§ Keyes Marian Pod pierzyną felietony

background image



Marian Keyes

POD PIERZYNĄ

Notatki o wysokich obcasach, prawie

jazdy, butach, recenzjach, chimerach,
budowlańcach, dzieciach, rodzinie i innych
nieszczęściach

background image

Wstęp
Kiedy miałam dwadzieścia jeden lat, wbiłam sobie do

głowy, że chcę zostać dziennikarką. Rozważałam rozmaite
opcje: mogłam kupić męski kapelusz z szerokim rondem,
notes i iść na staż do kilku gazet albo skończyć kurs.
Zdecydowałam się na kurs, niezwykle oblegany, w związku z
czym przeszłam przez kilka etapów wstępnej selekcji, na
których redukowali liczbę chętnych. Nie udało mi się jednak
dobrnąć do finału i całkowicie się załamałam - niemal pękło
mi serce! Jednak gdy patrzę na to z obecnej perspektywy,
widzę, że zapewne wyszło mi to na dobre. Byłabym
koszmarną dziennikarką: zbyt lękliwą, żeby tropić
podejrzanych, i zbyt dobrze wychowaną, żeby zadawać trudne
pytania. Chyba też błędnie interpretowałam swoje pragnienie
pracy ze słowem - chciałam pisać powieści, nie opisywać
fakty.

Tak czy owak, mijały lata (w sumie dziewięć) i kiedy w

końcu zaczęłam pisać powieści, odkryłam dziwny skutek
uboczny bycia pisarką: wydawcy gazet oraz czasopism
oczekują, że dostarczę im - uwaga - publicystyki.

Po ustaleniu, że nie muszę zajmować się palącymi

nowinami dnia i spokojnie mogę pisać zabawne
autobiograficzne felietony, chętnie na to przystałam. Dostałam
zatem comiesięczną rubrykę w „Irish Tatler", w której
prezentowałam większość aspektów swojego życia: pisanie,
zwiedzanie, próby zakupu domu i nauki jazdy, miłość do
butów i konfekcji, strach przed psami i sylwestrem.
Sporadycznie inne irlandzkie wydawnictwa zlecały mi
felietony na określony temat, na przykład Dzień Matki albo
wakacje, i przez lata, nawet nie zdając sobie z tego sprawy,
dorobiłam się całkiem pokaźnej ich sterty.

Większość tej kolekcji już opublikowano w Irlandii, lecz

nie wszystko. Część felietonów wykorzystałam w

background image

powieściach, na przykład historię o okładach z błota, kiedy
desperacko usiłowałam schudnąć na dwa dni przed ślubem. Ci
z Was, którzy czytali Ostatnią szansę, pamiętają zapewne, że
Tara doświadczyła czegoś podobnego.

Wszystko, co opisałam w tej książce, naprawdę mi się

przydarzyło, ale sporadycznie zmieniałam szczegóły i imiona,
by chronić niewinnych i tych nieco mniej niewinnych.
Większość felietonów ma wydźwięk humorystyczny, ale nie
wszystkie, jak choćby ten o walce z alkoholizmem (darujcie
go sobie, jeśli was przygnębia!). To wielka zaleta takiego
zbiorku - w przeciwieństwie do powieści można go czytać w
dowolnej kolejności, a nawet zacząć lekturę od końca. Podoba
mi się także, że można się zagłębić w tę książkę i w każdej
chwili ją rzucić, otworzyć ją na dowolnej stronie i zwyczajnie
zacząć czytać (chyba że już przeczytaliście, rzecz jasna).

Ta książka nie powstałaby bez udziału wielu osób, więc

chciałabym im wszystkim podziękować; zwłaszcza Tony'emu
(znanemu również jako Pan (Pan - w oryginale Himself. w
Irlandii i Szkocji nazywa się tak najważniejszego mężczyznę
w domu. (Przypisy pochodzą od tłumaczki).)) za jego harówkę
polegającą na zebraniu artykułów, a także Louise Moore i
Harriet Evans za twórczą i skrupulatną orkę wydawniczą.
Chciałabym także podziękować łanowi Davidsonowi za
pomysł na ten zbiór.

Dziękuję Wam wszystkim za jego czytanie. Naprawdę

mam nadzieję, że Wam się spodoba.

Marian Keyes

background image

ACH, TEN SPLENDOR

background image

Wymęczycielka książek
Kiedy ludzie pytają mnie, jak zarabiam na chleb, a ja

odpowiadam, że jestem pisarką, natychmiast zakładają, że
moje życie to bezustanna karuzela limuzyn, występów
telewizyjnych, fryzjerów, oddanych wielbicieli, obłąkanych
fanów i całego tego blichtru związanego z byciem osobą
publiczną.

Pora wyjaśnić pewne sprawy.
Piszę sama, w zaciemnionej sypialni, w piżamie, jedząc

banany, na laptopie leżącym na poduszce przede mną.
Sporadycznie - zazwyczaj zbiega się to z promocją książki -
prowadzą mnie, oślepioną, na światło dzienne, a kiedy
zaczynam rozmawiać z ludźmi, odkrywam, że nie potrafię, że
zupełnie zdziczałam. Co do nachalności uwielbiających mnie
fanów: nigdy mnie nie rozpoznają. Raz myślałam, że tak, ale
byłam w błędzie. W sklepie z butami (bo niby gdzie?)
spytałam jedną z ekspedientek, czy mają te olbrzymie buty w
moim rozmiarze, a ona popatrzyła na mnie, położyła dłoń na
piersi i cicho jęknęła.

- To pani! - wykrzyknęła.
Tak, pomyślałam, poruszona do głębi. To ja, jestem

sławna!

- No właśnie - ciągnęła dziewczyna. - Była pani wczoraj

w pubie, to pani śpiewała, prawda?

Tak się rozczarowałam, że ledwie mogłam mówić.

Wczoraj nie byłam nawet w pobliżu pubu.

- Ma pani świetny głos - dodała. - W jakim rozmiarze

mają być te buty?

Nawet dzień, w którym ukazuje się książka, nie zmienia

życia aż tak, jak kiedyś sądziłam. W dniu, w którym w Anglii,
gdzie wtedy mieszkałam, opublikowano moją pierwszą
powieść Arbuz, od rana spodziewałam się podświadomie, że
przechodnie będą inaczej na mnie patrzyli. Że, trącając się

background image

łokciami, wymamroczą: „Patrz, to Marian Keyes, napisała
książkę". Że kontroler biletów wpuści mnie za darmo
(„Wchodź, pisarko, ja stawiam"). Rzecz jasna, nikt nie zwrócił
na mnie najmniejszej uwagi. Podczas lunchu, z sercem
walącym jak młotem, pobiegłam do najbliższej księgarni,
gdyż oczekiwałam, że będzie zawalona moim dziełem.
Okazało się, że zawalono ją najnowszym Grishamem, który
zajmował miejsce należne mojej książce. Rozejrzałam się
zatem w poszukiwaniu nieco mniej wyeksponowanego
miejsca. Nigdzie nie widziałam swojej książki. Przerażona
podeszłam do półki i sprawdziłam w porządku alfabetycznym.
Odkryłam, że jej nie ma. Ruszyłam do lady i poprosiłam
ekspedientkę, aby sprawdziła to w komputerze.

- A, ta. - Popatrzyła na ekran. - Nie mamy. Mogę

zamówić pani egzemplarz! - zawołała za mną, kiedy
uciekałam, żeby się zastrzelić.

Przez następne parę tygodni, gdy tylko moja szefowa

wychodziła z biura, łapałam za słuchawkę, dzwoniłam do
wszystkich księgarni w Londynie, udając klientkę, i pytałam o
Arbuz. Jeżeli go nie mieli, telefonowałem kilka dni później w
nadziei, że zmienili zdanie. Jestem pewna, że w końcu zaczęli
rozpoznawać mój głos. Wyobrażałam sobie, jak zakrywają
dłonią słuchawkę i krzyczą: „To znowu ta Keyes! Mamy już
jej cholerną książkę?"

Poza oczekiwaniem na sławę i chwałę myślałam, że bycie

pisarką polega na rozwalaniu się na kanapie, zajadaniu
rodzynek w czekoladzie i czekaniu na muzę. Jeżeli muza nie
nadchodziła, równie dobrze mogłam skrócić sobie
oczekiwanie oglądaniem programu Jerry'ego Springera.
Odkrycie, że jeśli nadal zamierzam czekać na muzę, napisanie
książki zajmie mi parę dziesiątków lat, okazało się niemałym
szokiem.

background image

Obecnie, z natchnieniem czy bez natchnienia, pracuję po

osiem godzin dziennie, od poniedziałku do piątku, tak jak
wtedy, gdy byłam urzędniczką w dziale księgowości.
Zasadnicza różnica polega na tym, że teraz pracuję w łóżku.
Nie dlatego, że jestem leniwym wałkoniem (no dobra, nie
tylko dlatego), ale dlatego, że perspektywa siedzenia przy
biurku mnie odrzuca, a i tak odrzuca mnie zbyt wiele rzeczy.
Zatem pozostaje łóżko, co jak dotąd dobrze się sprawdza,
zwłaszcza odkąd zaczęłam zmieniać pozycje, żeby uniknąć
odleżyn.

Zazwyczaj przystępuję do pracy około ósmej rano; każdy

dzień rozpoczynam nieźle przerażona. To dzisiaj, myślę
najczęściej, dziś zabraknie mi pomysłów, inspiracja zapakuje
torby i ruszy na poszukiwania innej księgowej, by odmienić
jej życie.

Ludzie często mnie pytają, skąd biorę pomysły. Boże,

żebym to ja wiedziała. Mogę tylko powiedzieć, że fascynują
mnie ludzie, a skoro piszę o emocjach, to chyba dobrze.
Myślę, że podświadomie przez cały czas chłonę informacje, a
na wypadek, gdybym trafiła na wyjątkowo interesujące osoby
albo zabawne powiedzonka, noszę ze sobą notatnik. No cóż,
tak naprawdę to nie. Powinnam nosić i udzielając rad
początkującym pisarzom, zawsze im to nakazuję. Kiedy
jednak grzebię wśród papierków po słodyczach i błyszczków
w torebce, nigdy nie znajduję notatnika. Zatem moje „biuro"
(podłoga obok łóżka) zaśmiecają zabazgrane bilety
autobusowe i opakowania po cukierkach.

Inne pytanie, które często słyszę, dotyczy ciemnych stron

bycia pisarzem. Dwa słowa: wyniszczająca niepewność.
Kiedyś pracowałam w księgowości. Może nie była to
najbardziej podniecająca praca we wszechświecie, za to
bardzo krzepiąca. Jeśli liczby się zgadzały, wiedziałam, że
mam rację - to takie proste. W pisarstwie jednak nie ma

background image

dobrego i złego. Wszystko to kwestia opinii. Było mi bardzo
przykro, kiedy wyszła moja draga książka i ktoś powiedział,
że woli pierwszą.

- Ta nie jest tak dobra - uskarżała się ta osoba, zupełnie

jakbym zrobiła to jej na złość.

- Dziękuję za opinię - powiedziałam szczerze. - Mogłabyś

mi podać tę brzytwę? Chcę wziąć kąpiel.

To nie wszystko! Kiedy moją książkę zakwalifikowano do

wydania, usiłowałam znaleźć agenta. Zadowolona z siebie
założyłam, że nie będzie to żaden problem, skoro udało mi się
już załatwić wydawcę. Wkrótce otrzymałam pełen wyższości
list, w którym agentka donosiła, że nie ma ochoty
reprezentować takiej literatury, jaką ja tworzę. Byłam
całkowicie zdruzgotana i zadręczałam się przez wiele
bezsennych nocy - myślałam o tajemniczych autorach, których
chciałaby reprezentować.

Wiele wody upłynęło, nim zrozumiałam, że reakcja tej

kobiety wynikała z j ej subiektywnej opinii. Co łączy się z
kolejną moją bolączką - złymi recenzjami. Kiedy po raz
pierwszy ktoś pisemnie zjechał moją książkę, byłam
autentycznie przerażona napastliwością recenzji.

- Co ja jej zrobiłam? - zastanawiałam się głośno, a

przestałam dopiero wtedy, gdy najbliższa rodzina kazała mi
się wreszcie zamknąć. Pięć książek później radzę sobie z tym
o wiele lepiej. Zła recenzja nigdy nie jest powodem, żebym
wyrzuciła kapelusz w powietrze i zaśpiewała „Hip, hip,
hurra", ale również nie kładę się na dzień lub dwa do łóżka z
pudełkiem czekoladek Miniature Heroes pod pachą (do tego
nie potrzebuję pretekstu). Zaczynam godzić się z tym, że nie
zdołam zadowolić wszystkich. Godzę się także z tym, że
krytycy często radośnie recenzują książki, nawet nie zadając
sobie trudu, by je przeczytać: to stało się jasne, gdy pewna
gazeta dużego formatu opisała Rachel's Holiday - książkę o

background image

wychodzeniu z narkomanii - jako „niewartą zapamiętania
błahostkę".

Innym potencjalnym polem minowym jest ewentualność,

że do tego, co piszę, zakradnie się prawdziwe życie. Kocham
swoich przyjaciół i nie zamierzam ich tracić, więc kiedy
przeżywają dramaty, muszę mieć pewność, że nawet
wzmianka o tym nie przedostanie się do książki, choć to
kusząca myśl. Moi bohaterowie są całkowicie fikcyjni - to
amalgamaty cech dziesiątków, może nawet setek różnych
ludzi. Mam nadzieję, że na pewnym etapie książki stają się
czymś więcej niż sumą wszystkich swoich części,
prawdziwymi ludźmi. Nie tymi naprawdę prawdziwymi -
mam nadzieję, że rozumiecie, o co mi chodzi. Mimo to
wszyscy i tak widzą siebie albo innych w bohaterach książki.
Już nieraz usłyszałam:

- No, no! Ona nie będzie zadowolona, że ją wsadziłaś do

swojej powieści. I jeszcze sugerowałaś, że zdradza męża.

A poza tym, pani Lincoln, jak się pani podobała sztuka?
Mimo tych kilku niedogodności czerpię niewiarygodną

przyjemność ze swojej pracy. I jeszcze większą z faktu, że
innym też się najwyraźniej podoba.

Choć mówiono mi, że to się zdarza, nadal trudno mi

uwierzyć, że ludzie wydają część swoich ciężko zarobionych
pieniędzy na coś, co ja stworzyłam. Jedno z najmilszych
doświadczeń w moim życiu spotkało mnie niedawno w
księgarni. Bardzo ładnie wyeksponowano moje książki, co
niezwykle mnie ucieszyło, zwłaszcza że należę do osób, które
podnieca widok własnego nazwiska w książce telefonicznej.
Kiedy dyskretnie podziwiałam stosik i dumałam nad swoim
dziwnym życiem - przecież na dobrą sprawę nadal powinnam
pracować w księgowości - zobaczyłam, jak pewna dziewczyna
bierze do ręki książkę z moim nazwiskiem. Od niechcenia
zerknęła na okładkę, odwróciła książkę i przeczytała notkę z

background image

tyłu. Następnie - wciąż wstrzymywałam oddech - odpłynęła
ku kasie, nadal z moim dziełem w dłoni.

Powoli, bardzo powoli, szła przez księgarnię, podczas gdy

na moje czoło wystąpiły krople potu. Kiedy w końcu dotarła
do kasy i położyła książkę na ladzie, nadeszła chwila prawdy.
Albo przyniosła ją w tamto miejsce, żeby poskarżyć się na
tutejszy chłam, albo zamierzała ją kupić. Ledwie mogłam
uwierzyć własnym oczom, kiedy zaczęła przetrząsać torebkę
w poszukiwaniu portmonetki. Po chwili wręczyła kasjerce
pieniądze i wyszła z książką. Na pewno zastanawiała się, kim
była ta dziwna, wgapiona w nią kobieta, ale napełniła mnie
radością na cały tydzień.

Zmodyfikowany artykuł, po raz pierwszy zamieszczony w

„ESB Magazine",

wrzesień 1999

background image

W imię gromadzenia materiałów - incognito
Kiedy postanowiłam umieścić akcję swojej piątej powieści

w kobiecym czasopiśmie, moja przyjaciółka Morag zaprosiła
mnie na tygodniowe zbieranie informacji w eleganckim
irlandzkim miesięczniku, którego była redaktorką...

Dzień pierwszy
Jestem gotowa na darmowe prezenty, panie de Mille.
Wstałam o szóstej, żeby jakoś wyglądać: musiałam się

zaprezentować jako członkini wspaniałej kasty pracownic
eleganckiego czasopisma. Wychodziłam z domu przekonana,
że mi się udało, i tkwiłam w tym przeświadczeniu do chwili,
w której przybyłam do pracy i przyjrzałam się personelowi.
(Ta uroda! Te figury! Te boskie buty!) Łuski spadły z moich
(nieumiejętnie pomalowanych) oczu i ujrzałam, że jestem
jedynie beznadziejnym kmiotkiem.

Nie była to jednak odpowiednia chwila na rozpacz nad

moją topornością - nadszedł czas na pracę. Moim pierwszym
olśniewającym zadaniem było... przepisanie czegoś! Usiadłam
w swoim najlepszym stroju i wklepałam do komputera artykuł
o grzybicy. Potem artykuł o nowym celibacie. Przez cały czas
zerkałam na koszyk kosmetyków do włosów Charlesa
Worthingtona. Czy ktoś ma na to ochotę? Chyba nie? Czy nie
dostają tego codziennie...?

Nagle Morag wdarła się w moje rozmyślania.
- Musisz zająć się czymś ważnym. Wyprostowałam się

uroczyście.

Ma rację, myślałam, zmierzając do kiosku. W końcu

zaopatrywanie pracowników w papierosy i czekoladę to
bardzo odpowiedzialne zadanie.

Tak oto minął mój pierwszy ranek. Po lunchu (kanapki ze

sklepu, też po nie poszłam) atmosfera się podgrzała, gdyż
Morag zabrała mnie do jednego z najmodniejszych

background image

dublińskich hoteli na przyjęcie z okazji otwarcia trendowego
sklepu z ubraniami.

Szybko wyszło na jaw, że nie mam o niczym pojęcia. Po

pierwsze, Morag surowo zakazała mi się podniecać.
Najwyraźniej nie wypadało. Następnie wpadłam w tarapaty,
bo chciałam zdążyć na czas. Też nie wypadało. Kiedy
weszłyśmy do hotelu i pewien adonis uwolnił mnie od
płaszcza, Morag mnie zwymyślała. Widzicie, nie wolno
zdejmować płaszcza, bo należy robić wrażenie, że wpadło się
tylko na chwilę.

Gdy wpisywałyśmy się do księgi gości, przejechała

ozdobionym francuskim manikiurem paznokciem po innych
podpisach i mruknęła:

- Zawsze sprawdzaj, kto przyszedł.
- Żeby wiedzieć, z kim się spotkać?
- Żeby wiedzieć, kogo unikać - poprawiła mnie surowo.

No i weszłyśmy! Był szampan, kanapeczki, średnio znani
Irlandczycy, dosyć nudna przemowa...

Zanim ucichły oklaski, Morag już mnie stamtąd

wyciągała. Przy wyjściu dali jej maleńką paczuszkę.
Darmowy prezent! Popatrzyłam na nich oczekująco i - po
krótkim wahaniu - mnie też taką wręczyli. Byłam
podekscytowana. Podekscytowana.

Morag nie pozwoliła mi jej otworzyć, dopóki nie

odeszłyśmy wystarczająco daleko od hotelu. Okazało się, że
dostałyśmy po podkoszulku z nazwą sklepu i datą otwarcia.
Morag była niewzruszona. W przeciwieństwie do mnie.

- Zamierzasz to nosić? - spytała.
- No nie - przyznałam. Nie o to przecież chodziło,

prawda? Dostałam go za darmo! Dostałam darmowy prezent!

Następnie poszłyśmy na kawę. Tego wieczoru Morag

wybierała się na kolację charytatywną i musiała się czymś

background image

wzmocnić przed powrotem w korku do domu, włożeniem
fantastycznej sukienki i ponownym wypadem do miasta.

Gdy tak siedziałyśmy w kawiarni, nagle zerwała się na

równe nogi i wyskoczyła na ulicę. Wróciła za moment,
ciągnąc za sobą jakiegoś faceta. Przedstawiła go jako Donalda
z duetu designerów.

- Pożycz mi sukienkę - błagała. - Nie będę musiała jechać

do domu.

- Jasne - odparł serdecznie. - Wpadnij do sklepu i coś

sobie wybierz. Ale co z butami?

W odpowiedzi wyciągnęła z torebki parę sandałów na

rzemykach. Zapasową parę. Naprawdę byłam pod wrażeniem.

Dzień drugi
Moje pierwsze zadanie tego dnia miało kolosalne

znaczenie - musiałam wylosować zwycięzców konkursu na
rower górski, wkładając rękę do torby i wyciągając pięć
kopert. Moja dłoń zawisła w ciemnościach, a ja zapragnęłam
wybrać właściwych ludzi, najwartościowszych. Morag
obserwowała mnie z drwiną w oczach.

Następnie przypadł mi w udziale zaszczyt zadzwonienia

do pięciu szczęściarzy i oznajmienia im dobrej nowiny. Ku
memu oburzeniu odezwały się automatyczne sekretarki -
dlaczego nie podali numerów do pracy? W końcu, przy piątym
telefonie, połączyłam się z żywym człowiekiem i muszę
przyznać, że wydawał się bardzo wdzięczny. Kto wie, może
nawet zadrżał mu głos. Oświadczył, że ostatnio miał pecha i
liczy na to, że po moim telefonie wszystko się odmieni.

Po tych ogromnych emocjach przepisałam jeszcze trochę

tekstu (przez cały czas podziwiając koszyk kosmetyków
Charlesa Worthingtona), aż nadszedł czas wyjścia na lunch z
okazji Narodowego Tygodnia Szpinaku (nie zmyślam).
Trafiłam do ekskluzywnej restauracji, do której zawsze
chciałam się wybrać, i było to, rzecz jasna, urocze. Moje

background image

jedyne zastrzeżenie dotyczyło tylko niezwykłych ilości
szpinaku. Szpinakowa przekąska, szpinakowa zupa, oparte na
szpinaku główne danie (z sałatką w postaci szpinaku) i -
uwaga, uwaga! - szpinakowe lody. Może gdybym lubiła
szpinak...

Potem nastąpiły mowy, a następnie prezentacja -

zgadnijcie, co przyrządzali? - i zanim stamtąd uciekłyśmy,
zrobiło się popołudnie. Wpadłam do Marksa & Spencera na
kanapkę (musiałam, umierałam z głodu), a potem Morag
zaciągnęła mnie do Brown Thomas na prezentację makijażu
jednej

z

drogich

firm

kosmetycznych.

Dziewczyna

pokazywała, jak malować się zgodnie z najnowszymi
trendami - bardzo interesujące i o wiele bardziej
skomplikowane, niż sądziłam - następnie zaś wrzuciła
stosowne kosmetyki do ślicznego pudełeczka i wręczyła je
Morag. Odwróciłam pełną oczekiwania twarz - w końcu
wczoraj udało mi się z podkoszulkiem. Jednak nic z tego, nie
dostałam darmowego prezentu i dziwnie mnie to przygnębiło.
Jak to, nowy sklep ofiarował mi podkoszulek, co było nie tak
z tymi skąpcami?

Dzień trzeci
Żadnego pisania na dziś, hura, hura! Czekało mnie o wiele

bardziej odpowiedzialne zadanie - podtytuł. Wiecie, te kilka
zdań pod nagłówkiem, a nad artykułem - to jest właśnie
podtytuł. Łatwizna, pomyślicie sobie. Wielki błąd! To
wyjątkowo trudne. Dużo trudniejsze, niż się wydaje. Przez
dobre półtorej godziny usiłowałam wymyślić zręczny,
chwytliwy wstęp do artykułu w dziale kucharskim. „Jeśli twój
sos custard jest byle jaki, a chińszczyzna do dupy..." Nie.
Jeszcze raz. „Jeśli pieczenie dały plamę, a suflety są do
bani..." Nie, nie, NIE.

background image

W końcu nadeszła Morag i, nie przerywając zajęć, od razu

wymyśliła dwa doskonałe zdania: liryczne, odpowiednie,
lekkie. A podobno jestem pisarką!

Nie była to jednak odpowiednia pora na samobiczowanie.

Sama szłam na promocję nowych rajstop. Zmusiłam się do
dziesięciominutowego spóźnienia, nie zdjęłam płaszcza, ale
gdy tylko dali mi identyfikator z napisem „prasa", nie
potrafiłam ukryć podniecenia.

Był szampan, kanapeczki i - nie mogłam nie zauważyć - ci

sami ludzie, którzy pojawiali się na innych publicznych
imprezach. Stali bywalcy. Nagle, ku mojemu zdumieniu,
przygasły światła i zanim się zorientowałam, co się dzieje,
zapędzono nas na artystyczną prezentację nowych rajstop.
Błyskające światła i tańczące dziewczyny bez spódnic,
piosenki o nogach: Legs ZZ Top, Hot Legs Roda Stewarta i
wiele innych. Kiedy kolorowe światła skakały po mojej
twarzy, na moment opadły mnie wątpliwości. Gdybym nie
była pewna, że to niesłychanie wytworne, mogłabym
pomyśleć, że to trochę beznadziejne i straszne.

Wychodząc, obiecałam przemiłą wzmiankę w czasopiśmie

i dziewczyna od PR popatrzyła na mnie, jakbym zwariowała.
Zbyt późno przypomniałam sobie, co powtarzała mi Morag -
nigdy, przenigdy nie obiecuj dziewczynie od PR, że
cokolwiek napiszesz. Nawet jeśli masz taki zamiar.
Najwyraźniej nie wypada.

Wyciągnęłam rękę po darmowy prezent: bluzę

reklamującą rajstopy. Wstyd się przyznać, ale nie zrobiło to na
mnie wrażenia. Trzy dni i już zrobiłam się zblazowana.

Dzień czwarty
Korekta. Bardzo, bardzo istotna. Morag śmiertelnie mnie

nastraszyła opowieścią o tym, co się zdarzyło w jednym z
innych czasopism, w których pracowała. W przepisie na
świąteczne ciasto powinno być napisane 1/4 kilograma masła,

background image

ale wydrukowano 14 kilogramów. Podobno trzeba było
wypłacić dziesiątki tysięcy funtów odszkodowania.

Z korzyścią dla mojej książki jakaś dziewczyna dodała od

siebie inną przerażającą opowieść - pewien wzór poszedł do
druku z nadliczbowym zerem i mamy jak Irlandia długa i
szeroka robiły na drutach sweterki o rękawach długości trzech
metrów.

Następnie odbyło się zebranie w sprawie okładki numeru.

Grafik przesuwał tekst i zmieniał kolor, a ja - jak sądziłam -
wtrącałam inteligentne komentarze. Stawiałam na różowe tło.

- Fajne - entuzjazmowałam się. - Przyciąga wzrok. Ja

bym to kupiła.

- Mmm - mruknęła Morag i popatrzyła na grafika. - Daj

niebieskie.

Racja.
Dzień piąty Ostatni
Ostatnie korekty, zanim numer pójdzie do druku.

Upewnianie się, że jeśli spis treści obiecuje, iż na stronie
sześćdziesiątej szóstej jest artykuł Torebki to nowe buty -
prawda czy fałsz?, nie znajdziemy tam artykułu o zapaleniu
pęcherza moczowego, i że zdjęcia Germaine Greer nie
podpisano: „Robbie Williams, nasz ulubiony bezczelny
przystojniak" i t e g o typu rzeczy.

Następnie poszłam na zebranie z Morag i jej

zastępczyniami, na którym planowały następny numer.
Okazało się to jednocześnie łatwiejsze i trudniejsze, niż się
spodziewałam. Niektóre rzeczy to pewniki, jak horoskopy i
recenzje książek. Inne jednak - wywiady i reportaże - są
trudniejsze. Trzeba odpowiednio wyważyć proporcje. Jeśli
konkurencyjny magazyn opisał ostatnio kogoś lub coś,
stawało się to równie nietykalne jak odpady radioaktywne.
Bardzo, bardzo trudne zadanie. Spytały mnie, czy mam jakieś

background image

sugestie. Udając, że się głęboko zastanawiam, zapytałam
całkiem od niechcenia:

- Napiszecie coś o pielęgnacji włosów?
Moim ostatnim obowiązkiem tego dnia był udział w

wielkim, nagrywanym dla telewizji pokazie mody. Kiedy
uświadomiłam sobie, że mam miejsce w trzecim rzędzie od
sceny, starałam się wyglądać na znużoną światem i
zblazowaną. Pewnie kiepsko mi poszło. Moment później
chude jak szkielet modelki zaczęły przechadzać się po
wybiegu, a ja postanowiłam już nigdy więcej nie tknąć
żadnego jedzenia. Poza tym świetnie się bawiłam.

Kiedy wstałam, by wyjść, upchnęłam koszyk z

kosmetykami Charlesa Worthingtona pod pachą, a Morag
udzieliła mi ostatniej rady. Mruknęła dyskretnie, że nie
powinnam mówić, iż moim zdaniem modelki w strojach od
Driesa Van Notena wyglądają jakby szły na bal
przebierańców. Nie wypada.

Wcześniej nie publikowany

background image

Samoloty, pociągi i mądrzy po szkodzie
Była szósta rano, przeraźliwie zimno. Znajdowałam się na

stacji Newcastle - upon - Tyne. Czekałam na Transpennine
Express, żeby zabrał mnie do Manchesteru. Kiedy pociąg
wjechał na stację, tłum na peronie ruszył przed siebie i stało
się jasne, że mój bilet pierwszej klasy na nic się nie przyda.
Bo, jak zwykle, w pociągu zabrakło wagonu pierwszej klasy.
Och, rozkosze promowania książki! Już od dziesięciu dni
włóczyłam się po całej Wielkiej Brytanii, promując Rachel 's
Holiday. Mimo że Penguin zaopatrzył mnie w bilety pierwszej
klasy, do niczego mi się nie przydawały, skoro pociąg nie
przypominał pociągu, a dublińskie metro.

Tym razem ja i Evelyn, dziewczyna od promocji,

jechałyśmy do Manchesteru. Ten pociąg był dokładnie taki
sam jak dęblińskie metro. Zwłaszcza pod względem
szybkości, wózków bagażowych i przede wszystkim „wygód"
(innymi słowy, nie przewidziano kibelka). Podczas
trzystupięćdziesięciokilometrowej podróży zatrzymywaliśmy
się na każdej stacji.

Sytuacja poprawiła się w Yorku, gdzie cały przedział

zapełnił się dziewczynami od telezakupów. Wybierały się na
wycieczkę do studiów Coronation Street w Manchesterze.
Dziewczyna, która kazała nazywać się Mandeh, usiadła obok
mnie i opowiedziała mi historię swojego życia. O
narzeczonym Nigelu, któremu zabiera co piątek pensję, więc
jeśli Nigel chce ruszyć w miasto, najpierw musi prosić
Mandeh o forsę.

- Traktuj ich jak śmieci - mruknęła ponuro.
- Każdy na ciebie poleci - dokończyłam za nią. Popatrzyła

na mnie ze zdumieniem.

- Eee, nigdy tego nie słyszałam - powiedziała. - Jak to

szło?

background image

Następnie Mandeh stwierdziła niezwykle głośno, jakie to

niesprawiedliwe, że ktoś o imieniu Emileh wziął trzy wolne
soboty z rzędu, podczas gdy biedna Mandeh nie miała wolnej
soboty od miesiąca.

- No wiesz, skarbie, toż to niesprawiedliwie - narzekała,

wpatrując się hardo w skuloną kobietę, która zapewne była
Emileh.

Wiele godzin później przybyłyśmy do Manchesteru.

Najpierw udałam się sprintem do toalety, a potem
przywitałyśmy się z pulchnym, łysiejącym mężczyzną o
imieniu Ernie, który zawiózł nas do jakiegoś oddalonego o
dwie godziny miasteczka, gdzie miałam podpisywać książki.
Ernie poinformował mnie, że swego czasu woził rozmaite
„sławy": Toma Jonesa, Abbę, Engelberta Humperdincka, a
nawet prezydenta Jimmy'ego Cartera.

- Chociaż wtedy nie był prezydentem - przyznał. - Co do

Toma

Jonesa,

to

ocaliłem

mu

życie.

Tłumy

rozhisteryzowanych kobiet, a mnie udało się go wywieźć.
Zabiłyby go. Co za śmierć... - Ernie nagłe się rozmarzył i
umilkł.

Księgarnia znajdowała się w strefie ruchu pieszego, co

bardzo przejęło Erniego.

- Nie jestem pewien, czy zdołam zaparkować przed

tylnym wejściem - stwierdził z niepokojem. - W innych
okolicznościach wpuściłbym was drzwiami dla dostawców,
ale nie wiem, czy teraz to się uda.

Zdumiona oznajmiłam mu, że równie dobrze mogę wejść

drzwiami frontowymi, na co on zbladł.

- Ale te tłumy - zauważył z przerażeniem w głosie. - Już

wiem! W bagażniku mam koc. Przykryję ciebie i Evelyn, i
was przeprowadzę. Najpierw zadzwonię do księgarni i dam im
znać, że nadchodzicie.

background image

Zmrużył oczy i stało się jasne, że przez jego głowę

przesuwa się film, w którym w rolę Erniego wcielił się Clint
Eastwood.

- Marian sobie poradzi - oznajmiła łagodnie Evelyn. -

Ludzie, którzy przychodzą po autografy pisarzy, różnią się od
tych z koncertów Toma Jonesa.

Nadąsany Ernie niechętnie ustąpił i patrzył, jak obie z

Evelyn pokonujemy dziesięć metrów do księgarni, po czym
potrząsnął głową, przewidując, że nic dobrego z tego nie
wyniknie. Miał rację, choć nie tak, jak myślał.

Podpisywanie książek to skomplikowana sprawa.

Zaliczyłam takie, gdzie kolejka ustawiała się na godzinę przed
moim przybyciem, i takie, gdzie nikt nie przychodził. Jak
tutaj.

Usiadłam przy mahoniowym stole, z zastygłym na twarzy

uśmiechem,

niemal

zasłonięta

nie

sprzedanymi

egzemplarzami

Rachel

's

Holiday.

Zabawiałam się

obserwowaniem amarantusa niesionego wiatrem przed
sklepem. W końcu, chyba po kilku godzinach, podszedł do
mnie jakiś mężczyzna. Moje serce podskoczyło, a następnie
opadło na swoje miejsce, gdy się okazało, że chciał tylko
wiedzieć, gdzie znajduje się dział fantastyki. Tysiące godzin
później do stolika podeszła starsza pani.

- Gdzie książki Diany? - zapytała. Wyjaśniłam jej, że tu

nie pracuję, więc nie wiem.

- No to po co pani tu siedzi, skoro pani tu nie pracuje? -

Była wściekła.

Pokornie próbowałam jej wyjaśnić ideę podpisywania

książek.

- Pani napisała tę książkę? - załapała w końcu. - Spodoba

mi się?

Pomyślałam o scenach hedonistycznego narkotyzowania

się i niebezpiecznego seksu w Rachel 's Holiday, a następnie

background image

popatrzyłam na kobietę, na jej szare, ozdobione wełnianym
szlaczkiem kozaki, przezroczysty płaszcz przeciwdeszczowy,
siatkę na zakupy.

- Tak - oświadczyłam stanowczo. - Zakocha się w niej

pani!

Następnie spytałam ją o imię, żeby podpisać dla niej

książkę.

- O, nie, nie zdradzę pani swojego imienia - oświadczyła

triumfalnie staruszka. - Mówią, że Wielki Brat patrzy. Na
mnie nie patrzy!

Po czym złapała książkę i wyszła ze sklepu bez płacenia.
Nadszedł czas, by to skończyć, ale nigdzie nie widziałam

Erniego. Zadzwonił telefon Evelyn. Był to Ernie. Znajdował
się za rogiem, w końcu zdołał dotrzeć tam samochodem.
Popatrzyłam z żalem na zupełnie pustą księgarnię, a następnie
dałam się wyprowadzić przez labirynty korytarzy i metalowe
drzwi przeciwpożarowe na świat zewnętrzny.

Ernie stał między rampami, śmietnikami i kartonami, z

kocem w dłoniach. Wyglądał jak toreador.

- Nie! - wrzasnęła na niego Evelyn, kiedy usiłował nakryć

mnie kocem. - Już stąd!

Ernie wydął policzki, odsunął koc i zaczął kopać nie

istniejące kamyki.

Powrót do Manchesteru. Stacje radiowe, dziennikarze,

inne księgarnie, każda wizyta opóźniona o godzinę, gdyż
Ernie w a 1 - c z y i z manchesterskimi korkami, by dowieźć
mnie pod tylne wyjścia.

Wiele godzin później znalazłam się wreszcie w łóżku.

Okazało się, że nocuję w hotelu Granada, dokładnie po drugiej
stronie planu Coronation Street (rozejrzałam się szybko w
poszukiwaniu Mandeh, ale jej nie znalazłam). Ulica była
przystrojona olbrzymimi neonowymi dekoracjami, które
przedstawiały twarze obsady serialu. Z mojego okna

background image

wyglądało to jak Las Vegas. Zasnęłam, a dobrotliwe oblicze
Curly'ego Wattsa uśmiechało się nade mną.

Zanim się zorientowałam, musiałam już wstawać i jechać

irlandzkim metrem do Nottingham.

„Irish Tatler", maj 1998

background image

Los Angeles parano
Nigdy nie latałam pierwszą klasą. Nagle moje życie

nabrało rozmachu, kiedy wytwórnia Disneya zapłaciła za mój
trzydniowy (trzydniowy!) pobyt w Los Angeles, gdyż chciała
porozmawiać o nakręceniu filmu na podstawie jednej z moich
powieści. Linie Virgin Atlantic były wszystkim, co
kiedykolwiek sobie wyobrażałam, i czymś jeszcze więcej.
Fotele okazały się olbrzymie, a po rozłożeniu bardzo
przypominały łóżka.

Po drugiej stronie przejścia siedział świetny facet z

dredami i w dzwonach a la Shaft. Przez cały lot nie zdjął
okularów przeciwsłonecznych. „Co to za dupek?",
zastanawiałam się. Później odkryłam, że to Lenny Kravitz.
Kiedy zwinęłam się na fotelu wielkości małżeńskiego łoża,
zatęskniłam za swoim starym przyjacielem Paulem
Whittingtonem, który również zmierzał do Los Angeles, ale w
klasie ekonomicznej linii Air France.

- Dzięki Bogu - mruknęłam.
Po starcie stewardesa zapytała, czy ma mnie budzić na

lunch. Poprosiłam, żeby budziła mnie na wszystko, i
posłuchała. Na masaż pleców, na osiemnastodaniowy lunch,
na torebkę z próbkami kosmetyków Moiton Brown, na lody
Aero, na gorące czekoladowe ciastka, owocowy kebab,
orzechy nerkowca, Las Vegas parano na moim prywatnym
telewizorze. Kiedy dwanaście godzin później dotarliśmy do
Los Angeles, nie chciałam wysiadać. Nawet teraz, kiedy mam
zły dzień, udaję, że znowu tam jestem, i jakoś to idzie.

Po wyjściu z hali przylotów powitał mnie rozgadany

Węgier w limuzynie. Strasznie dużo palił i wkrótce odkryłam,
że to ostatni palacz w Los Angeles: palenie w barach i
restauracjach jest zabronione. Kiedy usiłowałam to zrozumieć,
minęliśmy grupę harekrisznowców bez przekonania
śpiewających pieśni przed Pan Am.

background image

Podczas jazdy dokuczał nam zastraszający upał, szary

blask męczył mi oczy. Niebo wyglądało tak, jakby przydało
mu się porządne czyszczenie drucianą szczotką. Nagle
zrozumiałam, co mnie tak dziwi - na ulicy nie było żadnych
ludzi. Trochę mi się to kojarzyło z science - fiction. Sklepy też
wydawały się dziwne. Sklepy z bronią, sklepy ze sprzętem do
inwigilacji, monopolowe i mnóstwo, całe mnóstwo
ortodontów. Pół godziny później dotarliśmy do mojego hotelu,
który okazał się dziwaczną i wspaniałą wieżą w stylu art deco
na Bulwarze Zachodzącego Słońca (Bulwarze Zachodzącego
Słońca!). Kiedy limuzyna się zatrzymała, niezwykle
przystojny młody człowiek w doskonale skrojonym
garniturze, z nienaganną fryzurą i dziwną, pomarańczową,
jakby plastikową twarzą, zbiegł tanecznym krokiem ze
schodów i z pełnym szacunku rozmachem otworzył mi drzwi.
Tymczasem na szczycie schodów inny pomarańczowy
młodzian z plastiku otworzył wrota do hotelu i czekał z
służalczym wyrazem twarzy. Jeszcze inny młodzieniec z
zapałem wyciągał mój bagaż z auta.

Natychmiast wpadłam w szał napiwków. Za każdym

razem, gdy jadę do Stanów, żyję w ciągłym strachu, że dam za
mały napiwek albo nie dam go wcale, więc przez cały czas
mam ściśnięty żołądek i nagradzam napiwkiem wszystko, co
się rusza. Gdyby mnie napadnięto, pewnie wcisnęłabym
dolara w dłoń napastnika. Disney wyznaczył mi diety na
pokrycie wydatków na jedzenie, taksówki i, rzecz jasna,
napiwki. Większość wydałam w drodze od auta do drzwi
hotelu. Po zameldowaniu się w recepcji kolejny młody
człowiek wcisnął guzik windy, a ja szarpałam się z myślami,
czy jemu również wręczyć napiwek. Tak, cholera, wręczę,
pomyślałam, dlaczego właśnie jemu nie?

Mój pokój na dziewiątym piętrze okazał się

apartamentem. Umeblowanym oryginalnymi sprzętami w

background image

stylu art deco i wprost zadziwiającym. Z widokiem na
niezwykłe megalopolis. Tuż pode mną lśnił i migotał
turkusowy basen, jakby wprost z obrazów Hockneya. Nie
wierzę, że tu jestem, pomyślałam. Mała dziewczynka z
Dublina, za kogo ja się uważam, do cholery?!

Dostałam wiadomość, że mam się spotkać z producentem i

jego ludźmi na kolacji w Mapie Drive, którą przewodniki
opisywały jako jedną z najlepszych restauracji w Beverly
Hills. To sprawiło, że zapragnęłam się położyć w pogrążonym
w mroku pokoju z wilgotnym ręcznikiem na czole. Nagle
wszystkie moje ubrania - a przywiozłam ich okropnie dużo -
wydały mi się nieodpowiednie. Jestem tandetna, myślałam
wciąż. Muszę coś kupić.

Zdezorientowana

i

oszołomiona

po

podróży,

maszerowałam w niemal czterdziestostopniowym upale i
miałam wrażenie, że lada chwila zatonę po kolana w
chodniku. Właśnie wtedy odkryłam, że faktycznie nikt, ale to
n i k t, nie chodzi w Los Angeles. Robiłam z siebie
przedstawienie, samochody na Bulwarze zwalniały, a ich
kierowcy gapili się na mnie z niedowierzaniem. Wróciłam do
hotelu.

Później, gdy moja taksówka zaparkowała przed Mapie

Drive, dopadł mnie tłum młodych mężczyzn. Przez chwilę
myślałam, że mam dziś szczęśliwy dzień, ale odkryłam, że to
ta dziwna ludzka rasa - parkingowi. Uciekli, kiedy
uświadomili sobie, że nie mają czego parkować.

Ceny w restauracji okazały się zastraszająco wysokie.

Kelner, jeszcze jeden szerokoszczęki pomarańczowy typ z
plastiku, opowiedział nam o specjalności dnia:

- Mamy rosół miso, niskosodowy, bez laktozy, bez

nabiału, wegański. Ma zero, proszę uważnie posłuchać, zero
tłuszczu, pięćdziesiąt kalorii porcja. Mamy też risotto z dyni,
bezdrożdżowe, wegańskie danie...

background image

I tak dalej, ad infinitum. Powinien dostać Oscara za tę

prezentację.

Kiedy scenarzystka Julie, która przyleciała z Nowego

Jorku, zamówiła stek, wszyscy z przerażeniem wstrzymali
oddech. Czerwone mięso! Tymczasem mieszkańcy Los
Angeles nie jedli n i c, tylko bawili się wstrzemięźliwie
kawałkiem radicchio bez sosu. Na sześcioosobowy stolik
przypadała jedna butelka wina. Nie dlatego, że są skąpi,
rozumiecie, wręcz przeciwnie. Jednak nikt nie pije.

Następnego dnia poszliśmy do pięknego domu

producenta, żeby „poskakać wokół pewnych pomysłów".
Mieszkał w Brentwood, wytwornej, zamożnej dzielnicy ludzi
pokroju O.J. Simpsona, pełnej olbrzymich budynków,
przeważnie w hiszpańskim stylu, z egzotycznymi palmowymi
ogrodami i tabliczkami „Uwaga, dom pod bronią". Ogrodzenia
pod napięciem były na porządku dziennym.

Kiedy poskakaliśmy wokół pewnych pomysłów tak, że nie

mogliśmy już dłużej skakać, wybrałam się do Shutters on the
Beach, spektakularnej restauracji na plaży w Santa Monica,
żeby bratać się ze scenarzystką. Czułam się rozdarta, bo choć
bawiłam się tam wspaniale, tego samego dnia były urodziny
Paula Whittingtona i świętował je w barze, w którym
podobno, jak głosiła plotka, przymykano oko na palenie.

Następnego dnia miałam się spotkać z producentem na

terenie wytwórni Disneya. Kiedy zapytałam, gdzie dokładnie
mieści się jego biuro, usłyszałam:

- Na rogu Mickey Mouse Avenue i Dopey Drive.
- HAHAHAHA! - ryknęłam. - No na pewno. Poproszę o

prawdziwy adres.

- To jest prawdziwy adres - odparł cienkim, przerażonym

głosikiem.

Faktycznie, spotkaliśmy się na rogu Mickey Mouse

Avenue i Dopey Drive i wygłosiliśmy prezentację przed

background image

trzynastoletnim

kierownikiem

wytwórni.

Zanim

się

zorientowałam, nadeszła pora powrotu samolotem. Kiedy
mościłam się wygodnie pod kołdrą Virgin Atlantic, nie
mogłam oderwać oczu od pewnej pasażerki - kobiety w
średnim wieku w dziwnym wdzianku w drobną kratkę i
rzucającym się w oczy pasku nisko na biodrach. A to kto
taki?, pomyślałam ze zdumieniem. To była Vivienne
Westwood.

„Irish Tatler", luty 1999

background image

Jeśli dziś środo, to jesteśmy w Hamburgu
Co jakiś czas jeżdżę do krajów, w których nie mówi się po

angielsku, i promuję książki. Kiedy podróżowałam po
Niemczech i Austrii, promując niemieckie wydanie Ostatniej
szansy, „Irish Tatler" poprosił mnie o prowadzenie dziennika.
Bardzo proszę...

Hamburg, sobotni wieczór
Zabraliśmy już bagaż i jedziemy taksówką na dziesięć

minut przed planowanym lądowaniem. Boże, uwielbiam
niemiecką punktualność. Łatwo się wyśmiewać z Niemców
(no już, spróbujcie, jeśli nie wierzycie), ale bardzo ich lubię.
Przybyłam do Hamburga na pięciodniową trasę promocyjną i
jak na razie idzie zdumiewająco dobrze. Począwszy od
pojawienia się przy biurku Lufthansy na Heathrow, kiedy
okazało się, że faktycznie zarezerwowano nam lot!

Piętnaście po dziesiątej przybywamy do hotelu Vier

Jahreszeiten (podobno drugiego najlepszego hotelu na
świecie), prowadzą nas do pięciopokojowego apartamentu,
większego i o wiele ładniejszego niż nasz własny dom.

- Rany boskie! - krzyczy Pan (pozwolono mu przyjechać

ze mną). - Tym razem nam się udało!

Pukanie do drzwi, kelner przynosi wiadro z veuve cliquot.
Znowu pukanie, jakaś kobieta wręcza mi bukiet kwiatów.

Kolejne pukanie, tym razem Pan i ja jesteśmy proszeni o
wybranie sobie kosztownego żelu pod prysznic: on wybiera
Hermesa, ja Tresor. Kiedy już myślę, że umarłam i trafiłam do
nieba, znowu ktoś puka. Tym razem przybył plan zajęć na
następne pięć dni. To zmywa uśmiech z mojej twarzy,
poważnie. Plan jest napięty, tak można by go określić.
Nieludzki, to też pasuje.

Niedzielny poranek
Wolny czas na zwiedzanie sklepów w Hamburgu - ale

wszystko pozamykane! Myślałam, że Niemcy słyną ze swojej

background image

pracowitości. Muszę wam powiedzieć, że to jedno wielkie
oszustwo. Rozmaite cudowne sklepy i ani jeden nie jest
otwarty. Żałośnie drapałam i skowytałam przed drzwiami
sklepu Prady. (Szczerze mówiąc, gadam głupoty. Gdyby był
otwarty i tak czułabym się zbyt onieśmielona, żeby
przekroczyć jego progi).

Niedzielne popołudnie
Poznajcie Yvonne, specjalistkę od reklamy, która

podróżuje ze mną i dba o mnie przez te pięć dni. Na szczęście
ma bzika na moim punkcie. Czas na przedstawienie! W
chwili, gdy rozpoczął się pierwszy wywiad, przypomniałam
sobie ze ściśniętym sercem, że:

a) nienawidzę wywiadów,
b) są znacznie bardziej skomplikowane, gdy rozmówcę i

ciebie dzieli bariera językowa.

Jeśli oświadczysz Irlandczykowi: „Bardzo chciałabym

mieć dzieci, ale może być pan pewien, że walnę sobie działkę
heroiny podczas porodu", nie odpowie: „Heroiny? Ależ do
zażgodzi pani dżedżku". Kiedy pośpiesznie wyjaśniałam
Fritzowi, że nie zamierzam dawać sobie w żyłę, tylko że nie
lubię bólu, popatrzył na mnie ze zdumieniem i powiedział:

- Aha! Więdz do było głamzdwo?
- Nie - wyjaśniałam rozpaczliwie. - Nie kłamstwo. Żart.

Śmieszny. Hahaha!

Jednak

jakakolwiek

próba

powiedzenia

czegoś

dowcipnego trafia na jałowy grunt.

Zapomniałam też, jak poważnie niemieccy dziennikarze

traktują wywiady z pisarzami. Przede wszystkim czytają
książkę (wręcz niespotykane w Anglii albo Irlandii). Ich
pytania też są głębsze.

- Jagi jezt zekret żdżęździa? - spytało mnie kilku.

Miotając się rozpaczliwie w poszukiwaniu odpowiedzi,

background image

tęskniłam za dziennikarzem, który zainteresowałby się
kolorem moich majtek.

Niedzielny wieczór
Dziś jedliśmy kolację z kobietą, która tłumaczy moje

książki z angielskiego na niemiecki. Byłam tak szczęśliwa w
towarzystwie kogoś, kto posługuje się płynną angielszczyzną,
że omal nie wybuchnęłam płaczem.

Poniedziałek
Wywiad za wywiadem za wywiadem za wywiadem.

Ciągle nowe. Zanim skończę z jednym dziennikarzem, drugi
już plącze się w progu i spogląda na mnie znacząco. Na
dodatek wszyscy byli w Irlandii na wakacjach. „Tak, wiem,
gdzie jest Letterfrack". „Tak, wiem, gdzie jest Doolin". „Tak,
wiem, gdzie jest Buncrana" (W tym długim, długim dniu
wypowiedziałam te zdania bardzo wiele razy). Kiedyś
myślałam, że nie ma nic milszego niż opowiadanie o sobie
non stop. Gdy jednak zostałam pisarką i zaczęłam udawać się
w trasy promocyjne, zmieniłam zdanie. Można od tego
zwariować. W środku nie wiadomo której rozmowy o tym, jak
Celtycki

Tygrys

zmienił

Irlandię (ze szczególnym

uwzględnieniem Letterfrack, Doolina i Buncrany), moja
głowa zaczęła się kiwać i usłyszałam z oddali echo własnego
głosu. Było to moje pierwsze doświadczenie z wychodzeniem
z ciała na promocji.

Kiedy zakończył się ostatni wywiad, usta miałam

wyschnięte na pieprz, byłam oszołomiona i wyczerpana,
jakbym od kilku dni nie spała. Nie chciałam już z nikim
rozmawiać do końca życia, ale zamiast tego musiałam włożyć
odświętną sukienkę i udać się do kina Abaton, gdzie słynna
niemiecka aktorka Ulrike Kriener i ja miałyśmy czytać
książkę.

Ku mojej wielkiej radości pojawiło się ponad sto osób.

(Czytałam już w Irlandii książki dla widowni złożonej z pięciu

background image

osób, w tym trzech bezdomnych, którzy przyszli się
zdrzemnąć). Boris z wydawnictwa bardzo długo mnie
prezentowała, ale po niemiecku, więc kiedy ludzie skręcali się
z radości, ja siedziałam na scenie z niepewnym uśmiechem i
myślałam: Co niby ich tak śmieszy? Mój wielki tyłek? Moja
spódnica?

Rozpoczęło się czytanie. Ulrike czytała po niemiecku, ja

po angielsku, widownia się śmiała i to było wspaniałe. Potem,
kiedy poproszono o zadawanie pytań, wszyscy umilkli
wstydliwie, ale parę osób przyszło po spotkaniu porozmawiać.
Była to najprzyjemniejsza część dnia. Następnie udałam się na
kolację z Yvonne, Ulrike i Doris. Pojawiło się też paru
dziennikarzy, więc znów musiałam opowiadać o Ross's Point i
Westport. O północy w końcu runęłam do łóżka.

Wtorek, Monachium
Oprzytomniałam około dziesiątej, gdy dotarliśmy do

apartamentu hotelowego. Wydawał się wspaniały i dość
dziwny - byłam na tyle rozbudzona, by to zauważyć. Mimo że
hotel okazał się dużym, nowoczesnym budynkiem z
marmurową recepcją i sklepem Louisa Vuittona, nasz
apartament urządzono jak (olbrzymią) chatę bawarskiego
drwala - wszystko w grubo ciosanym drewnie, niskie sufity,
małe wysokie okna i perkalowe rolety. Następnie odbyło się
kilka radiowych wywiadów (na szczęście po angielsku -
piekło tłumaczenia „symultanicznego" czekało mnie dopiero
w Berlinie), potem dwa godzinne do gazet, następnie -
odwołany wywiad! Godzina na włóczenie się po Marienplatz,
gapienie na mieszkańców Monachium i zastanawianie, jak to
by było być jedną z nich.

Potem trzy wyczerpujące wywiady, następnie wyjście do

Cafe Mufthale na wieczorne czytanie. Lokalna telewizja
kręciła o mnie dokument, co oznaczało, że od siódmej do
północy musiałam się bez przerwy uśmiechać, żeby

background image

przypadkiem nie sfilmowali mnie w chwili, w której
wyglądam na zmęczoną albo nieobecną.

Raz jeszcze przyszli ludzie, raz jeszcze się śmiali

(zwłaszcza na wstępie. Z pewnością chodziło o mój t y ł e k) i
raz jeszcze wstydliwie wbijali wzrok w swoje buty, kiedy
zachęcano ich do zadawania pytań.

Po czytaniu udaliśmy się na kolację (nadal w towarzystwie

kamer monachijskiej telewizji. Macie pojęcie, jak się je
hamburgera i frytki ze świadomością, że każdy kęs jest
filmowany? Świetny sposób na utratę wagi!) i o wpół do
pierwszej w końcu poszliśmy spać.

Środa, Wiedeń
Ogłaszam oficjalnie - umarłam i trafiłam do piekła. Nigdy

w życiu nie byłam taka zmęczona. Oparci o okno samolotu,
lecieliśmy nad pokrytymi śniegiem lasami do Wiednia.
Wiedeń jest piękny, hotelowy apartament z salonem na górze i
łóżkiem z baldachimem cudowny, ale czuję się zbyt
wyczerpana, żeby mnie to obeszło.

Dwa wywiady przed lunchem, następnie sesja

fotograficzna na zasypanych śniegiem ulicach.

- Zudownie, zudownie, wzpaniale, wzpaniale! - zachęca

nas fotograf, a ja powoli zamarzam. Dopiero kiedy koniuszki
moich palców odpadają z zimna, artysta pozwala mi wrócić do
hotelu. (Mówię to później dziennikarzowi, który wpatruje się
uważnie w moje dłonie, a następnie przyszpila mnie
spojrzeniem pod tytułem: „Bierzesz mnie za idiotę?")

O pierwszej zjedliśmy lunch z ambasadorem Irlandii w

Austrii. Co za radość przebywać w towarzystwie Irlandczyka!
Wiele razy powiedziałam „kurdebalans", „a niech to dunder
świśnie", „psiakostka", „jasny gwint", ze świadomością, że nie
będę musiała potem tłumaczyć się przez piętnaście minut.

Powrót do hotelu na kolejne wywiady. O wpół do szóstej

wyruszyliśmy do irlandzkiego baru Molly Darcy na wieczorne

background image

czytanie. Miało się zacząć o szóstej, ale uprzedziłam Ulrike i
Yvonne, że jeśli będą tam Irlandczycy, przy odrobinie
szczęścia rozpoczniemy o wpół do siódmej.

- Szczęśliwi czasu nie liczą - zaryzykowałam, ale nie

załapały.

Ponieważ personel Molly Darcy uprzejmie postanowił

poczęstować audytorium kanapkami, czytanie nie mogło się
zacząć bez nich. Dziesięć po szóstej podobno „właśnie kroili
kanapki". Austriacy i Niemcy nie mogli w to uwierzyć (skoro
spędzali wakacje w Kinsale i Castlegregory, powinni
rozumieć, jacy jesteśmy). Z kolei ja bardzo się ożywiłam i
przez kilka minut rozkoszowałam fantazją, że znów jestem w
domu. Dwadzieścia po szóstej pojawiły się pierwsze kanapki i
o wpół do siódmej (jak mówiłam) mogłyśmy zaczynać. Na ten
wieczór nie przewidziano żadnej uroczystej kolacji - hura!
Próba spaceru po Wiedniu, żeby obejrzeć widoki nocą, ale
śnieg nas odstraszył. W łóżkach o dziesiątej.

Czwartek, Berlin
Mimo koszmarnego zmęczenia nie mogłam nie poczuć

dreszczyku, gdy zataczaliśmy koła nad (niepokojąco wielkimi)
przedmieściami Berlina.

W taksówce w drodze do hotelu minęliśmy

zbombardowany kościół.

- Co to takiego? - zapytałam.
- Pomnik daremności wojny - odparła Yvonne.
Dwa wywiady do gazet, potem wizyta w DeutschRadio na

wywiad na żywo z tutejszym odpowiednikiem Terry'ego
Wogana. Minęliśmy wielką abstrakcyjną rzeźbę.

- Co to takiego? - zapytałam.
- Pomnik smutku wojny - odparła Yvonne.
Wywiad okazał się katastrofą. Koncepcja była taka, że

niemiecki Terry Wogan będzie zadawać pytania po
niemiecku, tłumaczone następnie na angielski i wygłaszane do

background image

słuchawek, które założyłam, ja będę odpowiadała po
angielsku, a tłumacz przełoży to na niemiecki. Z powodu
problemów natury technicznej ledwie mogłam słyszeć
angielskie tłumaczenie, więc nie potrafiłam odpowiedzieć na
pytania. Kiedy jednak próbowałam, słyszałam w słuchawkach
mówiącego po niemiecku tłumacza, zupełnie jak dziwne echo.
Boże, to dopiero było męczące. Myślałam, że nigdy się nie
skończy!

W drodze powrotnej do hotelu minęłyśmy tłum ludzi

zebrany nad czymś na ziemi.

- Co oni robią? - zapytałam.
- Wpatrują się w pustą, podziemną bibliotekę - odparła

Yvonne. - Pomnik cierpień wojennych.

Jeszcze dwa wywiady, potem wieczorne czytanie. Po

drodze minęłyśmy wielki, srebrzysty budynek. Yvonne
wyjaśniła mi, że to muzeum żydowskie.

- Pomnik okropności wojny.
Czytanie było świetne, chyba najlepsze. Potem kolacja. W

drodze do domu minęłyśmy paczkę po chrupkach na
chodniku.

- Co to? - spytałam.
- Pomnik bezsensu wojny - odparła Yvonne. - Och, nie -

oprzytomniała. - To paczka po chrupkach.

Potem do domu, do łóżka. Już nigdy do nikogo się nie

odezwę.

„Irish Tatler", maj 2000

background image

Pod pantoflem
W chwili, gdy wysiadłam z samolotu i postawiłam stopę

na angielskiej ziemi, odpadł mi obcas. Z pozbawionym
szczególnej

godności pośpiechem większość kozaka

zdecydowała się przejść do hali przylotów na terminalu
pierwszym, jednak obcas uznał, że tu mu będzie lepiej.

Nagle przechyliłam się na bok, niczym tonący statek.

Najzwinniej jak potrafiłam (niezbyt zwinnie) zeszłam z drogi
wszystkim wkurzonym ludziom, którzy mi wpadli na plecy po
tym, jak raptownie się zatrzymałam.

- Przepraszam - mamrotałam, a oni maszerowali obok,

patrząc na mnie wilkiem i ciągnąc torby z zakupami ze sklepu
wolnocłowego. Zdjęłam kozak, żeby ocenić rozmiar
zniszczeń. Fatalnie. Obcas trzymał się podeszwy na dwóch
gwoździach. Pokuśtykałam do taśmociągu z bagażem i
walnęłam o nią kozakiem. Na szczęście obcas się przyczepił,
ale kiedy zajrzałam do środka, ujrzałam sterczące w nim
gwoździe, jak igły jeżozwierza.

Wcześniej naiwnie sądziłam, że przedmioty będą trwały,

dopóki się nimi nie znudzę. Oczekiwałam, że będą mi służyły,
będą na każde moje skinienie, dopóki nie odrzucę ich na bok
niczym zbędną łuskę. Nie mówiąc już o tym, że opłakiwałam
utracony but jak bliskiego krewnego. To mnie oduczy
uczłowieczania rzeczy.

- Popatrz. - Pomachałam kozakiem Panu. - Są do niczego,

a przecież były nowe.

- Niezbyt nowe - odparł łagodnie (takim jest

człowiekiem).

- Są nowe - upierałam się. - Nie mają więcej niż rok.
- Ponad półtora - poprawił mnie i wyciągnął ramię,

podczas gdy ja podskakiwałam, ze stopą zmarzniętą od zimnej
podłogi i twarzą rozgrzaną od zażenowania oraz uszami
palącymi od śmieszków innych pasażerów.

background image

- Jak mam się dostać do hotelu w jednym bucie? -

zapytałam.

- Wskakuj na wózek - zaproponował. - Podepchnę cię do

metra.

Utrata kozaka nie jest najgorszą rzeczą, jaka może się

przytrafić człowiekowi. Tyle że następnego dnia udawałam się
na literacki lunch, a tuż po nim wylatywałam do Australii i
Nowej Zelandii, by przekonać mieszkańców antypodów do
kupowania moich książek. (Strasznie mi przykro, że brzmi to
tak, jakbym się przechwalała, ale okropnie mnie wymęczyli,
przysięgam, i przez prawie pół roku cierpiałam z powodu
zmęczenia wywołanego różnicą czasów). W Nowej Zelandii
było zimno. Bezwzględnie potrzebowałam kozaków.

Nietypowo dla siebie nie miałam żadnych innych.

Zazwyczaj dźwigam aż za dużo rzeczy. Kiedy wychodzę po
mleko, wracam obładowana siatkami. Jednak z jakiegoś
idiotycznego powodu w tej podróży postanowiłam ograniczyć
liczbę rzeczy, mieć lekkie walizki, chciałam być racjonalna.
Patrzcie, dokąd mnie to zaprowadziło.

- Nie możesz kupić sobie kozaków w Nowej Zelandii? -

dopytywał się Pan.

Widziałam rozkład zajęć w Nowej Zelandii, z którego

wynikało, że trzeciego dnia będę miała pięć i pół minuty dla
siebie, koniec. Żadnego wolnego czasu na kupowanie
kozaków.

- Nie możesz kupić kozaków w Australii, zanim dotrzesz

do Nowej Zelandii? - dopytywał się.

- Wątpię, czy sprzedają tam kozaki - odparłam z

powątpiewaniem, myśląc o Home and Away i Pikniku pod
Wiszącą Skałą. Z całą pewnością nie widziałam w nich
kozaków. - Może japonki, ale wątpię, żebym znalazła jakieś
buty na dziesięciocentymetrowych obcasach.

Pan zgodził się markotnie.

background image

Kiedy jednak otworzyłam walizkę w hotelu, podniecony

wskazał moje sandały z wężowej skórki, turkusowe zamszowe
pantofle na koturnie i plastikowe, połyskujące srebrnym
brokatem sandałki.

- Przecież masz mnóstwo butów! - ryknął radośnie. Ze

smutkiem potrząsnęłam głową. Mężczyźni tego nie rozumieją,
prawda? Definitywnie brakuje im chromosomu butów.

Kiedy już myśleliśmy, że wszystko stracone, zmrużyłam

oczy w zadumie, zapatrzyłam się w przestrzeń i westchnęłam:

- Mam pomysł. Ryzykowny, ale może wypalić.
Operacja „Wczesny początek" wymagała ode mnie

zerwania się bladym świtem. Zanim jeszcze otwarto sklepy,
byłam już na Oxford Street, w nadziei, że zakupię nowe
kozaki i zdążę na literacki lunch.

Ruszyłam prosto do swojego ulubionego sklepu z butami i

plątałam się przed drzwiami w oczekiwaniu, aż otworzą,
niczym uzależniony od metadonu narkoman pod apteką. Ku
mojej uldze w zamkniętym sklepie już siedziała ekspedientka.
Krzywiąc się, dramatycznymi gestami sygnalizowałam jej, że
czas ucieka, a sytuacja jest rozpaczliwa. Z kamiennym
wyrazem twarzy za pomocą dwóch palców dała mi do
zrozumienia, że zaczyna pracę o wpół do dziesiątej i ma
gdzieś moją rozpaczliwą sytuację. Dystyngowanie wróciła do
swojego styropianowego kubka kawy i brzoskwiniowego
ciastka.

- Udław się - mruknęłam, przez chwilę myśląc, że jestem

swoją matką.

Minutę po wpół do dziesiątej byłam już w środku i

wprawnym okiem szacowałam towar. Odkryłam, że szukam
butów jak najbardziej podobnych do tych rozwalonych, mimo
że mnie zawiodły. Najwyraźniej jestem niewolnicą
przyzwyczajenia.

background image

Nic z tego jednak. Kiedy ma się tak idiotycznie małe stopy

jak ja, znalezienie odpowiedniej pary butów graniczy z
cudem. (W rezultacie zostałam królową wkładek do butów).
Zdaje się, że w każdym sezonie w Londynie pojawia się jedna
para butów w rozmiarze trzydzieści sześć. Sklep za sklepem
usiłował mnie zbyć butami o dwa numery za dużymi i
nadeszło południe, gdy mogłam wreszcie wypowiedzieć te
magiczne słowa:

- Proszę nie pakować, pojadę w nich do domu!
Już po chwili siedziałam w taksówce, zmierzając na

literacki lunch. Od dawna nie publikowano mnie w Anglii, to
była

pierwsza

uroczystość

tego

rodzaju,

czułam

zdenerwowanie, ale i ożywienie. Dobrze, że odpowiednio
przystroiłam stopy! Wyciągnęłam nogi, żeby podziwiać swoje
nowe kozaki. Odwróciłam stopy w lewo i uśmiechnęłam się
do butów. Odwróciłam w prawo i... mój uśmiech zniknął. Co
to za brązowy połysk na jednym z moich ślicznych, nowych,
czarnych butów? Raz jeszcze wykręciłam stopę, by zobaczyć
kozak w innym świetle. Z lodowatym przerażeniem
uświadomiłam sobie straszną prawdę. Jak mogłam tego nie
zauważyć? Buty były w różnych kolorach. Jeden w ładnej,
atrakcyjnej czerni, drugi w brzydkim, niemodnym brązie.

Kiedy tylko zdałam sobie sprawę ze swojej pomyłki, nie

mogłam zrozumieć, jak jej nie zauważyłam. Brązowy but lśnił
złą, brązową niegodziwością. Czarny but błyszczał pełną
skruchy, łagodną czernią. Było zbyt późno, żebym mogła
zwrócić je do sklepu, musiałam jechać na lunch w jednym
bucie czarnym i w drugim brązowym. Byłam skazana na k ł ę
s k ę.

Okazało się, że faktycznie. Drinki przed lunchem były

koszmarem. Ozdobiona plakietką z nazwiskiem, spocona ze
zdenerwowania, z rozpaczliwym, błagającym o odzew
uśmiechem, nigdy w życiu nie czułam się bardziej

background image

ignorowana. I to wszystko przez ten brązowy but. Uwaga,
ignorowali mnie najlepsi! Nick Hornby potrząsnął moją dłonią
i szybko się odwrócił. Roddy Doyle patrzył na mnie i też się
odwrócił - nic dziwnego! Pusta przestrzeń wokół mnie wciąż
się rozrastała - najwyraźniej robiłam się niewidzialna.
Wszyscy byli po uszy pogrążeni w rozmowie, śmiali się do
rozpuku, a ja krążyłam gdzieś samotnie na obrzeżach i
wyobrażałam sobie, że mój brązowy but to neon, dziesięć razy
większy od zwykłych butów. Nigdy w życiu nie spędziłam
równie długiej godziny.

Gdy usiedliśmy do lunchu, mogłam przynajmniej ukryć

swoją hańbę pod stołem. Na chwilę pojawiła się nadzieja,
kiedy pomyślałam, że będę nosić nowy czarny but do starego
nie zniszczonego. Jednak nie. Pewnie, że nie. Miałabym za
dużo szczęścia, prawda? Brązowy but i ten ze złamanym
obcasem były z lewej nogi.

Nie miałam wyboru. Poleciałam do Nowej Zelandii w

jednym czarnym i jednym brązowym bucie.

„Irish Tatler", październik 1997

background image

UMYSŁ, CIAŁO, DUCH... I BUTY

background image

Imeldy i jak je rozpoznać
Pamiętam swoją pierwszą miłość. Miałam piętnaście lat i

znajdowałam się w domu towarowym. Nagle zabrakło mi
tchu, kiedy wbiłam wzrok w przedmiot mojego pożądania -
parę butów na dziesięciocentymetrowych koturnach, z
lakierowanej skóry, wiązanych w kostce.

Rozpaczliwie ich zapragnęłam. Czułam, że zmienią mnie

w kogoś wyrafinowanego i pięknego, i Eddie Jackson nie
będzie mógł mi się oprzeć. Kiedy jednak zdołałam
zaoszczędzić zarobione na pilnowaniu dzieci pieniądze, buty
już dawno zniknęły, a Eddie Jackson miał kilka malinek
pozostawionych przez zęby Karen Baker.

Wtedy, ku mojemu zdumieniu, dostałam obsesji na tle

pary granatowych drewniaków i nauczyłam się czegoś
pożytecznego. Mężczyźni przychodzą i odchodzą, ale buty
pozostają na zawsze.

Tak jak mężczyźni dzielą się na wielbicieli nóg,

wielbicieli piersi i wielbicieli wszystkiego, co im się trafi,
kobiety dzielą się na wielbicielki butów, wielbicielki
produktów do kąpieli i wielbicielki ładnej bielizny. Ja z
pewnością jestem wielbicielką butów. Albo Imeldą, jak
lubimy się nazywać.

Kiedyś myślałam, że jestem wyjątkowa. Ustawiałam na

podłodze garderoby złote szpilki na dwunastocentymetrowych
obcasach, jasnoniebieskie haftowane sandały ze skóry oraz
martensy w kwiatki i myślałam, że jestem jedyną osobą, która
spała ze świeżo zakupioną parą drewniaków z zielonego
nubuku.

Aż do chwili, gdy do pracy przyszła nowa dziewczyna w

krwistoczerwonych czółenkach na platformie.

- Uwielbiam buty - wyznała. - Wszystkie przyjaciółki

mówią na mnie Imelda. Od Imeldy Marcos (Imelda Marcos -
żona dyktatora Filipin, słynąca z upodobania do butów.).

background image

To mnie naprawdę przygnębiło. Myślałam, że to ja jestem

Imeldą. Okazało się jednak, że jest nas mnóstwo i lepiej się ze
sobą zaprzyjaźnić. Przypominamy kolekcjonerki rzadkich
przedmiotów. Tylko Imelda może mruknąć:

- Mam parę dość interesujących trzewików o ściętych

noskach, które cię pewnie zainteresują.

I tylko druga Imelda nie uzna jej za kopniętą wariatkę.
Jeśli buty są w nieodpowiednim rozmiarze, Imeldy i tak je

kupią, byleby okazały się wystarczająco bajeczne. Są przecież
sposoby. Za duże? Ejże, po to Bóg wymyślił wkładki. Za
małe? Co znaczy odrobina koszmarnego bólu, jeśli stopy
wyglądają pięknie?

Imeldy dbają o swoje obuwie jak o zwierzątka domowe,

kupują im urocze drobiazgi, takie jak pastę chroniącą kolor i
impregnującą, i całą resztę tych bzdur, które ekspedientki
zawsze wciskają przy kupowaniu obuwia. Mam tysiące tych
plastikowych rzeczy do wkładania w buty, żeby nie straciły
kształtu. Co najmniej trzy lata życia spędziłam na trzymaniu
zamszowych butów nad gotującą się w czajniku wodą,
wszystko w imię miłości.

Ostatnio poznałam pewną Imeldę, która przechowuje buty

w ich oryginalnych pudłach, i nie wiem jak wy, ale ja myślę,
że to już przesada.

W przeciwieństwie do innych sztuk garderoby, buty nie

robią się nagle obcisłe przez kilka dni w miesiącu. Buty
pasują, nawet jeśli od trzech tygodni nie odwiedziłaś siłowni i
codziennie opychałaś się curry i pizzą. Buty zasługują na
lojalność, bo odwdzięczają się tym samym.

Jak rozpoznać, czy jesteś Imeldą:
• kupiłaś buty, ale nigdy ich nie włożyłaś, bo nie chciałaś

ich niszczyć,

background image

• planujesz dzień wokół butów, które chcesz włożyć,

zostajesz w domu (nawet jeśli masz ochotę wyjść) tylko po to,
żeby nosić nowe rypsowe kapcie w kolorze kaczego jaja,

• wydałaś na parę butów więcej niż na wakacje,
• masz mniej więcej dziesięć prawie identycznych par,
• zdarzyło ci się cierpieć przez wysokie obcasy i wcale ci

to nie przeszkadzało,

• wolałabyś skłamać i powiedzieć, że masz grzybicę stóp,

niż pożyczyć buty współlokatorce,

• spałaś w butach - i to nie dlatego, że za bardzo się upiłaś,

aby je zdjąć.

Dotychczas nie publikowany

background image

Czy moja czakra podstawy wygląda w tym grubo?
Doszły nas słuchy, że jakiś dziwny rodzaj tańca przywraca

jakość życiu seksualnemu. Czasopismo ,,Image" wysłało mnie
na zwiady...

Postronny obserwator mógłby pomyśleć, że skakałam po

sali razem z dziesiątką innych osób, ale tak naprawdę
„aktywowałam przepływ energii kundalini w swoim ciele,
tworząc bezpieczną, świętą przystań dla uzdrawiającej
seksualności". Teraz kolej na was.

Wtorkowy wieczór, Tempie Bar, taniec synergetyczny: nie

miałam pojęcia, czego się spodziewać. Wcześniej
rozmawiałam z instruktorką, Danielle, mówiła o tantrycznej
energii i wykorzystaniu tańca do uwolnienia seksualności i
wzbogacenia umysłu, ciała i ducha o wyższą świadomość.

Ze względu na aktywację seksualności zaciągnęłam ze

sobą Pana, mężczyznę, który absolutnie nie ma czasu na nic,
co choćby luźno wiąże się z New Age. Błagał, żeby go
zwolnić z tego obowiązku, ale mówiłam tylko:

- Albo idziesz ze mną, albo godzisz się z tym, że nie

odpowiadam za swoje czyny w autobusie do domu.

Poszedł ze mną.
Jako że jestem pełna uprzedzeń, spodziewałam się, że na

zajęciach spotkam mnóstwo dziwaków. Wręcz przeciwnie,
droga czytelniczko. Znalazłam się na poglądowej lekcji
skromności. Zebrani nie reprezentowali typu ludzi
zainteresowanych produkcją jogurtu systemem chałupniczym,
były to zupełnie normalnie wyglądające kobiety (i jeden
mężczyzna). Co więcej, wszyscy wydawali się szczupli i
atrakcyjni - coś dobrze im robiło. Żeby dowiedzieć się więcej
o zajęciach, przyczepiłam się do jednej z kobiet, przyjaznej
osoby o bezpośredniości pielęgniarki po dyżurze.

background image

- To świetny ubaw - poinformowała mnie. - Zwłaszcza

taniec w drugiej części. Możesz sobie odpuścić i robić z siebie
idiotkę.

Następnie pojawiła się Danielle - mój Boże, ale laska.

Była smukła, piękna i doskonale czuła się w swoim ciele.
(Pomyślałam zazdrośnie, że gdybym miała tak płaski brzuch i
tak muskularne nogi, też bym się doskonale czuła w swoim
ciele).

Pierwsza godzina dwugodzinnych zajęć polegała na

leżeniu na matach i wizualizacji, jak w jodze. To było
cudowne. Danielle wprowadzała nas w relaks, zaczynając od
głowy i idąc przez ciało. Język, którym się posługiwała, był
liryczny i mistyczny - dużo gadania o energii, trzecim oku i
złocistym świetle emanującym z naszych serc. Kiedy
nawoływała nas, żebyśmy poczuli ciepło w swojej czakrze
podstawy, Pan pochylił się ku mnie i syknął:

- Gdzie jest moja czakra podstawy?
- W twoim tyłku - wyszeptałam.
Tkwiłam w błogostanie i nie przeszkadzały mi nawet

hałasy z restauracyjnej kuchni po drugiej stronie ulicy.

- Podaj tu te talerze, Keith - odezwał się pozbawiony ciała

głos, a ja po prostu weszłam głębiej w złociste światło.

Nagle jednak sprawy przybrały dziwny obrót. Żeby

pozbyć się złości i frustracji, waliliśmy w podłogę i
zawodziliśmy niczym nieskrępowani Algierczycy. To znaczy,
zawodzili wszyscy inni. Byłam niezła w waleniu w podłogę,
ale zawiodłam na całej linii przy lamentowaniu. Następnie
wyciągaliśmy przed siebie nogę, jakbyśmy wykopywali drzwi
z framugi niczym w serialu Starsky i Hutch.

- Won! - wrzeszczeliśmy pełnym głosem. - Won! Won!
Stali uczestnicy zajęć robili to bez cienia zażenowania. Ja

jedynie wymawiałam bezgłośnie to słowo, skrępowanie nie
pozwoliło mi go wyartykułować.

background image

Byłam też świadoma milczenia Pana obok mnie. Nie

mogłam, po prostu nie mogłam na niego popatrzeć, jednak w
pewnej chwili nasze spojrzenia przypadkowo się skrzyżowały;
kryło się w nich takie zażenowanie, że niemal oświetliło pokój
jak błyskawica.

Następnie przyszedł czas na taniec.
Tego bałam się najbardziej. Jestem Irlandką, więc mam

zahamowania. Nawet nie lubię tego fragmentu mszy świętej,
gdzie trzeba przekazać znak pokoju osobie obok, więc
„wyrażanie" siebie w dowolnym ruchu sprawiło, że spociłam
się jak mysz. A jeśli ktoś mnie zobaczy? Zaczęliśmy od
udawania orangutanów, potem zrywaliśmy nie istniejące
jagody, następnie je rozrzucaliśmy i muszę przyznać, że były
to jedne z najgorszych dwudziestu minut w moim życiu.
Niezgrabnie,

żałośnie

wlokłam

swoje

niezręczne,

nierytmiczne ciało po sali. Przy każdym okrążeniu mijaliśmy
zegar i błagałam go w duchu, żeby przyśpieszył.

Następnie mieliśmy tańczyć jak żywioły, od ognia

począwszy.

- Skrzyjcie się jak płomień! - zawołała Danielle, machając

rękami w sposób, który można opisać jedynie jako płomienny.

Zastanawiałam się, czy to położy kres mojemu

małżeństwu, ale gdy rzuciłam ukradkowe spojrzenie na Pana,
ku swojemu wielkiemu zdumieniu przekonałam się, że udaje
płomień, jakby od tego zależało jego życie. Inni też wkładali
w to dużo serca.

- Nie odrywajcie się od ziemi - powiedziała niespokojnie

Danielle. Chwilę później jej troska okazała się uzasadniona,
kiedy jeden z płomieni (mój mąż) zderzył się z wieżą stereo.
Nawet nie wypadł z rytmu i po paru sekundach nurzał się i
płynął jak rzeka. (Przeszliśmy do wody).

Miotając się po pokoju, w pewnej chwili się minęliśmy.

Pan mrugnął do mnie z figlarnym uśmiechem:

background image

- Czujesz się jak kormoran?
- Nie - odparłam. - Czuję się jak dupek.
Po chwili jednak trochę się wciągnęłam. Nie groziło mi

zderzenie z wieżą (jak niektórym, których mogłabym wskazać
palcem), ale straszliwe, skręcające zażenowanie ustąpiło.
Szczerze myślę, że gdybym chodziła tam regularnie albo
zaliczyła całodzienne warsztaty, udałoby mi się na dobre go
pozbyć. Mogłam zrozumieć, jaką radość czerpią z zajęć inni.
Teraz Pan kołysał biodrami niczym derwisz, a ja patrzyłam z
niemym zachwytem. Prawdę mówiąc, nie spodziewałam się
tego po nim.

Kiedy zajęcia się skończyły, czułam, że nawet jeśli

alternatywna duchowość nie leży w moim guście, mogę się
dobrze bawić pod warunkiem, że zostawię za progiem cynizm.
I ego, jeśli zdołam (najwyraźniej nie zdołałam). Jeśli mam być
szczera, nie mogę powiedzieć, że miało to jakikolwiek
zauważalny wpływ na moje życie seksualne. Jednak ktoś się
dobrze bawił, bo kiedy wsiadaliśmy do samochodu, żeby
wrócić do domu, Pan zauważył od niechcenia:

- Może powinniśmy tam kiedyś wrócić.
Następnego dnia byłam umówiona w Centrum Pełni

Księżyca na spotkanie z doktor Yvonne Murphy, która pracuje
wraz z Danielle. Jest uznanym chiropraktykiem medycyny
konwencjonalnej, ale z pewną różnicą. Nie tylko nastawia
zwichrowane kręgosłupy, ale „reguluje" także ducha.
Większości z nas „brakuje równowagi": nasza męska/kobieca
strona jest zaburzona albo nasza prawa/lewa półkula ma
odchylenia od normy, a kiedy równowaga powraca, „leczy
seksualność i sprowadza wyższą świadomość oraz budzi
umysł, ciało i ducha".

Centrum Pełni Księżyca - podobnie jak sala wczoraj - było

pełne zdumiewająco normalnych ludzi: blondynka w czarnym
spodnium i z parasolem wychodziła po odblokowywaniu

background image

czakr, mężczyzna o krótkich, gęstych lokach i mocnej
sylwetce rugbysty szedł na seans w komorze deprywacji
sensorycznej. Wystawił kciuk ku zbiornikowi i od niechcenia
spytał recepcjonistkę:

- Mam po prostu wskoczyć, tak?
Yvonne zaprowadziła mnie do sali terapii i momentalnie

wykryła skrzywienie w moim karku. Szczyt kręgosłupa
szyjnego przechylał się lekko w prawo. Zawsze myślałam, że
tak ma być, bo doznałam urazu w kolejce górskiej w Alton
Towers. Yvonne zawyrokowała jednak, że moja prawa
półkula się przepracowuje, a lewa zwyczajnie bumeluje, siedzi
przed telewizorem i ogląda programy Oprah Winfrey.

Yvonne twierdzi, że problemy z kręgosłupem to mapa

naszych stanów: emocjonalnego i duchowego. Mężczyźni
zazwyczaj miewają kłopoty z odcinkiem lędźwiowym, co
wskazuje na to, że ich czakra podstawy - która koreluje z
takimi zagadnieniami, jak kariera i pieniądze - daje się im we
znaki.

Podobnie jak Danielle, Yvonne posługuje się językiem

mistycznym, na każde zdanie przypada spora liczba czakr.
Jeśli cechuje was cynizm, wasze podejście może okazać się
pogardliwe i Yvonne jest tego świadoma. Ale się nie
przejmuje - żałujcie, że nie da się zabutelkować jej spokoju, to
by dopiero było coś. Poza tym do jej klientów należą twardzi
biznesmeni, może sobie pozwolić na ignorowanie sceptyków.
Księgowi i prawnicy przychodzą do niej, żeby ich analityczna
lewa półkula przestała się znęcać nad artystyczną prawą. Co
jest jeszcze bardziej intrygujące, właściciele chartów i koni
wyścigowych zatrudniają ją do pracy nad zwierzętami.
Właściwie to częściej zajmuje się końmi niż ludźmi! Nie
potrafię sobie wyobrazić, żeby koniarze znosili jakieś bzdury,
gdyby nie przynosiły rezultatów.

background image

Wgramoliłam się na kanapę. W najlepszym razie jestem

uzależniona od masaży - nazywajcie to sobie leczeniem
dłońmi (jak Yvonne) albo masażem, ja i tak to uwielbiam.
Skupiwszy się na mojej szyi, czaszce, twarzy, kręgosłupie,
wykręcała mnie i ugniatała, i było to cudowne.

Po jakichś dwudziestu minutach uciskania powiedziała mi,

że prawa i lewa półkula są lepiej połączone. Uczciwość każe
mi przyznać, że nie odczułam niczego, co dałoby się opisać
jako przesuwanie, ale nie miało to dla mnie znaczenia.
Wydawało mi się, że płynę w powietrzu, i żałowałam jedynie,
że na początku nie byłam w gorszym stanie, bo masaż mógłby
potrwać dłużej.

Gdy wróciłam do domu, Pan czekał na mnie niecierpliwie.
- No i? - spytał z nadzieją. - Mam się przygotować?
Kazałam mu czekać w gotowości na wypadek, gdyby

wyregulowanie półkul wyzwoliło we mnie strumień
niepohamowanej energii. Jednak wasza reporterka znalazła
sobie jakiś pretekst i wyszła - czułam się zbyt zrelaksowana.
Pan zaś ze złością mamrotał coś o kobietach, które zawsze
wolą masaż od seksu.

Później tego samego wieczoru, kiedy przygotowywaliśmy

się do wyjścia, przyczłapał do mnie.

- Myślę, że wczoraj zwichnąłem sobie biodro, kiedy

udawałem podmuch wiatru. - Skrzywił się.

Nie miałam czasu na współczucie.
- Powiedz mi, czy moja czakra podstawy wygląda w tym

grubo? - zapytałam.

„Image", październik 1999

background image

Botoks i inne cuda
Czasopismo ,,Image" poświęciło jeden z numerów

operacjom plastycznym. Ponieważ właśnie wróciłam z Los
Angeles, gdzie przygotowywałam się do napisania szóstej
powieści, świetnie nadawałam się do tego zadania.

Byłam w Beverly Hills. Kobieta, która właśnie wyłoniła

się z gabinetu doktora Miltona Applebauma, przeżyła straszny
wypadek, prawda? Całą jej głowę pokrywały bandaże. Może
uratowała się z pożaru. Prowadziła ją księżniczka o falujących
włosach, która mruczała z czułością:

- W porządku, mamo, tu jest schodek. Jeszcze pięć

schodków i będziemy na miejscu. Dobrze, już jest samochód.
Otwieram drzwi.

Mama wsiadła, starając się w ogóle nie poruszać szyją.
Nie mogłam oderwać od niej wzroku. To był taki straszny

widok. Jednak zdaniem mojej przyjaciółki, Variny, kobieta nie
padła ofiarą pożaru.

- Operacja plastyczna - mruknęła. - Zrobiła sobie lifting

całej głowy. Często się to widuje w Los Angeles.

Kiedy oznajmiłam, że to bolesne i odrażające, Varina

kazała mi wziąć się w garść. Stwierdziła, że kobieta spędzi ze
dwa dni w łóżku, a następnie wyda przyjęcie na cześć swojej
nowej twarzy.

Kiedy patrzyłyśmy, jak odjeżdżają, Varina wskazała

głową córkę kobiety:

- Widzisz jej nos? Niedługo już się taki uchowa. W

Beverly Hills dostają nowe nosy na szesnaste urodziny.

Byłam w Los Angeles, czego się spodziewałam? Operacje

plastyczne uważa się tam za coś cudownego, to możliwość
przechytrzenia matki natury. Chociaż niektórzy ludzie skazani
są na rozczarowanie - pewna młoda aktorka zwierzyła mi się,
że zoperowała sobie nos dla przyszłego dziecka, „żeby też
urodziło się z pięknym nosem". O rany.

background image

Operacje plastyczne są coraz popularniejsze w Irlandii, ale

nadal traktuje się je nieco podejrzliwie. W Los Angeles ludzie
mają do nich o wiele swobodniejszy stosunek. Podczas
pięciotygodniowego pobytu w Ameryce co pewien czas
wpadałam na kogoś, kto zajmował się własnymi sprawami jak
gdyby nigdy nic, tyle że miał na nosie olbrzymi bandaż
usztywniający. Na początku się gapiłam - ta osoba zrobiła
sobie operację nosa! - ale pod koniec pobytu nie wydawało mi
się to bardziej zdumiewające niż nasmarowanie nosa olejkiem
przeciwsłonecznym.

- Zwróć uwagę na ludzi, którzy w pomieszczeniach noszą

ciemne okulary - powiedziała Varina. - Zrobili sobie oczy.

Rzecz jasna, tych też widziałam całkiem sporo.
Ostatnim krzykiem mody jest operacja plastyczna z

przyjaciółką. Wspólna sesja jako alternatywa do wieczora z
paroma kieliszkami martini? Być może. W odpowiedzi na ten
trend niektórzy chirurdzy zaczęli oferować zniżki na wspólną
operację. Ten fenomen stał się tak popularny, że doczekał się
wysypu artykułów w rozmaitych lokalnych czasopismach,
artykułów na temat tego, jak sobie radzić z zazdrością, jeśli
przyjaciółka szybciej dochodzi do siebie, zaczyna sypiać z
chirurgiem albo po prostu lepiej wygląda po zdjęciu bandaży.
Wszędzie można natknąć się na ogłoszenia o operacjach
zmniejszania brzucha, operacjach powiek, wypełnianiu ust,
zastrzykach z botoksu, odsysaniu tłuszczu, terapii
kolagenowej,

mechanicznym

złuszczaniu

naskórka,

operacjach podbródka, liftingu czoła i - rzecz jasna -
powiększaniu piersi.

Czterdzieści

sześć

procent

wszystkich

operacji

powiększania piersi przeprowadza się w Los Angeles.
Naturalnie, każdy wie, że właśnie tam spotyka się najwięcej
powiększonych piersi, może to nic nowego. Jednak kiedy
widzi się je na własne oczy...

background image

Po kilku drinkach w The Standard - centrum

potencjalnych gwiazdek - czułam się jak w cyrku osobliwości.
Te kobiety wyglądały jak parodia samych siebie. Nie tyle
chodziło o ich cienkie talie, dziecięce biodra, ile o olbrzymie,
gigantyczne, przeczące prawom grawitacji piersi. Były takie
oczywiste i bardzo, bardzo WIELKIE. Nagle zrozumiałam
dlaczego. Jeśli każda dziewczyna w tym mieście miała
implanty, jak inne mogły się wyróżnić? Większymi
implantami. Statystyki potwierdzają moją teorię. Rozmiar
implantów się zwiększył; kiedyś kobiety powiększały sobie
piersi o jeden lub dwa rozmiary, teraz raczej o trzy.

Pan jest bardzo poprawny politycznie i nigdy nie

komentuje wyglądu kobiet (chyba że chce dostać ode mnie
kuksańca w żebra), ale nawet on mamrocze w takich
wypadkach: „Dlaczego jest taka wyprostowana? Dlaczego nie
krzywi się pod ciężarem tych rzeczy?"

Poza proporcjami Barbie i wieczną młodością mieszkanki

Los Angeles pragną czegoś jeszcze - być całkowicie łyse.
Poza włosami na głowie wszystkie inne muszą zniknąć!

W modzie jest terapia laserowa, podobno bezbolesna i

trwała. Varina ją sobie zafundowała i upiera się, że nie jest ani
taka, ani taka. Rzecz jasna, depilacja bikini od „bardzo mało"
do „zupełnie nic" to ostatni krzyk mody. Depilacja brazylijska
- obecnie bardzo popularna w Irlandii - została zastąpiona w
Los Angeles depilacją „Playboya", jeszcze bardziej
ekstremalną.

Skoro o ekstremach mowa... Bardzo modne jest

wybielanie. Nie mówię o włosach. Nie mówię nawet o zębach.
Mówię o pewnej części anatomii, którą pokazuje się bardzo
niewielu osobom. Wrodzona skromność nie pozwala mi
wymienić nazwy, ale powiem tylko, że gdybyście były
egzotycznymi tancerkami i często się wypinały, mógłby się
wam przydać taki zabieg.

background image

Kiedy opowiedziano mi o tym po raz pierwszy, byłam

pewna, że to nabijanie się z naiwnej irlandzkiej dziewczyny.
Wkrótce jednak ujrzałam talk show z aktorką, która nie tylko
zrobiła sobie coś takiego, ale jeszcze chciała o tym
rozmawiać, i musiałam uwierzyć, że to prawda. Nie jestem
całkowicie przeciwna idei wszystkich zabiegów - zastrzyki z
botoksu nie wydają mi się takie straszne - ale to już przesada!

Podobnie jak chirurgia i zabiegi kwitnie miłośnie -

nienawistny stosunek mieszkańców Los Angeles do jedzenia.
(Jak na grupę ludzi, którzy niewiele jedzą, strasznie dużo o
tym myślą). Ostatnio najpopularniejszą (podobno) dietą wśród
ulubieńców Hollywood, takich jak Brad Pitt, Jennifer Aniston
i inni, jest dieta Zone. Istnieją diety płynne, diety białkowe,
diety mieszane, diety owocowe, ta ma być jak dotąd
najdziwaczniejsza. Polega na rewolucyjnej kombinacji:
czterdzieści procent węglowodanów, trzydzieści procent
białek i trzydzieści procent tłuszczu. Przeczytałam w „Home
Economics", że to dieta zbilansowana. Gdzie tu
ekscentryczność? Gdzie tu szaleństwo? Cóż za rozczarowanie,
że cały ten przemysł zatoczył pełne koło.

Jeśli jednak głodówki i operacje nie przyniosły

pożądanych rezultatów, pozostają ćwiczenia. Podczas pobytu
w Los Angeles zapisałam się na siłownię i przeczytałam na
rozpisce, że zajęcia jazdy na rowerach stacjonarnych
rozpoczynają się o piątej trzydzieści.

- O piątej trzydzieści po południu? - zapytałam, obawiając

się najgorszego.

- Nie, o piątej trzydzieści rano - usłyszałam odpowiedź.
- Jeśli decyduje się pani na poranne zajęcia, proszę

próbować przed siódmą.

Kiedy zapytałam dlaczego (choć nie było szans, żebym się

zdecydowała), dowiedziałam się:

- Bo po siódmej parking jest zatłoczony.

background image

Rowery stacjonarne są bardzo modne, ale nasze zajęcia to

pestka w porównaniu z ćwiczeniami Amerykanów. To chyba
najbardziej dzika i nieludzka rzecz, jaka może się przytrafić
człowiekowi

- ciężka, intensywna, ciągła praca. Interesujące, jak sobie

z tym radzili stali klienci siłowni. Większość z nich wpadała w
coś w rodzaju transu; pedałowali z zamkniętymi oczyma,
najwyraźniej nieczuli na tortury zadawane własnemu ciału.
Przypomniała mi się religijna ekstaza, w jaką wpadają ludzie,
gdy przybija się ich do krzyża podczas przedstawiania
ostatniej drogi Chrystusa, kiedy to naprawdę nie czują bólu.
Poza spalaniem dwóch tysięcy kalorii przed śniadaniem
popularne jest także „prostowanie". Pilates, joga i nowa
kombinacja tych dwóch, czyli jogilates, mają zmienić
sylwetkę tak, żebyś wydawała się wyższa, szczuplejsza i
bardziej

„zrównoważona".

Varina

ma

osobistego

„prostowacza", który posługuje się maszyną żyrotoniczną i
butami antygrawitacyjnymi (krótko mówiąc, wisisz głową w
dół jak nietoperz), żeby ją rozciągnąć i wyprostować.
Najpopularniejsza w Los Angeles jednak - i zapewne wkrótce
w Irlandii - jest power joga. To królowa jogi, ale inna niż
dotychczas. Po pierwsze, nie wrzeszczysz z nudów już po
pięciu minutach ćwiczeń (a może tylko ja mam taki problem z
jogą?). Odbywa się w warunkach przypominających saunę,
więc podczas ćwiczeń oczyszczasz ciało z toksyn, i jest
NIEPRAWDOPODOBNIE trudna. Nie traci się wagi, ale ta
joga wydłuża mięśnie, wydajesz się szczuplejsza i
muskularniejsza. Przysięgają, że to prawda.

Jeszcze parę uwag, zanim skończę - regulacja brwi.

Wszyscy się tym fascynują, bo zrobiona prawidłowo „jest
równie dobra jak lifting" (ale bez bandaży rodem z Powrotu
mumii). Jeśli nie odwiedzasz regularnie Anastazji z Beverly

background image

Hills, regulatorki brwi gwiazd, równie dobrze możesz wsiąść
w autobus i wracać do Wisconsin.

No i na koniec paznokcie. Odkryłam, że czasem trochę za

często wchodzą w kontakt z ich ciałami, ale pochwalam
tamtejsze podejście do paznokci. Wszędzie znajdują się salony
paznokci, gdzie można wejść bez wcześniejszego umawiania
się i - to dobre - jednocześnie zrobić sobie manikiur oraz
pedikiur. Czytasz sobie czasopismo, tymczasem jedna osoba
upiększa ci stopy, a druga dłonie. Pół godziny później
wychodzisz lżejsza o dwadzieścia dolarów i z dwudziestoma
paznokciami w doskonałym stanie. Im szybciej trafi to do
Irlandii, tym lepiej.

„Image", październik 2000

background image

Nadzieja matką głupich
Co pewien czas do moich powieści zakrada się prawdziwe

życie. Każdy, kto czytał Ostatnią szansę, rozpozna, co się tu
stanie...

Jako że lada chwila nadejdą trzy ciepłe dni, które składają

się na irlandzkie lato, moje myśli wędrują do usunięcia
tłuszczu z ud, pupy i pozostałych części ciała. Jak zwykle, jest
już za późno na dietę i ćwiczenia, więc szukani magicznego
rozwiązania, mimo że przekonałam się na własnej skórze, iż
cudowne sposoby nie istnieją. Zgodnie z tym, co mówi stare
przysłowie - bez pracy nie ma kołaczy.

Zawsze wierzę wciskającym mi kit kosmetyczkom i

zawsze się rozczarowuję. Opowiem wam, jak poszłam na
body wraping, czyli okłady z błota. Kilka dni przed swoim
ślubem postanowiłam „wypocić te niechciane centymetry".
Nie miałam wyboru, bo popełniłam straszny błąd przy
wyborze terminu ślubu: 29 grudnia. Co, rzecz jasna,
oznaczało, że półroczne, wymęczone odchudzanie poszło na
marne w Wigilię, kiedy miałam bliskie spotkanie trzeciego
stopnia z bombonierką wielkości beczki. Równie dobrze
mogłam po prostu przyczepić sobie te czekoladki taśmą
klejącą do bioder, jako że i tak tam trafiły. Niestety, moja
suknia ślubna nie miała kształtu bezy, bym zdołała ukryć
powiększone w ostatniej chwili biodra. Była obcisła, więc
musiałam coś ze sobą zrobić. W tak krótkim czasie nie
zdołałam znaleźć pokątnej odsysaczki tłuszczu, kiedy zatem
ktoś zasugerował mi okłady z błota, niemal rozszlochałam się
z wdzięczności.

Wiedziałam, co to takiego, i bardzo mi się to spodobało.

Koncepcja leżenia w ciepłej, jakby czekoladowej mazi niczym
ludzki batonik Mars wydawała się boska. No i to tracenie wagi
na leżąco, wszystko dzięki błotu!

background image

Było jeszcze lepiej - w salonie piękności napisali, że

gwarantują utratę co najmniej dwudziestu centymetrów.
Dwudziestu centymetrów!

Niemal frunąc, ogarniętą myślami o utracie dziesięciu

centymetrów z tyłka i pięciu z każdego uda, weszłam do
salonu dwa dni przed ślubem. Tam spotkałam kosmetyczkę
imieniem Tanya, ewidentnie niezadowoloną, że musiała
przyjść do pracy dwa dni po świętach. Mój nastrój
natychmiast się pogorszył, czułam się okrutna i niegodziwa.

Poczułam się jeszcze gorzej, kiedy Tanya wprowadziła

mnie do lodowatego pokoiku - najwyraźniej nie włączyli
ogrzewania - i kazała mi się rozebrać.

- Przecież dopiero się poznałyśmy! - Usiłowałam pokryć

zażenowanie dowcipem, ale Tanya mnie zignorowała i mocno
pociągnęła za końcówki miary, jakby zamierzała mnie stłuc.

Zmierzyła mnie w mniej więcej pięćdziesięciu miejscach,

w tym cztery razy samą rękę: przegub, przedramię, nad
łokciem i ramię. Szybko policzyłam to sobie i nie musiałam
być Carol Vrderman, aby zrozumieć, że jeśli stracę pół
centymetra w każdym miejscu, to z łatwością osiągnę
wymagane dwadzieścia centymetrów, ale nieszczególnie
poprawi to mój wygląd. Perspektywa maszerowania nawą w
kościele w pięknej białej sukni wydawała mi się coraz mniej
prawdopodobna.

Tymczasem Tanya zaczęła polewać mnie wodą z wiadra.

Podskoczyłam zaszokowana - woda była lodowata!

- Nie mówiłam? Termostat wysiadł - odezwała się

szorstko Tanya, wpatrując się w moją gęsią skórkę. Kiedy
byłam już całkowicie mokra, wyciągnęła łopatkę i zaczęła
mnie paćkać ciepłą, śmierdzącą mazią.

- Czy to błoto? - spytałam niepewnie.
- Jasne! A niby co?

background image

To tyle co do pełnego zanurzenia i bycia ludzkim

batonikiem Mars.

Następnie owinęła mi nogi, ręce i tułów poszarpanymi,

starymi, różowymi jak łosoś bandażami - na identycznych
moja matka uczyła się pierwszej pomocy - i przypięła każdy
bandaż taką szpilką, jakich zazwyczaj używa się przy kiltach.
Czułam się jak debil.

- Teraz wsadzimy panią w specjalny gumowy kostium,

który rozgrzewa błoto, stymuluje metabolizm i przyśpiesza
utratę wagi.

Znowu byłam szczęśliwa, gdyż to brzmiało naukowo i

wiarygodnie. O wiele bardziej niż szpilki i łopatki. Jednak
specjalny gumowy kostium okazał się niespecjalny. Był to
tani, plastikowy dres, jaki dwunastolatek mógłby włożyć na
wyprawę do wesołego miasteczka. Następnie Tanya
oznajmiła, że „stymulacja toksyn" zajmie około godziny. Tak
naprawdę chodziło o to, że przyszła „całe nogi i bikini", więc
Tanya zostawiła mnie w lodowatym pokoju. Dla zabicia czasu
wysłuchiwałam przerażających wrzasków drugiej klientki,
która robiła wosk na nogi, i zastanawiałam się, która z nas
czuje się gorzej.

Pewnie ja. Po chwili bandaże ostygły, byłam mokra i

śliska pod nylonowymi majtkami. Przeniosłam się w
przeszłość i znów miałam pięć lat oraz zasiusianą bieliznę.

Jakiś czas później wróciła Tanya, odwinęła bandaże i

znowu mnie zmierzyła, tym razem tak mocno ściskając miarę,
że omal nie zablokowała mi krążenia. Wydawała się w o wiele
lepszej formie - może wyżyła się podczas woskowania - i
wykrzykiwała ze zdumieniem, jak bardzo się skurczyłam.

- Niech pani spojrzy! Niknie pani w oczach. Prawie nic

nie zostało!

Wystarczyło, że mnie naciągnęła. Nie musiała dodatkowo

robić ze mnie idiotki.

background image

W końcu oznajmiła mi, że straciłam dwadzieścia pięć

centymetrów. Jeśli nie przeniosłam się tu z alternatywnej
rzeczywistości, to kłamała - nie było żadnej zmiany.

Potem wbiła ostatni gwóźdź do trumny; liczyłam na to, że

wezmę prysznic, zanim się ubiorę i pójdę do domu.
Wyobrażałam sobie, jak w przejrzystej, oczyszczającej wodzie
pozbywam się toksyn i obrzydliwych, niegodziwych komórek
tłuszczowych. Tanya jednak się uparła, żebym nie zmywała
błota, bo będzie mnie jeszcze oczyszczało przez jakąś dobę.
Debil by się połapał, że mówiła tak tylko ze względu na
popsuty termostat, ale skoro zapłaciłam za to doświadczenie
trzydzieści pięć funtów, uznałam, że równie dobrze mogę się
nie myć. Nałożyłam więc ubranie na błoto, dałam
kosmetyczce sowity napiwek i wyszłam gorzko rozczarowana.

Tego wieczoru do domu moich rodziców przyszli

teściowie, żeby się podenerwować i lepiej poznać przed
ślubem. Przy każdym ruchu sypało się ze mnie zasuszone
błoto. Ciągnął się za mną brązowy osad, jakbym gniła. Kiedy
ktoś przechodził obok, wzbijał się pył, zupełnie jak po
ekshumacji. Za każdym razem, gdy wręczałam przyszłemu
teściowi drinka, wzniecałam chmurę kurzu, która zasłaniała
mi pole widzenia. Jeśli ktokolwiek siadał obok mnie,
marszczył nos ze zdumieniem, czując otaczający mnie smród,
po czym szybko wstawał i przenosił się gdzie indziej.

Tak czy owak, dobra nowina brzmi, że udało mi się jednak

wbić w moją ślubną suknię. Zła nowina brzmi, że ostatnio
widziałam w telewizji reportaż o okładach z błota. I choć
znam prawdę, wciągnęłam się. Uwiodła mnie myśl o szybkiej
naprawie szkód. Nadzieja matką głupich...

Dotychczas nic publikowany

background image

Jakiego koloru jest twoja aura?
Jak wszystkie czasopisma w tamtym czasie, „Irish Tatler"

też miał specjalne wydanie na temat lat dziewięćdziesiątych.
Oto mój wkład.

Wcześniej w tym roku byłam w domu przyjaciółki i obok

mnie siedziała kobieta, której nigdy dotąd nie widziałam. Była
bardzo zabawna, miała prześliczne buty i uznałam ją za
wyjątkowo miłą osobę. Wkrótce zaczęła szperać w torebce,
znalazła małą czerwoną kropkę, jakie Hinduski noszą na
czole, żeby zaznaczyć, do której kasty należą, i przykleiła ją
na czole między oczyma.

- Już lepiej - westchnęła. - Zamknięte. - Odwróciła się ku

mnie i wyjaśniła: - Moje trzecie oko sprawia mi straszne
kłopoty. Ciągle widzę na wylot, mam też psychiczne
przebłyski.

Za takie zachowanie kiedyś można było trafić do aresztu.

Albo, w karetce, do domu dla normalnych inaczej. Jednak to,
że tylko pokiwałam głową i się uśmiechnęłam (i trochę
odsunęłam krzesło, ale to wszystko), świadczy, jak przyjazne
sztuce blefu są lata dziewięćdziesiąte.

Dawniej w Irlandii, jeśli szukało się jakichś duchowych

przeżyć, należało postawić sobie tarota. Albo wyciągnąć
tabliczkę do seansów spirytystycznych, poprosić mamę o
odmówienie nowenny i to wszystko. Ludzie mieli przesądy,
rzecz jasna - nie mieszało się herbaty nożem, a po rozsypaniu
soli należało rzucić jeszcze trochę przez lewe ramię - ale ich
nie praktykowali, raczej sieje odczyniało, jeśli wiecie, o co mi
chodzi.

Popatrzcie, jak wszystko się zmieniło. Dawno, dawno

temu, jeśli człowiek mówił, że słyszy głosy, inni uważali go za
schizofrenika. Teraz jest równie prawdopodobne, że nie
potrzebuje silnych lekarstw, tylko rozmawia ze swoimi
„duchowymi przewodnikami".

background image

Blef kwitnie na wyspie świętych i uczonych! Irlandzkie

czasopisma poświęcone wystrojowi wnętrz bez cienia ironii
piszą o feng shui. Programy radiowe w stylu Liveline,
zazwyczaj zajmujące się praktycznymi tematami w rodzaju
kolekcjonowania koszy, ostatnio udostępniły eter kobiecie,
która twierdzi, że łazi za nią spory oddział aniołów stróżów,
widziany jedynie (w życiu byście nie zgadli!) przez nią.
Coroczne Targi Umysłu, Ciała i Ducha w Dublinie oferują -
poza wszystkim innym - ponowne narodziny, terapię
kolorami, interpretację snów i jakieś głupoty związane z
piramidami (oraz pyszny mrożony jogurt, ale odbiegam od
tematu). Nie tak dawno temu te targi i im podobne zapewne
pikietowaliby toczący pianę z pyska „chrześcijanie", którzy
przez długi czas mieli monopol na wszystko, co duchowe w
Irlandii. Teraz jednak duchowość nie jest już kontrolowana, a
po targach kręcą się ludzie, którzy z entuzjazmem rzucają się
na psychiczny balsam. Nie wstydzę się przyznać (no, może
trochę), że dałam sfotografować swoją aurę. (Mnóstwo fioletu
i bieli - ma to oznaczać, że jestem artystką, co dowodzi, jak
bardzo mogą się mylić).

Większość tego wzięła się z południowej Kalifornii.

Zwłaszcza Los Angeles wydaje się źródłem wszelkiego blefu,
ze studnią samoodnowy wciąż tryskającą świeżymi
pomysłami. Nie umiem odgonić myśli o doświadczonych
specjalistach z Los Angeles, siedzących nad jakimś
wschodnim, indiańskim albo amazońskim czymś i usiłujących
przerobić to na ostatni krzyk mody. Nieprzypadkowo Los
Angeles to najbardziej materialistyczne i ogarnięte obsesją na
punkcie pieniędzy miejsce na ziemi. Najważniejszy w tobie
jest twój samochód. I zęby. No i aura...

Podczas mojego pobytu w Los Angeles jedną z

najmodniejszych rzeczy było rozpoczynanie dnia zgodnie z
obrządkami Indian Hopi. Wstawało się o czwartej rano,

background image

patrzyło na wschód, zdejmowało ubranie i „brało kąpiel w
promieniach słońca". To gwarantowało dobry dzień:
dostaniesz rolę, nie zgłodniejesz, otrzymasz, co tylko
zechcesz. Nie będę zdumiona, jeśli ta moda prędzej czy
później dotrze na naszą stronę oceanu (chociaż ludzie będą
musieli rzucić pracę, żeby znaleźć jakieś promienie słońca do
kąpieli, ale nieważne).

Dlaczego więc w świątobliwej katolickiej Irlandii, gdzie

wierzymy w miłość Boga i życie wieczne, znaleźli się ludzie
mówiący o „pozytywnej energii", wieszający łapacze snów w
oknach i zadający pytania I Chingowi?

Istnieją rozmaite teorie - najwyraźniej pod koniec stulecia

wszystkim odbija. Ostatnią dekadę dziewiętnastego wieku
nazwano niegrzecznymi latami dziewięćdziesiątymi, ludzie
przechodzili samych siebie. A jeśli zbliża się koniec
tysiąclecia, no cóż, to już hulaj dusza, piekła nie ma... Gdy
kończyło się poprzednie milenium, wiele osób uznało, że
świat także zmierza ku końcowi. Podobnie jest teraz. Mimo że
datę, od której liczymy dwa tysiące lat, ustalono arbitralnie,
niektórzy uważają, że coś to oznacza.

Poza milenijną gorączką istnieją inne powody

występowania tak wielu odmian alternatywnej duchowości.
Lata

osiemdziesiąte

w

Irlandii

to

czas

kryzysu

ekonomicznego, jednak Anglia, gdzie wtedy mieszkałam,
rozwijała się wspaniale. Pieniądze miały znaczenie, ważna
była marka ubrań, a rozmiar mieszkania był wprost
proporcjonalny do wartości człowieka. Altmizm nadawał się
dla mięczaków. Mijało się bezdomnych i gardziło biednymi,
bo jadało się czarny kawior i kupowało swetry za trzysta
funtów w Josephie. Co kogo obchodziła reszta? Wydawało się
pieniądze nieustannie, nieustannie, nieustannie, wylewało się
je w dziurę w środku psychiki, żeby ją zatkać.

background image

Choć nie wszyscy handlowali obligacjami o wysokim

stopniu ryzyka, wielu miało takie aspiracje. Jednakże w
pewnym momencie wydawanie gotówki już nie wystarczało.
Niezależnie od tego, ile akcji British Telecom posiadali ludzie,
i tak nie czuli się usatysfakcjonowani. Liczyli na to, że ich
samopoczucie poprawi się dzięki nowemu golfowi GTi albo
wakacjom w Club Med, albo zwiększeniu liczby dań z
czarnym kawiorem.

Jednak większość socjologicznych wzorców lubi się

powtarzać i w końcu reakcją na krańcowy materializm i
konsumenckiego kaca stało się poszukiwanie duchowości. (Co
trochę przypomina przysięganie po ciężkiej, przepitej nocy, że
już nigdy nie tknie się alkoholu). Na początku lat
dziewięćdziesiątych

w

Londynie

nastąpił

wzrost

zainteresowania pewną formą buddyzmu. Niestety, formą, w
której zawodzi się i śpiewa, prosząc o pieniądze i dobra
materialne, ale nie od razu Kraków zbudowano. Bogaty młody
makler uskarżał mi się, że musi wrócić do podstaw, na nowo
odkryć to, co ważne. W tym celu postanowił przejechać na
oślep Europę w swoim porsche za sto tysięcy funtów, a w
ramach pokuty zamierzał prowadzić samochód boso.

Mniej więcej wtedy pojawiły się pogłoski o uzdrawiającej

mocy kryształów. Kupowałaś mnóstwo kryształów, kładłaś w
jednakowych odległościach po całym mieszkaniu i czekałaś,
aż przestaniesz czuć się do dupy. Wkrótce po tym pojawiła się
medytacja. Dawało się mnóstwo forsy komuś, kto był w
Indiach, a on uczył człowieka w kółko powtarzać to samo
słowo i dzięki temu osiągać spokój umysłu.

Naturalnie alternatywna duchowość przekroczyła Morze

Irlandzkie - prędzej czy później wszystkie angielskie
fenomeny towarzyskie docierają do Irlandii (może poza
spuszczaniem łomotu Irlandczykom). Poza tym chwilowo
mamy w Irlandii dosyć dziwną sytuację: ucisk Kościoła

background image

katolickiego na ten kraj w zasadzie zniknął, ale ten brak
wytworzył próżnię. Niezależnie od tego, jak wyrafinowani są
ludzie, najwyraźniej ich potrzeba świadomości, że „coś tam
jest", nie zanika. Wierzyć w coś, być szczęśliwym - tego
pragnie większość, prawda? (Może poza Leonardem
Cohenem). I tak oto w tę próżnię wpadły rozmaite formy
blefu.

To mnie bardzo pociąga, od dawna zresztą. Jestem

niezwykle przesądna i uwielbiam przepowiadanie przyszłości.
(Co strasznie wkurza moją mamę. „To banda chciwych na
pieniądze szarlatanów! - krzyczy. - Nie wolałabyś się
pomodlić do Ducha Świętego?") Swego czasu wróżono mi z
kart, paliłam świeczki, wypowiadałam życzenie i usiłowałam
odczytać runy. Czegoś się jednak nauczyłam. Nie ma sensu
wieszać kryształów w salonie, jeśli obojętnie mija się
bezdomnych i głodnych w Dublinie, jeśli nie kupuje się „The
Big Issues" od bośniackich uchodźców, jeśli odtrąca się ludzi
w potrzebie albo celowo komuś szkodzi. Można sobie wieszać
kryształy i nadal czuć się do dupy.

Nie miałam zbyt dużo czasu na katolicką odmianę

oszustw, ale podoba mi się jedna rzecz, którą powiedział
Jezus: traktuj innych tak, jak chciałbyś, żeby traktowano
ciebie. T o dopiero myśl na nowe milenium.

„Irish Tatler", listopad 1999

background image

PRZYJACIELE I RODZINA

background image

Jako że w tej części dowiecie się sporo o mojej rodzinie,

muszę dołączyć stosowne informacje. Jak większość ludzi,
przyszłam na świat; jednak w przeciwieństwie do większości
ludzi, przyszłam na świat o miesiąc za późno. W rezultacie
zamiast być pogodną, dynamiczną Lwicą, jestem neurotyczną,
pedantyczną Panną (może to tylko moje indywidualne cechy).
Było to trudne doświadczenie i od tamtego czasu staram się
nigdzie nie spóźniać.

Jak większość ludzi, mam rodziców, matkę i ojca, po

jednej sztuce. Są bardzo mili i przyzwoici. Z pewnością
stanowiłam dla nich ciężkie wyzwanie, najpierw jako
nastolatka, potem jako alkoholiczka. Są jednak na tyle mili, że
jeśli ktokolwiek mówi do nich: „Musicie być dumni z Marian
" (to znaczy, przestała chlać i udało się jej coś opublikować),
odpowiadają niezmiennie: „Zawsze byliśmy z niej dumni". A
nie mówiłam: przyzwoici ludzie! Jedno ma na imię Ted,
drugie Mary. Ted to księgowy, obecnie emeryt. Wie wszystko,
co należy wiedzieć o kobiecej literaturze, i często przestawia
książki w miejscowej księgarni tak, że widać jedynie - od
podłogi do sufitu - te mojego autorstwa. Mary - znana jako
mama nawet tym, którzy nie są jej dziećmi - to najlepsza
gawędziarka, jaką znam. Zawsze ją męczę, żeby napisała
książkę. Może pewnego dnia to zrobi.

Jestem najstarsza z piątki rodzeństwa. Większość z nich

była na tyle przyzwoita, żeby wynieść się za granicę, więc
teraz mamy gdzie jeździć na wakacje. Niall jest trzy lata
młodszy ode mnie i mieszka w Pradze. Ożenił się z Ljiljaną,
mają córeczkę imieniem Ema. To najmądrzejsze,
najpiękniejsze dziecko na świecie. Caitriona jest o cztery lata
młodsza ode mnie, mieszka w Nowym Jorku. Tadhg i Rita -
Anne to bliźniaki, osiem lat młodsze. Tadhg zastanawia się,
gdzie się osiedlić: zasugerowałam mu Malediwy. Rita - Anne
mieszka w Dublinie i nie chce się nigdzie wyprowadzić.

background image

Mimo to bardzo ją lubię. Właściwie to bardzo lubię ich
wszystkich.

Wyszłam za człowieka zwanego Panem (reaguje też na

imię Tony). Poznałam go w Anglii i importowałam do
Irlandii. Jest spokojny i pogodny, chyba że jego drużyna
piłkarska sobie nie radzi.

background image

Póki dług nas nie rozłączy
Napisałam to dla „Image" jakiś rok po swoim ślubie, kiedy

nadal się oswajałam z zamążpójściem...

Kiedy wyszłam za mąż w wieku trzydziestu dwóch lat,

oczekiwałam jakichś zmian w swoim życiu. Rzecz jasna,
byłam przygotowana na pewne poczucie straty oraz miałam
świadomość, że aż do końca życia nie będę już miała żadnego
chłopaka.

Już na zawsze. To znaczy, NIGDY.
Nie spodziewałam się jednak szczególnych zmian w

codziennym życiu. W końcu Pan i ja zrobiliśmy korzystną z
ekonomicznego punktu widzenia rzecz i zamieszkaliśmy
razem na kilka miesięcy przed ślubem. (Nie chodziło tylko o
ekonomię, była to także kwestia przeżycia: w moim
mieszkaniu w Notting Hill zimą robiło się tak lodowato, że
wkładałam płaszcz przed położeniem się spać, więc żartuję
czasem, że wprowadziłabym się do każdego faceta z
centralnym ogrzewaniem. Do rzeczy jednak).

Myśleliśmy zatem, że dobrze się znamy. Widział mnie bez

makijażu. Ja widziałam jego majtki w święte Mikołaje.
Próbował ugotowanego (w luźnym znaczeniu tego słowa)
przeze mnie posiłku. Widziałam zdjęcia, na których całował
inne dziewczyny. Widział moje zdjęcia z bierzmowania.

Nie sądziłam, że moglibyśmy się jeszcze czymkolwiek

zaskoczyć. Myślałam, że jesteśmy bezpieczni.

Nagle jednak, chwilę po tym, jak ogłoszono nas mężem i

dodatkiem, uznał, że stałam się żoną, wielkim odnajdywaczem
rzeczy.

To się zaczęło prawie natychmiast. Pewnego ranka, parę

dni po powrocie z miesiąca miodowego, obudził mnie
gwałtownie przed wyjściem do pracy.

- Autorko, autorko - wysyczał. - Autorko, obudź się.

background image

- Co? - zapytałam, ze sterczącymi we wszystkie strony

włosami i oczyma ciężkimi od snu.

- Gdzie są moje spinki do mankietów?
- Która godzina? - wybełkotałam.
- Siódma. Widziałaś moje spinki?
- Spinki? - powtórzyłam oszołomiona. - Skąd mam

wiedzieć, gdzie są twoje spinki? Nawet nie wiedziałam, że
masz spinki do mankietów, a teraz daj mi spać.

Kiedy usłyszałam, jak gwałtownie wywala szufladę z

komody, nakryłam głowę kołdrą i mamrotałam cicho do
siebie: „Nie wiem, co mu się stało... Spinki... Cholerny środek
nocy... Czy ty..."

Kiedy znowu się obudziłam, myślałam, że to wszystko mi

się przyśniło. Przynajmniej taką miałam nadzieję.

Wyobraźcie sobie mój niepokój, gdy ze dwa wieczory

później Pan przez jakieś półtorej godziny miotał się po kuchni,
a następnie wszedł do salonu - w paskudnym humorze - i
spytał oskarżycielsko:

- Gdzie moja miarka?
Właśnie wtedy zdecydowałam się złapać byka za rogi i

stawić czoło sytuacji. Najwyraźniej Pan przeczytał coś w
rodzaju poradnika Jak być mężem i nadszedł czas, by położyć
temu kres.

- Posłuchaj no - powiedziałam. - Nie znam się na

metalowych miarkach, w końcu jestem tylko kobietą. Przestań
mnie zmuszać do znajdowania twoich rzeczy. Od ślubu nie
rozwinęłam w sobie zdolności jasnowidzenia.

- Ha! - powiedział i odrzucił głowę. - Ha!
- Co: ha? - zapytałam nerwowo.
- Ha! - powtórzył. - Nieźle to brzmi w ustach kobiety,

która zmuszała mnie do czołgania się... Do czołgania się i
zaglądania pod kanapę w poszukiwaniu jej okularów, przez co
najmniej pół godziny...

background image

- A, to - mruknęłam.
- Chociaż przez cały czas miała je na głowie. Skrzyżował

ręce i pokiwał oskarżycielsko głową.

- Nie tylko ja to robię.
- To był wyjątek - zaprotestowałam.
- Czyżby? - Nagle wydawał się bardzo pewny siebie. - To

dlaczego za każdymi razem, kiedy wychodzimy, musimy
obowiązkowo szukać w panice twojej torebki?

Zwiesiłam głowę.
- No? - ponaglał mnie. - Może jest na górze w sypialni,

mówisz, a ja pytam: „Kiedy widziałaś ją po raz ostatni?" Ty
odpowiadasz, że nie pamiętasz. Potem cię wypytuję i w końcu
przypominasz sobie, że miałaś ją w kuchni. No to kto ją
znajduje? Ja!

- No dobrze - przyznałam. - Masz rację. Pewnie o to

chodzi psychologom, kiedy twierdzą, że nad małżeństwem
trzeba popracować. Musimy bardziej się starać znajdować
własne rzeczy.

- Nie - stwierdził. - Jesteśmy małżeństwem, wolno nam

poprosić drugą osobę o pomoc.

Nagle bardzo mnie ujęła ta koncepcja.
- Masz rację - przytaknęłam. - Pewnie o to chodzi

psychologom, kiedy twierdzą, że małżeństwo to partnerstwo.

- Właśnie.
Nie chodzi o to, że zmieniła się dynamika układu między

nami. Także świat inaczej mnie postrzega. Wkrótce po ślubie
zadzwoniłam do Pana do pracy i męski głos spytał:

- Kto dzwoni? Żona?
W pierwszym odruchu chciałam wybuchnąć: „Co takiego?

Jest żonaty? Wredny sukinsyn nigdy mi nie powiedział. Nie
miałam pojęcia!" Nagle jednak uświadomiłam sobie ze
zdumieniem, że mężczyzna mówi o mnie.

background image

- No tak. - Uśmiechnęłam się wstydliwie. - Skoro tak to

pan ujmuje, to rzeczywiście, dzwoni jego żona.

Musiało upłynąć mniej więcej pół roku, kiedy mogłam

wypowiedzieć razem słowa „mój" i „mąż", nie umierając przy
tym ze śmiechu. Wcześniej wydawało mi się to niesłychanie
zabawne. Mówienie „mój mąż" przypominało mi emocjonalny
odpowiednik przebierania się w dzieciństwie w ciuchy i buty
mamy. Bardzo śmieszne, ale nikogo nie da się nabrać.

Także cały finansowy aspekt małżeństwa jest bardzo

dziwny. Kiedy się pobraliśmy, połączyliśmy - przynajmniej
teoretycznie - nasze majątki. Podczas ceremonii zaślubin
podarowaliśmy sobie po małej srebrnej obrączce, ze słowami:
„Przyjmij tę obrączkę, symbol wszystkiego, co posiadam".
(Tyle że gdy przyszła kolej na mnie, musiałam powiedzieć:
„Przyjmij tę obrączkę, wszystko, co posiadam", bo jestem
okropnie skąpa). Łatwo jednak praktykować wspólną
własność w teorii, w praktyce trudno przestać być
samoutrzymującą się, samozarządzającą jednostką pieniężną
(w jego przypadku) albo ludzkim Trzecim Światem (w moim).
Dopiero po pewnym czasie uświadomiłam sobie, że jeśli już
spłacę jeden kredyt bankowy, nie oznacza to automatycznego
występowania o następny.

Na początku trudno było zerwać z nałogiem finansowej

niezależności. Cotygodniowe zakupy przypominały pole
minowe. Płaciliśmy na zmianę, w jednym tygodniu ja, w
następnym on. Wpadałam w rozpacz za każdym razem, gdy
dochodziłam do wniosku, że w tygodniu mojego płacenia
kupujemy luksusowe towary.

Popatrz, popatrz, myślałam gorzko. Kupuje sobie wielkie

puszki kawioru, bo to moja kolej. W następnym tygodniu,
kiedy to on będzie się spruwał z forsy, przy odrobinie
szczęścia kupimy dwie zgniecione puszki fasolki.

background image

W końcu Pan mi uświadomił, że tak naprawdę nie ma

znaczenia, kto za co płaci. I jeśli mi szkoda, on chętnie
zapłaci. To bardzo rozsądny, miły, cierpliwy człowiek. Chyba
w końcu zaczynam przyzwyczajać się do małżeństwa. Rzadko
się kłócimy, tak naprawdę kłócimy, w przeciwieństwie do
stymulujących, skłaniających do myślenia dyskusji o spinkach
do mankietów i torebkach. Najwspanialsze jednak jest to, że
kiedy się kłócimy, kłótnia nie przekracza pewnych ustalonych
granic - rozciągają się, lecz nie pękają. Lubię myśleć, że żadne
z nas nie odejdzie i oboje sprawdzimy, czy wytrzymały.

Co nie znaczy, że czasem nie domaga się ode mnie

dziwnych rzeczy. Pewnego dnia podszedł i znienacka wypalił:

- Masz znaczki?
- Ja? - Rozejrzałam się po pokoju, żeby sprawdzić, czy

przypadkiem nie zwraca się do kogoś innego. Przecież nie
mogło mu chodzić o mnie. - Dlaczego miałabym mieć
znaczki? Znasz mnie. Wiesz, jaka jestem niezorganizowana.
Chlubię się tym.

- Myślałem, że może masz - odparł z niezadowoleniem. -

W portmonetce.

- Powiedz, czy twoja matka nosiła znaczki w

portmonetce? - zapytałam z zainteresowaniem.

- Może - odparł z niezadowoleniem.
- Nie jestem twoją matką - stwierdziłam rzeczowym

tonem. - Podrzucisz mnie do miasta?

- Nie jestem twoim ojcem - zrewanżował się. - Sama

sobie radź.

„Image", marzec 1997

background image

Możesz uciekać, ale się nie ukryjesz
Mam przyjaciółkę imieniem Jenny. Znamy się od bardzo

dawna, ale odkąd wróciłam do Irlandii, rzadko się widujemy.
Ostatnio odwiedziłam ją w Londynie, i kiedy otworzyłam
sobie drzwi kluczem, który mi zostawiła, znalazłam ją na
podłodze salonu, gdzie robiła brzuszki.

- Cześć! - zawołała. - Jeszcze sześćdziesiąt i zaraz do

ciebie przyjdę.

- Nie ma sprawy - odparłam. - Ja... - Rozejrzałam się

wokół w poszukiwaniu jakiejś rozrywki i zauważyłam coś
interesującego. - Przeczytam sobie twój wyciąg z konta.

To dlatego, że Jenny jest Długoletnią Przyjaciółką. Kimś,

kogo znam od tak dawna, że nie muszę się przejmować
towarzyskimi uprzejmościami, takimi jak dobre maniery.

Mam tylko dwie DP: Jenny, którą znam od okresu

dojrzewania, i Suzanne, którą znam od dzieciństwa. Suzanne
także mieszka w Londynie i zatrzymałam się u niej mniej
więcej cztery miesiące temu. Inni przyjaciele, którzy przez
pewien czas mnie nie widzieli, robią z mojego przybycia
wielkie wydarzenie: porządkują mieszkanie, przygotowują
posiłki, czasem nawet wyciągają aparat i pstrykają zdjęcia.
Suzanne jednak traktuje mnie jak przedłużenie samej siebie,
zachowujemy się normalnie, jak zawsze. Żadnych
niezręczności,

żadnego

rozgrzewania

się,

żadnego

wyjątkowego traktowania. Nie tylko jej mieszkanie było
koszmarnie zabałaganione (jej słowa), nie miała też czasu
przygotować niczego do jedzenia, a tuż po przyjściu musiałam
jej pomóc zabić pszczołę krążącą po łazience. Kiedy to
zrobiłyśmy, Suzanne wybrała się na pocztę i do pralni, więc
poszłam razem z nią. Takie zachowanie nie pasuje do
niektórych przyjaźni, ale do takich jak nasza i owszem. W ich
zwyczajności i bezczasowości kryje się prawdziwa pociecha.

background image

Są też inne cechy odróżniające Długoletnią Przyjaźń od

tych, które zawiera się w późniejszym wieku. Na przykład
kiedy spotykam się towarzysko z ludźmi, całuję ich na
powitanie. Tego się oczekuje, to jest przyjęte. Jednak Suzanne
i ja nie możemy się całować, czułybyśmy się głupio. Nasza
przyjaźń scementowała się w czasach, kiedy zwyczajową
formą powitania było podstawienie nogi albo mocny
kuksaniec w ramię. Całowanie się traktowano jako idiotyczny,
beznadziejny rytuał dorosłych albo gwiazd filmowych. Nagle,
z dnia na dzień, świat się zmienił i okazało się, że mamy po
dwadzieścia parę lat, a ludzie z lewa, prawa i centrum
wyciskają wyrafinowane buziaki na policzkach znajomych.
Nie chcąc być uznane za dzikuski, obie dostosowałyśmy się -
teraz potrafimy przejść przez pomieszczenie pełne ludzi,
całując wszystkich po drodze. Aż w końcu docieramy do
siebie, wahamy się, odskakujemy, potrząsamy głowami i
mówimy: „Nieeee!" Następnie Suzanne usiłuje podstawić mi
nogę, a ja walę ją w ramię i - po wymianie tych uprzejmości -
z wydętymi ustami zmierzamy ku następnej osobie.

Prezenty urodzinowe to kolejna działka, na której

Długoletnia Przyjaźń różni się od zwyczajnej. Gdy zbliżają się
twoje urodziny, w towarzystwie większości przyjaciół możesz
zrobić aluzję - nawet bardzo wyraźną - do tego, co chciałabyś
dostać. Jeśli jednak nie podoba ci się to, co otrzymałaś,
udajesz, że prezent sprawił ci przyjemność, bo liczą się
zamiary, prawda? Jednak w przypadku DP taki altruizm nie
wchodzi w grę. Osaczają cię i mówią:

- Słuchaj, pogadajmy o moim prezencie urodzinowym.
Nie chcemy powtórki tego, co się stało, kiedy miałam

dwanaście lat.

A ty schylasz głowę i wzdragasz się na wspomnienie dnia,

w którym podarowałaś dwunastolatce zestaw biżuterii z

background image

napisem: „Od ośmiu do jedenastu lat". I to nawet nie była
twoja wina, twoja matka wybierała prezent.

- Pomyśl o Macu - radzi ci DP. - Pomyśl o szmince.
- W jakim kolorze?
- Takim - oznajmia, wyciąga szminkę z torebki i podaje ci

ją. - Wisisz mi piętnaście funtów.

Posiadanie DP aż się prosi o wspaniałe wspomnienia, a

przynajmniej o nietypowe. W towarzystwie innych ludzi
wspominam, dawnych chłopaków, dzikie imprezy, cudowne
lato 1995 roku, zakupy, podczas których zorientowałyśmy się,
że dzwony znowu są modne, dzień, w którym po raz pierwszy
użyłyśmy słowa „partner" na określenie swojego faceta. Kiedy
jednak Suzanne i ja wędrujemy ścieżką wspomnień, rozmowa
przebiega mniej więcej w taki sposób:

- Pamiętasz dzień, kiedy prawie utopiłyśmy się w Laragh?
- Pewnie, że pamiętam. Miałam wtedy dziewięć lat, nie?
- Twój tata się wściekł.
- Twój też.
- Ale się uśmiałyśmy!
Jednak skutkiem ubocznym DP jest to, że mało co uchodzi

ci na sucho. Znają twoje zwyczaje, nie ma dokąd uciec, nie ma
gdzie się skryć. Wiele razy zrobiłam na kolację coś
paskudnego i usiłowałam zminimalizować upokorzenie i
nienawiść do samej siebie, upierając się: „Zdarzyło mi się to
pierwszy raz w życiu". Czyli to nie moja wina, rozumiecie. To
po prostu niefortunny wypadek. Jeśli ktoś nie zna mnie
wystarczająco długo, uwierzy mi i będzie współczuł, i proszę
bardzo, spotkam się z oczekiwaną reakcją i poczuję się lepiej.
Z DP jest jednak inaczej. Kiedy opieprzono mnie za
spóźnienie do pracy, poskarżyłam się Suzanne, że tak
naprawdę jestem bardzo punktualna i prawie zawsze
przychodzę za wcześnie, i jakie to wszystko niesprawiedliwe.
Liczyłam na to, że się przyłączy i powie, że to bardzo

background image

niesprawiedliwe. Jednak zamiast obgadać moją szefową,
zmarszczyła złowrogo brew, a następnie bez trudu
przypomniała sobie wydarzenie sprzed szesnastu lat.

- A wtedy, kiedy opiekowałaś się dzieckiem Cartych?

Pamiętasz? Tak się spóźniłaś, że pani Carty musiała poprosić
o pomoc swoją siostrę i cię odprawili. Pamiętasz? Wtedy też
spóźniłaś się do pracy.

- To co innego - wymamrotałam.
Pewnie jednak nie. Te przyjaciółki mają dostęp do naszej

szczegółowej biografii. Co czasem może być uciążliwe, ale
częściej przynosi dziwną pociechę...

Dotychczas nie publikowany

background image

Dawaj miętówkę!
Wyszłam za mąż na Gwiazdkę. Nie dokładnie

dwudziestego piątego grudnia, ale cztery dni później: innymi
słowy, tak blisko Gwiazdki, że nie ma żadnej różnicy. Wtedy
wydawało mi się to dobrym pomysłem. Mieszkałam w
Londynie, ale ślub brałam w Dublinie. Mnóstwo ludzi
zaproszonych na wesele też mieszkało w Londynie, ale jako
emigranci przybywali do Irlandii na Gwiazdkę, by spędzić ją z
rodziną. Nie zdawałam sobie jednak sprawy z tego, że ślub na
Boże Narodzenie łączy się z pewnymi niepożądanymi
skutkami ubocznymi. Przede wszystkim w tamtym roku
odwołano święta w naszym domu. Rodzinna dieta rozpoczęła
się pół roku wcześniej. Przyleciałam do Londynu na weekend
i zauważyłam, że porcje na kolację podawaną przez moją
matkę są mniejsze niż dotychczasowe gargantuiczne uczty.
Jednak dopiero gdy skończyło się mięso oraz dwa dania
wegetariańskie i przyszedł czas na deser, uświadomiłam sobie,
że sytuacja naprawdę kiepsko wygląda. Zamiast jak zwykle
szeroko otworzyć drzwiczki zamrażalnika i krzyknąć kusząco:
„Magnum? Brunch? Czekoladowe szaleństwo?", ojciec
nastawił wodę na herbatę.

- Co się dzieje? - zapytałam.
Istniała możliwość, choć mało prawdopodobna, że nie

poszli do lodziarni i chwilowo skończył się im zapas lodów,
ale dlaczego nie zaproponowali mi bananów z sosem custard?

- Jesteśmy na diecie - poinformowała mnie mama. - Nie

chcę, żebyśmy wyglądali na twoich fotografiach ze ślubu jak
Billy i Bessie Bunterowie. Te zdjęcia zostaną na zawsze,
musimy prezentować się na nich dobrze i szczupło.

Wpatrywałam się w swojego ojca. Czy to prawda? Miał

zdrowe upodobanie do słodyczy, na pewno nie poddał się bez
walki. Jednak pokiwał ze smutkiem głową, niczym załamany
człowiek.

background image

- Nie chcemy wyglądać jak Billy i Bessie Bunterowie -

powtórzył. Najwyraźniej przeszedł pranie mózgu.

Ze strasznym przeczuciem zaczęłam wyliczać znaki

ostrzegawcze. Dlaczego nie dostrzegłam ich wcześniej?
Karton odtłuszczonego mleka na stole. Margaryna na chlebie.
Przerażona podeszłam do kredensu i otworzyłam go,
rozpaczliwie pragnąc, żeby spadła mi na głowę lawina ciastek
Hobnobs, Jaffa, Boasters i Clubmilks. Jednak na moją głowę
posypały się jedynie anemiczne okruszki, z pewnością po
jakichś dietetycznych herbatnikach.

Zatem była to prawda.
W każdy weekend, kiedy pojawiałam się w domu,

sytuacja wyglądała identycznie. Matka, łagodna i dobroduszna
kobieta, zaczyna budzić grozę, kiedy wbije sobie coś do
głowy. Doszły mnie słuchy - co prawda nigdy tego nie
potwierdzono - że w płaszczu ojca znaleziono papierek po
cukierku. Podobno załamała go drakońska dieta w
gospodarstwie domowym i zaczął oszukiwać. Jednak, jak już
wspomniałam, niczego mu nie udowodniono.

Tak czy owak, kiedy nadeszły święta, wszyscy wyglądali

całkiem smukło.

Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, ale uznałam, że matka

ogłosi zawieszenie broni przynajmniej na Boże Narodzenie.
Zazwyczaj na święta trudno się zmieścić w domu moich
rodziców, wszędzie walają się pudła herbatników, czekoladek,
paczki paluszków, kilometry puszek budweisera i jeden
ananas. Rodzice to hojni i serdeczni gospodarze. Zwykle
ojciec przez cały czas krąży między bagażnikiem samochodu i
jadalnią i ciągle wnosi kolejne puszki z herbatnikami oraz
dodatki do drinków. Zazwyczaj moja matka pilnie przygląda
się minimonopolowemu w salonie i pyta niespokojnie:

- Wystarczy nam? A jeśli ktoś przyjdzie?

background image

W tamtym roku jednak dom był królestwem dziewczynki

z zapałkami - wydawał się ponury, z pustymi kredensami (nie
były puste, rzecz jasna, ale wszystko jest względne).
Niechętne spojrzenia mojego rodzeństwa nie pozostawiały
wątpliwości, kto odpowiada za ten stan rzeczy.

- Żadnych mieszanek czekoladowych! - wrzeszczała

Caitriona. - Jak mamy grać w bombonierkowe zawody bez
bombonierek?

(Bombonierkowe zawody, gra dla dwóch lub więcej osób,

polegają na zjadaniu zawartości pudełka w kierunku
przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. To jedna z moich
ulubionych rozrywek, jestem w niej naprawdę dobra).

- Zagrajcie w jabłka - doradził mój biedny ojciec, kuląc

się pod obstrzałem ponurych spojrzeń, które mu rzuciliśmy.

- Święta to nie tylko bombonierki - ośmieliła się

zasugerować mama. Kolejne ponure spojrzenia. (Gdyby nie
gigantyczne pudełko roses, które dostałam od szefowej, nie
wiem, z czym zabarykadowałabym się w swojej sypialni w
Wigilię).

Dwa dni przed ślubem, dwudziestego siódmego grudnia,

mama wydała przyjęcie na cześć rodziny Pana. Jako że
teściowie to Anglicy, rodzice wzięli na swoje (wątłe) barki
ciężar wykazania się irlandzką gościnnością. Nagle, jakby
znikąd, pojawiło się jedzenie i picie.

Stół kuchenny, który niewiele ostatnio widział, zapełnił się

cudownym jedzeniem, zarówno pikantnym, jak i słodkim:
herbatnikami, wędzonym łososiem na żytnim chlebie,
orzechami nerkowca, ciastem, quichem, minikanapeczkami i
ananasem. Przy blatach kuchennych wrzała praca, mój tata
nakłuwał wykałaczkami parówki koktajlowe, a mama kroiła
świąteczne ciasto, które znienacka się zmaterializowało.

- Gdzie ty to wszystko ukrywałaś? - zapytał Tadhg.

background image

- W samochodzie - przyznała się mama wstydliwie. Nagle

zakrzyknęła: - Nie! - kiedy rozdarł sobie paczkę orzeszków i
zaczął je wrzucać do ust, jakby pił z butelki. - To dla gości!

- Mogłabyś mi pozwolić zjeść przynajmniej tyle -

wybełkotał. - Niemal zagłodziłaś nas na święta.

(Odbiegam od tematu, ale bardzo bym chciała wiedzieć,

co skłania dorosłych ludzi do zachowywania się niczym
rozwydrzone bachory już po półgodzinie przebywania pod
dachem rodziców. Nawet ja nie potrafię się od tego
powstrzymać).

Angielscy goście zjawili się punktualnie i zapędzono ich

do kuchni, żeby poznali moje rodzeństwo. Tadhg skinął im
głową i rozpromienił się z zamkniętymi ustami, gdyż nie mógł
się odezwać, zatkany kawałkiem quiche'u, który wrzucił sobie
do ust, ale nie zdążył przełknąć, kiedy mama otwierała drzwi.

Przez cały wieczór matka kontrolowała nas ile wlezie,

jednak nie mogła pojawić się w kilku miejscach naraz, a mnie
udało się wynieść z kuchni pudełko czekoladowych
kimberleys i upchnąć je w sypialni, gdzie Caitriona i ja
odbyłyśmy krótką, lecz satysfakcjonującą sesję pożerania
herbatników.

Następnego ranka pojawił się strach. Okłady z błota, które

zrobiłam, chcąc pozbyć się czekoladek, okazały się całkiem
bezużyteczne i obawiałam się, że gwiazdkowa orgia
skutecznie uniemożliwi mi wepchnięcie się w ślubną suknię.

Ale udało się, choć suwak wcale nie chciał ruszyć w górę.

Jednak wszystko poszło dobrze i mam kilka ślicznych zdjęć
mamy i taty. Wyglądają jak patyczaki (prawie).

„Irish Tatler", grudzień 1999

background image

Pan to chuligan
Pan lubi futbol. To dlatego, że jest mężczyzną. Ja nie lubię

futbolu. To dlatego, że jestem kobietą. Ale udaję, że lubię. To
dlatego, że jestem kobietą nowoczesną.

Kiedy Pan zadeklarował się jako kibic, przeżyłam szok.

To łagodny mężczyzna, a jego zainteresowania koncentrują
się wokół muzyki klasycznej i jazzu. Tak między nami,
uznałam, że jazz przysporzy mi jeszcze sporo kłopotów w
przyszłości.

Nienawidzę jazzu i przyznaję się do tego bez bicia. Po

prostu

go

nie

rozumiem.

Nienawidzę

jego

nieprzewidywalności, całego tego improwizowania bez
umiaru. Chciałabym wiedzieć, gdzie chór? Co złego w
rytmie? Chcę czegoś, do czego mogę przytupywać i nie robić
jednocześnie wrażenia, że wysyłam sygnały Morse'em.

Problem futbolowy okazał się bardziej dotkliwy, niż mi

się na początku wydawało. Wyszło na jaw, że nie chodzi tylko
o sympatię do futbolu w teorii. Pan ma swoją drużynę i
kibicuje jej od czasów dzieciństwa. (Nie jedną z tych znanych,
ale odnoszącą sukcesy inaczej drużynę o nazwie Watford).
Chodzi na ich mecze, jest radosny i w ekstazie, gdy
wygrywają; kapryśny, przygnębiony i niekomunikatywny,
kiedy przegrywają. Ma wielką nadzieję, że nasz jeszcze nie
poczęty syn będzie grał w tej drużynie.

Kupuje idiotyczne gadżety. Boisko Watford znajduje się w

miejscu o nazwie Vicarage Road i dzięki temu zostałam
niezbyt dumną posiadaczką niepokojąco drogich, czerwonych,
syntetycznych majtek z napisem: „Strzeliłam gola na Vicarage
Road" z przodu.

Nie chciałam być jedną z tych okutanych w swetry,

mamusiowatych paniuś, które strzelają językiem i wywalają
oczy do nieba za każdym razem, gdy padnie słowo na temat
futbolu. Przynajmniej zamierzałam udawać, że nie jestem.

background image

Miałam straszne przeczucie, że będę musiała bardzo się
postarać.

Na szczęście ze względu na to, że futbol stał się nowym

rock and rollem, orientowałam się w jego podstawach, kiedy
poznałam Pana. (Czasy się zmieniły, teraz komedia to nowy
futbol, więc może przynajmniej wy wkrótce będziecie mogły
przestać udawać zainteresowanie sportem. Szczęściary).

Wiedziałam zatem, że Man United noszą czerwone

koszulki, że Ooh Ah Cantona prawdopodobnie był
utrapieniem dla swojej matki i że ten, który ma zbyt blisko
osadzone oczy (przez co wygląda jak wiejski głupek), to Ryan
Giggs. Rozumiałam, że powinien mi się podobać. Nie
rozumiałam jedynie dlaczego.

Niestety, kiedy Pan rozmawiał o futbolu, nie dyskutował o

wyglądzie ani o żadnym innym aspekcie Ryana Giggsa.
Chodziło o bardziej techniczne sprawy. Przyłożyłam się więc
do nauki. Zadawałam pytania i udawało mi się wysłuchiwać
odpowiedzi bez zapadania w śpiączkę. Teraz, dzięki Bogu,
rozumiem zasady. Mogę szafować zwrotami w rodzaju „pole
karne" i „dał się ograć". Nawet dostąpiłam najwyższego
sakramentu, najświętszego z najświętszych, gdyż poznałam
zasady pułapek ofsajdowych.

Jedyny problem polega na tym, że mimo swojej rozległej

już wiedzy nadal nie lubię futbolu. Ochota, by strzelać
językiem i wznosić oczy ku niebu pojawia się za każdym
razem, gdy tylko pada jakaś wzmianka na jego temat.

Kiedy już przez jakiś czas ze sobą chodziliśmy, Pan

poprosił mnie, żebym towarzyszyła mu na meczu.

- Nie każdą dziewczynę zabieram na mecz - powiedział

czule.

Uśmiechnęłam się z wysiłkiem.
Zgodziłam się z trzech powodów, tylko z trzech:
1) kochałam go,

background image

2) obiecał, że kupi mi frytki w drodze z pubu na mecz,
3) zwolnił mnie z obowiązku pójścia na koncert

saksofonisty

jazzowego

w

Ronnie

Scott's,

muzyka

złowieszczo opisywanego jako „purysta".

Mecz okazał się odkryciem. Atmosfera była niepokojąco

plemienna i prymitywna. W powietrzu unosiło się tyle
testosteronu, że o mało nie wyrosła mi broda. Najgorsza
jednak była zmiana w moim facecie - w ciągu dnia łagodny
analityk komputerowy, lew w sobotnie popołudnie na meczu...

Kim było to parskające zwierzę obok mnie, z twarzą

wykrzywioną

nienawiścią,

fałszujące

wrzaskliwie:

JESTEŚCIE DO DUPY I DOBRZE O TYM WIECIE w
kierunku pozbawionych twarzy kibiców na końcu boiska?
Byłam przerażona. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść.

- Dlaczego nie śpiewasz? - Trącił mnie łokciem. -

Śpiewaj. Jesteście do dupy i dobrze...

Trudna do przełknięcia prawda jest taka, że jego drużyna

nie gra najlepiej. Znajduje się w pierwszej lidze, która - jak
każdy wie - jest tak naprawdę drugą ligą. Byłam na jeszcze
paru meczach i okropnie się sfrustrowałam, bo te dupki nie
strzeliły gola. Biegły całą drogę do bramki i nagle zaczynały
się kręcić nieśmiało dookoła niej, jak nastolatek próbujący
zebrać się na odwagę i poprosić dziewczynę do tańca.

- Ty pierwszy. - Kordialnie zachęcali gestem kolegę z

drużyny. - Nie, nalegam, ty pierwszy.

Zdiagnozowałam to jako strach przed sukcesem. Złożyłam

Panu propozycję:

- Może będziemy kibicowali komuś innemu? Komuś, kto

od czasu do czasu wygrywa?

Wściekł się. Mamrotał coś i jąkał się na temat lojalności i

stałości poglądów, na dobre i na złe, w zdrowiu i chorobie.

- Nie można wybierać, komu się kibicuje - ofuknął mnie.

background image

- Z tym się człowiek godzi, to jest narzucone, tu nikt nie

ma nic do powiedzenia.

- To tylko drużyna piłkarska - wymamrotałam. - Nie

twoje przeznaczenie.

- A kogo dokładnie chciałabyś wesprzeć swoją

lojalnością? ! - parsknął.

- No cóż... - Nagle nie byłam taka pewna siebie. Nie

spodziewałam się tak gwałtownej reakcji. - Myślałam, że
może Manchester United....

- Man United! - Na jego twarzy malowało się

obrzydzenie. - Tę bandę dupków. - To zdumiewające, ilu ludzi
nienawidzi Manchester United i ich dokonań. - Im kibicują
jedynie ludzie, którzy nie mają pojęcia o futbolu - wysyczał.

No cóż, to do mnie doskonale pasowało.
Najgorsze jednak w futbolu jest to, że załazi za skórę.

Nawet jeśli się tego nie chce. Nawet jeśli się z tym walczy.
Wiem, bo ostatnio, kiedy „ich" drużyna dorównywała „naszej"
w umiejętnościach, ku swojemu przerażeniu zorientowałam
się, że osobą, która gorliwie przewodzi śpiewaniu na melodię
One Packie Bonner: „NIE TRAFILIBYŚCIE NAWET
KURWIE, NIE TRAFILIBYŚCIE NAWET KURWIE",
jestem ja sama.

„Irish Tatler", listopad 1997

background image

Przyj!
Do niedawna nie znałam nikogo, kto ma dziecko. Od

czasu do czasu słyszałam o jakiejś ciężarnej przyjaciółce
przyjaciółki. Były to jednak zawsze zorganizowane, władcze
kobiety, które nosiły opaski i spodnie z bawełny i które
wydawały się mnie bardzo potępiać.

- O, ta i ta zaciążyła - mawiała moja przyjaciółka.
Ja zaś mruczałam jakieś frazesy i myślałam, że - jak silniki

Formuły Pierwszej albo zwyczaje godowe kolibrów - ciężarne
kobiety nie mają ze mną nic wspólnego.

Jednak wszystko wykonało wielki skok, kiedy moje

przyjaciółki zaczęły rodzić dzieci. Nagle pętla się zacisnęła,
gdyż tak zapragnęłam dziecka, że stałam się zagrożeniem dla
siebie i innych.

Patrzę na dziecko i moja macica zaczyna wariować.

Dosłownie ciska się w poszukiwaniu dziecka do noszenia.
Znienacka poczułam współczucie dla kobiet, które kradną
dzieci z wózków pozostawionych pod kioskami. Kiedy mijam
na ulicy wózek spacerowy, cała się rozpływam. Z
błyszczącym wzrokiem pytam Pana:

- Widziałeś to śliczne dziecko?
- Nie - odpowiada zazwyczaj bardzo, bardzo stanowczo.
Mam mieszane uczucia co do ciąży. Z jednej strony

cudownie byłoby jeść za dwoje. Nie to, żebym teraz nie jadła,
ale przynajmniej nie musiałabym czuć się winna. Z drugiej
strony przez całe życie usiłowałam wymodelować swoje ciało
w coś, na co będę mogła spojrzeć bez krzywienia się do lustra.
Ciąża położyłaby kres tym marzeniom, bo należę do osób,
które przez dziewięć miesięcy utyłyby dwadzieścia pięć
kilogramów i nigdy by ich nie zrzuciły.

Inną przeszkodą w moim marzeniu, żeby zajść w ciążę,

jest potworny strach. Zdumiewa mnie, że coś tak rzekomo
naturalnego jak poród może tak bardzo boleć. Matka natura

background image

musiała zrobić sobie wolne - może wieczorem się upiła -
kiedy usiadła przy tablicy i wymyśliła szczegóły porodu.
Przecież to nie ma sensu. To biologiczny odpowiednik
zapędzenia się w ślepą uliczkę. Tak, matko naturo, wiem, jak
wchodzi, w porządku, nie mam zastrzeżeń, ale na nikim nie
zrobiłaś wrażenia planem wychodzenia.

Tak czy owak, istnieje zmowa milczenia wokół bólów

porodowych. Dopadam dzieciate przyjaciółki i błagam:

- Bądź ze mną szczera, bądź ze mną naprawdę szczera.

Opowiedz mi, jak straszny jest ten ból. Muszę wiedzieć.

Zamiast jednak zagłębić się w długie, krwawe opisy,

uśmiechają się tylko z rozmarzeniem i mówią:

- Chyba trochę bolało. Ale kiedy jest już po wszystkim,

patrzysz na dziecko w swoich ramionach i myślisz:
DZIECKO! Co za cud! Dzień, w którym urodziła się/urodził
się Heidi/Lennox/Saoirse był pierwszym dniem mojego życia,
w którym poczułam się cała i pełna...

- Czy to bardziej boli niż woskowanie nóg? - przerywam

szorstko te liryczne wspomnienia. - Czy łzawią ci oczy?

One jednak tylko dziwnie się uśmiechają i nigdy nie wdają

się w szczegóły.

Moja przyjaciółka Kathy to jedyna osoba, która jest ze

mną przynajmniej częściowo szczera.

- Widziałaś kiedyś western, w którym Indianie łapią

kogoś i przywiązują go do dwóch dzikich ogierów, po czym
zwierzęta rozbiegają się w przeciwne strony? - zapytała.

W milczeniu pokiwałam głową.
- Taki jest właśnie poród. Ale na końcu pojawia się

dziecko. DZIECKO! To cud...

- Dziękuję - przerwałam i odeszłam, żeby usiąść z głową

między kolanami.

Kathy przez cały czas gadała o naturalnym porodzie.

Wzdragała się przed meperydyną, gdyż poród to jedno z

background image

najważniejszych życiowych doświadczeń i chciała być
podczas

niego

świadoma.

Co

do

znieczulenia

zewnątrzoponowego, oświadczała wszem wobec, że nigdy nie
słyszała o czymś równie obrzydliwym jak wsadzanie igły w
kręgosłup, by uśmierzyć ból. Mówiła, że nie potrzebuje
żadnych chemikaliów. Zamierzała urodzić w wodzie, która
miała złagodzić bóle. No i poza tym nauczyła się oddychać.

Tuż po rozpoczęciu porodu błagała o głupiego jasia. Po

którym rzygnęła. Później wymusiła na lekarzach meperydynę,
co chyba nie było najlepszym pomysłem, bo nie złagodziła
bólu. Wkrótce darła się o znieczulenie zewnątrzoponowe, ale
było już za późno.

- Oddychaj! - powtarzał jej facet. - Przypomnij sobie,

czego uczyliśmy się w szkole rodzenia. Głęboki wdech,
głęboki wydech.

- Dol się! - wyszlochała z twarzą ściągniętą bólem i

potem spływającym z całego ciała. - To wszystko przez ciebie.
Jeśli to przeżyję, a pewnie nie, nie chcę nigdy więcej oglądać
twojego fiutka.

Rozumiecie zatem mój niepokój. Chcę znieczulenia

zewnątrz oponowego, co najmniej.

Gorszy jednak niż strach przed urodzeniem dziecka jest

strach przed nieurodzeniem dziecka. Dziecko mojej
przyjaciółki Judith tak się spóźniało, że przyszła do mnie
pewnego dnia, w dziesiątym miesiącu ciąży, i powiedziała
wysokim, pełnym napięcia głosem:

- Nigdy nie urodzę tego dziecka. Już zawsze będę w

ciąży. Aż do śmierci. Ale nie ma sprawy. Przyzwyczaiłam się.

Była przerażona. W każdy wtorek wychodziła z

przedporodowych zajęć pływania, żegnana życzliwie przez
inne kobiety.

background image

- Pewnie nie zobaczymy się w przyszłym tygodniu.

Jednak w następnym tygodniu Judith wracała na zajęcia,
zawstydzona i nadal ciężarna.

- Jeszcze nie - mamrotała. W końcu przestała

przychodzić.

Kiedy ona i jej facet Danny wsiadali do samochodu,

sąsiedzi z ulicy przybiegali dobrze im życzyć, szeptali
bezgłośnie „powodzenia" od progu, wyciągali kciuki w
oknach, tylko po to, by usłyszeć:

- Eee, nie, jedziemy do Tesco.
Następnie

postanowili

oszukać

przeznaczenie,

wyjeżdżając na jeden dzień do modnego hotelu, gdyż wyszli z
założenia, że jeśli wydadzą kupę forsy i będą się na to cieszyli,
na pewno stanie się coś, co zepsuje im przyjemność. Los
jednak nie jest głupcem i wieczór minął bez przeszkód.

W końcu urodziła dziecko, niemal o miesiąc za późno.
- I jak było? - zapytałam z niepokojem. - Czy ból był

straszliwy?

- Nie pamiętam - odparła pogodnie. - Może trochę bolało.

Ale wystarczyło, że spojrzałam na dziecko w swoich
ramionach i pomyślałam: DZIECKO! Co za cud...

„Irish Tatler", sierpień 1998

background image

Raszpunko, Raszpunko, zrzuć nam suszarkę!
W czerwcu, dwa lata temu, mój brat Niall się ożenił, a

ponieważ mieszkał i pracował w Pradze, poczucie
przyzwoitości nakazało mu tam wziąć ślub. Wyjechaliśmy,
dziesiątki krewnych i znajomych, na pięciodniową
potańcówkę najpierw do Londynu, a potem do Republiki
Czeskiej.

Goście zajęli mniej więcej dwadzieścia rzędów w

samolocie. Jako że my, Irlandczycy, cieszymy się opinią
zabawowych, ale przyjaznych (innymi słowy, upijamy się,
tylko nie wszczynamy burd), zaczęliśmy to udowadniać
jeszcze przed opuszczeniem Dublina. Na pokładzie samolotu
trwały zawody polegające na rozmawianiu z osobą siedzącą
jak najdalej - wymagały wstawania i wrzeszczenia nad
głowami innych, i wymiany niejasnych zniewag między
ludźmi, którzy bardzo długo się przyjaźnią. Żal mi było
jednego czy dwóch pasażerów, którzy nie należeli do naszej
paczki.

Pierwsza ofiara padła na Heathrow. Nie - choć trudno

będzie wam uwierzyć - przez picie, ale dlatego, że członek
naszej wyprawy zapomniał paszportu. Nie miał szans na
podróż, więc ze smutkiem pomachaliśmy mu na pożegnanie.

Moja matka, moja siostra Rita - Anne i ja kupiłyśmy sobie

gigantyczne, łatwo gniotące się kapelusze na zabawę.

- Strzeżcie ich jak oka w głowie - powiedziała ponuro

ekspedientka w sklepie. - Najmniejszy wstrząs zmieni ich
kształt. Dokądkolwiek lecicie, nie oddawajcie ich razem z
bagażem. Bagażowi zerkną tylko na pudełka do kapeluszy i
pomyślą: „Snobistyczne krowy". Będą ciskać nimi po całym
luku i nic nie zostanie z kapeluszy, kiedy już dolecicie do
Peru.

- Do Pragi - poprawiłam ją z roztargnieniem i nerwowo

przełknęłam ślinę. Nie byłam pewna, skąd się wzięła jej

background image

ponura wizja, ale kobiecie udało się śmiertelnie nas
wystraszyć. Zatem zabrałyśmy pudła z kapeluszami do
samolotu, ściskając je opiekuńczo w ramionach. Wkrótce
doszło do gwałtownej szarpaniny, kiedy stewardesa usiłowała
wyrwać pudło z rąk mojej mamy i umieścić je na półce nad jej
głową, ale biedna nie miała szans. Chodzi mi o stewardesę,
naturalnie.

Kiedy dotarłyśmy na Heathrow, zwiedzanie strefy

wolnocłowej wraz z pudłami, które trzymałyśmy równie
delikatnie jak pojemniki z nitrogliceryną, zaczęło nas nużyć.
Miałam dosyć ludzi trącających się i parskających na nasz
widok: „To znowu te. Te z kapeluszami".

Zatem

pouczyłyśmy

ojca,

jak

niewiarygodnie,

niesłychanie delikatne są kapelusze, zostawiłyśmy cenny
ładunek pod jego opieką i odeszłyśmy, żeby mama mogła
powydziwiać nad cenami kosmetyków La Prairie. Po
powrocie ujrzałyśmy, że pudła są rzucone niedbale jedno na
drugie, ojciec zaś wygodnie opiera nogi na stojącym najwyżej.
Wybuchło zamieszanie.

Kilka godzin później pojawiliśmy się en masse w hotelu.

Okazał się małym, czarującym przybytkiem nieudolności.
Kiedy tylko rozlokowaliśmy się w pokojach, zapragnęłam się
dowiedzieć, czy Caitriona przyleciała już z Nowego Jorku,
więc zadzwoniłam do Petera, recepcjonisty (także barmana,
tragarza i pokojówki), który zajrzał do księgi i poinformował
mnie, że pani Keyes mieszka w pokoju 203. Radośnie
wpadłam na korytarz, śpiesząc na powitanie Caitriony, ale
zatrzymałam się raptownie, gdy uświadomiłam sobie, że to j a
mieszkam w pokoju 203. Wróciłam do Petera, żeby wyjaśnić
nieporozumienie. Bardzo mnie przepraszał i wyjaśnił, że
Caitriona mieszka w pokoju 405. Pobiegłam po schodach na
górę, ale kiedy zapukałam do drzwi pokoju 405, otworzyła je
moja matka w samej halce.

background image

- C o? - zapytała. - Czego szukasz?
- Chciałabym wiedzieć, co robisz w pokoju Caitriony w

samej halce?

- To mój pokój - odparła wrogo. - Ale twój ojciec biega

po schodach mimo problemów z biodrem i szuka Caitriony, a
dotąd znalazł tylko Tadhga i Ritę - Anne.

Ponownie wróciłam do recepcjonisty.
- Peter - mówię mu. - Tu jest więcej niż jedna Keyes.

Przyjechało ich przynajmniej siedmioro.

Później tego samego wieczoru przybyła nam jeszcze jedna

ofiara - któreś z nas chciało zapłacić za kolejkę w Jamesie
Joysie i odkryło, że zamiast czeskich koron ma portfel pełen
koron islandzkich.

- A myślałem, że zrobiłem taki korzystny interes -

lamentował ów nieszczęśnik. - Powinienem był się domyślić.

Zostały nam dwa dni do ceremonii, które spędziliśmy na

zwiedzaniu, część z nas robiła to z barowego stołka w Jamesie
Joysie. Wszyscy dostają spazmów z zachwytu nad urodą
Pragi, która rzeczywiście jest niewiarygodnie ładna. Wygląda
jak disneyowskie miasteczko ze środkowej Europy, cała
pastelowa, pełna spiczastych dachów, piernikowych domków,
bajkowych zamków i złotych pałaców. Najbardziej jednak
zafascynowały mnie praskie kobiety, gdyż próbowały
nadrobić pięćdziesiąt lat szarego, okropnego komunizmu i
zdołały dotrzeć do roku 1985. Nastroszone fryzury,
nieprawdopodobne ilości makijażu, im bardziej skąpe stroje,
tym lepiej. Męski raj. Jedna kelnerka w naszym hotelu
wypełniała swoje obowiązki niemal nago, jej szczupła szyja
chwiała się pod ciężarem ogromnych ilości pomarańczowego
podkładu i fioletowego cienia oraz przypominających
indiańskie barwy wojenne smug jaskraworóżowego różu.

Spodobał się jej Pan, co mnie zaskoczyło, gdyż po ślubie

łatwo przywyknąć do myśli, że nikt nie flirtuje już z tobą ani z

background image

twoim facetem, nawet sami ze sobą nie flirtujecie. Szczerzyła
zęby za każdym razem, gdy spoczął na nim jej wzrok. Nie
ukrywała swojej pogardy dla mnie, z moim kremem
koloryzującym, przeźroczystym błyszczkiem i luźnymi,
aseksualnymi - ja je nazywam wygodnymi - strojami. Są
modne w Irlandii, chciałam jej powiedzieć. Słyszałaś kiedyś o
sportowym szyku? Co? Mogłam sobie wyobrazić, jak uskarża
się na mnie swoim przyjaciółkom: „No bo wiecie (po czesku,
rzecz jasna), no bo co on w niej widzi? Mogłaby się trochę
wysilić".

Rankiem w dniu ślubu przejaśniło się i wyglądało na to, że

będzie to najgorętszy dzień od pięćdziesięciu lat. Mój ojciec
gniótł swój cylinder i frak i wyglądał, jakby miał się
rozpłakać.

- Rozpuszczę się - narzekał.
- To przykre - odparła mama.
Tymczasem trwał inny dramat. Okazało się, że w całym

hotelu jest tylko jedna suszarka, ale nikt nie mógł jej dostać,
gdyż jej właścicielka została - przypadkowo, jak się upierała -
zamknięta w pokoju przez męża. Grupka zdesperowanych
kobiet z mokrymi włosami zebrała się na kamiennym
podwórzu, cztery piętra pod jej oknem, błagając:

- Raszpunko, Raszpunko, zrzuć nam suszarkę.
- Nie - odpowiadała. - Rozbije się.
W końcu wszyscy byliśmy gotowi i pojawiła się

taksówka. Mój kierowca nie znał drogi do kościoła, więc
stwierdził, że będzie śledził jedną z innych taksówek. I śledził,
jadąc PRZED nią. To mnie zaniepokoiło, nie chciałam, żeby
Republika Czeska zastąpiła Irlandię na pozycji najbardziej
nielogicznego i czarująco dziwacznego kraju Europy.

Dotarliśmy do kościoła na czas. Miałyśmy wysuszone

włosy, nie zniszczone kapelusze, panna młoda wyglądała

background image

pięknie, pan młody imponująco, ślub mnie wzruszył,
przemowy były wspaniale, taniec żywiołowy. Świetny dzień.

„Irish Tatler", czerwiec 1999

background image

Szczęściarz O'Leary - książę wśród psów
Niektórzy ludzie kochają psy, inni nie. Ja należę do tej

drugiej kategorii i właściwie nie chodzi o to, że nie lubię
psów, tylko o to, że bardzo się ich boję. To, że w Londynie
mieszkałam obok osiedla, w którym posiadanie pit bulla było
równie obowiązkowe jak posiadanie kryminalnej przeszłości,
też mi nie pomogło. Za każdym razem, gdy wychodziłam po
gazetę, wpadałam na wytatuowanych osiłków (mówię o
kobietach) ze złymi, masywnymi psami i w nowych
plastikowych kurtkach Adidasa. Dla nich pies był niezbędnym
akcesorium. Oświadczeniem. (Można je luźno przetłumaczyć
jako: „Nie stać mnie na uzi"). Ci ludzie nie byli miłośnikami
psów; byli mizantropami, mijając mnie, nigdy nie usuwali się
na bok, a ich wygląd i zachowanie bardzo pasowało do
wyglądu i zachowania ich pit bulli. Takie same krótkie,
masywne kończyny, wywołana sterydami agresja i wrogość
pełną gębą.

Ja jednak boję się nawet miłych psów, co stanowi

problem, gdy odwiedzam właścicieli takich czworonogów. Na
myśl o tym, że pies mógłby na mnie wskoczyć i - Boże broń -
mnie polizać, niemal mdleję z przerażenia. Kiedy Pan po raz
pierwszy zaprosił mnie do swoich rodziców, sparaliżował
mnie strach. Nie tylko z powodu oczywistego stresu
spowodowanego wizytacją u teściów. Odkryłam po prostu, że
mają psa, którego bardzo kochają.

W rozmowie z Panem nerwowo zauważyłam, że pies

może stanowić problem. Pan odszedł, wykonał parę telefonów
i powrócił cały rozpromieniony, po czym stwierdził:

- Wszystko jest pod kontrolą, mają kojec.
Odczułam niezwykłą ulgę. Dopóki nie uświadomiłam

sobie, że być może źle go zrozumiałam. Może kojec
przeznaczono dla mnie, może ja miałam tam tkwić na
łańcuchu, chłepcząc wodę z miski i wyjąc do księżyca,

background image

podczas gdy pies będzie siedział na kanapie naprzeciwko
moich teściów w najlepszym pokoju, z nogą na nodze,
prowadząc uprzejmą wymianę zdań i popijając herbatę
Lapsang Souchong z porcelanowej filiżanki, z wytwornie
odgiętym małym palcem?

Nie chodzi o strach, że pies zrobi mi krzywdę - a

właściwie tak. Przeraża mnie jednak także „psowatość" psów.
Gdybym wam powiedziała, że od samego patrzenia na ich
zdjęcia wyskakuje mi gęsia skórka, pewnie byście się uśmiali,
ale to prawda.

Życie osoby, która boi się psów, nie jest łatwe. Większość

właścicieli tych czworonogów upiera się, że po prostu nie
trafiłam jeszcze na właściwego psa. Zwyczajnie nie potrafią
zaakceptować kogoś, kto nie wariuje z zachwytu nad ich
ulubieńcem. Nieważne, ile razy powtarzałam, że nie mam nic
przeciwko ich przyjacielowi, ale po prostu tkwię w szponach
irracjonalnego strachu. Zawsze współczująco kiwają głowami
i chrząkają uspokajająco, a kiedy już skończę opowiadać o
swojej fobii, zapada krótka cisza. Następnie otwierają usta i
mówią:

- Rozumiem, ale może po prostu poklepiesz Rivera/Sad -

dama/Danę/Buntownika? No już, podrap go po brzuszku,
pokocha cię. Mówię ci, że nie skrzywdziłby nawet muchy. No
tak, raz ugryzł jedną dziewczynkę, ale ciągnęła go za ogon,
zazwyczaj jest najspokojniejszym...

Nie wiem, dlaczego cierpię na tę fobię. Może pies wetknął

pysk do mojego wózeczka, kiedy byłam dzieckiem, i obnażył
zęby. Może to nabyty strach (odrobina rozeznania w
psychologii bywa niebezpieczna); moja matka też nigdy nie
przepadała za psami. Co nie przeszkadzało Niallowi,
Caitrionie, Tadhgowi i Ricie - Anne żądać: „Możemy kupić
psa, mamo? Możemy, mamo? Możemy?", każdego dnia przez
dwadzieścia lat. Na co moja matka niezmiennie odpowiadała:

background image

„Jeśli pojawi się pies, ja odejdę". Następowała krótka przerwa,
podczas której moje rodzeństwo ze sceptycznym wyrazem
twarzy prowadziło między sobą krótką dyskusję. Rezultat był
zawsze taki sam.

- No to dzięki, mamo - mówił wybrany rzecznik. -

Wielkie dzięki i powodzenia w świecie.

Ale był jeden pies, który nie wzbudzał we mnie dzikiej

trwogi. Ten pies to nieżyjący już wielki Szczęściarz O'Leary.
Szczęściarz O'Leary należał do pewnej rodziny na naszej
ulicy, ale wołał kręcić się przy nas.

Nie bałam się Szczęściarza O'Leary'ego, bo nigdy tak

naprawdę nie wierzyłam, że to pies. Byłam pewna, że za
sprawą jakiegoś ohydnego zaklęcia Szczęściarz O'Leary
zamienił się w zwierzę. Zamiast żabą, stał się jednak cocker -
spanielem o uszach pokrytych sierścią skręconą jak po trwałej
na baranka.

Dziwne rzeczy działy się wokół Szczęściarza O'Leary'ego.

Na przykład nasz dzwonek znajdował się co najmniej półtora
metra nad ziemią, tak wysoko, że ja ledwie go dosięgałam.
Często jednak dzwonił, a gdy się otwierało, na zewnątrz
znajdował się tylko sześćdziesięciocentymetrowy Szczęściarz,
dyszał i machał ogonem.

„Cześć", zdawał się mówić. „Wyjdziesz się trochę

uśmiać"?

Pewnego popołudnia leżałam w łóżku chora na grypę.

Obolała i spocona usłyszałam dziwne, odległe skomlenie.
Jakby upiorny, nieziemski lament. Byłam zachwycona. Jeśli
miałam halucynacje słuchowe, oznaczało to, że n a p r a w d ę
bardzo się rozchorowałam i jeszcze przynajmniej przez
tydzień nie pójdę do szkoły.

Przez kilka godzin czułam się podniesiona na duchu i

podśpiewywałam w rytm odległego jęku. Może to banshee
oznajmia moją rychłą śmierć, zastanawiałam się z

background image

rozmarzeniem. Przez otwarte drzwi widziałam, jak mama
idzie po schodach ze świeżym praniem. Słabym głosem
usiłowałam opowiedzieć jej o banshee i o tym, że potrzebuję
długopisu i papieru, aby spisać testament.

- Za chwilę. - Wskazała ręką pranie i otworzyła drzwi

sypialni. Nigdy nie zapomnę tego, co się później stało.

Rozległo się drapanie i kakofonia histerycznych

dźwięków, a Szczęściarz O'Leary błyskawicznie wyskoczył z
sypialni mamy. Na moich rozgorączkowanych oczach stanął
na tylnych łapach, przednie oparł o matkę i zatańczył z nią
radośnie, by uczcić swoje wyzwolenie. Jego uszy
podskakiwały, a wyprasowane koszule i ręczniki pofrunęły we
wszystkie cztery kąty półpiętra.

Kiedy skończył tańczyć, pomaszerował ku mnie.
„Wołałem cię", zdawały się mówić jego oczy. „Dlaczego

mnie nie wypuściłaś?"

Najdziwniejsze jest to, że nikt nie umiał wyjaśnić, jakim

cudem Szczęściarz O'Leary zdołał wejść do domu, wspiąć się
po schodach i zamknąć w sypialni matki. Co dziwniejsze,
mama się upiera, że zużyto sporo jej kosmetyków do makijażu
i ruszano ubrania, buty i biżuterię...

„Irish Tatler", czerwiec 1998

background image

Czas, by młodsi bracia pomogli w przyjęciu
Organizowanie przyjęcia - czy nie przypomina trochę

porodu? Straszliwy ból, ale kiedy mija, przychodzi dziwna
amnezja i ludzie pamiętają jedynie to, co dobre. Tylko w taki
sposób mogę wyjaśnić to, że wciąż urządzam przyjęcia.

Kiedy byłam młodsza i wynajmowałam mieszkanie,

sprawy wyglądały inaczej. Wtedy imprezy po prostu się
zdarzały, płynnie, spontanicznie. Była to jedynie kwestia
przeprowadzenia wszystkich z pubu do mojego mieszkania.
Co komu szkodziła dziura po papierosie albo nawet dwie w
ohydnej wykładzinie - pewnie ją tylko upiększały. Kogo
obchodziło, że ktoś uczepił się zasłon i wyrwał pół pręta ze
ściany. Mogłam z tym żyć (i żyłam) przez dobre pół roku
(albo, jeśli ujmiemy to inaczej, do przeprowadzki).

Tak czy owak, jakiś czas temu zdecydowałam się urządzić

przyjęcie. Prawdziwe przyjęcie, z zaproszeniami, aprowizacją
i tak dalej. Sporządziłam listę i z przyjemnym zaskoczeniem
odkryłam, że znam mnóstwo ludzi. Następnie na komputerze
zaprojektowałam zaproszenia, porozsyłałam je i zaczęłam się
zastanawiać, ile kupić picia i jedzenia. Nawet - idiotka -
cieszyłam się na tę imprezę.

Jednak przez następne dwa tygodnie dostałam niepokojąco

wysoką liczbę odmownych odpowiedzi - ludzie wyjeżdżali na
wakacje, rodzili dzieci albo brali ślub i takie tam podobne
wymówki. Setki razy usłyszałam: „W każdy inny weekend
przyszlibyśmy z rozkoszą". I choć na zaproszeniach napisane
było RSVP, nikt nie odpowiedział, że się pojawi.

Poczułam na gardle ucisk strachu i nagle zaczęłam

żałować, że w ogóle to wszystko rozkręciłam. Następnie
wpadłam na ulicy na jednego z zaproszonych gości, który
stwierdził, że przyjdzie, oczywiście. Dodał nawet, że się
cieszy! Z wahaniem uznałam, że to dobry znak, i

background image

postanowiłam przestać czuć się jak Jan bez Ziomków. Jeśli
ktoś nie odmówił wprost, oznaczało, że przyjdzie.

Zatem na zakupy!
Jako nieodrodna Irlandka, zapytałam w monopolowym, ile

alkoholu potrzebuję na sto osób (przewidywana liczba gości).
Kiedy mi powiedział ile, stwierdziłam:

- W porządku! Dwa razy tyle!
- Dwa razy? - spytał z niedowierzaniem Pan.
- Nie! Masz rację! Trzy razy tyle!
Potem przyszła kolej na jedzenie. Zdecydowaliśmy się na

zimne zakąski, bo nie dalibyśmy sobie rady z półmiskami - nie
było sensu biegać, nie nauczywszy się chodzić. Jednak koszty
wprawiły nas w osłupienie.

- Nie, nie, myślałam o miniquiche'ach, nie tych dużych -

wyjaśniłam ekspedientce, sądząc, że źle mnie usłyszała.

Jednak nie było mowy o nieporozumieniu, ze zdumieniem

przekonałam się, że one naprawdę tyle kosztują. Przecież były
takie drobne. Mini, jak głosiła nazwa. Poza tym nikt ich nie je
- ludzie rzucają nimi w osoby, które im się podobają, a
następnie wgniatają quiche w dywan, kiedy przedmiot
pożądania ich odtrąca.

Zagryźliśmy wargi i zapłaciliśmy.
Na parę dni przed imprezą posypały się odpowiedzi

odmowne. Byłam przerażona, że nikt, ale to zupełnie nikt się
nie pojawi. Zaczęłam przeglądać stare notatniki i dzwonić na
dawno odłączone numery albo przeprowadzać rozmowy w
rodzaju: „O, wyprowadził się do Argentyny? Sześć lat temu?
Ależ ten czas leci. Tak czy owak, nie znam pana, ale ma pan
miły głos. Może przyszedłby pan na przyjęcie w najbliższą
sobotę? Błagam".

W rozpaczliwej próbie zapełnienia imprezy - na tym

etapie miałam gdzieś, k t o się zjawi - obdzwoniłam przyjaciół
i błagałam ich, żeby przyprowadzali wszystkich znajomych.

background image

W chwili inspiracji powiedziałam Tadhgowi - młodemu
człowiekowi, który potrafi się bawić - żeby sprowadził swoich
kumpli. Przyjrzał mi się uważnie i spytał, czy na pewno wiem,
w co się pakuję. Zapewniłam go, że tak.

- No dobra, będzie na ciebie... - mruknął.
W końcu przyszedł dzień imprezy i przyjrzałam się całej

sytuacji: była kiepska, ale nie beznadziejna. Siedemnaście
osób z pierwszej listy wciąż nie odwołało przyjścia. Z iskierką
nadziei ja i Pan poszliśmy po jedzenie, a po powrocie do
domu zastaliśmy na automatycznej sekretarce siedemnaście
wiadomości od gości odwołujących przyjście.

To koniec. Chciałam darować sobie cały ten poroniony

pomysł, ale nie mogłam. Rozejrzałam się po pełnej jedzenia
kuchni i poczułam się tak, jakby miniquiche śmiały mi się w
twarz.

Na zaproszeniu napisano wpół do dziesiątej. Znając grozę

sytuacji, moi najbliżsi przyjaciele pojawili się o dziewiątej. Za
piętnaście jedenasta byłam tylko ja, oni i rozpacz. Mieliśmy
mnóstwo drinków red square dla „młodych ludzi", ale
trzydziestoparolatkowie przyssali się do nich z entuzjazmem
desperatów. Jedna z moich przyjaciółek, napędzana wódką i
tauryną, ośmieliła się zasugerować bez przekonania, że i tak
możemy się dobrze bawić. Reszta kazała jej się przymknąć.

Nagle, za dziesięć jedenasta, ponure milczenie przerwał

dzwonek do drzwi - za nimi stał człowiek (nawet nie
pamiętałam, że go zaprosiłam) z szóstką przyjaciół. Parę chwil
później dzwonek odezwał się ponownie - ktoś, kto wcześniej
miał się nie pojawić („ale odwołano ślub!"), też przyszedł z
własnym towarzystwem. Wszyscy ruszyli prosto do kuchni i
zaczęli rzucać w siebie kanapeczkami na chlebie sezamowym.
Odprężyłam się. To zaczynało przypominać imprezę.

Dzwonek zadzwonił raz jeszcze, a kiedy otworzyłam

drzwi, ujrzałam ogród zatłoczony ludźmi - przybył Tadhg z

background image

pięćdziesiątką siódemką najlepszych kumpli! Stałam na progu,
jakbym miała wygłosić Kazanie na Górze, i zaprosiłam ich do
środka.

- Red square w tę stronę - pokazałam. - O, przepraszam,

chyba już wszystkie poszły.

Znowu ktoś dzwonił. I jeszcze raz. Postanowiłam zostawić

otwarte drzwi. Usiłowałam wejść do kuchni, ale nie mogłam,
z powodu tłumu zalegających w niej ludzi, jedzących,
pijących, śmiejących się do rozpuku i strząsających popiół na
mój parkiet. W korytarzu dziewczyna w złotej bluzce bez
rękawów nazwała dziewczynę w podrabianej sukience od
Pucciego „cipą". Najwyraźniej kłóciły się o umowę z firmą
internetową. Jedna z trzydziestoparoletnich entuzjastek red
square zwymiotowała. Inna dopadła Tadhga i usiłowała mu
dać do zrozumienia, że zawsze bardzo się jej podobał.
Wszystko szło jak po maśle!

O wpół do dwunastej pojawił się sąsiad. Dziwne, nie

pamiętałam, żebym go zapraszała - był jedną z nielicznych
osób w Dublinie, których n i e zaprosiłam. Nie przyszedł
jednak, by wziąć udział w przyjęciu, ale powiedzieć mi, że
dzwoni po gliny, jeśli nie zrobi się ciszej. Wtedy naprawdę się
odprężyłam. Impreza się udała.

„Evening Herald", maj 2001

background image

WSZYSTKO DLA DOROSŁYCH

background image

Dziesięć domowych przykazań dla mężczyzny
1. Wyrzuć Poradnik domowy Quentina Crispa (Quentin

Crisp to człowiek, który zasłynął stwierdzeniem, że jeśli się
nie odkurza, koty przestają rosnąć po pierwszych czterech
latach).

2. Od razu szoruj wszystkie miski po płatkach

kukurydzianych, zanim ich resztki stwardnieją na kamień.

3. Myj okna i przestań powtarzać, że brudna szyba to

ekonomiczna alternatywa dla rolet.

4. Jeśli sam sobie nie prasujesz, zwracaj uwagę na ubrania,

które kupujesz - łatwiej wyprasować pysk posokowca niż
koszule z lnu.

5. Jeśli skończysz pudełko weetabixów, wrzuć je do

śmieci - nie odstawiaj go na półkę, gdzie udaje jedzenie do
chwili, w której ktoś bardzo, bardzo głodny z bardzo, bardzo
dużym rozczarowaniem odkryje, że nic w nim nie ma.

6. Przygotowanie wybornego posiłku wiąże się z wieloma

niezbędnymi

czynnościami.

Uruchomienie

alarmu

przeciwpożarowego do nich nie należy.

7. Ręczniki nie są takie delikatne, na jakie wyglądają.

Zniosą pranie częściej niż dwa razy do roku.

8. Pościel też.
9. Przestań udawać, że twoim zdaniem kobiety łączy

automatyczna więź z ludźmi, którzy pukają do drzwi
(mleczarzami, dostawcami węgla, czyścicielami basenów,
podróżnikami, wędrownymi artystami, niedobitkami z
rządowych kursów doszkalających, proponującymi strzyżenie
żywopłotu, zbiegłymi z więzienia kryminalistami i tak dalej).
Nikogo nie oszukasz, drepcząc nerwowo w przedpokoju i
wrzeszcząc w kierunku łazienki: „Eee, ktoś stoi za drzwiami.
Chodź tu, dobrze? Sam bym wyszedł, ale ty lepiej sobie
radzisz. Jesteś tam? Halo?"

background image

10. Nie wiem, gdzie jest aparat fotograficzny/nurofen/list z

ubezpieczeń - od czasu do czasu sam poszukaj swoich rzeczy.
I napisz sto razy: „Macica to nie urządzenie naprowadzające.
Macica to nie urządzenie naprowadzające. Macica..."

„Irish Independent", czerwiec 1999

background image

Zrzuć to
Dawno, dawno temu nic mnie to nie obchodziło. Miałam

to gdzieś. Prędzej poszłabym na koncert muzyki klasycznej,
niż wydała jakiekolwiek pieniądze na norę, którą
zamieszkiwałam. Zajmowałam wynajęte mieszkanie w
Londynie i było ono przystanią odrzutów - miałam ręczniki
mamy, pokrytą dralonem kanapę z Oxfamu, łóżko osoby,
która zbudowała Arkę Noego.

Nagle - niemal z dnia na dzień - wszystko się zmieniło. W

jednej chwili nie chciałam kupować rolet i musiałam
rozpłaszczać się na ścianie, aby się ubrać, nie będąc
jednocześnie obserwowana przez mieszkańców domu
naprzeciwko, w następnej zastanawiałam się nad przewagą
listewek z jesionu nad tymi z papieru ryżowego. Pamiętny
dzień nadszedł, kiedy na karcie kredytowej zostało mi tylko na
gumowe sandały na szerokim obcasie albo na potrójną świecę
wielkości półmiska, i kupiłam świecę. W tamtej chwili
przekroczyłam próg dorosłości!

Wtedy rozejrzałam się po swoim mieszkaniu - szok niemal

mnie zabił. Nie mogłam uwierzyć, że kiedykolwiek
uważałam, że kwiecista powłoczka od Laury Ashley, której
nie chciała nawet moja matka, jest lepsza niż brak powłoczki.
Łuski spadły mi z oczu, dostrzegłam popełnione przez siebie
błędy i powoli usiłowałam zmienić swoje życie.

Pomalowałam mieszkanie - na kremowo i beżowo (z

mocną postmodernistyczną ironią, rzecz jasna), od czasu do
czasu przerywając monotonię strategiczną plamą koloru.
Oszczędziłam trochę pieniędzy i zakupiłam: krzesła kuchenne
Arne Jacobsona (no, w każdym razie bardzo podobne), stolik
do kawy ze szkła i metalu (na wyprzedaży) i moją dumę -
wystawny fotel. (Przez pierwszy miesiąc w ogóle na nim nie
siadałam, takim darzyłam go respektem). Ustawiłam starannie

background image

biały wazon, lustro w ramie z nierdzewnej stali, lampę
wykonaną głównie z wieszaków.

Jednak próby pozostawienia za sobą okresu braku stylu

zakłócali moi krewni. Kiedy powiedziałam mamie, że zużyte i
budzące trwogę zasłony, które mi wcisnęła, znajdują się w
drodze do wielkich niebiańskich sklepów tekstylnych,
stwierdziła niespokojnie:

- Przecież są dobrej jakości. I na podszewce. Szkoda by je

marnować.

Jakości? Jakości? Kogo obchodziła jakość? Mama mówiła

do kobiety, która zastanawiała się nad rzuceniem swojego
faceta, bo nie pasował do zakurzonego fioletu, na który
pomalowała jedną ze ścian sypialni.

- Masz obsesję - zawyrokowała mama. Może się nie

myliła.

Sprawy się pogorszyły. Moja cioteczna babcia Eileen i

cioteczny dziadek Mikey zwąchali, że odnowiłam mieszkanie,
i postanowili mi pomóc - pojawiając się na progu z wielkim
ozdobnym lustrem w złoconej ramie.

- Należało do twojej babki - oświadczyli chórem. -

Chcielibyśmy ci je przekazać.

Gdyby tylko nie istniało dobre wychowanie. Gdybym

tylko potrafiła powiedzieć: „Zgłupieliście? Jest odrażające, nie
mogłabym spać pod tym samym dachem co to coś".

Niektórzy tak potrafią - to ci sami mityczni ludzie, którzy

umieją wybrać w życiu to, co ważne. Co, rzecz jasna, może
spowodować ciągnące się przez lata rodzinne waśnie, ale co
ich to obchodzi?

Zamiast tego odsunęłam się i wpuściłam ich do

przedpokoju.

- Świetnie! - Dziadek Mikey otarł pot z czoła. - Przyniosę

stół.

background image

Stół! Był jeszcze jakiś stół? Tak. Ponury, mahoniowy

rupieć. Podobno kupili go tuż po ślubie i przedstawiał dla nich
ogromną wartość sentymentalną.

Zbyt późno usiłowałam zaprotestować, że to bardzo miło z

ich strony, ale nie miałam szans.

- Nie bądź głupia. - Rozejrzeli się po moim jasnym,

pogodnym, białym, przestronnym (celowo) mieszkaniu. - Nic
tu nie masz!

Instynkt podpowiedział mi, żeby wyrzucić niechciane

meble na strych. Tyle że nie miałam strychu. Ludzie
mieszkający w suterenach zazwyczaj nie mają. Następnie się
zastanawiałam, czy nie skorzystać ze sposobności i nie zrobić
czegoś z zawadzającymi gratami - poza porąbaniem ich na
drwa do kominka. Może pomalować stół na biało? Ale jakby
zareagowali Eileen i Mikey, gdyby wpadli tutaj znienacka?
Musiałabym potraktować stół rozpuszczalnikiem, żeby
przywrócić mu pierwotną świetność(!).

A może ukryć je za moim drewnianym parawanem?

Uświadomiłam sobie jednak ze smutkiem, że zamierzałam
wykorzystać go w inny sposób. Gdzie niby miałam schować
swoją (rzadko używaną) rakietę do badmintona, rozwalone
buty, połamane krzesło (powinnam była kupić oryginalne
meble Arne Jacobsona) i wszystkie inne śmiecie, które
zamierzałam zgarnąć w kąt i zasłonić parawanem?

Na szczęście jednak żyjemy w sprzyjających czasach.

Włamywacze! Co byśmy bez nich zrobili? Jeśli należycie do
tych nielicznych, których przegapiono przy rozdawaniu
bogactw, możecie udawać. Teraz pozostaje mi jedynie
poczucie winy...

„Living etc", wrzesień 1999

background image

Udręka i ekstaza, ale przede wszystkim udręka
Kilka lat temu opuściłam Londyn i powróciłam do

Irlandii, gdzie świetnie się bawiłam aż do chwili, w której
uświadomiłam sobie, że wszyscy oczekują ode mnie
dojrzałego zachowania i kupna domu. Tekst powstał w trakcie
poszukiwań.

Od pięciu miesięcy moje życie jest straszne. To piekło na

ziemi. Męczarnia głębokich oczekiwań, a następnie miażdżące
rozczarowania. Od maja nie miałam w sobotę wolnego
popołudnia. Teraz już na pewno się domyśliliście, że usiłuję
kupić jakiś lokal, w którym mogłabym zamieszkać. Miałam
nadzieję, że mieszanka wiecznej młodości i prawdziwego
ubóstwa pozwoli mi uniknąć tej straszliwej perspektywy, ale
stało się.

Jestem w tej dziedzinie dziewicą, mówiono mi, że

pierwszy raz będzie bolesny, nic jednak nie przygotowało
mnie na bezmiar tej udręki.

Ostatnie pięć miesięcy wygląda następująco: znajduję w

gazecie dom, na który mogłabym sobie pozwolić, i jadę go
zobaczyć. Jeśli jest w miarę przyzwoity, zaczynam go pragnąć
ze straszliwą desperacją zrodzoną z faktu, że wszystkie
należące do mnie meble spoczywają w skrzyni w magazynie
na obcej ziemi. (Pan sprzedał swoją klitkę w Londynie, a dom,
na który mieliśmy oko w Dublinie, szlag trafił. Dosłownie:
sypialnia zawaliła się na kuchnię. Pomyślcie dwa razy, zanim
kupicie stary dom). Nagle wszyscy inni ludzie oglądający dom
stają się moimi śmiertelnymi wrogami. Rzucam im urażone
spojrzenia, oni rewanżują się identycznymi. Świat kupujących
domy to pieski świat, zwycięzca może być tylko jeden.
Zerkając na nich ukradkowo i niespokojnie, usiłuję ocenić,
czy podoba im się to miejsce i - co ważniejsze - czy ich na nie
stać. Ledwie udaje mi się powstrzymać od parsknięcia im w
twarz: „Wynocha, uzurpatorzy, to mój dom". Zamiast tego

background image

zmuszam się do przenikliwego szeptu: „Boże, ale rudera,
trzeba by upaść na głowę, żeby płacić takie pieniądze za coś
takiego".

Mama powiedziała mi, że dziewięćdziesiąt procent ludzi,

którzy przychodzą oglądać domy, robi to dla rozrywki. Nie
mają zamiaru kupować, pojawiają się, gdyż w telewizji nie ma
akurat nic ciekawego.

- Chyba nie mówisz poważnie - stwierdziłam. - Który

biedny, żałosny dupek chciałby tak tracić wolny czas?

- Niektórzy się przy tym dobrze bawią - odparła nieco

szorstko.

To mnie bardzo pocieszyło aż do następnego razu.

Konkretnie do chwili, w której weszłam do sypialni i
usłyszałam, jak elegancka kobieta mówi do swojego równie
eleganckiego faceta:

- To mógłby być pokój Sebastiana, a Cressida zajęłaby

ten drugi.

Cała we łzach odwróciłam się do Pana.
- Nic z tego nie będzie. Mają dzieci o imionach Sebastian

i Cressida. Pewnie są obrzydliwie bogaci!

Nawet dwa razy zjawiliśmy się na aukcji i dwukrotnie

zostaliśmy pokonani... Chciałabym napisać, że w ostatniej
chwili. To nieprawda. Byłabym zachwycona, gdyby pokonano
nas w ostatniej chwili. Pokonano nas jednak, zanim jeszcze
przystąpiliśmy do walki. Załatwieni na samym początku, nie
mogliśmy nawet opuścić aukcji z poczuciem, że mało
brakowało, a wygralibyśmy.

Tak naprawdę jednak prawdziwy problem przy kupnie

domu stanowią, rzecz jasna, agenci nieruchomości.
Nienawidzę ich.

Wiem, że pewnie przekonuję przekonanych, ale wcześniej

nie miałam z nimi do czynienia, więc wytrzymajcie.
Nienawidzę ich z całego serca. Niektóre kobiety nie są takie

background image

złe, jedna pani o imieniu Dorothy jest nawet całkiem miła, ale
mężczyzn nienawidzę.

Nie tylko dlatego, że to niemożliwie protekcjonalni,

oszałamiająco fałszywi kłamcy, chociaż to prawda. Przede
wszystkim jednak agenci nieruchomości w ogóle mnie nie
dostrzegają, jeśli nie przychodzę z mężczyzną. Staję się
niewidzialna już na progu domu, jeśli pojawiam się sama.
Podczas gdy ten pomiot szatana zbiera dane innych ludzi, ja
plączę się po nieruchomości całkowicie ignorowana. Usiłuję
wziąć ulotkę, agent zaś z roztargnieniem odsuwa moją rękę,
tak jak się odsuwa dłoń malucha, który usiłuje zwinąć ze stołu
pudełko zapałek. Gdy jednak u mego boku pojawia się Pan, na
przykład po zaparkowaniu samochodu, pan Agent
Nieruchomości nagle sunie ku nam tak gorliwie, że niemal
wybija sobie zęby, z tłustą łapą wyciągniętą do uścisku.

- Proszę ulotkę - proponuje, obrzucając wygłodniałym

spojrzeniem Pana i usiłując co do funta oszacować jego roczne
dochody.

- To z nią powinien pan rozmawiać. - Zadowolony Pan

wskazuje na mnie. - Jestem bezrobotny, ona zarabia na chleb.

Pan Agent Nieruchomości wzdraga się z przerażeniem.

Następnie gorączkowo usiłuje wyrwać ulotkę z rąk
bezrobotnego - nie ma pracy, nie ma karteczki z kłamstwami -
i pośpiesznie naprawić błąd.

- Jeśli pana żona chciałaby...
- Nie jestem jego żoną - przerywam często, chociaż

jestem.

Ostatniej soboty spotkało mnie najgorsze, jak dotąd,

upokorzenie. Oglądanie miało się zacząć o wpół do trzeciej,
ale dotarliśmy tam troszeczkę za wcześnie. Przez chwilę
siedzieliśmy w samochodzie, ale po tym, jak przeszukałam
schowek oraz boczne kieszenie i nie znalazłam w nich
żadnych słodyczy, zmęczyło mnie czekanie.

background image

- Chodź - powiedziałam o drugiej dwadzieścia osiem. -

Zaryzykujemy.

Kiedy jednak pojawiliśmy się na ścieżce, otworzyły się

drzwi domu i dwunastolatek w garniturku do bierzmowania
wystawił z nich wkurzoną głowę i nas przegonił.

- Nie jesteśmy jeszcze gotowi! - wrzasnął. Odwróciłam

się do Pana.

- Niegrzeczny gówniarz - sapnęłam. - Poskarżę się jego

matce.

- On tu nie mieszka - wyjaśnił mi Pan. - To Ernest Conner

z Agencji Nieruchomości Buc i Szuja.

- Nie wierzę ci. - Byłam oszołomiona. - Nie kupię domu

od kogoś, komu jeszcze nie zstąpiły jądra.

Jednakże sporo mnie to wszystko nauczyło. Teraz wiem,

że ludzie naprawdę zakochują się w swoich oprawcach. Bo
mimo wszystko, gdy tylko przychodzi czwartek, kupuję
gazetę, żeby sprawdzić, czy na jej łamach zmaterializował się
dom doskonały, a następnie planuję, jak odwiedzić możliwie
wiele nieruchomości w sobotę...

Będziemy w kontakcie.
„Irish Tatler", luty 1998

background image

Przedsiębiorstwo Budowlane Szkarłatny Pimpernel
W końcu nam się udało (!)
Kilka miesięcy temu pisałam o powrocie do Irlandii oraz

próbie zakupu domu w tych podniecających czasach
Celtyckiego Tygrysa i rosnących z dnia na dzień cen. No cóż,
Pan i ja zdołaliśmy w końcu znaleźć dom, na który było nas
stać, i dostaliśmy jeszcze premię w postaci wszystkich ścian,
większości okien i tego, co mogliśmy nazywać dachem,
dopóki nie zarobimy na nowy. Żeby było jeszcze radośniej,
dom znajdował się niemal w Dublinie, a nie - jak już
podświadomie oczekiwaliśmy - w miasteczku przy drodze
dojazdowej na północ od Calais.

Dziwicie się, że oczekiwałam, aż obraz się zaciemni w

chwili, gdy będę machała kluczami i uśmiechała się jak
zrelaksowany lew. KONIEC. Nie był to jednak koniec. Był to
dopiero początek...

Parę chwil po tym, jak wysechł atrament na umowie i po

raz pierwszy odwiedziłam swój dom, nagle uświadomiłam
sobie, co oznacza określenie „wychodzący na północ". Rzecz
jasna, już wcześniej próbowałam się dowiedzieć.

- Co znaczy „wychodzący na północ"? - usiłowałam

zwrócić na siebie uwagę agenta. - Halo, halo...

- Cicho. - Skinął w końcu na mnie. - Rozmawiam z pani

mężem, jak mężczyzna z mężczyzną.

Teraz jednak, kiedy stałam w swoim nowym, lodowatym,

pogrzebowym salonie, wpatrując się ze zdumieniem w
słoneczne promienie, w końcu zrozumiałam, co to znaczy. W
miejscu, gdzie kończyła się granica mojego świeżo
zakupionego domu, powietrze zmieniało kolor z ponurej
zieleni na jaskrawą, oślepiająco jasną żółć.

Kiedy wszystkie inne domy grzały się w promieniach

wpadającego oknami słońca, ja drżałam i myślałam o
uruchomieniu ogrzewania. Dlaczego?, zastanawiałam się z

background image

gorączkową rozpaczą. Dlaczego wszystko robię nie tak?
Dlaczego wszystko, czego się tknę, zamienia się w taką
beznadzieję?

Moja przyjaciółka Siobhan tłumaczy mi, że to zupełnie

naturalne.

- A tak - stwierdziła bez wahania, kiedy wypłakiwałam

się na jej ramieniu. - Też przez to przechodziłam. To
zakupowa depresja poporodowa. Teraz każdy grosz, który
zarobisz przez następne pięćdziesiąt lat, władujesz w tę kupę
cegieł i zaprawy. Nic dziwnego, że ogarniają cię wątpliwości.
Chodziłam w ciąży, gdy kupiliśmy nasz dom, i za każdym
razem, gdy przestępowałam jego próg, niemal miałam
poronienie.

- Nienawidzę go - stwierdziłam gorzko. - Przypomina

kryptę. Chcę go natychmiast sprzedać, ale kto go kupi?
Takiego kota w worku. Zrobili nas w konia.

- Jest świetny - pocieszała mnie. - Przesadzasz.
Sytuacja się pogorszyła, bo pojawili się budowlańcy.

Przybyło Przedsiębiorstwo Budowlane Szkarłatny Pimpernel,
zwaliło ze dwie ściany, powiedziało nam, że mamy rosnącego
grzyba, normalnego grzyba, suchą pleśń, korniki, popękaną
zaprawę i beznadziejny dach, po czym zniknęło, ulotniło się
jak kamfora.

W dniu, w którym mieliśmy się wprowadzić, nasz dom

przypominał teren nawiedzony przez trzęsienie ziemi.
Wszędzie kurz i gips, betonowe ściany, wiele metrów drutu,
metalowe

rury

na

wierzchu,

powyginane

pod

najdziwniejszymi kątami, woda spływająca po murach -
trudno było uwierzyć, że kiedyś mieszkali tu ludzie.
Przerażona jęknęłam i rozejrzałam się po tym miejscu
katastrofy, a grobowy głos w mojej głowie powiedział:
„Szanse znalezienia żywych ludzi są coraz mniejsze".

background image

Nie mogliśmy się wprowadzić - musiałby nas stąd zabrać

Czerwony Krzyż. Jednak umowa najmu na poprzednie
mieszkanie wygasła. Zasadniczo byliśmy bezdomni. Na
szczęście moi rodzice pozwolili nam zamieszkać u siebie, w
tym

swoim

uroczym

(wykończonym)

domku

z

zamrażalnikiem pełnym lodów magnum i kredensem
uginającym się pod ciężarem clubmilków.

Podczas gdy Pan zamienił się w prywatnego detektywa,

usiłował zlokalizować rozmaitych budowlańców, zdawał się
na ich łaskę i próbował wyremontować choćby jeden pokój, ja
powróciłam do dzieciństwa. Spałam w swojej dawnej sypialni,
krzyczałam na mamę: „Wyprasowałaś już moją białą bluzkę?
Wyprałaś mi dżinsy? Jakie paskudztwo dziś na kolację?
Chyba nie zapiekanka z kurczaka? Auuuuu! Może pójdziemy
do McDonalda? Zwiększysz mi kieszonkowe?"

Ona była równie okropna. Wciąż się kłóciłyśmy, gdy tylko

usiłowałam włożyć cokolwiek, co nie wietrzyło się przez
przynajmniej dobę.

- Ale ja nigdy niczego nie wietrzę - zaprotestowałam.
- Skoro mieszkasz pod moim dachem, masz żyć zgodnie z

moimi zasadami - straszyła mnie.

- Tak, dręcz mnie, proszę bardzo - odpowiadałam gorzko.

- Dręcz mnie, że ty masz dach.

Mieszkaliśmy z moimi rodzicami przez trzy tygodnie i

pewnie żyłabym tak do dzisiaj, ale utyłam prawie siedem kilo
od tych wszystkich clubmilków, magnum i zapiekanek z
kurczaka, i przestałam się mieścić w moje pięknie
wyprasowane ubrania. Tymczasem budowlańcy uprzejmie
wyremontowali jeden pokój - sypialnię - więc z wielką trwogą
wprowadziliśmy się do nowego domu.

Nie mieliśmy kuchni, zatem kupowaliśmy posiłki na

wynos: nic nowego zresztą (nie umiem gotować). Wodę do
czajnika, który stał na podłodze naszej sypialni, nalewało się

background image

na zewnątrz. Pył był wszechobecny: w powietrzu, w pościeli,
w oczach. Zabrakło na tyle dużego kawałka nie zniszczonej
podłogi, by ustawić tam naszą kanapę. Większość czasu
spędzaliśmy, siedząc na zakurzonym dywanie, jedząc frytki z
miejscowej smażalni, doprawiane kurzem, i prześcigając się w
opisach wyrafinowanych męczarni budowlańców. Ale ci
przynajmniej przychodzili - sporadycznie, o dziwacznych
porach i nie robili żadnych wyraźnych postępów, ale
przychodzili. Nie mogłam wyjść z sypialni, nie słysząc
gwizdów i okrzyków w rodzaju: „Ładne kopytka, skarbie!"

Zawsze chętnie wdawali się w skomplikowane

wyjaśnienia na temat tego, dlaczego roboty opóźniają się o
trzy miesiące i kosztują dwa raz więcej, ale ja nie mogłam się
zmusić do rozmowy z nimi. Nie dlatego, że ich nienawidziłam
- chociaż nienawidziłam, rzecz jasna - ale dlatego, że to
wszystko okropnie mnie nudziło. Nie chciałam niczego
rozumieć, chciałam wreszcie mieć to z głowy.

Jednak pewnego dnia Pan musiał wyjść i zostawił listę

rzeczy, które miałam omówić z budowlańcem Eddiem, kiedy
tylko przyjdzie.

- Nie przeraź go - nakazał mi. - I nie zachowuj się po

babsku. To budowlaniec, zdenerwuje się.

- Eddie - odczytałam z listy. - Dziura za lodówką jest za

mała. Gniazdko się nie mieści.

Bezdyskusyjnie.
- Ale musi być tych rozmiarów - uparł się Eddie. - Widzi

pani? - Uniósł drut - To musi przechodzić tędy, a przy
transformatorze usytuowanym... - I ciągnął tak dalej, podczas
gdy ja wpadałam w otępienie i trzeźwiałam, wpadałam w
otępienie i trzeźwiałam. Osypywały się na mnie takie
określenia jak: cokół, przewody, gniazdka, legary, klucz
francuski.

background image

Na tego typu słowa w ogóle nie reaguję. Jestem gładką

taflą, od której się odbijają.

Kiedy wrócił Pan, usiłowałam mu wytłumaczyć, dlaczego

nic z listy nie zostało zrobione.

- Eddie mówił... słowa - wyjaśniłam bezradnie. - Nie

mogłam się zmusić do tego, żeby go wysłuchać.

- No tak, nigdy tego nie skończą - narzekał. Jak dotąd się

nie pomylił.

„Irish Tatler", wrzesień 1998

background image

Zabierz ten kosz ze strefy związku
Feng shui - jasne, nie mam innych zmartwień! Nie da się

otworzyć czasopisma ani włączyć radia i nie usłyszeć
rozmaitych rad o strefach związku i bogactwa w domu. W
Chinach traktują to bardzo poważnie. Wczoraj w telewizji
nadawali

program

o

luksusowym

apartamentowcu

wybudowanym ostatnio w Hongkongu. W środku widnieje
wielka dziura wielkości czterech mieszkań. Nie jest to, o
dziwo, wynik zaniedbania robotników, celowo ją tam
umieszczono. Powód? Dzięki temu chi - energia w
tłumaczeniu dla takich jak wy czy ja - może płynąć z gór do
miasta.

W normalnych okolicznościach byłabym idealną

kandydatką do gorączki feng shui - biegałabym jak szalona,
żeby

kupić

sobie

torbę

dzwonków

wietrznych,

pomalowałabym drzwi na czerwono albo przesunęłabym
mieszkanie o cztery stopnie, jak należy. Jestem bardzo
łatwowierna, jeśli chodzi o znaki, zwiastuny, przeczucia i
omeny. Bardzo podoba mi się pomysł, że można uzdrowić
swoje życie, robiąc coś ze światem zewnętrznym. Nawet mam
działające na podświadomość kasety. Nie słucham ich,
szczerze mówiąc, ale je mam. Popieram aromaterapię. Znam
kogoś, kto odblokowywał sobie czakry, też chcę.
Odczytywano mi aurę, stawiałam sobie horoskopy i karty
tarota.

Ale feng shui to już jednak przesada. To o jedno

zmartwienie za dużo w świecie, który ciągle wymyśla coś
nowego, coś, czym mogę się przejmować. Zazwyczaj
zachowuję się bardzo posłusznie - przestałam pić wodę z
kranu, nie wychodzę na słońce, nie wysmarowawszy się
wcześniej filtrem numer osiemdziesiąt, czuję się winna, gdy
piję napoje gazowane, bo podobno powodują cellulit, nie
ścieram makijażu papierem toaletowym, bo są tam drzazgi,

background image

rzadko czeszę mokre włosy i już nie wcieram w siebie
azbestu.

Usiłowałam jednak zamknąć oczy i uszy na feng shui, bo

niestety mój nowy dom szwankuje (przepraszam, jeśli was
zanudzam) i mamy z tym wystarczająco dużo problemów. Na
przykład, czy przyjdzie hydraulik i naprawi prysznic? Albo na
palecie farba wyglądała jak piękny soczysty odcień bordo,
który na regałach zmutował w róż a la Barbie. Tak się kłóci z
czerwoną kanapą, że wszczynają regularne walki i trzeba je
rozdzielać.

Teraz nie mam czasu, energii ani pieniędzy na zajmowanie

się nie rozwiązywalnymi problemami w domu. Duchy, złe
fluidy, żyły wodne itepe będą musiały trochę poczekać.
Jednak dowiedziałam się na tyle dużo o feng shui, że czuję się
nieco rozdrażniona. Jeśli nie chcę schrzanić sobie życia, to
mam przed sobą prawdziwe pole minowe z wieloma ciężkimi
problemami.

Na przykład co zrobić, jeśli mój dom wychodzi nie na tę

stronę co trzeba? Strasznie trudno będzie zamienić drzwi
frontowe z tylnymi, między innymi dlatego, że wszyscy
goście będą musieli wchodzić przez podwórze z tyłu i mur.
Mam okropne przeczucie, że najlepsza lokalizacja dla domu to
polana nad płynącą wodą. Jak to załatwić? Czy jeśli tego nie
zrobię, będę skazana na porażkę? Wierzcie mi, czułam się
szczęśliwa, kiedy robotnicy pracujący przy drodze rozwalili
rurę i przez parę godzin obok bramy płynęła woda. Przez
chwilę się uspokoiłam, jakbym wszystko zrobiła tak jak
trzeba, choć raz.

Uznałam za wielkie osiągnięcie to, że w końcu zawiesiłam

zasłony w nowej sypialni, aby sąsiedzi nie musieli rankami
oglądać zwisających części Pana i dławić się płatkami. (Mimo
że były to stare zasłony z naszego mieszkania w Londynie, o
wiele za krótkie, więc wisiały do połowy okna niczym spodnie

background image

Bay City Rollers). Jednak szybko przestałam się pławić w
blasku triumfu, gdy uświadomiłam sobie, że mój mąż może
zachowywać przyzwoitość, a ja i tak nie potrafię odróżnić
strefy związku od dziury w ziemi.

Z tego, co wiedziałam, być może nawet goliłam nogi w

strefie związku. Czy oznaczało to, że Pan mnie zostawi? Że
będę mogła winić tylko siebie? A jeśli niechcący postawię
telewizor w strefie pracy? Czy to oznacza, że całymi dniami
będę leżała w łóżku i oglądała powtórki Hart to Hart i Hotelu,
zamiast się sprężyć i próbować napisać książkę, tym samym
zarabiając na chleb? (Nie to, żebym w ogóle brała pod uwagę
zajmowanie się czymś tak bezsensownym i bezużytecznym
jak seriale między wpół do dziewiątej a wpół do dziesiątej
rano i między pierwszą a drugą po południu od poniedziałku
do piątku, poza świętami państwowymi, kiedy puszczają tylko
Hart to Hart, Boże broń, nigdy!)

Nie tylko mną targa niepewność. Moja przyjaciółka Ailish

nie mogła spać w nocy, kiedy ekspert od feng shui powiedział,
że najlepiej byłoby postawić przy drzwiach frontowych parę
smoków, by strzegły wejścia.

- Martwię się, gdzie kupić te smoki - wyznała Ailish. -

Myślisz, że mogą je mieć w jednym z tych sklepów na Tempie
Bar? A może w jakimś centrum ogrodniczym?

Rozumiem ją. Mieszkam w swoim domu, zwanym też

placem budowy, dopiero od dwóch miesięcy, a też już się
zmieniłam. Ale czy nie wystarczy rozbić paru butelek i
wsadzić fragmentów w zaprawę w murze, jeśli się pragnie
bezpieczeństwa? Albo postawić tabliczkę „Uwaga, zły pies"?
Obawiam się, że to wszystko zbyt prozaiczne. Feng shui
zyskuje na popularności i konsultacja ze specjalistą jest niemal
równie nieodzownym elementem przeprowadzki jak
załamanie nerwowe albo parapetówa.

background image

Czy feng shui stanie się czymś, przez co rodzice z

dwudziestego pierwszego wieku będą się czuli winni wobec
swoich dzieci? Jak matki w latach sześćdziesiątych skręcające
się ze wstydu, że podawały rodzinie kupne ciasto? Czy
nastolatki w przyszłości będą zwalać swoje niedostosowanie
nie na presję Kościoła ani surowość rodziców - co wystarczało
mojemu pokoleniu - ale na fakt, że łóżko stało pod
niewłaściwym kątem i tym samym zakłócało przepływ chi?

W końcu musiałam coś zrobić, choćby symbolicznie, by

złagodzić niepokój. Nieco wstydliwie kupiłam dzwonek
wietrzny i wywiesiłam go obok drzwi, aby zwabił szczęście
pod mój dach. Kiedy tamtędy przechodziłam, zapomniałam,
że wisi, i tak przyłożył mi w oko, że niemal mnie oślepił.

„Irish Tatler", październik 1998

background image

Zbyt narwana, by żyć, zbyt młoda, by bawić się w

ogrodnictwo

Uprawa ogródka to teraz nowy seks! No, może

niezupełnie, ale to na pewno coś nowego. Niegdyś
zarezerwowana dla staruszków i protestantów, uprawa
ogródka stała się nagle niezwykle popularna oraz - nie, nie da
się od tego uciec - seksowna.

Znienacka ludzie, którym zazdrościłam stylu, szyku,

sukienek z Ghost i szczupłych ud, zaczęli entuzjazmować się
swoim „zewnętrznym pokoikiem". Skoro te bojowniczki o styl
twierdzą, że uprawa ogródka jest na topie, to niewątpliwie
mają rację.

Może było to nieuniknione. Najpierw ekscytowano się

wnętrzami, były nowym rock and rollem czy czymś tam. W
jednej chwili wydawało się, że nikogo nie obchodzi kolor
ścian, w następnej wszyscy oglądali Changing Rooms i
pragnęli łóżka w kształcie sanek. Teraz, kiedy sprawy zaszły
tak daleko, że dwóch heteroseksualnych mężczyzn bez cienia
zażenowania dyskutuje o tym, co zamierzają kupić, być może
padnie ostatni bastion zatęchłej dorosłości.

Hmm. Nie byłam przekonana. Zbyt narwana, by żyć, zbyt

młoda, by bawić się w ogrodnictwo. Zajmowanie się roślinami
wydawało mi się najmniej rockandrollową rzeczą, jaka może
przyjść komukolwiek do głowy.

Miałam normalne dzieciństwo - na tyłach starego domu

rodzinnego znajdowała się łata trawy. Co pewien czas na
wiosnę pokazywały się tam dwa czy trzy kwiatki, gdy wiatr
przyniósł pyłek z innego ogrodu, ale to tyle. Ogródki służyły
do wywieszania wypranych rzeczy. Albo trzymania zepsutych
rowerów. Kiedy wybuchały kłótnie dotyczące koszenia trawy,
ogródek stawał się polem bitwy. Jak widzicie, wszystko
najzupełniej normalne! Moje dzieciństwo było idyllicznie
wolne od rozmów o „odpornych bylinach", „mierzwie" czy

background image

„roślinach jednorocznych". Jedyne, co padało na temat
ogródka, to: „Skoś trawę!" „Sama sobie skoś!"

Po wyprowadzeniu się z domu przez wiele lat

zajmowałam obskurne mieszkania, gdzie liczyły się jedynie
lodówka, telewizor i łóżko. Nawet jeśli przy którymś z, nich
był ogródek, nikt przy zdrowych zmysłach nie zaryzykowałby
przechadzki wśród wysokiej na trzy metry trawy w obawie
przed wpadnięciem na rdzewiejące, porzucone samochody,
zakopane trupy itepe, pozostawione tu przez równie
niefrasobliwych poprzednich lokatorów.

Jednak mniej więcej rok temu kupiłam dom, a przy domu

był ogródek. Na początku nieszczególnie mnie to przejęło.
Zbyt pochłonął mnie fakt, że mój dom nie nadaje się do
zamieszkania,

dzięki

Przedsiębiorstwu

Budowlanemu

Szkarłatny Pimpernel, które entuzjastycznie zburzyło pół
domu, a następnie się ulotniło, zamiast poskładać go z
powrotem.

Po kilku potwornych miesiącach dom znowu stanowił

całość. Przez parę boskich dni napawaliśmy się nowością
dachu nad głowami, w przekonaniu, że już nigdy nie
będziemy musieli się niczym przejmować. Następnie, jako
typowi, wiecznie niezadowoleni przedstawiciele ludzkiej rasy,
zaczęliśmy szukać Innych Rzeczy, Którymi Można Się
Martwić. Właśnie wtedy pojawił się temat ogródka.

Przeżyłam życiowy szok, kiedy uświadomiłam sobie, że

zielone za oknem to mój obowiązek. Tak, tak, wiem, że to
oczywiste. Wiem w t e o r i i, że trawa rośnie, że na grządkach
pojawiają się chwasty, że żywopłoty wymykają się spod
kontroli, jeśli się o nie nie dba. Po prostu nigdy nie przyszło
mi do głowy, że ma to coś wspólnego ze mną.

Byłam naprawdę przygnębiona. Nawet nie miałam czasu

podstrzyc własnych włosów, nie mówiąc już o pięćdziesięciu
metrach kwadratowych odpowiednika głowy. To jednak nie

background image

wszystko. Po prostu nie chciałam być osobą, która zajmuje się
ogródkiem.

Nie potrafię wam opisać, jaką pogardą darzyłam tego typu

ludzi. Trzęsłam się przez nich z irytacji, z powodów, które
nadal trudno mi wytłumaczyć. Nosili głupie rękawiczki,
idiotyczne kapelusze, a przede wszystkim wygadywali
niestworzone rzeczy. Miałam wrażenie, że należą do jakiejś
sekty albo posługują się własnym sekretnym językiem, kiedy
rozmawiają o „mieczykach" i „żonkilach" albo gruchają
histerycznie nad tym, że ktoś pozwolił im przyciąć swój
żywopłot, albo też wpadają w przygnębienie, bo ślimaki
„pożarły ich róże". Dajcie spokój, na świecie głodują ludzie!,
zawsze chciałam im powiedzieć.

Najgorsze było to, że niekiedy ktoś proponował mi spacer

po swoim ogrodzie. No i ględził o floksie i groszku
pachnącym, lamentował z powodu braku deszczu, odchodził,
żeby zrzucić mszyce z liści, jak ludzie, którzy strzepują nie
istniejące paproszki z ubrań. Chryste, co za koszmar. „Pogadaj
ze mną o czymś prawdziwym!", chciałam krzyknąć.
„Porozumiewaj się ze mną jak z istotą ludzką".

Uznałam, że to wszystko jest odrażające. Tak, kwiaty są

piękne. Kocham kwiaty, nieraz inicjowałam kłótnię z
ukochanym, a następnie brałam na siebie część winy, żeby
dostać w nagrodę bukiet kwiatów. Jeśli jednak o mnie chodzi,
uprawa ogródka nie ma nic wspólnego z kwiatami. Dowód -
nie wolno zrywać kwiatów, które sobie wyhodowałaś. No
więc o co chodzi?

Ponieważ Pan i ja nie mamy o tym pojęcia, próbowaliśmy

znaleźć jakiegoś ogrodnika, który dopilnowałby spraw.
Przyjaciel sąsiada przyprowadził pulchnego, rozzłoszczonego
mężczyznę, który wmaszerował do domu i oświadczył:

- Nie jestem ogrodnikiem, ale się uczę. Chcę herbaty co

godzinę albo stąd spadam.

background image

(Przysięgam, że sobie tego nie wymyśliłam).
Nie mogłam skoncentrować się na pracy, bo bałam się, że

zapomnę o jego herbacie. Za każdym razem, gdy mu ją
wynosiłam, przez trzydzieści minut zabawiał mnie rozmową, a
ja wpadałam w coraz większą histerię, bo czekało na mnie
coraz więcej nie wykonanej pracy. Ostatecznie przeciągnął
strunę, kiedy oświadczył, że jedna z roślin to szałwia i
powinnam dodawać jej do gulaszu. Tylko temu, że jestem
równie

entuzjastyczną

kucharką

jak

ogrodniczką

zawdzięczamy fakt, że się nie otruliśmy. Roślina okazała się
bzem.

Przejdźmy do ogrodnika numer dwa, Kanadyjczyka, który

okazał się człowiekiem ziemi. Obiecał nam ziemię, wziął
pieniądze za ziemię, wreszcie sprowadził nas na ziemię, kiedy
- za gigantyczną kasę, którą daliśmy mu za sadzonki - wiosną
rozkwitło nam około dziesięciu żonkili. Czuliśmy się jak
idioci!

Ogrodnik numer trzy był bardzo gorliwy. Przynajmniej tak

nam się wydawało - nigdy go nie widzieliśmy. Obiecywał, że
przyjdzie, ale po mniej więcej stu telefonach nadal go nie
było.

Ogrodnik numer cztery, prosto z Włoch, trochę

przeprojektował ogródek, a następnie uciekł, kiedy kazaliśmy
mu się nim zająć, jak obiecał (i za co wziął pieniądze).

Nie pozostało nam nic innego, jak zabrać się do tego

samodzielnie. Zasadziliśmy coś o nazwie dzwonek (chyba).
Podlewam go codziennie. Z zainteresowaniem śledzę jego
rozwój. Nie mogę uwierzyć, że to mi się przytrafiło...

„Irish Tatler", sierpień 1999

background image

Jazda samochodem
Jakby kupno domu i uprawa ogrodu nie wystarczyły...
Uczę się prowadzić. Wiem, że to nic wielkiego, że pewnie

jestem jedyną trzydziestoparoletnią osobą w całej Irlandii,
która tego nie potrafi, ale d o b r z e mi idzie. Większość życia
byłam strasznym tchórzem, na moje żądanie podwozili mnie
ci, którzy odsunęli od siebie strach i zrobili prawo jazdy. W
końcu sama się zdecydowałam i podczas ostatnich wolnych
dni pojechałam do dzielnicy przemysłowej Sandyford wraz z
mężem i jego mazdą.

Zaparkowaliśmy w ładnym, spokojnym miejscu i

zasiadłam za kierownicą. Za pierwszym razem dosłownie
trzęsłam się ze strachu. Następnie zerknęłam w lusterko
wsteczne i poczułam się jak w alternatywnej rzeczywistości.

Pan wyjaśnił mi podstawy prowadzenia auta i ruszyliśmy.

Jednak w chwili, w której uruchomiłam samochód, przeraziła
mnie jego moc i natychmiast przydepnęłam na hamulce.
Następnie zawróciłam i znowu wcisnęłam hamulce, gdy tylko
samochód drgnął. Ruszyliśmy przed siebie, a potem do tyłu.
To się ciągnęło przez bardzo długi czas i kiedy wreszcie
skończyłam, popatrzyłam na Pana. Robił, co w jego mocy,
żeby zachować spokój, ale jego zaciśnięte pięści miały
jasnozielony kolor. Uznałam, że lepiej wykupię sobie jazdy.

Ostrzegano mnie, że instruktorzy jazdy bywają dziwni.

Wszyscy znajomi mieli mi do opowiedzenia jakąś historię -
ich instruktor był lubieżnikiem, rasistą albo zwykłym,
staroświeckim wariatem. Myślałam, że próbują nakłonić mnie
do lekcji, ale ku mojemu zachwytowi instruktor faktycznie
okazał się straszny. Był ponurym, starawym facetem, żadnych
odzywek w rodzaju: „Niech pani wskakuje za kółko, zaraz
dojedziemy do Clare, ha, ha, ha". Nawet się nie przedstawił,
warknął tylko, że zabierze mnie na jakąś spokojną drogę,
gdzie będę mogła pojeździć, nie wyrządzając zbyt wielu

background image

szkód. Usiłując jakoś się zbratać, zapytałam go, jak długo jest
instruktorem.

- Za długo - warknął, a następnie zapadła cisza. Kiedy

wjechaliśmy na spokojną drogę na uboczu, minęliśmy
kolorowego dżentelmena, a facet obok mnie wypalił:

- No, temu gościowi byłoby chyba lepiej na drzewie,

mógłby sobie pozrywać kokosy.

Zerknęłam na niego ze zdumieniem. Robił sobie jaja?
- Nie jestem rasistą - wyjaśnił wrogo. - Tak tylko mówię.
Jednak kilka minut później, kiedy mijaliśmy grupkę

młodych Azjatów, facet zachichotał:

- Żebyśmy tylko w nich nie wjechali. Bo będziemy mieli

na podwieczorek chińskie żarcie.

Właśnie wtedy zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu

ukrytej kamery.

Kiedy zaparkowaliśmy na spokojnej drodze, aż mnie

świerzbiło, żeby trochę pojeździć ze świadomością dwusteru.
Nic z tego jednak. Posadził mnie w samochodzie (na fotelu
pasażera) i przez czterdzieści minut zanudzał wykresami
przedstawiającymi silnik samochodu. Ciągle mówił o czymś,
co nazywał momentem obrotowym, i o tym, jak ważna jest
jego znajomość i jego znalezienie. Wreszcie, gdy do końca
lekcji pozostało jedynie piętnaście minut, wolno mi było
usiąść za kółkiem.

- Denerwuję się - przyznałam.
- Niby czym? - warknął.
A następnie już prowadziłam! Co prawda kołysałam się na

jezdni, jechaliśmy z prędkością trzech kilometrów na godzinę,
a kiedy zahamowałam, niemal wylecieliśmy przez szybę, ale i
tak byłam zachwycona. Facet jednak okazał się wariatem.
Zaczął się drzeć, dosłownie drzeć, jaka jestem straszna.
Uderzyło mnie, że coś tu nie gra - gdybym chciała, żeby ktoś

background image

na mnie powrzeszczał, poprosiłabym któregoś z krewnych o
lekcję.

Usiłowałam przypomnieć panu instruktorowi, że pierwszy

raz prowadzę, ale nic do niego nie docierało. Znowu
ruszyliśmy, a ja robiłam żabki i paliłam gumy, ruszając -
hamując, kiedy zapoznawałam się z przyśpieszeniem. Znowu
mu odbiło, wydzierał się, że chce ode mnie czegoś o nazwie
„ruszanie po damsku".

- A gdybym była mężczyzną? Też by pan chciał „ruszania

po damsku"? - zapytałam. Zazwyczaj jestem patologicznie
potulna, ale facet zachowywał się tak nieprzyjemnie, że aż
zakrawało to na żart. Przy nim nie miałam problemów z
asertywnością.

Najzabawniejsze było to, że pod koniec zajęć oczekiwał,

że zapiszę się do niego na kurs. Powiedziałam, żeby spadał.
(Tak naprawdę, to tylko się popisuję. Wymamrotałam coś o
tym, że zmieniłam zdanie, a następnie uciekłam).

Potem załatwiłam sobie instruktorkę. Uroczą, spokojną

kobietę, która zaledwie się krzywiła, gdy zatrzymywałyśmy
się o dwa centymetry od rzędu zaparkowanych samochodów, i
nawet nie drgnęła, kiedy naciskałam pedał gazu zamiast
hamulców. Mimo to. za każdym razem, gdy się spóźniała,
modliłam się, żeby nic z tego nie wyszło, żebyśmy nie miały
lekcji.

Odkąd zaczęłam prowadzić, moja lewa ręka zaciskała się

w coś na kształt szponów. Ściskałam kierownicę tak mocno,
że po zaparkowaniu i wyłączeniu silnika całymi godzinami
rozprostowywałam palce. Na kierownicy znajduje się
wyżłobiony odcisk mojej dłoni. Poza tym po krótkim czasie,
niezależnie od warunków na zewnątrz, oblewam się potem.

Mój język, w najlepszym wypadku barwny, całkiem się

stoczył. Żyję w strachu, że komuś zrobię przykrość, a
przeszkody sprawiają, że wariuję z paniki - zaparkowane

background image

samochody, jadące samochody, autobusy, piesi o tendencjach
samobójczych, konie i pojazdy, i - najgorsi ze wszystkich -
rowerzyści. W teorii pochwalam rowerzystów. Uważam, że są
w porządku, bo nie zanieczyszczają środowiska. Jednakże
kiedy ich mijam, myślę jedynie o tym, jak krucho i bezbronnie
wyglądają. Nigdy ich nie wyprzedzam, chyba że ciągnie się za
mną kilometrowy sznur samochodów, których kierowcy trąbią
i grożą, że mnie zabiją. Wtedy zbieram się na odwagę,
skręcam i wyjeżdżam przed rowerzystę. Po kilku chwilach
zatrzymuję się na światłach, cholerny rowerzysta śmiga obok
mnie i gdy tylko zmieniają się światła, znowu muszę go
wyprzedzać.

Jednak sytuacja nieco się poprawiła. Przynajmniej teraz

ludziom wolno rozmawiać, kiedy prowadzę. Na początku
nawet oddech pasażera mi przeszkadzał. Mam też mniej
koszmarów. Początkowo każdej nocy śniło mi się, że
prowadzę, i budziłam się wyprostowana w łóżku, z walącym
sercem, bo dodatkowo wydawało mi się, że straciłam kontrolę
nad autem.

Kilka miesięcy temu kupiłam sobie nissana micrę i jestem

zachwycona. Czuję się niemal jak dorosła. Grzebanie w
torebce w poszukiwaniu kluczyków to jedno z najbardziej
zapadających w pamięć doświadczeń!

„Irish Tatler", luty 2000

background image

Parkowanie tyłem
Jakiś czas temu pisałam o tym, jak uczyłam się jeździć.

Niezbyt dobrze mi szło, ale robiłam, co w mojej mocy, więc
kiedy instruktorka Barbara zasugerowała, abym zdała egzamin
na prawo jazdy, uznałam, że nie widzę przeciwwskazań. Tak
czy owak, lista oczekujących była długa i zdołałam sobie
wmówić, że egzaminy na prawo jazdy - podobnie jak
porwania przez kosmitów - przytrafiają się wyłącznie innym
ludziom.

Myślałam tak aż do dnia kilka miesięcy temu, w którym

czekała na mnie beżowa koperta. Nieświadoma otworzyłam ją
w przekonaniu, że to kolejny list z pretensjami z urzędu
skarbowego. Jednak jedno spojrzenie na kartkę, którą miałam
przed oczyma, wszystko zmieniło. Ujrzałam dwa słowa:
„prawo" i „jazdy". Nagle usłyszałam dudnienie w uszach.
Kartka wyleciała mi z dłoni. Wszystko pociemniało i już nic
nie widziałam.

Kiedy odzyskałam przytomność, okazało się, że jestem

mocno zestresowana i krzyczę, że mnie „wrobiono". Miałam
jak najszczerszy zamiar odwołać egzamin. Udać, że złamałam
nogę albo coś w tym rodzaju. Jednak zmierzyłam się z faktami
- kiedyś będę musiała go zdać, równie dobrze mogłam zrobić
to teraz.

- Nie zdasz - zapewnił mnie z przekonaniem Tadhg. - Ale

to będzie dla ciebie pożyteczne ćwiczenie.

No właśnie.
Przez ostatnie miesiące nie byłam najgorszym kierowcą.
Odkąd jednak dowiedziałam się, że za cztery tygodnie

będę zdawała egzamin, zmieniłam się w kupkę nieszczęścia.
Silnik gasł mi co pięć metrów, zapominałam zluzować ręczny
hamulec. Włączałam wycieraczki, kiedy zamierzałam
zasygnalizować skręt.

background image

Poza tym wszyscy moi rozmówcy opowiadali jakieś

przerażające historie egzaminacyjne.

Julie, dziewczyna od woskowania moich nóg, opowiadała

o swojej przyjaciółce, która potrąciła i zabiła psa podczas
egzaminu.

- Czy to nie straszne? - spytała.
- Tak - przytaknęłam. - Zdała? Nie zdała.
Ktoś inny zawracał w trzech ruchach na drodze, na której

ścinali gałęzie, i pół drzewa dostało się pod podwozie, przez
co zgasł silnik. Ten człowiek też nie zdał.

Napędzana strachem przed porażką zapisałam się na

kolejne sto lekcji. Udało mi się dostać do Barbary. Lubiłam ją,
a ona chyba lubiła mnie. No i dobrze, w końcu miałyśmy się
często widywać.

Niestety, zdołałam podłapać mnóstwo złych nawyków:

podjeżdżałam na jałowym biegu przez ostatnie sto metrów
albo przed światłami; nigdy nie patrzyłam w lusterko
wsteczne, bo interesowało mnie jedynie to, do czego
zmierzam, nie zaś to, co zostawiam za sobą. Innym skutkiem
ubocznym nadchodzącego testu był fakt, że zupełnie
zatraciłam umiejętność odróżniania lewej i prawej strony.

- Skręć w lewo - mówiła Barbara.
- Proszę bardzo - odpowiadałam radośnie, włączając

wycieraczki i zjeżdżając na prawy pas.

Zaliczałam lekcję za lekcją, czasem wydawało mi się, że

widzę postępy, czasem stawało się jasne, że mam halucynacje.
Parkowanie tyłem niemal mnie zabijało - albo ładowałam się
na krawężnik, albo kończyłam po drugiej stronie drogi, nie
mając pojęcia, jak się tam znalazłam. Niejeden raz waliłam
pięściami w kierownicę i wrzeszczałam z frustracji nad własną
niezgułowatością.

Barbara była cierpliwa i wspierała mnie, między innymi

udzieliła mi rady, żebym sprawdziła datę i godzinę swojego

background image

egzaminu. Co zrobiłam na dwa dni przed nim. Rozmawiałam
wtedy przez telefon i bawiłam się rozmaitymi rzeczami, jak to
robią różne osoby. Zajmowałam czymś ręce. Mogę rozmawiać
i jednocześnie robić dziwne plamy na stole. Upierając się
podczas dyskusji na temat (z tego, co pamiętam) przewagi
Matthew

McConaugheya

nad

Benem

Aflleckiem,

wyciągnęłam ze sterty rachunków zawiadomienie o
egzaminie. Serce mi zamarło.

Dobrze zapamiętałam datę. Dobrze zapamiętałam godzinę.

Źle zapamiętałam miejsce. W popłochu po otrzymaniu
zawiadomienia doszłam do wniosku, że będę zdawała
egzamin w Churchtown, dlatego też spędziłam każdą
świadomą chwilę ostatnich trzech tygodni na drogach i
uliczkach Churchtown. Tak często tam bywałam, że ludzie
zaczynali się przejmować, jeśli mnie nie widzieli. Tak czy
owak jednak wszystko pomyliłam. Nie zdawałam egzaminu w
Churchtown, tylko w Rathgar. Rathgar, o którym nic nie
wiedziałam. Nie znałam ani jednego podstępnego ronda, ani
jednego nieoczekiwanego zjazdu z autostrady, ani jednego
trudnego skrętu w prawo.

Litery tańczyły mi przed oczyma, lecz nagle zatrzymały

się na wystarczająco długą chwilę, żebym uświadomiła sobie
cały ten horror, a następnie znowu radośnie podskoczyły.
Jakoś udało mi się podtrzymać rozmowę, podczas gdy pot
spływał ze mnie wiadrami. W końcu rzuciłam słuchawką,
odwróciłam się do Pana i wrzasnęłam:

- Jedziemy!
- Dokąd jedziemy? Jest wpół do dziesiątej w nocy.
- Jedziemy do Rathgar poćwiczyć jazdę!
Dzień przed egzaminem miałam próbę generalną - okazała

się katastrofą. Przy ruszaniu pod górę gasł mi silnik, a
zawracanie na trzy razy objęło ogółem dwadzieścia trzy, przy
czym za każdym razem odbijałam się od krawężnika jak piłka

background image

tenisowa. Zarówno Barbara, jak i ja byłyśmy bardzo zgaszone.
Barbarze starczyło przyzwoitości, by udawać, że myśli o
cieknącej rurze w łazience, ale wiedziałam, że to wszystko
moja wina. Kto mógł ją winić za to, że czuła się rozczarowana
- tyle lekcji, a wystarczyło popatrzeć, w jakim jestem stanie.

Nadszedł ten długo oczekiwany straszliwy dzień i Pan

pojechał ze mną, żeby zapewnić mi moralne wsparcie. Ledwie
spałam - dosłownie, poważnie, zasnęłam dopiero o szóstej
rano, a wstałam o ósmej. Byłam pewna, że obleję, bardziej
pewna tego niż czegokolwiek w życiu.

Centrum egzaminacyjne wyglądało w moich oczach jak

przedsionek piekła. Wszyscy byli bladoszarzy i oszołomieni
przerażeniem. Nagle usłyszałam swoje nazwisko...

Wcześniej zdążyłam uwierzyć, że egzaminatorzy nie do

końca są ludźmi. Że to czterdziestopięcioletni mężczyźni
nadal mieszkający z mamusiami, że noszą skafandry do
wiecznie pogniecionych spodni od garnituru i chodzą z
tabliczkami z klipsem na kartki nawet w wolne dni. Ku
mojemu wielkiemu zdumieniu trafiła mi się dziewczyna. Była
miła. Nie bardzo miła, jak ktoś, kto usiłuje wcisnąć ci
błyszczek, ale nie była też socjopatycznym dziwadłem.

Usiadłyśmy w małej klitce, a ona zadawała mi pytania: kto

może prowadzić na autostradzie, kiedy można wyprzedzać z
lewej strony, jaki jest mój ulubiony kolor (może zresztą tylko
mi się wydawało). Wszystko poszło dobrze, ale nie tą częścią
egzaminu się przejmowałam. Następnie zaś, czując się jak we
śnie, szłam wraz z nią w kierunku samochodu.

Kiedy obie siedziałyśmy już w aucie, usiłowałam się jej

podlizać, pytając, czy włączyć ogrzewanie, ona jednak odparła
przyjaźnie, lecz stanowczo:

- Proszę się mną nie przejmować. Proszę jechać tak jak

zawsze.

background image

Z trudem zdołałam się powstrzymać przed odrzuceniem

głowy do tyłu i histerycznym śmiechem. Ruszyłyśmy.

To przypominało mi doświadczenie graniczne połączone z

opuszczaniem ciała. Serce waliło mi jak młotem, usta miałam
suche jak pieprz, w głowie mi się kręciło i czułam pulsowanie
krwi w swoim ciele. Niczym w gorączce pokonywałam skręty
w prawo, w lewo, światła i ronda. Ruszanie pod górę poszło
mi nieźle. Parkowanie tyłem nie wypadło najlepiej, ale nie
wjechałam na krawężnik ani nie skończyłam po drugiej
stronie jezdni. Zawracanie na trzy razy w moim przypadku
wymagało pięciu, ale przynajmniej nie obijałam się o
krawężniki. Kiedy wracałyśmy do ośrodka, wydawało mi się,
że niczego dramatycznie nie schrzaniłam, ale nigdy nie
wiadomo. Jedna osoba mówiła mi, że nie zdała dlatego, że
zdjęła lewą rękę z kierownicy, aby się podrapać po nodze.
Inna dlatego, że jej ręce spoczywały na pozycji za piętnaście
czwarta, a nie za dziesięć druga. Po zaparkowaniu
egzaminatorka oznajmiła, że mamy wejść do budynku po
wyniki. Nie rozumiałam, dlaczego nie chce mi tego
powiedzieć w samochodzie, ale najwyraźniej oni wszyscy
obawiają się ataku ze strony rozczarowanego kandydata na
kierowcę. Podreptałam za nią, a kiedy usiadłyśmy w klitce,
oświadczyła:

- Zdała pani.
Natychmiast wybuchnęłam płaczem, co jej wcale nie

zdumiało. Pewnie zdarza się to przez cały czas.

Czekałam, aż znienacka poczuję się dorosła - wszyscy mi

to obiecywali. Nic takiego jednak się nie zdarzyło. Wygląda
na to, że przez resztę życia będę się czuła jak szesnastolatka
czekająca na wyniki egzaminów.

Pobiegłam z powrotem do poczekalni, gdzie następna

grupa oczekujących wyglądała jak potępione dusze.

background image

Świadoma ich zdenerwowania, złapałam Pana, pomachałam
papierkiem i wyszeptałam triumfująco:

- Zdałam, zdałam, zdałam!
Dwa dni później wjechałam w słupek bramy.
„Irish Tatler". lipiec 2000

background image

Zalani to inny kraj, panują tam inne zwyczaje
Nikt nie chce zostać alkoholikiem. Ja też tego nie

planowałam, ale tak się stało. Ja miałam szczęście. Na
początku 1994 roku otrzymałam pomoc i mogłam przestać
pić, wtedy też zaczęło się moje prawdziwe dorastanie.

Miałam dziewięć lat, stałam w kuchni, kiedy nagle naszła

mnie gwałtowna chęć na coś. Wręcz przeszyła moje ciało. Nie
była to tylko rozpaczliwa emocjonalna potrzeba; raczej
spanikowana fizyczna żądza. Pragnienie razy milion.
Myślałam gorączkowo o swoich zwyczajowych panaceach -
napojach gazowanych, czekoladzie - ale nic nie potrafiło
zaspokoić tej straszliwej potrzeby. Tej samej, która stała się
moją nieodłączną towarzyszką dwadzieścia lat później. Byłam
myślącym dzieckiem, wiedziałam, co to alkoholizm, i coś w
mojej głowie powiedziało: „Oho".

Nic w moim wychowaniu nie wskazywało na to, że jako

trzydziestolatka będę popijała samotnie, zaprzeczała faktom i
rujnowała sobie życie. Pochodziłam ze zwyczajnej rodziny,
miałam kochających rodziców, którzy niewiele pili. Nie
mogłam zwalić winy na żadną dziecięcą traumę ani życiowe
nieszczęście.

Jednak od wczesnych lat czułam się zdecydowanie

zagubiona: niepewna, pełna nienawiści do samej siebie.
Zupełnie jakbym urodziła się bez poradnika, jak żyć. Tak
bardzo nie nadążałam za otaczającym mnie światem, że
czasem zastanawiałam się, czy przypadkiem nie pochodzę z
innej planety.

Dręczyło mnie przeczucie nadchodzącej katastrofy. Byłam

pewna, że nasz dom spali się w nocy, więc każdego wieczoru
napełniałam wodą miski w łazience, aby szybciej ugasić
ogień. Przeszłam przez etap noszenia koszuli nocnej na
mundurek, tak się bałam spóźnić do szkoły.

background image

Zatem kiedy po raz pierwszy wypiłam alkohol jako

nastolatka, wydawało mi się, że odkryłam sekret
wszechświata. Strach zniknął i nagle poczułam się równie
dobrze jak wszyscy inni. Właśnie wtedy uznałam, że już nigdy
nie zrobię niczego trudnego ani bolesnego bez tej cudownej
substancji, alkoholu. Dlaczego odwracać się plecami do
pomocy?

Za tym pierwszym razem piliśmy wódkę i jedna z

dziewczyn odmówiła, tłumacząc, że wódka ma ohydny smak.
Kogo obchodzi smak, pomyślałam ze zdumieniem. Chodzi o
efekt.

Choć nieczęsto pijałam jako nastolatka, kiedy już

zaczęłam, nie mogłam się nasycić. Od samego początku piłam
więcej i szybciej niż inni. I od samego początku budziłam się
ze śmiertelnym wstydem i strachem. Czułam się winna z
powodu tego, co robiłam poprzedniego wieczoru. Nigdy nie
było to nic zbyt ryzykownego - zazwyczaj całowałam się z
chłopakami, z którymi nie powinnam tego robić - ale tak to do
mnie nie pasowało, że nie mogłam się nie przerazić.

Kiedy miałam osiemnaście lat, poszłam do college'u

studiować prawo - zawsze byłam bystra i pokładano we mnie
wielkie nadzieje (ja ich nie pokładałam). Skończyłam college
z niezłymi ocenami i wszyscy się spodziewali, że zostanę
prawnikiem. Jednak nie mogłam. Paraliżowało mnie c o ś,
czego nie potrafiłam wyartykułować. Wyniosłam się z
Dublina do Londynu i dostałam pracę jako kelnerka. Był to
doskonały przykład autosabotażu. Dopiero teraz widzę, że to
mój dawny kłopot - silna nienawiść do samej siebie nie
pozwoliła mi zdobyć przyzwoitej pracy. Czułam, że
zwyczajnie na nią nie zasługuję.

W końcu znalazłam zatrudnienie w dziale księgowości.

Kiedy zaczęłam więcej zarabiać, zaczęłam też więcej pić.
Chociaż się upijałam, to przez długi czas jedynie towarzysko.

background image

Jeszcze nie popijałam samotnie, to czekało na mnie w mojej
pustej przyszłości. Poza tym wydawało się, że wszyscy inni
piją równie dużo - nie przyszło mi do głowy, że staram się
otaczać pijakami, aby moje picie się nie wyróżniało.

Zabawa stała się moją mantrą. Najważniejsze było „bawić

się" podczas picia, a jeszcze lepiej „bawić się" po porannym
wyjściu ze stanu pomroczności. („To pewnie był fantastyczny
wieczór. Kompletnie nic nie pamiętam"). Dystansowałam się
wobec swojego pijackiego zachowania, opowiadając o nim
zabawne anegdoty. Pewnego ranka obudziłam się i znalazłam
pojemnik frytek pod poduszką; nie miałam pojęcia, skąd się
tam wziął. Zrobiłam jednak unik, ukryłam szok i przerobiłam
to na zabawną opowiastkę. Moje picie to nie problem,
powtarzałam sobie, to zabawa.

Bardzo szarżowałam. Potrafiłam bez zmrużenia oka pić

czystą whisky. Wysączałam całe pół litra za jednym
posiedzeniem.

Mogłam

i

piłam

wszystko,

rzadko

wymiotowałam. Potrafiłam przepić facetów dwa razy
większych od siebie i uważałam, że to s e k s o w n e.

Byłam dwudziestokilkuletnią mieszkającą w Londynie

kobietą. Czy nie chodziło o dziką zabawę, świetny humor,
lądowanie na dziwacznych przyjęciach, spontaniczność? A
nawet jeśli czasem budziłam się w nieznanym mieszkaniu z
ludźmi, których wcześniej nie widziałam na oczy, to chyba
lepsze coś takiego niż bycie nudziarą?

No tak, wiecznie tkwiłam po uszy w długach, budziłam się

z siniakami, choć nie pamiętałam, jak je sobie nabiłam, często
nie szłam do pracy z powodu kaca, depresja po pijackiej nocy
wciąż się pogłębiała, właściwie nie robiłam nic poza piciem,
nigdy nie widziałam drugiej połowy żadnego meczu,
umawiałam się z mężczyznami, na których widok robiło mi
się niedobrze, gdy trzeźwiałam, a związki z mężczyznami
budzącymi moją sympatię nigdy nie wychodziły. Ale

background image

przynajmniej

żyłam.

Ciągle

szukałam

dramatu,

jakiegokolwiek zajęcia, abym - żebym to ja wtedy wiedziała -
nie musiała być sama ze sobą. A jeśli po drodze trzeba była
poświęcić pewne rzeczy, na przykład szacunek do siebie? No
cóż, trudno.

Alkoholizm jednak jest subtelną, podstępną i postępującą

chorobą. Co oznaczało po prostu, że mój stan się pogarszał.

Nie umiem powiedzieć dokładnie, w którym momencie

uzależniłam się nie tylko psychicznie, ale również fizycznie.
Zdecydowanie przed trzydziestką; przez nadużywanie moje
ciało uwrażliwiło się na alkohol. Kiedy wypiłam cokolwiek -
choćby najmniejszą ilość - natychmiast pragnęłam więcej.
Kiedy zaczynałam, dosłownie nie mogłam przestać. Stałam się
- choć nie znałam tego terminu - nałogową alkoholiczką.

Jednak

dzięki

pewnym

przejawom

normalności

bagatelizowałam ten problem - chodziłam na zakupy,
kupowałam buty, które nie były mi potrzebne i na które nie
było mnie stać, uczęszczałam na siłownię, spotykałam się z
przyjaciółmi na kolacji, wieczorami wraz ze współlokatorkami
oglądałam telenowele i poza tym, że absolutnie nie można
było na mnie polegać, nieźle radziłam sobie w pracy.

A jednak...
Zaczęłam trochę popijać rankami. Najpierw w weekendy,

kiedy mieszanka straszliwej kacowej depresji i nieznośnej
perspektywy samotnego pustego dnia zmuszała mnie do
sięgania po butelkę. Jednak z biegiem czasu weekendowe
popijanie przeciągnęło się również na poniedziałek i wtorek.
Albo zaczynało się w czwartek. Lub w piątek.

Nawet kiedy piszę te słowa, czuję niedowierzanie. Wtedy

jednak nic nie widziałam, wszystkiemu zaprzeczałam. Nie
wiedziałam, że zaprzeczanie jest równie typowe dla
alkoholizmu jak picie, że są wprost proporcjonalne. Przez cały
czas normalizowałam to, co nienormalne. Choć wydaje się to

background image

niezrozumiałe, nie uważałam się za alkoholiczkę. Wiedziałam,
że coś jest nie tak, ale nie dostrzegałam - nie potrafiłam
dostrzec - związku między swoim fatalnym stanem a piciem.
Bo być może musiałabym z tym coś zrobić, na przykład
zrezygnować z alkoholu. A to przecież było wykluczone.

Wokół mnie moi przyjaciele, rówieśnicy dziwnie się

zachowywali; żenili się, kupowali mieszkania, mieli dzieci,
awansowali w pracy. Kiedy wykruszali się moi kumple od
picia, byłam przerażona. Ich osiągnięcia podkreślały pustkę,
brak napędu w moim własnym życiu. Postanowiłam zatem ich
wyśmiewać.

- Ten czy tamten został najnudniejszym człowiekiem tej

planety - prychałam z pogardą. - Chce rozmawiać wyłącznie o
swojej nowej sofie i karierze.

Ja nie zrobiłam kariery. Nie straciłam pracy wyłącznie

dzięki przejętej i współczującej mi szefowej. Nie stworzyłam
żadnego zdrowego związku z mężczyzną. Przed trzydziestką
rozwinęłam dziwną umiejętność znajdywania mężczyzn,
którzy popierali moją nienawiść do samej siebie.

Kiedy jednak zaczęły mi się zdarzać te rzeczy, które

przytrafiają się alkoholikom, byłam przerażona. Pewnej nocy,
po samotnym trzydniowym ciągu, poszłam na drinka z moim -
z braku lepszego słowa - chłopakiem. Przerażona ujrzałam, że
nie potrafię podnieść kieliszka w swoich drżących rękach.
Choć nie było to zaskoczeniem dla tych, którzy mnie znali, ja
nie mogłam w to uwierzyć. Wciąż widzę wyraz twarzy
mojego chłopaka: zrozumienie i pogarda.

Tego wieczoru, gdy po raz pierwszy postanowiłam zostać

w domu i upić się samotnie, wybrać towarzystwo alkoholu
zamiast ludzi, rozpoczęła się ostatnia faza mojego
alkoholizmu. W wieczór Świętego Patryka 1993 roku, zanim
dołączyłam do przyjaciół w zabawie, pomyślałam, że o wiele
przyjemniej byłoby zostać w domu. Mogłabym wypić, ile

background image

zechcę, i nikt by na mnie krzywo nie patrzył. Czy może być
coś prostszego?

Mniej więcej wtedy przestałam jeść. Zawsze to lubiłam,

przejadanie się traktowałam jako formę pociechy, a
przesadzanie z ćwiczeniami jako formę pokuty. Jednak w
mgnieniu oka zrezygnowałam z jedzenia. Przez większość
czasu było mi zbyt niedobrze, żebym jadła, ale właściwie to
straciłam zainteresowanie pokarmem. Moja miłość do
alkoholu była tak namiętna, że nie wystarczało miejsca na nic
innego.

Wtedy jednak wszyscy wokół mnie dostrzegali jasno, że

mam poważny problem. Przejęci przyjaciele i koledzy zaczęli
wypowiadać przy mnie słowo „alkoholiczka". Żeby się
odczepili, potakiwałam. Obiecywałam, że przestanę pić. Ale
patrzyłam z wewnątrz, a stąd widok był zupełnie inny - życie
bez alkoholu wydawało się niewiarygodne. Tak czy owak, w
alkoholizm wpadali tylko inni ludzie. I choć z pewnością nie
byłam alkoholiczka, nie mogłam również przestać pić.
Czasem udawało mi się zachować trzeźwość przez kilka dni,
ale prędzej czy później zawsze się poddawałam.

Moje życie skurczyło się niemal do zera, pozostała mi

jedynie pozycja obronna. Wiele słonecznych dni spędziłam na
ukrywaniu się w zaciemnionym pokoju. Coraz rzadziej
trafiałam do pracy, wpadałam w coraz większe długi, traciłam
przyjaciela za przyjacielem. Nic mnie to nie obchodziło.
Dopóki miałam swojego najlepszego kumpla, swojego
kochanka, alkohol, nie potrzebowałam nikogo ani niczego.

Najcięższy okres przechodziłam między wrześniem 1993

a styczniem 1994. Miałam puste łóżko w pustym pokoju z
pustym oknem, i puste życie. Zimno sączyło się przez szybę, a
ja odizolowałam się od wszystkiego do maksimum, nie
spotykałam się z nikim, nie podnosiłam słuchawki telefonu.

background image

Stałam się przerażoną paranoiczką, wychodziłam tylko po
alkohol.

Czytałam dużo książek Charlesa Bukowskiego i

Raymonda Carvera, czerpiąc pociechę zwłaszcza ze stoickiego
podejścia Bukowskiego do alkoholu - choć było mu od niego
niedobrze i szalał, mógł, nawet musiał, z tym żyć. Przyczepiły
się też do mnie trzy wersy z poematu Raymonda Carvera, w
którym opisywał pełnię szczęścia: „Nikogo nie ma w domu,
nikt nie przyjdzie, mogę wypić wszystko". To o mnie,
myślałam. Czułam się rozumiana przez bratnią duszę i wciąż
czytałam te trzy wersy niczym mantrę. Zawsze łatwo
poddawałam się depresji i melancholii, ale było coraz gorzej.
Zaczęłam miewać samobójcze fantazje. Zamykając oczy,
widziałam swoją głowę rozwalaną pociskiem. Czasem na
zatłoczonej ulicy miałam straszliwą ochotę opaść na kolana i
zacząć wyć z bólu egzystencjalnego. Przed pójściem spać
modliłam się o to, by więcej się nie obudzić. Przez każdą
przytomną chwilę czułam się tak, jakby w mojej głowie
znajdowała się strefa działań wojennych.

Wszystko się we mnie kumulowało, aż nagle, czując się

jak w piekle, pewnego poniedziałku odzyskałam przytomność
umysłu. Minął kolejny weekend, samotny i przepity. Tkwiłam
w koszmarze, straszliwej depresji, i coś we mnie drgnęło.
Nagle nie mogłam już żyć tym koszmarnym życiem i po raz
pierwszy uświadomiłam sobie, że to alkohol odpowiada za
mój godny pożałowania stan. Jednak tyle razy próbowałam
przestać pić i nigdy mi się to nie udało. Wpadłam w pułapkę,
samobójstwo wydawało się jedynym wyjściem. Ledwie
wierząc w to, co robię, połknęłam wszystkie tabletki
znalezione w domu i czekałam, aż umrę. Ale kiedy
odpływałam w nieświadomość, miałam jedną jasną wizję.
Może było jeszcze jakieś wyjście, może dałoby się żyć bez
alkoholu.

background image

Zadzwoniłam do przyjaciółki, a ona po karetkę. Spędziłam

pół roku na odwyku, zanim znowu wyszłam na świat.

To było jak koniec romansu, najbardziej namiętnego

romansu w moim życiu. Skończyło się, nie mogłam już pić,
ale wściekałam się na tę stratę. Miałam trzydzieści lat.
Czułam, że moje życie dobiegło końca, i przygotowywałam
się na męki następnych mniej więcej pięćdziesięciu lat.
Uznałam, że bez drinka nigdy już nie będę szczęśliwa - co
było dziwne, bo nigdy nie byłam szczęśliwa z drinkiem.

Na odwyku powiedzieli mi, żebym trzymała z innymi

niepijącymi alkoholikami, co robiłam, choć niechętnie. Teraz
już niemal mogłam przyznać, że jestem alkoholiczką, ale
nadal czułam się wyjątkowa i inna - nie zdawałam sobie
sprawy, że poza wszystkim innym alkoholizm to choroba
nieuleczalnej wyjątkowości.

Ostatni raz piłam w styczniu, a tu nagle zrobił się sierpień,

zakwitło we mnie coś dobrego i przypominam sobie o cudach.

Pamiętam, że było lato, że trwało już od dłuższego czasu.
Pamiętam brak strachu.
Pamiętam przekonanie, że nie stanie mi się nic złego.
Pamiętam, jak to jest być młodym i pełnym nadziei.
Pamiętam podniecenie jak przy przeprowadzce do

Londynu, choć mieszkałam tam już od ośmiu lat.

Pamiętam, jak wyraziste jest to nowe życie, kiedy stare

skryło się w szarej chmurze.

Pamiętam, jak kupiłam zasłony do okna w mojej sypialni -

piękny błękit i zieleń zamiast koloru powietrza, braku koloru
w starym życiu.

Pamiętam spacer wśród tłumów na Portobello Road

pewnego sobotniego popołudnia i wrażenie, że jestem
niewidzialna, niosące ze sobą prawdziwe poczucie
przynależności.

Pamiętam dreszcz zdrowienia.

background image

Pamiętam uczucie miłości do wszystkich.
Pamiętam oszałamiającą radość, że jestem sobą, czystą,

trzeźwą i uczciwą.

Pamiętam leżenie na nasłonecznionej trawie Soho Square,

śmiech z czegoś, co ktoś powiedział, i zrozumienie, że choć
wcale nie dbałam o siebie ani o swoje bezpieczeństwo w
latach picia, nic strasznego mi się nie stało - i pamiętam
najdziwniejszą rzecz ze wszystkich. Pamiętam, jak sobie
uświadomiłam, że zostałam ocalona, mimo że zawsze czułam
się nieważna. Że warto mnie było ocalić.

Dotychczas nie publikowany

background image

DWANAŚCIE MIESIĘCY

background image

Worek pokutny, popioły... i siłownia
Styczeń. Miesiąc worka pokutnego i popiołów. Miesiąc

włosiennicy i samobiczowania. Miesiąc, w którym pokutuję za
swoje grzechy, za hedonistyczny czas świąt.

Styczeń, miesiąc, w którym gorzkie, ponure wiatry hulają

po pustych równinach mojego konta w banku.

Styczeń, miesiąc, w którym otwieram wyciąg z konta i

moje usta rozchylają się z wściekłości. Dochodzę do wniosku,
że ktoś musiał ukraść mi kartę kredytową i pójść na całego
przy kupowaniu prezentów w Body Shopie. Kiedy podnoszę
słuchawkę, aby zadzwonić na policję, uświadamiam sobie, że
to ja jestem tą osobą.

Dla mnie styczeń zawsze był miesiącem deprywacji

sensorycznej - żadnego wychodzenia na miasto, żadnego
kupowania - w następstwie szaleńczej orgii szastania
pieniędzmi i wydawania ich na kupę nieprzydatnych rzeczy
podczas gorączkowego odliczania do wielkiego dnia. Nigdy
na polu ludzkiej konsumpcji tak wielu nie wydawało tak wiele
na małe koszyki z rafii pełne soli kąpielowych, ręczniczków
do twarzy i mleczka nawilżającego o zapachu piżma. Podczas
gdy karty kredytowe odpoczywają, sama muszę zapewnić
sobie jakieś rozrywki, więc spędzam te trzydzieści jeden dni w
roku na kolanach, wybierając igły choinkowe z dywanu.
Prowadzę ze sobą rozmowy, podczas których usiłuję
wykrzesać z siebie wystarczająco dużo energii, żeby wynieść
choinkę razem ze śmieciami. W tych rzadkich latach, kiedy mi
się udaje, jestem wrakiem człowieka, gdyż boję się, że w dniu
wywożenia śmieci obudzą mnie śmieciarze, wywrzaskując
inwektywy pod moim adresem, kiedy odkryją, że wśród
czarnych toreb spoczywa sobie ponaddwumetrowe drzewko.

Na szczęście choinka stoi zazwyczaj do czerwca. Kiedy

ktoś w końcu proponuje, że ją wyniesie, mówię:

background image

- Nie, po co. Wkrótce znowu będą święta. Niech zostanie.

Nie będziemy musieli kupować następnej.

Przede wszystkim jednak styczeń to miesiąc skruchy, czas

zapłaty za grzechy. Czas na naprawę szkód, na
samooszukiwanie się i nowe początki. Jednak w tym roku
wcale nie zamierzam tego robić. W tym roku rezygnuję
jedynie z rezygnowania. Już mnie to nic nie obchodzi. Przez
większość dorosłego życia byłam na diecie i jestem teraz
grubsza niż kiedykolwiek.

Stanowię żywy dowód, że od diety się tyje. Nie myślcie

jednak ani przez moment, że wrócę do was za dwa miesiące i
oświadczę, że ze względu na rezygnację z diety schudłam. Już
parę lat temu nabrałam się na tego typu myślenie.

- Przestań demonizować jedzenie - wmawiano mi. - Jedz,

co chcesz. Odzyskaj swoje prawo do jedzenia, zerwij z tym
błędnym kołem głodzenia się i obżerania.

- Racja, wielkie dzięki, właśnie tak zrobię -

odpowiadałam, pełna podejrzeń, lecz zachwycona.

No cóż, nie wyszło. Utyłam jeszcze bardziej i tylko mnie

to nie dziwiło.

W życiu byłam szczupła jedynie w tych okresach, w

których groziło mi załamanie nerwowe. Mimo tej chudości
wewnątrz mnie zawsze czaiła się grubaska, czekając tylko, aż
będzie mogła wydostać się na zewnątrz. Gdyby teraz
zaproponowano mi wybór między byciem pulchną i
szczęśliwą a szczupłą i nieszczęśliwą, jestem niemal pewna,
że wybrałabym tę pierwszą opcję. Doprawdy, przyszedł czas
na rozsądek! (Co prawda nie miałabym nic przeciwko
wymianie barterowej - dziesięcioprocentowa redukcja spokoju
umysłu w zamian za odpowiadającą jej redukcję rozmiarów
moich ud, na przykład).

W styczniu odnotowuje się znaczący wzrost liczby

chętnych do ćwiczeń na siłowni - chcą się pozbyć zbędnego

background image

sadła wyhodowanego podczas świąt. Biedni, zakłopotani
ludzie wyłaniają się z szatni, oszałamiający w swoich zupełnie
nowych trykotach i śnieżnobiałych, wręcz wytwornych
tenisówkach, i trzymają się blisko ścian, przekonani, że
wszyscy na nich patrzą i się śmieją. Faktycznie tak jest. Z
mojego doświadczenia wynika, że większość ludzi czuje się
na siłowni tak niepewnie, że jeśli tylko ktoś wydaje się jeszcze
bardziej zakłopotany, okrutnie to wykorzystują. Jedynie po to,
aby przekonać samych siebie, że z nimi wszystko w porządku.

W styczniu tego roku nie zapiszę się na siłownię. Ale

tylko dlatego, że już wcześniej się zapisałam. Podobnie jak
jestem na diecie niemal od dnia, w którym matka odstawiła
mnie od piersi, chodzę na siłownię niemal od dnia, w którym
zrobiłam pierwszy krok. To nie moja wina. Mieszkałam w
Londynie w bezdusznych, chciwych latach osiemdziesiątych,
gdy było się nikim, jeśli nie miało się sukienki od Azzedine'a
Alaii, ekspresu ciśnieniowego i karnetu na siłownię. Nie
wystarczyło zresztą się zapisać, trzeba tam było chodzić o
różnych dziwacznych porach. Albo wstawać o wpół do piątej
rano i robić sobie dwugodzinny trening przed pójściem do
modnej pracy w mediach lub w City, albo po powrocie, o
północy. Inna pora nie wchodziła w rachubę. (Co było dla
mnie trudne, gdyż pracowałam w potwornych godzinach,
między dziesiątą a szóstą).

Najgorsza w zapisaniu się na siłownię - niezależnie od

pory roku - jest ocena sprawności, podczas której mówią ci,
jaka jesteś tłusta i bez kondycji, zanim pozwolą ci dorwać się
do sprzętów. Przeszłam przez taką upokarzającą sesję jakieś
trzy lata temu, po półrocznym urlopie od zajęć stepu.
Najpierw mnie zważyli. (Zawsze zamykam oczy, bo bez pudla
jest gorzej, niż sądziłam). Następnie za pomocą czegoś w
rodzaju szczypców zmierzyli mi procent tkanki tłuszczowej
(znowu poprosiłam o oszczędzenie mi szczegółów). Później

background image

musiałam wskoczyć na rower i pedałować jak najszybciej
przez pięć minut, żeby zbadali moją kondycję aerobową.
Potem musiałam dźwigać i opuszczać ciężary, żeby sprawdzili
moją siłę. Na końcu wprowadzono te informacje do
komputera i za parę chwil wyskoczył wydruk z wykazem
mojej kondycji. Mój ekspert zamarł.

- Chwileczkę - mruknął zbielałymi wargami. - Muszę

porozmawiać ze swoim przełożonym.

Pojawił się przełożony i obaj wpatrywali się w wydruk.

Słyszałam pojedyncze zdania. „To niemożliwe", doleciało
mnie, kiedy siedziałam z przylepionym, niespokojnym
uśmiechem na twarzy. Najwyraźniej uznali, że komputer się
zepsuł. Wobec tego powtórzyli całą procedurę, no i okazało
się, że komputer jest sprawny. Sama mogłam im to
powiedzieć.

Przełożony poszedł po swojego przełożonego. O mało nie

zwolnili z zajęć całego personelu i nie poprosili go, żeby
przyszedł się na mnie pogapić.

Sądząc z tego, co mówili - „Nieoczekiwanie wysoki

poziom tkanki tłuszczowej...", „Przez całe życie...", „Bardzo
kiepskie mięśnie..." - nigdy czegoś takiego nie widzieli.

- Nie wygląda pani najgorzej - stwierdził ekspert, chcąc

mnie pocieszyć.

Moje upokorzenie nie miało granic. Teraz proszę o

darowanie mi oceny sprawności. Mówię:

- Niech pan posłucha, i tak zapłacę dwadzieścia funtów.

Oboje wiemy, że brak mi kondycji i mam nadwagę. Możemy
dać temu spokój?

No proszę! Przepraszam za to ponuractwo, ale winny temu

jest styczeń. Nie zapominajmy, że wiosna czai się tuż za
rogiem. Szczęśliwego Nowego Roku!

„Irish Tatler", styczeń 1998

background image

Masz zielony barwnik do żywności?
Stojąc na mrozie, z połową trawnika wystającą zza

kołnierza płaszcza, nie widzę głów innych ludzi, gdy
przechodzi kolejna orkiestra dęta - cóż innego to może być jak
nie Dzień Świętego Patryka!

W czasach mojego dzieciństwa, w odległych latach

sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, kiedy sami musieliśmy
dbać o swoje rozrywki, Dzień Świętego Patryka był niemal
tak przyjemny jak Gwiazdka. Niby nie dostawaliśmy
prezentów, ale mogliśmy sobie wpiąć w kołnierze małe złote
harfy. Co prawda nikt nie lubił dodatkowej mszy i
odśpiewywania: „Chwała świętemu Patrykowi, patronowi
naszej wyspy", ale z drugiej strony nie trzeba było chodzić do
szkoły. I chociaż sama parada nigdy nie spełniała naszych
oczekiwań - za mało postaci z Disneya, za dużo dętych
orkiestr - bardzo mi się to podobało.

Rzecz jasna, teraz jest inaczej. Przez jedenaście lat,

podczas których mieszkałam za granicą, parada świętego
Patryka w Dublinie przeszła fundamentalną przemianę i stała
się zrekonstruowanym, zrehabilitowanym, międzynarodowym
widowiskiem. Zamiast nie kończących się szeregów
odzianych w mundury khaki orkiestr dętych, teraz mamy
załogi ponurych dziewczyn z karnawału w Notting Hill,
drżących w obcisłych bikini i wyszukanych nakryciach głowy,
niemrawo

pląsających

w

niekorzystnych

pogodowo

marcowych warunkach. (Niestety, dziewczęta nie działają na
żywioły tak jak na poziom parady).

Zamiast jednej byle jakiej platformy z transparentem z

napisem w stylu „Kupuj nasz chleb" (powiedzmy) i jakiegoś
biednego, przerażonego dupka przebranego za bochenek
chleba i bez przekonania machającego do mas w dole, obecnie
na każdej ciężarówce mijają nas wyrafinowane miniświaty.
Muzyka, przystojni mężczyźni, żonglerzy, połykacze ognia i...

background image

och, rozmaite rzeczy. Jeśli mam być szczera, największy
entuzjazm na ubiegłorocznej paradzie wzbudził francuski
żongler, który opuścił jedną z płonących pochodni na swoją
nogę i podpalił sobie rajstopy. Oszalały taniec, w który się
rzucił, żeby ugasić ogień, wzbudził przeraźliwy śmiech
tłumów widzów po obu stronach jezdni, ludzie usiłowali go
naśladować. I choć Dzień Świętego Patryka to doroczne
dwudziestoczterogodzinne

święto,

podczas

którego

celebrujemy naszą irlandzkość, o dziwo, najbardziej pamiętne
i przyjemne święta przeżyłam, gdy mieszkałam i pracowałam
w Anglii.

W biurze było jeszcze dwoje Irlandczyków, co roku

usiłowaliśmy bez powodzenia przekonać naszą szefową, aby
dała nam wolne siedemnastego marca, bo chcemy pojechać do
irlandzkiego pubu w Kilburn albo Cricklewood, dokąd
zazwyczaj się nie zapuszczamy, zjeść darmowy bekon i
kiełbaskę, wypalić dwadzieścia majorów, urżnąć się,
obgadywać Anglików, śpiewać żałośliwe pieśni o powrocie na
Szmaragdową Wyspę i generalnie rozkoszować się naszym
pochodzeniem.

- To nasze prawo jako Irlandczyków - uskarżaliśmy się

gorzko. - Żydzi też mają prawo do wolnych dni.
Dyskryminuje się nas.

Następnie moja szefowa wyjaśniała cierpliwie, że jeśli

podczas żydowskich świąt brakowało jakichkolwiek
żydowskich pracowników, oznaczało to jedynie, że wzięli
sobie dzień urlopu.

- Możecie zrobić to samo - zachęcała nas.
Nie korzystaliśmy, mamrotaliśmy tylko ponuro do siebie o

wznowieniu starej irlandzkiej tradycji podrabiania zwolnień
lekarskich.

Jednakże ta sama szefowa, która nie chciała nam dać

wolnego, robiła co w jej mocy, żeby święto było wyjątkowe.

background image

Wychowała się w Columbus's Circle w Nowym Jorku, gdzie
było pełno Irlandczyków, więc wiedziała, o co chodzi.
Każdego siedemnastego marca pojawiała się rankiem z
koniczyną, zielonymi rozetkami albo trójkolorowymi
wstążeczkami dla wszystkich. Nie wiedzieliśmy, skąd to brała
- takie przedmioty były na wagę złota w centrum Londynu.
Mogliśmy jedynie zakładać, że mieszkała gdzieś w pobliżu
Archway albo była zaprzyjaźniona z kimś, kto mógł zaspokoić
jej potrzeby.

- Żadnych pytań - mówiła, postukując się po nosie. I tak

zadawaliśmy jej pytania.

- Masz chleb na wodorowęglanie? - żądaliśmy wyjaśnień,

spoglądając na paczki pod jej pachą. - Przyniosłaś ozdoby?
Chyba nie zapomniałaś magnetofonu? Masz taśmę z Kilfenora
Ceili Band? Pamiętałaś o czerwonej oranżadzie? Przyniosłaś
chrupki Tayto? Masz zielony barwnik do żywności?

Ozdoby trafiały do wielonarodowego personelu:

Irlandczyków, Amerykanów, mieszkańców St Lucian,
Australijczyków. Nawet jeden czy dwaj Anglicy też często
kończyli z trójkolorową wstążką, do której przyklejono złotą
papierową harfę. (Podobało nam się to, a co).

Następnie zamienialiśmy biuro w zakątek Irlandii.

Zielone, pomarańczowe i białe serpentyny zdobiły ściany i
komputery; przez cały dzień leciały irlandzkie reele i jigi - a
przynajmniej do chwili, w której ktoś uznawał, że dłużej tego
nie zniesie i chował taśmę; odwiedzający nas koledzy musieli
wypić czerwoną oranżadę albo zieloną wodę mineralną. Albo
zapraszaliśmy ich na kromkę chleba na wodorowęglanie i
paczkę tayto. Kiedy już zjedli, z tradycyjną irlandzką
gościnnością zachęcaliśmy ich, żeby wzięli sobie jeszcze, że
nie mają grama nadwagi, że nikną w naszych oczach. A potem
wmuszaliśmy w nich jeszcze więcej.

background image

Atmosfera była naprawdę fantastyczna. Wszyscy

odwiedzający odchodzili w świetnych humorach. Zupełnie nie
jak w biurach rachunkowych, gdzie rujnuje się ludziom życie,
mówiąc im, że zaginęły ich rachunki i podania o zwrot
kosztów, obciąża się ich nieludzkimi podatkami lub też coś w
tym stylu.

Kiedy o szóstej po południu rozlegał się sygnał,

wyciągaliśmy puszki i butelki spod biurek, gdzie czekały od
wczesnego poranka. I kilka godzin później niż należało,
upijaliśmy

się,

wypalaliśmy

dwadzieścia

majorów,

obgadywaliśmy Anglików i śpiewaliśmy żałośliwe pieśni, aż
portier błagał nas, żebyśmy sobie poszli.

- Wszyscy razem, chwała świętemu Patrykowi, patronowi

naszej wyspy.

„Irish Tatler", marzec 1999

background image

Dzięki, mamo
Dnia Matki nie wymyślono w czasach, gdy byłam mała. A

jeśli tak, to nic mi o tym nie wiadomo. Nagle jednak, kiedy
miałam kilkanaście lat, pojawił się jakby znikąd i wszyscy
winili za to Amerykanów.

- Kupa bzdur - oświadczył jeden z moich bardziej

gderliwych nauczycieli (mężczyzna). - Cholerni jankesi ze
swoim Starskim i Hutchem oraz pogańskimi obrzędami. Jak
nie będziemy ostrożni, wkrótce zaczniemy świętować Dzień
Wuja i Dzień Cioteczno - ciotecznej Siostry Żony Stryja, i
Dzień Ulubionego Króliczka.

Nakłaniał nas do bojkotu Dnia Matki, do sprzeciwu wobec

kulturowego imperializmu. Ponieważ chciałam zaoszczędzić
swoje kieszonkowe na naprawdę istotne w życiu rzeczy, takie
jak coca - cola i jajka z niespodzianką, chętnie się zgodziłam.

Tyle że presja rówieśników okazała się zbyt silna.

Przewaga nastoletnich dziewcząt bywa nieprawdopodobna,
wciąż mnie pytały:

- Co przygotowałaś dla mamy na Dzień Matki?

Niechętnie uświadomiłam sobie, że lepiej się poddać.

Nie miałam jednak ochoty. Byłam samolubną,

skoncentrowaną na sobie i zdumiewająco niewdzięczną za
wszystko, co zrobiła dla mnie mama, osobą. W końcu jednak
jako nastolatka nie mogłam zachowywać się inaczej. Zatem w
niedzielny poranek, kiedy pojawiłam się przy łóżku mamy i
wyrecytowałam: „Za żywienie mnie, ubieranie, opiekę,
martwienie się o mnie od dnia moich narodzin, za osiemnaście
godzin porodu, kiedy nie istniało jeszcze znieczulenie
zewnątrzoponowe, masz tu żonkile za trzy funty", czułam się
tak, jakby to jej się trafiło, a ja zostałam okradziona.

W następnych łatach Dzień Matki szybko wtopił się w

lokalny krajobraz. Jednak moi bracia, siostry i ja nigdy nie

background image

byliśmy na niego przygotowani. Na tydzień przed świętem
ustawialiśmy się w kolejce do matki.

- Mamo, dasz mi pieniądze? - nakłanialiśmy ją.
- Na co? - pytała podejrzliwie. - Pieniądze nie rosną na

drzewach/Pieniądze szczęścia nie dają/Za kogo wy mnie
bierzecie - za Onassisa? (Niepotrzebne skreślić).

- To dla ciebie - mówiliśmy ze wzburzeniem. - Na Dzień

Matki. Na prezent.

- Nie. Dałam wam kieszonkowe aż do września. Dosyć

tego.

- Coś podobnego! Co za niewdzięczność. Oczywiście

były jeszcze lunche z okazji Dnia Matki, które,

naturalnie, jako święto ku czci rodzinnej wdzięczności i

jedności, powodowały mnóstwo gorących kłótni. Problem z
dniem, w którym wypadał Dzień Matki ( Dzień Matki w
Irlandii przypada w czwartą niedzielę postu.), polegał na tym,
że niestety była to niedziela. Co bardzo mi nie pasowało,
kiedy miałam kilkanaście lat i zwyczajowo wychodziłam w
sobotnie wieczory, upijałam się, nocowałam w domu
przyjaciół i przyjeżdżałam do domu autobusem dopiero po
ustąpieniu mdłości, czyli w niedzielę wieczorem. W dniach
przed lunchem mój biedny ojciec zachowywał się jak
owczarek pasterski, groźbami i prośbami usiłował spędzić
czwórkę rodzeństwa i mnie. Szczerze mówiąc, zazwyczaj się
pojawialiśmy. Jednak, uroczo jak zwykle, któreś z nas zawsze
pytało, na pół minuty przed wyjściem do restauracji:

- Mamo, wyprasujesz mi coś na ten lunch z okazji Dnia

Matki, do którego zmusił nas tata?

Gorsze jednak niż niewdzięczność w Dniu Matki jest

całkowite o nim zapomnienie. Pewnie się zastanawiacie, jak to
możliwe, skoro wszystko wokół o nim przypomina, ale to się
czasem zdarza. Pewnej środy w zeszłym roku Pan odebrał
telefon - dzwoniła restauracja, w której zamówiłam stolik,

background image

żeby zabrać tam moją mamę; jednak nie mieli wolnych
miejsc. Kiedy się przyglądałam, jak Pan rozmawia,
zastanawiałam się, czemu tak zbladł. W chwili, gdy odłożył
słuchawkę, oznajmił, że wychodzi.

- Dokąd? - zapytałam.
- Do sklepu z papeterią - odparł. - Ile dni idzie kartka do

Anglii?

Przynajmniej przypomniał sobie o tym w środę. Niech

Bóg strzeże tych biedaków, którzy nie pamiętają aż do
sobotniego wieczoru, kiedy jest o wiele za późno. Zazwyczaj
trudno się przepchać przez Grafton Street w sobotę, stoiska z
kwiatami atakują człowieka i stają mu na ścieżce. Jednak w
wigilię Dnia Matki na zachodniej półkuli nie można znaleźć
ani jednego kwiatka. Kwiaciarnie zamieniają się w ziemię
jałową. Przewrócone wiadro albo podarty celofan - oto co
pozostawiają za sobą hordy, które tędy przeszły.

Nie myślcie tylko, że wymigacie się bombonierką. Co to,

to nie! Znam kilka osób, które z dumą wręczyły swoim
rodzicielkom pudełko czekoladek Roses, i usłyszały przez
zasznurowane usta:

- Nie jadam czekoladek w poście.
Dzień Matki wypada zazwyczaj podczas katolickiego

odpowiednika ramadanu.

Nie jestem już samolubną nastolatką. Skończyłam

trzydziestkę i traktuję matkę jak swoją przyjaciółkę. Zatem w
ten Dzień Matki korzystam ze sposobności, by oświadczyć:

- Za żywienie mnie, ubieranie, opiekę, martwienie się o

mnie od dnia moich narodzin, za osiemnaście godzin porodu,
kiedy nie istniało jeszcze znieczulenie zewnątrzoponowe -
dziękuję.

„Sunday Independent'", marzec 1998

background image

Czas nikogo nie oszczędza
Starzenie się to nic przyjemnego, ale ktoś musi to robić. W

tym miesiącu ów zaszczyt przypadł mnie. Mam urodziny,
rozumiecie? Jeśli wziąć pod uwagę mój zaawansowany wiek,
nie czuję się najgorzej. Urodziny (przynajmniej moje) to
zazwyczaj czas szlochów, zgrzytania zębami (tymi kilkoma,
które mi zostały) i wyrywania włosów (jak wyżej). Kiedy
oceniam sytuację, uznaję, że jestem bardzo, bardzo
niedoskonała. To przypomina sylwestra, chociaż może nie jest
aż tak źle.

W przeszłości urodziny okazywały się dość ponurymi

uroczystościami.

- Wszystkiego najlepszego! - wrzeszczeli nieco

histerycznie krewni i znajomi, usiłując zapobiec mojemu
nieuchronnemu zawodzeniu: „Jestem grubą, bezużyteczną
frajerką".

- Dostałaś ładne pre...?
- Jestem grubą, bezużyteczną frajerką.
- Jaka ładna kartka. Od ko...?
- Jestem grabą, bezużyteczną frajerką.
- Nie, nie jesteś gruba, masz kształt gruszki.
- Gruba. Nie traktuj mnie protekcjonalnie, nie w moje

urodziny. Jestem grubą, bezużyteczną fraj...

Jednak w ostatnich kilku latach, z jakiegoś

niewytłumaczalnego powodu, urodziny nie wprawiają mnie
już w samobójczy nastrój. Wygląda na to, że być może
zmierzam - Boże broń - do zadowolenia. Kiedyś uważałam, że
zadowolenie to jedna z najgorszych rzeczy, jakie mogą mi się
przytrafić. Dojmująca, niezrozumiała zgryzota wydawała się o
wiele lepsza. Silny gniew to domena młodych, w
przeciwieństwie do łagodnej pogody, która trąci pulchną,
zadowoloną z siebie starością i pragnieniem uprawiania

background image

ogródka. (Pozwolę sobie zauważyć, że nie jestem szczególnie
spokojna ani pogodna, ale przecież wszystko jest względne).

Proces starzenia się przebiega bardzo podstępnie. Kiedyś

znałam i uwielbiałam wszystkie piosenki z listy przebojów,
teraz mam szczęście, jeśli znam chociaż jedną, a zazwyczaj i
tak uważam, że jest do dupy. (Na przykład to S Club7 - chłam
czy nie?) Nie wiem, kiedy to się zmieniło. Żyję sobie,
zakładając nierozsądnie, że wciąż trzymam rękę na pulsie, ale
z każdą mijającą sekundą nieuchronnie oddalam się od
centrum tego, co modne i młode. Staję się coraz bardziej
zmarginalizowana i nie na czasie. Nic nie mogę na to
poradzić. Najgorsze, że nic mnie to nie obchodzi.

Żeby wam udowodnić, jak ze mną źle, przyznaję się bez

bicia:

a) ze wszystkich części ciała mam przekłute tylko uszy,
b) ostatnim razem byłam na nogach o piątej rano po

siedmiu godzinach snu,

c) prawie nic nie wiem o the Chemical Brothers,
d) mówiłam „żyję spox" tylko w żartach.
Jednak to zadowolenie nie przyszło łatwo, bo bycie

trzydziestoparolatką przypomina okres dorastania, ale jakby
od drugiej strony. Ciało zaczyna dziwnie się zachowywać i nic
nie można na to poradzić. Nagle, zupełnie znienacka, ciało
chce zostać w domu w niektóre sobotnie wieczory, i to jest
przerażające. Prawie tak okropne, jak wyrastanie włosów pod
pachami. Nieupijanie się w sobotni wieczór wydawało mi się
straszne, wstydliwe, nienormalne. Kiedy zatem machnąwszy
ręką, zostawałam w domu, wymyślałam sobie mnóstwo
niezbyt przekonujących pretekstów - długi tydzień, późne
pójście do łóżka dzień wcześniej, wczesne wstawanie w
niedzielę, brudne ubrania, ból brzucha, ple, ple, ple. Jednakże
nawet kiedy barykadowałam się w domu z wideo i pudłem
batoników, nie mogłam się tak naprawdę odprężyć. Byłam

background image

przekonana, że wszyscy inni w całym wszechświecie upijają
się tequilą wraz z niebezpiecznymi mężczyznami w
hałaśliwych nocnych klubach do piątej rano. Że tylko ja
jestem staruchą stojącą nad grobem.

Jednak starzenie się dotyka niemal każdego. Nawet

mężczyzn! Chociaż może oni zauważają to nieco później.
Chodzą sobie nieświadomie, przekonani o swojej młodości,
dopóki naprawdę młoda osoba nie zdecyduje się pozbawić ich
złudzeń. Byłam w domu przyjaciółki, a jej młodszy brat i
kilku jego kumpli paliło trawę. Pan wszedł do kuchni (pewnie,
żeby sobie zrobić ovaltine) i na widok tego narkotyzowania
się bardzo się ożywił. W swoim czasie potrafił zwijać skręty
jedną ręką. Teraz rzadko miewa ku temu okazję, bo...
właściwie nie wiem dlaczego. Pewnie dlatego, że jesteśmy po
trzydziestce. Tak czy owak, kręcił się po kuchni, mając
nadzieję na sztacha. uśmiechał się i kiwał głową młodym,
myśląc, że jest tak i sam jak oni, niech Bóg ma go w swojej
opiece. Chwilę później jeden z chłopców rzucił się przez całą
kuchnię, żeby zakryć kawałek haszyszu, który leżał na
kuchennym stole.

- Powinnaś widzieć ich miny - lamentował Pan. -

Zupełnie jakby wzięli mnie za dorosłego czy coś. Jakbym miał
na nich naskarżyć.

Przez większą część tygodnia siedział z (siwowłosą)

głową w (nakrapianych wątróbianymi plamami) dłoniach.

- Jestem młody - powtarzał wciąż. - Jestem młody.
Teraz, kiedy najlepsze lata mam już za sobą, musiałam

zrezygnować z kilku wizji czy też wersji siebie. Lepszych
wersji, rzecz jasna. Kiedyś myślałam, że życie to coś w
rodzaju praktyki i że kiedy osiągnę pewien wiek, nagłe ni z
tego, ni z owego zacznę sobie r a d z i ć. Że będę wiedziała,
jak spleść włosy w cudowny gładki francuski warkocz. Albo

background image

że przyjdzie dzień, kiedy będę potrafiła jakoś zgrać
woskowanie nóg z ładną pogodą.

Albo obudzę się pewnego ranka i nagle stanę się jedną z

tych osób, który mogą wyjść w halce i wyglądać szczupło i
wdzięcznie, niezwykle i dobrze. Teraz jednak pogodziłam się
z tym, że to się nigdy nie zdarzy, że będę wyglądała tak,
jakbym zapomniała się ubrać.

Co do siłowni - zawsze uważałam, że nie daję z siebie

wszystkiego, że jeśli ćwiczyłabym jeszcze ze dwa razy w
tygodniu, wkrótce zaczęłabym wyglądać jak Kate Moss. I
twierdziłam, że tak zrobię, gdy tylko minie obecna
pracowita/leniwa/autodestrukcyjna faza. To się jednak nigdy
nie stanie: za późno, żeby siłownia dała mi doskonałe ciało.
Mogę jedynie starać się nie wyglądać jak Jabba the Hutt.

W porządku. Najdziwniejsze jednak jest to, że -

paradoksalnie - ciągle czuję się jak nastolatka. Nadal czekam,
aż dorosnę (w przeciwieństwie do starzenia się). Nie wiem,
jak inni to robią, ale najwyraźniej już przez to przeszli. Mimo
że mam wiele przywilejów dorosłości - płyty kompaktowe
George'a Michaela, egzemplarz Jak łatwo rzucić palenie
Allena Carra, comiesięczne stałe zlecenie przelewu na fundusz
emerytalny, dobre relacje z sąsiadami, pulchne ramiona -
nadal czekam na ten wspaniały moment, kiedy naprawdę
poczuję się jak dorosła. Podejrzewam, że zapewne przeskoczę
prosto z okresu dojrzewania do menopauzy. Tak czy owak,
dajcie ten tort urodzinowy, czuję, że robię się podobna do
Jabby the Hutta...

„Irish Tatler", październik 1999

background image

Owczy pęd
Jednym z najtrudniejszych aspektów pracy w domu jest

brak przyjęcia gwiazdkowego. Teraz mogę tylko przywoływać
wspomnienia... Zanim zrezygnowałam z pracy na etacie w
dziale księgowości, mieliśmy wspaniałe gwiazdkowe imprezy.
Łzy, wyznania, wymiotujące albo obrażające szefa osoby,
totalna absencja następnego ranka - ach, cóż to były za czasy!
Pewnego roku, gdy nastąpiła redukcja kosztów, musieliśmy
wybierać: albo wcale nie organizujemy imprezy, albo sami
przygotowujemy

jedzenie.

Z

jakiegoś

powodu

zdecydowaliśmy się na to drugie rozwiązanie.

Pomysł wydawał się niezły, bo pracował u nas

wielonarodowy

personel.

Ahmed,

Marokańczyk,

zaproponował, że upiecze dwie owce na rożnie na podwórzu.
Podobno miał „kontakty" i mógł zdobyć parę martwych
owiec, nikt nie zadawał pytań. Resztę obowiązków podzielono
pomiędzy

pięćdziesięcioro

członków

personelu

administracyjnego (personel naukowy został ze wszystkiego
zwolniony jako zbyt dziwaczny, żeby na nim polegać). Różni
ludzie odpowiadali za chleb, ser, owoce, desery, sałatki,
przekąski i wino. Irlandzkiemu personelowi (całej trójce),
rzecz jasna, przypadł w udziale obowiązek pieczenia
ziemniaków. Okazało się również, że powinniśmy się zająć
sałatką coleslaw, ze względu na kapustę.

W dzień przyjęcia synowie Erin wywiesili swoje czarne,

aksamitne suknie na drzwiach, zakasali rękawy i ruszyli do nie
używanego gabinetu, by tam zrobić górę coleslaw. W całym
budynku inni przygotowywali kadzie biszkoptów z owocami i
bitą śmietaną, kroili kilometry chleba, myli całe pola sałaty,
mieszali galony sosu z tysiąca wysp. Choć uwijaliśmy się jak
w ukropie, trzeba było także pracować. Musiałam odrywać się
od siekania kapusty, żeby zająć się drobnymi kosztami
firmowymi. W pewnej chwili ktoś wpadł i jęknął:

background image

- Przyjechał Ahmed z owcami. Potrzebuje pieniędzy na

taksówkę.

Mimo że owce od dawna nie żyły, nie potrafiłam odpędzić

od siebie wizji Ahmeda w czarnej londyńskiej taksówce,
upchniętego między dwiema tłustymi, puszystymi owcami,
przypominającymi starsze panie okutane w ciepłe stroje.
Kiedy wróciłam do swojego pokoju po pieniądze,
spodziewałam się podświadomie, że zobaczę dwie owce
brykające po korytarzach niczym po dróżkach hrabstwa Clare.

Następnie pozostali Ajrysze i ja musieliśmy iść do

pobliskiego Tesco po cały zapas kartofli. Trzeba bardzo dużo
ziemniaków, żeby obsłużyć sto pięćdziesiąt osób. Bardzo
dużo. Cały wózek sklepowy. Przetransportowanie ziemniaków
do biura wymagało kradzieży wózka i pchania go po
Tottenham Court Road. Problem polegał na tym, że
Tottenham Court Road było zatłoczone do granic możliwości
oszalałymi ludźmi gorączkowo robiącymi gwiazdkowe
zakupy. Nie dało się wcisnąć szpilki. Ledwie zdołaliśmy się
przepchnąć. Poza tym wózek usiłował wydostać się na
wolność, wymykał się spod naszej kontroli i cały czas groził
wjazdem do rynsztoka.

Około szóstej po południu wszyscy siedzieli już w swoich

odświętnych strojach i na wysokich obcasach (nawet niektóre
kobiety) i byli gotowi.

Poza owcami.
Pogoda w Londynie nie była równie łagodna jak u stóp

gór Atlas. Rozpadał się śnieg, więc ogień Ahmeda ciągle gasł.
Wyglądało też na to, że Ahmed wcale nie jest takim ekspertem
od pieczenia owiec, jak nam dawał do zrozumienia, i źle
obliczył czas potrzebny do przygotowania potrawy. Pomylił
się o jakieś dwanaście godzin.

Cały złożony ze stu pięćdziesięciu osób personel

pośpieszył do baru na górze, gdzie mieszanka głodu,

background image

wyczerpania, oczekiwania i darmowych drinków przez
godzinę oznaczała, że w bardzo szybkim czasie wszyscy się
urżnęli. Później tego wieczora rozeszła się pogłoska, że
kolacja gotowa. Kiedy jednak wszyscy popędzili na dół po
swoją porcję surowej owcy, ja zostałam w barze, usadowiona
na sofie ze swoją przyjaciółką Louise. Byłam zbyt wyczerpana
całodziennym obieraniem marchewki i walką z wózkiem
sklepowym. W barze zostały jeszcze dwie osoby. Kobieta i
stuknięty starszy akademik w sflaczałej muszce w kropki i z
dużym upodobaniem do sosu. Oboje byli skuci. Zazwyczaj
facet i tak średnio sobie radził z chodzeniem i posługiwał się
laską. Teraz jednak tak się zalał, że ledwie trzymał się na
nogach w drodze do schodów. Opierał się na swojej
przyjaciółce, która zresztą znajdowała się w podobnym stanie.
Potykając się i podtrzymując wzajemnie, dotarli do drzwi
baru, a następnie zniknęli na schodach. Louise i ja byłyśmy
gotowe. Przerwałyśmy rozmowę i wstrzymałyśmy oddech.
Rzecz jasna, po paru chwilach to usłyszałyśmy. Rytmiczne
bum, bum, bum, kiedy zalany akademik z artretycznymi
kolanami spadał po schodach, odbijając się po drodze od
ściany i poręczy. Po chwili nastąpiła krótka, pełna
oczekiwania cisza, jakby brzemienna, i uznałyśmy, że dotarł
do małego półpiętra. Znowu wstrzymałyśmy oddech i
odetchnęłyśmy z ulgą na dźwięk rytmicznego bum, bum, bum,
kiedy spadał z drugiej części schodów, co zakończyło się
satysfakcjonującym trzaskiem, gdyż najwyraźniej uderzył
głową o łupki na dole.

Przykro mi, ale się śmiałyśmy. Śmiałyśmy się tak

strasznie, że aż popłynęły nam łzy. Ściskałyśmy się, niemal
wymiotując z tej radości. Dzień był długi i męczący, ale to nas
nie usprawiedliwia. Kiedy spazmy radości w końcu ustały i
mogłyśmy wstać, podeszłyśmy do schodów i wychyliłyśmy
się przez poręcz. Akademik leżał na podłodze i był cucony -

background image

tak jak to się robi z bardzo wstawionymi ludźmi - kieliszkiem
białego wina, które wlewała w niego upita przyjaciółka.
Otaczał go krąg ludzi tylko trochę mniej pijanych, którzy
udzielali sprzecznych rad. Podnieść go. Nie ruszać. Zapytać,
kto jest premierem. Nie zawracać mu głowy. Dać mu brandy.
Wypłukać żołądek. Mówiło się o wezwaniu karetki.

- Może uszkodził sobie mózg - zauważył jakiś człowiek.
- Czy ktoś to zauważy? - spytał ktoś inny, kiwając się.
W końcu zgodzili się, że karetka nie jest niezbędna, że już

nic mu nie jest. Wezwano taksówkę i akademik wraz z laską i
kieliszkiem wina został zaniesiony do samochodu. Kiedy
sadzano go do środka, ktoś postawił kieliszek na dachu
taksówki. Niezadowolony kierowca odjechał z piskiem opon,
unosząc swój pijany towar, kieliszek spadł z dachu i oblał
zebranych słodkim, lepkim reńskim winem. Mój Boże, to były
czasy...

„Irish Tatler", grudzień 1998

background image

Wesołych świąt! Proszę ustawić się w kolejce
Święta. Strzeżcie się. Bardzo się strzeżcie. Rzekomo to

czas dobrej woli, ale każdy, kto ma choć odrobinę zdrowego
rozsądku, wie, że jest zupełnie inaczej.

Święta to budzenie się przez siedemnaście poranków z

rzędu z przysięgą, że dziś naprawdę pójdzie się spać przed
drugą w nocy. To przepychanie się przez jaskrawo oświetlone,
przegrzane domy towarowe, w płaszczu, szaliku i
rękawiczkach. To przełamywanie się miniparóweczką z
szefem na biurowym przyjęciu, wypijanie ogromnych ilości
piat d'or z plastikowych kubków, a następnie, dwie godziny
później, rozpychanie się wśród ludzi, żeby sfotografować swój
tyłek na ksero.

To hordy Irlandczyków wracających do domu z zagranicy,

witanie rozradowanych rodziców na dublińskim lotnisku i
niezręczne stwierdzenia:

- Dzięki, że po mnie przyjechaliście, ale... Jadę prosto do

miasta, żeby spotkać się z Malachy i Annie, i innymi, bardzo
przepraszam. Eee... ale skoro już się pojawiliście, to chyba
szkoda by było to marnować, może podrzucicie mnie do
miasta i weźmiecie mój bagaż do domu?

To stanie w kolejkach po taksówki, walki podczas

pasterki, to pijackie pakowanie prezentów nocą w Wigilię, to
przerażenie, kiedy się zobaczy efekty tego pakowania w
zimnym, trzeźwym świetle świątecznego poranka.

Przede wszystkim jednak Boże Narodzenie to kłótnie.

Straszliwe kłótnie. Szokujące, nieoczekiwane kłótnie.
Spowodowane częściowo wielką luką między oczekiwaniami
związanymi z Gwiazdką a tym, co się faktycznie dzieje. A
częściowo tym, że zbyt wielu samorządnych, autonomicznych
dorosłych tłoczy się w jednym domu, próbując dostosować się
do cudzych zasad i cudzej rutyny. (Winię też za mocno
rozgrzane kaloryfery).

background image

Kiedyś uważałam, że tylko ja się wykłócam podczas

świąt, ale teraz, kiedy podzieliłam się swoim nieprzyzwoitym
sekretem, wiem, że to się dzieje wszędzie.

Jednak święta mają też swoje dobre strony. Prezenty!
Od niepamiętnych czasów w każdy świąteczny poranek

czwórka rodzeństwa i ja ustawialiśmy się w kolejce przed
zamkniętymi drzwiami salonu. Czekaliśmy na ten cudowny
moment, kiedy matka przekręci klucz i wpuści nas wszystkich
do pokoju, gdzie będziemy wydawali okrzyki zadowolenia,
oglądając zdalnie sterowany samochód, lalkę płaczącą
prawdziwymi łzami, miniaturową laleczkę wraz z akcesoriami
i inne wspaniałości.

Mama to prawdziwa showmenka, przeciągała otwieranie

drzwi tak długo, jak tylko się dało. Skręcaliśmy się z udręki
oczekiwania, aż cała piątka tłoczyła się na przestrzeni
zazwyczaj odpowiedniej dla jednej osoby. Pomysł był taki,
żeby w jednym roku z przodu ustawiali się najstarsi, a w
następnym najmłodsi, co było sprawiedliwe dla wszystkich
oprócz dziecka w środku.

Ta praktyka ciągnęła się też w naszym dorosłym życiu.

Tyle że, rzecz jasna, gdy do tego doszedł alkohol, krajobraz
bożonarodzeniowego poranka nieodwracalnie się zmienił.
Choć kiedyś wydawało się to nie do pojęcia, teraz niektórzy
członkowie rodziny woleli leżeć w łóżkach i domagać się
miski, zamiast tłoczyć się w kolejce przed salonem i
wykrzykiwać: „Żadnego popychania!"

I choć młodsi członkowie rodziny błagali, by ich wpuścić

bez skacowanego starszego rodzeństwa, matka była nieugięta.
Wszyscy albo nikt. Nie otwierała drzwi, dopóki pod drzwiami
nie ustawiła się cała nasza piątka.

Trzeba było użyć wszystkich możliwych środków. Parę

osób wychodziło na dwór boso i w piżamie, by dojrzeć
cokolwiek przez nieprzenikalną barierę firanek w salonie i

background image

sprawdzić, czy coś w środku nie wygląda przypadkiem jak
Mój Mały Kucyk.

- Czy coś się tam rusza? - pytał niespokojnie Tadhg, który

przez całe dzieciństwo na próżno czekał na psa. (Kiedy umrze,
napis na jego nagrobku będzie brzmiał: „Możemy wziąć psa,
mamo? Możemy, mamo? Możemy?")

Wracali do domu, żeby gorączkowo szukać elektrycznego

pastucha i pogonić maruderów na łóżkach. Bezskutecznie.
Pozostawało jedynie wpaść do pokoju skacowanej osoby,
brutalnie zapalić światło, stanąć u stóp łóżka i wrzasnąć:

- Wstawaj, samolubna świnio!
- Idźcie beze mnie - jęczała kupka nieszczęścia na łóżku. -

Tylko was będę spowalniać.

- Wstań na pięć minut - radził ktoś inny. - Kiedy nas

wpuści, wrócisz prosto do łóżka.

To zazwyczaj skutkowało. Zamiast jednak wpaść do

salonu niczym kula wystrzelona z karabinu, jak kiedyś,
niewielka armia rannych wlokła się bez życia, żeby otworzyć
paczki opakowanego w papier pakowy potpourri.

No właśnie, potpourri! Co byśmy bez niego zrobili? Tyle

mówi. Mówi, nie znam cię zbyt dobrze, ale ze względu na
okoliczności muszę ci coś dać. Takimi rzeczami obdarowują
się szwagierki. To doskonały prezent dla ojca dziewczyny
albo koleżanki z pracy. Podczas świąt nie myślę o gwieździe
wschodu prowadzącej trzech królów ani o Dzieciątku
zrodzonym w stajence. Zamiast tego zwieszam głowę i
upokarza mnie myśl o tylu opakowanych paczkach potpourri,
które zmienią właścicieli.

Rzecz jasna, święta to nie tylko prezenty i rzeczy

materialne. Święta to coś więcej. Święta to jedzenie.

Mnóstwo, całe mnóstwo jedzenia.
Oddaję się mu niemal z mistyczną gorliwością, usiłuję się

zabarykadować w swoim pokoju z puszkami czekoladowych

background image

kimberleys. Jestem naprawdę odrażająca i tak bardzo wciąga
mnie straszliwe obżarstwo, że nie potrafię zająć się niczym
innym. W każdy Dzień Świętego Szczepana przez ostatnie
dziesięć lat moja siostra Caitriona, przyjaciółka Eileen i ja
wspominamy coś o wyścigach. Jeszcze się nie udało.

- Idziesz na wyścigi? - pyta Caitriona, podczas gdy

jeszcze leżę w łóżku.

- Nie mogę - mamroczę z ustami pełnymi płatków. -

Wyznaczyłam sobie zadanie. Zamierzam pobić rekord
życiowy w jedzeniu bombonierek.

- Proszę bardzo - mówi ona. - Życzę szczęścia, chcesz,

żebym mierzyła ci czas?

Przez chwilę lodowata ręka strachu ściska moje serce,

kiedy myślę o głodowaniu i ćwiczeniach, jakie będę musiała
uprawiać w styczniu. Jednak ten ponury, włosiennicowy
miesiąc wydaje się taki odległy. Zajmę się nim, kiedy
nadejdzie.

- Idź po stoper! - rozkazuję jej. - Czuję, że dopisze mi

szczęście.

„Irish Tatler", grudzień 1997

background image

Spokojny milenijny wieczór
Niewiele wydarzeń w ciągu ostatnich dziesięciu lat

wzbudziło tyle dyskusji, ile pytanie, co zamierzasz robić w
noc nadejścia nowego milenium. Oto felieton, który napisałam
do ,,Irish Tatler" na temat swoich planów.

Świat dzieli się na dwie części. Nie na ludzi z wklęsłym i z

wypukłym pępkiem, ale na tych (w tym mnie), którzy
nienawidzą sylwestra, i na tych, którzy go kochają. Jeśli
należycie do osób, które myślą o sylwestrze jako o świetnej
rozrywce, to zakończcie czytanie w tym miejscu. I tak uznacie
mnie za jękliwą nudziarę. Jeśli jednak nawet krzycząc
„Szczęśliwego Nowego Roku!" z osiemdziesięcioma innymi
biesiadnikami, czujecie w sobie narastającą pustkę, czytajcie
dalej.

Sylwester wpędza mnie w najgorszą depresję w całym

roku. Nieumyślnie wkraczam w strefę mroku, kiedy
podsumowuję swoje życie i widzę, że bardzo, bardzo wiele
mu brakuje. Niezależnie od tego, jak jestem szczęśliwa przez
pozostałe 364 dni, na dzień przed przyjściem Nowego Roku
czuję się jak okropny, samotny frajer. Przez resztę roku wiem,
że nie jestem taka kiepska, ale wszystkie te pozytywne myśli
zmywa fala złej energii pojawiającej się na sylwestra.

To jeszcze nie wszystko: moje plany na ten wieczór nigdy

nie wypalają. Kiedy zegar wybija północ, obwieszczając
nadejście Nowego Roku:

a) nie zostaję wpuszczona na przyjęcie,
b) krążę wokół posiadłości, szukając przyjęcia, którego nie

ma,

c) stanowię część tłumu zbytnio ożywionych zombie

wypływających z miasta, po nocy żywych trupów, w
poszukiwaniu taksówki,

d) uczestniczę w szokująco nieoczekiwanym pojedynku na

słowa z najbliższymi,

background image

e) leżę w łóżku i symuluję grypę.
Ponieważ nigdy nie ukrywałam swojej antypatii do

normalnego sylwestra, możecie sobie wyobrazić, jak będę się
czuła w tym roku, kiedy wszystkie te tańce i śpiewy wzmocni
siła... no cóż... dwóch tysięcy?

Od półtora roku nie ma żadnej ucieczki. Kwestię, co

będziesz robić, kiedy nadejdzie trzecie tysiąclecie, żarliwie
omawia się w pubach i przy restauracyjnych stolikach, na
przystankach autobusowych i w ogóle wszędzie. Nawet
zastąpiła pytanie „Czy małżeństwo Toma i Nicole przetrwa?"
jako wygodny wypełniacz, kiedy się siedzi na biurowym
przyjęciu obok najnudniejszego mężczyzny na świecie.

Jednak podczas gdy reszta świata mówi o obejrzeniu

nowego milenium na Fidżi albo kupnie domu w Bundoran,
albo zapłaceniu dwustu pięćdziesięciu funtów za steki z
frytkami i tysiąca funtów za opiekunkę do dziecka, ja
zamieniłam się w psuja dobrej zabawy. Mimo że usiłuję nie
dopuszczać swojej gderliwości do głosu, czasem nie potrafię
się powstrzymać od przedstawienia swoich pięciu hipotez. Oto
one. „Obchodzimy dwutysięczną rocznicę narodzin Chrystusa.
No cóż:

a) On nie istniał,
b) a jeśli istniał, to urodził się 2004 lata temu,
c) nawet jeśli urodził się 2000 lat temu, to myślałam, że

obchodzi urodziny 25 grudnia,

d) 2000 lat minie dopiero po 2000 lat, czyli w następnego

sylwestra,

e) uważamy, że to ważne, bo mamy dziesięć palców.

Gdybyśmy na przykład mieli dziewięć palców, liczylibyśmy
w systemie dziewiątkowym i rok 2000 wypadłby w 1458
roku".

Odkryłam, że to zazwyczaj kładzie kres wszelkim

dyskusjom.

background image

Ostatnio jednak zauważyłam, że nie jestem jedyną osobą

na świecie, dla której sylwester to wyzwanie. Są też inni. A
tak! Postanowiliśmy skończyć z cierpieniem w milczeniu.
Moja przyjaciółka Aiofe mówi, że właściwie nigdy nie
spędziła miłego sylwestra, że zawsze działo się coś
strasznego, na przykład szła na imprezę i widziała, jak facet,
który jej się podoba, wychodzi z inną. Na co moja druga
przyjaciółka Suzanne twierdziła, że Aiofe i tak miała
szczęście, że w ogóle trafiła na imprezę.

Aby nie przedłużać zbytnio tego tematu - uznałam, że

zapewnię nam bezpieczne schronienie. Bezpieczną przystań
dla tych, którzy obawiają się sylwestra, zwłaszcza dla tych,
którzy obawiają się nowego milenium. Każdy, kto chciał,
mógł przyjść do mojego domu na Alternatywny Nowszy. Pan
i ja uznaliśmy, że pochowamy wszystkie zegary i nikt się nie
zorientuje, kiedy nadejdzie północ. Z tego samego powodu
postanowiliśmy nie włączać telewizora. Zamiast tego
zamierzaliśmy puszczać filmy z Audrey Hepburn - Rzymskie
wakacje, Zabawną buzię, Śniadanie u Tiffany'ego.
Zaciągniemy zasłony, żeby nie denerwowały nas cholerne
fajerwerki, a jeśli dzwony pobliskiego kościoła zaczną bić jak
szalone, będziemy udawali, że to na Anioł Pański.

Rzecz jasna, zaopatrzyliśmy się w tony jedzenia i picia,

ale zamiast sączyć szampana i trzymać tacę z koktajlowymi
paróweczkami i minipizzami podczas uprzejmych rozmów,
uznaliśmy, że wszyscy będą jedli i pili, jak im się żywnie
podoba: ponuro na kanapie, pociągając wprost z butelki,
wrzucając sobie do ust pringle'a za pringle'em. Goście będą
rewidowani przy drzwiach i pozbawiani głupich kapeluszy,
trąbek czy jemioły oraz wszystkich innych sylwestrowych
gadżetów, a każdemu, kto zamierzałby spontanicznie odliczać:
DZIESIĘĆ! DZIEWIĘĆ! OSIEM! SIEDEM!, zamierzaliśmy
łagodnie, lecz stanowczo przerwać. To samo miało spotkać

background image

każdego, kto psułby humor innym gościom, dopytując się, z
czego zamierzają zrezygnować w nowym milenium.

Kiedy wspomniałam o bezpiecznym domu innym, odzew

był niewiarygodny. Niektórzy patrzyli na mnie jak na wariatkę
i nazywali mnie żałosną krową, ale innym bardzo się to
spodobało i sami zaczęli wzbogacać mój pomysł o swoje
sugestie. Jeden znajomy zaproponował, żeby wszędzie leżały
kołdry. Kiedy ból egzystencjalny stanie się nie do zniesienia,
będziemy mogli się owinąć, skulić w pozycji embrionalnej,
kołysać i popiskiwać. Muszę przyznać, że ze wszystkich
propozycji tę powitano najbardziej entuzjastycznie.

Tak czy owak, pomysł nie wypalił. Moja siostra z Nowego

Jorku zwietrzyła, co się święci, i zadzwoniła do mnie ze
złowieszczym pytaniem:

- O co chodzi z tym otwartym domem na sylwestra?
- Nie otwartym domem - poprawiłam ją łagodnie. - Z

bezpiecznym domem.

Nagle nastąpiła straszna przerwa i włosy stanęły mi dęba

na karku; czułam, że zbliża się katastrofa.

- Z bezpiecznym domem - powtórzyła radośnie. - Nic z

tego.

Okazało się, że zaprosiła jakichś ludzi. Całkiem sporo.

Ludzi, którzy nie mieli zamiaru owijać się kołdrami, chyba że
wraz z przedstawicielem płci przeciwnej i czterema butelkami
szampana. Ludzi, którzy chcieli się zabawić. Ludzi, którzy
zamierzali krzyczeć: DZIESIĘĆ! DZIEWIĘĆ! OSIEM!
SIEDEM! już kilka dni przed imprezą.

Z każdym jej telefonem dowiadywałam się coraz więcej.
Kupiła sobie suknię do samej ziemi, z ozdobnymi

ramiączkami, na zbliżającą się noc. Jej przyjaciółka Louise
zamierzała nabyć mnóstwo pluszowych zabawek, które po
nakręceniu odliczają piskliwymi głosikami, a następnie tańczą
i życzą wszystkim Szczęśliwego Nowego Roku. Mówiło się o

background image

diademach, które najwyraźniej wszyscy muszą nosić. Zdaje
się, że zorganizowała cały oddział, miał się zjawić w domu, by
przystroić go odpowiednimi milenijnymi ozdobami. No i
rzekomo żadna impreza nie mogła się udać bez fajerwerków w
ogrodzie.

I od miesiąca wpadam na ludzi, których znam jedynie z

widzenia, a oni dziękują mi za zaproszenie na sylwestrową
imprezę nad imprezami. Jeden z nich zapytał mnie, jak sobie
poradzimy z połączeniem.

- Jakim połączeniem? - zapytałam, nie wierząc własnym

uszom.

- Nie wiem. - Człowiek wzruszył ramionami. - Mówiła

coś o radiowym połączeniu z Nowym Jorkiem.

O dziwo, moje początkowe przerażenie nieco zmalało, a

siostra stopniowo stłumiła moje sprzeciwy, tak że teraz nawet
czekam na imprezę. Powiedzmy... Zatem Szczęśliwego
Nowego Milenium! (Chociaż to zupełnie bezsensowny
pomysł, skoro ta data jest umowna, ple, ple, ple, ple, ple).

„Irish Tatler", styczeń 2000

background image

PO OBU STRONACH MORZA IRLANDZKIEGO
Wyjechałam z Irlandii w 1986 roku i przeprowadziłam się

do Londynu. Myślałam, że zostanę tu na zawsze. Miało się
okazać, że nie. W 1997 roku wróciłam do Dublina i bardzo się
z tego cieszę.

background image

Swingujący Londyn
Czternaście lat temu zostawiłam swój mieszczański dom

pod Dublinem i uciekłam do Londynu. Wtedy jeszcze Dublin
nie był rozkwitającym, otwartym, pełnym kawy latte,
kosmopolitycznym miejscem, jakim jest dzisiaj.

- To zapadła dziura - szydziłam w rozmowach z matką. -

Pełna katolickich fundamentalistów. - A następnie dodawałam
kapryśnie: - Nikt mnie nie rozumie. Czekajcie tylko, aż pojadę
do Londynu.

Nastoletni bunt to kiepska sprawa, zwłaszcza u

dwudziestodwulatki.

Opuściłam zatem Dublin, promem i pociągiem, jak tysiące

przede mną. Różnica polegała jedynie na tym, że byłam inna,
przynajmniej powinniście w to wierzyć. Byłam wykształcona i
nie jechałam szukać pracy, tylko butów. I ciuchów. Słyszałam
plotkę (która okazała się prawdziwa), że Bodymap (bardzo
modny w 1986 roku) ma stoisko na Camden Market, gdzie
można bardzo tanio kupić towar drugiego gatunku. Pewnego
okropnego lutowego poranka pojawiłam się na stacji Euston o
szóstej rano, szukając pociechy w anonimowości.
Podejrzewałam, że nikt nie czuje się w Londynie jak w domu,
więc miałam taką samą szansę jak inni, żeby się dopasować.
Nawet o tej pogańskiej porze zauważyłam, że Dublin
funkcjonował w mojej świadomości jako czarno - białe
miasto, Londyn zaś ukazał mi się w rozśpiewanym,
roztańczonym, cudownym technikolorze.

Torba, którą ze sobą przywiozłam, niemal nie dawała się

podnieść - zapakowałam prawie wszystko, co było moją
własnością, plus niektóre rzeczy Caitriony, bo wiedziałam, że
Londyn to modne, stylowe miasto i nie chciałam robić z siebie
pośmiewiska. Miałam też nadzieję, że poza butami i ciuchami
znajdę w Londynie mnóstwo mężczyzn. Dublin był tak mały,
że wszyscy znośni osobnicy płci męskiej zostali już

background image

skatalogowani i oznakowani, jednak w Londynie znajdowała
się chyba cała masa świeżego towaru. Moje motto brzmiało -
nie ma nieznajomych, tylko byli faceci, których nie zdążyłam
poznać.

Mój biedny ojciec najwyraźniej miał złe przeczucia, bo

odciągnął mnie na bok i wygłosił obowiązkową przemowę
przed

wyjazdem:

mnóstwo

gadaniny

o

„niepełnowartościowych

towarach",

„używanych

samochodach" i o tym, że większość mężczyzn lubi się
zabawić, ale nie lubi się żenić.

- Rozumiesz? - spytał z niepokojem.
- Jasne, tato. Dlaczego jakiś facet miałby się żenić z

używanym samochodem?

Jego dobre rady padły na jałowy grunt, bo gdy tylko

wysiadłam z pociągu na Euston, wprowadziłam się do
swojego przyjaciela Conora. Conor był mężczyzną (bardzo
niedobrze), na dodatek gejem (mój tata był rozdarty: nie mógł
się zdecydować, czy to lepiej czy gorzej), a mieszkanie
okazało się squatem na dwudziestym pierwszym piętrze
wieżowca w Hackney. Prawie nie mieliśmy mebli i tylko
jedną filiżankę, którą dostawałam według harmonogramu.

Ciągle przytrafiały mi się katastrofy, a ja przyjmowałam je

z radością. Czułam, że żyję, naprawdę żyję, jak nigdy dotąd.
Gdy tylko zostałam obywatelką Hackney, już pierwszego dnia
lokalna kopia Czyngis - chana z czterdziestocentymetrowym
tasakiem i głodnym owczarkiem niemieckim dołączyła do
mnie w windzie. Obaj warczeli aż do siedemnastego piętra, na
którym uprzejmie wysiedli.

Drugiego dnia jakiś mężczyzna obnażył się przede mną w

metrze. Byłam dumna, coś takiego nie przydarzyłoby mi się w
katolickiej Irlandii.

Trzeciego dnia tkwiłam w windzie przez półtorej godziny

i zostałam uwolniona przez strażaków, którzy zjechali

background image

szybem, usunęli dach windy i mnie wyciągnęli. Jeden
przystojny strażak podawał mnie drugiemu przystojnemu
strażakowi niczym leciutką piłkę, aż w końcu znalazłam się na
ziemi. Conor prawie się poryczał z zazdrości i oskarżył mnie,
że to zaaranżowałam.

Interesowało mnie wszystko i wszyscy. Poznałam

mnóstwo ludzi z całego świata. Z Leicester i Glasgow,
Brighton i Cardiff, Leeds i Taunton, Jamajki i Kanady. Ale
niezbyt wielu rdzennych londyńczyków. Kupiłam sobie
sukienkę w Bodymap (czerwoną, obcisłą, z dziurą wyciętą na
udzie) i czarne futro z fok na Kensington Market, i
odstawiałam imponujące występy na parkietach Taboo i
Heaven. (Jedyni znani mi ludzie w Londynie byli gejami;
walkowerem

zostałam

ich

najlepszą

przyjaciółką).

Buzowałam energią i balowałam całymi nocami. Następnie
łapałam nocny autobus do domu, by przespać cały dzień, a o
piątej po południu wychodziłam na śniadanie złożone z
grzanki i napoju mlecznego.

Czasem wstawaliśmy wcześniej i szliśmy głaskać swetry

w kosztownych sklepach z ubraniami. Conor świetnie znał się
na markach, o których nigdy wcześniej nie słyszałam, takich
jak Valentino, Joseph, Azzedine Alaia. Prowadził mnie do
małych, niemal pustych sklepów firmowych i przystawał ze
łzawym zachwytem przed obcisłymi, białymi sukniami z
lycry.

Kiedyś zabrał mnie na King's Road. Przytłoczyło mnie

symboliczne znaczenie tego, co robiłam. Uparłam się, żeby
coś kupić, w końcu nie każdego dnia dziewczyna z Irlandii
wędruje sobie po King's Road. I faktycznie coś kupiłam - pierś
kurczaka w Safewayu, na podwieczorek.

Ucieczka od rodzicielskiej kontroli i tego, co nazywałam

syndromem złotej rybki w Irlandii, zapierała mi dech w
piersiach. Mogłam być wszystkim, czym chciałam. Cholera

background image

jasna, mogłam nawet być sobą. Skorzystałam z tego, że już
nikt nie stoi mi nad głową i nie zmusza do chodzenia na mszę.
W każdą niedzielę rozkoszowałam się niechodzeniem na
mszę. W Londynie mogłam robić, co chciałam, nikogo to nie
interesowało. Kiedy w Dublinie wracałam o siódmej rano z
rajstopami w kieszeni, byłam przekonana, że trafię do
wieczornych wiadomości. W tych rzadkich chwilach, gdy
dzwoniłam do domu, matka zawsze pytała płaczliwie:

- Masz już pracę?
- Nie, mamo - odpowiadałam. A następnie, pękając z

dumy, wyjaśniałam jej obecny stan rzeczy. - Jestem na
zasiłku.

- Na najświętsze serce Jezusa - mamrotała, a ja

wiedziałam, że się żegna. - Jesteś zdrowa, wykształcona i w co
się wpakowałaś? Masz jakieś meble... w tym... czymś, w czym
mieszkasz?

- To squat, i tak, mamy meble. Mamy fotel, na którym

wolno mi siadać, kiedy Conor wychodzi.

Nawet czasem myślałam o szukaniu pracy. W

przeciwieństwie do Irlandii, gdzie faktycznie jej brakowało, w
Londynie nie miałabym najmniejszego problemu z jej
znalezieniem. Poza tym zajmowałam uprzywilejowaną
pozycję, gdyż skończyłam studia prawnicze. Jednak kilka
moich wypraw do agencji pośrednictwa pracy nie przyniosło
interesujących rezultatów. Niewiele miałam spotkań w
sprawie pracy. Wykształcenie to niezła rzecz, bez wątpienia.
Lepsza niż, powiedzmy, kryminalna przeszłość. Jednakże
wykształcenie zdobyte na irlandzkim uniwersytecie nie było
szczególnie poważane. Nie czułam się rozczarowana ani
nawet zdumiona. Nie spodziewałam się niczego innego,
szczerze mówiąc. W końcu dorastałam w cieniu Anglii,
wszystko w Irlandii uważano za drugorzędną kopię
angielskiego oryginału. Najwyraźniej nasz jedyny wkład w

background image

rozwój świata stanowiła kawa po irlandzku. Nasze zespoły
pop kompletnie się nie liczyły, kilka czasopism było
żałosnymi przedrukami, nawet nasz slang wydawał się
zastraszająco ubogi - dlaczego ktokolwiek przy zdrowych
zmysłach miałby pytać: „Jak leci?", skoro mógł zagadnąć, z
akcentem jak z Eastenders: „W porząsiu?" (Rzecz jasna,
wiem, że teraz to się zmieniło, że bycie Irlandczykiem to
ostatni krzyk mody: aktorzy, komedianci, pisarze, grupy pop
nabierają seksownego, kapryśnego wdzięku już w chwili, gdy
wspomną o swoich irlandzkich korzeniach. Gdybyście mi
kiedyś powiedzieli, że tak będzie, popukałabym się w czoło).

Kiedy zatem kolejna agencja pośrednictwa pracy pokazała

mi drzwi, poczułam, że mogę się odprężyć i bezkarnie
prowadzić

życie

cyganerii

oraz

rozkoszować

się

sponsorowanym przez państwo próżniactwem. Trwało to
jeszcze kilka wypełnionych zabawą miesięcy, ale wszystko, co
dobre, kiedyś się kończy. Mieszczańskie poczucie winy plus
irlandzko - katolickie poczucie winy to bardzo silna
mieszanka, w końcu brak pracy i balowanie wycisnęły na
mnie swoje piętno. Musiałam znaleźć pracę, a kiedy zaczęłam
jej szukać, okazało się, że mam niewielki wybór. Nie
potrafiłam pisać na maszynie, miałam zły akcent jak na
recepcjonistkę i niestety, nie byłam facetem, więc nie mogłam
zostać murarzem.

Z braku innych możliwości zostałam kelnerką i szczerze

mówiąc, świetnie się bawiłam. Byłam młoda i pełna energii,
usługiwanie innym miało dla mnie wielką wartość poznawczą.
W drapieżnych latach osiemdziesiątych ludzie rozrzucali
wokół siebie pieniądze niczym niedopałki. Spływały na mnie
napiwki, chociaż zapewne byłam najgorszą kelnerką pod
słońcem i upuszczałam hamburgery. Inne kelnerki potrafiły
dźwigać pod pachami po tuzin talerzy. Ja najwyżej dwa. W
sumie, rzecz jasna. Inne kelnerki pamiętały o tym, by

background image

przynieść klientom drinki. Ja nie pamiętałam. Inne kelnerki
nie rozlewały ostrego sosu na klientów. Ja rozlewałam.

Ze względu na swoje niezwykłe kelnerskie umiejętności

dostałam awans. Do biura. Do rachunkowości. Mimo że w
szkole nienawidziłam matematyki, okazało się, że mam
dziwny dryg do księgowania. Zatem mimo najszczerszych
wysiłków jakoś udało mi się dostać szanowaną pracę. Przez
pewien czas walczyłam ze swoim nowym wizerunkiem, ale
było za późno. Pogodziłam się z losem, pożegnałam ze
squatem i wprowadziłam do mieszkania, gdzie znajdowało się
coś poza filiżanką i gdzie musiałam płacić komorne.

Ale to jeszcze nie koniec. Nie, to był dopiero początek...
„Cara", listopad 2000

background image

Wiesz, gdzie jest przystanek autobusowy w Kilkenny?
Kiedy mieszkałam w Londynie, miałam pecha pracować z

kimś, kto uwielbiał wyśmiewać brak logiki u Irlandczyków.
Regularnie przychodził do mojego pokoju i przedrzeźniał
Irlandczyków, którzy dają wskazówki. Mniej więcej w stylu:
„Wiesz, gdzie droga rozwidla się na lewo? Wiesz? Dobrze!
No to nie idź w tę stronę. Przejdź obok domu, w którym
kiedyś były żółte drzwi, i obok miejsca, w którym kiedyś stał
sklep firmowy Murphy's, zanim go zburzyli. Kiedy dotrzesz
do końca ulicy i zobaczysz tam pub, to będzie znaczyło, że
zabłądziłaś, ale co z tego, i tak możesz się napić".

- Ach, wy Ajrysze! - ryczał, zgięty z radości. - Tacy

jesteście tępi.

- Ha, ha - odpowiadałam zazwyczaj. - Przestań, bo umrę.
Następnie wrzucałam jego prośbę o zwrot wydatków do

niszczarki dokumentów albo „niechcący" umieszczałam go w
najpotworniej gnębionej grupie podatkowej lub też tak
kombinowałam, aby został tragicznie pominięty przy
comiesięcznej wypłacie zarobków. Praca w księgowości
zapewnia niewielką, ale bardzo przyjemną władzę. (Radośnie
bywało zwłaszcza w dniu wypłaty: budynek rozbrzmiewał
okrzykami przerażenia, kiedy jakiś dowcipniś oglądał swój
odcinek wypłaty i odkrywał, że wyniosła ona równo ZERO).
Odkąd przeprowadziłam się z Londynu do Dublina przyznaję
jednak, że mój kolega mógł mieć trochę racji: to zresztą nie
najgorzej. Udzielanie wskazówek jest w Irlandii formą sztuki.

Kiedy londyńczyk zaprasza was do siebie, naturalnie

pytacie, gdzie mieszka, a on odpowiada - - na przykład - „na
Jefferson Road w Fulham" albo „na Shirland Road w Maida
Vale". Jasno i klarownie.

W Irlandii jednak to zupełnie inna para kaloszy. Tuż po

moim powrocie pewien mieszkaniec Dublina zaprosił mnie do
siebie. Kiedy zapytałam, gdzie mieszka, on zamiast

background image

powiedzieć, że na Marlborough Road w Donnybrook - bo tak
brzmiał jego adres - odparł niejasno:

- Wiesz, gdzie jest postój taksówek w Ranelagh?
- Tak - odparłam, zastanawiając się, co to ma wspólnego z

jego miejscem zamieszkania.

- Pomyślmy - stwierdził z zadumą i zmrużył oczy, żeby to

sobie lepiej wyobrazić. - Skoro będziesz jechała zza miasta...
Czekaj chwilę! Samochodem, autobusem czy piechotą?

Odpowiedziałam, że jeszcze nie wiem, że nie będę

wiedziała, dopóki nie dowiem się dokładnie, gdzie mieszka...

- OK, załóżmy, że będziesz jechała samochodem -

przerwał. - No dobrze, skoro jedziesz zza miasta, postój
taksówek będziesz miała po prawej. Miniesz kwiaciarnię.
Wiesz, gdzie jest kwiaciarnia? Ta za postojem taksówek?

Nie wiedziałam. Zaproponowałam, żeby podał mi numer i

nazwę ulicy, zerknę sobie na mapę i te jego wskazówki nie
będą potrzebne...

- Wiesz, gdzie jest kawiarnia the Spar w Ranelagh? -

Kompletnie mnie zignorował.

- Tak, ale...
To go zadowoliło, kiedy jednak ponownie wspomniałam o

mapie, nie krył drwiny.

- Mapy! - roześmiał się z pogardą. - Po co ci mapa?

Myślisz, że gdzie mieszkam? U stóp Himalajów? No dobra,
wiesz, gdzie jest pralnia chemiczna w Ranelagh? Ta za
kwiaciarnią?

Kiedy z rezygnacją przyznałam, że wiem, gdzie jest

pralnia, smażalnia frytek, pizzeria, drogeria, pub i większość
innych sklepów w Ranelagh, nagle na jego twarzy pojawiły
się wątpliwości.

- Oczywiście, możesz przyjechać z zupełnie innej strony -

stwierdził. - Wiesz, gdzie jest zajezdnia autobusowa w
Donnybrook?

background image

Kilka dni później to się powtórzyło. Zamierzałam spotkać

się z dawną koleżanką ze szkoły, która wyszła za mąż i
mieszkała gdzieś na rogatkach w okolicach Raheny.

- Podaj mi swój adres - stwierdziłam stanowczo. -

Sprawdzę na mapie.

- Dobrze - zgodziła się. - Wiesz, gdzie jest Fairview Park?
Następnie zabrała mnie w pięciokilometrową podróż z

Fairview do Raheny, z odniesieniami do niemal każdego
pubu, smażalni frytek i SuperValu.

Ale to było w porządku. Do tego czasu na powrót stałam

się Irlandką. Zajęło mi to kilka dni, ale raz jeszcze
uruchomiłam wszystkie swoje hiberniariskie cylindry. To, co
mój kolega z Londynu nazywał irlandzką nielogicznością, a ja
irlandzkim liryzmem.

Udzielanie ludziom szczegółowych wskazówek to część

irlandzkiej gościnności. Oczekiwanie, że ktoś znajdzie drogę
za pomocą mapy jest równoznaczne z zaproszeniem gości na
kolację i oczekiwaniem, że przyniosą własne jedzenie.
Dlatego zapytani o drogę Irlandczycy niemal nigdy nie
mówią: „Nie wiem". Podobnie jak częstują gościa całym
swoim jedzeniem i sami obchodzą się smakiem, wolą raczej
coś powiedzieć - cokolwiek - niż milczeć.

Co daje czasem interesujące rezultaty. Jak na przykład w

wolny październikowy poniedziałek, kiedy odbywał się
maraton dubliński. Ja i Pan szliśmy Baggot Street i
natrafiliśmy na kilku uczestników maratonu, dyszących i
podążających w naszym kierunku. Z ich akcentów i
olbrzymich podkoszulków z napisem „Dentyści z Milwaukee"
wywnioskowaliśmy, że to Amerykanie. Głośno uskarżali się
na beznadziejne wskazówki wytyczające trasę maratonu.

- Którędy teraz? - pytali jeden drugiego, wpatrując się w

kanał. Nie miałam pojęcia, ale chętnie się zatrzymałam, żeby
mogli trochę ponarzekać.

background image

Nagle, znikąd, jakiś głos krzyknął:
- W lewo! Skręćcie w lewo!
Odwróciliśmy się wszyscy i w drzwiach pubu nad

kanałem

ujrzeliśmy

dobrotliwie

uśmiechniętego,

zarumienionego, trzymającego kufel w ręce mężczyznę.

- Hej, dzięki! - wrzasnęli biegacze z rozpromienionymi

twarzami,

najwyraźniej

oczarowani

tym

ludzkim

drogowskazem, tym obcym, który zainteresował się ich losem.
Natychmiast w myślach podarli wszystkie listy z zażaleniem,
już układane w głowach. Zamiast tego powtarzali hymny
pochwalne, które wygłoszą po powrocie do domu - „W
naszym mieście mamy skomputeryzowane drogowskazy,
Ajrysze zaś prawdziwych ludzi". Pokasłując, pokrzykując:
„Kawał drogi przed nami" i „Dobra robota", i w ogóle
zachowując się jak Amerykanie, popędzili sprintem wzdłuż
kanału.

- To chyba nie w lewo - mruknął do mnie Pan. - Myślę, że

facet źle ich pokierował.

Nie miało sensu opieprzać Pana za to, że nie wziął udziału

w debacie na temat wyboru drogi. W końcu jest Anglikiem z
klasy średniej, wobec czego nie potrafi udzielać wskazówek
nieznajomym,

nie

będąc

im

wcześniej

formalnie

przedstawiony. Zamiast tego odwróciłam się do mężczyzny na
progu pubu.

- Jest pan pewien, że w lewo? - spytałam go z

niepokojem.

Popatrzył na mnie z niechęcią.
- Przecież musiałem coś powiedzieć - odparł wrogo.

Biedni jankesi pewnie biegną do dzisiaj.

„Irish Tatler", kwiecień 1998

background image

Kto rano wstaje... ten za wcześnie przychodzi
Już jakiś czas temu wróciłam do Irlandii po

jedenastoletnim pobycie w Anglii. To poważny ruch, jeszcze
dodatkowo skomplikowany faktem, że wracając na
Szmaragdową Wyspę, przywiozłam ze sobą Pana, Anglika.
Choć jest bardzo proirlandzki, rzecz jasna martwiłam się, że
będzie tęsknił za domem, więc postanowiłam dokładnie
monitorować mycie samochodu, roboty domowe i inne
angielskie specjalności. Miałam świadomość, że gdyby jego
tęsknota za domem wymknęła się spod mojej kontroli, istnieje
miejsce, w które mogę go wysłać - to mała część Irlandii,
która na zawsze pozostanie angielska. Nie mówię o sześciu
hrabstwach na północy, tylko o centram handlowym na Jarvis
Street.

- Zostaw tę półkę - powiem. - Już wystarczająco wiele

przybiłeś, zabrakło nam ścian. Pochodź sobie po Bootsie,
Argos, Dixons, Debenhams, Waterstones i całej reszcie, i
udawaj, że spacerujesz po drogach i uliczkach Hemel
Hempstead. Przestań się martwić! Napij się earl greya, skoro
już tam będziesz, i nie wracaj, aż znowu poczujesz się
szczęśliwy w Irlandii. - To zawsze działało, Anglik zazwyczaj
wracał cały rozpromieniony, podłapawszy kilka dziwnych
irlandzkich zwrotów, które przyciągnęły jego uwagę.

- Co znaczy „bier rzyć w troki"? Co to dokładnie są

„dudki"? Ptaki, instrumenty czy narzędzia?

Jeśli chodzi o mnie, najbardziej w powrocie z wygnania

martwiła mnie małomiasteczkowość Irlandii. Jeśli się kichnęło
na Tara Street, to na stacji metra w Dun Laoghaire ktoś pytał:
„Jak tam twoje przeziębienie?" Nieważne, jak bardzo ludzie
się chwalili wyrafinowaniem i kosmopolityzmem Irlandii,
tym, że często mieszka się obok kogoś i aż przez - ojej - dwa
tygodnie nie dostaje się zaproszenia na herbatę, mnie to nie
przekonywało.

background image

No i jasne, parę dni po przeprowadzce do nowego domu,

gdy szlam na pocztę, zaczepiła mnie kobieta, której
kompletnie nie znałam.

- Mijałam pani dom i zobaczyłam, że wyrzuciła pani

pojemnik na chleb w bardzo dobrym stanie - powitała mnie. -
W doskonałym stanie. Towarzystwa dobroczynne byłyby
zachwycone.

Karygodne

marnotrawstwo,

doprawdy.

Karygodne.

Wbrew sobie, zamiast jej powiedzieć, żeby się odwaliła i

pilnowała własnego nosa, poczułam się dziwnie wzruszona. W
Londynie ludzie mają gdzieś, co wyrzucasz, wyrzucaj sobie
nawet trupa bez głowy, byleby tylko nie musieli nawiązywać z
tobą kontaktu wzrokowego. Nagle zaczęłam jej tłumaczyć, że
pojemnik na chleb zdołał wyhodować na sobie niezwykłą
odmianę pleśni, której nie dawało się usunąć żadnym
skrobaniem.

- Chętnie sama bym to sprawdziła - stwierdziła ze

smutkiem i zatarła ręce.

Obiecałam jej, że następnym razem będzie miała taką

szansę. Teraz wpadam na nią regularnie i zawsze wita mnie
tekstem w rodzaju:

- Widzę, że nie było pani przez parę dni. Czyżby wyjazd

do Cork?

Albo:
- Co było w tej paczce z Niemiec? Wyglądało mi to na

książki, ale nie jestem pewna.

Nie mam pojęcia, jak udaje się jej mnie tak dokładnie

obserwować (mimo wzmożonej czujności ani razu nie
wykryłam jej w żywopłocie, zaopatrzonej w teleskop).
Uwielbiam spotkania z nią, wie o mnie tyle, że zawsze mogę
liczyć na jakąś nowinę o sobie. Kiedy nie mogłam znaleźć
kostiumu kąpielowego z zeszłego roku, omal jej nie
zapytałam, czy nie wie, gdzie go zostawiłam.

background image

Najbardziej

w

Irlandii

cenię

sobie

Czynnik

Przypadkowego Gościa. Ludziom, którzy nigdy nie mieszkali
w Londynie, trudno zrozumieć, jaką wielką sprawę robi się tu
z wizyt domowych. Ustala się je wiele miesięcy naprzód, a ze
względu na olbrzymie odległości przypominają migrację. Nikt
po prostu nie wpada. To znaczy nikt poza dziwakami.
Skończyło się na tym, że kiedy nieoczekiwanie odzywał się
dzwonek u drzwi, moi współlokatorzy i ja spoglądaliśmy na
siebie z przerażeniem. „Kryj się!", tak wyglądała nasza
typowa reakcja. Najczęściej okazywało się, że dzwoni
zabłąkany dostawca pizzy.

Jednak tutaj nieoczekiwany dzwonek u drzwi jest

podniecający. Zawsze istnieje możliwość, że to nie
domokrążcy. (Chociaż najczęściej to właśnie domokrążcy.
Nowina o Panu rozeszła się szerokim echem wśród
społeczności domokrążców. Zawsze odchodzi od drzwi,
potrząsając głową i mówiąc coś w rodzaju: „To bardzo
smutne. Człowiekowi, który przed chwilą tu przyszedł, umarła
matka, nie miał nawet pieniędzy, żeby dojechać na jej
pogrzeb. Co za zbieg okoliczności! To już piąta osoba dzisiaj
z tym samym problemem. Kto by pomyślał, że bilety kolejowe
do Galway są takie drogie! Masz jakieś pieniądze? Wszystko
im oddałem'").

Nie tylko miewamy gości, ale my także jesteśmy

zapraszani do innych domów. Obawiam się, że to jedyne pole,
na którym ja i Pan się nie dogadujemy. Gdy Anglik mówi,
żeby pojawić się u niego na kolacji o siódmej trzydzieści,
oznacza to, że oczekuje nas za dwadzieścia ósma. Jednak w
Irlandii, jeśli ktoś zaprasza gości na siódmą trzydzieści,
spodziewa się ich kwadrans po dziewiątej. Najwcześniej.
Wiedziałam to, przynajmniej tak mi się wydawało. Zatem gdy
po raz pierwszy zostaliśmy zaproszeni do irlandzkiego domu
na wieczorny posiłek, uparłam się, żebyśmy się spóźnili o całe

background image

pół godziny. Pan gorączkowo przebierał nogami, denerwował
się i błagał, żeby już iść. Kiedy jednak pojawiliśmy się na
miejscu, okazało się, że ani gospodarz, ani gospodyni nie
wrócili jeszcze z pracy.

Piętnaście niespokojnych minut w samochodzie czegoś

nas nauczyło, następnym razem spóźniliśmy się o pełną
godzinę. Pojawiliśmy się w samą porę, żeby wyciągnąć
gospodynię spod prysznica. Ociekając wodą, zeszła po
schodach w szlafroku i powiedziała nam, w której szufladzie
w kuchni znajdziemy chrupki. Byłam przerażona, nigdy w
życiu nie czułam się tak chorobliwie pedantyczna.

Ale już ze mną lepiej. Powoli uczę się spóźniać półtorej

godziny i - jak Bóg da - niedługo dojdę aż do dwóch. Wtedy
też znikną wszelkie ślady po moim życiu w Anglii. Niemal
uwierzycie, że nigdy nie wyjeżdżałam z Irlandii.

„Irish Tatler", maj 1999

background image

Psychiczny magnes
Odkąd zrobiłam prawo jazdy, rzadko korzystam ze

środków transportu publicznego, a szkoda.

W ostatnią czwartkową noc przytrafiło mi się coś

dziwnego. Była mniej więcej jedenasta, czekałam na autobus z
Blackrock do centrum Dublina. Odczekałam przepisowe
dwadzieścia minut i zastanawiałam się, dlaczego nie pada. W
końcu zza rogu wyłonił się autobus i zmierzał w moim
kierunku. Miał numer 45, czyli jechał przez Bray, Co.
Wicklow i centrum, a ja nie mogłam wyjść ze zdumienia.
Rzadko się widuje te bestie, są niemal równie wstydliwe i
nieuchwytne jak 46A. (Jeśli ktoś mówi często o złapaniu 46A,
to pewny znak, że mu odbija).

Pomachałam i ku mojemu wielkiemu zdumieniu autobus

się zatrzymał. Doświadczenie nauczyło mnie, że kierowcy
dublińskich autobusów mają osobliwe poczucie „humoru".
Nic ich bardziej nie bawi od przejechania pędem obok
przystanku pełnego ludzi czekających od pół godziny na
mrozie i patrzących z niedowierzaniem za autobusem, z
którego dobiega histeryczny śmiech kierowcy i słowa:
„Biedne dupki, ale macie gęby!"

No to się wdrapałam. Nie byłam pewna, ile kosztuje bilet

(zazwyczaj jeżdżę 46A), więc tylko pomachałam banknotem
przed nosem kierowcy i powiedziałam:

- Do centrum, proszę.
Kierowca wyglądał na nieco zaszczutego i zapytał:
- Ile zazwyczaj pani płaci?
- Nie wiem - odparłam. - Rzadko jeżdżę tą trasą.
- Pewnie jeździ pani 46A? - Patrzył na mnie dziwnie. - No

dobra, proszę dać mi funta i będziemy kwita.

Nie poświęciłam tej wymianie ani jednej myśli.

Przywykłam do takiego dziwacznego podejścia dublińskich
kierowców do stawek za przejazd. Mniej więcej tydzień

background image

wcześniej, przez trzy dni z rzędu żądano ode mnie trzech
różnych opłat za tę samą trasę. Pierwszego dnia zapłaciłam
funta i dziesięć pensów, wobec tego następnego wyciągnęłam
taką samą sumę i dostałam z powrotem dziesięć pensów.
Trzeciego dnia wręczyłam kierowcy funta i zostałam
ochrzaniona za próbę oszustwa, bo przecież każdy wie, że
opłata wynosi funta i dwadzieścia pensów. Uważałam tę
spontaniczną metodę naliczania opłat za uroczą i dziwaczną.
(Chyba że się darli i zawstydzali mnie przed całym
autobusem).

W tę czwartkową noc autobus był niemal pusty, tylko na

dole siedział jeden pasażer. Usiadłam i zaczęłam czytać
książkę, a parę chwil później kobieta będąca tym drugim
pasażerem wstała i usiadła obok mnie.

- Boję się - oznajmiła. Ścisnęło mi się serce. O nie.
Jestem kimś w rodzaju magnesu na psychicznych. Nikt ze

znanych mi ludzi nie ma w sobie czegoś takiego. Biedni,
udręczeni, chorzy psychicznie ludzie najwyraźniej uważają
mnie za bratnią duszę. Nie mogę się przejechać środkiem
publicznego transportu, nie będąc zaczepiona przez wariata.
(Nie mówię o tych okazjach, kiedy jeżdżę z Panem).

Zazwyczaj przebiega to w następujący sposób.

Wyobraźcie sobie taką scenę: górne piętro autobusu, tylko
jeden pasażer (ja), siedzi cicho, czyta książkę, nikomu nie
przeszkadza. Na schodach pojawia się inna osoba. Rozgląda
się, wpatruje we wszystkie czterdzieści trzy puste miejsca i
dochodzi do wniosku, że najfajniejsze jest to koło mnie.
Sadowi się nie tyle obok, ile na mnie, jego lewe udo przyciska
się do mojego prawego, miażdży mi ramię o szybę, bo tak się
na mnie pokłada. Zazwyczaj taka osoba nieprzesadnie dba o
higienę osobistą, sądząc po ostrym zapachu, jaki roztacza.

A potem się zaczyna. „Oni wszyscy to szpiedzy, wiesz",

mówi mi. Tysiące razy to słyszałam. „Chcą wyssać mi mózg,

background image

wysyłają sygnały przez kontakty". Albo: „W każdy
czwartkowy wieczór w ogrodzie mojego sąsiada ląduje statek
kosmiczny". Albo: „Usiłują zrobić mi pranie mózgu za
pomocą latarni ulicznych". Itepe, itepe.

- Boję się - powtórzyła kobieta. Odwróciłam się, żeby na

nią spojrzeć (przynajmniej na tyle, na ile mogłam, siedziała
tak blisko, że nie bardzo miałam miejsce na jakiekolwiek
manewry), i okazało się, że nie wygląda najgorzej. Była chyba
po czterdziestce i miała wypucowaną, niewinną twarzyczkę,
którą wzięłam za dowód na to, że kobieta jest stuknięta. Nikt
przy zdrowych zmysłach by tak nie błyszczał. Była jednak
dosyć konwencjonalnie ubrana. Nie siedziała boso, nie
włożyła fraka na koszulę nocną jak moja ostatnia
rozmówczyni.

- Dlaczego się pani boi? - zapytałam i przygotowałam się

na pogawędkę o szpiegach, praniu mózgu i kontaktach.

- Przez tego kierowcę - wyszeptała. - Jedzie bardzo

szybko, i na dodatek nie tą drogą co trzeba.

Wydałam z siebie współczujący odgłos, bo choć bardzo

chciałam, żeby się odczepiła i dała mi czytać książkę, nie
mogłam jej nie współczuć. Choć nigdy nie opowiadałam o
statkach kosmicznych w ogrodzie sąsiada, czasem czułam się
tak źle, że byłam całkiem pewna, iż tracę zmysły.

- Jechał przez Monkstown Village - wyznała cienkim

głosikiem. - A to nie po drodze, pewnie, że nie.

Faktycznie nie było, nie mogłam się nadziwić barwności i

szczegółom jej urojeń.

- Myślę, że to nie jest prawdziwy kierowca - oznajmiła

cicho. - Myślę, że to intruz.

- Pewnie uważa pani, że to szpieg - podsunęłam usłużnie,

aby wiedziała, że jestem po jej stronie.

Odsunęła się ode mnie gwałtownie.
- Szpieg?! - ryknęła. - Dlaczego miałabym tak uważać?

background image

- Przyjrzała mi się uważnie. - Dobrze się pani czuje?

Uświadomiłam sobie, że z pewnością ma przebłyski
normalności. To się często zdarza. Resztę podróży
spędziłyśmy w kłopotliwej ciszy, dotykając się ramionami,
podczas gdy inni pasażerowie wsiadali i wysiadali.

Dużo, dużo później nadeszła moja kolej. Wymamrotałam:

„Przepraszam" do tchórzliwej sąsiadki, przeciskając się obok
niej do wyjścia. Gdy stałam w przejściu i czekałam, aż
autobus się zatrzyma, przed sobą miałam wspaniałą, odzianą
w mini blondynkę, z pewnością szykującą się na dziką noc w
mieście. Ubolewając nad tym, że nigdy nie mogłabym włożyć
tak krótkiej spódnicy, podsłuchałam rozmowę dziewczyny z
kierowcą.

- Jedzie pan Nassau Street? - zapytała.
Mimo że mknął z wielką szybkością przez Merrion

Square, oderwał oczy od jezdni i rzucił dziewczynie zranione,
błagalne spojrzenie.

- Nie wiem - odparł szorstkim, spanikowanym głosem.
- Nie znam nazw tych ulic. Nie znam stawek. Ciągle się

gubię i zjeżdżam z trasy. Jestem zupełnie nowy.

Odwróciłam się i popatrzyłam na kobietę o błyszczącej

twarzy. Nagle wydała mi się bardzo, bardzo normalna i
zrobiło mi się bardzo, bardzo wstyd.

„Irish Tatler", marzec 1998

background image

Obijanie się to ciężka praca
Ple, ple, ple, Celtycki Tygrys... ple, ple, ceny domów, ple,

superkorek... ple... ciężka praca.

W tej chwili Irlandia oferuje tyle możliwości, że każdy,

kto ma pracę, biega z podkrążonymi oczyma zupełnie
wyczerpany. Jesteśmy wrakami, od sprzątaczek po doradców
ubezpieczeniowych. Nie narzekam. Właściwie nie narzekam.
Byłam jedną z pięciuset tysięcy osób, które w 1986 roku
wyemigrowały w poszukiwaniu pracy, i to cudownie, że jest
jej teraz więcej niż trzeba. A jednak, a jednak... Nie potrafię
nie myśleć o dawnych czasach, o dawnych formach sztuki. Jak
obijanie się w pracy. Czy to już nigdy nie powróci?

Czy ktokolwiek pamięta czasy, kiedy człowiek

przychodził spóźniony o piętnaście minut, przez następne
piętnaście pił kawę i czytał od deski do deski gazetę, potem
dzwonił do współlokatorki, chłopaka i matki. Kiedy
zachodziła obawa, że zbliża się prawdziwa praca,
„przypadkowo" psuło się ksero, a następnie skreślało dni do
dnia wypłaty?

Ktoś pamięta? Ktokolwiek? Ja tak.
Słyszę, jak ludzie narzekają, że nie starcza im doby na

zrobienie wszystkiego, co muszą zrobić. Zgadzam się, że czas
zachowuje się inaczej w miejscu pracy, że nie rządzą nim te
same prawa co czasem w innych zakątkach wszechświata.
Jednak kilka lat temu, gdy pracowałam w biurze, moi koledzy
i ja byliśmy absolutnie przekonani, że czas w pracy zwalnia.
Oznajmialiśmy sobie nawzajem (i każdemu, kto chciał nas
słuchać), że jeśli o wpół do pierwszej spojrzymy na biurowy
zegar i odczekamy pełne pół godziny, zanim zerkniemy na
niego raz jeszcze, okaże się, że nadal jest wpół do pierwszej.
Niecierpliwie wyczekiwaliśmy dnia, w którym jakiś ważny
matematyk napisze pracę na temat tego syndromu, a wtedy
ludziom będzie przykro, że się z nas nabijali!

background image

Nie doczekaliśmy się jednak. Nagle zostaliśmy zawaleni

pracą i czas zaczął się toczyć w innym tempie.

Wolne zawody i niezależność przyczyniły się do upadku

sztuki obijania się. Nie da się nikogo powstrzymać przed
spędzaniem połowy ranka na ukradkowym czytaniu powieści
w szufladzie i nerwowym podskakiwaniu za każdym razem,
gdy ktoś wejdzie do pokoju, ale kiedy człowiek pracuje dla
siebie, takie zachowanie wskazuje na problemy psychiczne.

Albo kiedy pensja zależy od twojej wydajności,

informowanie rozmówcy telefonicznego o tym, że system
komputerowy się zawiesił i że się oddzwoni (rzecz jasna,
nigdy tego nie robiąc), nie ma już dawnego uroku.

Winą obarczam też pocztę elektroniczną. Tak się

przyzwyczailiśmy do e - maili, że wysyłamy je nawet do ludzi
w pokoju obok. Dawniej trzeba było wstać z fotela, przejść
cztery metry i zmarnować dwadzieścia przyjemnych minut na
upieraniu się, że kolega faktycznie zabalował poprzedniej
nocy, że to po nim widać, wystarczy spojrzeć w oczy... E -
maile to nie to samo.

Zanim jednak dawne zwyczaje całkiem odejdą do lamusa,

podzielę się z wami kilkoma najlepszymi sposobami na
bumelowanie w pracy.

Teraz pracuję w domu (ma to swoje ujemne strony.

Zazwyczaj ukradkowo czytałam powieści w szufladzie, aż
mnie przyłapano), ale kiedy pracowałam w biurze,
najważniejsze było jedzenie. Dzień zazwyczaj rozpoczynał się
relacją wszystkich z kolacji poprzedniego wieczoru. Gdy tylko
kończyliśmy jeść przyniesione ze sobą kanapki (nigdy później
niż o jedenastej), zaczynały się dyskusje na temat tego, co
zjemy na lunch. Gorączkowo debatowano nad zaletami i
wadami Marksa & Spencera, Burger Kinga, ewentualnie
sympatycznej włoskiej knajpki na rogu. Kiedy lunch
odchodził do przeszłości, zaczynały się dyskusje na temat

background image

tego, co zjemy o wpół do czwartej. KitKaty czy lody cornetto?
Magnum czy batoniki mars? Jednym z naszych ulubionych
zajęć było chodzenie do banku po drobne. Walczyliśmy o to
jak psy o kość, bo najczęściej bank zajmował dziesięć minut,
dzięki czemu w pozostałym czasie można się było przejść po
sklepach. Półtorej godziny później człowiek w końcu zjawiał
się w pracy - wciskając zakupy recepcjonistce, żeby odebrać
je po szóstej - i wpadał oburzony do pokoju.

- Te kolejki w banku! Idiotyzm. Po prostu IDIOTYZM.
Jednak nie ma jak ćwiczenia przeciwpożarowe. Zazwyczaj

dostawaliśmy cynk, co się święci, więc przez większość
poranka

siedzieliśmy

przy

pustych

biurkach,

z

przygotowanymi kurtkami i torebkami. W chwili, gdy
rozlegała się syrena, zrywaliśmy się z krzeseł i
przepychaliśmy do drzwi. Pomysł polegał na zebraniu się w
miejscu zbiórki, gdzie dyżurny sprawdzał, czy nie ugrzęźliśmy
w „płonącym" budynku, ale większość z nas wykorzystywała
zamieszanie, aby urwać się na jednego albo szła do Bootsa
wypróbować nowy lakier do paznokci.

Teraz, nawet gdyby wybuchł prawdziwy pożar, na pewno

jakiś biedny frajer na umowie tymczasowej upierałby się, że
zostanie przy swoim płonącym biurku i skończy raport na
jutrzejsze poranne zebranie.

Słyszałam, że wielkim powodzeniem cieszy się również

„alarm bombowy". Najlepiej wychodzi to w dziale
detalicznym albo w zaopatrzeniu. Klient zostawia paczkę.
Wiadomo, że to torba na siłownię albo z podwieczorkiem, ale
nie mówisz o tym szefowi. A skąd! Zamiast tego robisz jakieś
uwagi o „podejrzanym pakunku" i nie chcesz podejść.
Następnie wszyscy bardzo długo stoją na ulicy, aż teren
będzie czysty.

Ekstremalne warunki pogodowe też mogą okazać się

przydatne. Pięknego lata 1995 roku ktoś wyciągnął jakiś stary

background image

przepis BHP, który głosi, że jeśli temperatura w biurze
wzrasta ponad pewien poziom, wolno nam iść do domu. Jedno
z nas (ja?) przyniosło termometr, który trzymaliśmy w
czajniku z gotującą się wodą, a następnie pokazaliśmy
szefowej.

- Widzisz! Prawie czterdzieści stopni! Idziemy na Soho

Square.

Kilka dodatkowych sugestii, jak przebrnąć przez dzień -

spróbujcie zabarykadować się w damskiej ubikacji i udawać,
że zamek się zaciął. Będziecie mieli dla siebie co najmniej
piętnaście minut, zanim przyślą kogoś ze śrubokrętem.
Miewajcie okropne bóle menstruacyjne co najmniej trzy razy
w miesiącu (żeby osiągnąć najlepsze rezultaty, należałoby
przede wszystkim być kobietą, a poza tym mieć za szefa
łatwego do zawstydzenia mężczyznę). Układajcie wulgarne
anagramy z nazwiska dyrektora zarządzającego, to zawsze
poprawia humor. Jeśli są urodziny któregoś kolegi, nawet
takiego, którego nienawidzicie, możecie zabić przynajmniej
pół godziny, stojąc przy torcie i powtarzając:

- To co? Dostałeś ładne prezenty?
Uważajcie jednak: próby zabicia czasu mogą się odbić

rykoszetem. Kiedyś, gdy nie mogliśmy już dłużej ścierpieć
wtorku, jedno z nas weszło na krzesło i przyśpieszyło zegar w
biurze. Zachwyceni wyszliśmy dziesięć minut wcześniej i
było świetnie. Aż do następnego ranka, kiedy zjechano nas
wszystkich za spóźnienie. Pamiętajcie, kiedy przesuwacie
wskazówki zegara wprzód, nie zapomnijcie ich cofnąć.

No i proszę, kilka perełek z dawnych lat. Teraz pora,

żebym posurfowała w sieci... to znaczy, trochę popracowała.
Jestem tak BARDZO zajęta, że nie mam czasu na
odwiedzanie ulubionych stron w Internecie, prawda?

To znaczy, czy moglibyście...?
„Sunday Times", październik 2000

background image

Katolicyzm - tańszy niż prozac, ale czy dobry dla ciebie?
„ Sunday Times" przeprowadził sondę wśród irlandzkich

trzydziestoparolatków, wypytując ich o opinie na każdy temat,
od duchowości po okazjonalne używki. Przy publikacji
ankiety poprosili kilkoro trzydziestoparolatków o artykuły na
rozmaite tematy. Mój dotyczył - nie, nie okazjonalnych
używek. No wiecie! Duchowości.

Pod koniec dwudziestego wieku Irlandia zmierza ku

duchowemu uskokowi. W sensie duchowym jesteśmy dwoma
narodami, a podział przebiega wzdłuż granicy wiekowej.
Powyżej pewnego rocznika - trudno dokładnie określić ten
wiek - wciąż dominuje pełen dewocji katolicyzm. Niżej robi
się zamieszanie, a sondaż wśród kilkorga znajomych
trzydziestoparolatków wskazuje na to, że mają do wyboru
szwedzki bufet rozmaitych wierzeń, w tym kilka co bardziej
atrakcyjnych przesądów i rytuałów katolicyzmu: na przykład
huczne wesele wciąż cieszy się popularnością. Kilka bardziej
uciążliwych - jak seks pozamałżeński - kompletnie odrzucono.

To względnie nowa sytuacja. W końcu siedmioro na

ośmioro trzydziestoparolatków urodziło się jako katolicy,
„wyjątkowa" pozycja Kościoła katolickiego jest zapewniona
w naszej konstytucji i jeszcze w połowie lat osiemdziesiątych
Irlandia funkcjonowała niemal jako teokracja.

Dlaczego zatem ta święta katolicka Irlandia nie jest już

taka święta ani taka katolicka? Istnieje wiele powodów, w tym
energiczne strzelanie do własnej bramki, które z zapałem
uprawia Kościół. Obecnie Irlandia dojrzała jako naród. Gdy
wykluliśmy się jako półpaństwo egzystujące w cieniu Wielkiej
Brytanii, kurczowo łapaliśmy się czegoś, co odróżniało nas od
Anglików. Czymś takim był katolicyzm. Teraz jednak
możemy być tym, czym zechcemy, i wygląda na to, że
chcemy być świeccy. Do pewnego stopnia.

background image

Pozostaje jeszcze wpływ kultury amerykańskiej,

podstępny i subtelny. Atakuje każdą dziedzinę naszego życia -
począwszy od tego, co jemy i nosimy, aż do wiary.
Najwyraźniej nasz stosunek do Boga zaczął przypominać
stosunek do fast foodu - oczekujemy natychmiastowej
duchowej gratyfikacji. W dawnych czasach ludzie patrzyli na
to z bardziej dalekowzrocznego punktu widzenia - życie
mogło sobie być łez padołem, ale gdy tylko wyciągnęło się
kopyta, nadchodziła natychmiastowa nagroda. Obecnie nikogo
nie interesuje (cytat z trzydziestojednoletniej Jenny Butler) „ta
cała martyrologia. Chcę być szczęśliwa teraz, nie po śmierci, a
jeśli Kościół katolicki nie potrafi mi tego zagwarantować,
znajdę sobie coś innego".

Usiłowałam wyznaczyć linię wiary w życiu przeciętnego

trzydziestoparolatka. Poparcie dla Boga osiągało szczyt w
dzieciństwie.

Jednak

jak

mawia

Owen,

dwudziestodziewięcioletni urzędnik służby cywilnej: „Kiedy
jesteś dzieckiem, uwierzysz we wszystko. W końcu wierzyłem
w świętego Mikołaja i wróżki".

Potem nadchodzi okres dojrzewania, gdy buntujemy się

przeciwko wszystkiemu, co jest ważne dla naszych rodziców.
To równie automatyczne jak oddychanie. Protestujemy
przeciwko ich tapetom, przyjaciołom i skoro już o tym mowa -
religii. Nie ma w tym żadnej myśli przewodniej, to po prostu
odruch kolanowy.

Koło dwudziestki uważamy, że jesteśmy „nieśmiertelni i

nietykalni".

Zdaniem

Patricii,

trzydziestodwuletniej

kierowniczki informacji telefonicznej: „Nie potrzeba nam
Boga".

Gdy osiągamy trzydziestkę, coś się zmienia. Ludzie często

zaczynają czuć się nieco bardziej bezbronni, mniej odporni,
wielu doznaje katharsis albo dochodzi do punktu zwrotnego.
Co może się przejawiać na mnóstwo sposobów - kończą

background image

długoletnie związki, zawierają związki małżeńskie, zmieniają
pracę, kupują dom, piją na umór albo całkiem z tym zrywają -
ale z pewnością następuje jakiś wstrząs czy też
przewartościowanie priorytetów. Z wielu powodów. Nasi
rodzice albo zmarli, albo się starzeją. Posunęliśmy się do
przodu, nie ma już żadnego pokolenia między nami a
śmiercią. Musimy być dorośli i to niepokojąca świadomość.

Śmierć kogoś kochanego - zazwyczaj rodzica - często

uruchamia

poszukiwania

„czegoś

więcej".

Patricia,

kierowniczka informacji telefonicznej, powiedziała po śmierci
swojej matki: „Nie mogłam tak po prostu pogodzić się z tym,
że zniknęła. Czułam, że musi gdzieś być". W ten oto sposób
wskrzeszamy długo uśpioną wiarę w życie po śmierci, żeby
przyniosła nam pociechę.

Albo mamy dzieci. Pewna znajoma para żyła razem przez

wiele lat, wzięła ślub cywilny na łodzi na Morzu Karaibskim i
nigdy - poza Gwiazdką - nie postawiła nogi w kościele. Teraz
jednak, gdy ich najstarsze dziecko zbliża się do wieku
szkolnego, całą rodziną zaczęli chodzić na msze. „Żadne z nas
nie

wierzy",

wyjaśniła

trzydziestodwuletnia

Sinead.

„Chciałam jednak nauczyć swoją córeczkę różnicy między
dobrem a złem". I dodała wstydliwie: „Nie sądzę, żeby i mnie
to zaszkodziło. Przez te pół godziny w tygodniu mogę
odpocząć w spokoju. I pomyśleć". I jeszcze: „To szczególnie
pomaga, kiedy czuję się kiepsko. I jest tańsze niż prozac!"

Jeśli chodzi o tych neokatolików, którzy podjęli flirt z

Kościołem, zauważyłam jedną rzecz - ich wybiórcze podejście
do religii. Nie znam nikogo po trzydziestce, kto w pełni
stosuje się do nauk Kościoła w kwestii antykoncepcji. Albo
świętości niedzielnej mszy - jeśli ktoś musi ją opuścić, nie ma
problemu.

Jednakże

nie

każdy

trzydziestoparolatek,

który

uświadomił sobie duchową pustkę w życiu, wraca do

background image

katolicyzmu. Joe Rehill, trzydziestoletni programista, upiera
się, że nie chce, aby ograniczały go rygory zorganizowanej
religii. Chyba że jakiejś egzotycznej i modnej. Na przykład
takiej jak buddyzm. Ostatnio modna jest alternatywna
duchowość. Szybka sonda wśród znajomych i przyjaciół
wskazuje, że staraliśmy się na różne sposoby: medytacja, I
Ching, runy, kryształy, reiki, zaklęcia białej magii, ponowne
narodziny, odblokowywanie czakr i feng shui. „Czemu nie?",
powiedziała o feng shui pewna kobieta, która pragnie pozostać
anonimowa. „Pomysł, że zmiana umeblowania wprowadzi
dobre rzeczy w twoje życie, nie jest dziwniejszy niż
przyjmowanie opłatka od mężczyzny w ozdobnej białej szacie
i oczekiwanie, że dzięki temu zdarzy się coś dobrego".

Jeden czynnik zdaje się jednak łączyć podejście

wszystkich trzydziestoparolatków do duchowości - podejście
typu „co ostatnio dla mnie zrobiłeś". Upieramy się przy
utylitaryzmie - w pewien sposób musi poprawić nasze życie i
sprawić, żebyśmy poczuli się lepiej. To radykalna zmiana w
stosunku do tego, co było kiedyś, gdy ludzie lojalnie słuchali
poleceń

Kościoła,

niezależnie

od

nieprzyjemnych

konsekwencji.

W dodatku odkryłam, że choć trzydziestolatkowie

zazwyczaj interesują się duchowością, z pewnością nie jest to
ich pierwszy port pośredni na drodze do dobrobytu. Wygrana
w lotto wciąż stanowi ulubiony sposób na osiągnięcie pełnej
szczęśliwości egzystencji. Bardzo przejmujemy się też naszą
pracą, domami i cenami domów. Jak mawia Aiden Baker,
trzydziestojednoletni przedstawiciel handlowy: „Nie mam
czasu chodzić na mszę w niedzielę, bo muszę się modlić w
świątyni majsterkowania. To teraz nowy Bóg". Nie do końca
żartował.

Pozwolę sobie sparafrazować słowa jezuickiego

duchowego przewodnika, Anthony'ego de Mello: „W

background image

hipotetycznej sytuacji, gdybym mógł obiecać wam szczęście
idealne, przyjęlibyście je? Oznaczałoby rezygnację ze
wszystkiego: pracy, samochodu, domu, całej własności,
musielibyście mieszkać na ulicy, ale bylibyście oszałamiająco,
niezwykle szczęśliwi. Zgodzilibyście się?" Anthony de Mello
podejrzewał, że nikt by na to nie poszedł. Kiedy zadawałam to
pytanie różnym ludziom, upewniali się: „Zrezygnować ze
wszystkiego? Nawet z domu?" Podkreśliłam, że byliby
niewymownie szczęśliwi, że na niczym by im nie zależało, ale
wydawali się bardzo zakłopotani i w końcu wyznawali, że
wolą raczej obecny stan rzeczy.

Przyznaję, że opisywałam sytuację w mieście, podobno

ludzie na wsi są bardziej pobożni. Wydaje się jednak, że w
poszukiwaniu szczęścia - choć duchowość liczy się dla wielu
trzydziestolatków, nawet jeśli odgrywa śladową rolę w ich
życiu - koniec końców najważniejsze okazują się pieniądze.

„Sunday Times", październik 1999

background image

JA NA URLOPIE!
Co pewien czas robię sobie wolne od pisania i wyjeżdżam

na wakacje.

background image

Naci morzem? Broń Boże!
Lahinch, hrabstwo Clare, miejsce moich letnich wakacji

przez całe lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte. Wyjazd wiązał
się z:

a) nieznośnym oczekiwaniem,
b) bitwami z matką, kiedy już na tydzień przed wyjazdem

prała, prasowała i pakowała ubrania, a gdy tylko skończyła
prasować, ja je wkładałam. Czego nie należy robić. Wiadomo,
że nie wolno nosić błyszczących, porządnych, wakacyjnych
ubrań, dopóki oficjalnie nie odgwiżdże się początku wakacji.

W końcu przychodził wyczekiwany sobotni poranek i

odjeżdżaliśmy mini morrisem: piątka dzieci, dwójka dorosłych
i jeden bagażnik na dachu. Mama wkładała - niezależnie od
pogody - czerwony, plastikowy płaszcz przeciwdeszczowy,
żeby chronić swój strój podróżny przed plamami po rzygach
(nie swoich, innych ludzi).

Obecnie ludzie dojeżdżają z Cork do Clare w dwie

godziny, ale wtedy podróż trwała dłużej. To były czasy sprzed
epoki radia i magnetofonów, sami musieliśmy się zabawiać.
Nie ma problemu! Śpiewanie zazwyczaj rozpoczynało się
jeszcze przed opuszczeniem podjazdu: Rhinestone Cowboy,
Two Little Boys i The Men Behind the Wire. Nieznajomość
słów albo melodii na szczęście nie była uważana za
przeszkodę.

Śpiewanie przerywały zwyczajowe pytania: „Już

dojechaliśmy?", „Długo jeszcze?", „Mogę zrobić siusiu?",
„Mogę znowu zrobić siusiu?", „Będę miała kłopoty, jeśli
zwymiotuję na swoją czystą sukienkę?"

Przy wyjeździe z Limerick pojawiało się podniecenie i

narastało, gdy za oknami przemykały miasta - Clarecastle,
Ennis, Inagh - aż docieraliśmy do metropolii Ennistymon.
Wtedy byliśmy już niemal nie do opanowania, wychylaliśmy
się na przednie siedzenia, żeby przyśpieszyć. Obok kościoła

background image

ulica, potem po niewielkim nachyleniu, potem znowu w górę
obok wytwórni siodeł, po wzgórzu, i już był przed nami -
Atlantyk mrugał i magicznie błyskał, oślepiający, mieniący się
ogrom srebrnych diamentów.

Parkowaliśmy na przystani i otwieraliśmy drzwi auta, po

czym oszałamiał nas upojny, silny zapach słonego powietrza.
Nasze słabe miejskie płuca były zdumione jego świeżością i
czystością. Zbiegaliśmy na dół po zniszczonych kamiennych
schodkach na niewiarygodnie wielką plażę pełną czystego,
złocistego jak pszenica piasku.

Podczas tych wszystkich wakacji nigdy nie zdarzył się

deszczowy dzień, przynajmniej tak mi się wydaje. W mojej
pamięci promienie słońca zawsze padały na plażowe
kamienie, a niebo było intensywnie niebieskie, z chmurami
jak baranki. Przyznaję, że pogoda bywała nieco mniej idealna
tylko czasami, kiedy nadciągała silna bryza, przez co
brunatnozielona trawa uginała się i kołysała. Morze
przypominało potężne, niebieskozielone zwierzę, każda fala
chciała okazać się większa niż poprzednia, a następnie znów
się cofała. Biała piana tworzyła wiecznie zmieniające się
koronkowe wzory, rozciągające się i rozszerzające, zmywane
tylko po to, by wraz z następną falą pojawić się w innej
formie.

Natychmiast wskakiwaliśmy w kostiumy. Kiedy miałam

sześć lat, wyrosłam z żółtego kostiumu z ozdobionej koronką
bawełny i dostałam uszyte przez mamę, wściekle zielone
bikini frotte. Uznałam, że to jest to.

Zazwyczaj mama siedziała na ręczniku z Foxford,

rozbierała, suszyła i przebierała dzieci pojawiające się jak na
przenośniku taśmowym, podczas gdy wszyscy inni brodzili,
skakali przez fale, pływali, budowali zamki z piasku, żłobili
fosy, znajdowali stare deski i pisali - jak to bywa - obraźliwe
wiadomości na piasku, łapali w nylonowe siatki cierniki w

background image

kałużach (a następnie nie wiedząc, co z nimi zrobić, wyrzucali
je z powrotem do wody).

W roku zielonego bikini tata nauczył mnie pływać.

Przekonał mnie, żebym położyła się na plecach, zanurzyła
głowę w stłumionej, pełnej bąbelków ciszy i czekała, aż zimna
woda wypełni moje uszy, i żebym unosiła się i obracała na
falach.

Aby się rozgrzać, po każdym pływaniu urządzaliśmy sobie

boso wyścigi na plaży. Wtedy jeszcze nie zaśmiecało jej
potłuczone szkło i zardzewiałe puszki.

Następnie szliśmy do O'Connorów wydać nasze

niewielkie wakacyjne pieniądze. Pokusa czyhała na każdym
kroku. Sufit zdobiły wiadra, łopatki, piłki plażowe, gumowe
kółka i sieci, wściekle różowe i żółte, a półki uginały się pod
oszałamiającymi komiksami. (Pamiętam, że najpierw
czytywałam Jinty, a potem przeszłam do Jackie).

Nie mogłam się jednak oprzeć lodom w wafelkach -

uwielbiałam szum maszyny, jeszcze głośniejszy szum, gdy
pani O'Connor opuszczała dźwignię, widok grubej,
jaskrawobiałej masy lodów, przeciskającej się przez kranik i
osiadającej spiralnie na rożku, aby w końcu oderwać się od
urządzenia, które pozostawiało na lodzie spiczasty, wygięty
czubek. Moment, w którym zabierałam się do jedzenia, był
niemal mistyczny - wąchałam wafelek, wpatrywałam się w
idealne zmarszczki nietkniętych lodów. Modliłam się, żeby
pewnego dnia, gdy dorosnę, móc sobie pozwolić na loda z
sokiem malinowym za niemal funta.

W przeciwieństwie do zabawowego Kilkee nieco dalej na

wybrzeżu, w Lahinch nie było zbyt wiele tego, co mój ojciec
nazywał „uciechami" (miał na myśli rozrywki). Znajdował się
tam „wielki" diabelski młyn - nawet moje łatwowierne,
oszołomione oczy dostrzegały, że był całkiem nieduży - i dwa
dość zużyte samochodziki, które kompletnie mnie nie

background image

interesowały, dopóki nie skończyłam kilkunastu lat (kiedy z
dnia na dzień upał oraz zapach oleju i kordytu nagle
wydawały się wyjątkowo seksowne).

Zazwyczaj nie starczało nam funduszy na „uciechy".

Jednak w roku, w którym na miejscu zepsutej karuzeli pojawił
się tunel strachu, uświadomiłam sobie, że będę musiała obyć
się bez loda czy dwóch. Szalałam za rzeczami, o których
czytałam w książkach Enid Blyton, takimi jak labirynty,
nawiedzone domy i - przede wszystkim - tunele strachu. Zbyt
zdenerwowana, żeby przejechać się sama, zaciągnęłam ze
sobą mamę.

O dziwo, byłyśmy osamotnione. Nie rozumiałam

dlaczego. Chyba każdy przy zdrowych zmysłach powinien
wydać wakacyjne pieniądze na coś takiego? Wsiadłyśmy do
małego wózka, a w chwili, gdy chłopak przesunął dźwignię,
abyśmy ruszyły z miejsca, zobaczyłam, jak dzieciak rzuca się
gdzieś biegiem. Zniknęłyśmy za jedną z zasłon z plastikowych
tasiemek, które się widuje w barach z frytkami. Po kilku
sekundach zakręcania w ciemności coś zaczęło mnie łaskotać i
moje serce zamarło ze strachu. Następnie poczułam, że
upiorna ręka przeniosła się na moją matkę, żeby ją też
połaskotać.

- Przestań natychmiast - rozkazała mama i solidnie

zdzieliła coś dłonią.

- Aua. Przepraszam panią - powiedział przepraszająco

duch z akcentem z Clare.

Przez resztę podróży nie zdarzyło się zupełnie nic. W

absolutnych ciemnościach krążyłyśmy po przestrzeni
wielkości przeciętnego salonu. Nic, nawet szatański śmiech,
nie zdołało mnie przerazić. Kiedy się wydostałyśmy,
ujrzałyśmy chłopca, który tym zarządzał, jak pociera sobie
oko. Ktoś go chyba w nie uderzył. W następnym roku tunel
strachu zniknął.

background image

„Irish Independent", wrzesień 1998

background image

Szczęśliwa walizka
Wakacje w piekle? Ani słowa. Dwa lata temu Pan i ja

pojechaliśmy na wycieczkę last minute do Grecji. Nie
mieliśmy grosza przy duszy, więc zdecydowaliśmy się na
jeden z tych tanich wyjazdów, kiedy do samego końca nie
wiadomo, dokąd się trafi.

- Co za różnica, jeśli to będzie jakaś nora? - śmialiśmy się

do siebie, stukając się kieliszkami, żeby to uczcić. - Będzie
wspaniale, jeśli tylko nie zabraknie słońca!

Jedyny problem stanowiło przymusowe ubezpieczenie,

które niemal podwoiło koszt wyjazdu i mocno zredukowało
nasz fundusz wakacyjny, ale przyjęliśmy to z pogodą ducha.

Wylądowaliśmy we wspaniałe, upalne popołudnie i w

radosnym wakacyjnym nastroju podeszliśmy do taśmy po
nasze bagaże. Czekaliśmy w doskonałych humorach.
Czekaliśmy. Czekaliśmy... Humory się nieco zepsuły,
zwłaszcza nam, kiedy stało się jasne, że wszyscy inni z
naszego lotu siedzą już w autobusie, a bagaż Pana jeszcze się
nie pokazał.

Nieżyczliwy Warren, nasz bezczelny, poufały rezydent,

panikował, bo inni pasażerowie wspominali coś o buncie.
Oficjalnie przebywali na wakacjach i nie mieli ochoty siedzieć
w rozgrzanym, dusznym autobusie i czekać na cudzy bagaż,
skoro niedaleko było tyle retsiny. Warren zostawił nas i
pobiegł ich uspokajać. Stanął przed autobusem i opowiadał
lekceważące historyjki o Grekach i ich wyrobach. („Nazywają
to winem, ale podobno bardzo się przydaje, kiedy w autobusie
zabraknie benzyny, ha, ha, ha!")

Tymczasem musieliśmy iść do małego, ciemnego,

dusznego biura, gdzie ciągle dzwoniły telefony, a spoceni i
wąsaci urzędnicy w wojskowych mundurach wrzeszczeli na
siebie w nieznanym mi języku - zakładam, że po grecku.
Ciągle wchodzili, wrzeszczeli, podnosili słuchawkę, pocili się,

background image

wrzeszczeli,

piorunowali

nas

wzrokiem,

wrzeszczeli,

wychodzili. Następnie wracali, żeby jeszcze trochę
powrzeszczeć. Sama nie wiem, dlaczego przypomniał mi się
film Midnight Express. Zwrócili na nas uwagę jedynie wtedy,
gdy zabrali nam paszporty. Z jakiegoś dziwnego powodu to
mnie wcale nie pokrzepiło.

Po dłuższym czasie, gdy spisali jakieś zdawkowe

informacje i nie zrobili nic, by nas przekonać, że bagaż się
odnajdzie, pozwolili nam odejść. Staliśmy na schodach,
oddychając czystym powietrzem, ale nasza ulga całkiem
wyparowała, gdy ujrzeliśmy morze rozwścieczonych twarzy
wpatrujących się w nas przez szyby autobusu. Zawstydzeni i
pełni skruchy wdrapaliśmy się do pojazdu i odjechaliśmy.

Za każdym razem, gdy autobus zatrzymywał się przed

hotelem, byłam niezwykle podniecona, zastanawiając się, czy
to ten pałac z pięknym basenem kąpielowym, w którym
przyjdzie mi spędzić wakacje. Zawsze się okazywało, że nie.

Jednak kiedy wywołano nasze nazwiska, wyglądało na to,

że sprawy nie stoją tak źle. Choć nigdzie nie było śladu
basenu, zaprowadzono nas do śnieżnobiałych nowoczesnych
apartamentów - które minęliśmy. W końcu rezydent zatrzymał
się przed czymś, co można opisać jedynie jako budynek
gospodarczy. Było to ciemne, obskurne i przygnębiające
miejsce, a łazienka wyglądała na zamieszkaną przez całą
kolonię pająków.

- Nie ma jak w domu - zaśmiał się Warren, po czym

uciekł.

Krótki obchód po wsi uświadomił nam, że do plaży trzeba

iść przez dwadzieścia pięć minut i nigdzie nie ma żadnej
restauracji, za to jest mnóstwo smażalni frytek prowadzonych
przez mieszkanki Yorkshire. Kiedy z wahaniem zapytałam,
czy mogę dostać jakieś tradycyjne greckie jedzenie,
usłyszałam:

background image

- Eee, nie, skarbie, tu tego nie mamy. Nikt by tego nie

jadł.

Tego wieczoru, po kolacji złożonej z gulaszu z

Lancashire, gdy położyliśmy się na brudnym łóżku, rozległa
się muzyka. Okazało się, że nasz budynek gospodarczy stoi
tuż obok baru disco, który rozkręca się około pierwszej w
nocy. Cudownie, jeśli ktoś lubi takie rozrywki. Mniej
cudownie, kiedy jest się na wakacjach i to z zamiarem
odpoczynku. Przez całą noc nie zmrużyliśmy oka, dostaliśmy
histerii z braku snu, a nasze wnętrzności trzęsły się w rytm
basów.

Następnego ranka nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy iść

do hotelu na wzgórzu na spotkanie nowo przybyłych, by
sprawdzić, czy pojawił się bagaż, choć chcieliśmy dać
wszystkim do zrozumienia, że w innych okolicznościach w
życiu byśmy się nie pojawili na spotkaniu zapoznawczym. Nie
cierpię, kiedy ludzie biorą mnie za entuzjastkę „tradycyjnych
greckich tańców" albo wieczorów bingo.

Pan nie miał żadnych letnich ubrań, w które mógłby się

przebrać. W drodze na wzgórze pocił się w swoich dżinsach i
swetrze, kiedy minął nas na rowerze bezczelny Warren.

- Ciepło ci, stary?! - ryknął i tak się zaśmiewał, że skręcił

i niemal wpadł do rowu.

Bagażu wciąż nie było. Naprawdę oddalił się bez

zezwolenia. Co mieliśmy zrobić? Pan nie mógł przez cały
tydzień biegać w dżinsach.

- Kupcie se coś - zasugerował Warren. - Trzymajcie

rachunki i obciążcie nimi towarzystwo ubezpieczeniowe.

Dreszcz przeszył moje ciało, kiedy pomyślałam o mizernej

kupce naszych czeków podróżnych. Na tych wakacjach nie
mogliśmy przekroczyć limitu wydatków.

background image

- Czy macie...? - Ledwie zmusiłam się do tego pytania. -

Czy macie, no wiesz, jakieś rezerwowe pieniądze na tego typu
rzeczy?

- Żartujesz, prawda? - skręcił się ze śmiechu Warren. - Za

kogo nas bierzesz? Za cholernych krezusów?

Na mojej karcie kredytowej nie było miejsca na

nadprogramowe wydatki - innymi słowy, przekroczyłam
dopuszczalny debet o mniej więcej dwieście funtów - ale
sprytnie zauważyłam, że w żadnym ze sklepów w miasteczku
nie ma elektronicznych terminali. Co oznaczało, że mogę
kupić Panu ubrania i nikt nie rozetnie mi karty przed nosem
(to się już zdarzyło i bez wątpienia jeszcze się zdarzy). Rzecz
jasna, uzbrojona straż będzie na mnie czekała na Gatwick i
wrzuci mnie do lochu dla dłużników, ale co mogłam na to
poradzić? Poszliśmy więc do sklepów i kupiliśmy Panu szorty,
podkoszulki, okulary przeciwsłoneczne, kąpielówki i
wszystko, czego dobrze ubrany mężczyzna potrzebuje na
wakacjach. Niepotrzebnie się wysilaliśmy. Zaczęło padać.

Pan bardzo ciężko to znosił.
- Byłem w Grecji jakieś dwadzieścia razy - uskarżał się

płaczliwie. - Dotąd nigdy nie padało.

Popatrzył na mnie dziwnie, a ja uświadomiłam sobie, że

on się zastanawia, czy nie przynoszę pecha. Zaczęłam się
obawiać, że nasz związek nie przetrzyma tych wakacji.

Poza wypadami do smażalni frytek cały czas tkwiliśmy

uwięzieni

w

pozbawionym

telewizora

budynku

gospodarczym. Nocami wydzieraliśmy się na siebie, z watą w
uszach, gdyż powoli wariowaliśmy od muzyki. Walizka się
nie pojawiła, a wracając do domu, pocieszaliśmy się myślą, że
oskubiemy towarzystwo ubezpieczeniowe i wydamy całą
forsę na weekend w Barcelonie.

background image

- Pożałują dnia, w którym obciążyli nas przymusowym

ubezpieczeniem - cieszyliśmy się. Powoli znowu stawaliśmy
się przyjaciółmi.

Kiedy wysiedliśmy z samolotu, rozejrzałam się szybko w

poszukiwaniu

oddziału

policjantów

z

owczarkami

niemieckimi, czekającego, by mnie zaaresztować za
szaleństwa z kartą kredytową. Nie było ich. Nasze spojrzenia
przyciągnęła jednak kupa bagażu pod ścianą. Tam, wśród
innych rzeczy, lśniąc od dynamicznej nieruchomości
pobłyskiwało coś znajomego. Niemożliwe. To nie mogła
być... A jednak. Nasza walizka. Nasza cholerna walizka.
Wycieczka do Barcelony zadrżała, rozwiała się i znikła.

Niechętnie podeszliśmy do marnotrawnego bagażu i

wyciągnęliśmy go ze stosu. Znaczki i nalepki wskazywały na
to, że ostatni tydzień walizka spędziła w Montego Bay.

- Szczęściara - powiedziałam z niechętnym podziwem. -

Chodź. Idziemy do domu.

„Irish Tatler", lipiec 1998

background image

Aerodrama
Pod koniec lat sześćdziesiątych, gdy jako bardzo mała

dziewczynka mieszkałam w Cork, nie było popołudniowej
telewizji, Nintendo ani McDonalda. Sklepy zamykano o piątej
po południu w sobotę, a otwierano dopiero w poniedziałek
rano. Oznaczało to, że w niedzielę musieliśmy sami wymyślać
sobie rozrywki. Zazwyczaj wiązało się to z przejażdżką, ale
mój ojciec był wizjonerem i niedzielny wyjazd naszej
podstawowej komórki społecznej w mini morrisie wcale nie
był taką zwykłą sprawą

- ojciec uważał za szczyt rozrywki jeżdżenie na lotnisko

w Cork i przyglądanie się samolotom.

W tamtych zapomnianych obecnie dniach Cork nie było

takie kosmopolityczne jak obecnie, z lotniska odlatywały
mniej więcej trzy samoloty tygodniowo. Tak czy owak, nadal
pamiętam to zapierające dech w piersiach doświadczenie.
Lotnisko wyglądało jak modelowy przykład kosmicznej
nowoczesności

- lśniące posadzki i wysokie, odbijające echo sufity.

Najbardziej podobało mi się wystawanie w olbrzymim oknie z
szybą z walcowanego szkła i wypatrywanie smukłego, białego
ptaka z metalu. Wpatrywałam się w niego tak długo, że niemal
ślepłam, usiłowałam dojrzeć coś w małych okienkach,
rozpaczliwie pragnęłam zobaczyć niewątpliwie cudowne
osoby w samolocie, przekonana, że każda z nich ma ze sobą
eleganckie, usztywniane torebki na kosmetyki, nosi kostiumy
jak Grace Kelly i toczki, futra przerzucone niedbale przez
ramię, popija szampana i prowadzi błyskotliwe i cięte
rozmowy z towarzyszami podróży.

- Czyja kiedykolwiek polecę samolotem? - pytałam tatę.
- Oczywiście - obiecywał mi. - Jeśli nauczysz się dzielić

przez liczby wielocyfrowe.

Wspomniałam już, że był wizjonerem.

background image

Jak się okazało, trafił w sedno. Nauczyłam się dzielić

przez liczby wielocyfrowe i - po krótkim okresie na zasiłku i
jeszcze jednym krótkim okresie kelnerowania - dostałam pracę
w Londynie jako księgowa. Początkowo za każdym razem,
gdy zachciało mi się odwiedzić rodzinne strony, posługiwałam
się promem i pociągiem. Latanie było kosztowne, nie
wchodziło w grę. Jednak pod koniec lat osiemdziesiątych
kilka towarzystw lotniczych rozpoczęło między sobą wojnę i
nagle podróże samolotem stały się dostępne dla takich ludzi
jak ja.

Podobno nigdy nie powinno się poznawać swoich idoli.

Gdzieś między końcem lat sześćdziesiątych a końcem lat
osiemdziesiątych latanie straciło swój urok i stało się
stresującym środkiem do pokonania odległości między
punktem A a punktem B.

Obecnie ciśnienie krwi podskakuje mi za każdym razem,

kiedy mam dokądś lecieć, a zaczyna się to już podczas
odprawy. W normalnych okolicznościach zajmuje mi ona
jakieś trzydzieści sekund. Po prostu wręczam bilet i mówię:

- Tak, sama ją pakowałam, nie, nie zostawiałam jej bez

opieki, nie, nikt nie prosił mnie o przeniesienie czegokolwiek,
poza tym miłym panem w kominiarce.

- Przy oknie czy przy przejściu? - pytają.
- Wszystko jedno - odpowiadam.
Wręczają mi kartę pokładową i rozstajemy się w zgodzie.

Ale to nie jest takie proste w wypadku ludzi, za którymi
zawsze się ustawiam. Niezależnie od swoich starań, zawsze
wybieram nie to stanowisko co trzeba. Widzę porządną
kolejkę złożoną z łagodnie wyglądającej kobiety i dwóch
samotnie podróżujących mężczyzn, więc staję za nimi,
unikając kolejek, w których kłócą się całe rodziny. Ale,
proszę, proszę, kiedy łagodnie wyglądająca kobieta dociera do
stanowiska, przyłącza się do niej osiemnaście osób, z którymi

background image

podróżuje, a które dotąd się kryły. Zazwyczaj lecą do Nowej
Zelandii albo na Borneo i poza czterdziestoma dziewięcioma
walizkami chcą też odprawić zestaw kijów golfowych, wózek
dziecięcy i sześć dziesięciometrowych kajaków. Godzinami
ustalają połączenia - z Dublina do Londynu, do Singapuru, do
Auckland i do Dunedin - a osoba ze stanowiska odprawy musi
się zazwyczaj oddalić na konsultacje z kolegami w biurze na
zapleczu. Nic mnie tak nie przeraża jak jej przejście przez halę
odlotów. W końcu wraca i mijają kolejne godziny na
znakowaniu bagaży pasażerów, a po rozdawaniu kart
pokładowych dostaję gorączki z ulgi. Kiedy jednak
przesuwam się do przodu, jedno z nich wraca i pyta od
niechcenia:

- Jest szansa na wegański posiłek?
To zazwyczaj uruchamia lawinę kolejnych życzeń -

dodatkowe miejsce na nogi, obiad bez sodu, zwiedzanie
kabiny pilotów - i to wszystko też trwa. Tymczasem ja
wariuję, przekonana, że spóźnię się na samolot.

Nie muszę się jednak martwić. Loty, które rezerwuję, są

bez wyjątku opóźnione. Teraz jednak przynajmniej rozumiem
pokrętny język stosowany na tablicach odlotów i przynajmniej
mogę się trochę poszwendać po sklepach wolnocłowych
(przynajmniej po tym, co z nich zostało). Kiedy zapala się
napis „DO BRAMKI 23" oznacza to: „Samolot, do którego w
końcu wsiądziesz, właśnie odleciał z Dublina i zmierza do
Londynu. Gdzie skręci i wróci do Dublina, i wtedy będziesz
mogła wsiąść". „PROSZĘ WSIADAĆ" oznacza: „Twój
samolot właśnie opuścił Londyn i zmierza do Dublina".
„OSTATNIE WEZWANIE" oznacza: „Twój samolot właśnie
wylądował w Dublinie i będzie gotów za piętnaście minut".
„KONIEC ODPRAWY PASAŻERÓW" oznacza: „Proszę
wsiadać". „SAMOLOT ODLECIAŁ" oznacza: „Szybko! Jak
się pośpieszysz, to cię wpuścimy".

background image

W końcu przychodzi moment wchodzenia na pokład.

Maszeruję radośnie metalowym korytarzem, macham kartą
pokładową, a następnie zatrzymuję się jak wryta, gdy
biznesmen z pierwszego rzędu staje w przejściu i starannie
segreguje swoje rzeczy. Najpierw ściąga marynarkę, ładnie ją
składa, wygładza, a następnie umieszcza na półce nad głową.
Czuję, jak za mną tworzy się kolejka aż do metalowego
korytarza. Następnie biznesmen bierze aktówkę, otwiera ją,
wyjmuje z niej jakieś dokumenty, kładzie na swoim siedzeniu,
przez chwilę z zadumą wpatruje się w przestrzeń, po czym
powoli umieszcza aktówkę na półce. Teraz kolejka sięga już
za bramkę, wije się obok Bewleys aż do strefy wolnocłowej. Z
niesłychaną ostrożnością biznesmen kładzie aktówkę na
marynarce i wygląda, jakby już miał usiąść i przepuścić mnie
oraz resztę kolejki. Olbrzymia ulga, lecz nie! Chwileczkę!
Zapomniał długopisu z kieszeni marynarki! Znowu wyjmuje
aktówkę, a po niej marynarkę. Grzebie po kieszeniach, aż w
końcu znajduje to, czego szukał, i całe układanie zaczyna się
od nowa. Na tym etapie kolejka wylewa się już poza strefę
wolnocłową, obok elektronicznych urządzeń sprawdzających,
do hali odlotów i na parking. Słyszałam, że ciężko się
podróżuje statkami, ale w takich chwilach chętnie bym
zaryzykowała!

„Irish Tatler", wrzesień 1999

background image

Wspomnienia z Wietnamu
Nigdy wcześniej nie byłam w Wietnamie, ale kiedy

samolot kołował nad gęstym listowiem, szmaragdowymi
polami ryżowymi, pełnymi wdzięku palmami o liściach
lśniących srebrzyście w słońcu i dziewczętami o cierpliwych
twarzach i ciemnych oczach, pracującymi na polach,
poczułam, że skądś znam to miejsce. Brakowało mi tylko
helikoptera na błękitnym niebie i pół tuzina zielonych beretów
spuszczających się po linie i planujących coś złowieszczego.

Nie da się uniknąć wojny w Wietnamie. Gdy tylko

wylądowaliśmy w Ho Szi Min, na miejscach za nami wybuchł
jakiś gwar - banda Australijczyków w mundurach polowych
na wycieczce śladami Czasu Apokalipsy bardzo się podnieciła
olbrzymimi działkami przeciwlotniczymi wzdłuż autostrady.
Ciągle krzyczeli o „żółtkach", „potwornościach" i „podróży
śladami historii". Ogromnie się rozczarowali, kiedy zauważyli
schodki podjeżdżające ku samolotowi - liczyli na to, że będą
mogli zsunąć się po linie.

Co do odprawy. Nigdy w życiu nie spotkałam się z taką

biurokracją jak w Wietnamie. Jeszcze przed wyjazdem z
Irlandii musieliśmy wypełnić miliony formularzy, potem
jeszcze milion w samolocie, a pierwszy rzut oka na kontrolę
paszportową w Ho Szi Min nie był zbyt zachęcający.
Odprawiał nas ktoś, kto wyglądał na dwunastolatka ubranego
w mundur swojego taty.

Miał czapkę nasuniętą na oczy, może zresztą była na niego

o wiele za duża. Tak czy owak, wydawał się dziwnie groźny.

Upał był niewiarygodny, gdy nieznośnie powoli

zbliżaliśmy się do mężczyzny. Nagle uniósł głowę znad biurka
i skierował ku nam strumień wysokich, skrzekliwych
inwektyw. Wszyscy patrzyliśmy na siebie zbaraniali. Nagle
facet zaczął dawać rękoma znaki zwężania i zrozumieliśmy -
jego zdaniem kolejka za bardzo się rozłaziła. Ustawiliśmy się

background image

niemal jeden za drugim - nawet Australijczycy w swoich
mundurach polowych i fryzurach na jeża zrobili, co kazał - i
mamrotaliśmy sobie pod nosem, bardzo cichutko, jak
niebezpieczna bywa odrobina władzy.

W końcu nadeszła kolej na mnie i powlokłam się do lady,

uginając się pod ciężarem dokumentów. Facet przejrzał kilka
formularzy, nie zwracając na nie zbytniej uwagi. Nagle, bez
żadnego ostrzeżenia, wrzasnął: „Gdzie się zatrzymujesz?!
Gdzie się zatrzymujesz?!" Miałam ochotę wskazać mu setki
kartek przed jego nosem i powiedzieć, że gdyby raczył
zerknąć na którąkolwiek z nich, niemal wszędzie znalazłby
nazwę i adres mojego hotelu. Następnie popatrzyłam na
karabin maszynowy zwieszający się z jego ramienia i
grzecznie wyrecytowałam nazwę hotelu. Spojrzał na mnie
spod daszka czapki, potem przybił coś na papierze - i było już
po wszystkim!

Muszę przyznać, że była to pierwsza i ostatnia

nieprzyjemna osoba, jaką spotkałam w Wietnamie.

Zaledwie pół godziny później Pan także został

odprawiony. Włóczyliśmy się w upale, który przytłoczył nas
niczym wagon węgla. A ludzie! Nigdy nie widziałam tylu
ludzi. Nigdy. Bangkok, z którego przylecieliśmy, w
porównaniu z tym miastem wydawał się pusty jak Connemara.

W końcu znaleźliśmy naszego przewodnika, gorliwego

młodzieńca imieniem Binh, który skierował nas do białej
furgonetki hiace. Zaczęła się piekielna podróż. Nikt nie
zwracał uwagi na to, którą stroną ulicy jedzie, wszyscy po
prostu gnali przed siebie, jak im się podobało, mijało nas
morze motocykli uskakujących z drogi niemal w ostatniej
sekundzie.

Czułam

się

jak

uczestnik

wyjątkowo

niebezpiecznej gry w kosmicznych najeźdźców i to niemal
oderwało moją uwagę od pierwszych obrazków z Ho Szi Min
- brudnego miasta o niskiej zabudowie, w której można było

background image

się dopatrzeć dawnej, francuskiej świetności, obecnie
wymieszanej z natłokiem azjatyckiego pragmatyzmu;
rozsypujące się wille z balkonami z kutego żelaza,
zamieszkane przez dziesięć razy więcej ludzi niż w czasach
kolonialnych; ulice o dziwnych, wietnamsko - francuskich
nazwach; barokowe budynki komunalne, które pasowałyby do
Paryża; sporadycznie występujące pomniki rodem z lat
siedemdziesiątych, w radzieckim stylu, ich szarości i brązy
brutalnie kontrastujące z jasnymi pastelami francuskiej
architektury. Nie było żadnych wieżowców, żadnych
srebrzystych wież sięgających nieba, niczego nowoczesnego.
Wszystko wydawało się stare, zabiedzone, zaniedbane.
Chodniki przypominały małe kropkowane linie, znikały i
tonęły w błocie, a następnie wyłaniały się na nowo.

Partery niektórych francuskich willi zamieniono w sklepy,

ale bez prawa stosowania oświetlenia jarzeniowego czy
komponowania barwnych wystaw. Wyglądały raczej jak coś,
na co można się natknąć na Dzikim Zachodzie, sprzedawano
tam produkty w workach - może ryż? Albo zboża? Na
ulicznych stoiskach oferowano głównie wyglądające na
przegniłe owoce, zniekształcone i dziwne, tak jak organiczna
żywność - chociaż podejrzewałam, że organiczna żywność to
ostatnia rzecz, jaką można dostać w tej byłej strefie działań
wojennych. Nagle poczułam się bardzo, bardzo daleko od
Marksa & Spencera.

A jednak... nasz hotel był piękny. Przewodnik ostrzegał,

że czasem w pokojach hotelowych nie da się uniknąć
szczurów, przez co zamierzałam odwołać całą wyprawę.
Jednakże recepcja była bardzo nowoczesna - w jasnym,
rzeźbionym drewnie, pełna eleganckich, odzianych w
uniformy recepcjonistów - i całkiem dobrze pasowałaby do
Londynu albo Nowego Jorku. Może gdybym chciała
autentycznych wietnamskich doznań, powinnam cieszyć się na

background image

szczury, a nie na te zachodnie luksusy, ale co tam. Nie można
mieć wszystkiego.

Weszliśmy do recepcji i zdarzyło się coś, co miało się

powtarzać przez cały czas mojego pobytu w Wietnamie.
Dziewczyna z recepcji zerknęła znad komputera, spojrzała na
mnie i natychmiast wybuchnęła śmiechem. Szybko się
opanowała, ale przez resztę czasu nie patrzyła na mnie, nawet
gdy wręczała mi klucz do pokoju, ale jej usta drżały od ledwie
powstrzymywanego śmiechu.

Proszę bardzo. Baw się dobrze, pomyślałam, niespokojnie

zmierzając do windy i starając się ignorować ciche konwulsje
windziarza.

Nasz pokój znajdował się na szóstym piętrze, na tyle

wysoko, byśmy dostrzegli oleiste, brązowe wody rzeki
Sajgon. Rzuciliśmy bagaże na łóżko i natychmiast wyszliśmy
na wilgotne, pełne ludzi ulice. Oficjalnie ocenia się populację
miasta na cztery miliony. Nieoficjalnie na siedem. Jednak
nawet na pierwszy rzut oka widać, że zadziwiająco wiele osób
to kaleki.

Kiedy spacerowaliśmy, na każdym kroku dobiegał nas

wysoki, dziewczęcy chichot (nawet w męskim wykonaniu).
Wcale się z tym nie kryli i wydawali się tak ubawieni, że
trudno się było obrazić.

W Sajgonie niemal nie ma samochodów, jest za to

mnóstwo rowerów i tysiące motocykli pełnych pasażerów. Na
jednym naliczyłam piątkę: mamę, tatę i trójkę ślicznych
dzieci. Można by pomyśleć, że skoro jeżdżą tam tylko rowery
i motocykle, pewnie łatwo przejść przez jezdnię. Niestety,
było to niemożliwe, choćby ze względu na to, że nikt nie
zwraca najmniejszej uwagi na światła. Niespokojnie staliśmy,
podczas gdy światła zmieniały się z czerwonych na zielone i z
powrotem na czerwone, a przed nami wciąż śmigały
motocykle, pokrywając nas kurzem. Oświecenie pojawiło się

background image

w postaci małej kobiety, wzrostu mniej więcej sześciolatka i
ważącej ze dwadzieścia kilo, niosącej olbrzymie ciężary na
koszykach zwisających z jej barków. Na naszych zdumionych
oczach wyszła na zakurzoną jezdnię, w długich do łydki
spodniach, boso i w kapeluszu, i w ogóle nie spojrzała ani w
prawo, ani lewo. Motocykle zawyły i z łatwością ją objechały,
a ona, ani na chwilę nie przystając, kontynuowała spokojną
wędrówkę na dragą stronę.

Znacząco pokiwaliśmy do siebie głowami. A więc tak to

się robi.

Tej nocy usiedliśmy w barze na szczycie hotelu i

rozejrzeliśmy się po świecie. Chwilę nam to zajęło, zanim
zorientowaliśmy się, co jest nie tak z horyzontem - żadnych
neonów, żadnych reklam. Widać było światła domów, ale ta
dziwna nieobecność koloru wydawała się dość nienaturalna.

Wcześnie rano następnego dnia pojechaliśmy na wieś

obejrzeć tunele Cu - chi. Pod pięknym lasem znajduje się
potężna sieć (250 km) podziemnych tuneli i pomieszczeń, z
których Wietkong prowadził swoją partyzancką wojnę
przeciwko Amerykanom. Mieli wszystko, czego potrzebuje
dobrze zaopatrzona ekipa partyzantów: kwatery do snu,
restaurację, a nawet - mój Boże - teatr. Maleńki, wariacko
zadowolony mężczyzna z zapałem oprowadzał nas po terenie,
wskakiwał w ukryte przejścia i z nich wyskakiwał, wciągał
nas pod ziemię, żeby pokazać okropne pułapki czyhające na
amerykańskich żołnierzy.

- Kiedy żołnierz z Ameryki słyszeć, że idzie do Cu - chi,

on wiedzieć, że nie wrócić w domu! - śmiał się.

Stojąc w nakrapianym słońcem cieniu, popatrzyłam na

tego człowieka - jego absurdalną siłę, jego buntowniczą
radość - i nagle zrozumiałam, dlaczego Amerykanie, mimo
znacznej przewagi, nie mieli szans.

background image

To był straszny konflikt, Wietnam bardzo ucierpiał, ale

sercem byłam z amerykańskimi żołnierzami - zazwyczaj
nastoletnimi poborowymi - których wysłano na tę niemożliwą
do wygrania wojnę.

Po tunelach byłam wyczerpana, chciałam wrócić do

hotelu, zasnąć i zapomnieć, przynajmniej na jakiś czas, o
nieludzkim traktowaniu się ludzi, ale Binh zapragnął nas
zaciągnąć do muzeum wojny.

- Tam są bardzo dobre fotografie - kusił. - Zdjęcia

zdeformowanych

dzieci.

Ich

matki

zbombardowano

czynnikiem pomarańczowym.

- Nie, dziękuję.
- Są wspaniałe - upierał się.
- Nie!
Rozczarowany i przygnębiony w milczeniu zawiózł nas z

powrotem do miasta.

Tuż zanim wysiedliśmy z furgonetki, odwróciłam się do

Binha i zapytałam go, dlaczego wszyscy się ze mnie śmieją.

- Mówią, że wyglądasz jak laleczka - powiedział, może

zbyt dyplomatycznie. - Nazywają cię Barbie. - Hmm. A
następnie dodał: - Mówią, że masz bardzo okrągłe oczy. - No,
teraz docieraliśmy do sedna. - I spiczasty nos.

- A ja? - spytał Pan.
- Mówią, że wyglądasz jak Licha'd Ge'e.
- Richard Gere? Całkiem dobrze.
Tego wieczoru zebraliśmy się na odwagę i

zdecydowaliśmy się zjeść kolację w jednej z wielu ulicznych
budek. Wybraliśmy taką nieco lepszą, o czym świadczyły
białe plastikowe krzesełka obok; Pan miał kolana na
wysokości uszu, a moja pupa tak się wklinowała w krzesło, że
kiedy wstałam, ono podniosło się wraz ze mną. Jedzenie
jednak było pyszne.

background image

Następnego ranka obudziłam się wcześnie rano i

postanowiłam uczesać włosy. Wilgoć wyprawiała dziwaczne
rzeczy z moją fryzurą, a ponieważ miałam dobre wspomnienia
z Bangkoku, popełniłam błąd, uznawszy, że skoro te miasta
dzieli tylko kilka godzin drogi, tu będzie tak samo...

- Idę do fryzjera - oznajmiłam Panu, który odparł tylko:
- Dobrze. - Głównie ze względu na to, że spal.
Była dopiero ósma trzydzieści, ale zrobiło się tak gorąco i

wilgotno, że miałam wrażenie, iż oddycham zupą. Ruszyłam
popękanym chodnikiem do miejsca, w którym poprzedniego
dnia widziałam salon fryzjerski. Ulica pełna była
zaparkowanych riksz, a na nich spoczywały śpiące ciała.

Gdy tylko pojawiłam się w drzwiach salonu, dwie

pracujące tam kobiety zaniosły się histerycznym śmiechem.
Znowu kwestia spiczastego nosa. Kiedy już się opanowały,
były bardzo słodkie i zasypywały mnie pytaniami. Co robię w
Wietnamie? Z kim przyjechałam? Czy mi się tu podoba?

W końcu zaczęły polewać mi włosy wodą z butelek. Miały

salon fryzjerski bez bieżącej wody. Natychmiast pomyślałam
o mężczyznach śpiących na rikszach. Kiedy oni się myli?

Tymczasem Pan w hotelu już się obudził i wcale nie był

zadowolony. Myśli - zapewne całkiem nieuzasadnione -
dotyczące mojego porwania i zrobienia ze mnie białej
niewolnicy popchnęły go, spanikowanego, na ulicę. Akurat w
samą porę, żeby mężczyźni na rikszach się obudzili i usiłowali
mu coś wcisnąć. Gdy próbował im wytłumaczyć, że nie chce
niczego kupić, że kogoś szuka, jeden kaleka spytał go kogo.

- Kobiety - odparł Pan i już zamierzał mnie opisać.
- Kobiety! - powtórzył radośnie kaleka i złapał go zdrową

ręką (jedyną ręką). - Monsieur, proszę za mną, znajdę panu
kobietę.

- Nie, szukam żony!
- Żony! Monsieur, znajdziemy panu żonę.

background image

Kiedy w końcu wróciłam do pokoju, Pan był

rozwścieczony.

- Cholernie się o ciebie martwiłem i niemal musiałem

ożenić się z kimś innym.

Po całym tym zamieszaniu nie pozostało nam nic innego,

jak iść na zakupy. Znajdowaliśmy się jednak bardzo daleko od
Karen Millen. Zamiast tego poszliśmy na targ, olbrzymie
skupisko stoisk pod dachem, gdzie sprzedaje się wszystko - od
suszonych węży do wykwintnej, ręcznie malowanej laki.
Upał, hałas i zapachy były bardzo intensywne, bałam się, że
zemdleję. Nagle zdarzyło się coś, co mogę opisać jedynie jako
szczęśliwy traf - tuż obok suszonych małpich penisów
natknęłam się na stoisko z butami. W normalnym świecie
jestem obarczona dziwnymi, skarłowaciałymi stopami i mam
ogromne trudności z zakupem odpowiednich butów. Jednak
azjatyckie stopy są mniejsze, więc odkryłam tam tony obuwia
w swoim rozmiarze. Znalazłam się w bucim niebie.

Dotychczas nie publikowany


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kotlet schabowy pod pierzynką, przepisy kulinarne
Jabłka pod pierzynką
Pod pierzynką
Jabłka pod pierzynką, Przepisy kulinarne
Sałatka śledziowa POD PIERZYNKA, Balum Balum, SAŁATKI SURÓWKI
Śledź pod pierzynką
Jabłka pod pierzynką
Stefan Zeromski Pod Pierzyna
Śledzie pod pierzynką z buraczkami
Złote śledzie pod pierzynką
Karczek pod pierzynką
naleśniki pod pierzynką
ŚLEDZIE POD PIERZYNKĄ
Pomidory pod pierzynką
Śledź pod pierzynką
Śliwki zapiekane pod pierzynką śmietany i miodu
Mankell Henning Chłopiec, który spał pod pierzyną ze śniegu
Żeromski Stefan Pod pierzyną

więcej podobnych podstron