PALMER DIANA
RODEO
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Todd Burke usiadł pewniej na rozklekotanym krześle i zaczął
przyglądać się uważnie otoczonemu barierką placowi, na którym
odbywało się rodeo. Poprawił na głowie stetsona, a następnie
zerknął na buty i nogawki spodni. Nie pomyślał o tym, że rodeo to
nie kościół. Od wielu lat nie pracował u ojca, a ostatnie występy
jeździeckie Cherry też już poszły w zapomnienie.
Myśl o córce sprawiła mu wyraźną przyjemność. Ta
dziewczyna naprawdę nieźle radziła sobie z koniem. Brakowało jej
tylko pewności siebie. Była żona Todda nie pochwalała tej nagłej
pasji. Ale Todd był dumny z córki. Dzięki niej z mniejszą przykrością
wspominał swoje małżeństwo zakończone sześć lat temu szybkim
rozwodem. Sąd przyznał mu wówczas opiekę nad Cherry, ponieważ
Marie i jej nowy mąż byli zbyt pochłonięci interesami, żeby zająć się
dziewczynką.
Obecnie Cherry była czternastoletnią pannicą i od czasu do
czasu mogła mu nawet pomóc w prowadzeniu firmy komputerowej.
Jednak Todd często czynił sobie wyrzuty, że nie poświęca córce
dostatecznie dużo czasu i uwagi. Cóż, był przecież dyrektorem firmy
i nie mógł wszystkiego zrzucać na podwładnych.
Ale praca nudziła go coraz bardziej. Miał już za sobą
najtrudniejszy, ale jednocześnie najciekawszy okres. Zarobił
miliony i teraz pozostawało mu odcinanie kuponów od tego, co
wypracował wcześniej. Miał nadzieję, że parotygodniowy urlop w
czasie wakacji Cherry pozwoli mu znaleźć coś nowego,
ekscytującego w jego życiu i pracy, jednak szybko stwierdził, że już
samo myślenie o tym za bardzo go nuży. Teraz czekał niecierpliwie
na występ córki. Przyjechali do Jacobsville, ponieważ miał tu
wystąpić ulubiony jeździec Cherry. Zresztą miasteczko położone
było niedaleko Victorii, gdzie znajdowała się teksaska siedziba
firmy. Nie planowali udziału dziewczynki w konkursie. Córka
spytała pod wpływem nagłego impulsu, czy może wystąpić, a on w
końcu się zgodził. Nie liczyli na wiele, ponieważ poziom rodeo był
wysoki, a Cherry mogła co najwyżej uchodzić za zdolną amatorkę.
Głos spikera wyrwał go z zamyślenia. Usłyszał swoje nazwisko,
a następnie zobaczył postać w kapeluszu z szerokim rondem. Przez
moment miał wrażenie, że to on sam wyjechał na arenę. Cherry
miała podobną sylwetkę, zwłaszcza teraz, kiedy siedziała pochylona
na koniu. Todd obserwował jej przejazd i serce w nim zamarło.
Cherry popełniała podstawowe błędy. Oboje wiedzieli, że nie wygra
rodeo, ale Todd liczył po cichu na to, że przynajmniej nie będzie
ostatnia.
- Ależ to kompromitujące - usłyszał jakiś żeński głos. - Ta
dziewczyna nigdy nie będzie dobra. Wprawdzie zupełnie nieźle
trzyma się na koniu, ale po prostu nie potrafi jeździć. Czegoś jej
brakuje.
Todd wzdrygnął się na dźwięk tego głosu. Dosłyszał w nim
poczucie wyższości, którego tak nie znosił. Zwłaszcza jeśli ktoś
mówił o jego córce. Szybko też obejrzał się, żeby sprawdzić, kto
pozwala sobie na podobne uwagi. Kiedy w końcu dostrzegł tę
kobietę, jego serce zabiło mocniej.
Piękna wysoka blondynka, która tak obcesowo potraktowała
umiejętności Cherry, zaczęła mówić o sobie towarzyszącemu jej
mężczyźnie. Stwierdziła, że czuje się świetnie i że jest u szczytu
formy. Nawet noga doskwiera jej mniej niż zwykle. Oczywiście
będzie musiała uważać na plecy, ale to już drobnostka.
Najważniejsze, że znów pokaże się na rodeo.
Oparła się o barierkę i raz jeszcze spojrzała na Cherry.
Dziewczynka wykonywała zwrot. Zachowywała się tak, jakby
usłyszała jej uwagę i to speszyło ją jeszcze bardziej. Jane zrobiło się
głupio.
Młodociana
zawodniczka
najwyraźniej
bała
się
gwałtownych manewrów. Powiedziała o tym stojącemu obok
kowbojowi, a on skinął głową. Ta Chenny czy Cherry musiała być
nowicjuszką, ponieważ Jane nigdy nie słyszała jej nazwiska, a
przecież od wielu lat brała udział (i wygrywała!) w różnych
zawodach.
Jane nie miała ochoty na dalsze obserwacje. Postanowiła
rozprostować nogi. Skierowała się więc do wyjścia, nie rozglądając
się dokoła. Nagle na jej drodze pojawił się ubłocony męski but.
Podniosła wzrok, żeby sprawdzić, co się dzieje. Dostrzegła dryblasa
w nieokreślonym wieku, o ciężkim, stalowym spojrzeniu. Nawet nie
podniósł się z krzesła. Wyciągnął po prostu nogę i zagrodził jej
przejście.
Jane otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale mężczyzna
odezwał się pierwszy:
- Kto pani pozwolił krytykować tę dziewczynę?! - huknął na nią.
- Wszystko słyszałem! Taka lalunia jak pani nie powinna w ogóle
zabierać głosu w tych sprawach!
Jane spojrzała na niego ze zdumieniem. Nie, ten facet również
nie pokazywał się na rodeach. A przynajmniej nie w Teksasie.
- Kim pani jest? Modelką? Pewnie pracuje pani tutaj na rodeo,
co? Jako hostessa…
Todd aż zaśmiał się w duchu, ponieważ blondynka wyglądała
na zupełnie zbitą z pantałyku. Wpatrywała się w niego z otwartymi
ustami, jakby ujrzała jakieś dziwne zwierzę.
- Czy pani w ogóle rozumie moje pytanie? - dodał po chwili,
patrząc na nią z politowaniem.
Jane powoli zaczynała dochodzić do siebie. Nie spodziewała się
takiego ataku i potrzebowała czasu, żeby ochłonąć.
- Doskonale rozumiem - powiedziała twardym, ostro
brzmiącym głosem. - Nie mam jednak zamiaru odpowiadać na
podobne impertynencje. Chciałabym przejść. - Wskazała nogę, która
spoczywała przed nią niby szlaban.
- Nie tędy. - Mężczyzna zarechotał, najwyraźniej bardzo z siebie
zadowolony.
- A właśnie, że tędy.
Jane schyliła się, syknęła, ponieważ poczuła nagły ból w
plecach, a następnie chwyciła nogę mężczyzny, uniosła ją do góry i
pchnęła lekko. Wiedziała, że rozchwiane krzesło nie wytrzyma tego
naporu. Siedzący obok kowboje, którzy obserwowali jazdy z
kamiennymi twarzami, teraz nie potrafili ukryć rozbawienia.
Mężczyzna zaczął gramolić się z ziemi, ale to już nie interesowało
Jane. Ruszyła do wyjścia, gdzie czekał jej opiekun, pomocnik i
najlepszy przyjaciel, Tim Harley.
Tim nawet nie starał się ukryć dezaprobaty, ale mimo to
przyprowadził jej ulubionego wałacha, Nawiasa. Jane zacisnęła
wargi i spróbowała go dosiąść.
- Nie powinnaś dzisiaj jeździć - gderał Tim. - Masz jeszcze czas.
Przecież widzę, co się dzieje.
- Ależ, Tim! Przecież nie mogłam nie przyjąć zaproszenia.
Byłoby ci wstyd za mnie, sam przyznaj - tłumaczyła, starając się nie
myśleć o bólu.
- Nikt nie oczekiwał, że wystąpisz - ciągnął Harley. - Wszyscy
myśleli, że po prostu pokażesz się na rodeo. Wiesz, jako wielokrotna
zwyciężczyni.
Jane usadowiła się w siodle. W samą porę, ponieważ
zauważyła, że zbliża się do niej dryblas w szarym stetsonie. Na
szczęście inni jeźdźcy już ją otoczyli i ruszyła na plac. Jane była tutaj
legendą. Niestety, musiała przed rokiem zakończyć występy. Jednak
wszyscy ją jeszcze dobrze pamiętali.
- Proszę państwa - rozległ się głos spikera. - Oto Jane Parker.
Najpiękniejsza i najlepsza. Zwyciężczyni wielu zawodów. Obecnie,
jak wiecie, nie występuje, ale wciąż wspaniale trzyma się na koniu.
Jane posłała uśmiech wiwatującym tłumom. Był to prawdziwy
wyczyn, zważywszy, że plecy bolały ją jak licho. Z trudem
utrzymywała się na koniu.
Bob Harris wyszedł na plac i wręczył jej pamiątkową rozetkę.
- Nawet nie próbuj zsiadać - powiedział, zasłoniwszy dłonią
mikrofon.
Posłuchała jego rady.
- Proszę państwa, proszę o chwilę uwagi. - Głos Boba znów
rozbrzmiewał z pełną siłą. - Wszyscy współczujemy Jane z powodu
tragicznej śmierci ojca, Orena Parkera, wspaniałego jeźdźca i
dwukrotnego mistrza świata w rzutach lassem. Organizatorzy tego
rodeo chcieliby uczcić jego pamięć. Jane, przyjmij od nas tę
pamiątkową rozetkę i wiedz, że jesteśmy z tobą. Proszę państwa,
Jane Parker!
Zgromadzeni na rodeo widzowie znowu zaczęli wiwatować.
Jane uniosła do góry rozetkę, a następnie przypięła ją sobie do
piersi. Bob podał jej mikrofon. Podziękowała w krótkich, lecz
serdecznych słowach za pamięć i w obawie, że za chwilę spadnie z
konia, skierowała się szybko do wyjścia.
W końcu znalazła się poza placem. Jednak tutaj czekała na nią
pierwsza niespodzianka - nie mogła zsiąść z konia. Zaraz też
pojawiła się i druga w postaci gniewnego kowboja o stalowym
spojrzeniu. Mężczyzna chwycił wędzidło i skrzywił z pogardą usta.
- Patrzcie, patrzcie, kto by powiedział, że taka z ciebie
mistrzyni. - Bez ogródek zaczął jej mówić per "ty". - Siedzisz na tym
koniu, jakbyś połknęła kij. Dawno nie widziałem kogoś, kto
jeździłby gorzej.
Uśmiechnął się do niej kpiąco, a następnie mrugnął
porozumiewawczo.
- A może sędziowie zwracali uwagę na inne twoje walory, co?
Jane z pewnością kopnęłaby go w twarz, gdyby nie to, że plecy
bolały ją nieludzko. Siły opuściły ją zupełnie. Pobladła tylko z
wyczerpania i złości.
- Tfu! - splunął arogancki kowboj. - Nie wiedziałem, że jesteś
taka. Zupełnie bez ikry.
- Trzymaj się, Jane! Już idę! - dobiegł do niej głos opiekuna.
Odwróciła się trochę, żeby móc go widzieć. Biegł do niej z
rozwianą brodą. Zmarszczone czoło i grymas na twarzy
powodowały, że wyglądał na starszego, niż był w rzeczywistości.
- Mam nadzieję, że odechce ci się niemądrych popisów - ciągnął
Tim. - I co? Nie możesz zsiąść z konia? Dobrze, zaraz ci pomogę.
Tylko spokojnie. Nie musisz się spieszyć.
Tim pogładził ją delikatnie po nodze. Jane poczuła się nieco
lepiej.
- Czy zawsze trzeba jej pomagać zsiadać z konia? - drwił dalej
nieznajomy. - Wydawało mi się, że gwiazdy rodeo powinny same
sobie z tym radzić.
Mężczyzna nie mówił z teksaskim akcentem. W ogóle trudno
było określić, skąd pochodzi. Tim łypnął na niego niechętnie.
- Niech pan lepiej uważa, bo napyta pan sobie biedy -
powiedział. - Ludzie tutaj są spokojni, ale pewnych rzeczy nie będą
tolerować. Zwłaszcza jeśli idzie o Jane. No chodź, myszko - zwrócił
się bezpośrednio do swojej ulubienicy. - Jakoś sobie z tym
poradzimy.
Nieznajomy wciąż patrzył na nich i chyba coś mu powoli
zaczęło świtać, Po pierwsze zauważył, że twarz blondynki jest biała
jak prześcieradło, a po drugie, że zaciska zęby tak, jakby walczyła z
bólem.
Stary mężczyzna, który pomagał jej zsiąść z konia, nie wyglądał
na siłacza. Był niski i zasuszony. W zasadzie tylko jego gęsta, długa
broda sprawiała wrażenie potężnej. Można by pomyśleć, że należała
do kogoś innego.
Todd przesunął się nieco do przodu.
- Zaraz, może pomogę.
Tim zmierzył go badawczym wzrokiem i natychmiast
skinieniem głowy wyraził aprobatę. Jeśli nawet nieznajomy nie był
zbyt mądry, to z całą pewnością bardzo silny.
- Niech pan pamięta, że nie może upaść - powiedział.
- Inaczej nawet gorset jej nie pomoże.
Gorset? Tak, to wiele wyjaśniało. Todd wyczuł go pod palcami,
kiedy chwycił dziewczynę wpół. Drżała na całym ciele. Dostrzegł też
łzy płynące z jej oczu.
- Nie mogę - szepnęła. - Nie mam siły.
- Niech pani chwyci mnie za szyję. - Todd natychmiast powrócił
do oficjalnych form. - Trzeba tylko unieść nogę, reszta pójdzie
łatwo.
Bruzdy na czole Tima jeszcze się pogłębiły.
- Nie przejmuj się, Tim - powiedziała słabym głosem. - Na
pewno sobie poradzę, skoro już udało mi się dosiąść konia.
Ból ponownie przeszył jej ciało. Tym razem był jeszcze
silniejszy. Jednak Jane nawet nie jęknęła. Przywarła tylko z całej siły
do ciała nieznajomego, jakby to była ostatnia deska ratunku.
- Dokąd teraz? - spytał mężczyzna, kiedy znalazła się w jego
ramionach.
Tim podrapał się w czoło i rozejrzał bezradnie dokoła.
Dlaczego nie pomyślał o tym wcześniej? Przecież Jane nie będzie
mogła chodzić po takiej jeździe.
- Tam - powiedział w końcu, wskazując samochód z przyczepą,
stojący kilkadziesiąt metrów dalej.
Todd ruszył w jego kierunku. Drzwi do przyczepy były otwarte.
Wewnątrz znajdował się wózek na kółkach, a także niewielka
kanapa. Twarz jasnowłosego kowboja zasępiła się na widok wózka.
- Mówiłem ci, mówiłem setki razy - gderał Tim. - Popatrz, co
narobiłaś. Znowu rehabilitacja się przedłuży.
- Nie, tylko nie tam - jęknęła dziewczyna na widok wózka.
- Tam ci będzie najlepiej - mruknął Tim.
- Nie, wolę usiąść na kanapie.
Todd
przystanął
zdezorientowany
przed
otwartym
samochodem.
- Proszę, wolę kanapę - powtórzyła Jane, drżąc z bólu.
- Zaraz dam ci środki przeciwbólowe.
Tim wskoczył pierwszy do przyczepy i zaczął myszkować w
niewielkiej kuchence. Todd posadził dziewczynę na kanapie
najdelikatniej, jak potrafił.
- Dziękuję - szepnęła.
- Zdaje się, że zrobiłem z siebie strasznego idiotę - powiedział. -
Ale moja córka wcale nie jest taka zła. Dopiero zaczęła się uczyć.
Jane powoli kojarzyła fakty. Musiała chwilę pomyśleć, żeby
przypomnieć sobie to, co wydarzyło się, zanim poczuła potworny
ból. Po chwili jednak zrozumiała całą sytuację. Postępowanie
mężczyzny wydało jej się bardziej racjonalne, co nie znaczyło, że je
pochwalała.
- Przykro mi, że tak pan odebrał moją krytykę - powiedziała po
chwili namysłu. - Wcale nie uważam, żeby pańska córka była zła.
Chodzi o to, że po prostu boi się zwrotów. To, niestety, widać. Ktoś
powinien jej pomóc, żeby nauczyła się radzić sobie ze strachem.
- Umiem jeździć konno, ale to wszystko - stwierdził
nieznajomy. - Nie znam się na rodeo, mimo że w Wyoming jest ono
prawie tak popularne jak w Teksasie.
- Jesteście z Wyoming? - zapytała.
- Tak. Przenieśliśmy się tu parę tygodni temu, żeby… żeby… -
Nie wiedział czemu, ale nie chciał powiedzieć tej kobiecie o
rozwijającej się firmie. - Żeby być bliżej matki Cherry. Tak ma na
imię moja córka - dodał po chwili.
Obecność Marie w Victorii nie miała najmniejszego wpływu na
tę decyzję. Zresztą nie wiedzieli w ogóle, że tam mieszka. Ona
również przeprowadziła się w te okolice zupełnie niedawno.
Todd spojrzał na blondynkę. Wyglądała na zdziwioną jego
wyjaśnieniami, ale nie pytała o nic.
- Och, rozwiedliśmy się jakiś czas temu - powiedział. - Matka
Cherry zamieszkała w Victorii ze swoim drugim mężem.
Jane skinęła głową.
- Czy pańska była żona jeździ konno? - spytała. - Może mogłaby
uczyć Cherry.
Oczy nieznajomego pociemniały.
- Wprost nienawidzi koni - odparł. - Od początku była
przeciwna temu występowi. Ale Cherry to uwielbia. Ćwiczyła całymi
dniami.
- No tak, zabrakło tylko kogoś, kto by jej pomógł - powiedziała
Jane.
Zrobiło jej się smutno. Wyglądało na to, że mała wychowywała
się bez matki. Jane wiedziała, co to znaczy. Jej mama zmarła na
zapalenie płuc, kiedy ona jeszcze chodziła do szkoły.
Spojrzała na mężczyznę. Powiedział, że pochodzą z Wyoming.
To wyjaśniało, dlaczego mówił z tak dziwnym akcentem. Ból
nieoczekiwanie znowu dał znać o sobie. Jane syknęła, nie
przygotowana na nowy atak, i poczuła, że robi jej się słabo. Musiała
położyć się na kanapie.
Tim wrócił po chwili z kuchni. Podał jej butelkę z colą i dwa
proszki. Jane połknęła je natychmiast.
- Uff, zaraz będzie lepiej - westchnęła, opadając ponownie na
wyściełane siedzenie.
- Nic pani nie jest?
- Nie, nie, już dobrze - odparła.
Todd nie miał tu już nic do roboty. Pożegnał się i wyszedł z
przyczepy. Po chwili jednak dopędził go Tim.
- Nie podziękowałem panu jeszcze za pomoc - powiedział.
- Drobnostka - mruknął Todd. - Co jej się stało?
Tim westchnął ciężko.
- Miała wypadek samochodowy - wyjaśnił. - Jej ojciec zginął na
miejscu, a Jane tkwiła w samochodzie przez parę godzin, zanim
przyszła pomoc. Lekarze myśleli, że złamała kręgosłup.
Todd skrzywił się boleśnie, jakby przydarzyło się to jemu
samemu.
- O nie, na szczęście nie było tak źle - uspokoił go Tim. - Okazało
się, że wypadł jej dysk. To na szczęście mniej poważne, chociaż
bolesne i trudne do wyleczenia. Nawet po paru latach mogą się
odzywać jakieś bóle.
- Rozumiem. - Todd pokiwał głową.
Tim uśmiechnął się i pogładził swoją gęstą brodę.
- Na szczęście Jane się nie poddała. Lekarze mówili, że nigdy nie
widzieli kogoś takiego. Tylko dzięki olbrzymiemu wysiłkowi woli
udało jej się wstać tak szybko z wózka. Ona zawsze musi być
najlepsza. Ma to po ojcu. Na pewno byłby z niej teraz dumny.
Oczywiście, Jane nigdy już nie weźmie udziału w zawodach.
- Po co więc, do licha, wsiadła dzisiaj na konia?!
Tim pokiwał głową.
- Chciała pokazać wszystkim, że się nie poddała i nie podda -
odparł po prostu. - Wie pan… Przepraszam, jak brzmi pana
nazwisko, bo nie dosłyszałem?
- Burke. Todd Burke.
- Ja nazywam się Tim Harley. Miło mi pana poznać.
Mężczyźni uścisnęli sobie prawice.
- Więc wie pan, panie Burke, czasami trzeba zrobić coś
głupiego, żeby zamanifestować swoją postawę. Byłem temu
przeciwny, ale oczywiście rozumiem Jane.
Todd pokiwał głową. W zasadzie nie było już nic do dodania.
Pożegnał się z Timem i skierował w stronę placu, z którego
odpływali kolejni widzowie. Czuł się dziwnie. Nigdy nie spotkał tak
upartej i dumnej kobiety. Nie miał wątpliwości co do tego, że za
jakiś czas znowu dosiądzie ona konia.
Żałował też, że ich znajomość zaczęła się właśnie w ten sposób.
Jasnowłosa Jane na pewno chciała dobrze. Jej krytyka nie była
przecież złośliwa. Todd nie od dziś wiedział, że jest
przewrażliwiony na punkcie córki. Cherry była przecież jego
jedynym dzieckiem, jedyną radością. Chciał, żeby spotykało ją
wszystko, co najlepsze.
Bez trudu odnalazł córkę, która rozmawiała właśnie z jednym z
młodych kowbojów.
- Tato, widziałeś ją?! - wykrzyknęła. - Tę panią z jasnymi
włosami?! To była sama Jane Parker!
Todd spojrzał na młodego kowboja, a ten przygarbił się,
zaczerwienił, a następnie zniknął z pola ich widzenia.
- Tak, widziałem. Zaniosłem ją nawet do samochodu.
- Kogo? Chyba nie Jane Parker? Gdzie jest ten chłopak? Był
przecież taki miły.
Todd pogłaskał córkę po głowie.
- Przykro mi, kochanie, ale zdaje się, że go spłoszyłem -
stwierdził z westchnieniem. - Sama wiesz, że w takich sytuacjach
zachowuję się jak słoń w składzie porcelany.
Cherry rozglądała się jeszcze przez chwilę, ale później dała
temu spokój.
- Kogo niosłeś? Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
- Twoją idolkę. Jane Parker. Ma teraz jakieś problemy z plecami
i nie może jeździć.
Cherry zmarszczyła czoło.
- Słyszałam, że zrezygnowała z występów, ale nie wiedziałam
nic o kontuzji - powiedziała. - Przyjechałam tu specjalnie dla niej.
Widziałam film z zeszłorocznego rodeo i, mówię ci, była fan-ta-sty-
czna!
Toddowi trudno było dzielić entuzjazm córki. Zwłaszcza po
tym, co się zdarzyło.
- No tak, ja też nie wiedziałem nic o jej kontuzji - westchnął. -
Wszyscy popełniamy błędy.
Cherry spojrzała z zaciekawieniem na ojca, ale jego mina nie
skłaniała do drążenia tematu. Todd był chmurny i wyraźnie z
czegoś niezadowolony. Po chwili jednak rozpogodził się i położył
dłoń na ramieniu córki.
- To twoje pierwsze rodeo - powiedział. - Dziwnym trafem
organizatorzy nie przyznali ci żadnego trofeum, ale może mógłbym
ci to jakoś wynagrodzić?
Córka uśmiechnęła się i spojrzała mu prosto w oczy.
- Naprawdę, tato? Wiesz, tak chciałabym porozmawiać z Jane
Parker. Możesz mnie z nią poznać?
Todd chrząknął. Czy powinien powiedzieć córce, co sądzi o jej
jeździe uwielbiana przez nią mistrzyni?
- Jest bardzo ładna - dodała Cherry, nie czekając na odpowiedź.
- Mama też jest ładna, ale nie aż tak.
Dziewczynka posmutniała na wspomnienie matki. Spuściła
głowę i spojrzała na czubki swoich butów do konnej jazdy.
- Mama nie może się ze mną spotkać w przyszłym tygodniu.
Będzie zajęta. Wspominała ci o tym?
- Mhm.
Nie chciał mówić Cherry, że pokłócili się z tego powodu. Marie
starała się unikać spotkań z córką. Zwłaszcza jeśli w pobliżu
znajdował się jej nowy mąż, dla którego opuściła ich sześć lat temu.
- Zupełnie nie wiem, co ona w nim widzi - ciągnęła Cherry,
lustrując swoje buty. - Ciągle mu się coś nie podoba, a poza tym nie
lubi ani zwierząt, ani dzieci. Jak można z kimś takim wytrzymać? -
Głos zaczął jej drżeć niebezpiecznie.
Todd pogładził córkę po ramieniu. Wiedział, że mimo wielu
nieporozumień wciąż kocha matkę i czeka na spotkanie z nią. Nie
znosiła tylko nowego męża Marie. Zresztą było to uczucie
odwzajemnione.
- No wiesz, on jest bardzo inteligentny. I napisał książkę.
Podobno stała się bestsellerem.
- Przecież ty też jesteś inteligentny i bogaty - argumentowała
Cherry.
- To co innego. Ja sam doszedłem do wszystkiego. Nie mam
dyplomu uniwersyteckiego.
Cherry zachichotała.
- On też nie - powiedziała. - Słyszałam, jak mama mówiła przez
telefon, że nie skończył studiów. Oczywiście on tego nie słyszał.
Todd ponownie pogładził ją po ramieniu.
- Nie przejmuj się tym wszystkim. Najważniejsze, żeby mama
była szczęśliwa.
- Nie kochasz jej już? - spytała Cherry powodowana nagłym
impulsem.
Todd zafrasował się. Nigdy wcześniej nie rozmawiali tak
szczerze o tym, co się stało. Wydawało mu się, że córka nie jest na
ryle dojrzała, żeby móc to wszystko zrozumieć.
- W każdym razie nie tak, żeby móc ponownie się z nią ożenić -
odparł. - Małżeństwo wymaga dobrej woli dwojga osób. Twoja
mama miała już dosyć czekania, kiedy wrócę z pracy. Dlatego
odeszła.
- Mnie też miała dosyć - szepnęła Cherry.
Twarz Todda wykrzywiła się w nagłym grymasie.
- Nie, to nieprawda. Mama wciąż cię kocha… po swojemu.
Powinnaś to zrozumieć.
- Tak, rozumiem, rozumiem. - Cherry zaczęła kiwać głową. -
Wiem też, że powinieneś pomyśleć o ponownym małżeństwie. Co z
tobą będzie, kiedy ja wyjdę za mąż? Todd stłumił uśmiech.
- Zostanę sam.
- Właśnie! - triumfowała córka. - Dlatego, jeśli nie chcesz mamy,
powinieneś pomyśleć o jakiejś innej żonie. Już ja się tym zajmę. -
Cherry nagle spoważniała. - Chciałabym pójść jesienią do szkoły w
Victorii. Mam już dosyć tego internatu.
- Nigdy mi o tym nie mówiłaś.
- Nie chciałam - przyznała niechętnie. - Nawet nie wiesz, jak się
cieszę z tych wakacji. Nie przeszkadza mi nawet twoja praca. I tak
będziemy się widywać częściej niż zwykle.
Todd z trudem przełknął ślinę. Starał się nie patrzeć w szare,
podobne do jego własnych, oczy córki.
- Więc, hm… Stwierdziłem, że należy mi się dłuższy urlop i że…
że chętnie spędziłbym z tobą parę tygodni.
Cherry aż podskoczyła do góry. Wiadomość ucieszyła ją tak
bardzo, że nie zwróciła najmniejszej uwagi na ślady nieszczerości w
jego głosie. Todd zastanawiał się właśnie, jak uda mu się przetrwać
bez pracy. Stwierdził jednak, że gotów jest wiele poświęcić, byle
tylko Cherry była zadowolona.
Wyglądało na to, że córka zapomniała zupełnie o Jane Parker.
On jednak wciąż o niej pamiętał.
- To cudownie, tato. Będziesz moim trenerem. Pewnie nie
zauważyłeś, ale ciągle mam problemy - paplała Cherry. - Zwłaszcza
ze zwrotami.
Todd skinął głową.
- Wiesz, myślę, że da się coś z tym zrobić.
- Co?
- Potem ci powiem - powiedział z tajemniczą miną. - Na razie
chciałbym coś zjeść. Wprost umieram z głodu.
- Ja też - zawtórowała mu Cherry.
- To co? Pojedziemy może do chińskiej restauracji? - zapytał.
- Świetny pomysł! - Cherry po raz kolejny podskoczyła do góry.
Wsiedli do starego forda, którego Todd wypożyczył po oddaniu
ferrari do przeglądu. Samochód zarzęził, kiedy Todd przekręcił
kluczyk w stacyjce, w końcu jednak zapalił. Po chwiii mknęli już w
stronę miasteczka, zostawiając za sobą tuman kurzu.
Znalezienie chińskiej restauracji okazało się dosyć trudne,
ponieważ w Jacobsville był tylko jeden taki lokal. Poza tym
znajdowało się tu mnóstwo barów i restauracji oferujących potrawy
z grilla czy z rożna. Po skończonym posiłku mieli jeszcze trochę
czasu na rozmowę, a następnie znów pojechali na rodeo. Zaczynała
się właśnie popołudniowa część zawodów. Cherry miała przed sobą
jeszcze jeden występ.
Tym razem obiecała, że da z siebie wszystko, ale przejazd
wokół beczek znów jej nie wyszedł. Skończyła zebrawszy słabe
oklaski i skierowała się na wybieg. Todd widział, że córka z trudem
tłumi łzy.
- No, no, nie przejmuj się - powiedział, chcąc ją pocieszyć. -
Jeszcze wszystko przed tobą.
- Nie, to nie ma sensu - stwierdziła, wycierając odruchowo
suche już oczy. - Po prostu nie umiem jeździć. Trzeba się z tym
pogodzić.
Todd zatoczył ręką szeroki krąg.
- Czy wiesz, jak wyglądałby ten plac, gdyby wszyscy
rezygnowali po pierwszym nieudanym występie? - spytał. - Być
może zostałoby tutaj paru zawodników, a może nie byłoby nikogo!
Czy wiesz, co stałoby się ze mną, gdybym zrezygnował z pracy po
pierwszej porażce?
Cherry udało się jakoś uśmiechnąć.
- Nie byłbyś potentatem komputerowym - stwierdziła po
prostu. - A propos, nad czym teraz pracujesz?
- Nad programem dla księgowych - odparł, zadowolony, że
córka zapomniała o niedawnej porażce.
- Ee, księgowość, nudy. - Cherry skrzywiła się. - Kto tego w
ogóle potrzebuje? Wszyscy u mnie w szkole uważają, że osiągnąłeś
szczyty, jeśli idzie o gry.
Todd omal nie wybuchnął śmiechem.
- Cieszę się z tego - powiedział. - Nie mogę jednak zapominać o
małych firmach, które potrzebują tego programu. Pamiętaj, że…
Todd chciał już zaczął wykład na ulubiony temat, ale przerwał
mu radosny pisk Cherry. Spojrzał na córkę, nie bardzo wiedząc, co
się stało, a następnie skierował wzrok tam, gdzie dziewczynka
patrzyła z przejęciem i zachwytem.
- To Jane Parker! - zawołała do ojca.
Jednak początkowy zachwyt ustąpił miejsca smutkowi. Jane
Parker siedziała na wózku inwalidzkim. Wyglądała na zmęczoną i
przygnębioną. Tim wiózł ją w kierunku ich domu na kółkach, do
którego teraz doczepiono jeszcze przyczepę dla koni. Wszystko
wskazywało na to, że chcą już odjechać.
Todd nie mógł na to pozwolić. Już wcześniej przyszło mu do
głowy, że mógłby poprosić jasnowłosą mistrzynię, by udzieliła
Cherry paru lekcji. Dzięki temu córka miałaby znakomitą trenerkę, a
Jane nowe zajęcie. Todd nie wątpił, że wszystko poszłoby
doskonale.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Pani Parker! - krzyknął Todd.
Jane obejrzała się za siebie i zauważyła mężczyznę z
jasnowłosą dziewczynką. Zacisnęła dłonie na poręczach
inwalidzkiego wózka. Spotkanie z Toddem Burkę było ostatnią
rzeczą, na którą miałaby ochotę.
- Słucham? - spytała, siląc się na uśmiech. Nie lubiła, gdy
widywano ją na wózku.
- To moja córka, Cherry - przedstawił dziewczynkę. - Chciała
panią poznać.
Jane skrzywiła się mimowolnie. Oczywiście jej nikt nie zapytał
o zdanie.
- Bardzo mi miło.
- Co się pani stało? Czy coś panią boli? - dopytywała się Cherry.
- To był wypadek, prawda?
Jane skrzywiła się jeszcze bardziej.
- Pani Parker rzeczywiście miała wypadek - odparł Todd. - Nie
powinnaś o to pytać.
Na twarzy Cherry pojawił się rumieniec.
- Przepraszam. Naprawdę bardzo mi przykro - powiedziała i
nie zrażona pierwszym niepowodzeniem, podeszła do wózka.
Kucnęła przy nim i spojrzała Jane prosto w oczy. - Jest pani
naprawdę wspaniała. Widziałam wszystkie kasety z pani
występami. Nie mogłam przyjeżdżać na rodea, ale tatuś kupił mi
filmy. To było naprawdę świetne. Chciałabym tak jeździć. Niestety,
ciągle mam problemy ze zwrotami. Tatuś nie może mi pomóc, bo
nie jest trenerem - paplała dziewczynka. - Czy będzie pani jeszcze
mogła jeździć?
- Cherry! - zagrzmiał Todd.
- W porządku - powiedziała słabym głosem Jane. Oczy
dziewczynki były czyste i jasne. Nie było w nich fałszu ani
zakłamania. Jane rozluźniła się trochę. Najbardziej bała się
udawanego współczucia.
- Nie - odparła szczerze, po chwili zastanowienia. - Lekarze
twierdzą, że nie będę mogła jeździć konno. A w każdym razie nie
będę startować w zawodach.
- Szkoda, że nie mogę pani pomóc - westchnęła Cherry. - W
przyszłości chciałabym zostać chirurgiem. Zdecydowałam się
zdawać biologię i matematykę na egzaminie końcowym. Tata mówi,
że mogłabym potem rozpocząć naukę u Johnsa Hopkinsa. To
najlepsza akademia medyczna w kraju.
Jane uśmiechnęła się i tym razem wypadło to znacznie
naturalniej.
- Chirurgiem? - powtórzyła. - Nie znałam nikogo, kto miałby
takie plany.
Cherry rozpromieniła się.
- To teraz już pani zna - stwierdziła. - Szkoda, że pani wyjeżdża,
bo chciałam się poradzić w sprawie tych zwrotów. Coś mnie
paraliżuje i nie potrafię ich dobrze wykonać. To śmieszne, prawda?
A przecież wcale nie boję się na przykład widoku krwi.
Jane skinęła głową, chociaż tak naprawdę nie słyszała pytania.
Patrzyła na promienną twarz Cherry i czuła się pusta w środku.
Jeszcze parę lat temu przypominała tę jasnowłosą dziewczynkę.
Gdzie zniknęła radość, beztroska, olbrzymi głód życia?
- Co? Nie, niestety - odparła Jane, gdy zrozumiała, że Cherry
pyta ją, czy nie może dłużej zostać, - Jestem zmęczona, poza tym
mamy dzisiaj wywiady…
- Wywiady? - przerwała jej Cherry. - Dla radia czy telewizji?
Kobieta na wózku pokręciła smutno głową.
- Nic z tych rzeczy - odparła. - Daliśmy ogłoszenie do gazet, że
potrzebujemy zarządcy na ranczu. Nie znamy się na tym z Timem.
Od śmierci taty straciliśmy mnóstwo pieniędzy - wyznała na koniec.
- Mój tata zna się świetnie na finansach - oznajmiła z niewinną
minką Cherry. - Naprawdę potrafi dokonać cudów. Sam prowadzi
książki swojej fir…
- To znaczy małej firmy komputerowej, dla której pracuję -
wpadł jej w słowo Todd.
Miał nadzieję, że córka domyśli się, o co chodzi. I rzeczywiście;
co prawda była nieco zdziwiona, ale nie powróciła już do kwestii
jego firmy.
Tim i Jane spojrzeli po sobie, a następnie utkwili spojrzenia w
Toddzie.
- Umie pan prowadzić księgi rachunkowe? - zapytał Tim, kładąc
akcent na ostatnich słowach, żeby nie było wątpliwości, o co mu
chodzi.
- Jasne.
Tim pochylił się nad Jane i rzekł cicho:
- Domek zarządcy stoi pusty, od kiedy przeprowadziliśmy się z
Meg do głównego budynku. Mogłabyś udzielać dziecku lekcji jazdy
konnej, zamiast snuć się godzinami po domu.
Cherry zastanawiała się, czy nie powinna się obrazić za
"dziecko", natomiast Todd obserwował całą scenę z nie ukrywanym
rozbawieniem.
- Ależ, Tim! On pewnie już ma pracę! - Mimo wysiłków Jane
mówiła na tyle głośno, że bez trudu ją usłyszał.
- Pracuję w Victorii dla… - zawahał się - małej firmy. Ale mam
sporo wolnego czasu. Z przyjemnością spróbowałbym czegoś
nowego.
Jane spojrzała na swoje dłonie, a następnie na stopy ustawione
na podpórce przy wózku.
- Tak chciałabym nauczyć się porządnie jeździć - westchnęła,
może nazbyt teatralnie, Cherry. - Teraz to nawet szkoda pieniędzy
taty na wpisowe.
Jane podniosła wzrok. Mężczyzna o stalowym spojrzeniu stał
przed nią i czekał na decyzję. Przy okazji nieźle się chyba bawił.
- Nie zatrudni pana - stwierdził Tim. - Jest zbyt dumna, żeby
przyznać, że właśnie o kogoś takiego jej chodziło. Woli tkwić cały
dzień na ganku i użalać się nad sobą.
- Do diabła! - warknęła Jane. Chciała wstać, ale nie mogła.
- Widzi pan. Nie chce się poddać. Może wygląda jak malowana
lala, ale potrafi walczyć. Szkoda tylko, że nie chce słuchać dobrych
rad.
Todd pokiwał z uznaniem głową. Kobieta na wózku z
pewnością zasługiwała na szacunek.
- Proponuję dwutygodniową próbę - powiedział w końcu. -
Oboje zorientujemy się, jak nam się razem pracuje. Naprawdę znam
się na księgowości. Poza tym w tak krótkim czasie nie będę mógł
narobić wielu szkód.
- I tak niewiele nam może zaszkodzić - stwierdził Tim, kierując
te słowa bardziej do szefowej niż Todda.
Jane ważyła przez chwilę w myśli wszystkie za i przeciw. Jej
zaufanie wzbudził fakt, że Todd ma córkę. Oznaczało to, że pragnie
stabilizacji. Bała się samotnych mężczyzn, z których każdy mógł się
okazać złodziejem albo kimś jeszcze gorszym.
- Możemy spróbować - zdecydowała w końcu. - Niestety, nie
mieliśmy ostatnio zbyt dużych zysków, więc pensja będzie niska. -
Podała sumę. - Do tego dochodzi zakwaterowanie i wyżywienie.
Oczywiście zrozumiem, jeśli uzna pan, że to za mało.
Todd podrapał się w brodę.
- Może być - powiedział. - Ale pod warunkiem, że uda mi się
utrzymać obecną pracę. Mogę dojeżdżać do Victorii wieczorami.
Starał się nie patrzeć na córkę. Gdyby to zrobił, Cherry na
pewno by się jakoś zdradziła albo oboje wybuchnęliby śmiechem.
- A co na to pański szef?
- Och, to bardzo wyrozumiały człowiek - odparł Todd. - Jestem
w końcu samotnym ojcem, prawda?
Jane skinęła głową.
- Dobrze. Musimy już jechać. Możecie teraz załatwić swoje
sprawy. Oczywiście jeśli nie chcecie zostać jeszcze jakiś czas na
rodeo.
Ojciec i córka spojrzeli na siebie.
- My też jedziemy - zdecydowała Cherry. - Mam już dosyć
rodeo. Jestem zdegustowana i załamana swoim występem.
- Nie przesadzaj - powiedziała Jane. - Strach jest czymś
naturalnym. Każdy go przeżywa.
- Pani też się bała?
Jane skinęła głową. Nie dodała tylko, że pozbyła się strachu na
długo przed pierwszym występem.
- Zaraz wszystko przygotuję - powiedział Tim. - Może wydaje
wam się dziwne, że chciało nam się brać ten dom na kółkach, żeby
przejechać kilkanaście kilometrów, ale chodziło o wygodę Jane.
Brodaty mężczyzna otworzył drzwi przyczepy i pchnął w tym
kierunku wózek. Todd natychmiast pospieszył mu z pomocą.
- Ja się nią zajmę - powiedział.
Tim odetchnął z ulgą. Jane nie była ciężka, ale jego kręgosłup
był w coraz gorszym stanie. Todd uniósł jego szefową lekko jak
piórko i posadził na kanapie w przyczepie.
- Co zrobić z tym? - spytał, wskazując wózek.
- Też włożyć do środka - odparł Tim. - Później zaprowadzę go
na miejsce.
Todd wstawił więc wózek do przyczepy, a potem wysłuchał
dokładnych instrukcji Tima dotyczących drogi na ranczo. Następnie
samochód odjechał, a ojciec i córka długo jeszcze patrzyli za nim.
- Naprawdę chcesz to zrobić, tato? A co będzie, jak się Jane
dowie?
- Później będziemy się o to martwić - odparł Todd. -
Prowadzenie rancza to prawdziwe wyzwanie dla finansisty, a ty
nauczysz się lepiej jeździć. - Po chwili dodał jeszcze poważniejszym
tonem: - Myślę, że obie strony mogą na tym skorzystać.
- A co z firmą? - Cherry nie dawała mu spokoju.
- No cóż, mam dobrych pracowników. Poza tym wziąłem urlop.
- Pogłaskał dziewczynkę po głowie. - Potraktujmy to jak wakacyjny
wypad. Przynajmniej pobędziemy trochę razem.
- Świetny pomysł - zgodziła się. - Potem przecież będę musiała
wrócić do szkoły.
Zawiesiła głos, ale ojciec nie podjął tematu. Najwyraźniej
myślał o czymś innym.
- Powinieneś być milszy dla pani Parker - powiedziała w końcu.
- Obawiam się, że ona mnie nie lubi - odparł Todd, rozkładając
ręce.
- Ty jej też nie lubisz, prawda? - spytała Cherry, przyglądając
się mu ukradkiem.
- Ee, nie jest tak źle - mruknął.
- Dlaczego więc chcesz jej pomóc, skoro jej nie lubisz? -
dopytywała się córka.
Todd nie znał odpowiedzi na to pytanie. Sam się zastanawiał,
co w niego wstąpiło. Jane Parker wcale mu się nie podobała. Pewnie
jeszcze rok temu była trzpiotowatą panienką, która robiła słodkie
oczy do wszystkich mężczyzn w okolicy. Jednak cóż, teraz dotknęło
ją nieszczęście i trzeba jej jakoś pomóc.
- Trochę mi jej szkoda - powiedział bez przekonania.
Cherry skinęła głową. Najwidoczniej ta odpowiedź ją
zadowoliła.
- Mnie też - stwierdziła. - Ale nie możemy się z tym zdradzić.
Jest bardzo dumna.
Skinął głową.
- I w gorącej wodzie kąpana - dodał.
- Właśnie. Skąd my to znamy? - podchwyciła córka.
Todd udał, że nie zrozumiał aluzji.
Szybko dotarli do luksusowego domu, który Todd niedawno
kupił w Victorii, i zabrali się do pakowania najpotrzebniejszych
rzeczy. Z trudem udało im się wyjaśnić gospodyni imieniem Rosa, że
wyjeżdżają.
- Co? Już? - dopytywała się kobieta. - Przecież państwo prawie
tutaj nie mieszkali!
Obiecali, że wkrótce wrócą, i pomknęli wynajętym fordem w
stronę Jacobsville, gdzie mieli odnaleźć ranczo Parkerów. Udało im
się to bez trudu.
Dom i obejście nie przedstawiały szczególnie budującego
widoku. Rozległe pastwisko ogrodzono płotem łatanym drutem
kolczastym, co miało odstraszyć bydło. Stara stodoła miała
niewątpliwie jedną zaletę - tę, że stała. Dom, wokół którego rosły
śliczne kwiaty, z całą pewnością wymagał remontu, a przynajmniej
odmalowania, a stara droga, biegnąca obok wiatraka, bardziej
przypominała bezdroże niż jakikolwiek uczęszczany szlak. Była
piaszczysta, nie pokryta nawet żwirem, a w jej zagłębieniach
zgromadziła się woda po ostatnim deszczu.
Todd i Cherry zatrzymali forda na podwórku, za samochodem z
przyczepą. Od razu zauważyli, że schodki prowadzące na ganek są
spróchniałe, a jedyny nowy fragment domu to podjazd zrobiony z
desek, zapewne dla wózka. W głębi posesji znajdował się budynek,
który mógł, przy dużej dozie optymizmu, uchodzić za garaż, a dalej,
w bujnej, nie koszonej trawie stał domek. Todd domyślił się, że w
nim właśnie mają zamieszkać. Miał nadzieję, że jest w nim więcej
niż jeden pokój.
Ku ich zaskoczeniu okazało się, że to nie wszystko. Za ich
domkiem znajdował się jeszcze jeden, nowszy budynek. Znacznie
mniejszy niż wielkie domisko przy podwórku, ale z pewnością
wygodny, zwłaszcza w lecie. Na jego ganku stały nawet fotele na
biegunach.
- Witamy - powiedział Tim, zbliżając się do nich.
Todd uścisnął mu dłoń.
- Już jesteśmy - oznajmił, jakby nie było to oczywiste.
- Czy tam możemy złożyć nasze rzeczy?
Todd skinął dłonią w kierunku domku, ale Tim pokręcił
przecząco głową.
- Nie, nie. Tam mieszka stary Hughes. Pomaga mi trochę przy
bydle, ale już niewiele może. Jest zmęczony i schorowany. Pracuje
tutaj od dziecka. Dopiero za dwa lata przejdzie na emeryturę i
będzie mógł gdzieś się przenieść. Zamieszkacie tam.
Todd odetchnął, widząc, że Tim wskazuje mniejszy z dwóch
domów. Jego córka również wyraźnie poweselała.
- Oczywiście ten dom jest trochę zaniedbany - ciągnął Tim. -
Wszystko tutaj wymaga naprawy, tylko nie ma komu jej
przeprowadzić. Zatrudniamy jeszcze trzy osoby, głównie na
godziny. Ale mają dosyć pracy przy ogrodzeniu i maszynach.
Domek, w którym się znaleźli, wcale nie był w najgorszym
stanie. Miał trzy sypialnie i niewielką bawialnię, a w wyglądającej
na nie używaną kuchni znaleźli niewielki piecyk, czajnik i lodówkę.
- Mogłabym się nauczyć gotować - zauważyła Cherry.
- Daj spokój. Masz na to jeszcze sporo czasu - stwierdził Todd.
- Oczywiście, nie musisz - powiedział Tim. - Będziecie jedli
razem z nami. Ale jeśli chcesz, moja żona cię nauczy gotować. Nigdy
nie mieliśmy własnych dzieci, więc Meg chętnie zajmuje się
cudzymi.
Cherry znowu poczuła się dotknięta określeniem "dziecko", ale
stary brodacz patrzył na nią z tak miłym i rozbrajającym
uśmiechem, że nie potrafiła się długo gniewać. Dla kogoś w tym
wieku musiała jeszcze być oseskiem.
- Jak czuje się pani Parker? - spytała w końcu.
Wesołe błyski w oczach Tima natychmiast zgasły. Stary zasępił
się.
- Kiepsko - mruknął. - Położyła się, ale ciągle ma bóle. Mówiłem
jej, że nie powinna wsiadać na konia, ale mnie nie słuchała. Zawsze
taka była. Od dziecka kpiła sobie ze mnie w żywe oczy. Szkoda, że
zabrakło jej ojca. Miał na nią dobry wpływ.
- Dosiadanie konia rzeczywiście było niepotrzebne - zgodził się
Todd.
- Niepotrzebne?! Wręcz szkodliwe! A wszystko dlatego, że jakiś
dureń napisał w gazecie, że Jane pewnie zjawi się na rodeo w wózku
inwalidzkim.
Rysy Todda stężały w nagłym przypływie złości.
- Co to była za gazeta? - spytał.
- Jakiś tygodnik, który wychodzi w Jacobsville - odparł Tim. -
Nie powinna brać sobie tego do serca. To sprawka tego dzieciaka od
Sikesów. Skończył niedawno szkołę dziennikarską i wydaje mu się,
że może sobie na wszystko pozwolić.
Todd zapamiętał to nazwisko. Na przyszłość.
- Czy przyjedzie tu jakiś lekarz?
- Oczywiście. To przyjaciel domu. Jego ojciec trzymał Jane do
chrztu. Jeśli będzie zajęty, to przyśle swoją zastępczynię, Lou. Miał
tyle roboty, że musiał…
- Ten doktor nie jest żonaty? - Todd przerwał staremu.
Tim potrząsnął przecząco głową.
- Nie. Kochał się kiedyś w Jane, ale po wypadku z nim zerwała.
Poza tym to było jeszcze przed Lou… A Jane nie chce się z nikim
wiązać.
- Przecież wstanie kiedyś z tego wózka.
Stary westchnął i szarpnął swoją wspaniałą brodę.
- Jednak bóle mogą się powtarzać. Poza tym nie będzie mogła
brać udziału w rodeo, a to dla niej przecież najważniejsze w życiu.
- To samo powiedziała Cherry - wymamrotał do siebie Todd.
Tim spojrzał na niego podejrzliwie.
- Mam nadzieję, że nie będzie pan chciał, no… wykorzystać
Jane.
Todd uśmiechnął się i potrząsnął głową. Troskliwość starego
wydała mu się wzruszająca.
- Nie, nic z tych rzeczy. Mam za sobą nieudane małżeństwo, a
nie jestem na tyle cyniczny, żeby proponować jej chwilowy związek.
Tim odetchnął z ulgą, a następnie poklepał go po plecach, co nie
było łatwe, biorąc pod uwagę różnicę wzrostu.
- Na pewno się jakoś dogadamy - stwierdził. - Cieszę się, że pan
tu jest. Będę miał teraz trochę więcej wolnego czasu. Może uda mi
się zreperować to i owo. Przede wszystkim zajmę się schodami.
- Mogę pomóc - zgłosił się na ochotnika Todd. - Znam się trochę
na stolarce.
- Naprawdę?! - Stary spojrzał na niego uważnie. - To wspaniale!
Mamy tu jakieś narzędzia, bo ojciec Jane zajmował się robieniem
mebli. To wszystko sam wykonał.
Z kolei Todd zdziwił się na te słowa. Zarówno kredensy, jak i
szafy w wielkim, starym domu, do którego dotarli, wyglądały na
dzieło profesjonalisty.
- No proszę! - powiedział, poklepując mijany stół. - To
naprawdę świetna robota.
Weszli do salonu, w którym znaleźli Jane wraz z Cherry.
Dziewczynka siedziała wpatrzona w swoją idolkę. Jane leżała blada
na kanapie, ale chętnie odpowiadała na pytania nieletniej amazonki.
- To długo nie potrwa - powiedział Tim, gładząc Jane po
ramieniu. - Zaraz powinien tu być lekarz.
- Dzięki, Tim - powiedziała słabym głosem.
Do tej pory starała się jakoś trzymać, ale teraz siły zaczęły ją
opuszczać. Nawet Cherry to zauważyła i przestała pytać o konie.
- Nie ma pani jakichś środków przeciwbólowych? -spytał
szorstko Todd, chcąc przynajmniej tonem zamaskować swój
niepokój.
- Mam - szepnęła zbielałymi wargami. - Nie działają.
- A jak pani myśli, dlaczego? - Próbował utrzymać napastliwy
ton, ale głos mu się zaczął łamać. Ta Parker wyglądała naprawdę
kiepsko.
- Nie wsiadłabym na konia, gdyby nie artykuł o rodeo. Ten facet
nazwał mnie kaleką.
Jane walczyła z sobą, żeby nie zacząć jęczeć.
- Dobrze, dobrze. Pojedziemy jutro z Cherry do miasteczka i
każemy mu zjeść to, co napisał. Na pewno się otruje.
Na bladej twarzy Jane pojawił się na chwilę uśmiech. Po chwili
ustąpił jednak grymasowi bólu.
- Zdaje się, że słyszę samochód - powiedział Tim. - To pewnie
lekarz.
Chora wyraźnie się zmieszała. Todd spojrzał na nią, starając się
zgadnąć, o czym myśli. Jej uczucia względem doktora z pewnością
nie były jednoznaczne. Czy to możliwe, żeby go jednak kochała?
Odgłosy silnika umilkły i po chwili do salonu wszedł wysoki
rudzielec. Miał na sobie szary flanelowy garnitur, krawat na gumce
i, rzecz rzadka w tych okolicach, czyste, szare buty. Doktor postawił
na stoliku czarną torbę i zdjął kapelusz.
Todd obserwował go uważnie.
- Doktor Jebediah Coltrain - Tim przedstawił nowo przybyłego.
- Kiedyś wszyscy nazywali go po prostu: Rudzielec.
- Teraz już tego nie robią - powiedział doktor.
On również się nie uśmiechał.
- A to Todd Burke i jego córka Cherry - ciągnął Tim jak
wytrawny mistrz ceremonii. - Todd ma się zająć u nas księgowością.
Coltrain skinął głową i zwlekał chwilę, zanim uścisnął dłoń
Todda. Nieco przyjaźniej potraktował Cherry. Można było nawet
powiedzieć, że na jego twarzy pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu.
- No słucham, co zmalowałaś tym razem? - zwrócił się
bezpośrednio do chorej. - Jeździłaś konno? Mogłem się tego
spodziewać. Następnym razem wezmę ze sobą wieniec zamiast
torby.
Doktor zaczął badać Jane. Jego olbrzymie łapska okazały się
nadzwyczaj delikatne w kontakcie z pacjentką. Todd obserwował z
niechęcią przebieg badań.
- Nadwerężyłaś sobie mięśnie - zawyrokował w końcu Coltrain.
- Mam nadzieję, że nie wywiąże się z tego stan zapalny. Czekaj, zaraz
zrobię ci zastrzyk przeciwbólowy, a potem będziesz musiała
odpocząć. W najbliższych dniach żadnych ćwiczeń. Proszę mi
pomóc - zwrócił się do Todda.
Miał głos, który wymuszał posłuszeństwo. Todd uśmiechnął się
tylko, a następnie wziął podaną ampułkę z przezroczystą cieczą i
ułamał jej czubek. Coltrain w tym czasie przygotował strzykawkę i
igłę jednorazową. Szybko odsłonił ramię Jane i zrobił jej zastrzyk.
- Dzięki, Rudzielcu.
Lekarz wzruszył ramionami.
- Od czego masz przyjaciół. Niedługo zaśniesz. To bardzo silny
środek.
Cherry zaofiarowała się, że posiedzi z chorą. Coltrain wskazał
im wzrokiem podwórko, dając znak, że chce z nimi porozmawiać.
- Co się stało? - spytał Tim, kiedy znaleźli się w końcu w
bezpiecznej odległości od salonu. Stary był naprawdę
zaniepokojony.
- Muszę ją prześwietlić - powiedział Coltrain. - Nadwerężenie
mięśni to wersja robocza. Trzeba to sprawdzić. Niepotrzebnie
dosiadła konia - dodał poirytowany.
- Próbowałem ją powstrzymać. - Tim rozłożył ręce.
Doktor machnął ręką.
- Przecież wiem, że to nie twoja wina - powiedział. - Nie chcę jej
dzisiaj męczyć, ale jutro przyślę tutaj karetkę. Chciałbym, żeby Jane
dotarła do szpitala. Niezależnie od tego, co będzie mówić i… robić. -
Spojrzał znacząco na mężczyznę, którego poznał przed niecałym
kwadransem.
Todd skinął głową.
- Może pan na mnie liczyć.
Coltrain uśmiechnął się. Po raz pierwszy, od kiedy się poznali.
- Nie chciałbym być na pana miejscu.
Usłyszeli wyraźny dzwonek. Był to stojący w przedpokoju
telefon. Tim poszedł, żeby go odebrać, a następnie wrócił po
Coltraina.
- Do ciebie - powiedział.
Po chwili zza drzwi zaczęły docierać do nich fragmenty głośnej
rozmowy.
- Tak, ja… Nie, nic mnie to nie obchodzi… Jestem lekarzem i sam
ustalam, co mam robić… Do cholery z umową! Dobrze, jeszcze o tym
porozmawiamy. No, to na razie.
Doktor wyszedł, trzaskając drzwiami, pożegnał się i wsiadł do
samochodu. Tim długo patrzył za oddalającym się autem.
- Nic z tego nie będzie - powiedział w końcu.
- Z czego? - zapytał Todd.
- Chodzi o niego i Lou. Zupełnie do siebie nie pasują. Ona ma
ciągle nowe pomysły i chciałaby wszystko robić nowocześnie, a on
woli stare, sprawdzone metody. Sam nie wiem, dlaczego jeszcze
współpracują.
Todd też nie wiedział. Miał jednak nadzieję, że ta współpraca
potrwa długo, jak najdłużej. Sam nie wiedział, dlaczego, ale nie
podobał mu się sposób, w jaki Coltrain traktował Jane.
ROZDZIAŁ TRZECI
Jane szybko zasnęła, ale ponieważ jęczała przez sen i
przewracała się z boku na bok, Todd zdecydował się zostać przy
niej, gdy Cherry poszła do łóżka. Wcześniej dostał od Tima książkę
przychodów i rozchodów i teraz zabrał się do lektury. Czas mijał mu
szybko. Książka była czymś w rodzaju podręcznika, któremu
nadałby tytuł "Jak nie należy prowadzić rancza". Straty i
zaniedbania widać było gołym okiem.
Poza bydłem na ubój Jane miała cztery ogiery, z których każdy
zdobywał nagrody przed śmiercią jej ojca. Teraz mogłyby spełniać
funkcje rozpłodowe, co zwiększyłoby dochody, ale oczywiście nikt o
tym nie pomyślał. W gospodarstwie używano przestarzałego
sprzętu. Gdyby zająć się jego naprawą i konserwacją, można by
odpisać sporą kwotę od podatku. Tego rodzaju możliwości
pojawiały się niemal wszędzie. Jego zdaniem ranczo miało szansę
rozwoju, a co za tym idzie i zarobkowania, tylko nikt, jak do tej pory,
o tym nie pomyślał.
Todd zdjął okulary i przetarł powieki. Przez moment miał
wrażenie, że ktoś go obserwuje. Kiedy spojrzał na Jane, zauważył, że
ma otwarte oczy.
- Nie wiedziałam, że nosi pan okulary - powiedziała sennym
głosem.
- Jestem dalekowidzem - wyjaśnił. - Noszę okulary tylko do
pracy. Podobno mnie postarzają.
Przez chwilę przyglądała mu się uważnie. Wciąż była senna i z
trudem powstrzymywała ziewanie.
- A ile pan ma lat? - spytała w końcu.
- Trzydzieści pięć. A pani?
- O całe dziesięć mniej - oznajmiła, jak mu się zdawało,
triumfalnie. - Nawet trudno mi sobie wyobrazić, jaka będę w pana
wieku.
Todd nie chciał ciągnąć tego tematu.
- Lepiej się pani czuje?
- Troszkę. - Jane spojrzała niechętnie na swoje nogi. - Po prostu
nie znoszę takiego stanu. Jestem zupełnie bezsilna. Dobrze, że już
nie czuję bólu,
- To nie będzie przecież trwało wiecznie - przypomniał jej
Todd.
Jane potrząsnęła głową. Jasne włosy opadły jej na czoło i oczy.
Odgarnęła je niecierpliwym ruchem.
- Założę się, że pan nigdy nie był w takiej sytuacji. Chodzi mi o
bezsilność - dodała po chwili, widząc jego zdumione spojrzenie.
Todd zmarszczył w zamyśleniu czoło.
- Miałem kiedyś zapalenie płuc - mruknął niechętnie.
Nazwa choroby brzmiała niewinnie. Przecież wiele osób
choruje na zapalenie płuc. Dlatego Todd nie zwracał uwagi na swój
stan, do momentu kiedy nie mógł już pracować i z trudem chodził.
Lekarze kazali mu zostać w domu tylko pod warunkiem, że żona się
nim zaopiekuje. A Marie miała wtedy akurat ważne przyjęcie. Zajęła
się właśnie projektowaniem wnętrz i z jakichś względów musiała
uczestniczyć w tej imprezie. Tak mu przynajmniej powiedziała.
- Co się stało? - zaniepokoiła się Jane, widząc jego minę.
- Nie, nic. Miałem kiedyś zapalenie płuc, a żona pojechała na
przyjęcie -powiedział. - Nie byłoby jeszcze najgorzej, gdyby nie
schowała gdzieś lekarstw. Nie mogłem ich znaleźć. W ogóle z
trudem chodziłem. Kiedy przyjechała nad ranem, miałem
czterdzieści stopni gorączki i trzeba mnie było natychmiast
umieścić w szpitalu. To było czternaście lat temu. Nieco później w
tym samym roku urodziła się Cherry.
- O Boże! To straszne! -jęknęła Jane. - I co? Został pan z żoną?
Toddowi wydawało się, że nie powinni omawiać jego
osobistych problemów. Jednak leżąca obok kobieta nie wyglądała
na taką, która łatwo daje za wygraną. Widać było, że ten temat ją
poruszył i zaciekawił.
- Po pierwsze, mówiłem sobie, że nie zrobiła tego specjalnie.
Marie zawsze gdzieś chowała rzeczy, a potem nie wiedziała, gdzie
są. Po drugie była wtedy w ciąży. Gdybym wystąpił o rozwód, na
pewno nie chciałaby mieć ze mną dziecka - tłumaczył cierpliwie.
- A pan chciał! - To było raczej stwierdzenie, a nie pytanie. -
Zauważyłam, że Cherry jest do pana bardzo przywiązana.
- Zawsze chciałem mieć dzieci - przyznał nieco zażenowany. -
Sam jestem jedynakiem. Wychowałem się na wielkim ranczu. Wiem,
co to znaczy samotne dzieciństwo. Pragnąłem mieć więcej dzieci,
ale… skończyło się na jednej córce.
Jego rozmówczyni oblizała wargi. Pytanie, które chciała zadać,
było bardzo osobiste.
- Czy matka nie chciała Cherry?
- Twierdziła, że dziecko przeszkadza jej w pracy - powiedział z
wyczuwalnym smutkiem w głosie. - Oczywiście, spotykają się. Marie
lubi grać rolę dobrej, oddanej matki. Jest projektantką wnętrz i
większość jej klientów to konserwatywni Teksanczycy. Wie pani,
tacy, co lubią, żeby wszystko było na swoim miejscu.
- Czy Cherry wie…?
- Trudno pewnych rzeczy nie zauważyć. Przecież nie jest
głupia. Staram się tylko zapobiegać kolejnym manipulacjom. Nie
pozwalam również, by Marie wtrącała się w prywatne życie naszej
córki. Weźmy choćby rodeo.
Jane znowu potrząsnęła głową.
- Nie rozumiem.
- Marie jest przeciwna występom córki.
- Ach, a Cherry jednak jeździ! - Jane nie mogła powstrzymać
okrzyku. - Wbrew temu, co sądzi o tym matka.
Skinął poważnie głową.
- To mnie przyznano opiekę nad dzieckiem.
Sytuacja powoli stawała się jasna. Samotny ojciec
wychowujący córkę był wciąż jednak kimś niesłychanie rzadko
spotykanym i Jane chciałaby zadać mnóstwo pytań. Teraz czuła, że
jest zmęczona i senna. Pokój, w którym znajdował się Todd, zaczął
od niej powoli odpływać.
- Tak dziwnie się czuję - szepnęła. - Nie mam pojęcia, co podał
mi ten Rudzielec.
- Wygląda na trochę narwanego - stwierdził niechętnie Todd.
Jane nie zwróciła uwagi na ton jego głosu.
- Zawsze taki był - powiedziała. - Bardzo go lubię.
Lubię. Powiedziała: "lubię". To mogło znaczyć wszystko i nic.
Todd zmarszczył czoło, zastanawiając się nad znaczeniem tego
słowa w wypadku Jane.
- Lubi go pani? - spytał.
- Tak, właśnie - odparła, starając się przemóc senność.
- Lubię. Mężczyźni jako tacy mnie nie interesują. Nie bawi mnie
też seks.
Ostatnie słowa wypowiedziała niemal szeptem, a po chwili już
spała. Todd przyglądał się jej z prawdziwą przyjemnością,
zastanawiając się nad sensem ostatniego stwierdzenia. Jane była
prawdziwą pięknością. Jeśli nawet nie interesowała się
mężczyznami, to mężczyźni z pewnością interesowali się nią.
Pewnie miała jakiegoś swojego chłopaka. Przecież Tim mówił mu o
Coltrainie.
Dopiero po chwili dotarło do niego, że siedzi z otwartą książką
na kolanach. Miał przecież jeszcze sporo pracy. Lepiej będzie, jeśli
zajmie się problemami rancza, a nie intymnym życiem jego
właścicielki.
Karetka pogotowia przyjechała następnego ranka dokładnie o
dziesiątej. W oczach Jane pojawił się błysk gniewu, kiedy ją
zobaczyła.
- Nie mam zamiaru, słyszycie?! Nie mam zamiaru iść do
szpitala! - powtarzała, patrząc na Todda rozgorączkowanym
wzrokiem.
Todd został sam w domu. Tim znalazł dla siebie jakieś zajęcie
na pastwisku, a Meg zabrała Cherry na zakupy. Todd dopiero teraz
przejrzał ich grę.
- Nikt nie chce, żeby pani tam została - przekonywał upartą
rekonwalescentkę. - Mają panią po prostu prześwietlić, a potem
przywieźć do domu.
Jane usiadła na łóżku. Jasne włosy rozsypały na ramionach.
Todd pomyślał, że wygląda jak nimfa przy leśnym strumyku. Jak
rozzłoszczona nimfa.
- Na pewno niczego sobie nie złamałam - stwierdziła
autorytatywnie. - Nigdzie nie jadę.
Stojący w drzwiach pielęgniarze spojrzeli na siebie, a następnie
skierowali pytający wzrok na Todda.
- Zrobi pani to, co kazał doktor Cołtrain!
- Nigdzie nie jadę. Możecie zabrać te nosze - zwróciła się
bezpośrednio do pielęgniarzy.
- Proszę, panowie, podejdźcie bliżej. - Todd również postanowił
ją ignorować.
Omal nie rzuciła się na niego z pięściami.
- Ty!… Ty!… - wyrwało jej się.
Todd nie zwrócił na to uwagi. Podszedł do niej i wziął ją na
ręce. Nie chciał wdawać się w utarczki słowne. Pragnął, by Jane
znalazła się jak najszybciej w szpitalu.
Początkowo chciała podrapać tego wielkiego mężczyznę, który
w tak niemiły sposób wtargnął w jej życie. Jednak gdy poczuła tuż
obok jego szeroki tors, stało się z nią coś dziwnego. Zaparło jej dech
w piersiach i stała się zupełnie niezdolna do działania. Trwało to
zaledwie parę sekund. Po chwili znalazła się na noszach, jeden z
sanitariuszy przykrył ją białym prześcieradłem i ponieśli ją do
karetki. Jane czuła się jak dzikie zwierzę, schwytane nagle w
niewidzialne wnyki.
- Pojadę za wami samochodem - rzucił Todd, zaglądając do
przestronnego wnętrza karetki.
Jane spojrzała na niego wymownie i zacisnęła usta. Sprawiło to,
że stracił pewność siebie. Już wcześniej serce zabiło mu żywiej,
kiedy poczuł blisko siebie drobne ciało dziewczyny. A teraz to
spojrzenie zupełnie wytrąciło go z równowagi.
- Nic mi pani nie powie? - spytał, odwracając od niej wzrok. -
Nie będzie pani krzyczeć i drapać?
- Już u mnie nie pracujesz - rzuciła przez zaciśnięte zęby.
Todd potrząsnął głową.
- Nie, nie może mnie pani wylać - powiedział z przekonaniem.
- Niby dlaczego?
- Ponieważ straci pani ranczo - odparł z uśmiechem. - Myślę, że
z moją pomocą uda się je zachować.
Jane zmarszczyła brwi. Być może była zbyt porywcza, ale stać
ją też było na przemyślane decyzje.
- W jaki sposób? - zadała kolejne pytanie.
- Porozmawiamy o tym po prześwietleniu - stwierdził,
wycofując się z wnętrza karetki. Pomógł jeszcze pielęgniarzowi
zamknąć tylne drzwi, a następnie skierował się do swego auta.
Coltrain przyglądał się uważnie kliszy. Wyglądał na
zadowolonego. Pionowa zmarszczka nad jego nosem znikła teraz
niemal zupełnie.
- Mówiłam ci przecież, że nic mi nie jest. - Jane zdecydowała się
przerwać panujące w tym sterylnym wnętrzu milczenie.
Rudzielec ze stetoskopem na szyi, wśród rozmaitych
przyrządów i narzędzi, wydawał jej się kimś innym, mało znanym.
Kimś, kogo trzeba się trochę obawiać.
Coltrain oderwał wzrok od kliszy.
- Nie powiedziałem przecież, że nic ci nie jest. - Zrobił
efektowną przerwę. - Na szczęście moja diagnoza się potwierdziła i
nie masz żadnych złamań. Powinnaś jednak pamiętać, że jesteś
chora. Jeszcze jeden taki wyczyn, a być może będziesz musiała
spędzić całe życie na wózku inwalidzkim. Czy o to ci chodzi?
Jane spuściła wzrok.
- Nie - szepnęła.
- Więc przestań się popisywać i udowadniać wszystkim, że
jesteś u szczytu formy! - huknął Coltrain. - Ten reporter i tak będzie
musiał odpokutować za swoje grzechy - dodał po chwili z dziwnym
uśmiechem.
- Co masz na myśli?
Rudzielec poprawił stetoskop, rozejrzał się dokoła i mrugnął
do niej łobuzersko.
- Miejscowe Stowarzyszenie Jeździeckie zabroniło mu wstępu
na rodeo.
Jane patrzyła na lekarza z niedowierzaniem.
- Przecież to największa impreza sportowa w okolicy!
Zwłaszcza o tej porze roku. Skąd o tym wiesz? - spytała
podejrzliwie.
- No cóż, hm, jestem przecież w zarządzie.
Dziewczyna uderzyła się otwartą dłonią w czoło.
- Ależ ze mnie gapa! To twoja sprawka, przyznaj się. -
Wyciągnęła palec w kierunku przyjaciela.
- Nie tylko - odparł z powagą Coltrain. - Wszyscy się ze mną
zgadzają. Zresztą gazeta i tak miała kłopoty, ponieważ właściciele
sklepu żelaznego i stacji obsługi samochodów wycofali swoje
reklamy. Znasz ich pewnie. Startowałaś z ich synami w zawodach.
Coś mi mówi, że powinnaś przeczytać najnowsze wydanie gazety.
Dopiero po chwili dotarło do niej to, co powiedział. Przez
chwilę patrzyła na niego oniemiała, a potem uśmiechnęła się.
- Mają mnie przeprosić? - spytała z niedowierzaniem. - Ty stary
diable!
- Jesteś przecież moją przyjaciółką.
Wzruszenie ścisnęło jej gardło. Zdołała jedynie wykrztusić
krótkie: "dzięki". Spontanicznie rzuciła się w ramiona przyjaciela.
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Todd Burke
wszedł do środka bez zaproszenia. Już chciał coś powiedzieć, ale na
widok połączonej w uścisku pary stanął jak wryty. Niemal
jednocześnie, tyle że drugimi drzwiami, weszła do gabinetu doktor
Lou Blakely. Lekarka zmierzyła wzrokiem doktora Coltraina i Jane, a
następnie położyła na biurku jakieś papiery.
- Mam tu wyniki badań Neda Rogersa - powiedziała. - Obawiam
się, że nie są zbyt pomyślne.
- Nie mogła pani poczekać, aż skończę rozmowę z pacjentką? -
zapytał opryskliwie Coltrain.
Policzki doktor Blakely pokryły się rumieńcem.
- Zrobiłam już wszystko i chcę wyjść na lunch. Przecież już
dwunasta.
- Dwunasta? - powtórzył z niedowierzaniem Coltrain. - A,
rzeczywiście. - Odwrócił się w stronę Jane. - No cóż, w zasadzie to
już wszystko.
- Odwiozę ją do domu - wtrącił się Todd. - Mam parę pytań
dotyczących prowadzenia rancza. Obawiam się, że to nie może
czekać.
Doktor Blakely przyglądała się z uśmiechem nie znanemu
mężczyźnie. W jej oczach pojawiło się zainteresowanie. Przez
moment czekała, aż Coltrain ich sobie przedstawi, a następnie sama
wyciągnęła rękę do nieznajomego.
- Doktor Louise Blakely - powiedziała. - Miło mi pana poznać,
panie…
- Nazywam się Burke, Todd Burke - pospieszył z wyjaśnieniami.
- Zarządzam ranczem pani Parker.
- A ja jestem współpracownicą doktora Coltraina.
- Asystentką - poprawił ją naburmuszony Rudzielec.
Lou spojrzała na niego z wyraźną wrogością, jednak Coltrain
udawał, że jej w ogóle nie zauważa.
- W umowie, którą podpisałam, jest wyraźnie napisane, że
zatrudniają mnie jako pańską współpracownicę, doktorze -
przypomniała mu. - Przez cały rok.
Rudzielec nie zwrócił na nią większej uwagi.
- Zadzwoń, gdybyś potrzebowała pomocy - powiedział do Jane.
- ł uważaj na siebie.
Na jego czole znowu pojawiła się charakterystyczna
zmarszczka.
- Dobrze, będę uważać - obiecała Jane.
Coltrain poklepał ją po ramieniu, a następnie podszedł do
biurka.
- Teraz obejrzyjmy te wyniki - zwrócił się do Lou.
Pożegnali się z lekarzami i Todd zawiózł Jane na szpitalnym
wózku na parking, gdzie stał jego samochód. Następnie pomógł jej
przejść na tylne siedzenie i ruszył w stronę rancza. Przez dłuższą
chwilę jechali w milczeniu.
- Czy jest pani zazdrosna z powodu Lou? - spytał
niespodziewanie, przypominając sobie wyraz jej twarzy, kiedy Lou i
Coltrain pochylili się nad biurkiem.
- O Rudzielca? Nie. Martwię się z powodu Lou - dodała.
Todd zerknął do tylnego lusterka. Jane była pochłonięta swoimi
myślami. Wyglądało na to, że mówi szczerze.
- Lou nie potrafi sobie z nim poradzić - podjęła temat. - To
dziwne, jest przecież taka niezależna i stanowcza.
- Może się w nim kocha - podsunął Todd.
- Mam nadzieję, że nie. Inaczej srodze się rozczaruje. Rudy to
zaprzysiężony stary kawaler. Nie widzi niczego poza swoją pracą.
Lubi kobiety, ale z żadną nie potrafiłby się związać.
Na ustach Todda pojawił się lekki uśmiech.
- Pewnie potrafi go pan zrozumieć, bo pan też taki jest,
prawda?
Skinął głową.
- Kto raz się sparzył, ten dmucha na zimne - stwierdził
sentencjonalnie.
Zahamował gwałtownie, ponieważ właśnie zmieniły się
światła. Było to ostatnie skrzyżowanie przed wyjazdem z
Jacobsville.
Jane syknęła z bólu.
- Przepraszam, powinienem bardziej uważać.
- Nie, nic się nie stało - szepnęła.
- Widzi pani, mam już za sobą nieudane małżeństwo - Todd
ciągnął zaczęty wątek. - Dlatego będę szczery. Nie interesuje mnie
na przykład romans z panią. Chciałbym natomiast wyprowadzić to
ranczo na prostą. Ale uwiedzenie pani zupełnie nie wchodzi w grę.
Nie odpowiedziała od razu. Todd zerknął do lusterka, żeby
sprawdzić, co robi. Rozczarował się jednak, ponieważ Jane nie łkała
ani nie załamywała rąk.
- Dziękuję za szczerość - powiedziała.
- A teraz się pewnie pani na mnie obrazi - mruknął, skręcając w
boczną drogę.
Jane nie potrafiła powstrzymać śmiechu.
- Widzę, że naprawdę świetnie mnie pan poznał, panie Burke -
zaszczebiotała. - A poza tym ta skromność! Oczywiście, wszystkie
kobiety czyhają na pana. A jeśli nie potrafią pana usidlić, to się
obrażają.
Todd był nieco zdezorientowany. Nie spodziewał się takiej
dozy sarkazmu i ironii.
- Że co? - wyjąkał.
- Dziękuję, że mnie pan uprzedził o swoich zamiarach - ciągnęła
Jane. - Wprawdzie od początku miałam ochotę rzucić się na pana w
przypływie nagłej żądzy, ale teraz, kiedy wiem, ze romans pana nie
interesuje, będę się oczywiście pilnować. Zresztą, łatwo mógłby się
pan obronić, gdybym pana molestowała. - Jane zatrzepotała
rzęsami. - Musi mi pan wybaczyć, ale taki pan ładny. A tak w ogóle
nie boi się pan podróżować sam z kobietami? Ja nie mogłabym pana
uwieść, ale inne nie będą miały podobnych skrupułów. Niech pan
uważa, bo łakomy z pana kąsek.
Todd wydawał jakieś niezrozumiałe pomruki. Ta dziewczyna
kpiła sobie z niego w żywe oczy. Co więcej, sam to sprowokował.
- Niech się pani nie wygłupia - powiedział, oglądając się za
siebie.
Samochód omal nie zjechał do rowu. Jane trochę się
przestraszyła, ale jednocześnie była z siebie dumna. Burkę nie
wyglądał na faceta, którego łatwo wyprowadzić z równowagi.
- Ja się wygłupiam? Przecież oboje zgadzamy się co do tego, że
jest pan wspaniały. Żadna kobieta nie potrafiłaby się panu oprzeć.
- Wcale tego nie powiedziałem.
- Ale tak pan uważa! - wypaliła.
Przez resztę drogi milczeli. Todd czuł się jak ostatni idiota. Nie
lubił kobiet tak wygadanych jak Jane Parker. Musiał też pamiętać,
że, sądząc z jej reakcji na artykuł w gazecie, łatwo ją zranić.
Zatrzymali się na podwórku i Todd wyłączył silnik. Przez
chwilę siedzieli w zupełnej ciszy.
- Dawno się tak nie ubawiłam - powiedziała w końcu Jane. -
Bardzo pana przepraszam za te żarty, ale, prawdę mówiąc, po raz
pierwszy od niepamiętnych czasów czułam się tak dobrze.
Todd odwrócił się do niej. Jego oczy przypominały lodowe
sople.
- Bardzo nie lubię, kiedy się ze mnie żartuje - stwierdził. -
Będzie lepiej, jeśli sobie to pani zapamięta.
Rysy Jane stwardniały.
- Będzie lepiej, jeśli zapamięta pan, że nie wolno do mnie
mówić tym tonem! - oznajmiła.
Otworzyła drzwiczki i zabrała się do wysiadania. Todd chciał
jej pomóc, ale pokręciła głową.
- Niech pan zawoła Tima z wózkiem - powiedziała. - Tak będzie
lepiej.
Todd zazgrzytał zębami. Już chciał rzucić jakąś niepochlebną
uwagę na temat wózka, ale w porę się opanował. Wiedział, że Jane
uznałaby to za obrazę.
- Dobrze - mruknął.
Wszedł do domu i zaczął szukać Tima. Znalazł go w kuchni,
gdzie brodacz rozmawiał właśnie z żoną.
- No i co? - zapytali jednocześnie na jego widok.
- Wszystko w porządku.
- To dlaczego ma pan taką ponurą minę? - spytał Tim.
- Pokłóciliśmy się - wyznał.
Meg pokiwała tylko głową, jakby tego właśnie się spodziewała,
a Tim aż gwizdnął.
- To już coś! - krzyknął. - Pamiętam, jak Jane wspaniale kłóciła
się z Coltrainem. Szkoda, że już się nim nie interesuje. Stanowiliby
idealną parę.
- Niby dlaczego? - spytał naburmuszony Todd. - Tylko dlatego,
że jest lekarzem?
- I synem farmera - dodał Tim. - Nigdy by nie pozwolił, żeby
ranczo Jane tak podupadło. Czy uda się panu jakoś podreperować
nasze finanse?
Todd zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią. Nie chciał
wzbudzać złudnych nadziei.
- Myślę, że tak. Ale proszę nie oczekiwać ode mnie gotowych
recept.
Tim skinął głową, a następnie ponownie spytał o Jane. Z ulgą
wysłuchał tego, co powiedział doktor. Następnie obaj mężczyźni
wyszli do przedpokoju. Todd wziął wózek i wypchnął go na
zewnątrz.
- Dlaczego pan jej po prostu nie przeniesie? - spytał Tim.
Todd wzruszył ramionami.
Tim stanął w drzwiach. Z przyjemnością obserwował to, co
działo się przy samochodzie, chociaż zdaje się, że Jane i Todd znowu
się kłócili. Przynajmniej nie myśli bez przerwy o swoich nogach,
ucieszył się stary. No i ma się czym zająć.
Kiedy znaleźli się w domu, z kuchni wyjrzała Meg.
- Obiad za kwadrans - oznajmiła. - Mógłby pan poszukać
Cherry? Ćwiczy zwroty wokół beczek. Powinna być na padoku -
zwróciła się do Todda.
Bez trudu odnalazł córkę na placu. Jeździła wolno wokół
beczek.
- Cześć, tato! - krzyknęła i pomachała ręką na jego widok.
- Cześć. Jak leci? - zapytał.
- Może być. Nie lubię jeździć tak wolno, ale Jane powiedziała, że
powinnam od tego zacząć.
- Jane? Jesteście na "ty"? - zdziwił się.
- Tak. Nie mówiłam ci? - spytała, zatrzymując konia. - Co
powiedział lekarz?
Todd pokiwał uspokajająco głową.
- Wszystko w porządku - powiedział. - Chodź na lunch. Ma być
gotowy za parę minut.
- Dobrze. Zrobię tylko jeszcze jedno okrążenie.
Todd wsadził ręce w kieszenie i ruszył w stronę domu.
Lunch się nieco opóźniał, więc miał jeszcze chwilę na rozmowę
z Timem. Następnie poszedł do łazienki, żeby się trochę odświeżyć.
Czuł się coraz bardziej głodny i z utęsknieniem czekał na posiłek.
Cherry oczywiście się spóźniła i od razu rzuciła na jedzenie.
Stanowili chyba wspaniały widok: córka i ojciec pałaszujący obiad z
apetytem.
Jane siedziała nad niemal pełnym talerzem. Przed obiadem,
kiedy nikt nie słyszał, wygłosiła jakąś sarkastyczną uwagę na temat
wody kolońskiej Todda, ale teraz milczała.
To Tim pierwszy zaczął rozmowę:
- Wiesz, Jane, pan Burke uważa, że znalazł sposób na to, żeby
wyjść z kryzysu. Będziemy tylko musieli zacisnąć pasa i wziąć
kredyt.
Jane westchnęła głęboko.
- Właśnie tego się obawiałam - powiedziała ponuro. - Nikt już
nam nie da pieniędzy.
- Z kredytem nie będzie żadnych problemów - rzekł pewnym
tonem Todd.
Nie chciał wdawać się w wyjaśnienia, dlaczego. Każdy bank
zdecyduje się na pożyczkę, jeśli on będzie poręczycielem. Todd miał
zamiar wyciągnąć Jane z tarapatów. Zwłaszcza że kwota, której w
tej chwili potrzebował, była niczym w porównaniu z rocznym
dochodem jego firmy.
- Dobrze. Ile potrzebujemy i na co wydamy te pieniądze? -
spytała zaintrygowana Jane.
Wyjaśnił jej wszystko pokrótce, starając się, by zrozumiała, na
czym polega skomplikowany system ulg podatkowych i
inwestycyjnych. Mówił też o wydzierżawieniu niepotrzebnych
gruntów,
modernizacji
parku
maszynowego
i
innych
usprawnieniach.
Jane aż zaparło dech z wrażenia. Wizje, jakie roztaczał Todd,
zdawały się być spełnieniem jej życzeń. Bardzo chciała, tak jak
proponował, prowadzić stadninę, zamiast hodowli bydła rzeźnego.
Małe, nowoczesne ranczo było jej marzeniem. Przecież przede
wszystkim znała się na koniach!
- Poza tym - ciągnął Todd - ma pani znane nazwisko. To wstyd,
że pani tego nie wykorzystała. Inne gwiazdy rodeo już dawno zajęły
się reklamą odzieży czy końskiego oporządzenia. Nie myślała pani o
tym?
- W… wolałabym tego nie robić - odparła.
- Dlaczego?
Jane spojrzała na talerz, z którego ubyło bardzo niewiele zupy.
Wzięła łyżkę do ręki i zamieszała prawie już chłodną ciecz.
- Nie pozwolę, żeby fotografowali mnie na wózku! -
powiedziała.
Todd pokiwał głową.
- Nikt nie będzie musiał tego robić - powiedział. - Po pierwsze,
nie będzie pani całe życie jeździć na wózku. Po drugie, nie musi się
pani wcale pokazywać. Kontrakt reklamowy może dotyczyć
nazwiska, portretu, dawnych zdjęć z rodeo.
Jane przyłożyła dłonie do skroni i zaczęła je rozmasowywać.
Ten Burke przyprawiał ją o ból głowy.
- Kto by tam wykorzystał do reklamy kogoś już prawie
nieznanego? Jest tylu nowych zawodników.
- Nie wygłupiaj się! - krzyknęła Cherry, która milczała do tej
pory, ponieważ była zajęta pochłanianiem przepysznej grzybowej
zupy. - Przecież jesteś legendą! W stadninie, w której uczyłam się
jeździć, wszędzie były plakaty z twoją podobizną.
Jane otworzyła szeroko oczy. Wiedziała o istnieniu plakatów,
ale nie sądziła, by ktoś je kupował.
- Zapomniałaś, prawda? - wtrącił się Tim. - Mówiłem ci, że
musieli dodrukowywać te plakaty, ale pewnie nie zwróciłaś na to
uwagi. To było zaraz po wypadku.
- Nie, nie zwróciłam na to uwagi - przyznała Jane. Następnie
spojrzała na Todda. - Zrobię wszystko, żeby uratować ranczo.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Todd uparł się, żeby jechać samemu do banku w Jacobsville.
Nie chciał, żeby Jane zauważyła, jak będzie załatwiał pożyczkę.
Sprawa, jak przypuszczał, okazała się dosyć prosta. Szef banku
zadowolił się jego pisemnym poręczeniem. Potem jeszcze tylko parę
telefonów i odpowiednia kwota znalazła się na koncie Jane. Mógł
nią teraz swobodnie dysponować. Przede wszystkim pomyślał o
nowym sprzęcie, a także o firmie, która dokonałaby niezbędnych
napraw na ranczu.
Kiedy Jane zobaczyła pierwszy rachunek, omal nie spadła z
wózka. Miała ochotę poprosić o whisky, ale w końcu uznała, że nie
wypada.
- Nie mogę sobie na to pozwolić - powiedziała, potrząsając
świstkiem.
- Myli się pani - zaoponował spokojnie Todd. - Konserwacja jest
na dłuższą metę znacznie tańsza niż wymiana wszystkiego.
- A to ogrodzenie?!
- No tak, tutaj rzeczywiście nie miałem wyboru. Musiałem
zdecydować się na nowe. Drewniane ogrodzenie ciągle trzeba łatać
drutem kolczastym. To może być niebezpieczne dla zwierząt -
tłumaczył spokojnie. - Poza tym zamówiłem zbiornik na wodę…
- Cysternę - przerwała mu. - W Teksasie mówimy: "cysternę".
- Właśnie, cysternę - ciągnął. - No i oczywiście znalazłem firmę,
która dokona naprawy dachu. Na górze pełno jest garnków i wiader
do zbierania deszczówki. Jeśli nie załatamy dziur, wkrótce cały dach
przegnije i trzeba będzie go wymienić na nowy.
Jane przymknęła oczy. Na jej czole pojawiły się zmarszczki.
- Skąd ja na to wszystko wezmę pieniądze?! - jęknęła.
- Właśnie tego pytania się spodziewałem - powiedział Todd z
uśmiechem.
Siedział swobodnie rozparty na krześle w rozpiętej, dżinsowej
koszuli, którą włożył zaraz po przyjeździe z Jacobsville, i luźnych
spodniach. Musiała przyznać, że wyglądał bardzo atrakcyjnie.
- I cóż? - ponagliła go.
- Chcę wykorzystać dwa ogiery na rozpłód - odparł. - Za
zarobione dzięki nim pieniądze będziemy mogli założyć stadninę.
Później sami będziemy sprzedawali źrebięta pełnej czy raczej
czystej krwi. Nie wiem, jak się u was nazywa.
Jane chciała wygłosić komentarz na temat liczby mnogiej,
której używał w swoich rozważaniach Burkę, ale zamiast tego
rzuciła automatycznie:
- Pełnej angielskiej, czystej arabskiej. - Dopiero po chwili
dotarło do niej to, co powiedział Burke. - Będziemy potrzebowali
lepszej stajni - stwierdziła, używając narzuconej przez Burke'a
liczby mnogiej.
Todd skinął głową.
- Wiem. Zbudujemy nową. Znalazłem już odpowiednią ekipę
wykonawczą.
- Ale przecież na to trzeba jeszcze więcej pieniędzy! -
wykrzyknęła. - W tej chwili stoimy na krawędzi bankructwa, a pan
mi proponuje nowe wydatki! Pozwoli pan, że powtórzę pytanie:
skąd brać na to pieniądze?
Todd skinął głową, chcąc dać znak, że rozumie jej zastrzeżenia.
Przez chwilę milczał, wpatrując się w okolone jasnymi włosami
oblicze Jane, a następnie zaczął wyjaśnienia.
- Pożyczka to pierwsze źródło, ale zgadzam się z panią, że
niewystarczające - powiedział. - Ogiery, to drugie. A poza tym… -
urwał i spojrzał niepewnie na Jane.
- Poza tym?
Mężczyzna zaczerpnął tchu.
- Rozmawiałem z dużą fabryką odzieży z Houston. Otóż są
zainteresowani współpracą. Chcieliby rozpocząć promocję
kowbojskich ubrań dla kobiet. Zdaje się, że chodzi głównie o dżinsy
i kurtki dżinsowe.
Jane z trudem przełknęła ślinę.
- Czy wiedzą o…?
Todd nie pozwolił jej dokończyć pytania.
- Wiedzą. Nie będą pani fotografować na wózku. To bardzo
rozsądna oferta.
Todd podał wysokość proponowanego honorarium. Jane nie
mogła uwierzyć własnym uszom.
- To chyba jakiś żart - powiedziała niepewnie.
Burke pokręcił przecząco głową.
- Nic podobnego. To wcale nie tak dużo. Oczywiście, dopiero
pani zaczyna. Radziłbym dokładnie obejrzeć wszystkie rodzaje
ubrań, które ma pani reklamować. Ostatecznie będzie na nich pani
nazwisko.
Jane aż się zaczerwieniła. Perspektywa ujrzenia swojego
nazwiska na ubraniach kowbojskich była bardzo podniecająca. I
pomyśleć, że w tym będą jeździć zawodnicy na rodeach. Nie chciała
jednak popadać w przesadny optymizm. Przecież nie podpisała
jeszcze umowy.
- Tak, nie chciałabym promować tandety.
- To zrozumiałe - stwierdził. - Jednak wydaje mi się, że to
przyzwoite przedsiębiorstwo. Jest już na rynku parę lat. Wszyscy
mówili o nim pozytywnie. Zresztą sama pani się przekona. Mają tu
przyjechać w następny piątek. Przepraszam, że nie konsultowałem
z panią sprawy terminu.
Jane wyciągnęła rękę.
- Nie szkodzi - odparła. - Mam przecież masę czasu. Nie będę
twierdzić, że jest inaczej.
Todd obserwował ją uważnie. Błękitne oczy lśniły dziwnym
blaskiem. Blade dotąd policzki nabrały rumieńców. Jane wyglądała
na ożywioną i zadowoloną. Piękniała z minuty na minutę.
Gwałtowny ruch piersi pod cienkim materiałem bluzki wskazywał,
że jest podniecona.
- Niech pan przestanie grać rolę uwodziciela - powiedziała,
zauważywszy jego spojrzenie. - Porozmawiajmy lepiej o interesach.
Todd uśmiechnął się do niej i przymrużył jedno oko. Efekt był
piorunujący.
- Na pewno pani tego chce?
Jane z trudem powstrzymała drżenie rąk.
- Na pewno - odparła. - Wróćmy do tych ludzi z fabryki. O której
mają przyjechać?
Do czwartku ustalono wszystkie szczegóły spotkania.
Następnego dnia rano Jane miała odbyć rozmowę z dwójką
przedstawicieli przedsiębiorstwa. Rozpoczęły się też prace na
ranczu. Od świtu towarzyszył im jęk pił i zgrzyt ciężkich maszyn, a
także nawoływania robotników.
Aby uciec od hałasu, Jane wyruszała z Cherry do letniej zagrody
dla koni. Dziewczynka robiła spore postępy, ale Todd nie miał
okazji tego docenić, ponieważ całymi dniami siedział w pokoju przy
biurku i albo sprawdzał rachunki, albo rozmawiał przez telefon.
Jane nie mogła pojąć, jak może pracować w tym hałasie. Przecież
dobiegał on nawet do pastwiska.
- Boże, trudno to wytrzymać! - jęknęła, obserwując swoją
uczennicę. - Któregoś dnia każę powystrzelać tych ludzi.
Cherry uśmiechnęła się do niej. Skończyła właśnie siodłać
klacz, podarowaną jej przez ojca.
- Ale może lepiej po tym, jak skończą reperować dach. Inaczej
zndw będzie przeciekać - zauważyła przytomnie i poklepała klacz
po karku. - W końcu zdecydowałam się, jak ją nazwać. Piórko.
Dlatego że galopuje tak lekko. Jane skinęła głową.
- To dobre imię - zgodziła się. - Powinnaś jej na więcej
pozwalać. Ta klacz potrafi sama brać najostrzejsze zakręty. Musisz
jej tylko popuścić cugli.
Cherry posmutniała. Spuściła głowę i przysiadła obok Jane na
wielkiej beli siana.
- Nie mogę - powiedziała. - Staram się, ale mi nie wychodzi.
- Boisz się, że spadniesz, prawda?
Cherry zaczęła wyskubywać siano z beli, na której siedziała.
Wyglądała w tej chwili na bardzo zakłopotaną.
- To też - przyznała. - Ale bardziej boję się o konia. Pierwszy
raz, kiedy byłam na rodeo, widziałam upadek. Koń złamał nogę.
Chcieli go oddać do rzeźni, ale ubłagałam tatę i kupił mi go. Jest
teraz u krewnych w Wyoming. Od tego czasu mam problemy z
szybką jazdą, a zwłaszcza ze zwrotami.
Jane przytuliła dziewczynkę mocno do siebie. Todd o niczym jej
nie powiedział.
- Po prostu nie miałaś szczęścia - powiedziała. - Jeźdźcy kochają
swoje konie i wiedzą, jak unikać okaleczenia zwierząt. Oczywiście
zdarza się, że ktoś zleci z konia. Sama miałam złamane żebro, kiedy
spadłam z klaczy w czasie treningu. Jednak nigdy nie widziałam
poważnego wypadku w czasie rodeo. To raczej rzadkość.
- Naprawdę? - spytała Cherry. Na jej twarzy pojawił się nagle
promienny uśmiech.
- Możesz mi wierzyć. Konie instynktownie wyczuwają, co jest
dla nich najlepsze. Zadanie jeźdźca to przede wszystkim nie
przeszkadzać…
- Niemożliwe! - przerwała jej Cherry nagłym okrzykiem.
Na jej czole pojawiły się zmarszczki. Przed oczami miała tych
zawodników, których uważała za najlepszych. Czyżby Jane miała
rację? Czy wystarczyło zdać się na koński instynkt? Czyżby cała
sprawa była aż tak prosta?
- To wcale nie jest takie proste - dodała Jane, jakby odgadła jej
myśli. - Trzeba przezwyciężyć strach i zaufać zwierzęciu.
- Chciałabym spróbować - powiedziała Cherry.
Zerwała się na równe nogi i podbiegła do skubiącego trawę
konia. W oczach Jane pojawił się wyraz nostalgii i zadumy. Ona też
kiedyś odkrywała te proste prawdy. Kiedy to było? Piętnaście, może
osiemnaście lat temu?
- Dobrze, ale pamiętaj: nie spiesz się - ostrzegła swą uczennicę.
- Musisz się również nauczyć, że koń wyczuwa twoje nastroje. Wie,
kiedy jesteś zła, zmęczona lub też podniecona.
- Co tu się dzieje?! Spotkanie na szczycie? - usłyszała za sobą
głos Todda.
- Widzę, że pana również hałasy wygoniły z domu -
powiedziała.
- Nie na długo. Zaraz muszę wracać. Mam mnóstwo roboty.
- Tato, chcesz popatrzeć?! - krzyknęła do niego Cherry z
końskiego grzbietu. - Spróbuję robić zwroty.
Todd rozłożył ręce.
- Właśnie mówiłem, że jestem zajęty - odparł, podchodząc do
córki. - Wyrwałem się tylko na chwilę. Muszę wracać do pracy.
- A ja myślałam, że jesteśmy na wakacjach - powiedziała
półgłosem Cherry i mrugnęła do niego.
Jane nic nie słyszała. Siedziała na sianie i mrużąc oczy,
wpatrywała się w jakiś odległy punkt na horyzoncie.
- Dobrze, zostanę jeszcze chwilę - stwierdził Todd po krótkim
namyśle.
Córka uśmiechnęła się do niego.
- Dzięki.
Podszedł do beli i usiadł obok Jane, która w ciągu ostatnich
minut czyniła olbrzymie wysiłki, żeby nie zwracać na niego uwagi.
Musiała jednak przyznać, że w dżinsowej bluzie, spodniach i w
szarym stetsonie wyglądał jak prawdziwy kowboj. Miał sylwetkę
urodzonego jeźdźca. Zwłaszcza nogi, długie i mocne, doskonale by
mu służyły w czasie jazdy.
- Cherry mówiła mi o koniu ze złamaną nogą - rzuciła w jego
stronę. - To było bardzo miłe z pańskiej strony.
Todd zsunął stetsona na tył głowy.
- Miłe? Nawet nie próbowałem się sprzeciwiać. Nie potrafię się
oprzeć łzom.
Jane uśmiechnęła się.
- Dobrze o tym wiedzieć.
- Chodziło mi o łzy Cherry - zreflektował się Todd.
- Wygląda na to, że znowu nie mam szczęścia - powiedziała
kpiącym tonem.
Todd spojrzał na nią z ukosa. Wyglądała niezwykle kusząco i
bezbronnie. Ciekawe, czy potrafiłby oprzeć się łzom Jane?
Postanowił jednak nie myśleć o tym.
- Rozmawiałem z moją byłą żoną - oświadczył. - Powiedziała, że
chce jednak zaprosić Cherry do siebie. Mają się wybrać po zakupy.
Dlatego będę musiał wyjechać jutro z rana. Jednak przy odrobinie
szczęścia powinienem zdążyć na negocjacje w sprawie reklamy.
Gdyby mi się to nie udało, proszę niczego nie podpisywać. Najpierw
musi to zobaczyć prawnik.
- Wiem o tym.
- To dobrze.
Radosne okrzyki Cherry przerwały im rozmowę. Dziewczynka
cieszyła się, przejechawszy parę razy wokół beczek. Robiła to
wolno, ale z coraz większą wprawą. Pomachali jej, chcąc dać znak,
że patrzą.
- Czy Cherry lubi swoją matkę? - spytała Jane.
- Jako tako - odparł Todd. - Nie znosi za to ojczyma.
Jane zmierzyła go spojrzeniem. Nic dziwnego, skoro miała tak
wspaniałego ojca.
- To normalne - powiedziała. - Dzieci rozwiedzionych rodziców
często chcą, żeby rodzice byli razem.
Todd pokręcił przecząco głową.
- To nie dotyczy Cherry. Za dużo widziała. - Obrócił się twarzą
do Jane. - Czy pani rodzice się kłócili?
Jane wyruszyła ramionami.
- Nie mam pojęcia. Mama zmarła, kiedy zaczęłam chodzić do
szkoły. W zasadzie wychowywał mnie tata. No i jeszcze Tim i Meg -
dodała po chwili namysłu.
- Śmierć ojca musiała być wielką stratą dla pani.
Skinęła głową, nie chcąc dać poznać, jak jest wzruszona.
- Przynajmniej zostali mi Tim i Meg - szepnęła. - Nie wiem, co
bym bez nich zrobiła.
- Mój tata zmarł dziewięć lat temu, a mama dwa lata później -
powiedział Todd. - Bardzo mi ich brakuje.
- Tak to już jest - stwierdziła, nie chcąc poddać się fali żalu. -
Ludzie po prostu umierają. Zawsze tak było i będzie.
Todd skinął głową.
- Jasne. Ale tym, którzy zostają, wcale nie jest z tego powodu
łatwiej.
Jane musiała mu przyznać rację. Opanowały ją czarne myśli.
Nie wiadomo do czego by doszło, gdyby nie Cherry, która
podjechała do nich i zeskoczyła z konia.
- A teraz uważajcie - powiedziała, patrząc na nich
rozognionymi oczami.
Przez chwilę szeptała coś do ucha klaczy, a następnie dosiadła
jej i zaczęła ćwiczyć zwroty. Widać było, że popuściła koniowi cugli,
dzięki czemu przejazd wypadł nadspodziewanie dobrze.
- Brawo! - krzyknął Todd.
- A widzisz, mówiłam ci! Poszło wspaniale! - zawtórowała mu
Jane.
Cherry wyglądała na uszczęśliwioną.
- To zasługa Jane - wyjaśniła ojcu. - Gdyby nie ona, nigdy bym
się tego nie nauczyła.
Jane uśmiechnęła się pobłażliwie.
- To przede wszystkim twoja zasługa - powiedziała. - Przecież
ty dosiadasz konia.
Cherry jednak nie słuchała. Poklepała Piórko po karku i ruszyła
w stronę placyku.
- Poćwiczę jeszcze trochę - rzuciła.
- Tylko uważaj! - krzyknął za nią Todd.
- Pamiętaj, co ci mówiłam! Powoli i ostrożnie! - dodała Jane.
Todd spojrzał na nią. Jane miała na sobie koszulkę z krótkimi
rękawami, która wspaniale podkreślała szczupłość jej ciała i
sprężystość biustu. Zwykle blade policzki były zaróżowione z
podniecenia. Pewnie nie zdawała sobie sprawy z tego, że wygląda
piękniej niż kiedykolwiek.
- Powoli i ostrożnie - powtórzył, wpatrując się w nią
uporczywie.
Jane wyczuła jego spojrzenie. Podniosła wzrok i napotkała jego
przenikliwe, stalowoszare oczy. Na moment zaparło jej dech z
wrażenia.
Todd uniósł dłoń i dotknął jej policzka. Przesunął palcami
wokół ust, brody, a potem powędrował nimi nieśmiało niżej. Jane
bała się poruszyć. Miała wrażenie, że ktoś ją zaczarował i wystarczy
jeden niepotrzebny gest lub zbędne słowo, a czar pryśnie. Todd
chyba czuł to samo. Jego palce zatrzymały się na wiotkiej szyi.
Wyczuwał nimi gwałtowny puls Jane. Jego serce biło chyba równie
mocno. Cherry? Och, Cherry nie mogła ich widzieć. Jazda pochłonęła
ją niemal zupełnie. Co jakiś czas wydawała tylko radosne okrzyki.
Palce Todda przesunęły się niżej.
- Todd! Todd! Przyjechał szef ekipy remontowej! - usłyszeli
głos Tima.
Spojrzeli za siebie. Rzeczywiście, Tim zbliżał się do nich wolno.
Todd z trudem przełknął ślinę.
- Już idę! - odkrzyknął. - Mówiłem ci, że wcale nie mam ochoty
na romans - zwrócił się do Jane.
Odsunęła się od niego na odległość, którą zapewne u-znała za
bezpieczną.
- Tak, rzeczywiście. To ja rzuciłam się na ciebie! Nie wygłupiaj
się lepiej!
- Todd! Todd! Chodź już! - nawoływał Tim.
Todd wstał i spojrzał na Jane.
- Jeszcze pogadamy - rzucił z nutką pogróżki w głosie.
- Jeszcze pogadamy - zawtórowała mu. - Aha, może od razu
wyjaśnisz, od kiedy jesteś na "ty" z moim zarządcą?!
Todd roześmiał się głośno.
- Od dzisiaj - wyjaśnił. - Tak samo jak z tobą.
Chciał już odejść, ale Jane nie miała zamiaru go tak puścić.
- Czekaj! Ja też chcę z nim porozmawiać! Ostatecznie to jest mój
dom. Chciałabym wiedzieć, co tu się będzie działo.
Todd skinął głową.
- Myślałem o tym - powiedział, starając się zapomnieć, jak
gładka i jedwabista jest skóra Jane. - Chciałem was umówić na
oddzielne spotkanie, ale może tak rzeczywiście będzie lepiej.
Powiedzieli Cherry o spotkaniu, a następnie ruszyli w stronę
domu. Szef ekipy remontowej, wyglądający bardziej na biznesmena
lub przemysłowca, czekał na nich koło swojego zielonego
mercedesa.
- Poznajcie się. Bill Hayes, Jane Parker - powiedział Todd.
- Ależ ja już o panu słyszałam! - Jane nie potrafiła ukryć
podniecenia. - Podobno pana firma jest najlepsza!
- Staramy się - powiedział skromnie ciemnowłosy mężczyzna o
pociągłej twarzy. - Ja natomiast nie tylko o pani słyszałem, ale
widziałem panią na rodeo. Wspaniałe przeżycie! Ten wypadek to
straszne nieszczęście.
Jane nie poczuła się urażona, chociaż zwykle reagowała
gwałtownie na słowa takie jak "wypadek", czy "wózek". Widać
jednak było, że Hayesowi jest naprawdę przykro.
- No cóż, różnie w życiu bywa. Jednak trzeba jakoś żyć dalej -
odparła sentencjonalnie.
Hayes skinął głową.
- Racja. Myślała już pani o tym, co mogłoby zastąpić rodeo w
pani życiu? - zapytał otwarcie i, o dziwo, tym razem Jane również
nie miała o to do niego pretensji.
- Chcę założyć stadninę i mieć tu same najlepsze konie -
powiedziała pół żartem, pół serio.
- Wspaniały pomysł. Ja też hoduję konie i uważam, że nie ma
nic wspanialszego - stwierdził Hayes.
Spojrzeli na siebie z nie ukrywaną sympatią. Mimo iż była
wciąż na wózku, Jane wyglądała naprawdę pięknie. Tylko ślepiec by
tego nie dostrzegł, a Hayes najwyraźniej nie miał problemów ze
wzrokiem.
Todd musiał interweniować.
- Hm, hm. Mieliśmy obejrzeć plany!
- A, plany. - Bill spojrzał na niego z namysłem. - Omówiłem już
część spraw z pani… księgowym - zwrócił się znowu do Jane. -
Jednak to pani dom i pani musi zdecydować. Zaraz wszystko
pokażę.
Otworzył tylne drzwiczki samochodu i wyjął dużą teczkę.
Następnie raz jeszcze spojrzał na Jane, a potem na Todda. Jane
wskazała dłonią dom.
- Porozmawiamy o wszystkim w salonie. Tim, czy mógłbyś
poprosić Meg, żeby podała nam kawę? - zwróciła się do
trzymającego się nieco z boku swego starego opiekuna.
- Jasne - mruknął zagadnięty.
Jane zaprosiła Hayesa do salonu, sama natomiast zdecydowała,
że zrezygnuje z wózka i skorzysta teraz z kul. Todd zaoferował
swoją pomoc.
- Uważaj - powiedział, kiedy zostali sami. - Ten facet to
kobieciarz. Poza tym jestem przekonany, że wcale nie jest dobrym
materiałem na męża.
- Ważne, że jest dobrym fachowcem - stwierdziła Jane i ruszyła
w stronę salonu.
Hayes powitał ich już w progu.
- Zaraz pani pomogę - powiedział, biorąc Jane pod rękę.
- To bardzo miło z pana strony. - Uśmiechnęła się do niego
uwodzicielsko.
Todd zazgrzytał zębami. Tak głośno, że chyba oboje musieli go
słyszeć. Los mu nie sprzyjał. Najpierw ten rudy doktor, a teraz
inżynier-elegancik. Nie, żeby sam miał ochotę na romans z Jane. Ta
dziewczyna znajdowała się jednak pod jego opieką i czuł, że musi ją
chronić przed niebezpieczeństwami życia.
- Weźmy się do tych planów - powiedział, widząc, że Hayes
znów zaczyna komplementować Jane.
- Plany? A tak, proszę bardzo.
Przysunęli się bliżej do stołu i zaczęli przeglądać papiery.
Naprawy domu nie budziły żadnych kontrowersji. Jane wiedziała, że
są konieczne, zresztą ekipa już i tak zabrała się do roboty.
Po chwili dostali kawę i wspaniałą babkę upieczoną przez Meg.
Jane ukroiła dwa grube kawałki i jeden znacznie cieńszy.
- Proszę się częstować - powiedziała do obu mężczyzn.
Hayes pokazał jej plany rozbudowy stajni. To, co zobaczyła,
wydało jej się oszałamiające.
- Czy naprawdę potrzebujemy aż tyle miejsca?
Hayes skinął głową.
- Tak, jeśli myśli pani o stadninie. Wiem z praktyki, że jeśli ktoś
decyduje się na kupno konia, to musi mieć czystą i przestronną
stajnię.
- Moim zdaniem jest to konieczne - dodał Todd.
Jane milczała przez chwilę.
- Sama nie wiem…
- Nie musi pani od razu podejmować decyzji - powiedział
Hayes. - Na razie zajęliśmy się domem. Proszę się zastanowić i
powiadomić mnie, co pani zamierza.
Jane potarła czoło. Koszty związane z przebudową były
olbrzymie, ale dzięki modernizacji ranczo mogłoby zacząć przynosić
zyski. Chciała zaczekać do jutra. Być może uda jej się podpisać
kontrakt reklamowy i dzięki temu zarobi potrzebne pieniądze.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Jane prawie nie spała tej nocy. Cały czas zastanawiała się, co
wyniknie z rozmów z przedstawicielami firmy odzieżowej. Todd
twierdził, że same korzyści, ale ona nie była tego taka pewna.
- Przyjadę z powrotem, zanim się tu zjawią - pocieszał ją,
poganiając zaspaną córkę. - Przestań się martwić.
Jane skinęła głową.
- Spróbuję. Nigdy czegoś takiego nie robiłam. - W jej głosie
wyczuwało się ślady niepokoju. - Mam nadzieję, że zaproponują mi
jakieś sensowne ubrania.
- Na pewno. Inaczej cała sprawa mijałaby się z celem -
stwierdził autorytatywnie Todd. - Reklama jest po to, żeby
propagować dobre produkty, a nie po to, żeby wypromować złe.
Jane nie wyglądała na przekonaną. Uściskała serdecznie
Cherry, życząc jej miłego pobytu w Victorii. Obie stały się w ciągu
tych paru dni prawdziwymi przyjaciółkami. Dzieliło je niewiele
ponad dziesięć lat różnicy wieku, a łączyła wspólna miłość do koni.
- Życzę udanych zakupów - powiedziała na koniec Jane.
Cherry uśmiechnęła się do niej.
- Cześć. Zobaczymy się w poniedziałek. Uważaj na siebie, -
Wskazała kule. - Żadnych tańców.
Jane zaśmiała się cicho. Ostatnio stała się znacznie mniej
drażliwa na punkcie swojej niesprawności.
- Dobrze - obiecała.
Pomachała im jeszcze ręką na pożegnanie, a następnie wróciła
do domu. Todd wyglądał na złaknionego wolności. Trudno się było
oprzeć wrażeniu, że z przyjemnością zasiada za kierownicą starego
forda. Ciekawe, czy spędzi weekend na ranczu? Wyglądał na
mężczyznę, który lubi i umie się bawić. Poza tym jest tak przystojny,
że pewnie istnieje wiele kobiet czekających na sygnał od niego.
Jane zajrzała do gabinetu Todda. Nie dlatego, żeby go jej
brakowało, ale chciała obejrzeć książki rachunkowe. Todd w
krótkim czasie doprowadził wszystkie, łącznie z główną książką
przychodów i rozchodów, do należytego porządku. Nawet ona
orientowała się teraz w prowadzonych zapisach. Wydawało się to
takie proste, ale Jane wiedziała, że prostota jest najtrudniejsza.
Ciekawe, dlaczego ktoś taki jak Todd Burke pracuje dla jakiejś
firmy. Przecież mógłby założyć biuro i zarabiać dwa, a może nawet
trzy razy więcej. Pewnie brakuje mu ambicji, zdecydowała po
długich rozmyślaniach. Tak, to na pewno to.
Jane być może zmieniłaby zdanie, gdyby zobaczyła Todda
zasiadającego w skórzanym fotelu firmy Burke-Hathaway Business
Systems. Todd wykupił wcześniej część firmy należącą do starego
Hathawaya, zdecydował jednak, że ze względów komercyjnych
pozostawi dawną nazwę.
Todd zaczął pracę od samego rana. Najpierw podyktował
sekretarce kilka listów, a następnie, wraz z nastaniem odpowiedniej
pory, zadzwonił do kilku firm. Potem wydał dyspozycje dotyczące
dalszej pracy. Chciał, aby wszystkie ważne dokumenty przesyłano
mu faksem, który zainstalował w gabinecie na ranczu. Czuł się nieco
winny z tego powodu, ale przecież umawiał się z Jane, że pracę u
niej będzie traktował jako dodatkową.
Nie chciał zdradzać, jaka jest naprawdę jego pozycja
zawodowa, chociaż wiedział, że może się to kiedyś na nim zemścić.
Jednak kiedy Jane wyzdrowieje, przestanie może być tak czuła na
punkcie swojego czasowego kalectwa. Todd współczuł jej, ale nie
był to jedyny powód, dla którego zdecydował się pomóc
dziewczynie. Paradoksalnie, sukces go zmęczył. Czuł, że nie ma już
nic do roboty. Mógł teraz korzystać z owoców swojej pracy, ale
jakoś go one nie cieszyły. Kiedy więc na horyzoncie pojawiła się
sprawa rancza, potraktował ją jak wyzwanie. Dzięki niej mógł
przypomnieć sobie dawne, pionierskie lata. Cieszył go element
ryzyka, chociaż wiedział, że dysponując odpowiednią kwotą, bez
trudu poradzi sobie ze wszystkimi trudnościami.
Tyle że nie chciał w ten sposób pomagać Jane. Jego pieniądze
przypominałyby coś w rodzaju protezy albo wózka inwalidzkiego, a
on chciał, żeby dziewczyna sama stanęła na nogi. Tak w sensie
dosłownym, jak i przenośnym.
Todd rozejrzał się po luksusowo urządzonym wnętrzu biura, a
następnie przypomniał sobie gabinet na ranczu. Tak, musiał
przyznać, że znajdował przyjemność w jeszcze jednej rzeczy. Tutaj
był multimilionerem, a u Parkerow traktowano go jak normalnego
człowieka. Nie słyszał "ochów" i "achów" na swój temat. Co więcej,
czasami wręcz dawano mu do zrozumienia, że nie jest najmilej
widzianym gościem. Ta atmosfera bez pochlebstw bardzo mu
odpowiadała. Zapomniał już, na czym polegają normalne stosunki
między ludźmi.
Poza tym była jeszcze jedna sprawa. Cherry wspaniale się
bawiła! Od razu polubiła Jane. Co więcej, wiele się od niej nauczyła i
to nie tylko jeśli idzie o jazdę, ale i w ogólnym sensie.
Szkoda tylko, że on nie potrafił zaprzyjaźnić się z Jane!
Todd zachmurzył się i odsunął od siebie podpisane listy, leżące
na mahoniowym blacie biurka. Tak, szkoda, że się nie zaprzyjaźnili.
Jane wyraźnie dawała mu do zrozumienia, że nie traktuje go jak
kogoś bliskiego. Wiedział, że robi na niej wrażenie, ale to było za
mało, żeby zbudować trwałe podstawy przyjaźni.
Pomyślał gniewnie, że dawno nie spotkał nikogo o takim uroku
osobistym i urodzie. Być może gdyby nie zły początek, losy ich
znajomości potoczyłyby się zupełnie inaczej. Todd nieraz
zastanawiał się, czy Jane miała kochanków. Nie byłoby w tym,
oczywiście, nic dziwnego. Przecież ten lekarz kręcił się przy niej od
dawna. Niemniej jednak Todd wyczuwał, że Jane i Coltrain nigdy nie
byli ze sobą blisko.
Siedział za biurkiem pogrążony w myślach i nawet nie
zauważył, że obok zjawiła się sekretarka.
- Hm, przepraszam, panie Burke - zaczęła nieśmiało. - Powinien
pan jeszcze podpisać te dwie umowy. O, tu i tu - dodała, podsuwając
mu dokumenty.
- A, tak. Oczywiście. - Złożył podpis w zaznaczonych miejscach.
- Czy coś jeszcze?
- Nie. Przynajmniej na razie.
- Dobrze. Zajrzę do biura w przyszłym tygodniu. Gdyby musiała
pani się ze mną skontaktować, proszę skorzystać z numeru, który
zostawiłem. - Spojrzał na nią groźnie.
- Ale proszę pamiętać! Tylko w razie konieczności.
- Tak, proszę pana. - Sekretarka posłusznie skinęła głową.
- Prosiłbym, żeby w takich wypadkach wysyłała pani faksy.
Wystarczy krótkie: "proszę o kontakt" - ciągnął Todd. - I gdyby pani
mogła podpisywać się imieniem, a nie nazwiskiem. W ten sposób
wszyscy pomyślą, że jest pani moją dziewczyną.
Pani Emory zachichotała. Jednak po chwili, jak przystało na
idealną sekretarkę, opanowała się i z kamienną twarzą powiedziała:
- Dobrze, proszę pana.
Todd odsunął od siebie papiery. Teraz miała się nimi zająć pani
Emory. Pomyślał jeszcze, że musi jej dać w przyszłym miesiącu
podwyżkę, a następnie pożegnał się i ruszył do drzwi.
Miał nadzieję, że nie będzie żałował swojej decyzji wyjazdu do
Jacobsville.
Przywitała ją jedna z wice dyrektorek firmy Slim Togs, Micki
Lane. Jane od razu polubiła tę na oko dwudziestoparoletnią kobietę
o mocnym uścisku i szczerym spojrzeniu. Jednak zaraz za nią
pojawił się niejaki Rick Wardell, szef marketingu firmy. Wardell
zachowywał się protekcjonalnie, a Micki, która usiłowała
protestować, zbywał głupimi żartami.
Jane początkowo znosiła spokojnie to, że się ją traktuje z góry.
Kiedy jednak Wardell z zadowoloną miną pogrążył się w wywodach
na temat szczęścia, jakie ją spotkało z powodu tej reklamy, Jane
podniosła rękę do góry.
- Stop! - powiedziała. - Przecież jeszcze nie zgodziłam się na
żadną reklamę.
- Jak to? - Wardellowi dosłownie opadła szczęka.
- Tak to - odparła Jane. - Nie mam zamiaru reklamować czegoś,
czego jeszcze nie widziałam.
- Ale przecież jesteśmy tacy znani! - Szef marketingu próbował
ratować sytuację.
- Nie dla mnie - stwierdziła sucho Jane. - Miłośnicy rodeo znają
od lat mnie i moją rodzinę. Jeśli zdecyduję się coś reklamować, na
pewno wielu z nich mi uwierzy i kupi te rzeczy. Chcę mieć pewność,
że ich nie oszukam.
Wardell z trudem przełknął ślinę, a następnie położył dłoń na
jej ramieniu. Micki przyglądała się temu z mściwą satysfakcją.
- Posłuchaj, złotko - zaczął Wardell - nie rozumiesz chyba, że to
uprzejmość z naszej strony…
W oczach Jane pojawiły się błyskawice. Gdyby była zdrowa, ten
Wardell już by leżał na ziemi.
- Nikt nie mówi do mnie "złotko", chyba że na to pozwolę -
wysyczała przez zęby. - Nie jestem jakąś tam modelką!
Wardell skurczył się i zmalał. Dopiero teraz poczuł, że grunt
usuwa mu się spod nóg. Usłyszeli szum silnika i pisk opon przed
domem. To Todd przyjechał swoim starym fordem. Przez chwilę w
salonie panowała cisza, jakby umówili się, że będą czekać na Todda.
Na jego widok twarz Wardella rozjaśniła się w szerokim
uśmiechu.
- Dobrze, że pan jest, Burke - powiedział, pewny, iż łączą ich
więzy męskiej solidarności. - Pani Parker chyba nie rozumie, że
powinna być wdzięczna naszej firmie za to, że wybraliśmy ją do tej
promocji. Może pan potrafi jej to jakoś wytłumaczyć.
Todd skinął głową.
- Oczywiście. Jeśli przyjmiemy, że ta wdzięczność powinna być
udziałem obu stron.
Wardell zachichotał nerwowo.
- Powinien pan wiedzieć, że Jane otrzymała kilka propozycji
reklamowych - powiedział Todd ze słodkim uśmiechem. - Na
początek wybraliśmy pana firmę, ale to się może zmienić.
Wardell zmarkotniał i usunął się w kąt. Todd spojrzał na
stojącą obok kobietę, która wyglądała na mocno poirytowaną
przebiegiem rozmowy
- Pani Lane? - spytał Todd i wyciągnął ku niej swoją dłoń. -
Myślałem, że to pani miała prowadzić rozmowy.
- Miałam - powiedziała ponuro Micki, ściskając wyciągniętą
prawicę. - Pan Wardell zajmuje się u nas marketingiem i sprzedażą.
- Czy chce pan nam coś sprzedać? - spytała Jane.
- Nie, raczej nie. - Wardell zaczął się powoli wycofywać.
- Wobec tego może zostawi pan negocjacje swojej bardziej
doświadczonej koleżance - zaproponował przyjaźnie Todd.
Rick Wardell wyglądał na zupełnie pognębionego.
- Tak, oczywiście. - Cofnął się jeszcze bardziej w stronę drzwi. -
Miło mi było państwa poznać - zwrócił się do Jane i Todda.
Dziewczyna zacisnęła tylko zęby, więc Todd musiał
odpowiedzieć za nich dwoje:
- Nam również, panie Wardell. Nam również.
- Jeśli podpiszę umowę z pani firmą, musi w niej być
zastrzeżenie, żeby ten facet nie podchodził do mnie na odległość
strzału - powiedziała Jane do Micki. patrząc na zamknięte drzwi.
Micki Lane uśmiechnęła się nieco sztucznie.
- Och, Rick ma swoje wady, ale też i zalety - stwierdziła
przepraszającym tonem. - Jest świetnym sprzedawcą. Potrafiłby
sprzedać lód Eskimosom. Tyle że zżera go ambicja. Wciąż powtarza,
że chciałby robić coś ciekawszego.
Wszyscy troje roześmieli się na myśl o wysiłkach Wardella,
który pewnie czekał teraz na Micki w furgonetce firmy. Atmosfera
stała się nieco lżejsza i bardziej przyjazna.
- Może zanim zaczniemy negocjacje, pokażę pani nasze nowe
produkty, które miałaby pani reklamować - zaproponowała Micki.
- Tak, bardzo proszę.
Jane wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z Toddem.
Rozmowa nareszcie zaczęła przyjmować pożądany bieg. Micki
wyszła, lecz po chwili wróciła z torbą pełną ubrań. Znajdowały się
w niej bluzy z frędzlami i naszytymi cekinami, tak lubiane przez
miłośników rodeo, a także nabijane ćwiekami spodnie.
- Oczywiście nasza firma gwarantuje odpowiednią jakość -
powiedziała Micki. - Wszystko jest uszyte jak trzeba, a cekiny nie
blakną i trzymają się mocno.
Jane przyłożyła jedną z bluz do piersi.
- Fajna - powiedziała.
Micki skinęła z aprobatą głową. Była ładna i drobna. Jej
oliwkowa cera wskazywała na to, że któryś z przodków pochodził z
Włoch. W ciemnych oczach młodej kobiety co i rusz pojawiały się
wesołe iskierki, które zgasły jedynie w czasie tyrady Wardella.
- Miło mi, że się to pani podoba - powiedziała do Jane. - Może
teraz uda nam się spokojnie porozmawiać.
W ciągu dwóch godzin opracowali szczegóły umowy. Micki
była uszczęśliwiona. Co prawda Jane powiedziała, że chciałaby
pokazać ją jeszcze swojemu prawnikowi, lecz jednocześnie
zapewniła, że jeśli nie wynikną jakieś nowe okoliczności, to
natychmiast ją podpisze.
Czarnowłosa wicedyrektor skinęła głową i uścisnęła ich dłonie.
- To oczywiste - stwierdziła na odchodnym.
Todd patrzył za nią z namysłem, drapiąc się po brodzie.
- Jest wolna - podsunęła mu usłużnie Jane. - A poza tym bardzo
ładna.
Spojrzał na nią przeciągłe, a następnie po raz ostatni podrapał
się po brodzie i wsadził swoje olbrzymie łapska do kieszeni
dżinsów. Jane patrzyła na niego wyczekująco, on tymczasem
pokręcił przecząco głową.
- Nie jestem zainteresowany.
- Dlaczego? - spytała.
- Nie podrywam osób, z którymi pracuję.
Jane wzruszyła ramionami.
- Myślałam, że księgowi nie przejmują się takimi sprawami.
Już chciał powiedzieć, że księgowi być może nie, ale szefowie
firm powinni uważać na to, co robią, ale na szczęście w porę ugryzł
się w język.
- Być może kiedyś będę z nią pracował - powiedział po chwili. -
Romans z przyszłą szefową byłby poważnym błędem.
- Nie mówiąc o obecnej! - wpadła mu w słowo.
Przyglądał jej się przez chwilę uważnie. Najwyraźniej nie
spodobał mu się wyraz jej twarzy.
- Nie masz wcale powodów do radości - powiedział ponuro.
Jane poczuła ukłucie w sercu. W tej jednej, jedynej chwili
poczuła, że Todd być może ma rację. Może rzeczywiście straci
wspaniałą przygodę. Jednak szybko odegnała od siebie te myśli.
- Jestem potwornie zmęczona i senna - powiedziała, aby
zmienić temat. - Chciałabym trochę odpocząć.
Todd rozejrzał się dookoła.
- Możesz położyć się tutaj. Ja muszę teraz trochę popracować.
Meg i Tim pojechali po zakupy, tak że nikt ci nie będzie
przeszkadzał.
Ekipa
remontowa
zakończyła
chwilowo
prace
i
przygotowywała się do następnej, bardziej skomplikowanej fazy
operacji.
- Dobrze - powiedziała Jane, wyciągając się z cichym jękiem na
kanapie. - Zdaje się, że trochę nadwerężyłam kręgosłup. Nienawidzę
wózka, ale chodzenie o kulach jest bardzo męczące.
Todd nic jej nie odpowiedział. Zresztą Jane nie czekała na
odpowiedź. Zamknęła oczy, westchnęła raz jeszcze i zasnęła mimo
bólu, który ją męczył.
Wyglądała naprawdę pięknie. Może nawet zbyt pięknie, jak na
jego gust. Nawet teraz, w domowym stroju i bez makijażu, mogłaby
zdobić okładki najpoczytniejszych kobiecych pism.
Todd odwrócił się w stronę drzwi. Nie przyjechał tu, żeby
podziwiać śpiące piękności. Jeszcze tydzień lub dwa i będzie wolny.
Znowu zacznie normalną pracę w swoim biurze. I zapomni o Jane.
Tak, z pewnością uda mu się zapomnieć.
W ciągu następnego tygodnia Jane zaprzyjaźniła się jeszcze
bardziej z Cherry. Obie stały się niemal nierozłączne. Najczęściej
można je było zobaczyć przy koniach. Cherry doskonaliła swoją
technikę jazdy, a Jane udzielała jej ko¬lejnych rad. Jednak te rady
nie były już tak potrzebne jak poprzednio. Córka Todda nareszcie
przełamała wewnętrzne opory i zaczęła jeździć śmielej i sprawniej.
Jane widziała, że jej uczennica jest na właściwej drodze, i była
dumna z tego powodu.
Todd tymczasem czuł się coraz gorzej w swojej nowej pracy.
Prowadzenie rachunków i nadzorowanie remontu było łatwe.
Jednak wystarczyło, żeby na horyzoncie pojawiła się Jane, a już
zapominał, co miał zrobić, i cały jego spokój diabli brali. Nie mógł
się skoncentrować, nie potrafił liczyć, nie nadawał się do niczego. W
głowie mu się nie chciało pomieścić, że to wszystko z powodu
jednej kobiety. Dlatego kiedy ponownie przybyła Micki Lane, z którą
miał omawiać dalsze szczegóły kontraktu, postanowił wybić klin
klinem i nie licząc się z konsekwencjami, zaprosił ją na tańce.
Tańce w Jacobsville odbywały się raz w miesiącu i były
doskonałą okazją do nawiązywania towarzyskich kontaktów.
Poznawało się na nich nowe osoby z miasteczka i omawiało ważne
wydarzenia, takie jak spęd krów czy epidemię biegunki u Turnerów.
Jane bywała na nich często przed wypadkiem. Mogła pójść i teraz,
traktując je jako pretekst do spotkania ze znajomymi, ale widok
tańczących par i sama nazwa "tańce" działały na nią przygnębiająco.
Kiedy Cherry wspomniała przy jakiejś okazji, że Todd wybiera się
na tańce z tą "czarnulą od spodni", Jane poczuła ukłucie zazdrości.
Lubiła Micki, ale trudno ją sobie było wyobrazić z Toddem. Starała
się nie przejmować, myśląc, że skoro nie może być z ojcem, to
znajdzie pociechę w towarzystwie jego córki.
Jednak ostatecznie i to się nie powiodło. Cherry przyjęła
spóźnione zaproszenie matki do Victorii i zamiast zostać w sobotę i
niedzielę na ranczu, wyjechała rano autobusem. Trudno było mieć o
to do niej pretensje. Na ranczu, poza jazdą konną, nie mogła
przecież liczyć na żadne rozrywki. Jednak kiedy Ttm i Meg
oznajmili, że też wyjeżdżają, Jane poczuła się absolutnie
pognębiona. Wszyscy ją opuścili.
Na nikim nie mogła polegać. Musiała teraz trwać jak żeglarz
przy sterze i nie dać po sobie znać, że jest jej przykro.
Todd zbierał się właśnie do wyjazdu, kiedy nagle wydało mu
się, że Jane jest bledsza niż zwykle.
- Nie przeszkadza ci to, że jadę do miasteczka? - spytał. -
Zostaniesz tutaj całkiem sama.
Jane wyprężyła dumnie pierś.
- Jestem do tego przyzwyczajona - powiedziała z godnością. -
Tim i Meg lubią odwiedzać kuzynów. Wyjeżdżają przynajmniej raz
w miesiącu.
Jednak Todd wyglądał na zakłopotanego. Wcale nie podobało
mu się to, że Jane ma zostać sama w tak wielkim domu.
- To małe i bezpieczne miasteczko - tłumaczyła mu. - Z
pewnością nikt na mnie nie napadnie. Poza tym mam strzelbę. -
Wskazała przedpotopowy przedmiot wiszący na ścianie.
- To może powiesz mi, gdzie są naboje do tego cudu techniki? -
spytał złośliwie.
Jane westchnęła ciężko.
- Znajdę je, jeśli będą mi potrzebne.
- Bardzo dobrze! - ucieszył się Todd. - Mam nadzieję, że złodziej
będzie na tyle uprzejmy, że poczeka. A może jeszcze pomoże ci w
poszukiwaniach.
- Nie musisz silić się na te złośliwości - odparowała. - Mam
prawie dwadzieścia sześć lat i potrafię sobie poradzić. Idź już i
zajmij się swoimi sprawami. Mam ochotę na odrobinę samotności i
dobrą książkę.
Todd wahał się jeszcze przez chwilę.
- Co to za książka? - spytał podejrzliwie.
Jane wzruszyła ramionami, ale on wypatrzył już czerwony
grzbiet i barwną obwolutę.
- "Bitwa o Alamo: fakty i hipotezy" - przeczytał. - Co to za
dziwactwo?
- Po prostu lubię książki historyczne - odparła. - Nie widzę w
tym nic dziwnego.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Todd starał się zmusić ją,
żeby spuściła oczy, ale ona patrzyła na niego dumnie.
- Poczytałabyś lepiej coś o miłości. Tak jak wszystkie normalne
dziewczyny - rzucił.
- Jeśli będę miała ochotę na romans, to nie muszę zaglądać do
książek.
Todd chrząknął.
- Pochlebiasz mi - powiedział prowokacyjnie.
- Tobie? Skąd ci to przyszło do głowy?! Wcale nie ciebie miałam
na myśli!
- Naprawdę?
Pochylił się nad nią i musnął dłonią koniuszki jej włosów.
Odsunęła się trochę, ale Todd chwycił z tyłu jej szyję i przyciągnął
Jane do siebie. Zobaczyła jeszcze jego stalowoszare oczy, zanim
poczuła na ustach smak męskich warg.
Chciała go odepchnąć, ale nie była w stanie. Nozdrza wypełniał
jej podniecający zapach wody kolońskiej. Czuła, że cały świat wokół
zawirował. Todd zaczął pieszczotliwie gładzić jej plecy i kark, a ona
znowu nie miała siły, żeby zaprotestować. Co więcej, poddawała się
tej pieszczocie, zdając sobie sprawę, że pragnie jej coraz bardziej.
W tej sytuacji mogły pomóc jedynie radykalne środki. Dlatego
podniosła do góry dłonie i… położyła je na ramionach Todda. Pod
palcami wyczuła jego twarde mięśnie.
Todd był coraz bardziej podniecony. To, co zaczęło się jako
zamierzona prowokacja, przybrało nagle niespodziewany bieg. Nie
miał siły, żeby oprzeć się coraz to nowym falom pożądania, a one
niosły go i niosły nie wiadomo dokąd.
Jego ręka wśliznęła się pod bluzkę dziewczyny i zaczęła
powolną wędrówkę. Jane jęknęła z rozkoszy. Czuła się jak ćma,
która leci na oślep w migoczący płomień świecy.
- Nie! - jęknęła, kiedy ich usta oderwały się na chwilę od siebie.
Było jej słabo, lecz i dobrze zarazem. Jeszcze raz szepnęła coś,
co miało być protestem, a potem rzuciła się na oślep ku nieznanemu
światłu.
Nigdy wcześniej nie doświadczyła czegoś takiego. Pocałunki
gdzieś w krzakach na wagarach wydały jej się teraz czymś zupełnie
pozbawionym erotyzmu i niewinnym. Jej skóra była jakby
naładowana elektrycznymi ładunkami. Czuła każde muśnięcie
palców Todda.
On tymczasem dotarł do jej piersi. Jane jęknęła, gdy przeszyła
ją niespodziewana rozkosz. Następnie, nie bardzo wiedząc co robi,
zaczęła rozpinać koszulę Todda. Po chwili stał już półnagi przy
kanapie, a ona mogła nasycić oczy widokiem jego szerokiego torsu.
To jej jednak nie wystarczyło. Pociągnęła go ku sobie i zaczęła
całować jego klatkę piersiową. Todd jęknął podobnie jak ona przed
chwilą. Nie przypuszczał, że w lej dziewczynie jest tyle żaru i siły.
Jej usta błądziły po ciele Todda i powoli przesuwały się niżej.
Todd gładził płowe włosy i mruczał z ukontentowania. Jane chciała,
żeby znowu zaczął ją pieścić. Pragnęła poczuć jego dłoń na swojej
piersi. Wyprostowała się więc i spojrzała mu w oczy.
- I co? Nie wiesz, co robić? - spytał. - Potrzebujesz specjalnych
instrukcji?
Te pytania otrzeźwiły ją na tyle, że zdołała się od niego
odsunąć. Syknęła z bólu, czując, że coś niedobrego stało sicz jej
kręgosłupem. Todd chciał jej pomóc, ale powstrzymała go ruchem
ręki. Przez moment patrzyła na niego, mrugając powiekami.
- Nie, nie potrzebuję - wyrwało jej się.
Todd patrzył ze zdziwieniem na jej pałające policzki i
błyszczące oczy. Jane w niczym nie przypominała teraz tej
opanowanej, chłodnej dziewczyny, z którą stykał się na co dzień.
Była rozpalona i drżąca. I patrzyła na niego - czy to możliwe? - z
nienawiścią.
Sięgnął po koszulę i zaczął się ubierać. Jane odwróciła wzrok.
Ręce mu się trzęsły, co doprowadzało go do pasji. W końcu udało
mu się zapiąć wszystkie guziki oraz pasek kremowych spodni, które
włożył specjalnie na tańce. Coś takiego nie zdarzyło mu się z Marie.
Nigdy nie stracił panowania nad sobą. To również mu się nie
podobało. Miał już dość Jane razem z jej ranczem.
- I co mi teraz powiesz? - spytał, wlepiając w nią oczy. - Nie
myślałaś o mnie?
Nawet na niego nie spojrzała. Ułożyła się wygodnie na kanapie
i przymknęła oczy. Todd podszedł do drzwi.
- Zamknę za sobą - powiedział.
Skinęła głową, ale i tym razem nie zaszczyciła go spojrzeniem.
Wyszedł bez słowa. Czuł, że oszalałe serce wciąż tłucze mu się w
piersi. Czy Jane naprawdę go nienawidzi? Co do niego czuje? Te
pytania nie dawały mu spokoju.
Zamknął drzwi na klucz, a następnie podszedł do wysłużonego
forda. Wieczór z Micki na pewno dobrze mu zrobi. Pozwoli
zapomnieć, zapomnieć, zapomnieć.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Jego plany spaliły jednak na panewce. To prawda, że Micki była
miłą towarzyszką. Faktem jest, że świetnie się z nią tańczyło. Jednak
Todd w żaden sposób nie mógł zapomnieć o Jane. Wciąż czuł na
ustach jej ciepłe wargi i dziwił się, że tak krucha istota potrafiła
wykrzesać z siebie tyle energii.
- To miło, że mnie zaprosiłeś - powiedziała Micki, z którą bez
większych ceregieli przeszedł na "ty". - Ale czy Jane nie miała nic
przeciwko temu?
- Jane to moja szefowa - mruknął ponuro w odpowiedzi.
- No tak - zgodziła się Micki. - Jednak to, jak na ciebie patrzyła…
Todd zgubił rytm. Szybko jednak odzyskał panowanie nad sobą
i kontynuował taniec.
- Patrzyła na mnie? - zapytał obojętnym tonem z nadzieją, że
uda mu się ukryć podniecenie.
Micki uśmiechnęła się z ulgą.
- No, normalnie. Myślałam, że się w tobie kocha. Wszystko
wska…
- To absurd! - niemal krzyknął Todd i natychmiast przerwał
taniec. Policzki nagle zaczęły go palić.
- Ależ dlaczego? Przecież bardzo jej pomogłeś. Jane miała, zdaje
się, spore kłopoty. Jej prawnik, pan Kemble, mówił, że uratowałeś ją
od bankructwa.
- Przesadzał - wtrącił Todd.
- W każdym razie jej pomogłeś - ciągnęła. - Tego nie zapomina
się tak łatwo.
Micki spuściła wzrok i przez chwilę obserwowała parkiet. Stali
z boku, więc nie przeszkadzali tańczącym parom. Mogli bez
przeszkód kontynuować rozmowę.
- Poza tym Jane jest śliczna - zaczęła z innej beczki. - Nasi spece
od reklamy nie mogą wyjść z podziwu. Chcą jak najszybciej zacząć
kampanię telewizyjną.
- No owszem, nie jest brzydka - zgodził się Todd.
- A poza tym bardzo skromna - stwierdziła Micki. - Rzadko
spotyka się piękną kobietę, która nie robiłaby hałasu wokdł swojej
urody.
Todd miał już dosyć rozmowy o przymiotach Jane. Rozejrzał się
po sali. Właśnie skończył się jeden taniec i miał się zacząć drugi.
- Zatańczymy jeszcze? - spytał.
Micki skinęła radośnie głową.
Todd był tego wieczoru wyraźnie nie w humorze. Nieostrożna
uwaga Micki na temat tego, że Jane prawdopodobnie się w nim
kocha, wtrąciła go w otchłań niepewności. Wszystko świadczyło
przeciw tej tezie i jedyne "za" stanowiły gorące pocałunki, które
wciąż tak dobrze pamiętał. Jego nastrój udzielił się partnerce, więc
przetańczyli kilka tańców, a następnie odwiózł ją do domu.
Na pożegnanie pocałował Micki. W policzek.
Kiedy wyjeżdżał z Jacobsville, ledwie dochodziła jedenasta.
Zazwyczaj bawiłby się jeszcze w najlepsze, tak jak każdy normalny
mężczyzna. Zaklął pod nosem i zawrócił do miasteczka. Zajrzał do
baru, gdzie zamówił duże piwo, nad którym spędził półtorej
godziny. Następnie, kiedy uznał, że pora jest już odpowiednia,
znowu ruszył w drogę powrotną.
Początkowo miał zamiar pójść od razu do siebie. Zaniepokoiło
go jednak zapalone światło na ganku i to, że przed domem nie było
samochodu państwa Harleyów. Postanowił więc sprawdzić, co się
dzieje.
Wszedł na ganek i nacisnął klamkę. Drzwi nie były zamknięte.
Następne również, a także kolejne. W ten sposób dotarł do sypialni,
z której sączyło się mdłe światełko. Todd pchnął uchylone drzwi i
wszedł do środka.
Jane siedziała na łóżku i czytała przy nocnej lampce. Miała na
sobie satynową piżamkę z głęboko wyciętym dekoltem, który
odsłaniał wspaniale okrągłe ramiona i duży fragment piersi. Todd
stał, wpatrując się niemal bez tchu w zjawisko przed sobą.
Jane wolno podniosła oczy.
- Już jesteś? - spytała retorycznie. - Co się stało? - dodała,
widząc jego minę.
- Dlaczego, do diabła, nikt nie zamknął drzwi?! - zawołał,
starając się, by jego głos brzmiał możliwie jak najostrzej.
- Były otwarte? Niemożliwe. Sama je zamknęłam. Zapaliłam
tylko światło dla Tima i Meg,
Todd zmarszczył brwi, starając się nie patrzeć na Jane.
- Tak, były otwarte. Poza tym Tim i Meg jeszcze nie przyjechali.
Może zostawili jakąś wiadomość na sekretarce? - spytał na koniec.
Jane wzruszyła ramionami.
- Nie mam pojęcia - odparła. - Po prostu wzięłam aspirynę i
położyłam się, bo bolały mnie plecy.
Todd wycofał się w pośpiechu z sypialni, mrucząc pod nosem,
że zaraz to sprawdzi. Rzeczywiście, dzwonił Tim i powiedział, żeby
na nich nie czekać, ponieważ zostaną na noc u kuzynów.
Todd potarł dłonią czoło. Czuł się jak pijany. Było to dziwne,
ponieważ wypił tylko jedno piwo. Myśli o półnagiej Jane powracały
do niego uporczywie. W zasadzie powinien jej powiedzieć, że
Harleyowie nie wracają. A potem co? Może zdjąć z niej tę piżamkę?
Czy pozwoliłaby mu na to? Czy rzeczywiście go kocha? Co się z nim
w ogóle dzieje?
Wyszedłszy z gabinetu, wymamrotał pod nosem jakieś
przekleństwo. Powinien jak najszybciej stąd uciec i wziąć zimny
prysznic.
Udało mu się dotrzeć aż do drzwi wejściowych. Tutaj utknął,
czując, że nie zdoła przekroczyć progu domu, w którym znajduje się
Jane. Po krótkiej walce wewnętrznej zdecydował się wrócić do
sypialni dziewczyny.
Odłożona książka w dalszym ciągu leżała na stoliku. Mdłe
światło lampki oświetlało Jane. Miał wrażenie, że w tej chwili jest
piękniejsza niż kiedykolwiek.
- I… i co? Dzwonili? - spytała nieswoim głosem.
Ona też pamiętała ich namiętny pocałunek. To, co się z nią
działo, przypominało gwałtowną burzę. Zniknął gdzieś instynkt
samozachowawczy. W tej chwili pragnęła tylko Todda. Chciała z
nim być, czuć go obok siebie.
- Tak. Nie wrócą na noc.
Siedziała z otwartymi oczami. Pragnęła go i bała się
jednocześnie. Todd chyba to odgadł, ponieważ zamknął drzwi, a
następnie podszedł do łóżka i zgasił lampkę.
W ciemności słyszeli tylko swoje oddechy. Widzieli kontury
swoich ciał. Todd stał przez chwilę przy łóżku, jakby zastanawiając
się, co dalej robić. W końcu wyciągnął dłoń w stronę Jane. Poczuła ją
na ramieniu i zadrżała. Odetchnęła głęboko. Jednocześnie jej ciało
zachowywało się tak, jakby nie należało do niej. Wygięło się w łuk,
poddając się pieszczocie. Z ust Jane wyrwał się cichy jęk rozkoszy.
Todd dotknął ich swoimi wargami, a następnie zsunął piżamę z jej
ramion i zaczął całować piersi.
Zupełnie nie przygotowana na to, Jane przeżyła nagłą ekstazę.
Wszystko wokół niej kręciło się jak na ogromnej karuzeli. Nie miała
pojęcia, co się z nią dzieje. Pragnęła tylko jednego - żeby "to" trwało
wiecznie.
Reagowała jednak prawidłowo. Todd ani przez moment nie
domyślił się, że brakuje jej doświadczenia. Może dlatego, że sam był
zaślepiony żądzą i, pomimo małżeńskich doświadczeń, czuł teraz
coś nowego i niepowtarzalnego.
Delikatnie ułożył Jane na łóżku i pozbawił satynowej piżamki.
Czuł obok siebie drżące z rozkoszy nagie ciało.
- Czy jesteś zabezpieczona? - spytał.
- C…co?
- Czy bierzesz jakieś pigułki albo coś takiego? - dopytywał się.
- N… nie - odpowiedziała słabym głosem.
Todd westchnął. Na szczęście on miał zabezpieczenie. Już
dawno zwątpił w sens noszenia przy sobie prezerwatyw, a teraz -
przydałyby się.
Jego pytanie podziałało na Jane otrzeźwiająco. Ale tylko na
chwilę. Kolejne pocałunki znowu ją oszołomiły. Todd szybko
nałożył prezerwatywę i kontynuował pieszczoty.
- Spokojnie, kochanie, będę bardzo ostrożny.
Ułożył ją tak, żeby nie urazić kręgosłupa. Jane poddawała się
tym zabiegom, czując, że są nieuniknione. Zresztą brakowało jej
woli, żeby się sprzeciwić. Pragnęła Todda, albo, mówiąc ściślej, jej
ciało pragnęło go z całą mocą.
Również Todd czuł, że dzieje się z nim coś dziwnego.
Nigdy wcześniej nie doświadczył takiej żądzy. Być może, gdyby
miał czas, żeby się nad tym zastanowić, uznałby to za niepokojące.
Teraz jednak pragnął Jane, która leżała przed nim jak kwiat z
rozchylonymi płatkami. Nie potrafił już dłużej opierać się zewowi
natury.
Starał się wejść w nią bardzo delikatnie. Wiedział, że nie będą
mogli kochać się normalnie. Nie przypuszczał jednak, że czeka go
taka niespodzianka. Dopiero po chwili pojął, co się dzieje. Rozsądek
krzyczał: "Wycofać się! Wycofać!", ale on nie potrafił go już
usłuchać. Jego ciało wpadło w miłosny trans. Praktycznie stracił nad
nim kontrolę. Usłyszał jeszcze krzyk bólu i pomyślał, że zawsze
będzie siebie nienawidzić z tego powodu.
Oboje natychmiast osiągnęli szczyt. Jane poczuła, że boi
zamienia się w rozkosz, a potem w jeszcze większą rozkosz, później
natomiast nie czuła już nic. Kiedy znowu odzyskała pełną
świadomość, stwierdziła, że płacze, a plecy znowu zaczęły ją boleć.
Todd siedział tuż obok i scałowywał łzy z jej oczu.
- Przepraszam, nie wiedziałem - szepnął. - Jest mi potwornie
głupio.
Nic nie powiedziała, tylko zaniosła się jeszcze większym
szlochem. Todd myślał, że spali się ze wstydu. Dręczyło go ogromne
poczucie winy. Sam nie wiedział, co ze sobą zrobić.
- Dziewczyno, przecież masz dwadzieścia pięć lat - powiedział
celowo szorstkim tonem. - Na co czekałaś? Na Ślub?
Jane przełknęła łzy.
- To nie powód do żartów.
- Rozumiem. Pochodzisz z rodziny hołdującej tradycyjnym
wartościom…
- Odczep się od mojej rodziny!
Todd zastanawiał się przez chwilę, czy wyjaśniać, że wcale nie
zamierza z niej kpić. Zamiast tego pochylił się i pocałował jej mokry
policzek.
- Było wspaniale - szepnął.
- Ale bolało - poskarżyła się, wiedząc, że nie jest to cała prawda.
- Podobno zawsze boli za pierwszym razem - powiedział. -
Chciałbym wynagrodzić ci ten ból.
Już miała zamiar powiedzieć, że nie potrzeba, ale nagle poczuła
rękę Todda na szyi. Dopiero teraz przypomniała sobie, że w
dalszym ciągu jest naga. Chciała zakryć piersi, ale Todd ją uprzedził
i zaczął je całować. Zupełnie zapomniała o bólu kręgosłupa. Znowu
poczuła rozkosz, narastającą w miarę, jak pieszczoty Todda stawały
się coraz śmielsze. Sama nie wiedząc dlaczego, przywarła do niego
całym ciałem. Zapragnęła, żeby w nią wszedł jeszcze raz. Czuła się
pusta bez niego. Jednak on bardzo teraz uważał. Starał sienie
poddawać fali pożądania. Pieścił ją, trzymając swoje zmysły na
wodzy.
Wystarczyło jednak, żeby Jane przytuliła się mocniej, a znów
stracił panowanie nad sobą. Ułożył ją delikatnie, jak za pierwszym
razem, a Jane nie protestowała. Co więcej, pociągnęła go ku sobie.
- Chwileczkę, kochanie. Teraz też muszę się zabezpieczyć -
szepnął.
Ciemność ukryła jej rumieniec. Była tak zażenowana, że nie
wiedziała, co powiedzieć. Na szczęście nic nie musiała mówić. Po
chwili znowu się połączyli. Tym razem też bolało, ale znacznie
mniej, a rozkosz, która wypełniła ją niemal natychmiast, kazała
zapomnieć o bólu.
W końcu oderwali się od siebie. Todd pomógł jej ułożyć się
wygodnie na pościeli, a następnie położył się tuż obok.
Jane już nie płakała. Zastanawiała się nad tym, co się z nią stało.
- Jak plecy? - usłyszała pytanie.
- W porządku.
Musiała zagryźć wargi, żeby znów nie wybuchnąć płaczem.
- Jak się czujesz?
- Dobrze.
Dotknął jej ramienia. Nawet teraz było to przyjemne. Mimo to
Jane wykonała niechętny gest.
- Lepiej się ubierz - powiedziała. - Zaczyna robić się zimno.
Todd wstał i zaczął się ubierać. Wcześniej jednak przykrył ją
kołdrą, Starała się na niego nie patrzeć. Na szczęście Todd nie
zapalał lampki. Jane ze zgrozą myślała o chwili, kiedy będzie
musiała spojrzeć mu w twarz. Jak się zachowa? Czy uda jej się ukryć
wstyd? A jeśli tak, to kosztem jakich wyrzeczeń? Te i inne pytania
nie dawały jej spokoju. Leżała sztywno wyprostowana i patrzyła w
sufit.
Todd widział, że się martwi, ale nie wiedział, jak jej pomóc.
Chętnie by ją jeszcze raz przeprosił, ale przeprosiny wydawały mu
się czymś zupełnie niestosownym w obliczu tego, co się stało. Nigdy
nie znalazł się w podobnej sytuacji. Musiał przyznać, że nie wie, jak
się zachować.
Todd ubrał się w końcu i stanął przy łóżku. Spojrzał na Jane. Co
dalej?
Zauważyła, że skończył się ubierać. Milczał. Co dalej? Wciąż
czekała.
Chrząknął. Czyżby chciał to powiedzieć teraz? Już najwyższy
czas!
- No, cóż… Śpij dobrze.
Wyszedł. Pragnęła go zatrzymać, ale nawet nie próbowała tego
robić. To i tak nic by nie dało. Poczuła, że znów ma mokre policzki.
Nie płakała jednak tak jak przedtem. Płacz przynosi ulgę i uspokaja.
Tym razem z oczu ciekły jej po prostu dwie strużki łez. Todd ani
razu nie powiedział, że ją kocha. Dlaczego?
Odpowiedź mogła być tylko jedna.
Kiedy obudziła się następnego dnia, cała była obolała.
Otworzyła oczy, a następnie zamknęła je, porażona nagłą jasnością.
I właśnie w tym momencie przypomniała sobie, co się stało. Mimo
bólu usiadła na łóżku i z wypiekami na twarzy zaczęła rozważać
wydarzenia ostatniej nocy.
Jej piżamka leżała obok łóżka. Krzywiąc się, wstała i przyjrzała
się pościeli. No tak, wszystko jasne. Nic się jej nie przyśniło. Szybko
zdjęła prześcieradło i wraz z piżamą wrzuciła je do kosza na brudną
bieliznę. Następnie znowu usiadła, żeby trochę odpocząć. Kiedy
zebrała siły, ruszyła do łazienki, żeby jak najszybciej wziąć prysznic.
Przed kabiną odstawiła kule i chwyciła się poręczy zamontowanej
tutaj specjalnie dla niej. Kiedy już się wykąpała i ubrała w żółty golf
i dżinsy, przyszło jej do głowy, że nie ma sensu czekać z praniem.
Zebrała brudne rzeczy, starając się ukryć nawet przed sobą
prześcieradło i piżamkę, zaprogramowała pralkę najpierw na
płukanie zimną wodą, a następnie na pranie z gotowaniem. Meg,
która pojawiła się w domu koło jedenastej, wcale nie była z tego
zadowolona.
- Hej, to przecież moja robota - powiedziała do Jane. - Może
przynajmniej pozwolisz mi to rozwiesić.
Jane pomyślała, że za żadne skarby nie chciałaby rozwieszać
prześcieradła i piżamki, i skinęła energicznie głową.
- Wzięłam się do tego, bo nie miałam czym się zająć - wyjaśniła
z kamienną twarzą. - Wszyscy wyjechali, a Todd wybrał się na
randkę z Micki Lane.
- Z tą od ubrań? - upewniła się Meg. - Ta czarnulka jest bardzo
ładna.
- Mhm. I podoba sięToddowi.
Meg zerknęła podejrzliwie na Jane.
- Myślałam, że Todd podoba się tobie - powiedziała bez
ogródek.
- O, tak. Jest znakomitym księgowym.
Gospodyni skinęła głową. Nie dała po sobie poznać, jakie
nadzieje wiązała ze "znakomitym księgowym". Jej osobiście
wydawał się on wcieleniem męskiego ideału i nie miałaby nic
przeciwko temu, żeby ożenił się z Jane.
Tak była zajęta swoimi myślami, że nie zauważyła smutku w
oczach swojej podopiecznej i chlebodawczyni.
- No właśnie, a skoro już o tym mówimy, to gdzie jest Todd? -
spytała. - Od przyjazdu nigdzie go nie widziałam.
- Nie mam pojęcia. Nie widziałam go dzisiaj - odparła Jane, nie
zastanawiając się nad tym, że nie jest to zupełnie zgodne z prawdą.
- To dziwne. O tej porze zawsze kręci się w kuchni. Lubi coś
przekąsić przed lunchem.
- Może ma randkę z Micki - zasugerowała Jane.
Meg podeszła do okna i wyjrzała na podwórko. Po chwili
wróciła, kiwając głową.
- No tak, nie ma jego samochodu.
Jane czuła się tak, jakby ktoś wbił jej sztylet w serce.
- Więc jednak randka - szepnęła do siebie.
Meg wzruszyła ramionami.
- A bo to wiadomo. Todd ma różne swoje sprawy. Nie musi się
przecież za każdym razem odmeldowywać.
- Nie musi - zgodziła się Jane.
Nawet nie płakała. Poszła do siebie, żeby poczytać. Później,
przy lunchu, słuchała sprawozdania Tima i Meg z pobytu u
kuzynów. I nikt, naprawdę nikt, nie zwrócił uwagi na to, że jest
dzisiaj bledsza i mniej rozmowna. A jeśli nawet cokolwiek dostrzegł,
to złożył to na karb choroby.
Todd przywiózł Cherry na ranczo tuż przed zmrokiem. Mimo iż
córka przekonywała go, że doskonale sobie poradzi, zdecydował się
na podróż do Victorii. Być może jemu również było głupio i chciał
zapomnieć o tym, co się stało, pomyślała Jane. Jedno tylko się
zmieniło - już nieodwołalnie przeszedł z nią na "ty". Jednak, ku jej
zdziwieniu, wszyscy przyjęli to jako coś naturalnego.
Spotkali się we trójkę w pokoju telewizyjnym. Jane oglądała
właśnie wiadomości.
- Jak ci się udał weekend? - spytała Cherry.
- Niespecjalnie - odparła zagadnięta, nie wdając się w
szczegóły.
- O Boże! Jaka jesteś blada! Czy coś się stało?!
Jane próbowała ukryć zmieszanie. Musiała się też
powstrzymywać, żeby nie spojrzeć na Todda.
- Nic takiego - odparła. - Trochę mnie bolą plecy, ale sporo dziś
odpoczywałam.
- Muszę sprawdzić obliczenia - powiedział Todd oficjalnym
tonem. - Wezmę księgi rachunkowe do siebie, jeśli pozwolisz.
Wyczuła w nim chłód i obcość. Wiedziała, że musi odpłacić tym
samym, żeby przetrwać.
- Ależ oczywiście - powiedziała z wymuszonym uśmiechem. -
Czy jedliście coś?
Cherry otworzyła już usta, ale ojciec był szybszy:
- Tak, po drodze. Teraz już pójdziemy. Pożegnaj się, Cherry.
Dziewczynka patrzyła to na Jane, to na ojca, świadoma napięcia
Jakie powstało między dorosłymi. W końcu jednak powiedziała
"dobranoc" i skierowała się w stronę wyjścia. Todd podążył za
córką.
Jane wróciła do oglądania telewizji, ale niewiele do niej
docierało. Ani razu nie spojrzała na Todda. Ciekawe, czy tak już
będzie zawsze?
Robotnicy bardzo szybko uwinęli się z remontem domu i
przystąpili do dalszych, niezbędnych napraw. Wszystko szło według
planu. Jane zajrzała też do nowej stajni i była zaskoczona postępem
robót. Dziwiło ją również to, że jakość nie ustępuje tempu.
Nadszedł czas, kiedy mogli kupić klacze do przyszłej stadniny.
Jane wybrała się razem z Cherry i Toddem na aukcję do znanej
stadniny niedaleko Corpus Christi. Dorośli zajmowali się
przeglądaniem katalogu, a Cherry zachwycała się każdym koniem,
którego wyprowadzano na placyk.
Jane doskonale znała się na koniach. Nawet jej ojciec nie
żałował, kiedy decydował się kierować jej radą. Todd szybko
zorientował się, że najlepiej zrobi idąc w jego ślady, dlatego głównie
milczał. Szybko kupili trzy dorodne klacze i źrebaka. Todd ustalił z
właścicielem warunki transportu i w zasadzie byli już wolni.
- Może wstąpimy gdzieś na lody - zaproponowała Cherry,
ocierając pot z czoła. - Jest potwornie gorąco.
Todd z trudem przełknął ślinę.
- Dobrze. Jeśli Jane nie jest zbyt zmęczona - powiedział z
wahaniem.
Jane skinęła głową. Po raz pierwszy zdecydowała się iść bez kul
i mimo bólu czuła się dziwnie lekko. Parę razy miała wręcz ochotę
wsiąść na konia i pogalopować przed siebie.
- Nie jestem zmęczona - powiedziała.
Todd skinął głową.
- Chodźcie do samochodu. Musimy podjechać do miasteczka.
Bez trudu znaleźli małą lodziarnię otoczoną wianuszkiem
samochodów. Nie tylko im było gorąco. Todd rozejrzał się
bezradnie. Wszystkie stoliki były zajęte.
- Możemy na razie usiąść pod drzewami - powiedziała Cherry
do ojca. - Najwyżej zajmiemy stolik, jak się któryś zwolni.
Todd wciąż nie wyglądał na przekonanego, więc córka sama
podjęła decyzję. Poprosiła o swoje ulubione lody czekoladowe, a
Jane po chwili namysłu wzięła to samo. Todd jak niepyszny
powędrował do kolejki.
Męczyło go jednak nie to, że musi kupić lody obu dziewczynom.
Wiedział, że postąpił źle, i wciąż czynił sobie z tego powodu
wyrzuty. Pozbawił Jane czegoś, co mogła chcieć ofiarować swojemu
przyszłemu mężowi. Być może nawet kochała się w nim na
początku, ale teraz był pewny, że go nienawidzi. Świadczył o tym jej
chłodny, wyprany z emocji ton oraz to, że w ogóle nie chciała na
niego patrzeć. Czyniła to rzadko i niechętnie. Ani razu nie spojrzała
mu w oczy. To wszystko świadczyło co najmniej o wrogości.
Najbardziej martwiło go to, że Cherry wyczuwa złą atmosferę.
Córka nie pytała o nic, ale wiedział, że męczy ją zaistniała sytuacja.
Kochała zarówno jego, jak i swoją nauczycielkę i nie mogła
zrozumieć, co się między nimi dzieje. Przypominało to trochę
sytuację przed rozwodem jej rodziców i było chyba równie bolesne.
Sprzedawca po raz trzeci spytał go, czym może służyć i Todd
ocknął się z zamyślenia. Zamówił dwie porcje lodów czekoladowych
z polewą i wiórkami kokosowymi, a następnie zaczął się
zastanawiać, co wziąć dla siebie. Najchętniej zamówiłby dużą
whisky z lodem. Ponieważ jednak nie podawano jej w lodziarni,
wybrał lody waniliowe z likierem.
Wrócił na placyk i bez trudu wypatrzył Jane i Cherry pod
jednym z drzew.
- Nawet coś się zwolniło, ale wolałyśmy zostać tutaj -
poinformowała go córka. - Tu jest tak przyjemnie.
Todd podał im lody.
- Proszę, to dla was.
Cherry rzuciła się na swoją porcję. Jane jadła jednak bardziej
powściągliwie.
- Pycha! Naprawdę świetne. Uwielbiam czekoladę! -
entuzjazmowała się Cherry.
Jane skinęła głową.
- Ja też. Tylko muszę na nią uważać. Jeśli zjem za dużo albo za
szybko, to boli mnie później głowa.
- Dlaczego nie powiedziałaś o tym wcześniej? - burknął Todd. -
Kupiłbym ci coś innego.
Spojrzała na niego, chyba po raz pierwszy tego dnia, jeśli nie
liczyć przypadkowych zerknięć, i powiedziała:
- Lubię lody. Nikt mi nie będzie dyktował, co mam jeść, a czego
nie.
Cherry, która uporała się już z połową swojej porcji, szybko
wtrąciła się do rozmowy:
- Co myślisz o tym źrebaku, Jane? Wiesz, strasznie mi się
podoba.
- Co takiego?! - zawołał Todd, nie słysząc najwyraźniej uwagi
córki. - Co ty sobie wyobrażasz?!
Twarz Jane pociemniała z gniewu. Todd wyprostował się i
spojrzał na nią swoim stalowym wzrokiem. Milczeli, ale było to
bardziej wymowne, niż gdyby skoczyli sobie do oczu. Cherry nie
wiedziała, co robić.
- Chyba pójdę po serwetki - rzuciła.
Ani ojciec, ani Jane nie zauważyli tego, że odeszła. Patrzyli na
siebie w napięciu jak dwoje dzikich zwierząt. W końcu Todd
rozluźnił się trochę.
- Może przestaniemy udawać, że nic się nie stało -
zaproponował.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Jane poczuła jego palce na swojej dłoni. Chciała ją cofnąć, ale
nic mogła. Bała się, że jeśli Todd spojrzy jej w oczy, natychmiast
odgadnie, co się z nią dzieje.
- To nie może dłużej trwać - powiedział, zastanawiając się,
dlaczego odwraca od niego wzrok. - Wciąż cię pragnę. Bardziej niż
kiedykolwiek.
Niemal czuła na twarzy jego palący oddech.
- Żałuję tego. co się stało - powiedziała zduszonym głosem.
- Tak, wiem. Ale nic już na to nie poradzimy, I muszę ci
powiedzieć, że nigdy nie było mi tak dobrze. Myślę, że powinniśmy
być razem.
Spojrzała na niego ukradkiem. Co miał na myśli? Nie, w jego
oczach nie było miłości, a tylko pożądanie.
- Chodzi ci o romans - powiedziała bardziej twierdzącym niż
pytającym tonem.
Todd skinął głową, niszcząc w ten sposób jej marzenia o czymś
więcej.
- Nie wierzę w małżeństwo - powiedział z goryczą. - Byłem już
żonaty i mam przykre doświadczenia z tego okresu. Ale wracając do
nas, to sama przyznasz…
- A co z Cherry?! - przerwała mu gwałtownie.
- Ma przecież czternaście lat i wie, że nie jestem mnichem -
odparł. - Poza tym nie wierzy już w opowieści o księciu zakochanym
przez całe życie.
Jane z trudem przełknęła ślinę. Jej oczy posmutniały. Todd
wciąż trzymał ją za rękę.
- Ale obawiam się, że ja wciąż w nie wierzę.
- Nie wygłupiaj się! Nie chcesz chyba powiedzieć, że w naszych
czasach liczysz na trwały związek! - szydził.
- Właśnie, że wierzę. Taki do grobowej deski. I… i będę wierna
mężowi. - Jane uniosła dumnie głowę. - I oczywiście powiem mu o
tym, co wydarzyło się między nami.
Todd cofnął się nieco i wyprostował.
- Myślisz, że znajdziesz kogoś takiego? - spytał już bez kpiny,
ale z wyraźną troską.
- Myślę, że warto szukać.
Milczeli przez chwilę. W tym czasie legły w gruzach wszelkie
nadzieje Jane. Jej serce przepełniał ból. Czy to możliwe, że świat
trwa nadal w nie zmienionym kształcie? Świeci słońce? Szumią
drzewa? Ludzie jedzą lody i rozmawiają o jakichś nieistotnych
sprawach?
Todd siedział naprzeciwko niej, zmęczony i nagle postarzały.
Jane uśmiechnęła się smutno.
- Przykro mi, Todd. Ja nie mam za sobą nieudanego małżeństwa
i dlatego łatwiej mi wierzyć w bajki. Nie, nie chcę się wdawać w
romans. Nawet z tobą.
Jego oczy zalśniły dziwnym blaskiem. Czyżby powiedziała mu
nie zamierzony komplement?
- Ale podobało ci się wtedy, w nocy - powiedział zdławionym
głosem.
Jane zebrała te resztki odwagi, które jej zostały. Nie było ich
wiele.
- Jasne, że tak. Było wspaniale. Dzięki.
Widziała, że rozzłościła go tylko tym wyznaniem. Już otworzył
usta, żeby na nią krzyknąć, kiedy obok pojawiła się roześmiana
Cherry.
- Mam już serwetki - powiedziała. - Miło tu posiedzieć w tym
cieniu. Straszny upał. Zjedliście już lody?
Oboje spojrzeli na swoje kubeczki, w których znajdowała się
płynna substancja.
- W pewnym sensie - powiedział Todd wstając. - Musimy już
ruszać. Mam trochę zaległości w pracy i chciałbym to nadrobić.
- Ależ tato, przecież…
Wystarczyło jedno jego spojrzenie, żeby zamilkła. Co mogło
zajść między ojcem i Jane?
- No dobrze już, dobrze - powiedziała z ociąganiem Cherry. -
Możemy jechać. Nie zgłaszam żadnych pretensji.
Następne dni były wypełnione pracą. Jane konferowała z Micki
Lane w sprawie kampanii reklamowej, Cherry zajmowała się jazdą,
a Todd siedział całymi godzinami w gabinecie i pracował jak wariat.
Harleyowie patrzyli na to wszystko oczami zdrowych ludzi, którym
nagle kazano zamieszkać w domu wariatów. Nie protestowali
jednak, a nawet można było przypuszczać, że są zadowoleni.
Timowi jakby ubyło parę lat, a zawsze żwawa Meg wykonywała
swoje obowiązki z energią nastolatki.
Siódmego czy ósmego dnia po pamiętnej wyprawie Micki
zadzwoniła do Jane z wiadomością, że będą musiały wybrać się do
Victorii na zdjęcia. Zaproponowała, że po nią wpadnie, ale Jane nie
chciała, żeby młoda wicedyrektorka spotkała się z Toddem. Tak się
szczęśliwie składało, że ostatnio zupełnie się nie widywali. Zresztą
Todd spotykał się tylko z Timem, za pośrednictwem którego
omawiał z nią sprawy związane z ranczem, oraz z Meg.
Jane powiedziała, że dziękuje i poprosi kogoś, żeby ją podwiózł.
- Dobrze - zgodziła się Micki. - A jak się miewa Todd? Nie
widziałam go ostatnio.
- Jest bardzo zapracowany - odparła Jane rzeczowym tonem. -
Ma huk roboty z wykańczaniem stajni i obejścia. Poza tym
kontroluje wszystkie roboty.
- Rozumiem - powiedziała Micki smutnym głosem. - To zajmuje
sporo czasu.
- Sporo - zgodziła się Jane.
Znacznie więcej niż poprzednio, dodała w duchu. Więc pewnie
to tylko pretekst? Może chodzi o to, żeby jak najrzadziej się z nią
widywać?
- Dobrze, wobec tego spotykamy się w piątek - zakończyła
Micki.
- W piątek o dziewiątej - potwierdziła Jane.
Nie powiedziała o tym wyjeździe ani Toddowi, ani Cherry. Była
pewna, że Tim zawiezie ją do Victorii, jeśli go o to poprosi.
Wcześniej jeszcze musiała się wybrać do doktora Coitraina na
rutynowe badania. Rudzielec opukał ją i osłuchał, zmierzył ciśnienie
krwi, zajrzał do oczu, a także zrobił kilka ponurych min, zanim
oznajmił, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.
- To wspaniale - powiedziała z uśmiechem.
Coltrain zachmurzył się jeszcze bardziej.
- Tyle tylko, że masz cienie pod oczami i jesteś blada -
stwierdził. - Chodzi tu o Burke'a?
- To nie twoja sprawa - ucięła krótko.
- Ależ Jane, przecież nie jestem ślepy.
Czerwona ze wstydu Jane odmówiła dalszej rozmowy na ten
temat. W ogóle nie chciała słyszeć o Toddzie. Pragnęła raz na
zawsze wymazać go z pamięci.
- I jeszcze jedno - dodał Rudzielec, kiedy zaczęła zbierać się do
wyjścia. - Możesz teraz trochę częściej chodzić.
Twarz Jane rozchmurzyła się natychmiast.
- A jeździć?
- No, nie przesadzaj. Musisz bardzo uważać. Upadek z konia
mógłby mieć fatalne skutki.
- Nawias mnie nigdy nie zrzucił.
- Co nie znaczy, że nie może tego zrobić.
Zapomniała, że Coltrain sam był doskonałym jeźdźcem i znał
się na koniach jak nikt inny. W czasie studiów dorabiał sobie nawet
występami na rodeo, chociaż nigdy nie traktował tego poważnie.
Lekarz zastanawiał się przez chwilę.
- Dobrze, spróbuj jeździć. Ale bardzo uważaj - dodał. -
Słyszałem, że będziesz reklamowała jakieś ubrania. Czy to prawda?
Jane uśmiechnęła się.
- Pewnie Meg była ostatnio z wizytą u twojej matki, co? -
spytała domyślnie.
Nie doczekała się odpowiedzi. Rudzielec wciąż wlepiał w nią te
swoje zielone oczy.
- Mam reklamować stroje do rodeo, głównie dżinsowe spodnie
i kurtki. Wybieram się nawet w piątek do Victorii na zdjęcia.
Nie zrobiło to na nim specjalnego wrażenia.
- Jak masz zamiar tam się dostać? - spytał.
- Pewnie Tim mnie zawiezie.
Coltrain pokręcił przecząco głową.
- Ja to zrobię - powiedział. - Mam w Victorii konsylium w
sprawie leukemii, którą leczyłem tutaj. Pacjent się przeprowadził i
muszę jechać.
- Jestem umówiona na dziewiątą i mogę zostać w Victorii
ładnych parę godzin - uprzedziła go.
- Znajdę sobie coś do roboty - mruknął.
Jane rozpromieniła się na myśl o wspólnej jeździe z
przyjacielem.
- To wspaniale! Będziemy mogli sobie pogadać. Ciągle brakuje
nam czasu.
- Przyjadę do ciebie po ósmej - powiedział Coltrain, który
również zaczął się uśmiechać.
W tym momencie usłyszeli pukanie do drzwi i po chwili do
gabinetu zajrzała doktor Lou Blakely.
- Przepraszam, ale pan Harris nie chce ze mną rozmawiać o
swoich hemoroidach. Czy mógłbyś…? - Jej spojrzenie padło na Jane.
- Zaraz tam przyjdę - powiedział krzywiąc się, jakby widok Lou
sprawił mu przykrość.
- Nie jesteś dla niej zbyt miły - stwierdziła Jane, kiedy lekarka
zniknęła za drzwiami.
- Tak, wiem - powiedział z roztargnieniem i zamyślił się na
moment.
Kiedy wychodziła, wciąż był zamyślony i pożegnał się z nią w
roztargnieniu. Na wszelki wypadek przypomniała mu o piątku i
wyszła. Rudzielec nigdy się tak nie zachowywał. W miasteczku był
znany z pogodnego usposobienia. Jednak z jakichś względów nie
stosowało się to do Lou. Zachowywał się tak, jakby jej nie znosił.
Dlaczego więc wybrał ją do współpracy?
Poszła na parking, gdzie już czekała na nią Meg z codziennymi
sprawunkami. Droga do domu zajmowała kilkanaście minut. Kiedy
zatrzymały się na podwórku, wypatrująca ich Cherry natychmiast
podbiegła do samochodu. Jej policzki pałały, a oczy świeciły niczym
dwie gwiazdy.
- Udało się! Udało! - krzyczała. - Pobiłam mój własny rekord! 1
wcale się nie bałam! Naprawdę.
Jane wysiadła z wozu i ucałowała dziewczynkę.
- Jestem z ciebie bardzo dumna - powiedziała. - Zobaczysz,
daleko zajdziesz. Czy raczej zajedziesz - dodała z uśmiechem.
W czasie lunchu omawiali najpierw sukcesy Cherry, a potem
Jane nieostrożnie wygadała się, że ma sesję zdjęciową w Victorii.
- To wspaniale! - ucieszył się Tim. - Ale kto cię tam zawiezie? W
zasadzie mógłbym to zrobić, chyba żeby… Todd znalazł trochę
czasu.
Todd siedział pochylony nad talerzem i w milczeniu jadł
ziemniaki. Wyglądał jak nieobecny, chociaż kiedy padło jego imię,
natychmiast uniósł głowę.
- Mogę ją odwieźć, jeśli będzie chciała - rzucił w przestrzeń.
- Dziękuję, nie będzie chciała - powiedziała, przedrzeźniając go,
Jane. - Ma już kierowcę.
- Czyżby! A kogo to? - spytał Tim.
Todd znowu spuścił głowę i zabrał się do jedzenia ziemniaków.
- Rudzielec musi pojechać do Victorii w sprawach służbowych -
wyjaśniła. - Obiecał, że zabierze mnie ze sobą.
Todd odsunął talerz.
- Pójdę już do pracy - oznajmił. - Cały dzień pilnowałem
robotników. Muszę się teraz zająć rachunkami.
Meg spojrzała z wyrzutem na prawie pełny talerz, ale nic nie
powiedziała. Przynajmniej na temat jedzenia.
- Były jakieś pilne faksy do ciebie - zwróciła się do Todda. -
Sprzątałam twój pokój i położyłam je na szafce. Od niejakiej Julii.
- Julii? Jakiej Julii? - zastanawiała się głośno Cherry, nie
zważając na to, że ma pełne usta. - Aaa! - Zrobiła taką minę, jakby
zgadła.
Ojciec kopnął ją pod stołem w kostkę. Cherry wydała kolejny
okrzyk, a następnie przełknęła to, co miała w buzi. Dzięki temu
zyskała trochę czasu i zrozumiała, co ma robić dalej.
- Pewnie bardzo za tobą tęskni - zwróciła się do ojca,
uśmiechając się złośliwie.
- Z całą pewnością - potwierdził Todd.
Nie wątpił, że obłożona pracą i nękana przez klientów Julia
Emory pragnęłaby go jak najszybciej zobaczyć. W interesie swoim i
firmy.
- Hm, muszę do niej zadzwonić. Nie przejmuj się, obciążę
kosztami rozmówcę - po raz pierwszy zwrócił się bezpośrednio do
Jane.
Jane skinęła głową, nie słysząc, co do niej mówi. Więc Todd
miał jakąś dziewczynę! Nie było w tym nic dziwnego! Przecież był
zupełnie normalnym i w dodatku przystojnym mężczyzną!
Kiedy Todd wyszedł, rozmowa potoczyła się swobodniej,
jednak wszyscy mieli wrażenie, że jadalnia stała się nagle pusta. Tim
skończył lunch i wyszedł, a Meg zebrała resztki obiadu i zaniosła je
swoim kurom.
Jane i Cherry zostały same.
- Czy myślałaś kiedyś o tym, żeby wyjść za doktora Coltraina? -
spytała dziewczynka.
- Kiedyś, tak - odparła Jane. - Bardzo go lubię, poza tym
mieliśmy ze sobą wiele wspólnego. Zabrakło nam tylko tego czegoś,
czego potrzeba do wspólnego związku.
- Czyli po prostu nie chciałaś z nim iść do łóżka? -
podsumowała córka Todda.
- Ależ Cherry!
- Przecież nikt nie trzyma mnie pod kloszem. Wiem o wielu
sprawach - powiedziała dziewczynka tonem dorosłej osoby. -
Jednak sama wolałabym zaczekać z tym aż do ślubu. Wiesz, że
niektórzy chłopcy też tak myślą? Na przykład Mark, z mojej klasy,
twierdzi, że dzięki temu nie trzeba się obawiać chorób
wenerycznych.
Jane wydawało się, że źle słyszy.
- Czego?
- Chorób wenerycznych - odparła ze śmiechem Cherry. - Nigdy
o nich nie słyszałaś?
Jane odchrząknęła.
- No tak, słyszałam. Ale prawdę mówiąc, nigdy się tym nie
interesowałam. Ani seksem - dodała po chwili wahania. - Wiesz,
jakoś nigdy nie spotkałam chłopaka, który, który… - szukała
odpowiednich słów.
Cherry wzniosła oczy ku niebu.
- O Boże! Widzę, że będę ci musiała wszystko wyjaśnić -
powiedziała autorytatywnie. - Czy rodzice nie rozmawiali z tobą o
tych sprawach?
Jane już chciała odpowiedzieć, ale w jadalni pojawił się
nachmurzony Todd.
- Jeszcze tu jesteście? - spytał.
- Cześć, tato. Właśnie rozmawiałam z Jane o seksie. Mój Boże, a
wydawało mi się, że to ja jestem zacofana! Dobrze, chyba odłożymy
tę rozmowę. Pójdę teraz do stajni.
Cherry szybko opuściła jadalnię. Todd spojrzał Jane prosto w
oczy.
- Czy musisz rozmawiać o tym z Cherry? Nie lepiej zapytać
mnie?
Jane poczuła, że drży. Zagryzła wargi, żeby się opanować.
Narastał w niej strach, że Todd za chwilę to zauważy.
- Daj spokój! - ucięła krótko.
Ale Todd nie chciał jej dać spokoju.
- Jane! Czego się boisz? Jest nam razem dobrze, pragniemy
siebie… Czegóż więcej chcieć?
- Seks to dla mnie za mało - odparła.
- Jesteś pewna? - spytał, biorąc ją pod brodę.
Nie doczekał się jednak odpowiedzi.
- Tak piękna i tak naiwna - ciągnął. - Chciałabyś, żebym dał ci
gwiazdkę z nieba. Ale ja mogę dać ci tylko rozkosz.
Zbliżył swe usta do jej warg i jednocześnie chwycił ją za rękę.
- Ani się waż! - syknęła Jane, oglądając się w stronę kuchni.
Todd przyciągnął ją lekko do siebie.
- Nie wygłupiaj się. Meg nawet nie zwróci uwagi na to, że się
całujemy. Wszyscy przyjmą to normalnie. Wszyscy - oprócz ciebie.
Jego usta były coraz bliżej. Jane chciała go odepchnąć, ale stała
jak sparaliżowana.
- Nie potrafisz się nawet przyznać przed sobą, że mnie
pragniesz - szepnął Todd. - A przecież pożądasz mnie, pragniesz aż
do utraty tchu.
Chciała zaprzeczyć. Pragnęła wyrwać się i uciec z jadalni. Tak
się jej przynajmniej wydawało.
Todd nie pocałował jej, chociaż jego usta znajdowały się parę
centymetrów od warg Jane.
- Wiem, że mnie pragniesz - szeptał, a jego oddech miał w sobie
woń kawy. - Pocałuj mnie. Pocałuj mnie teraz.
W innych warunkach skwitowałaby śmiechem taką
bezczelność. Jednak teraz jakoś nie mogła tego uczynić. Co gorsza
poczuła, że rzeczywiście ma ochotę pocałować Todda. Tym większą,
im bardziej się od niej oddalał.
W zasadzie trudno było powiedzieć, które z nich wykonało
pierwszy gest. Zdaje się, że z jakichś powodów Jane straciła
równowagę i już po chwili znalazła się w jego ramionach. Todd
zaczął ją pieścić i całować, a ona jęczała z rozkoszy. W końcu, w
przypływie nie tajonego pożądania, przycisnął ją do siebie.
Jane krzyknęła. Nie był to jednak krzyk rozkoszy.
- Co się stało? - spytał, rozluźniając uścisk. - Czy to twój
kręgosłup?
Skinęła głową. Musiała się powstrzymywać, żeby nie prosić go,
by znów ją przytulił.
- Naprawdę nie chciałem cię skrzywdzić!
Jane skinęła głową.
- Ale skrzywdziłeś.
Todd nie wiedział, co ze sobą zrobić. Ręce zaczęły mu się
trząść. Wiedział, że nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby coś stało się
Jane.
- Zaraz zadzwonię po lekarza - powiedział drżącym głosem.
Jane pokręciła głową.
- Nie chodzi mi o to, co stało się teraz - powiedziała. - Mam na
myśli tamtą noc.
Todd odetchnął z ulgą. Jednocześnie stwierdził, że powinien
jeszcze raz przeprosić Jane. Wtedy wypadło to jakoś niezręcznie, a
potem, cóż, starał się jej unikać.
- Przepraszam cię, ale naprawdę nie mogłem się wtedy
powstrzymać. Rzeczywiście prosiłaś mnie, żebym przestał, a ja nie
mogłem. Do tej pory mam z tego powodu wyrzuty sumienia. Ale z
drugiej strony… - urwał na widok jej miny.
- Z drugiej strony? - podchwyciła.
- Wiesz, miałem wrażenie, że jest ci po prostu dobrze. Byłem
pewien, iż uwolniłaś się od jakiegoś ciężaru. Tak wspaniale nam
było wtedy. Pomyśl, że mogłoby tak być zawsze.
Jane poczuła, że znowu zrobiło się jej gorąco. "Zawsze"
znaczyło spędzenie ze sobą kilku nocy, a "dobrze" - częste
zaspokajanie żądzy. Jak on śmiał mówić do niej w ten sposób! I to
teraz, kiedy wydało się, że ma gdzieś dziewczynę, która niczego się
nie domyśla. Tylko ona, Jane, poznała go jak zły szeląg.
- Pocałujesz mnie? - spytał nagle.
- Nie. Nie, Todd. Mam tego dość.
- Więc czego chcesz?
Jane uśmiechnęła się smutno.
- Chcę związku na całe życie - odparła. - I dzieci. Chcę mieć
dzieci.
- Ja już mam dziecko - powiedział sztywno.
Spojrzała mu w oczy. Czy naprawdę jej nie rozumiał, czy też nie
chciał zrozumieć?
- Chodzi mi o własne dziecko. Takie, które nigdy nie tęskniłoby
za tatą.
- Ja chcę ci dać dużo więcej.
Jane pokręciła głową i westchnęła.
- Seks bez miłości jest niczym.
Todd aż zagotował się na to stwierdzenie.
- Zaraz zobaczymy, czy niczym, ty mała hipokrytko! - krzyknął i
wpił się w jej wargi.
Jane nie miała czasu się bronić. Zaczęli się całować długo i
namiętnie i nawet nie zauważyli, że w drzwiach pojawiła się Cherry.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Cherry stała przez chwilę na progu, obserwując całą scenę. W
końcu zauważył ją Todd i odsunął delikatnie Jane.
- Przepraszam, szukałam Meg - powiedziała dziewczynka i
uśmiechnęła się lekko. - Nie przeszkadzajcie sobie.
Jane zaczerwieniła się niczym piwonia i spuściła wzrok. Córka
Todda też się zmieszała i wybiegła na podwórko. Nawet Todd nie
wyglądał teraz na zbyt pewnego siebie.
- Przepraszam - powiedział. - Zdaje się, że znów popełniłem
głupstwo.
Jane nie wiedziała, o co mu dokładnie chodzi, więc pozostawiła
tę wypowiedź bez komentarza. Odsunęła się tylko od Todda i
usiadła. Dopiero teraz poczuła ból kręgosłupa. Todd patrzył na nią
tak, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze. W końcu jednak zgarnął
papiery ze stołu i zaczął się wycofywać.
- Jeszcze raz przepraszam - powiedział, nawet na nią nie
patrząc. - Zajmę się teraz pracą.
Jane nie reagowała. Usłyszała tylko odgłos zamykanych drzwi,
co napełniło ją smutkiem. Już chciała się rozpłakać, kiedy do pokoju
wśliznęła się jakaś postać. Jane z nadzieją podniosła głowę.
- Cherry?!
- Przepraszam, widziałam, jak ojciec wychodził. Ja naprawdę
nie chciałam - tłumaczyła się dziewczynka. - O Boże! Nigdy nie
widziałam, żeby tata kogoś całował. Nawet mamę, kiedy byłam
mała.
Jane zarumieniła się aż po korzonki włosów.
- Nie, Cherry. To była… - szukała odpowiedniego słowa -
pomyłka.
Cherry uśmiechnęła się do niej przyjaźnie. Chciała dać do
zrozumienia, że nie ma nic przeciwko temu.
- Ee tam - powiedziała. - Jaka pomyłka? Powiedz lepiej, czy ci
się podoba?
- Kto?
- Tata, oczywiście - odparła Cherry. - Wszystkie moje koleżanki
się w nim kochają.
Jane pokręciła głową.
- Nie, Cherry. Nie powinnaś z tym wiązać żadnych nadziei.
Przede wszystkim, gdybym kogoś pokochała, chciałabym wyjść za
niego za mąż, a twój ojciec nie chce słyszeć o małżeństwie.
- O! - Mina Cherry natychmiast zrzedła.
- Naturalnie wciąż jesteś moją przyjaciółką. Prawda?
Dziewczynka z trudem zdobyła się na uśmiech.
- Jasne - powiedziała.
Jane spędziła w Victorii prawie cały dzień. Rudzielec odbył
swoje spotkanie i czekał na nią cierpliwie. Ona natomiast pozowała
do zdjęć w różnych strojach firmy Slim Togs. O dziwo, nawet jej się
to spodobało. Zwłaszcza że fotograf i Micki bardzo dbali o to, żeby
jej nie męczyć. Jane nawet nie zauważyła, jak szybko upływa czas.
- To chyba już wszystko - stwierdziła w końcu Micki. - Jack
mówił, że świetnie mu poszło. Powinien mieć wspaniałe zdjęcia.
Oczywiście skontaktujemy się z tobą, kiedy dokonamy wyboru.
Poza tym dobrze by było, gdybyś pokazała się na promocji tych
nowych ubrań w naszym sklepie i może na jakimś rodeo.
- Nie ma problemu. Fajnie mi się pozowało. A poza tym te
rzeczy są naprawdę dobre - powiedziała Jane, przesuwając dłonią
po zdobionej cekinami kurtce.
- My też jesteśmy bardzo zadowoleni ze współpracy. Jesteś
urodzoną modelką - pochwaliła ją Micki i zamyśliła się na chwilę. - A
co u Todda? Został na ranczu?
Jane skinęła głową.
- Tak. Ciągle ma jakieś nowe pomysły. Moi ludzie przestali już
na mnie zwracać uwagę. Słuchają tylko jego. Będę miała kłopoty z
dyscypliną, kiedy wyjedzie.
- Czyżby miał taki zamiar? - spytała Micki.
- Nie. Jeszcze nie.
Jane z trudem osiągnęła względny spokój ducha. Starała się nie
myśleć o Toddzie i o tym, co się stało. Teraz pytania Micki wytrąciły
ją z równowagi.
- Jest bardzo przystojny - Micki drążyła temat, mimo że na jej
twarzy pojawiły się ślady smutku. - Pewnie ma mnóstwo różnych
dziewczyn.
- Pewnie tak - potwierdziła Jane. - Niektóre nawet przysyłają
mu faksy.
Micki zaśmiała się, ale wypadło to raczej ponuro.
- Zdaje się, że nie mam żadnych szans. A ty? Miałabyś na niego
ochotę?
- Przede wszystkim nie lubię kolejek - odparła wykrętnie Jane.
Micki smutno pokiwała głową.
- No tak, kiedy w końcu zjawia się ktoś taki jak Todd, zawsze
otoczony jest wianuszkiem kobiet. Myślę, że w końcu zostanę starą
panną.
W jej głosie było tyle smutku, że Jane poczuła, iż po- -winna ją
jakoś pocieszyć:
- Małżeństwo to nie wszystko - powiedziała. - Możesz przecież
jeszcze zostać szefową swojej firmy.
Micki skinęła głową, ale smutek w jej oczach wcale nie zniknął.
- To możliwe - stwierdziła, nabrawszy powietrza w płuca. -
Tyle że mam mały sekret. Po prostu uwielbiam życie domowe.
Gotowanie obiadów, prasowanie koszul, dzieci.
- Chciałabyś być kurą domową? - spytała z niedowierzaniem
Jane.
- Oczywiście. Ale nie mów o tym nikomu, bo będą się ze mnie
śmiali - poprosiła Micki. - Wiesz, lubię moją pracę, zarabiam
fantastycznie, ale raz na jakiś czas miałabym ochotę się z kimś
pokłócić.
- Nie chcesz być sama - domyśliła się Jane.
- A kto chce?
- Czasami nie mamy wyboru.
Obie panie zamyśliły się na chwilę. Nie była to pogodna
zaduma. Wręcz przeciwnie, mimo młodego wieku myślały o starości
i samotności.
Pierwsza ocknęła się Micki.
- Wszystko będzie dobrze - powiedziała, nie bardzo wiedząc,
czy mówi o zdjęciach, czy też ich przyszłym życiu. - Zadzwonię do
ciebie w połowie przyszłego tygodnia. Trzymaj się. 1 życzę miłej
podróży.
- Dzięki.
Jane zeszła do holu i odszukała w torebce kartkę, na której
Coltrain zapisał jej swój numer telefonu w szpitalu. Zadzwoniła do
niego, żeby powiedzieć, że już jest gotowa. Rudzielec pewnie
zanudził się na śmierć do tej pory.
Nie pojechali jednak z powrotem na ranczo. Coltrain wysadził
ją przed najlepszą restauracją w Victorii.
- Czas na kolację - oznajmił.
- Daj spokój - usiłowała protestować. - Nie jestem odpowiednio
ubrana.
- I cóż z tego? Ja też nie. - Miał na sobie sportową marynarkę i
koszulę bez krawata. - Niech się gapią, jeśli mają na to ochotę.
Jane roześmiała się głośno. Przypomniały jej się różne
ekstrawagancje Rudzielca jeszcze z czasów szkolnych. Chyba
przywykł do tego, że i tak się wyróżnia z racji płomiennej czupryny,
i wygłupy stały się dla niego chlebem powszednim. Potem, na
studiach, stał się bardziej stateczny. Pewnie zrozumiał, że lekarz
powinien być kimś budzącym szacunek, a nie prowokującym do
śmiechu.
- Dobrze, idziemy - zdecydowała Jane.
Usiedli przy małym stoliku i zamówili kraby oraz krwiste
befsztyki, a na deser specjalność zakładu - lodowy torcik pokryty
warstwą czekolady.
- Będę pamiętała ten deser do końca życia - powiedziała, kiedy
już jechali do domu. - Dawno nie jadłam czegoś tak wspaniałego.
- Ja też - mruknął Coltrain.
Kiedy prowadził, skupiał się całkowicie na tej czynności. Być
może taki był też, kiedy operował. Zrobił specjalizację z chirurgii
miękkiej, nabył biegłości w operacjach płuc, jednak w końcu
zdecydował się na prowadzenie praktyki internistycznej w
rodzinnym mieście. Dlaczego? Jane nie miała zielonego pojęcia.
- Czy chciałbyś mieć dzieci? - spytała.
- Jasne. Masz w związku z tym jakąś propozycję?
Jane zarumieniła się. Nie po raz pierwszy tego dnia.
- Nie wygłupiaj się. Po prostu pytam.
Coltrain zerknął na nią i o mały włos nie zjechał na pobocze. Na
drodze prawie nie było ruchu. Nic im w tej chwili nie groziło.
- Wiesz, że mówię poważnie. Wystarczyłoby jedno twoje słowo,
a… - zawiesił głos. - Lubię dzieci i sprawdziłbym się jako mąż. Mamy
ze sobą więcej wspólnego niż wielu ludzi, którzy zdecydowali się na
małżeństwo.
- Tak, brakuje nam tylko jednego.
Coltrain pokiwał głową, wypatrując czegoś na drodze.
- Szkoda - szepnął.
Zwolnił trochę. Ręka Jane odnalazła jego dłoń, spoczywającą na
dźwigni zmiany biegów.
- Nie przejmuj się. Zawsze będziesz moim najlepszym
przyjacielem - próbowała go pocieszyć.
- Szkoda, że wolisz Burke'a.
Nie zaprzeczyła. Spuściła tylko głowę i cofnęła dłoń.
- Ale on ma ochotę jedynie na romans i szybkie rozstanie.
- A ty? - spytał Coltrain.
- Na małżeństwo i gromadkę dzieci - odparła, starając się
panować nad głosem.
- Może on też chce tego samego, tylko mu się wydaje, że jest
inaczej.
Jane pokręciła przecząco głową i uśmiechnęła się gorzko do
swoich myśli.
- Zdaje się, że ma dosyć małżeństwa - stwierdziła. - Nie sądzę,
by ktoś taki mógł być dobrym mężem. A jednak… - nie dokończyła
zdania i spuściła głowę.
Rudzielec dostrzegł nieszczęśliwą minę, a następnie położył
dłoń na jej udzie w geście pocieszenia.
- Ze względu na twoje migreny nie polecałbym ci pigułek
antykoncepcyjnych - powiedział. - Są jednak inne sprawdzone
metody.
- Ależ, Rudzielcu! - wykrzyknęła.
- Nie ma się na co oburzać. Powinnaś już dorosnąć.
Przynajmniej zostaną ci piękne wspomnienia. To też jest coś warte.
- Zaskakujesz mnie.
Coltrain uśmiechnął się smutno.
- Sam siebie również - powiedział - Jednak powinnaś pamiętać,
że seks jest wspaniałym uzupełnieniem miłości. Być może Burke nie
chce się z tobą ożenić, ale jestem pewien, że cię kocha.
- Co?!
- Myślę, że ty również o tym wiesz - odparł spokojnym głosem.
- Przecież od samego początku był o mnie zazdrosny. Kocha cię, to
jasne.
- Może chodziło mu tylko o seks?
Rudzielec skinął głową. Minęli zagrodę Desherów, znajdującą
się po drodze do rancza. Za chwilę powinni skręcić, a dalej jechać
prosto przed siebie.
- Możliwe, chociaż mało prawdopodobne - stwierdził po chwili
namysłu. - Ten Burke za bardzo się o ciebie troszczy. Ma złe
doświadczenia małżeńskie i dlatego nie chce się żenić powtórnie.
Trzeba o niego walczyć, Jane. Czy jesteś na to zdecydowana?
- Walczyć? - Jane zrobiła zdziwioną minę. - Nazywasz to walką?
Nie, nie potrafię zabiegać o względy mężczyzn. Od tego przecież jest
małżeństwo.
Rudzielec nie protestował.
- Zgadzam się - powiedział. - Pomyśl jednak, że małżeństwo jest
tylko kwestią czasu. On cię kocha. Poza tym mam wrażenie, że
Burkę jest bardzo konserwatywny. No i ma jeszcze córkę, o której
musi myśleć.
- Powiedział, że nigdy się już nie ożeni.
- Prezydent mówił, że nie zwiększy podatków.
Jane spojrzała koso na przyjaciela i wybuchnęła śmiechem, Był
to pierwszy objaw rozbawienia od chwili incydentu z Toddem.
- Dobrze, wcale nie musisz poświęcać dla niego swoich ideałów
- ciągnął Coltrain ugodowym tonem. - Ale są chyba jakieś sposoby
na zainteresowanie mężczyzny bez konieczności pójścia z nim od
razu do łóżka?
- Pewnie są - rzuciła w przestrzeń.
Spojrzała na Coltraina. Czy to możliwe, żeby był aż tak
szlachetny? Nie przypuszczała, że będzie chciał jej pomóc. W
każdym razie nie w tej sprawie. I to na chwilę po tym, jak niemal się
jej oświadczył. Tak, jest prawdziwym przyjacielem. Wiedziała, że
może na niego liczyć.
- Opowiedz mi o tych zdjęciach - poprosił, chcąc zmienić temat.
- Nie wymęczyli cię za bardzo?
- Skądże. Było bardzo fajnie.
Jane zaczęła opowiadać o tym, co działo się w czasie sesji
zdjęciowej. Nie trwało to jednak długo, ponieważ już po chwili
znaleźli się na terenie rancza. Ściemniało się. Na ganku przed
domem paliło się światło. Jane podziękowała przyjacielowi i sama, o
własnych siłach weszła po schodkach na ganek. Tam powitał ją
Todd.
- Gdzie byłaś? - spytał natarczywym tonem.
- Na kolacji z Rudzielcem.
Spojrzał na zegarek.
- A potem?
- Potem kochaliśmy się w samochodzie i siadły nam wszystkie
cztery opony - wyjaśniła.
Todd zaniemówił. Przez chwilę stał jak rażony gromem, a
następnie wybuchnął śmiechem.
- Doprawdy!
Jane dotknęła dłonią przodu jego białej koszuli. Czyżby włożył
ją specjalnie dla niej? Od tej pory chciała być z nim absolutnie
szczera.
- Nie mogłabym się kochać z kimś innym - powiedziała z
prostotą - ponieważ kocham ciebie.
Serce podeszło mu do gardła. Oto stał przed nim jego ideał -
wspaniała, kochająca dziewczyna. Dotknął jej pszenicznych włosów,
a następnie pogładził Jane po policzku.
- Ja też cię kocham - powiedział ku własnemu zaskoczeniu. - Od
samego początku. Nie mogłoby być nam ze sobą tak wspaniale,
gdyby nie łączyło nas uczucie. To zupełnie jasne.
- Tak - szepnęła.
Todd przytulił ją do siebie. Chciał ją mieć przy sobie. Czuć ją tak
jak pamiętnej nocy, kiedy ziściły się jego marzenia.
- Czy… czy zmieniłaś zdanie? - spytał, gładząc czule jej plecy.
- Coltrain nie chce mi dać pigułek antykoncepcyjnych,
ponieważ mam bóle głowy - powiedziała.
Todd zesztywniał. Nie mógł uwierzyć własnym uszom.
- Co?! Rozmawiałaś z tym konowałem na temat pigułek?!
- To raczej on ze mną rozmawiał - wyjaśniła Jane. - Wie, że cię
kocham.
Gniew zaślepił go na chwilę. Puścił Jane i odstąpił od niej na
krok. Wystarczyło jednak, że na nią spojrzał, a już w jego sercu
pojawiły się cieplejsze uczucia.
- Więc nie możesz przyjmować pigułek? - spytał.
- Tak, z powodu migreny. Dlatego ciągle musielibyśmy się
liczyć z tym, że mogę zajść w ciążę.
- Zabezpieczyłem się ostatnio.
- Tak, wiem. - Jane skinęła głową. - Jednak różne rzeczy mogą
się zdarzyć. To nie jest stuprocentowe zabezpieczenie.
Todd musiał jej przyznać rację. Patrzył na nią i zastanawiał się,
czy chciałby mieć z nią dziecko. Nie, to byłaby katastrofa. Nie
potrafiłby opuścić matki swego dziecka. Ślicznej malutkiej
blondyneczki, której mogliby urządzać przyjęcia urodzinowe, tak
jak kiedyś Cherry, albo, jeszcze lepiej, chłopca, którego nauczyliby
jeździć konno, rzucać lassem i w ogóle wielu różnych sztuczek.
Jane milczała.
- Dlaczego nic nie mówisz?
- Powiedziałam już wszystko - odparła. - Nie chciałabym, żebyś
myślał, że pragnę cię złapać w pułapkę.
Spojrzał w jej smutne oczy, a następnie dotknął policzka. Był
mokry.
- Marie nie chciała mieć ze mną dziecka - powiedział z
namysłem. - Oboje byliśmy wtedy pijani. Wiedziałem, że bierze
pigułki, ale była na tyle roztargniona, że często o nich zapominała.
Tylko dlatego urodziła się Cherry.
- Todd! Na miłość boską!
- Jesteś zaszokowana? - spytał. - Niektórzy ludzie po prostu nie
chcą mieć dzieci. Tak jak moja była żona - dodał po chwili.
- Mam nadzieję, że nie powiedzieliście o tym Cherry!
- Prosiłem Marie, żeby tego nie robiła. Zresztą ona na swój
sposób kocha córkę.
- A ty?
Uśmiechnął się, ale bardziej do siebie niż do niej.
- Jak możesz pytać? Pamiętam, kiedy pierwszy raz zobaczyłem
tę kruszynę. Aż trudno uwierzyć, że wyrosła już na taką pannicę.
Znowu spojrzeli sobie w oczy. Były jakby rozświetlone
wewnętrznym blaskiem. Obojgu towarzyszyły podobne myśli. Ż tym
że jedne dotyczyły dziecka już narodzonego, a drugie - tego, które
dopiero mogłoby przyjść na świat. W końcu jednak Todd pokręcił
głową.
- Przecież na razie w ogóle nie powinnaś mieć dzieci -
przypomniał jej. - Ze względów zdrowotnych.
- To przecież nie będzie trwało wiecznie - stwierdziła. - Poza
tym byłabym gotowa podjąć ryzyko.
Todd znowu posłał jej spojrzenie pełne czułości. Wzruszyło go
to, że właśnie z nim.
- No, no, nie wywołuj wilka z lasu - powiedział pełnym ciepła
głosem.
Jane pokręciła głową.
- Przecież nic się nie stało.
Czy mu się zdawało, czy też wyczuł w jej głosie nutkę
rozczarowania? Czyżby Jane chciała zajść w ciążę? W jej stanie? Nie,
to niemożliwe.
- Odnoszę wrażenie, że trochę tego żałujesz - rzucił, chcąc
zbadać jej reakcję. Ku jego zaskoczeniu była ona dość gwałtowna.
- To nie twoja sprawa! Przynajmniej nie musisz mieć wyrzutów
sumienia. Będziesz mógł wrócić do pracy w Victorii, a ja zrobię
majątek na reklamie jakichś ciuchów. Oboje będziemy zadowoleni.
- Czy wyjdziesz za Coltraina? - zapytał, spuściwszy smętnie
głowę.
- Niestety, nie kocham go - odparła ze smutkiem. - Gdybym go
kochała, natychmiast bym to zrobiła.
Todd tylko pokiwał głową.
- Wciąż cię pragnę - powiedział. - Będę na ciebie czekał.
- Obawiam się, że nic z tego nie wyjdzie, Todd.
Zostawiła go na ganku i weszła do środka. Teraz chciała się
tylko wykąpać. Ona też go pragnęła, jednak nie darowałaby sobie,
gdyby Todd musiał się z nią ożenić z powodu dziecka. A że ożeniłby
się, tego była zupełnie pewna. Znała się na ludziach i wiedziała, że
trudno byłoby znaleźć kogoś uczciwszego i bardziej opiekuńczego
niż Todd Burke.
W następny piątek Todd odwiózł Cherry do matki. Sam
również miał zamiar zatrzymać się na jakiś czas w Victorii, żeby
załatwić najbardziej pilne sprawy zawodowe. Poza tym chciał
zapomnieć o Jane. Pragnienie, jakie odczuwał, potęgowało się, gdy
była tuż obok.
Pomachał córce na pożegnanie, a następnie omal nie wjechał
na wypielęgnowany trawnik przed białym domem w stylu
wiktoriańskim, w którym Marie mieszkała ze swoim nowym
mężem, Williamem.
- Co się stało twojemu ojcu? - spytała Marie córkę.
- Wygląda na wyprowadzonego z równowagi.
- To pewnie z powodu Jane - odparła Cherry. - Przyłapałam ich
na tym, jak się całowali. Naprawdę tak było - dodała, widząc wyraz
niedowierzania w oczach matki.
Marie zaprowadziła ją na przestronny taras, wypielęgnowany
tak, jak cała posiadłość. Cherry spojrzała na swoje buty. No tak,
znowu zapomniała je wyczyścić. Jak zwykle. I mama będzie się
gniewać, też jak zwykle. Czemu wszystko w tym domu musi być
takie czyste i ładne? Dlaczego nie można traktować pewnych rzeczy
normalnie?
Jednak Marie się nie gniewała, a to dlatego, że nie zauważyła
śladów na czystej podłodze. Myślami błądziła gdzie indziej.
- Przecież mówił, że nie chce się żenić - rzuciła w zadumie. -
Zarzekał się, że nigdy w życiu.
- Nigdy nie mów nigdy - powiedziała Cherry, a następnie
uśmiechnęła się, zadowolona, że uniknie kazania na temat
obowiązku utrzymywania domu w czystości. - Jane uczy mnie jazdy.
Jest wspaniała. Chciałabym być taka jak ona.
Marie poczuła kolejne ukłucie zazdrości. Tym razem było
jednak o wiele boleśniejsze. O ile mogła się już nie przejmować
byłym mężem, gdyż nie zależało jej na zdobyciu jego miłości, o tyle,
wraz z upływem lat, miłość Cherry stawała się dla niej coraz
ważniejsza. Marie znała jeden sposób, żeby ją sobie zaskarbić.
- Jutro wybierzemy się na zakupy - powiedziała, klasnąwszy w
ręce. - Co ty na to?
I tym razem reakcja córki zaskoczyła ją boleśnie. Cherry
westchnęła, zrobiła znudzoną minę, spojrzała gdzieś nad jej głową i
w końcu bąknęła:
- Może być.
Marie załamała ręce.
- W twoim wieku powinnaś przede wszystkim myśleć o
strojach - powiedziała. - Chyba lubisz się ładnie ubierać, moja
panno?
- Lubię - potwierdziła Cherry. - Przynajmniej w stroje do rodeo.
Matka wzniosła oczy ku niebu, natomiast Cherry, natchniona
niespodziewaną myślą, nagle się ożywiła.
- Ale skoro już będziemy na zakupach, to może wstąpimy do
księgarni - powiedziała. - Chciałabym kupić parę książek
medycznych i podręcznik do nauki jazdy konnej.
- Książki?! Przecież to strata czasu!
- Ależ mamo! Przecież chcę studiować medycynę!
Marie pogładziła córkę po ramieniu.
- Jesteś jeszcze bardzo młoda, kochanie. Na pewno zmienisz
zdanie.
Cherry odsunęła się od niej.
- Jane mówi co innego. Uważa, że powinnam rozwijać swoje
zainteresowania. Nawet gdybym później zdecydowała się na inne
studia, to i tak co nieco zostanie mi w głowie.
- Dosyć mam już tej całej Jane! Jak ty do mnie mówisz?! Jestem
przecież twoją matką! - oburzyła się Marie.
Cherry natychmiast spokorniała. Wbiła wzrok w podłogę i
bąknęła:
- Przepraszam, mamo.
Marie objęła córkę ramieniem.
- Chodź, kochanie. Napijemy się herbaty. Miałam dziś od rana
wiele zajęć.
Ciekawe, co robiła? zastanawiała się Cherry. Pewnie
przymierzała jakąś suknię albo układała wieczorne menu. Życie
matki wydawało jej się puste. Całkowicie wypełniały je spotkania
towarzyskie i zawodowe, w czasie których robiło się to samo i
wypowiadało te same zdania.
Co innego Jane. Nawet kiedy poruszała się o kulach, zawsze
starała się jakoś urozmaicić swoje życie. A poza tym te rozmowy!
Nawet w czasie zwykłej pogawędki przy herbacie można było
usłyszeć coś ważnego.
Nagle zrobiło jej się cieplej na sercu. Pomyślała, że być może
spotka ukochaną nauczycielkę w czasie tego weekendu w Victorii.
Wiązało się to z kontraktem reklamowym Jane, ale Cherry nie
pamiętała, o co dokładnie chodziło. Nieważne. Najważniejsze, że
będzie mogła ją spotkać.
Cherry zaczęła rozmyślać o Jane i po jakimś czasie stwierdziła,
że nic miałaby nic przeciwko temu, żeby mistrzyni rodeo została jej
macochą.
Cherry nawet nie sądziła, że tak szybko ujrzy przyjaciółkę. Co
prawda nie spotkała jej w Victorii, ale Marie i William zostali w
ostatniej chwili zaproszeni na ważne przyjęcie, które miało trwać
do późna w nocy, i dlatego zdecydowali, że Cherry musi wrócić na
ranczo.
Marie zadzwoniła nawet do byłego męża, żeby go o tym
uprzedzić, ale Todd załatwiał właśnie jakieś sprawy z klientami. Nie
miała wyboru. Wyprowadziła więc srebrnego mercedesa z garażu i
wskazała córce miejsce obok siebie. Pomyślała, że nie ma tego
złego, co by na dobre nie wyszło, i oto nadarza jej się okazja, żeby
przytrzeć nieco nosa uwielbianej przez córkę kobiecie.
- Czy ta Jane wie, jaki Todd jest bogaty? - spytała zdawkowym
tonem.
- Nie, tata nic jej nie powiedział - odparła Cherry. - To jest nasz
sekret. Wie tylko, że tata pracuje w firmie komputerowej w Victorii.
- Po co ta cała mistyfikacja?
- Tacie było żal Jane - odparła, nie zastanawiając się, dlaczego
matka wypytuje ją o szczegóły. - Miała kłopoty ze zdrowiem, prawie
nie mogła chodzić, a ranczo było w opłakanym stanie. Dlatego tata
przyjął tę pracę. Nie chciał jednak, żeby Jane myślała, że się nad nią
lituje. To bardzo szlachetnie z jego strony, prawda?
- Prawda, prawda - powiedziała z roztargnieniem Marie. -
Mówiłaś, że to ranczo teraz kwitnie. A skąd ta Jane wzięła na to
pieniądze? Miała jakieś oszczędności?
Cherry z zapałem pokręciła głową.
- Tata mówił, że stała na krawędzi bankructwa. To on załatwił
jej pożyczkę.
Cherry paplała przez całą drogę, a Marie skrzętnie zbierała
wszystkie informacje na temat rywalki. Tak, rywalki.
Nie potrafiła inaczej myśleć o Jane. O ile gotowa była oddać jej
Todda (mimo iż w głębi ducha wciąż sądziła, że należy do niej), o
tyle o córkę miała zamiar walczyć jak lwica.
- O, konie! - krzyknęła Cherry. - Popatrz, jakie wspaniałe!
- W zasadzie mogłabyś spędzić ze mną część wakacji. - Matka
zignorowała pełne entuzjazmu okrzyki. - Wybieramy się z
Williamem do Nassau i na Jamajkę, a może nawet na Martynikę.
- Och, byłoby fajnie - westchnęła Cherry. - Ale w sierpniu muszę
przygotowywać się do rodeo. Szkoda byłoby zaprzepaścić tyle
pracy. Poza tym mam wspaniałego konia. Nazwałam go…
- Och, konie, konie! - przerwała jej matka. - Nic, tylko te brudne
zwierzęta!
- Konie są bardzo czyste - szepnęła Cherry, czując, że zbiera się
jej na płacz.
Wjechały na podwórko i zatrzymały się z piskiem opon. Marie
otworzyła drzwiczki po swojej stronie. Od razu poznała Jane, która
rozmawiała z jakimś zasuszonym, brodatym staruszkiem.
Naburmuszona Cherry wygramoliła się ze swego miejsca.
Jane podeszła do nich. Poruszała się wolno, lecz sprawnie. Nie
miała żadnego makijażu, ale nie szkodziło to jej urodzie. Wręcz
przeciwnie - podkreślało naturalną czerwień warg i wspaniały
błękit oczu. Marie od razu zrozumiała, dlaczego Todd mógł się w
niej zakochać.
- Jane, to moja mama. Mamo, to Jane.
Marie uśmiechnęła się sztucznie.
- Miło mi panią poznać - powiedziała zdawkowo. - Tyle o pani
słyszałam.
- Proszę mi mówić po imieniu - powiedziała Jane i uścisnęła jej
dłoń. Następnie objęła Cherry i ucałowała ją gorąco w oba policzki. -
Brakowało mi ciebie - szepnęła.
- Ja też tęskniłam - powiedziała dziewczynka.
Marie zamarła. Gniew, który w niej wzbierał, nie mógł znaleźć
ujścia.
- Może napije się pani herbaty? - zaproponowała Jane.
- Och, mów mi Marie - zrewanżowała się, z trudem starając się
nadać głosowi naturalne brzmienie. - Przecież jesteśmy prawie
rodziną.
Jane spłoniła się, ale nic nie powiedziała. Zaprosiła matkę i
córkę do salonu, a następnie poprosiła Cherry, żeby przypomniała
Meg o herbacie i ciasteczkach. Dziewczynka wybiegła w podskokach
z pokoju.
Marie rozejrzała się dokoła. To, co zobaczyła, wcale jej nie
zachwyciło. Stare meble w różnych stylach, wyblakłe tapety,
skrzypiąca podłoga. Jane poprosiła ją, żeby usiadła.
- Piękne mieszkanko - rzuciła Marie w stronę gospodyni. - Nie
spodziewałam się czegoś takiego.
- Och, to nic nadzwyczajnego. Przede wszystkim wymaga
remontu.
- W ogóle spodziewałam się czegoś innego - ciągnęła Marie, nie
zważając na jej słowa. - Zwłaszcza kiedy mój mąż, mój były mąż -
poprawiła się ze słodkim uśmiechem - powiedział mi, że ma zamiar
pomóc bezbronnej kalece.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Początkowo Jane miała wrażenie, że się przesłyszała. Potem
jednak, kiedy spojrzała w chłodne oczy Marie, zrozumiała, że nie ma
kłopotów ze słuchem.
- Nie jestem kaleką - powiedziała dumnie. - To tylko czasowa
niedyspozycja.
- Och, przepraszam. Pewnie źle zrozumiałam. To zresztą jest
bez znaczenia. Miło ze strony Todda, że zechciał się tobą zająć.
Rzadko się zdarza, żeby multimilioner i właściciel olbrzymiej firmy
komputerowej poświęcał czas jakiemuś zadłużonemu ranczu.
Jane nie ruszała się i na moment przestała oddychać. Patrzyła
tylko na rozmówczynię nie widzącym wzrokiem.
- Słu… słucham?
Z kolei Marie wyraziła zdziwienie, uniósłszy w górę swoje
cienkie, wyskubane brwi.
- Nie wiedziałaś? Naprawdę nie wiedziałaś? - dopytywała się z
ironicznym uśmieszkiem. - To zadziwiające. Jego zdjęcia pojawiają
się regularnie w pismach poświęconych gospodarce. No, ale pewnie
nie czytasz tego rodzaju rzeczy - dodała, spoglądając na leżący na
stoliku miesięcznik poświęcony hodowli koni.
- Nie, nie czytam - wybąkała Jane.
- Todd musiał się nieźle bawić, udając zwykłego księgowego -
ciągnęła Marie, sadowiąc się wygodniej na kanapie. - Chociaż, z
drugiej strony, dziwię się, że przystał na takie warunki. - Wskazała
dłonią wnętrze pokoju. - Przywykł do luksusowego rollsa i ferrari.
No i własnego szofera.
- Szofera? - powtórzyła bezwiednie Jane.
Efekty ataku przeszły najśmielsze oczekiwania Marie. Nie
spodziewała się, że właścicielka rancza będzie tak zdruzgotana.
Sądziła raczej, że wiadomość o bogactwie Todda ucieszy ją i
jednocześnie skłoni do wyjaśnień.
- Tak, moja droga. Trudno przecież, żeby sam prowadził.
- Ale przecież Todd zajmuje się książkami, prowadzi rachunki…
- usiłowała argumentować.
Marie skinęła głową.
- O tak, zna się na tym świetnie - stwierdziła. - Jest geniuszem w
sprawach dotyczących finansów. Zwłaszcza że nie skończył żadnych
studiów.
- Ale dlaczego? Dlaczego nic mi nie powiedział?
- Pewnie bał się, że zakochasz się w jego pieniądzach - odparła
Marie. - Miał w tym względzie pewne doświadczenia, a ty - coś
niebezpiecznie błysnęło w oczach Marie - miałaś chyba problemy
finansowe.
Siedząca do tej pory sztywno Jane wstała i spojrzała groźnie na
gościa.
- Poradziłabym sobie - powiedziała. - I nie potrzebuję niczyjej
litości.
- Oczywiście, chociaż dzięki Toddowi wszystko poszło chyba
nadzwyczaj dobrze - rzuciła Marie.
Jane pobladła i zacisnęła pięści. Już chciała coś powiedzieć,
kiedy przeszkodziły jej odgłosy kroków za drzwiami, zza których po
chwili wyłoniła się roześmiana Cherry.
- Jane, Meg powiedziała, że jeśli chcecie… - Spojrzała na obie
kobiety i słowa zamarły na jej ustach. - C… co się tutaj stało?
Cherry skierowała oskarżycielskie spojrzenie na matkę. Marie
nie wytrzymała tego i wstała, zakładając ręce na piersi, jakby mogło
ją to chronić przed gniewem córki.
- Co jej powiedziałaś? - Cherry skierowała te słowa
bezpośrednio do matki.
Marie wyprężyła pierś.
- Tylko prawdę - odparła. - I tak by się w końcu o wszystkim
dowiedziała.
- O tacie?
Marie zdołała tylko skinąć głową. Jej pokłady pewności siebie
topniały z minuty na minutę. Zwłaszcza że Jane rzeczywiście
wyglądała kiepsko. Bladość nie chciała ustąpić i widać było, że
cierpi.
- Chyba już pójdę - powiedziała Marie drżącym głosem i
sięgnęła po torebkę.
- To dobry pomysł, mamo - stwierdziła chłodno Cherry. - Zanim
przyjedzie tata.
Marie zagryzła wargi. O tym też nie pomyślała. Jeszcze jedna
komplikacja.
- Przepraszam, nie chciałam…
- Po prostu wyjdź - przerwała jej córka. - Im szybciej, tym
lepiej.
Jane skinęła głową, chcąc dać znak, że w pełni się z tym zgadza.
- Ależ Cherry! Przecież jestem twoją matką! - wykrzyknęła
Marie, czując, że twarz oblewa jej gorący rumieniec.
- Wiem. I wstyd mi z tego powodu - odparowała Cherry. - Nigdy
nie czułam się gorzej.
Marie wciągnęła głęboko powietrze. Policzki ją paliły, a łzy
same nabiegły do oczu.
- Ja tylko chciałam… - szepnęła, czując, że nie ma co liczyć na
zrozumienie. I słusznie. Cherry odwróciła się do niej plecami, a ta
Jane, która ukradła jej miłość córki, nie posunęła się co prawda do
tego, ale wciąż stała blada jak płótno. Marie chwyciła torebkę i
wybiegła na podwórze. Gorące łzy płynęły po jej policzkach.
Jane dopiero teraz poczuła, że opuszcza ją gniew. Za to plecy
znowu zaczęły ją boleć, chociaż nie robiła przecież niczego, co
wymagałoby wysiłku. Usiadła więc ciężko na fotelu i spojrzała na
tkwiącą przy oknie dziewczynkę.
- Pojechała - rzuciła Cherry.
- Czy to wszystko prawda? - spytała Jane. - Czy twój ojciec jest
właścicielem firmy i ma drogie samochody? I czy poświęca swój
cenny czas na ratowanie mojego rancza?
- Tak, to prawda - przyznała z westchnieniem Cherry. - Ale nie
wiem, co ci mama nagadała. W jakim świetle to przedstawiła.
Obawiam się, że sama ją sprowokowałam, opowiadając o tobie.
Zdaje się, że jest po prostu zazdrosna.
Jane pokiwała smętnie głową. Dotarło do niej tylko to, że
Cherry wszystko potwierdza. Nie zastanawiała się nawet nad tym,
że dziewczynka mówi wyjątkowo dojrzale jak na swój wiek.
- Tak, nawet coś podejrzewałam - powiedziała do siebie. -
Wydawało mi się dziwne, że zatrudnia się u innych, zamiast założyć
własną firmę. Oszukał mnie. Nabrał jak dziecko.
Cherry wyciągnęła rękę, jakby chciała dotknąć przyjaciółki, ale
po chwili zrezygnowała.
- Naprawdę nie chciał cię skrzywdzić, Jane - powiedziała. -
Chodziło mu tylko o to, żeby ci pomóc. Początkowo nie chciał mówić
o firmie, a potem jakoś się tak ułożyło. Jednak zapewniam, że mu na
tobie zależy.
Zależy! Powiedział przecież, że ją kocha! Ale nie oszukuje się
tych, których się kocha. Co więcej, pozwolił, żeby ona się w nim
zakochała, wiedząc, że nie ma dla nich żadnej przyszłości. Gdyby był
zwykłym księgowym, może by coś z tego wyszło. Jednak okazało
się, że jest multimilionerem! Właścicielem firmy! Po co byłaby mu
dziewczyna ze wsi, która skończyła tylko szkołę średnią i nie wie,
jak się zachować w dobrym towarzystwie? Rzeczywistość była aż
nadto przygnębiająca.
- Powiedz coś - poprosiła Cherry.
Jane nie mogła wydobyć z siebie głosu. Nagle opanowała ją
myśl, że Todd wróci jeszcze dzisiaj. Co mu powie? Jak w ogóle
będzie mu mogła spojrzeć w twarz? Wszystkie te myśli sprawiły, że
jeszcze bardziej skuliła się na kanapie.
Równie nagle znalazła rozwiązanie. Rudzielec! Przecież może
zaprosić go na kolację i umiejętnie rozegrać to spotkanie.
- Proszę, nie mów ojcu o tym, co się dzisiaj wydarzyło -
poprosiła wciąż stojącą przy oknie Cherry. - Porozmawiam z nim
później.
Twarz dziewczynki rozjaśniła się nieco. Nie był to jeszcze
uśmiech, ale jego nikła zapowiedź.
- Mama wcale nie jest taka zła - wystąpiła w obronie Marie. -
Tylko po prostu powierzchowna i zazdrosna. Mam nadzieję, że mi
wybaczysz.
Dopiero teraz Jane zrozumiała, co mogła przeżywać biedna
dziewczyna. Do tej pory pochłaniały ją wyłącznie własne problemy.
- Ależ nie mam ci czego wybaczać - powiedziała.
Twarz Cherry znowu rozjaśniła się i tym razem był to już
uśmiech. Delikatny i blady, ale uśmiech.
- Więc ciągle jestem twoją przyjaciółką?
- Oczywiście.
- Dzięki Bogu! - Cherry odetchnęła z ulgą. - A już się bałam, że
wszystko skończone.
Jane wstała, podeszła do Cherry i objęła ją. Teraz, kiedy już
opadły emocje, cierpiała znacznie mniej.
- Co ty opowiadasz?! Wszystko będzie po staremu. Tylko,
widzisz… - spuściła wzrok - mam wrażenie, że nie pasuję do
twojego ojca. Wychowałam się na ranczu. Nie mogłabym żyć bez
koni i świeżego powietrza.
- Ależ tata też się wychował na ranczu - stwierdziła Cherry. -
Jego rodzina pochodzi z Wyoming.
Jane poklepała ją po ramieniu.
- Jednak teraz go to już nie interesuje. Ma na głowie inne
sprawy. Zresztą widzisz - Jane westchnęła - ja i doktor Coltrain
znamy się od dziecka. Dorastaliśmy tu razem. I wydaje nam się, że
do siebie pasujemy. Zaprosiłam go zresztą dzisiaj na kolację -
skłamała na koniec.
- Nic mi nie mówiłaś!
- Przecież nie wiedziałam, że dzisiaj przyjedziesz - odparowała
Jane.
Wypadło to na tyle przekonująco, że Cherry już nie nalegała na
wyjaśnienia. Rzeczywiście była tu niespodziewanym gościem.
Gdyby nie przyjęcie, w dalszym ciągu znajdowałaby się w Victorii.
- Jeśli chcesz, możesz zjeść z nami kolację - dodała Jane i z ulgą
stwierdziła, że Cherry nie ma na to najmniejszej ochoty.
- Pewnie pojedziemy gdzieś z tatą - powiedziała.
Jane nie protestowała.
- Naprawdę ci na nim nie zależy? - spytała Cherry z żałosną
miną.
- No cóż, jest bardzo miły - odparła Jane. - A poza tym tak wiele
mu zawdzięczam.
Ostatnie zdanie sprawiło, że Cherry źle się poczuła. Zdobyła się
jednak na uśmiech. Potem szybko pożegnała się i poszła do swojego
pokoju.
Gdy tylko wyszła, Jane wybuchnęła płaczem. Nie mogła
powstrzymać się nawet wówczas, kiedy do pokoju weszła Meg z
herbatą i ciasteczkami.
- Jesteś sama? - spytała. - A gdzie, do licha, są goście? Już
pojechali?
W odpowiedzi Jane jeszcze bardziej zaniosła się płaczem.
- Cherry też była jakaś nieswoja. Widziałam ją, jak biegła do
domku - powiedziała Meg. - Co się tutaj, u licha, stało?
- Wszystko - odparła zwięźle Jane. - Ten drań! Ten wąż z płową
czupryną.
Jakkolwiek wyobrażenie sobie węża z płową czupryną
przekraczało możliwości Meg, to jednak zaraz domyśliła się, o kim
mowa.
- Chodzi ci o Todda? Oszukał cię? A wydawało się, że jest takim
dobrym księgowym!
- Wcale nie jest księgowym! - zawołała Jane i znowu
wybuchnęła płaczem.
Meg załamała ręce. Stanęła jej przed oczami wizja całkowitego
bankructwa rancza, a kto wie, może nawet i długów.
- Co ty powiesz! A tak mu dobrze z oczu patrzyło! Więc oszukał
nas?
- Nie nas, tylko mnie - odpowiedziała Jane. - Todd jest
właścicielem olbrzymiej firmy komputerowej i multimilionerem.
Meg najpierw stanęła jak wryta, a potem wybuchnęła
śmiechem.
- Daj spokój! Nie nabijaj się ze starej kobiety!
Zaskoczona jej reakcją Jane przestała płakać, chociaż na
policzkach wciąż miała ślady łez.
- Wcale cię nie nabieram - powiedziała z urazą w głosie. - Ma w
domu rollsa i ferrari.
Meg pokręciła przecząco głową.
- To niemożliwe. Widziałaś, jak jadł moje kluski? Aż mu się uszy
trzęsły!
Jane westchnęła poirytowana tą dziwną argumentacją.
- Powiedziała mi o tym matka Cherry. Zresztą Cherry to
potwierdziła, choć początkowo nie chciała tego zrobić.
Meg była już mniej pewna siebie.
- To po co zatrudniałby się jako księgowy? - rzuciła w jej
stronę.
Jane zaczerpnęła głęboko powietrza. Poczuła, że znów zbiera
jej się na płacz.
- Z litości - odparła. - Z litości dla kaleki. Teraz przestało mnie
już dziwić to, że dostałam tę pożyczkę z banku.
Gospodyni pogłaskała ją po ramieniu.
- Nie przejmuj się tym wszystkim - powiedziała. - Todd to Todd.
Z pieniędzmi czy bez.
- Tak, tyle że nie będzie teraz wiedział, czy chodzi mi o niego,
czy o jego pieniądze - ciągnęła Jane płaczliwym głosem. - Jego żona
mówiła, że piszą o nim w różnych gazetach poświęconych
gospodarce. Nie czytam ich, ale Todd może o tym nie wiedzieć.
Meg pokiwała głową. Dopiero teraz pojęła złożoność całej
sytuacji.
- Rozumiem - mruknęła.
- To jednak nie potrwa długo - stwierdziła Jane. - Mam zamiar
radykalnie zmienić całą sytuację.
- Jak?
- Z pomocą Rudzielca - odparła Jane. - Todd od dawna jest o
niego zazdrosny. Najwyższy czas, żeby znalazł ku temu powody.
Zaproszę go dzisiaj na kolację, żebyśmy mogli wszystko uzgodnić.
Gospodyni wpadła w popłoch.
- Tylko nie to! - zaprotestowała. - Coltrain zasługuje na coś
więcej.
- Oczywiście - zgodziła się z nią Jane. - Wszystko odbędzie się
na niby. Tylko po to, żeby spławić Burke'a - dodała.
- Tylko żeby Coltrain nie czuł się w tej roli fatalnie -
przestrzegła ją Meg.
- Nie będzie - powiedziała z całą mocą Jane.
W odróżnieniu ode mnie, dodała w duchu.
Tak jak sądziła, Rudzielec zgodził się przyjść na kolację. Miał,
co prawda, dyżur, więc wziął ze sobą pager, za pomocą którego
można go było w razie czego przywołać. Jane miała mało czasu,
dlatego upiekła kurczaka i zrobiła sałatkę warzywną. Więcej czasu
poświęciła swojej osobie. Umalowała się nawet i elegancko ubrała.
Nie chciała, żeby Rudzielec zauważył, co się z nią działo. Nic jednak
nie potrafiło zamaskować smutku, który widniał w jej oczach.
- Czy to naprawdę takie ważne, że on ma pieniądze? - spytał
Coltrain, kiedy siedzieli przy kawie.
- Tak. Zwłaszcza jeśli będzie myślał, że mi na nich zależy -
odparła.
- A to już jego problem. Może pozwolisz mu, żeby sam sobie z
tym poradził?
- Niby dlaczego?
- Bo on cię kocha, idiotko! Powinnaś dać mu jakąś szansę -
powiedział Rudzielec. - Ten twój plan wcale mi się nie podoba.
- Nie mam lepszego. Po co się maskował? Odpłacę mu pięknym
za nadobne.
Coltrain patrzył przez chwilę na jej rozpłomienioną twarz. Nie
chciał dopuścić, by zrobiła coś, czego później będzie żałować.
- Pewnie sprawiało mu przyjemność, że pragniesz go dla niego
samego - stwierdził. - Milionerzy nieczęsto mogą mieć taką
pewność.
- On też nie.
- Dlaczego?
- Ponieważ mogłam o nim gdzieś przeczytać albo usłyszeć, a
potem grać naiwną gęś.
Rudzielec już chciał jej coś odpowiedzieć, lecz w tym momencie
otworzyły się drzwi i do środka wszedł Todd. Miał na sobie szary
dwurzędowy garnitur, na nogach szyte na miarę buty. Spojrzał
najpierw na nich, a następnie na swojego rolexa. Na lewej ręce miał
sygnet z diamentem zdolnym oślepić konia. Dopiero teraz wyglądał
na tego, kim był naprawdę - na przemysłowego potentata.
- Właśnie miałem zebranie, kiedy pani Emory poinformowała
mnie o tym, co się stało - wyjaśnił, wskazując strój. - Znam już
wersję Marie i chciałbym usłyszeć twoją - zwrócił się do Jane.
Coltrain chrząknął, żeby przypomnieć o swoim istnieniu. Todd
spojrzał na niego swoimi stalowoszarymi oczami.
- Widzę, że jecie kolację - mruknął. - I domyślam się z jakiej
okazji.
Rudzielec aż otworzył usta. Ten Burke był znacznie
sprytniejszy, niż przypuszczał.
- Może byśmy więc tak po prostu powiedzieli sobie prawdę -
zaproponował. - Bez żadnych planów, rozgrywek czy udawania. -
Posłał Jane znaczące spojrzenie. - Co wy na to? Zacznijmy od tego,
czy dobrze się pan bawił kosztem Jane? - zwrócił się do Todda.
- Bawił? To chyba nie jest właściwe słowo. Pracowałem jak
wół, zaniedbując bardzo ważne sprawy firmy.
- Ale dlaczego? - nie wytrzymała Jane.
- Bo było mi cię żal. Mogłaś przecież wszystko stracić mimo
uporu i wielkiego hartu ducha.
- Mogłeś powiedzieć prawdę!
- Po co? Byłoby ci lżej? - spytał Todd. - Chciałem ci po prostu
pomóc stanąć na nogi.
- Ale teraz już poradzę sobie sama. Nie potrzebuję niczyjej
pomocy!
- Oczywiście - zgodził się. - Wszystko już jest dopracowane. I
tak byś sobie poradziła, gdybyś znalazła przyzwoitego księgowego.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Jane patrzyła na Todda, a on
na nią lub na Rudzielca. Czas płynął wolno. Żadne z nich nie
wiedziało, co począć.
- Tak, hm, no cóż… - zaczął Coltrain, który najwyraźniej przyjął
rolę mediatora.
Jednak Jane nie pozwoliła mu skończyć.
- Co masz zamiar teraz robić? - spytała Todda, chcąc zakończyć
całą sprawę.
- Będę musiał zająć się swoją firmą - odpowiedział, nie patrząc
jej w oczy. - Poza tym Cherry musi wrócić do szkoły. Moja córka
naprawdę wiele ci zawdzięcza. Ma teraz nawet szansę na rodeo.
Jane pokiwała głową.
- Tak, Cherry zawsze będzie moją przyjaciółką.
- Cherry, a ja nie?
- Jestem ci głęboko wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobiłeś
- powiedziała drętwym głosem.
Todd chwycił ją za rękę.
- Ależ Jane!
- Czy mam wyjść? - spytał Rudzielec, który najwyraźniej czuł
się niezręcznie w tej sytuacji.
- Ani mi się waż! - krzyknęła Jane, wyrywając dłoń z
niedźwiedziego uścisku Todda.
- Boisz się mnie - powiedział oskarżycielskim tonem Todd.
- Nie mam już nic więcej do powiedzenia - stwierdziła. - Poza
"żegnaj".
Todd zwiesił smętnie głowę.
- Cherry będzie przykro.
Usta Jane skrzywiły się w podkówkę. Po chwili jednak
opanowała żal.
- Tak, wiem - powiedziała. - Mnie też jest przykro.
Todd wstał i wyciągnął ku niej rękę. Skinął też głową
Coltrainowi.
- Jestem głęboko wdzięczna za wszystko.
- Za wszystko? - powtórzył głębokim, pełnym podtekstów
tonem.
Jane zaczerwieniła się i chyba właśnie o to mu chodziło. Raz
jeszcze skinął im głową i wyszedł. Rudzielec patrzył na nią z
niedowierzaniem.
- Ty idiotko! Czy duma jest dla ciebie ważniejsza niż uczucie?
Do końca życia będziesz żałowała tego, że nie pozwoliłaś mu
wszystkiego powiedzieć.
- Wiem, co ma do powiedzenia - żachnęła się Jane. - To nadęty,
samolubny głupek.
- Wydawało mi się, że mu na tobie zależy.
Jane ukryła twarz w dłoniach, żeby nie widział jej miny. Coś jej
mówiło, że nie wygląda teraz najlepiej. Przez chwilę walczyła z
chęcią rozpłakania się na dobre, a w końcu bąknęła:
- W dodatku głupek z pieniędzmi.
- Pieniądze to nie wszystko - rzucił Coltrain, który nie bardzo
wiedział, co zrobić z rękami. Najchętniej objąłby przyjaciółkę, żeby
ją jakoś pocieszyć.
- Tak. Dla kogoś, kto je ma.
- Posłuchaj, on też jest dumny - Coltrain wrócił do właściwego
tematu rozmowy. - Jeśli pozwolisz mu teraz odejść, to już do ciebie
nie wróci.
- Wcale tego nie chcę.
- Chcesz!
- Nie chcę!
Mogli się tak spierać przez najbliższą godzinę. Rudzielec
westchnął i podniósł się z miejsca. Niestety, nic nie udało mu się
wskórać. Jane potrafiła być uparta jak osioł.
- Pójdę już - rzucił.
Skinęła głową.
- Dzięki, że przyszedłeś. Nie poradziłabym sobie bez ciebie.
- I tak sobie nie poradziłaś - powiedział, czyniąc ostatni
wysiłek, by jakoś do niej przemówić. - Kłóciłaś się z nim tylko,
zamiast po prostu porozmawiać. A teraz zostaniesz sama.
Wzruszyła ramionami.
- To nic nowego.
- Twój ojciec chciałby, żebyś była szczęśliwa.
- Ale nie za wszelką cenę. Todd nie jest facetem, który mógłby
się ożenić z dziewczyną ze wsi. Nie wiedziałabym nawet, jak się
zachować w towarzystwie.
Z kolei Rudzielec wzruszył ramionami.
- Wszystkiego można się nauczyć - stwierdził i spojrzał na
zegarek. - Ojej, jestem spóźniony. No, trzymaj się. Pędzę na obchód.
Pożegnała go, a następnie wyszła na ganek, żeby zobaczyć, jak
odjeżdża. Po chwili zauważyła, że Todd i Cherry skończyli już
pakowanie i zabrali się do przenoszenia bagaży do samochodu.
Rzeczywiście był to rolls. Jane ukryła się w bawialni i wyjrzała zza
zasłonki. Pojechali. Dom wydawał się teraz znacznie bardziej pusty
niż kiedykolwiek.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Życie bez Todda i Cherry stało się nudne i męczące, ale ranczo
kwitło. Jane świetnie sobie radziła ze sprawami organizacyjnymi.
Odkryła w sobie talenty, o których istnieniu nawet nie wiedziała.
Zwykle to ojciec zajmował się całym ranczem. Teraz prowadziła
rozmowy z hodowcami, podpisywała umowy, zamieszczała
ogłoszenia w pismach poświęconych hodowli koni i jeździła na
aukcje. Nawet Tim był zdziwiony, skąd bierze tyle energii.
Reklama ubrań również szła znakomicie. Firma zdecydowała
się w końcu na krótki film dla telewizji. Po pierwszych projekcjach
sprzedaż wzrosła dwukrotnie. Okazało się też, że pomogło to jej w
interesach. Mogła teraz liczyć na współpracę najlepszych
hodowców. Stała się popularna, żeby nie powiedzieć: sławna.
Uruchomiony przez Todda mechanizm sam się napędzał i pozwalał
liczyć na sukcesy w przyszłości.
Jednak Jane, mimo licznych spotkań i zajęć, prowadziła
samotne życie. Nie mogła też jeździć konno. Pierwsza poważna
próba zakończyła się kompletnym fiaskiem. Musiała później
przeleżeć tydzień w łóżku, kurując zbolały kręgosłup. Ale to właśnie
wtedy zapisała się na korespondencyjny kurs księgowości, dzięki
któremu udało jej się nauczyć prowadzenia ksiąg rachunkowych.
Sprawę ułatwiło to, że Todd pozostawił wszystko w idealnym
porządku.
Czasami myślała o nim. Zastanawiała się, czy jest zadowolony z
tego, że wrócił do swojej firmy.
Todd być może był zadowolony, ale większość jego
pracowników nie. Od swojego powrotu stał się uszczypliwy i
nieprzyjemny. Nic mu sienie podobało. Wszyscy pracowali zbyt
wolno. W dziale projektów nie wymyślono niczego sensownego, a w
każdym razie niczego, co by mu się podobało. Programiści nie
troszczyli się o sprzęt, a zwłaszcza dyskietki, które kładziono często
tuż obok kawy. Na argumenty, że przecież zawsze tak było, Todd
zaciskał tylko gniewnie usta. Nawet jego nieoceniona sekretarka,
pani Emory, podpadła mu, kiedy nie potrafiła znaleźć jakiegoś
dokumentu w ciągu piętnastu sekund. Jednym słowem - wszystko
było źle.
Wcale nie lepiej przedstawiała się sytuacja w domu. Cherry,
która po raz pierwszy miała pójść do normalnej szkoły bez
internatu, nie wiedziała już, czy powinna się z tego cieszyć. Ojcu nie
podobały się jej stroje, muzyka, której słuchała, a także oglądane
przez nią filmy. Doszło do tego, że Todd po emisji jakiegoś filmu
zadzwonił do lokalnej stacji telewizyjnej i ostro nawymyślał
któremuś z redaktorów. Gdyby mu chociaż ulżyło!
Cherry znosiła to wszystko spokojne. Jednak kiedy ojciec
zabronił jej kupowania magazynu poświęconego koniom, tylko
dlatego, że ukazał się w nim artykuł o Jane, nie wytrzymała i
powiedziała, co o tym sądzi.
- Wiesz, tato, zrobiłeś się ostatnio potwornie zgryźliwy -
stwierdziła. - Ludzie boją się do ciebie podchodzić.
Spojrzał na nią znad stron Wall Street Journal. Wyglądał na
zaskoczonego tą wiadomością.
- Naprawdę? Boją się mnie? Chyba trochę przesadzasz. Wcale
nie jestem zgryźliwy.
Cherry odchrząknęła.
- To bardzo łagodne określenie - powiedziała. - Pani Emory
użyła znacznie dosadniejszego, kiedy po raz czwarty kazałeś jej
przepisać list z powodu zbyt małego marginesu. Czy rzeczywiście
musiałeś go mierzyć linijką? A znowu Chris powiedział, że
zniszczyłeś jego nowy program. Dobrze, że miał go na twardym
dysku.
Todd wzruszył ramionami, a następnie odłożył gazetę, której i
tak już nie czytał.
- To nie moja wina, że wszyscy oduczyli się pracować. Mogę
przecież oczekiwać odrobiny zaangażowania od moich
pracowników! A jeśli idzie o to pismo, to… - Todd poczuł, że się
zapędził.
- Właśnie! Widziałeś zdjęcie Jane? Była na rozkładówce!
Wyglądała naprawdę świetnie!
- Nie zauważyłem.
- Naprawdę? Wydawało mi się, że widziałam to pismo na
twoim biurku. A było tam naprawdę duże jej zdjęcie.
Todd sięgnął po "Wall Street Journal" i otworzył go
ostentacyjnie.
- Czy nie zadano ci jakiejś pracy domowej? Jak oni was uczą w
tej szkole?
- Tato, przecież szkoła się jeszcze nie zaczęła!
Brwi Todda powędrowały w górę.
- Naprawdę?
- Mógłbyś do niej zadzwonić, wiesz - rzuciła jakby od
niechcenia Cherry.
- Do szkoły? Po co?
- Miałam na myśli Jane.
Todd skrzywił się, jakby mu zaproponowała wspólny mord
albo coś równie odpychającego.
- Do niej?! Po co?! Przecież dała mi kosza!
- Czyżbyś myślał o tym, żeby się z nią ożenić? - spytała drżącym
głosem. - Jane byłaby znakomitą matką.
Todd pokręcił głową.
- Teraz i tak za mnie nie wyjdzie. Wyraźnie mi to powiedziała. A
poza tym ty masz już matkę - dodał po chwili namysłu.
Córka wzniosła oczy do góry.
- Nie wiem, czy zauważyłeś, że ostatnio nie rozmawiamy ze
sobą. To z powodu Jane.
Todd ponownie odłożył gazetę i podszedł do córki. Jego ciężka
dłoń spoczęła na jej ramieniu.
- Ja też zrobiłem jej awanturę - powiedział.
Cherry spojrzała błagalnie w jego oczy.
- Zadzwoń do Jane, tato. Przecież ona szaleje za tobą, a ty… za
nią.
- Nic z tego - uciął krótko Todd. - Jane wyjdzie pewnie za tego
płomiennowłosego doktora i będą mieli mnóstwo małych
rudzielców.
Cherry pokręciła głową.
- Tak kiepsko ją znasz? No nic, widzę, że wolisz męczyć siebie
oraz innych i doprowadzić swoich pracowników do choroby
nerwowej lub alkoholowej.
- Nikt z moich ludzi nie pije - warknął.
- Chris się upił. Po raz pierwszy w życiu. Po tym, jak
potraktowałeś jego nowy program - poinformowała go. - Mówi, że
wyjedzie do Kalifornii, żeby stworzyć program wirtualny dla źle
traktowanych pracowników. Będą oni mogli dręczyć swoich szefów,
a nawet ich zabijać.
- Uuu! Złośliwy chłopak! - mruknął Todd. - Będę mu chyba
musiał dać podwyżkę, bo inaczej rzeczywiście to zrobi.
Cherry uśmiechnęła się, zachęcona powrotem ojcowskiego
dobrego humoru.
- A co z Jane? - spytała odważnie.
Todd znowu stał się ponury.
- Nawet mi o niej nie wspominaj!
- Tak, ona też uważała, że nie jest dla ciebie dość dobra.
- Co takiego? - Todd spojrzał z ukosa na córkę.
- Kiedy mama powiedziała jej o firmie i rollsie, zrobiła się biała
jak papier. Mama przekonała ją, że nie nadaje się na żonę milionera.
- Jak śmiała! - wrzasnął Todd. - Jane nadaje się do tego bardziej
niż ona sama!
- Nikt jej tego nie powiedział - ciągnęła z niewinną minką
Cherry. - Pewnie ciągle uważa, że jest gorsza.
- Niby dlaczego? - mruknął Todd.
- No cóż, skończyła tylko średnią szkołę.
- Tak jak ja.
- Poza tym nie wiedziałaby, jak się zachować na przyjęciu. -
Cherry zagięła drugi palec.
- Wiesz, jak nie znoszę przyjęć i tych wszystkich
wypindrzonych paniuś z ich widelczykami, łyżeczkami i nie
wiadomo czym.
- Jane ma poważne podejście do życia. Chce je ułożyć raz na
zawsze.
- A ja? Myślisz, że ja nie mam? Bardzo poważnie
potraktowałem swój związek z twoją matką. No ale cóż, Jane jest
inna - naszła go nagła refleksja.
- Właśnie. I po namyśle muszę stwierdzić, że może jednak
zdecyduje się na związek z doktorem Coltrainem - oświadczyła z
niewinną minką Cherry.
- Przecież go nie kocha! - odparował Todd.
- Miłość to nie wszystko. Jane musi myśleć o przyszłości.
Doktor Coltrain to poważny partner. A poza tym szaleje za nią.
- Cherry!
- Ależ tato, przecież wcale nie zamierzasz się z nią żenić. Więc
nie powinno cię to martwić.
- I nie martwi! - warknął Todd. - Jak cholera!
Cherry spojrzała na niego uważnie.
- A może jednak?
Wahał się przez chwilę. Przez chwilę miał zamiar skarcić córkę,
ale w końcu z ciężkim westchnieniem zagłębił się w fotelu.
- No dobrze, a jeśli nawet? Nie sądzę, żeby Jane chciała ze mną
teraz rozmawiać.
Dziewczynka zaczęła się zastanawiać. Niestety, ojciec miał
rację. Jane nie będzie odbierać telefonów od Todda, a kiedy ten
przyjedzie na ranczo. zwieje gdzie pieprz rośnie. Cherry poznała
dobrze reakcje przyjaciółki.
- Wiem! Rodeo! - wykrzyknęła olśniona nagłą myślą. - Jane na
pewno przyjedzie, żeby mnie zobaczyć.
Todd zasępił się i potarł zmarszczone czoło. Córka z pewnością
miała rację.
- Na pewno się przebierze - powiedział głosem pełnym
zwątpienia. - A poza tym usiądzie gdzieś w tylnych rzędach. Nie
wypatrzymy jej.
- Mógłbyś poprosić Chrisa, żeby ją odszukał - rzuciła Cherry. -
Na pewno to zrobi.
- Coś ty! - żachnął się Todd. - Już raczej będzie mnie przypiekał
ogniem w przestrzeni wirtualnej.
- Ależ tato, po podwyżce?
Oboje roześmieli się głośno. Todd śmiał się trochę z siebie. Nie
od dziś dawał się córce wodzić za nos. Cherry natomiast śmiała się z
radości. Z ulgą stwierdziła, że ojciec bez zbędnych sporów przystał
na jej plan.
- Dobrze, porozmawiam z nią - powiedział w końcu Todd. - Ale
co potem?
- A potem będziemy żyć długo i szczęśliwie.
- Ciekawe, którzy długo, a którzy szczęśliwie - mruknął pod
nosem Todd. Zrobił to jednak bez przekonania. Pomysł Cherry
wydawał mu się coraz bardziej kuszący.
Tego dnia, kiedy Cherry miała wystąpić na rodeo w Victorii,
Meg przygotowała lekki lunch. Mimo to Jane prawie go nie tknęła.
Siedziała przy stole, dłubiąc widelcem w ryżu.
- To co? Pojedziesz w końcu na występ swojej uczennicy? -
spytał Tim gderliwym tonem, który miał zamaskować troskę.
Jane pokręciła głową.
- Nie. Bo on tam będzie.
- Oczywiście, przecież jest jej ojcem.
Jane odsunęła od siebie kawałek marchewki unurzany
poprzednio w sosie.
- Chciałabym ją zobaczyć, ale nie mogę ryzykować spotkania -
powiedziała.
- Mogłabyś włożyć szal na głowę i okulary słoneczne -
podpowiedziała jej Meg. - Na pewno cię nie pozna. Aha, i sukienkę.
Przecież nigdy nie nosisz sukienek.
Jane zastanawiała się nad tym przez chwilę. Tak, mogłaby się
przebrać. I usiąść w tylnym rzędzie. Todd na pewno będzie chciał
obejrzeć Cherry z bliska.
- Może rzeczywiście pojadę - stwierdziła po pełnej napięcia
chwili. - Tam będzie cały tłum. Zresztą nie sądzę, żeby w ogóle
chciał mnie spotkać.
- Jasne, że by chciał! - krzyknął Tim, ale w tym samym
momencie żonę kopnęła go pod stołem w kostkę.
- Au! - jęknął. - To jest, chciałem powiedzieć, na pewno by nie
chciał. W ogóle nawet by na ciebie nie spojrzał. No bo po co?
Usta Jane wykrzywiły się w podkówkę, a noga Meg jeszcze raz
wylądowała na obolałej kostce męża. Tim jęknął, a potem zamilkł na
dobre.
- Dobrze, pojadę - zawyrokowała w końcu Jane.
Włożyła prostą biało-zieloną sukienkę, sandały, a następnie
związała włosy i ukryła je pod szeroką przepaską zrobioną nie z
szalika, lecz z chustki. Potem przymierzyła ciemne okulary.
- I jak? - spytała.
Meg skinęła z aprobatą głową. Jednocześnie starała się
zapamiętać wszystkie szczegóły stroju, żeby móc przekazać je
Cherry przez telefon.
- Znakomicie. Na pewno nikt cię nie rozpozna.
Jane uśmiechnęła się już nieco pewniej.
- Też tak pomyślałam, jak zobaczyłam siebie w lustrze -
powiedziała. - Wyglądam zupełnie inaczej. Nawet czuję się jakoś
dziwnie.
Jane była skłonna przypisywać zmianę w swoim nastroju
nowemu ubraniu. Nawet jej do głowy nie przyszło, że może to być
spowodowane czymś innym. Na przykład perspektywą spotkania z
Toddem.
Wyjeżdżając
do
Victorii,
zastanawiała
się
nad
skomplikowanymi kolejami losu. Wiedziała, że musi unikać Todda,
a jednocześnie Cherry pozostała jej przyjaciółką. Pisywały nawet do
siebie, z tym że żadna nie wspominała ani słowem o Toddzie.
Kiedy przyjechali na rodeo, skończyły się właśnie wstępne
uroczystości. Z trudem udało im się znaleźć miejsce na parkingu, a
następnie przeszli w stronę stadionu. Tim kupił bilety. Jane
usadowiła się w jednej z ostatnich ławek w obawie, że towarzystwo
Meg i Tima może ją zdradzić. Od razu też zauważyła młodego
człowieka, który intensywnie się w nią wpatrywał. Niech lepiej
uważa. Jeśli będzie się do niej przystawiał, spadnie z bardzo
wysoka.
Próbowała skoncentrować się na zawodach, ale jakoś jej się to
nie udawało. Przez cały czas wypatrywała Todda gdzieś w
pierwszych rzędach. W duchu mówiła sobie, że to ze względów
bezpieczeństwa.
Na początku występowali mężczyźni, próbujący sił w
ujeżdżaniu i rzucaniu lassem. Potem kobiety. Potem znów
mężczyźni. Jane nawet nie widziała tego, co działo się na placyku.
Wręczono pierwsze nagrody i ogłoszono występy juniorek. Cherry
miała jechać jako czwarta. Jane przestała rozglądać się dokoła i
zaczęła śledzić przejazdy. Pierwsza dziewczyna była dobra, ale
zdenerwowana. Nic dziwnego, przecież to żadna przyjemność
otwierać zawody. Druga pojechała słabo, ale za to trzecia wypadła
rewelacyjnie. W końcu padło nazwisko Burke. Jane zacisnęła dłonie.
Krew zaczęła jej żywiej krążyć w żyłach. Cała oblała się rumieńcem.
Wystarczył tylko rzut oka na prosto trzymającą się w siodle
zawodniczkę, żeby można było stwierdzić, iż Cherry jest dzisiaj nie
do pobicia. Jane aż gwizdnęła. Jej skołatane nerwy uspokoiły się i
już spokojnie obejrzała cały występ. Nawet gdyby Cherry nie
wygrała, to i tak odniosła wielki sukces.
Jednak sędziowie też mieli oczy. Ogłoszono wyniki. Cherry była
najlepsza. Jane zapiekły powieki. Czuła się tak, jakby była matką
dziewczyny. Jakiś mężczyzna podszedł do Cherry i wziął ją w
ramiona. Todd!!! Kiedyś Jane też była w jego ramionach. I ją też
przytulał tak czule i serdecznie.
Uznała, że już czas wracać do domu. Wstała i zaczęła się
przeciskać do miejsc zajmowanych przez Tima i Meg. Nie było ich
tam jednak. Być może poszli pogratulować Cherry, pomyślała Jane.
Wiedziała, że ona się na to nie zdecyduje. Na pewno nie przy
Toddzie.
Westchnęła ciężko i powlokła się noga za nogą do wyjścia.
Postanowiła, że zaczeka na swoich opiekunów w samochodzie.
Dopiero na parkingu przypomniała sobie, że nie ma kluczyków i
będzie musiała sterczeć na zewnątrz. Zresztą, prawdę mówiąc,
miała problemy z odnalezieniem własnego auta. Nie zdarzyło jej się
to nigdy wcześniej. Zawsze miała dobrą pamięć do miejsc i
przedmiotów. Kiedy tak stała wśród samochodów, ktoś podszedł i
chwycił ją za rękę.
Znała tę dłoń. Znała tego człowieka.
Todd bez słowa zaprowadził ją do czarnego ferrari. Tutaj się
zatrzymali.
- Zdejmij te cholerne ciemne okulary - powiedział. - Przecież
słońce już zaszło.
Jane dosłownie zamurowało. Przez dłuższą chwilę nie mogła
wydobyć z siebie głosu.
- S… skąd wiedziałeś?
- Można cię było poznać choćby po tych okularach - powiedział.
- Jesteś jedyną osobą, która nosi je o zmierzchu. Ale tak naprawdę,
to Cherry uknuła spisek z Timem i Meg.
- Gdzie oni teraz są? - spytała poirytowana.
Todd otworzył drzwiczki i wskazał jej miejsce obok kierowcy.
- W domu. Czekają na nas. - Spojrzał jej prosto w oczy. - Mogą
sobie czekać. Straciliśmy dużo czasu, Jane, bardzo dużo czasu.
Patrzyła na niego, niczego nie rozumiejąc. Wszystko działo się
zbyt szybko.
- Zaraz, chwileczkę - powiedziała, wciąż wahając się, czy wsiąść
do samochodu.
Todd pochylił się i ją pocałował. Jane dotknęła warg.
- To… to nie może się udać - szepnęła do siebie.
Jakimś cudem usłyszał jej głos.
- To na pewno się uda, Jane. Pobierzemy się i będziemy mieli
całą gromadę dzieci. Tak, żebyśmy mogli prowadzić rodzinne
ranczo.
- Ależ ja nie jestem wykształcona - wyrwało jej się.
- Ja też.
- Ani obyta towarzysko.
- Podobnie jak ja - powiedział i popchnął ją lekko w stronę
otwartych drzwiczek.
- Poza tym nie znoszę przyjęć.
- Żebyś wiedziała, jak ja ich nienawidzę!
Zamknął drzwiczki i przeszedł na drugą stronę samochodu.
Dzięki temu zyskała trochę czasu. Niewiele jednak jej to dało. W
dalszym ciągu nie wiedziała, co robić.
- Tęskniłem za tobą. A ty? - zapytał, sadowiąc się tuż obok.
Jane w końcu skapitulowała.
- Bardzo - przyznała. - Nigdy w życiu nie czułam się tak
samotna.
- Zobaczysz, jak będzie nam dobrze! Z wyjątkiem tych chwil,
kiedy będziemy się kłócić. Zdaje się, że oboje jesteśmy uparci jak
osły - naszła go nagła refleksja. - A Cherry będzie najszczęśliwszą
dziewczyną w Jacobsville - dodał po chwili.
- W Jacobsville? Będziemy mieszkać w Jacobsville? -
dopytywała się.
- Jasne. Przecież nie skończyłem jeszcze pracy na ranczu.
- Od razu wiedziałam, że chodzi ci o moje ranczo! -
wykrzyknęła. - Ty materialisto!
Todd uruchomił silnik. Nie ryczał on tak, jak w innych
samochodach, ale jednocześnie czuło się w nim olbrzymią moc. Te
dźwięki przypominały pomruki tygrysa. Ruszyli bez pisku opon, ale
za to szybko. Jane pomyślała, że oto ziściły się jej marzenia i sama
była zaskoczona tym, że wszystko poszło tak gładko.
- Tak przy okazji, powiedz, jak tam twoje ranczo. Pewnie
wszystko podupada?
Jane roześmiała się, szczęśliwa, że może pochwalić się
sukcesem.
- Wręcz przeciwnie - odparła. - Skończyłam kurs dla
księgowych i nieźle sobie radzę.
Todd spojrzał na nią z ukosa, żeby sprawdzić, czy nie żartuje.
Była poważna.
- No i co? Wcale nie było to takie trudne, prawda?
- O Boże! Todd! Dokąd jedziemy?!
Skręcili właśnie z głównej drogi na jakiś leśny trakt. Samochód
podskakiwał na wybojach. Todd zredukował prędkość i spojrzał na
nią z czułością.
- Do domu - odparł. - Ale pomyślałem, że zrobimy sobie mały
przystanek.
W drodze powrotnej zrobili jeszcze kilka takich "małych
przystanków".
Pobrali się parę dni później. Tim i Meg byli świadkami, a
podniecona Cherry druhną. Była to cicha ceremonia. Nie zaprosili
na nią nikogo. Być może dlatego nie mówiono o niej w Jacobsville.
Toddowi nie zależało na rozgłosie. Miał go już dosyć. A Jane, którą
po telewizyjnych reklamach również proszono o autografy,
podzielała jego pogląd.
Po ślubie i weselnej kolacji wyjechali na krótki miesiąc
miodowy na Jamajkę. Nareszcie mogli być sami. Mieli do dyspozycji
wspaniały, luksusowy apartament w Montego Bay z nie mniej
wspaniałym i luksusowym łóżkiem. Todd chciał z niego skorzystać,
gdy tylko się tam zainstalowali.
- Czy nie powinniśmy raczej pójść i obejrzeć ocean? - spytała
Jane, oddychając ciężko, gdyż Todd zaczął ją całować w szyję. -
Płacimy przecież tak dużo. A to, co teraz robimy, moglibyśmy robić
wszędzie.
- No, niezupełnie - zaprotestował nowo poślubiony mąż,
dotykając jej piersi.
Poczuła, że brakuje jej tchu.
- Och, Todd - jęknęła.
- To co? Idziemy? - spytał, odsuwając się trochę od niej.
Chwyciła go mocno i zaczęła całować. Po chwili byli już zupełnie
nadzy. Mimo klimatyzacji w pokoju było ciepło, więc pościel nie
była im potrzebna. Skorzystali natomiast z wielkiego, podwójnego
łoża.
- Chyba nie musimy - szepnęła mu wprost do ucha.
Leżeli przytuleni, całując się bez przerwy. Byli tak spragnieni
siebie, że nie zważali na nic. Zapomnieli nawet sprawdzić, czy
zamknęli drzwi. Dopiero po jakimś czasie dotarło do Todda, że musi
uważać.
- Nie boli? - spytał, czując pod sobą drobne ciało Jane.
Pokręciła głową. Jej jasne włosy przypominały złotą burzę na
błękitnej poduszce.
- Nie. Czuję się coraz lepiej. Chodź do mnie. - Wyciągnęła ręce.
Toddowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Przywarł do
niej i już po chwili tulił ja, pieszcząc plecy i pośladki.
- Och, Todd! Tak ciebie pragnę!
Dotknął jej ud, a ona otworzyła się jak róża. Kochali się długo i
namiętnie, w zgodnym rytmie ciał. Nawet nie przypuszczali, że
może im być tak dobrze. Kochali się bez wyrzutów sumienia, bez
strachu, bez wzajemnych pretensji, wiedząc, że mają przed sobą
wspaniałą przyszłość. W końcu legli obok siebie na pościeli. Jane
poczuła, że łzy spływają jej po policzkach.
- Mój Boże! Myślałam, że umrę.
- Ze strachu?
- Nie. Ze szczęścia - odpowiedziała, marszcząc brwi. - A ty się
śmiałeś.
- Również ze szczęścia.
- Wobec tego może spróbujemy jeszcze raz - zaproponowała,
spuszczając wzrok.
Todd przytulił ją znowu i zaczął pieścić. Jego ręce błądziły po
jej ciele. Jednak po chwili pomyślało nieszczęsnej chorobie swojej
nowo poślubionej żony.
- A jak twoje plecy? - spytał, odsuwając się nieco od niej. - Nie
bolą?
- Wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że działa to na mnie
terapeutycznie.
Todd natychmiast znalazł się tuż obok niej.
- Zatem musimy to powtórzyć.
Znowu się połączyli i tym razem było im jeszcze wspanialej.
Jane krzyczała z rozkoszy. Nigdy dotąd nie czuła się tak pełna. A
Todd nigdy nie był tak zaspokojony.
Zasnęli. Dochodziła szósta i tego dnia nie zjedli kolacji. Spali
prawie dziesięć godzin i kiedy się obudzili, złote słońce
opromieniało całą zatokę. Pierwszy otworzył oczy Todd, ale Jane,
jakby to wyczuwając, obudziła się zaraz po nim.
- Mogliśmy przynajmniej zasłonić okno - powiedziała.
- Dlaczego? Tak jest bardzo dobrze. - Patrzył na jej nagie ciało, a
w jego oczach widać było niekłamany zachwyt.
- Bardzo długo spałam - stwierdziła, zerkając na zegarek. -
Zresztą nic dziwnego. Przed ślubem prawie nie zmrużyłam oka.
Bałam się, że twoja była żona znajdzie jakiś sposób, żeby nam
zepsuć uroczystość.
- Niepotrzebnie - stwierdził Todd. - Widziałaś, jak Cherry sobie
z nią poradziła. Marie była potulna jak trusia. Moja córka powinna
zostać psychiatrą, a nie jakimś zwykłym lekarzem.
- Chciałbyś tego?
- O Boże, nie!
Oboje wybuchnęli śmiechem. Ich spojrzenia spotkały się, ale
Jane szybko spuściła wzrok.
- Na szczęście teraz jakoś się dogadały - szepnęła.
- Kto? - Todd zdążył już zapomnieć, o czym przed chwilą
rozmawiali.
- Cherry i Marie - odparła. - Są w dobrej komitywie.
- Aha - powiedział. - A my jesteśmy w najlepszej z możliwych.
Jane skinęła głową.
- Kocham cię - szepnęła.
- Ja też cię kocham.
Nawet nie zauważyli, kiedy zaczęli się całować. Jane zamknęła
oczy. Wyobraziła sobie wody oceanu, opływającego ich samotną
wyspę. Wody oceanu miłości.