. Nie
ruszyła się z miejsca, łakomie chłonąc widok dający iluzję
nieba i przestrzeni.
Podszedłem i objąłem dziewczynę ramieniem, trochę
w nadziei, że jej ekscytacja udzieli się i mnie. Jednak
widok chmur, zazwyczaj mój ulubiony pejzaż, teraz
przywoływał jedynie ponure myśli. Z każdą chwilą noc
kurczyła się, zostawiając mnie i Njedrze coraz mniej
czasu.
Nie pamiętam, jak długo staliśmy w bezruchu. Nie
pamiętam też, kiedy zaczęliśmy się całować i w którym
momencie jej dłonie wsunęły się pod moją tunikę, a moje
palce zaczęły rozplątywać tasiemki motylego stroju.
Kochaliśmy się wśród chmur: na dywanie, obok stolika. A
potem leżeliśmy przytuleni, ciesząc się swoją obecnością.
Kiedy niebo zaczynało szarzeć, ogłaszając zbliżający
się świt, Njedra wstała bez słowa i zrobiła nam kawy,
mocnej i słodkiej. Przez chwilę walczyła z sukienką,
próbując doprowadzić strój do porządku, a ja nie
potrafiłem zdobyć się na to, by jej pomóc.
Potem siadła przy mnie, z kubkiem w dłoni,
przegryzając resztkami czekolady. Znów milczeliśmy.
– Nie musisz iść – wykrztusiłem wreszcie.
– Wiem – odparła, nie patrząc na mnie. Przeklęte
ekrany wciąż wyświetlały chmury sunące po niebie. – Ale
chcę.
Nie wiem, jak udało mi się nie zgnieść kubka, tak
mocno zacisnąłem na nim dłonie.
– Dlaczego? – zapytałem. – Dlaczego nie możesz
zostać ze mną? Oddać skrzydła, wieść normalne życie?
Westchnęła, pogładziła mnie po policzku. Myślę, że
w jakiś sposób rozumiała mój gniew, moją niezgodę.
– Jeśli nigdy nie polecę, jeśli oddam skrzydła, to
przez całe życie będę tęskniła, marzyła o tym. I żałowała,
że zaprzepaściłam szansę. Muszę spróbować – mówiła z
taką pasją, że trudno było próbować perswazji.
Mimo to spróbowałem.
– Przecież to pewna śmierć. – Nawet mnie argument
wydawał się śmieszny, w końcu Njedra doskonale
wiedziała, na co się porywa.
Wzruszyła ramionami, tęczowe skrzydła zadrżały.
– Niektórzy wracają.
Znów milczeliśmy, wpatrując się w chmury. Miała
rację, niektórzy wracali. Zazwyczaj można było ich
zapisać jedną cyfrą. Ale jak mogłem się kłócić?
Przekonywać, że w nią nie wierzę, że jej się nie uda?
Mojej najwspanialszej, najlepszej z Motyli? Nie mówiłem
więc nic.
Njedra dopiła kawę i pocałowała mnie w czubek
nosa, jej oddech pogłaskał mnie po twarzy. Potem wyszła,
odwracając się jeszcze w drzwiach, by pomachać
radośnie. Zupełnie jakby wychodziła tylko na chwilę,
może znów poczytać książkę przy fontannie. A przecież
szła na śmierć.
Dopiero gdy słońce połaskotało mnie w nos,
przypominając o pocałunku Njedry, wyrwałem się z
otępienia. Moje mieszkanie wciąż przypominało niebo
nad nami, ale w świetle dnia iluzja prysła, kształty i cienie
były wyraźniejsze, a wyświetlany obraz wydawał się
blady i płaski.
Zerwałem
się
zarówno
z
przerażeniem,
uświadamiając sobie, że może było już po wszystkim, jak
i z nadzieją, tlącą się jeszcze, że bezskrzydła Njedra
pojawi się zaraz w drzwiach, ale rzut oka na zalany
słońcem horyzont rozwiał wszystko: wątpliwości, panikę,
nadzieję. Miałem jeszcze czas, akurat tyle, by zdążyć na
brzeg miasta.
Ulice były wyludnione, pełne pozbawionych życia
lampionów, pustych butelek i innych epitafiów zabawy.
Mieszkańcy albo odsypiali nocne pijaństwo, albo
gromadzili się nad brzegiem. Tylko ja byłem nie na
miejscu, pośród śmieci toczonych przez wiatr, choć
przecież pustka ulic odpowiadała stanowi mojego ducha.
Łapiąc oddech zgubiony gdzieś po drodze,
przepchnąłem się wreszcie przez tłum, docierając
niemalże do barierek, które ustawiono na brzegu w
obawie o bezpieczeństwo ludzi. W oddali, na wystającym
nieco kawałku miasta-wyspy, zajęły miejsce Motyle.
Wszyscy czekali, my i oni.
Starałem się wypatrzyć Njedrę pośród skrzydeł, ale
musiała stać gdzieś z tyłu. A może nie przyszła? Może
jednak zdecydowała się oddać skrzydła? Zdusiłem
nadzieję jak pająka na ścianie.
A potem Motyle wzniosły się w powietrze. Wirowały
na tle nieba, nurkowały i wznosiły się, kreśląc
niezrozumiałe figury i znaki. Dopiero po chwili udało mi
się dostrzec znajomy wzór na skrzydłach, a gdy obok
przeszedł uliczny sprzedawca lornetek, bez wahania
zapłaciłem wygórowaną cenę, jakiej żądał.
Obserwowałem twarz Njedry, pełną uniesienia,
spełnioną – taką, jaką mogłem zobaczyć poprzedniej
nocy, gdy pieściłem jej nagie ciało. Gracja, z jaką
dziewczyna tańczyła w powietrzu, była wyjątkowa. Inne
Motyle nie mogły się równać z Njedrą, choć przecież były
takie, które leciały szybciej, wyżej, może z większym
dramatyzmem.
Tłum za moimi plecami wzdychał z zachwytem,
obserwując podniebne akrobacje, a ja myślałem, że to
wszystko tylko dla niej, dla Njedry.
Skupiony na ukochanej, nie zauważyłem, który Motyl
spadł pierwszy: zniknął w czerni pod nami szybko i
dyskretnie. Jednak w końcu nie mogłem udawać, że nie
dostrzegam drobnych ciał, które traciły energię i grację,
tonąc wśród smolistych chmur. Jeden z nich, najpewniej
uświadamiając sobie nadchodzącą śmierć, resztkami sił
próbował dolecieć do platformy. Tłum wstrzymał oddech,
obserwując desperacki lot i wyciągniętą dłoń, która
chybiła brzegu, a ja patrzyłem na Njedrę, tylko na nią, bo
Njedra wciąż tańczyła, teraz jako jedna z nielicznych.
Mój Motyl, myślałem z dumą, obserwując, jak
wzlatuje ku górze, a jej ciało wygina się, kreśląc luk, by
za chwilę zanurkować w dół. Kreśliła dłońmi
skomplikowane znaki, ramiona płynnie układały się w
jedną figurę po drugiej. Naprawdę wyglądała jak tancerka,
nawet ten wystudiowany dramatyzm, gdy opadała coraz
niżej. Czekałem na kulminację, na to, aż wzbije się
ponownie, przechodząc do kolejnego układu, ale Njedra
szybowała coraz niżej i zrozumiałem, że patrzę na jej
śmierć.
Oderwałem lornetkę od oczu, gdy uderzył mnie
spokój odzwierciedlony na jej twarzy i delikatny uśmiech
wyginający usta. Zrozumiałem, że Njedra nie zasłabła, że
wybrała śmierć. A przecież mogła wrócić, miała dość siły
i nasyciła tęsknotę, która nakazywała jej spróbować.
Gdyby nie barierki ochronne, odpychające każdego,
kto zbytnio zbliżył się do krawędzi, chyba skoczyłbym za
nią tego dnia – jakby to mogło cokolwiek zmienić.
Odwróciłem się więc, by nie patrzeć, jak ginie w
chmurach, i wywalczyłem drogę przez tłum, który
podziwiał taniec ostatnich kilku Motyli.
Nie zostawiła po sobie nic, oprócz zapomnianej
książki. Raz w roku czytałem kilka stron, siedząc na
kanapie wśród ekranów wyświetlających chmury, ale
poza tym starałem się nie myśleć o Njedrze, przynajmniej
nie w pierwszych latach.
Ludzie zachwycali się Faniye, jedynym Motylem,
który tamtego dnia powrócił na brzeg, ale fascynacja
szybko minęła, w końcu co roku był jakiś Motyl, który
przetrwał. Nikt też nie wspominał, że mężczyzna popełnił
samobójstwo po kilku miesiącach, prozaicznie podcinając
sobie żyły.
Dopiero później, myśląc o Faniye i wspominając
Njedrę, zrozumiałem, co mówiła o tęsknocie. Będąc tam,
w powietrzu, musiała zrozumieć, że zawsze będzie
tęskniła, że nigdy nie będzie miała dość. A może po
prostu bała się życia? Łatwiej jest uciec od smutku i
cierpienia, gdy ktoś ma przed sobą dzień życia, a nie całe
lata. Nie było mi dużo lżej z podobnymi myślami, ale
przynajmniej złość opadła, ustępując miejsca refleksjom.
Podobno tradycja zrodziła się niedługo po kolonizacji
Amphalatu. Kiedy zdobycze techniki były jeszcze drogie,
a transport między miastami niepewny ludzie używali
niewielkich lotni, by podróżować pomiędzy wyspami.
Legenda mówiła, że jeden z mężczyzn, zakochany w
kobiecie z innego miasta, latał do niej regularnie. Byli po
słowie, planowali ślub i wspólne mieszkanie, gdy lotnia
kochanka uległa uszkodzeniu. Spadł w chmury, a
zrozpaczona dziewczyna wkrótce podążyła za nim.
By uczcić ich pamięć, młodzi zaczęli latać na lotniach
w rocznicę zdarzenia. Nie prześlizgiwać się szybko wśród
prądów, by bezpiecznie dotrzeć do drugiego miasta, ale
igrać z wiatrem i przestrzenią, wykonując akrobacje.
Wielu ginęło i wkrótce przywódcy kolonii wydali edykt
zakazujący
podobnych
praktyk.
Zamiast
tego
sprowadzano na planetę motyle, wypuszczając je co roku.
Ale młodzi oczywiście wciąż latali, zakaz czy nie, i wciąż
spadali.
To wtedy pojawiło się ChochoCo. Konsorcjum
zaproponowało, że da ludziom coś, co zastąpi
niebezpieczne
loty.
Genetycznie
zmodyfikowane,
hodowane w kadziach ludzkie Motyle. Oczywiście, były
konwencje międzygwiezdne, regulujące produkcję
podobnych hybryd, ale Amphalat dostarczał doskonałej
wymówki w postaci tradycji. Urzędnicy Zjednoczenia
Ludzkiego zawsze mieli obsesję na punkcie zachowania
kultury czy budowania świadomości planetarnej i
poczucia indywidualności na niezliczonych koloniach,
więc wydali zezwolenia, a i władze Amphalatu widziały
w hodowli rozwiązanie problemów przedwczesnych
śmierci i okazję do zorganizowania widowiska pięknego i
zarazem odpowiednio dramatycznego, bo teraz motyle
miały ludzkie ciała.
Oczywiście,
jak
to
bywa
w
przypadku
wykorzystywania ludzkich genów, produkcje obłożono
szeregiem zabezpieczeń. Motyle miały prawo poddać się
operacji usunięcia skrzydeł i wieść normalne życie, mogły
też przerwać lot w dowolnym momencie i powrócić na
platformę. Fakt, że tak rzadko decydowały się na to, był
jednym z punktów kampanii Wyzwolicieli, którzy
oskarżali ChochoCo o manipulację i warunkowanie
Motyli
podczas
hodowli.
Konsorcjum oczywiście
zaprzeczało oskarżeniom, argumentując, że co roku
przeprowadzają co najmniej kilka operacji odjęcia
skrzydeł.
Wiele lat później, kiedy Njedra powoli stawała się dla
mnie tak nierealna jak kształty, które przybiera poranna
mgła, prawdziwe intencje ChochoCo wyszły na jaw. Z
niedochodowego
przedsięwzięcia,
które
miało
kultywować tradycję Amphalatu, konsorcjum stało się
firmą komercyjną, oferującą mieszkańcom genetycznie
projektowane dzieci. Zabezpieczenia, które pozwalały
Motylom wmieszać się w społeczeństwo, działały przez te
wszystkie lata na korzyść ChochoCo, przyzwyczajając
mieszkańców planety do obecności ludzi hodowanych w
kadziach.
Oczywiście, mimo protestów nielicznych, firma
osiągnęła sukces, bo argumentowano, że produkty
konsorcjum od dawna mieszają geny z mieszkańcami
planety i jakoś do tej pory nikomu to nie przeszkadzało.
Nie bez znaczenia był też fakt, że wielu ludzi pragnęło
mieć idealne, wymarzone dzieci. Nie wypadkowe cech
rodziców, ale perfekcyjne istoty ze starannie dobranym
genomem.
Ja sam znalazłem partnerkę i starałem się cieszyć
życiem, ostrożnie dokonując wyborów, bo może i Njedra
użyła frazesu starszego, niż kolonia na Amphalat, ale
miała przecież rację: w życiu nie da się zrobić
wszystkiego.
Minęło
więc
sporo
czasu,
nim
zdecydowałem się na związek, ale przynajmniej byłem
pewien, że znalazłem kobietę, z którą chciałbym dożyć
swoich dni. Smakowaliśmy wszystkie chwile razem,
próbując nie zmarnować żadnej z nich.
A miesiąc temu udaliśmy się do ChochoCo i
spędziliśmy tydzień na rozmowach z agentami sprzedaży,
testach psychologicznych i wypełnianiu różnorodnych
ankiet, które pomagają określić preferencje.
Nasza córka będzie miała włosy jaśniejsze od słońca i
oczy niczym dwa miniaturowe nieba. Będzie miała na
imię Njedra.