Diana Palmer
Rodeo
Tytuł oryginału: That Burke Man
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Todd Burke usiadł pewniej na rozklekotanym krześle i
zaczął przyglądać się uważnie otoczonemu barierką placowi,
na którym odbywało się rodeo. Poprawił na głowie stetsona, a
następnie zerknął na buty i nogawki spodni. Nie pomyślał o
tym, że rodeo to nie kościół. Od wielu lat nie pracował u ojca, a
ostatnie występy jeździeckie Cherry też już poszły w
zapomnienie.
Myśl o córce sprawiła mu wyraźną przyjemność. Ta
dziewczyna naprawdę nieźle radziła sobie z koniem.
Brakowało jej tylko pewności siebie. Była żona Todda nie
pochwalała tej nagłej pasji. Ale Todd był dumny z córki. Dzięki
niej z mniejszą przykrością wspominał swoje małżeństwo
zakończone sześć lat temu szybkim rozwodem. Sąd przyznał
mu wówczas opiekę nad Cherry, ponieważ Marie i jej nowy
mąż byli zbyt pochłonięci interesami, żeby zająć się
dziewczynką.
Obecnie Cherry była czternastoletnią pannicą i od czasu
do czasu mogła mu nawet pomóc w prowadzeniu firmy
komputerowej. Jednak Todd często czynił sobie wyrzuty, że nie
poświęca córce dostatecznie dużo czasu i uwagi. Cóż, był
przecież dyrektorem firmy i nie mógł wszystkiego zrzucać na
podwładnych.
Ale praca nudziła go coraz bardziej. Miał już za sobą
najtrudniejszy, ale jednocześnie najciekawszy okres. Zarobił
miliony i teraz pozostawało mu odcinanie kuponów od tego, co
wypracował wcześniej. Miał nadzieję, że parotygodniowy urlop
w czasie wakacji Cherry pozwoli mu znaleźć coś nowego,
ekscytującego w jego życiu i pracy, jednak szybko stwierdził, że
już samo myślenie o tym za bardzo go nuży. Teraz czekał
niecierpliwie na występ córki. Przyjechali do Jacobsville,
ponieważ miał tu wystąpić ulubiony jeździec Cherry. Zresztą
miasteczko położone było niedaleko Victorii, gdzie znajdowała
się teksaska siedziba firmy. Nie planowali udziału dziewczynki
w konkursie. Córka spytała pod wpływem nagłego impulsu,
czy może wystąpić, a on w końcu się zgodził. Nie liczyli na
wiele, ponieważ poziom rodeo był wysoki, a Cherry mogła co
najwyżej uchodzić za zdolną amatorkę.
Głos spikera wyrwał go z zamyślenia. Usłyszał swoje
nazwisko, a następnie zobaczył postać w kapeluszu z szerokim
rondem. Przez moment miał wrażenie, że to on sam wyjechał
na arenę. Cherry miała podobną sylwetkę, zwłaszcza teraz,
kiedy siedziała pochylona na koniu. Todd obserwował jej
przejazd i serce w nim zamarło. Cherry popełniała podstawowe
błędy. Oboje wiedzieli, że nie wygra rodeo, ale Todd liczył po
cichu na to, że przynajmniej nie będzie ostatnia.
- Ależ to kompromitujące - usłyszał jakiś żeński głos. - Ta
dziewczyna nigdy nie będzie dobra. Wprawdzie zupełnie
nieźle trzyma się na koniu, ale po prostu nie potrafi jeździć.
Czegoś jej brakuje.
Todd wzdrygnął się na dźwięk tego głosu. Dosłyszał w
nim poczucie wyższości, którego tak nie znosił. Zwłaszcza jeśli
ktoś mówił o jego córce. Szybko też obejrzał się, żeby
sprawdzić, kto pozwala sobie na podobne uwagi. Kiedy w
końcu dostrzegł tę kobietę, jego serce zabiło mocniej.
Piękna wysoka blondynka, która tak obcesowo
potraktowała umiejętności Cherry, zaczęła mówić o sobie
towarzyszącemu jej mężczyźnie. Stwierdziła, że czuje się
świetnie i że jest u szczytu formy. Nawet noga doskwiera jej
mniej niż zwykle. Oczywiście będzie musiała uważać na plecy,
ale to już drobnostka. Najważniejsze, że znów pokaże się na
rodeo.
Oparła się o barierkę i raz jeszcze spojrzała na Cherry.
Dziewczynka wykonywała zwrot. Zachowywała się tak, jakby
usłyszała jej uwagę i to speszyło ją jeszcze bardziej. Jane zrobiło
się głupio. Młodociana zawodniczka najwyraźniej bała się
gwałtownych manewrów. Powiedziała o tym stojącemu obok
kowbojowi, a on skinął głową. Ta Chenny czy Cherry musiała
być nowicjuszką, ponieważ Jane nigdy nie słyszała jej
nazwiska, a przecież od wielu lat brała udział (i wygrywała!) w
różnych zawodach.
Jane nie miała ochoty na dalsze obserwacje. Postanowiła
rozprostować nogi. Skierowała się więc do wyjścia, nie
rozglądając się dokoła. Nagle na jej drodze pojawił się ubłocony
męski but. Podniosła wzrok, żeby sprawdzić, co się dzieje.
Dostrzegła dryblasa w nieokreślonym wieku, o ciężkim,
stalowym spojrzeniu. Nawet nie podniósł się z krzesła.
Wyciągnął po prostu nogę i zagrodził jej przejście.
Jane otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale mężczyzna
odezwał się pierwszy:
- Kto pani pozwolił krytykować tę dziewczynę?! - huknął
na nią. - Wszystko słyszałem! Taka lalunia jak pani nie powinna
w ogóle zabierać głosu w tych sprawach!
Jane spojrzała na niego ze zdumieniem. Nie, ten facet
również nie pokazywał się na rodeach. A przynajmniej nie w
Teksasie.
- Kim pani jest? Modelką? Pewnie pracuje pani tutaj na
rodeo, co? Jako hostessa…
Todd aż zaśmiał się w duchu, ponieważ blondynka
wyglądała na zupełnie zbitą z pantałyku. Wpatrywała się w
niego z otwartymi ustami, jakby ujrzała jakieś dziwne zwierzę.
- Czy pani w ogóle rozumie moje pytanie? - dodał po
chwili, patrząc na nią z politowaniem.
Jane powoli zaczynała dochodzić do siebie. Nie
spodziewała się takiego ataku i potrzebowała czasu, żeby
ochłonąć.
- Doskonale rozumiem - powiedziała twardym, ostro
brzmiącym głosem. - Nie mam jednak zamiaru odpowiadać na
podobne impertynencje. Chciałabym przejść. - Wskazała nogę,
która spoczywała przed nią niby szlaban.
- Nie tędy. - Mężczyzna zarechotał, najwyraźniej bardzo z
siebie zadowolony.
- A właśnie, że tędy.
Jane schyliła się, syknęła, ponieważ poczuła nagły ból w
plecach, a następnie chwyciła nogę mężczyzny, uniosła ją do
góry i pchnęła lekko. Wiedziała, że rozchwiane krzesło nie
wytrzyma tego naporu. Siedzący obok kowboje, którzy
obserwowali jazdy z kamiennymi twarzami, teraz nie potrafili
ukryć rozbawienia. Mężczyzna zaczął gramolić się z ziemi, ale
to już nie interesowało Jane. Ruszyła do wyjścia, gdzie czekał jej
opiekun, pomocnik i najlepszy przyjaciel, Tim Harley.
Tim nawet nie starał się ukryć dezaprobaty, ale mimo to
przyprowadził jej ulubionego wałacha, Nawiasa. Jane zacisnęła
wargi i spróbowała go dosiąść.
- Nie powinnaś dzisiaj jeździć - gderał Tim. - Masz jeszcze
czas. Przecież widzę, co się dzieje.
- Ależ, Tim! Przecież nie mogłam nie przyjąć zaproszenia.
Byłoby ci wstyd za mnie, sam przyznaj - tłumaczyła, starając się
nie myśleć o bólu.
- Nikt nie oczekiwał, że wystąpisz - ciągnął Harley. -
Wszyscy myśleli, że po prostu pokażesz się na rodeo. Wiesz,
jako wielokrotna zwyciężczyni.
Jane usadowiła się w siodle. W samą porę, ponieważ
zauważyła, że zbliża się do niej dryblas w szarym stetsonie. Na
szczęście inni jeźdźcy już ją otoczyli i ruszyła na plac. Jane była
tutaj legendą. Niestety, musiała przed rokiem zakończyć
występy. Jednak wszyscy ją jeszcze dobrze pamiętali.
- Proszę państwa - rozległ się głos spikera. - Oto Jane
Parker. Najpiękniejsza i najlepsza. Zwyciężczyni wielu
zawodów. Obecnie, jak wiecie, nie występuje, ale wciąż
wspaniale trzyma się na koniu.
Jane posłała uśmiech wiwatującym tłumom. Był to
prawdziwy wyczyn, zważywszy, że plecy bolały ją jak licho. Z
trudem utrzymywała się na koniu.
Bob Harris wyszedł na plac i wręczył jej pamiątkową
rozetkę.
- Nawet nie próbuj zsiadać - powiedział, zasłoniwszy
dłonią mikrofon.
Posłuchała jego rady.
- Proszę państwa, proszę o chwilę uwagi. - Głos Boba
znów rozbrzmiewał z pełną siłą. - Wszyscy współczujemy Jane
z powodu tragicznej śmierci ojca, Orena Parkera, wspaniałego
jeźdźca i dwukrotnego mistrza świata w rzutach lassem.
Organizatorzy tego rodeo chcieliby uczcić jego pamięć. Jane,
przyjmij od nas tę pamiątkową rozetkę i wiedz, że jesteśmy z
tobą. Proszę państwa, Jane Parker!
Zgromadzeni na rodeo widzowie znowu zaczęli
wiwatować. Jane uniosła do góry rozetkę, a następnie przypięła
ją sobie do piersi. Bob podał jej mikrofon. Podziękowała w
krótkich, lecz serdecznych słowach za pamięć i w obawie, że za
chwilę spadnie z konia, skierowała się szybko do wyjścia.
W końcu znalazła się poza placem. Jednak tutaj czekała na
nią pierwsza niespodzianka - nie mogła zsiąść z konia. Zaraz
też pojawiła się i druga w postaci gniewnego kowboja o
stalowym spojrzeniu. Mężczyzna chwycił wędzidło i skrzywił z
pogardą usta.
- Patrzcie, patrzcie, kto by powiedział, że taka z ciebie
mistrzyni. - Bez ogródek zaczął jej mówić per "ty". - Siedzisz na
tym koniu, jakbyś połknęła kij. Dawno nie widziałem kogoś,
kto jeździłby gorzej.
Uśmiechnął się do niej kpiąco, a następnie mrugnął
porozumiewawczo.
- A może sędziowie zwracali uwagę na inne twoje walory,
co?
Jane z pewnością kopnęłaby go w twarz, gdyby nie to, że
plecy bolały ją nieludzko. Siły opuściły ją zupełnie. Pobladła
tylko z wyczerpania i złości.
- Tfu! - splunął arogancki kowboj. - Nie wiedziałem, że
jesteś taka. Zupełnie bez ikry.
- Trzymaj się, Jane! Już idę! - dobiegł do niej głos opiekuna.
Odwróciła się trochę, żeby móc go widzieć. Biegł do niej z
rozwianą brodą. Zmarszczone czoło i grymas na twarzy
powodowały, że wyglądał na starszego, niż był w
rzeczywistości.
- Mam nadzieję, że odechce ci się niemądrych popisów -
ciągnął Tim. - I co? Nie możesz zsiąść z konia? Dobrze, zaraz ci
pomogę. Tylko spokojnie. Nie musisz się spieszyć.
Tim pogładził ją delikatnie po nodze. Jane poczuła się
nieco lepiej.
- Czy zawsze trzeba jej pomagać zsiadać z konia? - drwił
dalej nieznajomy. - Wydawało mi się, że gwiazdy rodeo
powinny same sobie z tym radzić.
Mężczyzna nie mówił z teksaskim akcentem. W ogóle
trudno było określić, skąd pochodzi. Tim łypnął na niego
niechętnie.
- Niech pan lepiej uważa, bo napyta pan sobie biedy -
powiedział. - Ludzie tutaj są spokojni, ale pewnych rzeczy nie
będą tolerować. Zwłaszcza jeśli idzie o Jane. No chodź, myszko
- zwrócił się bezpośrednio do swojej ulubienicy. - Jakoś sobie z
tym poradzimy.
Nieznajomy wciąż patrzył na nich i chyba coś mu powoli
zaczęło świtać, Po pierwsze zauważył, że twarz blondynki jest
biała jak prześcieradło, a po drugie, że zaciska zęby tak, jakby
walczyła z bólem.
Stary mężczyzna, który pomagał jej zsiąść z konia, nie
wyglądał na siłacza. Był niski i zasuszony. W zasadzie tylko
jego gęsta, długa broda sprawiała wrażenie potężnej. Można by
pomyśleć, że należała do kogoś innego.
Todd przesunął się nieco do przodu.
- Zaraz, może pomogę.
Tim zmierzył go badawczym wzrokiem i natychmiast
skinieniem głowy wyraził aprobatę. Jeśli nawet nieznajomy nie
był zbyt mądry, to z całą pewnością bardzo silny.
- Niech pan pamięta, że nie może upaść - powiedział.
- Inaczej nawet gorset jej nie pomoże.
Gorset? Tak, to wiele wyjaśniało. Todd wyczuł go pod
palcami, kiedy chwycił dziewczynę wpół. Drżała na całym
ciele. Dostrzegł też łzy płynące z jej oczu.
- Nie mogę - szepnęła. - Nie mam siły.
- Niech pani chwyci mnie za szyję. - Todd natychmiast
powrócił do oficjalnych form. - Trzeba tylko unieść nogę, reszta
pójdzie łatwo.
Bruzdy na czole Tima jeszcze się pogłębiły.
- Nie przejmuj się, Tim - powiedziała słabym głosem. - Na
pewno sobie poradzę, skoro już udało mi się dosiąść konia.
Ból ponownie przeszył jej ciało. Tym razem był jeszcze
silniejszy. Jednak Jane nawet nie jęknęła. Przywarła tylko z całej
siły do ciała nieznajomego, jakby to była ostatnia deska
ratunku.
- Dokąd teraz? - spytał mężczyzna, kiedy znalazła się w
jego ramionach.
Tim podrapał się w czoło i rozejrzał bezradnie dokoła.
Dlaczego nie pomyślał o tym wcześniej? Przecież Jane nie
będzie mogła chodzić po takiej jeździe.
- Tam - powiedział w końcu, wskazując samochód z
przyczepą, stojący kilkadziesiąt metrów dalej.
Todd ruszył w jego kierunku. Drzwi do przyczepy były
otwarte. Wewnątrz znajdował się wózek na kółkach, a także
niewielka kanapa. Twarz jasnowłosego kowboja zasępiła się na
widok wózka.
- Mówiłem ci, mówiłem setki razy - gderał Tim. - Popatrz,
co narobiłaś. Znowu rehabilitacja się przedłuży.
- Nie, tylko nie tam - jęknęła dziewczyna na widok wózka.
- Tam ci będzie najlepiej - mruknął Tim.
- Nie, wolę usiąść na kanapie.
Todd przystanął zdezorientowany przed otwartym
samochodem.
- Proszę, wolę kanapę - powtórzyła Jane, drżąc z bólu.
- Zaraz dam ci środki przeciwbólowe.
Tim wskoczył pierwszy do przyczepy i zaczął myszkować
w niewielkiej kuchence. Todd posadził dziewczynę na kanapie
najdelikatniej, jak potrafił.
- Dziękuję - szepnęła.
- Zdaje się, że zrobiłem z siebie strasznego idiotę -
powiedział. - Ale moja córka wcale nie jest taka zła. Dopiero
zaczęła się uczyć.
Jane powoli kojarzyła fakty. Musiała chwilę pomyśleć,
żeby przypomnieć sobie to, co wydarzyło się, zanim poczuła
potworny ból. Po chwili jednak zrozumiała całą sytuację.
Postępowanie mężczyzny wydało jej się bardziej racjonalne, co
nie znaczyło, że je pochwalała.
- Przykro mi, że tak pan odebrał moją krytykę -
powiedziała po chwili namysłu. - Wcale nie uważam, żeby
pańska córka była zła. Chodzi o to, że po prostu boi się
zwrotów. To, niestety, widać. Ktoś powinien jej pomóc, żeby
nauczyła się radzić sobie ze strachem.
- Umiem jeździć konno, ale to wszystko - stwierdził
nieznajomy. - Nie znam się na rodeo, mimo że w Wyoming jest
ono prawie tak popularne jak w Teksasie.
- Jesteście z Wyoming? - zapytała.
- Tak. Przenieśliśmy się tu parę tygodni temu, żeby…
żeby… - Nie wiedział czemu, ale nie chciał powiedzieć tej
kobiecie o rozwijającej się firmie. - Żeby być bliżej matki
Cherry. Tak ma na imię moja córka - dodał po chwili.
Obecność Marie w Victorii nie miała najmniejszego
wpływu na tę decyzję. Zresztą nie wiedzieli w ogóle, że tam
mieszka. Ona również przeprowadziła się w te okolice zupełnie
niedawno.
Todd spojrzał na blondynkę. Wyglądała na zdziwioną jego
wyjaśnieniami, ale nie pytała o nic.
- Och, rozwiedliśmy się jakiś czas temu - powiedział. -
Matka Cherry zamieszkała w Victorii ze swoim drugim mężem.
Jane skinęła głową.
- Czy pańska była żona jeździ konno? - spytała. - Może
mogłaby uczyć Cherry.
Oczy nieznajomego pociemniały.
- Wprost nienawidzi koni - odparł. - Od początku była
przeciwna temu występowi. Ale Cherry to uwielbia. Ćwiczyła
całymi dniami.
- No tak, zabrakło tylko kogoś, kto by jej pomógł -
powiedziała Jane.
Zrobiło jej się smutno. Wyglądało na to, że mała
wychowywała się bez matki. Jane wiedziała, co to znaczy. Jej
mama zmarła na zapalenie płuc, kiedy ona jeszcze chodziła do
szkoły.
Spojrzała na mężczyznę. Powiedział, że pochodzą z
Wyoming. To wyjaśniało, dlaczego mówił z tak dziwnym
akcentem. Ból nieoczekiwanie znowu dał znać o sobie. Jane
syknęła, nie przygotowana na nowy atak, i poczuła, że robi jej
się słabo. Musiała położyć się na kanapie.
Tim wrócił po chwili z kuchni. Podał jej butelkę z colą i
dwa proszki. Jane połknęła je natychmiast.
- Uff, zaraz będzie lepiej - westchnęła, opadając ponownie
na wyściełane siedzenie.
- Nic pani nie jest?
- Nie, nie, już dobrze - odparła.
Todd nie miał tu już nic do roboty. Pożegnał się i wyszedł
z przyczepy. Po chwili jednak dopędził go Tim.
- Nie podziękowałem panu jeszcze za pomoc - powiedział.
- Drobnostka - mruknął Todd. - Co jej się stało?
Tim westchnął ciężko.
- Miała wypadek samochodowy - wyjaśnił. - Jej ojciec
zginął na miejscu, a Jane tkwiła w samochodzie przez parę
godzin, zanim przyszła pomoc. Lekarze myśleli, że złamała
kręgosłup.
Todd skrzywił się boleśnie, jakby przydarzyło się to jemu
samemu.
- O nie, na szczęście nie było tak źle - uspokoił go Tim. -
Okazało się, że wypadł jej dysk. To na szczęście mniej poważne,
chociaż bolesne i trudne do wyleczenia. Nawet po paru latach
mogą się odzywać jakieś bóle.
- Rozumiem. - Todd pokiwał głową.
Tim uśmiechnął się i pogładził swoją gęstą brodę.
- Na szczęście Jane się nie poddała. Lekarze mówili, że
nigdy nie widzieli kogoś takiego. Tylko dzięki olbrzymiemu
wysiłkowi woli udało jej się wstać tak szybko z wózka. Ona
zawsze musi być najlepsza. Ma to po ojcu. Na pewno byłby z
niej teraz dumny. Oczywiście, Jane nigdy już nie weźmie
udziału w zawodach.
- Po co więc, do licha, wsiadła dzisiaj na konia?!
Tim pokiwał głową.
- Chciała pokazać wszystkim, że się nie poddała i nie
podda - odparł po prostu. - Wie pan… Przepraszam, jak brzmi
pana nazwisko, bo nie dosłyszałem?
- Burke. Todd Burke.
- Ja nazywam się Tim Harley. Miło mi pana poznać.
Mężczyźni uścisnęli sobie prawice.
- Więc wie pan, panie Burke, czasami trzeba zrobić coś
głupiego, żeby zamanifestować swoją postawę. Byłem temu
przeciwny, ale oczywiście rozumiem Jane.
Todd pokiwał głową. W zasadzie nie było już nic do
dodania. Pożegnał się z Timem i skierował w stronę placu, z
którego odpływali kolejni widzowie. Czuł się dziwnie. Nigdy
nie spotkał tak upartej i dumnej kobiety. Nie miał wątpliwości
co do tego, że za jakiś czas znowu dosiądzie ona konia.
Żałował też, że ich znajomość zaczęła się właśnie w ten
sposób. Jasnowłosa Jane na pewno chciała dobrze. Jej krytyka
nie była przecież złośliwa. Todd nie od dziś wiedział, że jest
przewrażliwiony na punkcie córki. Cherry była przecież jego
jedynym dzieckiem, jedyną radością. Chciał, żeby spotykało ją
wszystko, co najlepsze.
Bez trudu odnalazł córkę, która rozmawiała właśnie z
jednym z młodych kowbojów.
- Tato, widziałeś ją?! - wykrzyknęła. - Tę panią z jasnymi
włosami?! To była sama Jane Parker!
Todd spojrzał na młodego kowboja, a ten przygarbił się,
zaczerwienił, a następnie zniknął z pola ich widzenia.
- Tak, widziałem. Zaniosłem ją nawet do samochodu.
- Kogo? Chyba nie Jane Parker? Gdzie jest ten chłopak? Był
przecież taki miły.
Todd pogłaskał córkę po głowie.
- Przykro mi, kochanie, ale zdaje się, że go spłoszyłem -
stwierdził z westchnieniem. - Sama wiesz, że w takich
sytuacjach zachowuję się jak słoń w składzie porcelany.
Cherry rozglądała się jeszcze przez chwilę, ale później dała
temu spokój.
- Kogo niosłeś? Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
- Twoją idolkę. Jane Parker. Ma teraz jakieś problemy z
plecami i nie może jeździć.
Cherry zmarszczyła czoło.
- Słyszałam, że zrezygnowała z występów, ale nie
wiedziałam nic o kontuzji - powiedziała. - Przyjechałam tu
specjalnie dla niej. Widziałam film z zeszłorocznego rodeo i,
mówię ci, była fan-ta-sty-czna!
Toddowi trudno było dzielić entuzjazm córki. Zwłaszcza
po tym, co się zdarzyło.
- No tak, ja też nie wiedziałem nic o jej kontuzji -
westchnął. - Wszyscy popełniamy błędy.
Cherry spojrzała z zaciekawieniem na ojca, ale jego mina
nie skłaniała do drążenia tematu. Todd był chmurny i wyraźnie
z czegoś niezadowolony. Po chwili jednak rozpogodził się i
położył dłoń na ramieniu córki.
- To twoje pierwsze rodeo - powiedział. - Dziwnym trafem
organizatorzy nie przyznali ci żadnego trofeum, ale może
mógłbym ci to jakoś wynagrodzić?
Córka uśmiechnęła się i spojrzała mu prosto w oczy.
- Naprawdę, tato? Wiesz, tak chciałabym porozmawiać z
Jane Parker. Możesz mnie z nią poznać?
Todd chrząknął. Czy powinien powiedzieć córce, co sądzi
o jej jeździe uwielbiana przez nią mistrzyni?
- Jest bardzo ładna - dodała Cherry, nie czekając na
odpowiedź. - Mama też jest ładna, ale nie aż tak.
Dziewczynka posmutniała na wspomnienie matki.
Spuściła głowę i spojrzała na czubki swoich butów do konnej
jazdy.
- Mama nie może się ze mną spotkać w przyszłym
tygodniu. Będzie zajęta. Wspominała ci o tym?
- Mhm.
Nie chciał mówić Cherry, że pokłócili się z tego powodu.
Marie starała się unikać spotkań z córką. Zwłaszcza jeśli w
pobliżu znajdował się jej nowy mąż, dla którego opuściła ich
sześć lat temu.
- Zupełnie nie wiem, co ona w nim widzi - ciągnęła
Cherry, lustrując swoje buty. - Ciągle mu się coś nie podoba, a
poza tym nie lubi ani zwierząt, ani dzieci. Jak można z kimś
takim wytrzymać? - Głos zaczął jej drżeć niebezpiecznie.
Todd pogładził córkę po ramieniu. Wiedział, że mimo
wielu nieporozumień wciąż kocha matkę i czeka na spotkanie z
nią. Nie znosiła tylko nowego męża Marie. Zresztą było to
uczucie odwzajemnione.
- No wiesz, on jest bardzo inteligentny. I napisał książkę.
Podobno stała się bestsellerem.
- Przecież ty też jesteś inteligentny i bogaty -
argumentowała Cherry.
- To co innego. Ja sam doszedłem do wszystkiego. Nie
mam dyplomu uniwersyteckiego.
Cherry zachichotała.
- On też nie - powiedziała. - Słyszałam, jak mama mówiła
przez telefon, że nie skończył studiów. Oczywiście on tego nie
słyszał.
Todd ponownie pogładził ją po ramieniu.
- Nie przejmuj się tym wszystkim. Najważniejsze, żeby
mama była szczęśliwa.
- Nie kochasz jej już? - spytała Cherry powodowana
nagłym impulsem.
Todd zafrasował się. Nigdy wcześniej nie rozmawiali tak
szczerze o tym, co się stało. Wydawało mu się, że córka nie jest
na ryle dojrzała, żeby móc to wszystko zrozumieć.
- W każdym razie nie tak, żeby móc ponownie się z nią
ożenić - odparł. - Małżeństwo wymaga dobrej woli dwojga
osób. Twoja mama miała już dosyć czekania, kiedy wrócę z
pracy. Dlatego odeszła.
- Mnie też miała dosyć - szepnęła Cherry.
Twarz Todda wykrzywiła się w nagłym grymasie.
- Nie, to nieprawda. Mama wciąż cię kocha… po swojemu.
Powinnaś to zrozumieć.
- Tak, rozumiem, rozumiem. - Cherry zaczęła kiwać
głową. - Wiem też, że powinieneś pomyśleć o ponownym
małżeństwie. Co z tobą będzie, kiedy ja wyjdę za mąż? Todd
stłumił uśmiech.
- Zostanę sam.
- Właśnie! - triumfowała córka. - Dlatego, jeśli nie chcesz
mamy, powinieneś pomyśleć o jakiejś innej żonie. Już ja się tym
zajmę. - Cherry nagle spoważniała. - Chciałabym pójść jesienią
do szkoły w Victorii. Mam już dosyć tego internatu.
- Nigdy mi o tym nie mówiłaś.
- Nie chciałam - przyznała niechętnie. - Nawet nie wiesz,
jak się cieszę z tych wakacji. Nie przeszkadza mi nawet twoja
praca. I tak będziemy się widywać częściej niż zwykle.
Todd z trudem przełknął ślinę. Starał się nie patrzeć w
szare, podobne do jego własnych, oczy córki.
- Więc, hm… Stwierdziłem, że należy mi się dłuższy urlop
i że… że chętnie spędziłbym z tobą parę tygodni.
Cherry aż podskoczyła do góry. Wiadomość ucieszyła ją
tak bardzo, że nie zwróciła najmniejszej uwagi na ślady
nieszczerości w jego głosie. Todd zastanawiał się właśnie, jak
uda mu się przetrwać bez pracy. Stwierdził jednak, że gotów
jest wiele poświęcić, byle tylko Cherry była zadowolona.
Wyglądało na to, że córka zapomniała zupełnie o Jane
Parker. On jednak wciąż o niej pamiętał.
- To cudownie, tato. Będziesz moim trenerem. Pewnie nie
zauważyłeś, ale ciągle mam problemy - paplała Cherry. -
Zwłaszcza ze zwrotami.
Todd skinął głową.
- Wiesz, myślę, że da się coś z tym zrobić.
- Co?
- Potem ci powiem - powiedział z tajemniczą miną. - Na
razie chciałbym coś zjeść. Wprost umieram z głodu.
- Ja też - zawtórowała mu Cherry.
- To co? Pojedziemy może do chińskiej restauracji? -
zapytał.
- Świetny pomysł! - Cherry po raz kolejny podskoczyła do
góry. Wsiedli do starego forda, którego Todd wypożyczył po
oddaniu ferrari do przeglądu. Samochód zarzęził, kiedy Todd
przekręcił kluczyk w stacyjce, w końcu jednak zapalił. Po chwiii
mknęli już w stronę miasteczka, zostawiając za sobą tuman
kurzu.
Znalezienie chińskiej restauracji okazało się dosyć trudne,
ponieważ w Jacobsville był tylko jeden taki lokal. Poza tym
znajdowało się tu mnóstwo barów i restauracji oferujących
potrawy z grilla czy z rożna. Po skończonym posiłku mieli
jeszcze trochę czasu na rozmowę, a następnie znów pojechali na
rodeo. Zaczynała się właśnie popołudniowa część zawodów.
Cherry miała przed sobą jeszcze jeden występ.
Tym razem obiecała, że da z siebie wszystko, ale przejazd
wokół beczek znów jej nie wyszedł. Skończyła zebrawszy słabe
oklaski i skierowała się na wybieg. Todd widział, że córka z
trudem tłumi łzy.
- No, no, nie przejmuj się - powiedział, chcąc ją pocieszyć. -
Jeszcze wszystko przed tobą.
- Nie, to nie ma sensu - stwierdziła, wycierając odruchowo
suche już oczy. - Po prostu nie umiem jeździć. Trzeba się z tym
pogodzić.
Todd zatoczył ręką szeroki krąg.
- Czy wiesz, jak wyglądałby ten plac, gdyby wszyscy
rezygnowali po pierwszym nieudanym występie? - spytał. -
Być może zostałoby tutaj paru zawodników, a może nie byłoby
nikogo! Czy wiesz, co stałoby się ze mną, gdybym zrezygnował
z pracy po pierwszej porażce?
Cherry udało się jakoś uśmiechnąć.
- Nie byłbyś potentatem komputerowym - stwierdziła po
prostu. - A propos, nad czym teraz pracujesz?
- Nad programem dla księgowych - odparł, zadowolony,
że córka zapomniała o niedawnej porażce.
- Ee, księgowość, nudy. - Cherry skrzywiła się. - Kto tego
w ogóle potrzebuje? Wszyscy u mnie w szkole uważają, że
osiągnąłeś szczyty, jeśli idzie o gry.
Todd omal nie wybuchnął śmiechem.
- Cieszę się z tego - powiedział. - Nie mogę jednak
zapominać o małych firmach, które potrzebują tego programu.
Pamiętaj, że…
Todd chciał już zaczął wykład na ulubiony temat, ale
przerwał mu radosny pisk Cherry. Spojrzał na córkę, nie
bardzo wiedząc, co się stało, a następnie skierował wzrok tam,
gdzie dziewczynka patrzyła z przejęciem i zachwytem.
- To Jane Parker! - zawołała do ojca.
Jednak początkowy zachwyt ustąpił miejsca smutkowi.
Jane Parker siedziała na wózku inwalidzkim. Wyglądała na
zmęczoną i przygnębioną. Tim wiózł ją w kierunku ich domu
na kółkach, do którego teraz doczepiono jeszcze przyczepę dla
koni. Wszystko wskazywało na to, że chcą już odjechać.
Todd nie mógł na to pozwolić. Już wcześniej przyszło mu
do głowy, że mógłby poprosić jasnowłosą mistrzynię, by
udzieliła Cherry paru lekcji. Dzięki temu córka miałaby
znakomitą trenerkę, a Jane nowe zajęcie. Todd nie wątpił, że
wszystko poszłoby doskonale.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Pani Parker! - krzyknął Todd.
Jane obejrzała się za siebie i zauważyła mężczyznę z
jasnowłosą dziewczynką. Zacisnęła dłonie na poręczach
inwalidzkiego wózka. Spotkanie z Toddem Burkę było ostatnią
rzeczą, na którą miałaby ochotę.
- Słucham? - spytała, siląc się na uśmiech. Nie lubiła, gdy
widywano ją na wózku.
- To moja córka, Cherry - przedstawił dziewczynkę. -
Chciała panią poznać.
Jane skrzywiła się mimowolnie. Oczywiście jej nikt nie
zapytał o zdanie.
- Bardzo mi miło.
- Co się pani stało? Czy coś panią boli? - dopytywała się
Cherry. - To był wypadek, prawda?
Jane skrzywiła się jeszcze bardziej.
- Pani Parker rzeczywiście miała wypadek - odparł Todd. -
Nie powinnaś o to pytać.
Na twarzy Cherry pojawił się rumieniec.
- Przepraszam. Naprawdę bardzo mi przykro -
powiedziała i nie zrażona pierwszym niepowodzeniem,
podeszła do wózka. Kucnęła przy nim i spojrzała Jane prosto w
oczy. - Jest pani naprawdę wspaniała. Widziałam wszystkie
kasety z pani występami. Nie mogłam przyjeżdżać na rodea,
ale tatuś kupił mi filmy. To było naprawdę świetne.
Chciałabym tak jeździć. Niestety, ciągle mam problemy ze
zwrotami. Tatuś nie może mi pomóc, bo nie jest trenerem -
paplała dziewczynka. - Czy będzie pani jeszcze mogła jeździć?
- Cherry! - zagrzmiał Todd.
- W porządku - powiedziała słabym głosem Jane. Oczy
dziewczynki były czyste i jasne. Nie było w nich fałszu ani
zakłamania. Jane rozluźniła się trochę. Najbardziej bała się
udawanego współczucia.
- Nie - odparła szczerze, po chwili zastanowienia. -
Lekarze twierdzą, że nie będę mogła jeździć konno. A w
każdym razie nie będę startować w zawodach.
- Szkoda, że nie mogę pani pomóc - westchnęła Cherry. -
W przyszłości chciałabym zostać chirurgiem. Zdecydowałam
się zdawać biologię i matematykę na egzaminie końcowym.
Tata mówi, że mogłabym potem rozpocząć naukę u Johnsa
Hopkinsa. To najlepsza akademia medyczna w kraju.
Jane uśmiechnęła się i tym razem wypadło to znacznie
naturalniej.
- Chirurgiem? - powtórzyła. - Nie znałam nikogo, kto
miałby takie plany.
Cherry rozpromieniła się.
- To teraz już pani zna - stwierdziła. - Szkoda, że pani
wyjeżdża, bo chciałam się poradzić w sprawie tych zwrotów.
Coś mnie paraliżuje i nie potrafię ich dobrze wykonać. To
śmieszne, prawda? A przecież wcale nie boję się na przykład
widoku krwi.
Jane skinęła głową, chociaż tak naprawdę nie słyszała
pytania. Patrzyła na promienną twarz Cherry i czuła się pusta
w środku. Jeszcze parę lat temu przypominała tę jasnowłosą
dziewczynkę. Gdzie zniknęła radość, beztroska, olbrzymi głód
życia?
- Co? Nie, niestety - odparła Jane, gdy zrozumiała, że
Cherry pyta ją, czy nie może dłużej zostać, - Jestem zmęczona,
poza tym mamy dzisiaj wywiady…
- Wywiady? - przerwała jej Cherry. - Dla radia czy
telewizji?
Kobieta na wózku pokręciła smutno głową.
- Nic z tych rzeczy - odparła. - Daliśmy ogłoszenie do
gazet, że potrzebujemy zarządcy na ranczu. Nie znamy się na
tym z Timem. Od śmierci taty straciliśmy mnóstwo pieniędzy -
wyznała na koniec.
- Mój tata zna się świetnie na finansach - oznajmiła z
niewinną minką Cherry. - Naprawdę potrafi dokonać cudów.
Sam prowadzi książki swojej fir…
- To znaczy małej firmy komputerowej, dla której pracuję -
wpadł jej w słowo Todd.
Miał nadzieję, że córka domyśli się, o co chodzi. I
rzeczywiście; co prawda była nieco zdziwiona, ale nie
powróciła już do kwestii jego firmy.
Tim i Jane spojrzeli po sobie, a następnie utkwili
spojrzenia w Toddzie.
- Umie pan prowadzić księgi rachunkowe? - zapytał Tim,
kładąc akcent na ostatnich słowach, żeby nie było wątpliwości,
o co mu chodzi.
- Jasne.
Tim pochylił się nad Jane i rzekł cicho:
- Domek zarządcy stoi pusty, od kiedy przeprowadziliśmy
się z Meg do głównego budynku. Mogłabyś udzielać dziecku
lekcji jazdy konnej, zamiast snuć się godzinami po domu.
Cherry zastanawiała się, czy nie powinna się obrazić za
"dziecko", natomiast Todd obserwował całą scenę z nie
ukrywanym rozbawieniem.
- Ależ, Tim! On pewnie już ma pracę! - Mimo wysiłków
Jane mówiła na tyle głośno, że bez trudu ją usłyszał.
- Pracuję w Victorii dla… - zawahał się - małej firmy. Ale
mam sporo wolnego czasu. Z przyjemnością spróbowałbym
czegoś nowego.
Jane spojrzała na swoje dłonie, a następnie na stopy
ustawione na podpórce przy wózku.
- Tak chciałabym nauczyć się porządnie jeździć -
westchnęła, może nazbyt teatralnie, Cherry. - Teraz to nawet
szkoda pieniędzy taty na wpisowe.
Jane podniosła wzrok. Mężczyzna o stalowym spojrzeniu
stał przed nią i czekał na decyzję. Przy okazji nieźle się chyba
bawił.
- Nie zatrudni pana - stwierdził Tim. - Jest zbyt dumna,
żeby przyznać, że właśnie o kogoś takiego jej chodziło. Woli
tkwić cały dzień na ganku i użalać się nad sobą.
- Do diabła! - warknęła Jane. Chciała wstać, ale nie mogła.
- Widzi pan. Nie chce się poddać. Może wygląda jak
malowana lala, ale potrafi walczyć. Szkoda tylko, że nie chce
słuchać dobrych rad.
Todd pokiwał z uznaniem głową. Kobieta na wózku z
pewnością zasługiwała na szacunek.
- Proponuję dwutygodniową próbę - powiedział w końcu.
- Oboje zorientujemy się, jak nam się razem pracuje. Naprawdę
znam się na księgowości. Poza tym w tak krótkim czasie nie
będę mógł narobić wielu szkód.
- I tak niewiele nam może zaszkodzić - stwierdził Tim,
kierując te słowa bardziej do szefowej niż Todda.
Jane ważyła przez chwilę w myśli wszystkie za i przeciw.
Jej zaufanie wzbudził fakt, że Todd ma córkę. Oznaczało to, że
pragnie stabilizacji. Bała się samotnych mężczyzn, z których
każdy mógł się okazać złodziejem albo kimś jeszcze gorszym.
- Możemy spróbować - zdecydowała w końcu. - Niestety,
nie mieliśmy ostatnio zbyt dużych zysków, więc pensja będzie
niska. - Podała sumę. - Do tego dochodzi zakwaterowanie i
wyżywienie. Oczywiście zrozumiem, jeśli uzna pan, że to za
mało.
Todd podrapał się w brodę.
- Może być - powiedział. - Ale pod warunkiem, że uda mi
się utrzymać obecną pracę. Mogę dojeżdżać do Victorii
wieczorami.
Starał się nie patrzeć na córkę. Gdyby to zrobił, Cherry na
pewno by się jakoś zdradziła albo oboje wybuchnęliby
śmiechem.
- A co na to pański szef?
- Och, to bardzo wyrozumiały człowiek - odparł Todd. -
Jestem w końcu samotnym ojcem, prawda?
Jane skinęła głową.
- Dobrze. Musimy już jechać. Możecie teraz załatwić swoje
sprawy. Oczywiście jeśli nie chcecie zostać jeszcze jakiś czas na
rodeo.
Ojciec i córka spojrzeli na siebie.
- My też jedziemy - zdecydowała Cherry. - Mam już dosyć
rodeo. Jestem zdegustowana i załamana swoim występem.
- Nie przesadzaj - powiedziała Jane. - Strach jest czymś
naturalnym. Każdy go przeżywa.
- Pani też się bała?
Jane skinęła głową. Nie dodała tylko, że pozbyła się
strachu na długo przed pierwszym występem.
- Zaraz wszystko przygotuję - powiedział Tim. - Może
wydaje wam się dziwne, że chciało nam się brać ten dom na
kółkach, żeby przejechać kilkanaście kilometrów, ale chodziło o
wygodę Jane.
Brodaty mężczyzna otworzył drzwi przyczepy i pchnął w
tym kierunku wózek. Todd natychmiast pospieszył mu z
pomocą.
- Ja się nią zajmę - powiedział.
Tim odetchnął z ulgą. Jane nie była ciężka, ale jego
kręgosłup był w coraz gorszym stanie. Todd uniósł jego
szefową lekko jak piórko i posadził na kanapie w przyczepie.
- Co zrobić z tym? - spytał, wskazując wózek.
- Też włożyć do środka - odparł Tim. - Później
zaprowadzę go na miejsce.
Todd wstawił więc wózek do przyczepy, a potem
wysłuchał dokładnych instrukcji Tima dotyczących drogi na
ranczo. Następnie samochód odjechał, a ojciec i córka długo
jeszcze patrzyli za nim.
- Naprawdę chcesz to zrobić, tato? A co będzie, jak się Jane
dowie?
- Później będziemy się o to martwić - odparł Todd. -
Prowadzenie rancza to prawdziwe wyzwanie dla finansisty, a
ty nauczysz się lepiej jeździć. - Po chwili dodał jeszcze
poważniejszym tonem: - Myślę, że obie strony mogą na tym
skorzystać.
- A co z firmą? - Cherry nie dawała mu spokoju.
- No cóż, mam dobrych pracowników. Poza tym wziąłem
urlop. - Pogłaskał dziewczynkę po głowie. - Potraktujmy to jak
wakacyjny wypad. Przynajmniej pobędziemy trochę razem.
- Świetny pomysł - zgodziła się. - Potem przecież będę
musiała wrócić do szkoły.
Zawiesiła głos, ale ojciec nie podjął tematu. Najwyraźniej
myślał o czymś innym.
- Powinieneś być milszy dla pani Parker - powiedziała w
końcu.
- Obawiam się, że ona mnie nie lubi - odparł Todd,
rozkładając ręce.
- Ty jej też nie lubisz, prawda? - spytała Cherry,
przyglądając się mu ukradkiem.
- Ee, nie jest tak źle - mruknął.
- Dlaczego więc chcesz jej pomóc, skoro jej nie lubisz? -
dopytywała się córka.
Todd nie znał odpowiedzi na to pytanie. Sam się
zastanawiał, co w niego wstąpiło. Jane Parker wcale mu się nie
podobała. Pewnie jeszcze rok temu była trzpiotowatą panienką,
która robiła słodkie oczy do wszystkich mężczyzn w okolicy.
Jednak cóż, teraz dotknęło ją nieszczęście i trzeba jej jakoś
pomóc.
- Trochę mi jej szkoda - powiedział bez przekonania.
Cherry skinęła głową. Najwidoczniej ta odpowiedź ją
zadowoliła.
- Mnie też - stwierdziła. - Ale nie możemy się z tym
zdradzić. Jest bardzo dumna.
Skinął głową.
- I w gorącej wodzie kąpana - dodał.
- Właśnie. Skąd my to znamy? - podchwyciła córka.
Todd udał, że nie zrozumiał aluzji.
Szybko dotarli do luksusowego domu, który Todd
niedawno kupił w Victorii, i zabrali się do pakowania
najpotrzebniejszych rzeczy. Z trudem udało im się wyjaśnić
gospodyni imieniem Rosa, że wyjeżdżają.
- Co? Już? - dopytywała się kobieta. - Przecież państwo
prawie tutaj nie mieszkali!
Obiecali, że wkrótce wrócą, i pomknęli wynajętym fordem
w stronę Jacobsville, gdzie mieli odnaleźć ranczo Parkerów.
Udało im się to bez trudu.
Dom i obejście nie przedstawiały szczególnie budującego
widoku. Rozległe pastwisko ogrodzono płotem łatanym
drutem kolczastym, co miało odstraszyć bydło. Stara stodoła
miała niewątpliwie jedną zaletę - tę, że stała. Dom, wokół
którego rosły śliczne kwiaty, z całą pewnością wymagał
remontu, a przynajmniej odmalowania, a stara droga, biegnąca
obok wiatraka, bardziej przypominała bezdroże niż jakikolwiek
uczęszczany szlak. Była piaszczysta, nie pokryta nawet żwirem,
a w jej zagłębieniach zgromadziła się woda po ostatnim
deszczu.
Todd i Cherry zatrzymali forda na podwórku, za
samochodem z przyczepą. Od razu zauważyli, że schodki
prowadzące na ganek są spróchniałe, a jedyny nowy fragment
domu to podjazd zrobiony z desek, zapewne dla wózka. W
głębi posesji znajdował się budynek, który mógł, przy dużej
dozie optymizmu, uchodzić za garaż, a dalej, w bujnej, nie
koszonej trawie stał domek. Todd domyślił się, że w nim
właśnie mają zamieszkać. Miał nadzieję, że jest w nim więcej
niż jeden pokój.
Ku ich zaskoczeniu okazało się, że to nie wszystko. Za ich
domkiem znajdował się jeszcze jeden, nowszy budynek.
Znacznie mniejszy niż wielkie domisko przy podwórku, ale z
pewnością wygodny, zwłaszcza w lecie. Na jego ganku stały
nawet fotele na biegunach.
- Witamy - powiedział Tim, zbliżając się do nich.
Todd uścisnął mu dłoń.
- Już jesteśmy - oznajmił, jakby nie było to oczywiste.
- Czy tam możemy złożyć nasze rzeczy?
Todd skinął dłonią w kierunku domku, ale Tim pokręcił
przecząco głową.
- Nie, nie. Tam mieszka stary Hughes. Pomaga mi trochę
przy bydle, ale już niewiele może. Jest zmęczony i schorowany.
Pracuje tutaj od dziecka. Dopiero za dwa lata przejdzie na
emeryturę i będzie mógł gdzieś się przenieść. Zamieszkacie
tam.
Todd odetchnął, widząc, że Tim wskazuje mniejszy z
dwóch domów. Jego córka również wyraźnie poweselała.
- Oczywiście ten dom jest trochę zaniedbany - ciągnął Tim.
- Wszystko tutaj wymaga naprawy, tylko nie ma komu jej
przeprowadzić. Zatrudniamy jeszcze trzy osoby, głównie na
godziny. Ale mają dosyć pracy przy ogrodzeniu i maszynach.
Domek, w którym się znaleźli, wcale nie był w najgorszym
stanie. Miał trzy sypialnie i niewielką bawialnię, a w
wyglądającej na nie używaną kuchni znaleźli niewielki piecyk,
czajnik i lodówkę.
- Mogłabym się nauczyć gotować - zauważyła Cherry.
- Daj spokój. Masz na to jeszcze sporo czasu - stwierdził
Todd.
- Oczywiście, nie musisz - powiedział Tim. - Będziecie jedli
razem z nami. Ale jeśli chcesz, moja żona cię nauczy gotować.
Nigdy nie mieliśmy własnych dzieci, więc Meg chętnie zajmuje
się cudzymi.
Cherry znowu poczuła się dotknięta określeniem
"dziecko", ale stary brodacz patrzył na nią z tak miłym i
rozbrajającym uśmiechem, że nie potrafiła się długo gniewać.
Dla kogoś w tym wieku musiała jeszcze być oseskiem.
- Jak czuje się pani Parker? - spytała w końcu.
Wesołe błyski w oczach Tima natychmiast zgasły. Stary
zasępił się.
- Kiepsko - mruknął. - Położyła się, ale ciągle ma bóle.
Mówiłem jej, że nie powinna wsiadać na konia, ale mnie nie
słuchała. Zawsze taka była. Od dziecka kpiła sobie ze mnie w
żywe oczy. Szkoda, że zabrakło jej ojca. Miał na nią dobry
wpływ.
- Dosiadanie konia rzeczywiście było niepotrzebne -
zgodził się Todd.
- Niepotrzebne?! Wręcz szkodliwe! A wszystko dlatego, że
jakiś dureń napisał w gazecie, że Jane pewnie zjawi się na rodeo
w wózku inwalidzkim.
Rysy Todda stężały w nagłym przypływie złości.
- Co to była za gazeta? - spytał.
- Jakiś tygodnik, który wychodzi w Jacobsville - odparł
Tim. - Nie powinna brać sobie tego do serca. To sprawka tego
dzieciaka od Sikesów. Skończył niedawno szkołę dziennikarską
i wydaje mu się, że może sobie na wszystko pozwolić.
Todd zapamiętał to nazwisko. Na przyszłość.
- Czy przyjedzie tu jakiś lekarz?
- Oczywiście. To przyjaciel domu. Jego ojciec trzymał Jane
do chrztu. Jeśli będzie zajęty, to przyśle swoją zastępczynię,
Lou. Miał tyle roboty, że musiał…
- Ten doktor nie jest żonaty? - Todd przerwał staremu.
Tim potrząsnął przecząco głową.
- Nie. Kochał się kiedyś w Jane, ale po wypadku z nim
zerwała. Poza tym to było jeszcze przed Lou… A Jane nie chce
się z nikim wiązać.
- Przecież wstanie kiedyś z tego wózka.
Stary westchnął i szarpnął swoją wspaniałą brodę.
- Jednak bóle mogą się powtarzać. Poza tym nie będzie
mogła brać udziału w rodeo, a to dla niej przecież
najważniejsze w życiu.
- To samo powiedziała Cherry - wymamrotał do siebie
Todd.
Tim spojrzał na niego podejrzliwie.
- Mam nadzieję, że nie będzie pan chciał, no…
wykorzystać Jane.
Todd uśmiechnął się i potrząsnął głową. Troskliwość
starego wydała mu się wzruszająca.
- Nie, nic z tych rzeczy. Mam za sobą nieudane
małżeństwo, a nie jestem na tyle cyniczny, żeby proponować jej
chwilowy związek.
Tim odetchnął z ulgą, a następnie poklepał go po plecach,
co nie było łatwe, biorąc pod uwagę różnicę wzrostu.
- Na pewno się jakoś dogadamy - stwierdził. - Cieszę się,
że pan tu jest. Będę miał teraz trochę więcej wolnego czasu.
Może uda mi się zreperować to i owo. Przede wszystkim zajmę
się schodami.
- Mogę pomóc - zgłosił się na ochotnika Todd. - Znam się
trochę na stolarce.
- Naprawdę?! - Stary spojrzał na niego uważnie. - To
wspaniale! Mamy tu jakieś narzędzia, bo ojciec Jane zajmował
się robieniem mebli. To wszystko sam wykonał.
Z kolei Todd zdziwił się na te słowa. Zarówno kredensy,
jak i szafy w wielkim, starym domu, do którego dotarli,
wyglądały na dzieło profesjonalisty.
- No proszę! - powiedział, poklepując mijany stół. - To
naprawdę świetna robota.
Weszli do salonu, w którym znaleźli Jane wraz z Cherry.
Dziewczynka siedziała wpatrzona w swoją idolkę. Jane leżała
blada na kanapie, ale chętnie odpowiadała na pytania nieletniej
amazonki.
- To długo nie potrwa - powiedział Tim, gładząc Jane po
ramieniu. - Zaraz powinien tu być lekarz.
- Dzięki, Tim - powiedziała słabym głosem.
Do tej pory starała się jakoś trzymać, ale teraz siły zaczęły
ją opuszczać. Nawet Cherry to zauważyła i przestała pytać o
konie.
- Nie ma pani jakichś środków przeciwbólowych? -spytał
szorstko Todd, chcąc przynajmniej tonem zamaskować swój
niepokój.
- Mam - szepnęła zbielałymi wargami. - Nie działają.
- A jak pani myśli, dlaczego? - Próbował utrzymać
napastliwy ton, ale głos mu się zaczął łamać. Ta Parker
wyglądała naprawdę kiepsko.
- Nie wsiadłabym na konia, gdyby nie artykuł o rodeo.
Ten facet nazwał mnie kaleką.
Jane walczyła z sobą, żeby nie zacząć jęczeć.
- Dobrze, dobrze. Pojedziemy jutro z Cherry do miasteczka
i każemy mu zjeść to, co napisał. Na pewno się otruje.
Na bladej twarzy Jane pojawił się na chwilę uśmiech. Po
chwili ustąpił jednak grymasowi bólu.
- Zdaje się, że słyszę samochód - powiedział Tim. - To
pewnie lekarz.
Chora wyraźnie się zmieszała. Todd spojrzał na nią,
starając się zgadnąć, o czym myśli. Jej uczucia względem
doktora z pewnością nie były jednoznaczne. Czy to możliwe,
żeby go jednak kochała?
Odgłosy silnika umilkły i po chwili do salonu wszedł
wysoki rudzielec. Miał na sobie szary flanelowy garnitur,
krawat na gumce i, rzecz rzadka w tych okolicach, czyste, szare
buty. Doktor postawił na stoliku czarną torbę i zdjął kapelusz.
Todd obserwował go uważnie.
- Doktor Jebediah Coltrain - Tim przedstawił nowo
przybyłego. - Kiedyś wszyscy nazywali go po prostu:
Rudzielec.
- Teraz już tego nie robią - powiedział doktor.
On również się nie uśmiechał.
- A to Todd Burke i jego córka Cherry - ciągnął Tim jak
wytrawny mistrz ceremonii. - Todd ma się zająć u nas
księgowością.
Coltrain skinął głową i zwlekał chwilę, zanim uścisnął
dłoń Todda. Nieco przyjaźniej potraktował Cherry. Można było
nawet powiedzieć, że na jego twarzy pojawiło się coś w rodzaju
uśmiechu.
- No słucham, co zmalowałaś tym razem? - zwrócił się
bezpośrednio do chorej. - Jeździłaś konno? Mogłem się tego
spodziewać. Następnym razem wezmę ze sobą wieniec zamiast
torby.
Doktor zaczął badać Jane. Jego olbrzymie łapska okazały
się nadzwyczaj delikatne w kontakcie z pacjentką. Todd
obserwował z niechęcią przebieg badań.
- Nadwerężyłaś sobie mięśnie - zawyrokował w końcu
Coltrain. - Mam nadzieję, że nie wywiąże się z tego stan
zapalny. Czekaj, zaraz zrobię ci zastrzyk przeciwbólowy, a
potem będziesz musiała odpocząć. W najbliższych dniach
żadnych ćwiczeń. Proszę mi pomóc - zwrócił się do Todda.
Miał głos, który wymuszał posłuszeństwo. Todd
uśmiechnął się tylko, a następnie wziął podaną ampułkę z
przezroczystą cieczą i ułamał jej czubek. Coltrain w tym czasie
przygotował strzykawkę i igłę jednorazową. Szybko odsłonił
ramię Jane i zrobił jej zastrzyk.
- Dzięki, Rudzielcu.
Lekarz wzruszył ramionami.
- Od czego masz przyjaciół. Niedługo zaśniesz. To bardzo
silny środek.
Cherry zaofiarowała się, że posiedzi z chorą. Coltrain
wskazał im wzrokiem podwórko, dając znak, że chce z nimi
porozmawiać.
- Co się stało? - spytał Tim, kiedy znaleźli się w końcu w
bezpiecznej odległości od salonu. Stary był naprawdę
zaniepokojony.
- Muszę ją prześwietlić - powiedział Coltrain. -
Nadwerężenie mięśni to wersja robocza. Trzeba to sprawdzić.
Niepotrzebnie dosiadła konia - dodał poirytowany.
- Próbowałem ją powstrzymać. - Tim rozłożył ręce.
Doktor machnął ręką.
- Przecież wiem, że to nie twoja wina - powiedział. - Nie
chcę jej dzisiaj męczyć, ale jutro przyślę tutaj karetkę.
Chciałbym, żeby Jane dotarła do szpitala. Niezależnie od tego,
co będzie mówić i… robić. - Spojrzał znacząco na mężczyznę,
którego poznał przed niecałym kwadransem.
Todd skinął głową.
- Może pan na mnie liczyć.
Coltrain uśmiechnął się. Po raz pierwszy, od kiedy się
poznali.
- Nie chciałbym być na pana miejscu.
Usłyszeli wyraźny dzwonek. Był to stojący w przedpokoju
telefon. Tim poszedł, żeby go odebrać, a następnie wrócił po
Coltraina.
- Do ciebie - powiedział.
Po chwili zza drzwi zaczęły docierać do nich fragmenty
głośnej rozmowy.
- Tak, ja… Nie, nic mnie to nie obchodzi… Jestem
lekarzem i sam ustalam, co mam robić… Do cholery z umową!
Dobrze, jeszcze o tym porozmawiamy. No, to na razie.
Doktor wyszedł, trzaskając drzwiami, pożegnał się i
wsiadł do samochodu. Tim długo patrzył za oddalającym się
autem.
- Nic z tego nie będzie - powiedział w końcu.
- Z czego? - zapytał Todd.
- Chodzi o niego i Lou. Zupełnie do siebie nie pasują. Ona
ma ciągle nowe pomysły i chciałaby wszystko robić
nowocześnie, a on woli stare, sprawdzone metody. Sam nie
wiem, dlaczego jeszcze współpracują.
Todd też nie wiedział. Miał jednak nadzieję, że ta
współpraca potrwa długo, jak najdłużej. Sam nie wiedział,
dlaczego, ale nie podobał mu się sposób, w jaki Coltrain
traktował Jane.
ROZDZIAŁ TRZECI
Jane szybko zasnęła, ale ponieważ jęczała przez sen i
przewracała się z boku na bok, Todd zdecydował się zostać
przy niej, gdy Cherry poszła do łóżka. Wcześniej dostał od
Tima książkę przychodów i rozchodów i teraz zabrał się do
lektury. Czas mijał mu szybko. Książka była czymś w rodzaju
podręcznika, któremu nadałby tytuł "Jak nie należy prowadzić
rancza". Straty i zaniedbania widać było gołym okiem.
Poza bydłem na ubój Jane miała cztery ogiery, z których
każdy zdobywał nagrody przed śmiercią jej ojca. Teraz
mogłyby spełniać funkcje rozpłodowe, co zwiększyłoby
dochody, ale oczywiście nikt o tym nie pomyślał. W
gospodarstwie używano przestarzałego sprzętu. Gdyby zająć
się jego naprawą i konserwacją, można by odpisać sporą kwotę
od podatku. Tego rodzaju możliwości pojawiały się niemal
wszędzie. Jego zdaniem ranczo miało szansę rozwoju, a co za
tym idzie i zarobkowania, tylko nikt, jak do tej pory, o tym nie
pomyślał.
Todd zdjął okulary i przetarł powieki. Przez moment miał
wrażenie, że ktoś go obserwuje. Kiedy spojrzał na Jane,
zauważył, że ma otwarte oczy.
- Nie wiedziałam, że nosi pan okulary - powiedziała
sennym głosem.
- Jestem dalekowidzem - wyjaśnił. - Noszę okulary tylko
do pracy. Podobno mnie postarzają.
Przez chwilę przyglądała mu się uważnie. Wciąż była
senna i z trudem powstrzymywała ziewanie.
- A ile pan ma lat? - spytała w końcu.
- Trzydzieści pięć. A pani?
- O całe dziesięć mniej - oznajmiła, jak mu się zdawało,
triumfalnie. - Nawet trudno mi sobie wyobrazić, jaka będę w
pana wieku.
Todd nie chciał ciągnąć tego tematu.
- Lepiej się pani czuje?
- Troszkę. - Jane spojrzała niechętnie na swoje nogi. - Po
prostu nie znoszę takiego stanu. Jestem zupełnie bezsilna.
Dobrze, że już nie czuję bólu,
- To nie będzie przecież trwało wiecznie - przypomniał jej
Todd.
Jane potrząsnęła głową. Jasne włosy opadły jej na czoło i
oczy. Odgarnęła je niecierpliwym ruchem.
- Założę się, że pan nigdy nie był w takiej sytuacji. Chodzi
mi o bezsilność - dodała po chwili, widząc jego zdumione
spojrzenie.
Todd zmarszczył w zamyśleniu czoło.
- Miałem kiedyś zapalenie płuc - mruknął niechętnie.
Nazwa choroby brzmiała niewinnie. Przecież wiele osób
choruje na zapalenie płuc. Dlatego Todd nie zwracał uwagi na
swój stan, do momentu kiedy nie mógł już pracować i z trudem
chodził. Lekarze kazali mu zostać w domu tylko pod
warunkiem, że żona się nim zaopiekuje. A Marie miała wtedy
akurat ważne przyjęcie. Zajęła się właśnie projektowaniem
wnętrz i z jakichś względów musiała uczestniczyć w tej
imprezie. Tak mu przynajmniej powiedziała.
- Co się stało? - zaniepokoiła się Jane, widząc jego minę.
- Nie, nic. Miałem kiedyś zapalenie płuc, a żona pojechała
na przyjęcie -powiedział. - Nie byłoby jeszcze najgorzej, gdyby
nie schowała gdzieś lekarstw. Nie mogłem ich znaleźć. W ogóle
z trudem chodziłem. Kiedy przyjechała nad ranem, miałem
czterdzieści stopni gorączki i trzeba mnie było natychmiast
umieścić w szpitalu. To było czternaście lat temu. Nieco później
w tym samym roku urodziła się Cherry.
- O Boże! To straszne! -jęknęła Jane. - I co? Został pan z
żoną?
Toddowi wydawało się, że nie powinni omawiać jego
osobistych problemów. Jednak leżąca obok kobieta nie
wyglądała na taką, która łatwo daje za wygraną. Widać było, że
ten temat ją poruszył i zaciekawił.
- Po pierwsze, mówiłem sobie, że nie zrobiła tego
specjalnie. Marie zawsze gdzieś chowała rzeczy, a potem nie
wiedziała, gdzie są. Po drugie była wtedy w ciąży. Gdybym
wystąpił o rozwód, na pewno nie chciałaby mieć ze mną
dziecka - tłumaczył cierpliwie.
- A pan chciał! - To było raczej stwierdzenie, a nie pytanie.
- Zauważyłam, że Cherry jest do pana bardzo przywiązana.
- Zawsze chciałem mieć dzieci - przyznał nieco
zażenowany. - Sam jestem jedynakiem. Wychowałem się na
wielkim ranczu. Wiem, co to znaczy samotne dzieciństwo.
Pragnąłem mieć więcej dzieci, ale… skończyło się na jednej
córce.
Jego rozmówczyni oblizała wargi. Pytanie, które chciała
zadać, było bardzo osobiste.
- Czy matka nie chciała Cherry?
- Twierdziła, że dziecko przeszkadza jej w pracy -
powiedział z wyczuwalnym smutkiem w głosie. - Oczywiście,
spotykają się. Marie lubi grać rolę dobrej, oddanej matki. Jest
projektantką wnętrz i większość jej klientów to konserwatywni
Teksanczycy. Wie pani, tacy, co lubią, żeby wszystko było na
swoim miejscu.
- Czy Cherry wie…?
- Trudno pewnych rzeczy nie zauważyć. Przecież nie jest
głupia. Staram się tylko zapobiegać kolejnym manipulacjom.
Nie pozwalam również, by Marie wtrącała się w prywatne
życie naszej córki. Weźmy choćby rodeo.
Jane znowu potrząsnęła głową.
- Nie rozumiem.
- Marie jest przeciwna występom córki.
- Ach, a Cherry jednak jeździ! - Jane nie mogła
powstrzymać okrzyku. - Wbrew temu, co sądzi o tym matka.
Skinął poważnie głową.
- To mnie przyznano opiekę nad dzieckiem.
Sytuacja powoli stawała się jasna. Samotny ojciec
wychowujący córkę był wciąż jednak kimś niesłychanie rzadko
spotykanym i Jane chciałaby zadać mnóstwo pytań. Teraz
czuła, że jest zmęczona i senna. Pokój, w którym znajdował się
Todd, zaczął od niej powoli odpływać.
- Tak dziwnie się czuję - szepnęła. - Nie mam pojęcia, co
podał mi ten Rudzielec.
- Wygląda na trochę narwanego - stwierdził niechętnie
Todd.
Jane nie zwróciła uwagi na ton jego głosu.
- Zawsze taki był - powiedziała. - Bardzo go lubię.
Lubię. Powiedziała: "lubię". To mogło znaczyć wszystko i
nic. Todd zmarszczył czoło, zastanawiając się nad znaczeniem
tego słowa w wypadku Jane.
- Lubi go pani? - spytał.
- Tak, właśnie - odparła, starając się przemóc senność.
- Lubię. Mężczyźni jako tacy mnie nie interesują. Nie bawi
mnie też seks.
Ostatnie słowa wypowiedziała niemal szeptem, a po
chwili już spała. Todd przyglądał się jej z prawdziwą
przyjemnością, zastanawiając się nad sensem ostatniego
stwierdzenia. Jane była prawdziwą pięknością. Jeśli nawet nie
interesowała się mężczyznami, to mężczyźni z pewnością
interesowali się nią. Pewnie miała jakiegoś swojego chłopaka.
Przecież Tim mówił mu o Coltrainie.
Dopiero po chwili dotarło do niego, że siedzi z otwartą
książką na kolanach. Miał przecież jeszcze sporo pracy. Lepiej
będzie, jeśli zajmie się problemami rancza, a nie intymnym
życiem jego właścicielki.
Karetka pogotowia przyjechała następnego ranka
dokładnie o dziesiątej. W oczach Jane pojawił się błysk gniewu,
kiedy ją zobaczyła.
- Nie mam zamiaru, słyszycie?! Nie mam zamiaru iść do
szpitala! - powtarzała, patrząc na Todda rozgorączkowanym
wzrokiem.
Todd został sam w domu. Tim znalazł dla siebie jakieś
zajęcie na pastwisku, a Meg zabrała Cherry na zakupy. Todd
dopiero teraz przejrzał ich grę.
- Nikt nie chce, żeby pani tam została - przekonywał
upartą rekonwalescentkę. - Mają panią po prostu prześwietlić, a
potem przywieźć do domu.
Jane usiadła na łóżku. Jasne włosy rozsypały na
ramionach. Todd pomyślał, że wygląda jak nimfa przy leśnym
strumyku. Jak rozzłoszczona nimfa.
- Na pewno niczego sobie nie złamałam - stwierdziła
autorytatywnie. - Nigdzie nie jadę.
Stojący w drzwiach pielęgniarze spojrzeli na siebie, a
następnie skierowali pytający wzrok na Todda.
- Zrobi pani to, co kazał doktor Cołtrain!
- Nigdzie nie jadę. Możecie zabrać te nosze - zwróciła się
bezpośrednio do pielęgniarzy.
- Proszę, panowie, podejdźcie bliżej. - Todd również
postanowił ją ignorować.
Omal nie rzuciła się na niego z pięściami.
- Ty!… Ty!… - wyrwało jej się.
Todd nie zwrócił na to uwagi. Podszedł do niej i wziął ją
na ręce. Nie chciał wdawać się w utarczki słowne. Pragnął, by
Jane znalazła się jak najszybciej w szpitalu.
Początkowo chciała podrapać tego wielkiego mężczyznę,
który w tak niemiły sposób wtargnął w jej życie. Jednak gdy
poczuła tuż obok jego szeroki tors, stało się z nią coś dziwnego.
Zaparło jej dech w piersiach i stała się zupełnie niezdolna do
działania. Trwało to zaledwie parę sekund. Po chwili znalazła
się na noszach, jeden z sanitariuszy przykrył ją białym
prześcieradłem i ponieśli ją do karetki. Jane czuła się jak dzikie
zwierzę, schwytane nagle w niewidzialne wnyki.
- Pojadę za wami samochodem - rzucił Todd, zaglądając
do przestronnego wnętrza karetki.
Jane spojrzała na niego wymownie i zacisnęła usta.
Sprawiło to, że stracił pewność siebie. Już wcześniej serce zabiło
mu żywiej, kiedy poczuł blisko siebie drobne ciało dziewczyny.
A teraz to spojrzenie zupełnie wytrąciło go z równowagi.
- Nic mi pani nie powie? - spytał, odwracając od niej
wzrok. - Nie będzie pani krzyczeć i drapać?
- Już u mnie nie pracujesz - rzuciła przez zaciśnięte zęby.
Todd potrząsnął głową.
- Nie, nie może mnie pani wylać - powiedział z
przekonaniem.
- Niby dlaczego?
- Ponieważ straci pani ranczo - odparł z uśmiechem. -
Myślę, że z moją pomocą uda się je zachować.
Jane zmarszczyła brwi. Być może była zbyt porywcza, ale
stać ją też było na przemyślane decyzje.
- W jaki sposób? - zadała kolejne pytanie.
- Porozmawiamy o tym po prześwietleniu - stwierdził,
wycofując się z wnętrza karetki. Pomógł jeszcze pielęgniarzowi
zamknąć tylne drzwi, a następnie skierował się do swego auta.
Coltrain przyglądał się uważnie kliszy. Wyglądał na
zadowolonego. Pionowa zmarszczka nad jego nosem znikła
teraz niemal zupełnie.
- Mówiłam ci przecież, że nic mi nie jest. - Jane
zdecydowała się przerwać panujące w tym sterylnym wnętrzu
milczenie.
Rudzielec ze stetoskopem na szyi, wśród rozmaitych
przyrządów i narzędzi, wydawał jej się kimś innym, mało
znanym. Kimś, kogo trzeba się trochę obawiać.
Coltrain oderwał wzrok od kliszy.
- Nie powiedziałem przecież, że nic ci nie jest. - Zrobił
efektowną przerwę. - Na szczęście moja diagnoza się
potwierdziła i nie masz żadnych złamań. Powinnaś jednak
pamiętać, że jesteś chora. Jeszcze jeden taki wyczyn, a być może
będziesz musiała spędzić całe życie na wózku inwalidzkim.
Czy o to ci chodzi?
Jane spuściła wzrok.
- Nie - szepnęła.
- Więc przestań się popisywać i udowadniać wszystkim,
że jesteś u szczytu formy! - huknął Coltrain. - Ten reporter i tak
będzie musiał odpokutować za swoje grzechy - dodał po chwili
z dziwnym uśmiechem.
- Co masz na myśli?
Rudzielec poprawił stetoskop, rozejrzał się dokoła i
mrugnął do niej łobuzersko.
- Miejscowe Stowarzyszenie Jeździeckie zabroniło mu
wstępu na rodeo.
Jane patrzyła na lekarza z niedowierzaniem.
- Przecież to największa impreza sportowa w okolicy!
Zwłaszcza o tej porze roku. Skąd o tym wiesz? - spytała
podejrzliwie.
- No cóż, hm, jestem przecież w zarządzie.
Dziewczyna uderzyła się otwartą dłonią w czoło.
- Ależ ze mnie gapa! To twoja sprawka, przyznaj się. -
Wyciągnęła palec w kierunku przyjaciela.
- Nie tylko - odparł z powagą Coltrain. - Wszyscy się ze
mną zgadzają. Zresztą gazeta i tak miała kłopoty, ponieważ
właściciele sklepu żelaznego i stacji obsługi samochodów
wycofali swoje reklamy. Znasz ich pewnie. Startowałaś z ich
synami w zawodach. Coś mi mówi, że powinnaś przeczytać
najnowsze wydanie gazety.
Dopiero po chwili dotarło do niej to, co powiedział. Przez
chwilę patrzyła na niego oniemiała, a potem uśmiechnęła się.
- Mają mnie przeprosić? - spytała z niedowierzaniem. - Ty
stary diable!
- Jesteś przecież moją przyjaciółką.
Wzruszenie ścisnęło jej gardło. Zdołała jedynie wykrztusić
krótkie: "dzięki". Spontanicznie rzuciła się w ramiona
przyjaciela.
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Todd
Burke wszedł do środka bez zaproszenia. Już chciał coś
powiedzieć, ale na widok połączonej w uścisku pary stanął jak
wryty. Niemal jednocześnie, tyle że drugimi drzwiami, weszła
do gabinetu doktor Lou Blakely. Lekarka zmierzyła wzrokiem
doktora Coltraina i Jane, a następnie położyła na biurku jakieś
papiery.
- Mam tu wyniki badań Neda Rogersa - powiedziała. -
Obawiam się, że nie są zbyt pomyślne.
- Nie mogła pani poczekać, aż skończę rozmowę z
pacjentką? - zapytał opryskliwie Coltrain.
Policzki doktor Blakely pokryły się rumieńcem.
- Zrobiłam już wszystko i chcę wyjść na lunch. Przecież już
dwunasta.
- Dwunasta? - powtórzył z niedowierzaniem Coltrain. - A,
rzeczywiście. - Odwrócił się w stronę Jane. - No cóż, w zasadzie
to już wszystko.
- Odwiozę ją do domu - wtrącił się Todd. - Mam parę
pytań dotyczących prowadzenia rancza. Obawiam się, że to nie
może czekać.
Doktor Blakely przyglądała się z uśmiechem nie znanemu
mężczyźnie. W jej oczach pojawiło się zainteresowanie. Przez
moment czekała, aż Coltrain ich sobie przedstawi, a następnie
sama wyciągnęła rękę do nieznajomego.
- Doktor Louise Blakely - powiedziała. - Miło mi pana
poznać, panie…
- Nazywam się Burke, Todd Burke - pospieszył z
wyjaśnieniami. - Zarządzam ranczem pani Parker.
- A ja jestem współpracownicą doktora Coltraina.
- Asystentką - poprawił ją naburmuszony Rudzielec.
Lou spojrzała na niego z wyraźną wrogością, jednak
Coltrain udawał, że jej w ogóle nie zauważa.
- W umowie, którą podpisałam, jest wyraźnie napisane, że
zatrudniają mnie jako pańską współpracownicę, doktorze -
przypomniała mu. - Przez cały rok.
Rudzielec nie zwrócił na nią większej uwagi.
- Zadzwoń, gdybyś potrzebowała pomocy - powiedział do
Jane. - ł uważaj na siebie.
Na jego czole znowu pojawiła się charakterystyczna
zmarszczka.
- Dobrze, będę uważać - obiecała Jane.
Coltrain poklepał ją po ramieniu, a następnie podszedł do
biurka.
- Teraz obejrzyjmy te wyniki - zwrócił się do Lou.
Pożegnali się z lekarzami i Todd zawiózł Jane na
szpitalnym wózku na parking, gdzie stał jego samochód.
Następnie pomógł jej przejść na tylne siedzenie i ruszył w
stronę rancza. Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu.
- Czy jest pani zazdrosna z powodu Lou? - spytał
niespodziewanie, przypominając sobie wyraz jej twarzy, kiedy
Lou i Coltrain pochylili się nad biurkiem.
- O Rudzielca? Nie. Martwię się z powodu Lou - dodała.
Todd zerknął do tylnego lusterka. Jane była pochłonięta
swoimi myślami. Wyglądało na to, że mówi szczerze.
- Lou nie potrafi sobie z nim poradzić - podjęła temat. - To
dziwne, jest przecież taka niezależna i stanowcza.
- Może się w nim kocha - podsunął Todd.
- Mam nadzieję, że nie. Inaczej srodze się rozczaruje. Rudy
to zaprzysiężony stary kawaler. Nie widzi niczego poza swoją
pracą. Lubi kobiety, ale z żadną nie potrafiłby się związać.
Na ustach Todda pojawił się lekki uśmiech.
- Pewnie potrafi go pan zrozumieć, bo pan też taki jest,
prawda?
Skinął głową.
- Kto raz się sparzył, ten dmucha na zimne - stwierdził
sentencjonalnie.
Zahamował gwałtownie, ponieważ właśnie zmieniły się
światła. Było to ostatnie skrzyżowanie przed wyjazdem z
Jacobsville.
Jane syknęła z bólu.
- Przepraszam, powinienem bardziej uważać.
- Nie, nic się nie stało - szepnęła.
- Widzi pani, mam już za sobą nieudane małżeństwo -
Todd ciągnął zaczęty wątek. - Dlatego będę szczery. Nie
interesuje mnie na przykład romans z panią. Chciałbym
natomiast wyprowadzić to ranczo na prostą. Ale uwiedzenie
pani zupełnie nie wchodzi w grę.
Nie odpowiedziała od razu. Todd zerknął do lusterka,
żeby sprawdzić, co robi. Rozczarował się jednak, ponieważ Jane
nie łkała ani nie załamywała rąk.
- Dziękuję za szczerość - powiedziała.
- A teraz się pewnie pani na mnie obrazi - mruknął,
skręcając w boczną drogę.
Jane nie potrafiła powstrzymać śmiechu.
- Widzę, że naprawdę świetnie mnie pan poznał, panie
Burke - zaszczebiotała. - A poza tym ta skromność! Oczywiście,
wszystkie kobiety czyhają na pana. A jeśli nie potrafią pana
usidlić, to się obrażają.
Todd był nieco zdezorientowany. Nie spodziewał się takiej
dozy sarkazmu i ironii.
- Że co? - wyjąkał.
- Dziękuję, że mnie pan uprzedził o swoich zamiarach -
ciągnęła Jane. - Wprawdzie od początku miałam ochotę rzucić
się na pana w przypływie nagłej żądzy, ale teraz, kiedy wiem,
ze romans pana nie interesuje, będę się oczywiście pilnować.
Zresztą, łatwo mógłby się pan obronić, gdybym pana
molestowała. - Jane zatrzepotała rzęsami. - Musi mi pan
wybaczyć, ale taki pan ładny. A tak w ogóle nie boi się pan
podróżować sam z kobietami? Ja nie mogłabym pana uwieść,
ale inne nie będą miały podobnych skrupułów. Niech pan
uważa, bo łakomy z pana kąsek.
Todd wydawał jakieś niezrozumiałe pomruki. Ta
dziewczyna kpiła sobie z niego w żywe oczy. Co więcej, sam to
sprowokował.
- Niech się pani nie wygłupia - powiedział, oglądając się za
siebie.
Samochód omal nie zjechał do rowu. Jane trochę się
przestraszyła, ale jednocześnie była z siebie dumna. Burkę nie
wyglądał na faceta, którego łatwo wyprowadzić z równowagi.
- Ja się wygłupiam? Przecież oboje zgadzamy się co do
tego, że jest pan wspaniały. Żadna kobieta nie potrafiłaby się
panu oprzeć.
- Wcale tego nie powiedziałem.
- Ale tak pan uważa! - wypaliła.
Przez resztę drogi milczeli. Todd czuł się jak ostatni idiota.
Nie lubił kobiet tak wygadanych jak Jane Parker. Musiał też
pamiętać, że, sądząc z jej reakcji na artykuł w gazecie, łatwo ją
zranić.
Zatrzymali się na podwórku i Todd wyłączył silnik. Przez
chwilę siedzieli w zupełnej ciszy.
- Dawno się tak nie ubawiłam - powiedziała w końcu Jane.
- Bardzo pana przepraszam za te żarty, ale, prawdę mówiąc, po
raz pierwszy od niepamiętnych czasów czułam się tak dobrze.
Todd odwrócił się do niej. Jego oczy przypominały lodowe
sople.
- Bardzo nie lubię, kiedy się ze mnie żartuje - stwierdził. -
Będzie lepiej, jeśli sobie to pani zapamięta.
Rysy Jane stwardniały.
- Będzie lepiej, jeśli zapamięta pan, że nie wolno do mnie
mówić tym tonem! - oznajmiła.
Otworzyła drzwiczki i zabrała się do wysiadania. Todd
chciał jej pomóc, ale pokręciła głową.
- Niech pan zawoła Tima z wózkiem - powiedziała. - Tak
będzie lepiej.
Todd zazgrzytał zębami. Już chciał rzucić jakąś
niepochlebną uwagę na temat wózka, ale w porę się opanował.
Wiedział, że Jane uznałaby to za obrazę.
- Dobrze - mruknął.
Wszedł do domu i zaczął szukać Tima. Znalazł go w
kuchni, gdzie brodacz rozmawiał właśnie z żoną.
- No i co? - zapytali jednocześnie na jego widok.
- Wszystko w porządku.
- To dlaczego ma pan taką ponurą minę? - spytał Tim.
- Pokłóciliśmy się - wyznał.
Meg pokiwała tylko głową, jakby tego właśnie się
spodziewała, a Tim aż gwizdnął.
- To już coś! - krzyknął. - Pamiętam, jak Jane wspaniale
kłóciła się z Coltrainem. Szkoda, że już się nim nie interesuje.
Stanowiliby idealną parę.
- Niby dlaczego? - spytał naburmuszony Todd. - Tylko
dlatego, że jest lekarzem?
- I synem farmera - dodał Tim. - Nigdy by nie pozwolił,
żeby ranczo Jane tak podupadło. Czy uda się panu jakoś
podreperować nasze finanse?
Todd zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią. Nie
chciał wzbudzać złudnych nadziei.
- Myślę, że tak. Ale proszę nie oczekiwać ode mnie
gotowych recept.
Tim skinął głową, a następnie ponownie spytał o Jane. Z
ulgą wysłuchał tego, co powiedział doktor. Następnie obaj
mężczyźni wyszli do przedpokoju. Todd wziął wózek i
wypchnął go na zewnątrz.
- Dlaczego pan jej po prostu nie przeniesie? - spytał Tim.
Todd wzruszył ramionami.
Tim stanął w drzwiach. Z przyjemnością obserwował to,
co działo się przy samochodzie, chociaż zdaje się, że Jane i
Todd znowu się kłócili. Przynajmniej nie myśli bez przerwy o
swoich nogach, ucieszył się stary. No i ma się czym zająć.
Kiedy znaleźli się w domu, z kuchni wyjrzała Meg.
- Obiad za kwadrans - oznajmiła. - Mógłby pan poszukać
Cherry? Ćwiczy zwroty wokół beczek. Powinna być na padoku
- zwróciła się do Todda.
Bez trudu odnalazł córkę na placu. Jeździła wolno wokół
beczek.
- Cześć, tato! - krzyknęła i pomachała ręką na jego widok.
- Cześć. Jak leci? - zapytał.
- Może być. Nie lubię jeździć tak wolno, ale Jane
powiedziała, że powinnam od tego zacząć.
- Jane? Jesteście na "ty"? - zdziwił się.
- Tak. Nie mówiłam ci? - spytała, zatrzymując konia. - Co
powiedział lekarz?
Todd pokiwał uspokajająco głową.
- Wszystko w porządku - powiedział. - Chodź na lunch.
Ma być gotowy za parę minut.
- Dobrze. Zrobię tylko jeszcze jedno okrążenie.
Todd wsadził ręce w kieszenie i ruszył w stronę domu.
Lunch się nieco opóźniał, więc miał jeszcze chwilę na
rozmowę z Timem. Następnie poszedł do łazienki, żeby się
trochę odświeżyć. Czuł się coraz bardziej głodny i z
utęsknieniem czekał na posiłek.
Cherry oczywiście się spóźniła i od razu rzuciła na
jedzenie. Stanowili chyba wspaniały widok: córka i ojciec
pałaszujący obiad z apetytem.
Jane siedziała nad niemal pełnym talerzem. Przed
obiadem, kiedy nikt nie słyszał, wygłosiła jakąś sarkastyczną
uwagę na temat wody kolońskiej Todda, ale teraz milczała.
To Tim pierwszy zaczął rozmowę:
- Wiesz, Jane, pan Burke uważa, że znalazł sposób na to,
żeby wyjść z kryzysu. Będziemy tylko musieli zacisnąć pasa i
wziąć kredyt.
Jane westchnęła głęboko.
- Właśnie tego się obawiałam - powiedziała ponuro. - Nikt
już nam nie da pieniędzy.
- Z kredytem nie będzie żadnych problemów - rzekł
pewnym tonem Todd.
Nie chciał wdawać się w wyjaśnienia, dlaczego. Każdy
bank zdecyduje się na pożyczkę, jeśli on będzie poręczycielem.
Todd miał zamiar wyciągnąć Jane z tarapatów. Zwłaszcza że
kwota, której w tej chwili potrzebował, była niczym w
porównaniu z rocznym dochodem jego firmy.
- Dobrze. Ile potrzebujemy i na co wydamy te pieniądze? -
spytała zaintrygowana Jane.
Wyjaśnił jej wszystko pokrótce, starając się, by zrozumiała,
na czym polega skomplikowany system ulg podatkowych i
inwestycyjnych. Mówił też o wydzierżawieniu niepotrzebnych
gruntów, modernizacji parku maszynowego i innych
usprawnieniach.
Jane aż zaparło dech z wrażenia. Wizje, jakie roztaczał
Todd, zdawały się być spełnieniem jej życzeń. Bardzo chciała,
tak jak proponował, prowadzić stadninę, zamiast hodowli
bydła rzeźnego. Małe, nowoczesne ranczo było jej marzeniem.
Przecież przede wszystkim znała się na koniach!
- Poza tym - ciągnął Todd - ma pani znane nazwisko. To
wstyd, że pani tego nie wykorzystała. Inne gwiazdy rodeo już
dawno zajęły się reklamą odzieży czy końskiego oporządzenia.
Nie myślała pani o tym?
- W… wolałabym tego nie robić - odparła.
- Dlaczego?
Jane spojrzała na talerz, z którego ubyło bardzo niewiele
zupy. Wzięła łyżkę do ręki i zamieszała prawie już chłodną
ciecz.
- Nie pozwolę, żeby fotografowali mnie na wózku! -
powiedziała.
Todd pokiwał głową.
- Nikt nie będzie musiał tego robić - powiedział. - Po
pierwsze, nie będzie pani całe życie jeździć na wózku. Po
drugie, nie musi się pani wcale pokazywać. Kontrakt
reklamowy może dotyczyć nazwiska, portretu, dawnych zdjęć
z rodeo.
Jane przyłożyła dłonie do skroni i zaczęła je
rozmasowywać. Ten Burke przyprawiał ją o ból głowy.
- Kto by tam wykorzystał do reklamy kogoś już prawie
nieznanego? Jest tylu nowych zawodników.
- Nie wygłupiaj się! - krzyknęła Cherry, która milczała do
tej pory, ponieważ była zajęta pochłanianiem przepysznej
grzybowej zupy. - Przecież jesteś legendą! W stadninie, w której
uczyłam się jeździć, wszędzie były plakaty z twoją podobizną.
Jane otworzyła szeroko oczy. Wiedziała o istnieniu
plakatów, ale nie sądziła, by ktoś je kupował.
- Zapomniałaś, prawda? - wtrącił się Tim. - Mówiłem ci, że
musieli dodrukowywać te plakaty, ale pewnie nie zwróciłaś na
to uwagi. To było zaraz po wypadku.
- Nie, nie zwróciłam na to uwagi - przyznała Jane.
Następnie spojrzała na Todda. - Zrobię wszystko, żeby
uratować ranczo.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Todd uparł się, żeby jechać samemu do banku w
Jacobsville. Nie chciał, żeby Jane zauważyła, jak będzie
załatwiał pożyczkę.
Sprawa, jak przypuszczał, okazała się dosyć prosta. Szef
banku zadowolił się jego pisemnym poręczeniem. Potem
jeszcze tylko parę telefonów i odpowiednia kwota znalazła się
na koncie Jane. Mógł nią teraz swobodnie dysponować. Przede
wszystkim pomyślał o nowym sprzęcie, a także o firmie, która
dokonałaby niezbędnych napraw na ranczu.
Kiedy Jane zobaczyła pierwszy rachunek, omal nie spadła
z wózka. Miała ochotę poprosić o whisky, ale w końcu uznała,
że nie wypada.
- Nie mogę sobie na to pozwolić - powiedziała, potrząsając
świstkiem.
- Myli się pani - zaoponował spokojnie Todd. -
Konserwacja jest na dłuższą metę znacznie tańsza niż wymiana
wszystkiego.
- A to ogrodzenie?!
- No tak, tutaj rzeczywiście nie miałem wyboru. Musiałem
zdecydować się na nowe. Drewniane ogrodzenie ciągle trzeba
łatać drutem kolczastym. To może być niebezpieczne dla
zwierząt - tłumaczył spokojnie. - Poza tym zamówiłem zbiornik
na wodę…
- Cysternę - przerwała mu. - W Teksasie mówimy:
"cysternę".
- Właśnie, cysternę - ciągnął. - No i oczywiście znalazłem
firmę, która dokona naprawy dachu. Na górze pełno jest
garnków i wiader do zbierania deszczówki. Jeśli nie załatamy
dziur, wkrótce cały dach przegnije i trzeba będzie go wymienić
na nowy.
Jane przymknęła oczy. Na jej czole pojawiły się
zmarszczki.
- Skąd ja na to wszystko wezmę pieniądze?! - jęknęła.
- Właśnie tego pytania się spodziewałem - powiedział
Todd z uśmiechem.
Siedział swobodnie rozparty na krześle w rozpiętej,
dżinsowej koszuli, którą włożył zaraz po przyjeździe z
Jacobsville, i luźnych spodniach. Musiała przyznać, że
wyglądał bardzo atrakcyjnie.
- I cóż? - ponagliła go.
- Chcę wykorzystać dwa ogiery na rozpłód - odparł. - Za
zarobione dzięki nim pieniądze będziemy mogli założyć
stadninę. Później sami będziemy sprzedawali źrebięta pełnej
czy raczej czystej krwi. Nie wiem, jak się u was nazywa.
Jane chciała wygłosić komentarz na temat liczby mnogiej,
której używał w swoich rozważaniach Burkę, ale zamiast tego
rzuciła automatycznie:
- Pełnej angielskiej, czystej arabskiej. - Dopiero po chwili
dotarło do niej to, co powiedział Burke. - Będziemy
potrzebowali lepszej stajni - stwierdziła, używając narzuconej
przez Burke'a liczby mnogiej.
Todd skinął głową.
- Wiem. Zbudujemy nową. Znalazłem już odpowiednią
ekipę wykonawczą.
- Ale przecież na to trzeba jeszcze więcej pieniędzy! -
wykrzyknęła. - W tej chwili stoimy na krawędzi bankructwa, a
pan mi proponuje nowe wydatki! Pozwoli pan, że powtórzę
pytanie: skąd brać na to pieniądze?
Todd skinął głową, chcąc dać znak, że rozumie jej
zastrzeżenia. Przez chwilę milczał, wpatrując się w okolone
jasnymi włosami oblicze Jane, a następnie zaczął wyjaśnienia.
- Pożyczka to pierwsze źródło, ale zgadzam się z panią, że
niewystarczające - powiedział. - Ogiery, to drugie. A poza
tym… - urwał i spojrzał niepewnie na Jane.
- Poza tym?
Mężczyzna zaczerpnął tchu.
- Rozmawiałem z dużą fabryką odzieży z Houston. Otóż
są zainteresowani współpracą. Chcieliby rozpocząć promocję
kowbojskich ubrań dla kobiet. Zdaje się, że chodzi głównie o
dżinsy i kurtki dżinsowe.
Jane z trudem przełknęła ślinę.
- Czy wiedzą o…?
Todd nie pozwolił jej dokończyć pytania.
- Wiedzą. Nie będą pani fotografować na wózku. To
bardzo rozsądna oferta.
Todd podał wysokość proponowanego honorarium. Jane
nie mogła uwierzyć własnym uszom.
- To chyba jakiś żart - powiedziała niepewnie.
Burke pokręcił przecząco głową.
- Nic podobnego. To wcale nie tak dużo. Oczywiście,
dopiero pani zaczyna. Radziłbym dokładnie obejrzeć wszystkie
rodzaje ubrań, które ma pani reklamować. Ostatecznie będzie
na nich pani nazwisko.
Jane aż się zaczerwieniła. Perspektywa ujrzenia swojego
nazwiska na ubraniach kowbojskich była bardzo podniecająca.
I pomyśleć, że w tym będą jeździć zawodnicy na rodeach. Nie
chciała jednak popadać w przesadny optymizm. Przecież nie
podpisała jeszcze umowy.
- Tak, nie chciałabym promować tandety.
- To zrozumiałe - stwierdził. - Jednak wydaje mi się, że to
przyzwoite przedsiębiorstwo. Jest już na rynku parę lat.
Wszyscy mówili o nim pozytywnie. Zresztą sama pani się
przekona. Mają tu przyjechać w następny piątek. Przepraszam,
że nie konsultowałem z panią sprawy terminu.
Jane wyciągnęła rękę.
- Nie szkodzi - odparła. - Mam przecież masę czasu. Nie
będę twierdzić, że jest inaczej.
Todd obserwował ją uważnie. Błękitne oczy lśniły
dziwnym blaskiem. Blade dotąd policzki nabrały rumieńców.
Jane wyglądała na ożywioną i zadowoloną. Piękniała z minuty
na minutę. Gwałtowny ruch piersi pod cienkim materiałem
bluzki wskazywał, że jest podniecona.
- Niech pan przestanie grać rolę uwodziciela -
powiedziała, zauważywszy jego spojrzenie. - Porozmawiajmy
lepiej o interesach.
Todd uśmiechnął się do niej i przymrużył jedno oko. Efekt
był piorunujący.
- Na pewno pani tego chce?
Jane z trudem powstrzymała drżenie rąk.
- Na pewno - odparła. - Wróćmy do tych ludzi z fabryki. O
której mają przyjechać?
Do czwartku ustalono wszystkie szczegóły spotkania.
Następnego dnia rano Jane miała odbyć rozmowę z dwójką
przedstawicieli przedsiębiorstwa. Rozpoczęły się też prace na
ranczu. Od świtu towarzyszył im jęk pił i zgrzyt ciężkich
maszyn, a także nawoływania robotników.
Aby uciec od hałasu, Jane wyruszała z Cherry do letniej
zagrody dla koni. Dziewczynka robiła spore postępy, ale Todd
nie miał okazji tego docenić, ponieważ całymi dniami siedział
w pokoju przy biurku i albo sprawdzał rachunki, albo
rozmawiał przez telefon. Jane nie mogła pojąć, jak może
pracować w tym hałasie. Przecież dobiegał on nawet do
pastwiska.
- Boże, trudno to wytrzymać! - jęknęła, obserwując swoją
uczennicę. - Któregoś dnia każę powystrzelać tych ludzi.
Cherry uśmiechnęła się do niej. Skończyła właśnie siodłać
klacz, podarowaną jej przez ojca.
- Ale może lepiej po tym, jak skończą reperować dach.
Inaczej zndw będzie przeciekać - zauważyła przytomnie i
poklepała klacz po karku. - W końcu zdecydowałam się, jak ją
nazwać. Piórko. Dlatego że galopuje tak lekko. Jane skinęła
głową.
- To dobre imię - zgodziła się. - Powinnaś jej na więcej
pozwalać. Ta klacz potrafi sama brać najostrzejsze zakręty.
Musisz jej tylko popuścić cugli.
Cherry posmutniała. Spuściła głowę i przysiadła obok Jane
na wielkiej beli siana.
- Nie mogę - powiedziała. - Staram się, ale mi nie
wychodzi.
- Boisz się, że spadniesz, prawda?
Cherry zaczęła wyskubywać siano z beli, na której
siedziała. Wyglądała w tej chwili na bardzo zakłopotaną.
- To też - przyznała. - Ale bardziej boję się o konia.
Pierwszy raz, kiedy byłam na rodeo, widziałam upadek. Koń
złamał nogę. Chcieli go oddać do rzeźni, ale ubłagałam tatę i
kupił mi go. Jest teraz u krewnych w Wyoming. Od tego czasu
mam problemy z szybką jazdą, a zwłaszcza ze zwrotami.
Jane przytuliła dziewczynkę mocno do siebie. Todd o
niczym jej nie powiedział.
- Po prostu nie miałaś szczęścia - powiedziała. - Jeźdźcy
kochają swoje konie i wiedzą, jak unikać okaleczenia zwierząt.
Oczywiście zdarza się, że ktoś zleci z konia. Sama miałam
złamane żebro, kiedy spadłam z klaczy w czasie treningu.
Jednak nigdy nie widziałam poważnego wypadku w czasie
rodeo. To raczej rzadkość.
- Naprawdę? - spytała Cherry. Na jej twarzy pojawił się
nagle promienny uśmiech.
- Możesz mi wierzyć. Konie instynktownie wyczuwają, co
jest dla nich najlepsze. Zadanie jeźdźca to przede wszystkim nie
przeszkadzać…
- Niemożliwe! - przerwała jej Cherry nagłym okrzykiem.
Na jej czole pojawiły się zmarszczki. Przed oczami miała
tych zawodników, których uważała za najlepszych. Czyżby
Jane miała rację? Czy wystarczyło zdać się na koński instynkt?
Czyżby cała sprawa była aż tak prosta?
- To wcale nie jest takie proste - dodała Jane, jakby odgadła
jej myśli. - Trzeba przezwyciężyć strach i zaufać zwierzęciu.
- Chciałabym spróbować - powiedziała Cherry.
Zerwała się na równe nogi i podbiegła do skubiącego
trawę konia. W oczach Jane pojawił się wyraz nostalgii i
zadumy. Ona też kiedyś odkrywała te proste prawdy. Kiedy to
było? Piętnaście, może osiemnaście lat temu?
- Dobrze, ale pamiętaj: nie spiesz się - ostrzegła swą
uczennicę. - Musisz się również nauczyć, że koń wyczuwa
twoje nastroje. Wie, kiedy jesteś zła, zmęczona lub też
podniecona.
- Co tu się dzieje?! Spotkanie na szczycie? - usłyszała za
sobą głos Todda.
- Widzę, że pana również hałasy wygoniły z domu -
powiedziała.
- Nie na długo. Zaraz muszę wracać. Mam mnóstwo
roboty.
- Tato, chcesz popatrzeć?! - krzyknęła do niego Cherry z
końskiego grzbietu. - Spróbuję robić zwroty.
Todd rozłożył ręce.
- Właśnie mówiłem, że jestem zajęty - odparł, podchodząc
do córki. - Wyrwałem się tylko na chwilę. Muszę wracać do
pracy.
- A ja myślałam, że jesteśmy na wakacjach - powiedziała
półgłosem Cherry i mrugnęła do niego.
Jane nic nie słyszała. Siedziała na sianie i mrużąc oczy,
wpatrywała się w jakiś odległy punkt na horyzoncie.
- Dobrze, zostanę jeszcze chwilę - stwierdził Todd po
krótkim namyśle.
Córka uśmiechnęła się do niego.
- Dzięki.
Podszedł do beli i usiadł obok Jane, która w ciągu
ostatnich minut czyniła olbrzymie wysiłki, żeby nie zwracać na
niego uwagi. Musiała jednak przyznać, że w dżinsowej bluzie,
spodniach i w szarym stetsonie wyglądał jak prawdziwy
kowboj. Miał sylwetkę urodzonego jeźdźca. Zwłaszcza nogi,
długie i mocne, doskonale by mu służyły w czasie jazdy.
- Cherry mówiła mi o koniu ze złamaną nogą - rzuciła w
jego stronę. - To było bardzo miłe z pańskiej strony.
Todd zsunął stetsona na tył głowy.
- Miłe? Nawet nie próbowałem się sprzeciwiać. Nie
potrafię się oprzeć łzom.
Jane uśmiechnęła się.
- Dobrze o tym wiedzieć.
- Chodziło mi o łzy Cherry - zreflektował się Todd.
- Wygląda na to, że znowu nie mam szczęścia -
powiedziała kpiącym tonem.
Todd spojrzał na nią z ukosa. Wyglądała niezwykle
kusząco i bezbronnie. Ciekawe, czy potrafiłby oprzeć się łzom
Jane? Postanowił jednak nie myśleć o tym.
- Rozmawiałem z moją byłą żoną - oświadczył. -
Powiedziała, że chce jednak zaprosić Cherry do siebie. Mają się
wybrać po zakupy. Dlatego będę musiał wyjechać jutro z rana.
Jednak przy odrobinie szczęścia powinienem zdążyć na
negocjacje w sprawie reklamy. Gdyby mi się to nie udało,
proszę niczego nie podpisywać. Najpierw musi to zobaczyć
prawnik.
- Wiem o tym.
- To dobrze.
Radosne okrzyki Cherry przerwały im rozmowę.
Dziewczynka cieszyła się, przejechawszy parę razy wokół
beczek. Robiła to wolno, ale z coraz większą wprawą.
Pomachali jej, chcąc dać znak, że patrzą.
- Czy Cherry lubi swoją matkę? - spytała Jane.
- Jako tako - odparł Todd. - Nie znosi za to ojczyma.
Jane zmierzyła go spojrzeniem. Nic dziwnego, skoro miała
tak wspaniałego ojca.
- To normalne - powiedziała. - Dzieci rozwiedzionych
rodziców często chcą, żeby rodzice byli razem.
Todd pokręcił przecząco głową.
- To nie dotyczy Cherry. Za dużo widziała. - Obrócił się
twarzą do Jane. - Czy pani rodzice się kłócili?
Jane wyruszyła ramionami.
- Nie mam pojęcia. Mama zmarła, kiedy zaczęłam chodzić
do szkoły. W zasadzie wychowywał mnie tata. No i jeszcze Tim
i Meg - dodała po chwili namysłu.
- Śmierć ojca musiała być wielką stratą dla pani.
Skinęła głową, nie chcąc dać poznać, jak jest wzruszona.
- Przynajmniej zostali mi Tim i Meg - szepnęła. - Nie
wiem, co bym bez nich zrobiła.
- Mój tata zmarł dziewięć lat temu, a mama dwa lata
później - powiedział Todd. - Bardzo mi ich brakuje.
- Tak to już jest - stwierdziła, nie chcąc poddać się fali żalu.
- Ludzie po prostu umierają. Zawsze tak było i będzie.
Todd skinął głową.
- Jasne. Ale tym, którzy zostają, wcale nie jest z tego
powodu łatwiej.
Jane musiała mu przyznać rację. Opanowały ją czarne
myśli. Nie wiadomo do czego by doszło, gdyby nie Cherry,
która podjechała do nich i zeskoczyła z konia.
- A teraz uważajcie - powiedziała, patrząc na nich
rozognionymi oczami.
Przez chwilę szeptała coś do ucha klaczy, a następnie
dosiadła jej i zaczęła ćwiczyć zwroty. Widać było, że popuściła
koniowi cugli, dzięki czemu przejazd wypadł nadspodziewanie
dobrze.
- Brawo! - krzyknął Todd.
- A widzisz, mówiłam ci! Poszło wspaniale! - zawtórowała
mu Jane.
Cherry wyglądała na uszczęśliwioną.
- To zasługa Jane - wyjaśniła ojcu. - Gdyby nie ona, nigdy
bym się tego nie nauczyła.
Jane uśmiechnęła się pobłażliwie.
- To przede wszystkim twoja zasługa - powiedziała. -
Przecież ty dosiadasz konia.
Cherry jednak nie słuchała. Poklepała Piórko po karku i
ruszyła w stronę placyku.
- Poćwiczę jeszcze trochę - rzuciła.
- Tylko uważaj! - krzyknął za nią Todd.
- Pamiętaj, co ci mówiłam! Powoli i ostrożnie! - dodała
Jane.
Todd spojrzał na nią. Jane miała na sobie koszulkę z
krótkimi rękawami, która wspaniale podkreślała szczupłość jej
ciała i sprężystość biustu. Zwykle blade policzki były
zaróżowione z podniecenia. Pewnie nie zdawała sobie sprawy z
tego, że wygląda piękniej niż kiedykolwiek.
- Powoli i ostrożnie - powtórzył, wpatrując się w nią
uporczywie.
Jane wyczuła jego spojrzenie. Podniosła wzrok i napotkała
jego przenikliwe, stalowoszare oczy. Na moment zaparło jej
dech z wrażenia.
Todd uniósł dłoń i dotknął jej policzka. Przesunął palcami
wokół ust, brody, a potem powędrował nimi nieśmiało niżej.
Jane bała się poruszyć. Miała wrażenie, że ktoś ją zaczarował i
wystarczy jeden niepotrzebny gest lub zbędne słowo, a czar
pryśnie. Todd chyba czuł to samo. Jego palce zatrzymały się na
wiotkiej szyi. Wyczuwał nimi gwałtowny puls Jane. Jego serce
biło chyba równie mocno. Cherry? Och, Cherry nie mogła ich
widzieć. Jazda pochłonęła ją niemal zupełnie. Co jakiś czas
wydawała tylko radosne okrzyki.
Palce Todda przesunęły się niżej.
- Todd! Todd! Przyjechał szef ekipy remontowej! -
usłyszeli głos Tima.
Spojrzeli za siebie. Rzeczywiście, Tim zbliżał się do nich
wolno.
Todd z trudem przełknął ślinę.
- Już idę! - odkrzyknął. - Mówiłem ci, że wcale nie mam
ochoty na romans - zwrócił się do Jane.
Odsunęła się od niego na odległość, którą zapewne u-
znała za bezpieczną.
- Tak, rzeczywiście. To ja rzuciłam się na ciebie! Nie
wygłupiaj się lepiej!
- Todd! Todd! Chodź już! - nawoływał Tim.
Todd wstał i spojrzał na Jane.
- Jeszcze pogadamy - rzucił z nutką pogróżki w głosie.
- Jeszcze pogadamy - zawtórowała mu. - Aha, może od
razu wyjaśnisz, od kiedy jesteś na "ty" z moim zarządcą?!
Todd roześmiał się głośno.
- Od dzisiaj - wyjaśnił. - Tak samo jak z tobą.
Chciał już odejść, ale Jane nie miała zamiaru go tak puścić.
- Czekaj! Ja też chcę z nim porozmawiać! Ostatecznie to
jest mój dom. Chciałabym wiedzieć, co tu się będzie działo.
Todd skinął głową.
- Myślałem o tym - powiedział, starając się zapomnieć, jak
gładka i jedwabista jest skóra Jane. - Chciałem was umówić na
oddzielne spotkanie, ale może tak rzeczywiście będzie lepiej.
Powiedzieli Cherry o spotkaniu, a następnie ruszyli w
stronę domu. Szef ekipy remontowej, wyglądający bardziej na
biznesmena lub przemysłowca, czekał na nich koło swojego
zielonego mercedesa.
- Poznajcie się. Bill Hayes, Jane Parker - powiedział Todd.
- Ależ ja już o panu słyszałam! - Jane nie potrafiła ukryć
podniecenia. - Podobno pana firma jest najlepsza!
- Staramy się - powiedział skromnie ciemnowłosy
mężczyzna o pociągłej twarzy. - Ja natomiast nie tylko o pani
słyszałem, ale widziałem panią na rodeo. Wspaniałe przeżycie!
Ten wypadek to straszne nieszczęście.
Jane nie poczuła się urażona, chociaż zwykle reagowała
gwałtownie na słowa takie jak "wypadek", czy "wózek". Widać
jednak było, że Hayesowi jest naprawdę przykro.
- No cóż, różnie w życiu bywa. Jednak trzeba jakoś żyć
dalej - odparła sentencjonalnie.
Hayes skinął głową.
- Racja. Myślała już pani o tym, co mogłoby zastąpić rodeo
w pani życiu? - zapytał otwarcie i, o dziwo, tym razem Jane
również nie miała o to do niego pretensji.
- Chcę założyć stadninę i mieć tu same najlepsze konie -
powiedziała pół żartem, pół serio.
- Wspaniały pomysł. Ja też hoduję konie i uważam, że nie
ma nic wspanialszego - stwierdził Hayes.
Spojrzeli na siebie z nie ukrywaną sympatią. Mimo iż była
wciąż na wózku, Jane wyglądała naprawdę pięknie. Tylko
ślepiec by tego nie dostrzegł, a Hayes najwyraźniej nie miał
problemów ze wzrokiem.
Todd musiał interweniować.
- Hm, hm. Mieliśmy obejrzeć plany!
- A, plany. - Bill spojrzał na niego z namysłem. -
Omówiłem już część spraw z pani… księgowym - zwrócił się
znowu do Jane. - Jednak to pani dom i pani musi zdecydować.
Zaraz wszystko pokażę.
Otworzył tylne drzwiczki samochodu i wyjął dużą teczkę.
Następnie raz jeszcze spojrzał na Jane, a potem na Todda. Jane
wskazała dłonią dom.
- Porozmawiamy o wszystkim w salonie. Tim, czy
mógłbyś poprosić Meg, żeby podała nam kawę? - zwróciła się
do trzymającego się nieco z boku swego starego opiekuna.
- Jasne - mruknął zagadnięty.
Jane zaprosiła Hayesa do salonu, sama natomiast
zdecydowała, że zrezygnuje z wózka i skorzysta teraz z kul.
Todd zaoferował swoją pomoc.
- Uważaj - powiedział, kiedy zostali sami. - Ten facet to
kobieciarz. Poza tym jestem przekonany, że wcale nie jest
dobrym materiałem na męża.
- Ważne, że jest dobrym fachowcem - stwierdziła Jane i
ruszyła w stronę salonu.
Hayes powitał ich już w progu.
- Zaraz pani pomogę - powiedział, biorąc Jane pod rękę.
- To bardzo miło z pana strony. - Uśmiechnęła się do niego
uwodzicielsko.
Todd zazgrzytał zębami. Tak głośno, że chyba oboje
musieli go słyszeć. Los mu nie sprzyjał. Najpierw ten rudy
doktor, a teraz inżynier-elegancik. Nie, żeby sam miał ochotę na
romans z Jane. Ta dziewczyna znajdowała się jednak pod jego
opieką i czuł, że musi ją chronić przed niebezpieczeństwami
życia.
- Weźmy się do tych planów - powiedział, widząc, że
Hayes znów zaczyna komplementować Jane.
- Plany? A tak, proszę bardzo.
Przysunęli się bliżej do stołu i zaczęli przeglądać papiery.
Naprawy domu nie budziły żadnych kontrowersji. Jane
wiedziała, że są konieczne, zresztą ekipa już i tak zabrała się do
roboty.
Po chwili dostali kawę i wspaniałą babkę upieczoną przez
Meg. Jane ukroiła dwa grube kawałki i jeden znacznie cieńszy.
- Proszę się częstować - powiedziała do obu mężczyzn.
Hayes pokazał jej plany rozbudowy stajni. To, co
zobaczyła, wydało jej się oszałamiające.
- Czy naprawdę potrzebujemy aż tyle miejsca?
Hayes skinął głową.
- Tak, jeśli myśli pani o stadninie. Wiem z praktyki, że jeśli
ktoś decyduje się na kupno konia, to musi mieć czystą i
przestronną stajnię.
- Moim zdaniem jest to konieczne - dodał Todd.
Jane milczała przez chwilę.
- Sama nie wiem…
- Nie musi pani od razu podejmować decyzji - powiedział
Hayes. - Na razie zajęliśmy się domem. Proszę się zastanowić i
powiadomić mnie, co pani zamierza.
Jane potarła czoło. Koszty związane z przebudową były
olbrzymie, ale dzięki modernizacji ranczo mogłoby zacząć
przynosić zyski. Chciała zaczekać do jutra. Być może uda jej się
podpisać kontrakt reklamowy i dzięki temu zarobi potrzebne
pieniądze.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Jane prawie nie spała tej nocy. Cały czas zastanawiała się,
co wyniknie z rozmów z przedstawicielami firmy odzieżowej.
Todd twierdził, że same korzyści, ale ona nie była tego taka
pewna.
- Przyjadę z powrotem, zanim się tu zjawią - pocieszał ją,
poganiając zaspaną córkę. - Przestań się martwić.
Jane skinęła głową.
- Spróbuję. Nigdy czegoś takiego nie robiłam. - W jej głosie
wyczuwało się ślady niepokoju. - Mam nadzieję, że
zaproponują mi jakieś sensowne ubrania.
- Na pewno. Inaczej cała sprawa mijałaby się z celem -
stwierdził autorytatywnie Todd. - Reklama jest po to, żeby
propagować dobre produkty, a nie po to, żeby wypromować
złe.
Jane nie wyglądała na przekonaną. Uściskała serdecznie
Cherry, życząc jej miłego pobytu w Victorii. Obie stały się w
ciągu tych paru dni prawdziwymi przyjaciółkami. Dzieliło je
niewiele ponad dziesięć lat różnicy wieku, a łączyła wspólna
miłość do koni.
- Życzę udanych zakupów - powiedziała na koniec Jane.
Cherry uśmiechnęła się do niej.
- Cześć. Zobaczymy się w poniedziałek. Uważaj na siebie, -
Wskazała kule. - Żadnych tańców.
Jane zaśmiała się cicho. Ostatnio stała się znacznie mniej
drażliwa na punkcie swojej niesprawności.
- Dobrze - obiecała.
Pomachała im jeszcze ręką na pożegnanie, a następnie
wróciła do domu. Todd wyglądał na złaknionego wolności.
Trudno się było oprzeć wrażeniu, że z przyjemnością zasiada
za kierownicą starego forda. Ciekawe, czy spędzi weekend na
ranczu? Wyglądał na mężczyznę, który lubi i umie się bawić.
Poza tym jest tak przystojny, że pewnie istnieje wiele kobiet
czekających na sygnał od niego.
Jane zajrzała do gabinetu Todda. Nie dlatego, żeby go jej
brakowało, ale chciała obejrzeć książki rachunkowe. Todd w
krótkim czasie doprowadził wszystkie, łącznie z główną
książką przychodów i rozchodów, do należytego porządku.
Nawet ona orientowała się teraz w prowadzonych zapisach.
Wydawało się to takie proste, ale Jane wiedziała, że prostota
jest najtrudniejsza.
Ciekawe, dlaczego ktoś taki jak Todd Burke pracuje dla
jakiejś firmy. Przecież mógłby założyć biuro i zarabiać dwa, a
może nawet trzy razy więcej. Pewnie brakuje mu ambicji,
zdecydowała po długich rozmyślaniach. Tak, to na pewno to.
Jane być może zmieniłaby zdanie, gdyby zobaczyła Todda
zasiadającego w skórzanym fotelu firmy Burke-Hathaway
Business Systems. Todd wykupił wcześniej część firmy
należącą do starego Hathawaya, zdecydował jednak, że ze
względów komercyjnych pozostawi dawną nazwę.
Todd zaczął pracę od samego rana. Najpierw podyktował
sekretarce kilka listów, a następnie, wraz z nastaniem
odpowiedniej pory, zadzwonił do kilku firm. Potem wydał
dyspozycje dotyczące dalszej pracy. Chciał, aby wszystkie
ważne dokumenty przesyłano mu faksem, który zainstalował
w gabinecie na ranczu. Czuł się nieco winny z tego powodu, ale
przecież umawiał się z Jane, że pracę u niej będzie traktował
jako dodatkową.
Nie chciał zdradzać, jaka jest naprawdę jego pozycja
zawodowa, chociaż wiedział, że może się to kiedyś na nim
zemścić. Jednak kiedy Jane wyzdrowieje, przestanie może być
tak czuła na punkcie swojego czasowego kalectwa. Todd
współczuł jej, ale nie był to jedyny powód, dla którego
zdecydował się pomóc dziewczynie. Paradoksalnie, sukces go
zmęczył. Czuł, że nie ma już nic do roboty. Mógł teraz
korzystać z owoców swojej pracy, ale jakoś go one nie cieszyły.
Kiedy więc na horyzoncie pojawiła się sprawa rancza,
potraktował ją jak wyzwanie. Dzięki niej mógł przypomnieć
sobie dawne, pionierskie lata. Cieszył go element ryzyka,
chociaż wiedział, że dysponując odpowiednią kwotą, bez trudu
poradzi sobie ze wszystkimi trudnościami.
Tyle że nie chciał w ten sposób pomagać Jane. Jego
pieniądze przypominałyby coś w rodzaju protezy albo wózka
inwalidzkiego, a on chciał, żeby dziewczyna sama stanęła na
nogi. Tak w sensie dosłownym, jak i przenośnym.
Todd rozejrzał się po luksusowo urządzonym wnętrzu
biura, a następnie przypomniał sobie gabinet na ranczu. Tak,
musiał przyznać, że znajdował przyjemność w jeszcze jednej
rzeczy. Tutaj był multimilionerem, a u Parkerow traktowano go
jak normalnego człowieka. Nie słyszał "ochów" i "achów" na
swój temat. Co więcej, czasami wręcz dawano mu do
zrozumienia, że nie jest najmilej widzianym gościem. Ta
atmosfera bez pochlebstw bardzo mu odpowiadała. Zapomniał
już, na czym polegają normalne stosunki między ludźmi.
Poza tym była jeszcze jedna sprawa. Cherry wspaniale się
bawiła! Od razu polubiła Jane. Co więcej, wiele się od niej
nauczyła i to nie tylko jeśli idzie o jazdę, ale i w ogólnym sensie.
Szkoda tylko, że on nie potrafił zaprzyjaźnić się z Jane!
Todd zachmurzył się i odsunął od siebie podpisane listy,
leżące na mahoniowym blacie biurka. Tak, szkoda, że się nie
zaprzyjaźnili. Jane wyraźnie dawała mu do zrozumienia, że nie
traktuje go jak kogoś bliskiego. Wiedział, że robi na niej
wrażenie, ale to było za mało, żeby zbudować trwałe podstawy
przyjaźni.
Pomyślał gniewnie, że dawno nie spotkał nikogo o takim
uroku osobistym i urodzie. Być może gdyby nie zły początek,
losy ich znajomości potoczyłyby się zupełnie inaczej. Todd
nieraz zastanawiał się, czy Jane miała kochanków. Nie byłoby
w tym, oczywiście, nic dziwnego. Przecież ten lekarz kręcił się
przy niej od dawna. Niemniej jednak Todd wyczuwał, że Jane i
Coltrain nigdy nie byli ze sobą blisko.
Siedział za biurkiem pogrążony w myślach i nawet nie
zauważył, że obok zjawiła się sekretarka.
- Hm, przepraszam, panie Burke - zaczęła nieśmiało. -
Powinien pan jeszcze podpisać te dwie umowy. O, tu i tu -
dodała, podsuwając mu dokumenty.
- A, tak. Oczywiście. - Złożył podpis w zaznaczonych
miejscach. - Czy coś jeszcze?
- Nie. Przynajmniej na razie.
- Dobrze. Zajrzę do biura w przyszłym tygodniu. Gdyby
musiała pani się ze mną skontaktować, proszę skorzystać z
numeru, który zostawiłem. - Spojrzał na nią groźnie.
- Ale proszę pamiętać! Tylko w razie konieczności.
- Tak, proszę pana. - Sekretarka posłusznie skinęła głową.
- Prosiłbym, żeby w takich wypadkach wysyłała pani
faksy. Wystarczy krótkie: "proszę o kontakt" - ciągnął Todd. - I
gdyby pani mogła podpisywać się imieniem, a nie nazwiskiem.
W ten sposób wszyscy pomyślą, że jest pani moją dziewczyną.
Pani Emory zachichotała. Jednak po chwili, jak przystało
na idealną sekretarkę, opanowała się i z kamienną twarzą
powiedziała:
- Dobrze, proszę pana.
Todd odsunął od siebie papiery. Teraz miała się nimi zająć
pani Emory. Pomyślał jeszcze, że musi jej dać w przyszłym
miesiącu podwyżkę, a następnie pożegnał się i ruszył do drzwi.
Miał nadzieję, że nie będzie żałował swojej decyzji
wyjazdu do Jacobsville.
Przywitała ją jedna z wice dyrektorek firmy Slim Togs,
Micki Lane. Jane od razu polubiła tę na oko
dwudziestoparoletnią kobietę o mocnym uścisku i szczerym
spojrzeniu. Jednak zaraz za nią pojawił się niejaki Rick Wardell,
szef marketingu firmy. Wardell zachowywał się
protekcjonalnie, a Micki, która usiłowała protestować, zbywał
głupimi żartami.
Jane początkowo znosiła spokojnie to, że się ją traktuje z
góry. Kiedy jednak Wardell z zadowoloną miną pogrążył się w
wywodach na temat szczęścia, jakie ją spotkało z powodu tej
reklamy, Jane podniosła rękę do góry.
- Stop! - powiedziała. - Przecież jeszcze nie zgodziłam się
na żadną reklamę.
- Jak to? - Wardellowi dosłownie opadła szczęka.
- Tak to - odparła Jane. - Nie mam zamiaru reklamować
czegoś, czego jeszcze nie widziałam.
- Ale przecież jesteśmy tacy znani! - Szef marketingu
próbował ratować sytuację.
- Nie dla mnie - stwierdziła sucho Jane. - Miłośnicy rodeo
znają od lat mnie i moją rodzinę. Jeśli zdecyduję się coś
reklamować, na pewno wielu z nich mi uwierzy i kupi te
rzeczy. Chcę mieć pewność, że ich nie oszukam.
Wardell z trudem przełknął ślinę, a następnie położył dłoń
na jej ramieniu. Micki przyglądała się temu z mściwą
satysfakcją.
- Posłuchaj, złotko - zaczął Wardell - nie rozumiesz chyba,
że to uprzejmość z naszej strony…
W oczach Jane pojawiły się błyskawice. Gdyby była
zdrowa, ten Wardell już by leżał na ziemi.
- Nikt nie mówi do mnie "złotko", chyba że na to pozwolę -
wysyczała przez zęby. - Nie jestem jakąś tam modelką!
Wardell skurczył się i zmalał. Dopiero teraz poczuł, że
grunt usuwa mu się spod nóg. Usłyszeli szum silnika i pisk
opon przed domem. To Todd przyjechał swoim starym fordem.
Przez chwilę w salonie panowała cisza, jakby umówili się, że
będą czekać na Todda.
Na jego widok twarz Wardella rozjaśniła się w szerokim
uśmiechu.
- Dobrze, że pan jest, Burke - powiedział, pewny, iż łączą
ich więzy męskiej solidarności. - Pani Parker chyba nie rozumie,
że powinna być wdzięczna naszej firmie za to, że wybraliśmy ją
do tej promocji. Może pan potrafi jej to jakoś wytłumaczyć.
Todd skinął głową.
- Oczywiście. Jeśli przyjmiemy, że ta wdzięczność
powinna być udziałem obu stron.
Wardell zachichotał nerwowo.
- Powinien pan wiedzieć, że Jane otrzymała kilka
propozycji reklamowych - powiedział Todd ze słodkim
uśmiechem. - Na początek wybraliśmy pana firmę, ale to się
może zmienić.
Wardell zmarkotniał i usunął się w kąt. Todd spojrzał na
stojącą obok kobietę, która wyglądała na mocno poirytowaną
przebiegiem rozmowy
- Pani Lane? - spytał Todd i wyciągnął ku niej swoją dłoń. -
Myślałem, że to pani miała prowadzić rozmowy.
- Miałam - powiedziała ponuro Micki, ściskając
wyciągniętą prawicę. - Pan Wardell zajmuje się u nas
marketingiem i sprzedażą.
- Czy chce pan nam coś sprzedać? - spytała Jane.
- Nie, raczej nie. - Wardell zaczął się powoli wycofywać.
- Wobec tego może zostawi pan negocjacje swojej bardziej
doświadczonej koleżance - zaproponował przyjaźnie Todd.
Rick Wardell wyglądał na zupełnie pognębionego.
- Tak, oczywiście. - Cofnął się jeszcze bardziej w stronę
drzwi. - Miło mi było państwa poznać - zwrócił się do Jane i
Todda.
Dziewczyna zacisnęła tylko zęby, więc Todd musiał
odpowiedzieć za nich dwoje:
- Nam również, panie Wardell. Nam również.
- Jeśli podpiszę umowę z pani firmą, musi w niej być
zastrzeżenie, żeby ten facet nie podchodził do mnie na
odległość strzału - powiedziała Jane do Micki. patrząc na
zamknięte drzwi.
Micki Lane uśmiechnęła się nieco sztucznie.
- Och, Rick ma swoje wady, ale też i zalety - stwierdziła
przepraszającym tonem. - Jest świetnym sprzedawcą. Potrafiłby
sprzedać lód Eskimosom. Tyle że zżera go ambicja. Wciąż
powtarza, że chciałby robić coś ciekawszego.
Wszyscy troje roześmieli się na myśl o wysiłkach
Wardella, który pewnie czekał teraz na Micki w furgonetce
firmy. Atmosfera stała się nieco lżejsza i bardziej przyjazna.
- Może zanim zaczniemy negocjacje, pokażę pani nasze
nowe produkty, które miałaby pani reklamować -
zaproponowała Micki.
- Tak, bardzo proszę.
Jane wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z Toddem.
Rozmowa nareszcie zaczęła przyjmować pożądany bieg. Micki
wyszła, lecz po chwili wróciła z torbą pełną ubrań. Znajdowały
się w niej bluzy z frędzlami i naszytymi cekinami, tak lubiane
przez miłośników rodeo, a także nabijane ćwiekami spodnie.
- Oczywiście nasza firma gwarantuje odpowiednią jakość -
powiedziała Micki. - Wszystko jest uszyte jak trzeba, a cekiny
nie blakną i trzymają się mocno.
Jane przyłożyła jedną z bluz do piersi.
- Fajna - powiedziała.
Micki skinęła z aprobatą głową. Była ładna i drobna. Jej
oliwkowa cera wskazywała na to, że któryś z przodków
pochodził z Włoch. W ciemnych oczach młodej kobiety co i
rusz pojawiały się wesołe iskierki, które zgasły jedynie w czasie
tyrady Wardella.
- Miło mi, że się to pani podoba - powiedziała do Jane. -
Może teraz uda nam się spokojnie porozmawiać.
W ciągu dwóch godzin opracowali szczegóły umowy.
Micki była uszczęśliwiona. Co prawda Jane powiedziała, że
chciałaby pokazać ją jeszcze swojemu prawnikowi, lecz
jednocześnie zapewniła, że jeśli nie wynikną jakieś nowe
okoliczności, to natychmiast ją podpisze.
Czarnowłosa wicedyrektor skinęła głową i uścisnęła ich
dłonie.
- To oczywiste - stwierdziła na odchodnym.
Todd patrzył za nią z namysłem, drapiąc się po brodzie.
- Jest wolna - podsunęła mu usłużnie Jane. - A poza tym
bardzo ładna.
Spojrzał na nią przeciągłe, a następnie po raz ostatni
podrapał się po brodzie i wsadził swoje olbrzymie łapska do
kieszeni dżinsów. Jane patrzyła na niego wyczekująco, on
tymczasem pokręcił przecząco głową.
- Nie jestem zainteresowany.
- Dlaczego? - spytała.
- Nie podrywam osób, z którymi pracuję.
Jane wzruszyła ramionami.
- Myślałam, że księgowi nie przejmują się takimi
sprawami.
Już chciał powiedzieć, że księgowi być może nie, ale
szefowie firm powinni uważać na to, co robią, ale na szczęście
w porę ugryzł się w język.
- Być może kiedyś będę z nią pracował - powiedział po
chwili. - Romans z przyszłą szefową byłby poważnym błędem.
- Nie mówiąc o obecnej! - wpadła mu w słowo.
Przyglądał jej się przez chwilę uważnie. Najwyraźniej nie
spodobał mu się wyraz jej twarzy.
- Nie masz wcale powodów do radości - powiedział
ponuro.
Jane poczuła ukłucie w sercu. W tej jednej, jedynej chwili
poczuła, że Todd być może ma rację. Może rzeczywiście straci
wspaniałą przygodę. Jednak szybko odegnała od siebie te
myśli.
- Jestem potwornie zmęczona i senna - powiedziała, aby
zmienić temat. - Chciałabym trochę odpocząć.
Todd rozejrzał się dookoła.
- Możesz położyć się tutaj. Ja muszę teraz trochę
popracować. Meg i Tim pojechali po zakupy, tak że nikt ci nie
będzie przeszkadzał.
Ekipa remontowa zakończyła chwilowo prace i
przygotowywała się do następnej, bardziej skomplikowanej
fazy operacji.
- Dobrze - powiedziała Jane, wyciągając się z cichym
jękiem na kanapie. - Zdaje się, że trochę nadwerężyłam
kręgosłup. Nienawidzę wózka, ale chodzenie o kulach jest
bardzo męczące.
Todd nic jej nie odpowiedział. Zresztą Jane nie czekała na
odpowiedź. Zamknęła oczy, westchnęła raz jeszcze i zasnęła
mimo bólu, który ją męczył.
Wyglądała naprawdę pięknie. Może nawet zbyt pięknie,
jak na jego gust. Nawet teraz, w domowym stroju i bez
makijażu, mogłaby zdobić okładki najpoczytniejszych
kobiecych pism.
Todd odwrócił się w stronę drzwi. Nie przyjechał tu, żeby
podziwiać śpiące piękności. Jeszcze tydzień lub dwa i będzie
wolny. Znowu zacznie normalną pracę w swoim biurze. I
zapomni o Jane. Tak, z pewnością uda mu się zapomnieć.
W ciągu następnego tygodnia Jane zaprzyjaźniła się
jeszcze bardziej z Cherry. Obie stały się niemal nierozłączne.
Najczęściej można je było zobaczyć przy koniach. Cherry
doskonaliła swoją technikę jazdy, a Jane udzielała jej ko¬lejnych
rad. Jednak te rady nie były już tak potrzebne jak poprzednio.
Córka Todda nareszcie przełamała wewnętrzne opory i zaczęła
jeździć śmielej i sprawniej. Jane widziała, że jej uczennica jest
na właściwej drodze, i była dumna z tego powodu.
Todd tymczasem czuł się coraz gorzej w swojej nowej
pracy. Prowadzenie rachunków i nadzorowanie remontu było
łatwe. Jednak wystarczyło, żeby na horyzoncie pojawiła się
Jane, a już zapominał, co miał zrobić, i cały jego spokój diabli
brali. Nie mógł się skoncentrować, nie potrafił liczyć, nie
nadawał się do niczego. W głowie mu się nie chciało pomieścić,
że to wszystko z powodu jednej kobiety. Dlatego kiedy
ponownie przybyła Micki Lane, z którą miał omawiać dalsze
szczegóły kontraktu, postanowił wybić klin klinem i nie licząc
się z konsekwencjami, zaprosił ją na tańce.
Tańce w Jacobsville odbywały się raz w miesiącu i były
doskonałą okazją do nawiązywania towarzyskich kontaktów.
Poznawało się na nich nowe osoby z miasteczka i omawiało
ważne wydarzenia, takie jak spęd krów czy epidemię biegunki
u Turnerów. Jane bywała na nich często przed wypadkiem.
Mogła pójść i teraz, traktując je jako pretekst do spotkania ze
znajomymi, ale widok tańczących par i sama nazwa "tańce"
działały na nią przygnębiająco. Kiedy Cherry wspomniała przy
jakiejś okazji, że Todd wybiera się na tańce z tą "czarnulą od
spodni", Jane poczuła ukłucie zazdrości. Lubiła Micki, ale
trudno ją sobie było wyobrazić z Toddem. Starała się nie
przejmować, myśląc, że skoro nie może być z ojcem, to znajdzie
pociechę w towarzystwie jego córki.
Jednak ostatecznie i to się nie powiodło. Cherry przyjęła
spóźnione zaproszenie matki do Victorii i zamiast zostać w
sobotę i niedzielę na ranczu, wyjechała rano autobusem.
Trudno było mieć o to do niej pretensje. Na ranczu, poza jazdą
konną, nie mogła przecież liczyć na żadne rozrywki. Jednak
kiedy Ttm i Meg oznajmili, że też wyjeżdżają, Jane poczuła się
absolutnie pognębiona. Wszyscy ją opuścili.
Na nikim nie mogła polegać. Musiała teraz trwać jak
żeglarz przy sterze i nie dać po sobie znać, że jest jej przykro.
Todd zbierał się właśnie do wyjazdu, kiedy nagle wydało
mu się, że Jane jest bledsza niż zwykle.
- Nie przeszkadza ci to, że jadę do miasteczka? - spytał. -
Zostaniesz tutaj całkiem sama.
Jane wyprężyła dumnie pierś.
- Jestem do tego przyzwyczajona - powiedziała z
godnością. - Tim i Meg lubią odwiedzać kuzynów. Wyjeżdżają
przynajmniej raz w miesiącu.
Jednak Todd wyglądał na zakłopotanego. Wcale nie
podobało mu się to, że Jane ma zostać sama w tak wielkim
domu.
- To małe i bezpieczne miasteczko - tłumaczyła mu. - Z
pewnością nikt na mnie nie napadnie. Poza tym mam strzelbę. -
Wskazała przedpotopowy przedmiot wiszący na ścianie.
- To może powiesz mi, gdzie są naboje do tego cudu
techniki? - spytał złośliwie.
Jane westchnęła ciężko.
- Znajdę je, jeśli będą mi potrzebne.
- Bardzo dobrze! - ucieszył się Todd. - Mam nadzieję, że
złodziej będzie na tyle uprzejmy, że poczeka. A może jeszcze
pomoże ci w poszukiwaniach.
- Nie musisz silić się na te złośliwości - odparowała. - Mam
prawie dwadzieścia sześć lat i potrafię sobie poradzić. Idź już i
zajmij się swoimi sprawami. Mam ochotę na odrobinę
samotności i dobrą książkę.
Todd wahał się jeszcze przez chwilę.
- Co to za książka? - spytał podejrzliwie.
Jane wzruszyła ramionami, ale on wypatrzył już czerwony
grzbiet i barwną obwolutę.
- "Bitwa o Alamo: fakty i hipotezy" - przeczytał. - Co to za
dziwactwo?
- Po prostu lubię książki historyczne - odparła. - Nie widzę
w tym nic dziwnego.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Todd starał się
zmusić ją, żeby spuściła oczy, ale ona patrzyła na niego
dumnie.
- Poczytałabyś lepiej coś o miłości. Tak jak wszystkie
normalne dziewczyny - rzucił.
- Jeśli będę miała ochotę na romans, to nie muszę zaglądać
do książek.
Todd chrząknął.
- Pochlebiasz mi - powiedział prowokacyjnie.
- Tobie? Skąd ci to przyszło do głowy?! Wcale nie ciebie
miałam na myśli!
- Naprawdę?
Pochylił się nad nią i musnął dłonią koniuszki jej włosów.
Odsunęła się trochę, ale Todd chwycił z tyłu jej szyję i
przyciągnął Jane do siebie. Zobaczyła jeszcze jego stalowoszare
oczy, zanim poczuła na ustach smak męskich warg.
Chciała go odepchnąć, ale nie była w stanie. Nozdrza
wypełniał jej podniecający zapach wody kolońskiej. Czuła, że
cały świat wokół zawirował. Todd zaczął pieszczotliwie gładzić
jej plecy i kark, a ona znowu nie miała siły, żeby zaprotestować.
Co więcej, poddawała się tej pieszczocie, zdając sobie sprawę,
że pragnie jej coraz bardziej.
W tej sytuacji mogły pomóc jedynie radykalne środki.
Dlatego podniosła do góry dłonie i… położyła je na ramionach
Todda. Pod palcami wyczuła jego twarde mięśnie.
Todd był coraz bardziej podniecony. To, co zaczęło się
jako zamierzona prowokacja, przybrało nagle niespodziewany
bieg. Nie miał siły, żeby oprzeć się coraz to nowym falom
pożądania, a one niosły go i niosły nie wiadomo dokąd.
Jego ręka wśliznęła się pod bluzkę dziewczyny i zaczęła
powolną wędrówkę. Jane jęknęła z rozkoszy. Czuła się jak ćma,
która leci na oślep w migoczący płomień świecy.
- Nie! - jęknęła, kiedy ich usta oderwały się na chwilę od
siebie.
Było jej słabo, lecz i dobrze zarazem. Jeszcze raz szepnęła
coś, co miało być protestem, a potem rzuciła się na oślep ku
nieznanemu światłu.
Nigdy wcześniej nie doświadczyła czegoś takiego.
Pocałunki gdzieś w krzakach na wagarach wydały jej się teraz
czymś zupełnie pozbawionym erotyzmu i niewinnym. Jej skóra
była jakby naładowana elektrycznymi ładunkami. Czuła każde
muśnięcie palców Todda.
On tymczasem dotarł do jej piersi. Jane jęknęła, gdy
przeszyła ją niespodziewana rozkosz. Następnie, nie bardzo
wiedząc co robi, zaczęła rozpinać koszulę Todda. Po chwili stał
już półnagi przy kanapie, a ona mogła nasycić oczy widokiem
jego szerokiego torsu. To jej jednak nie wystarczyło. Pociągnęła
go ku sobie i zaczęła całować jego klatkę piersiową. Todd jęknął
podobnie jak ona przed chwilą. Nie przypuszczał, że w lej
dziewczynie jest tyle żaru i siły.
Jej usta błądziły po ciele Todda i powoli przesuwały się
niżej. Todd gładził płowe włosy i mruczał z ukontentowania.
Jane chciała, żeby znowu zaczął ją pieścić. Pragnęła poczuć jego
dłoń na swojej piersi. Wyprostowała się więc i spojrzała mu w
oczy.
- I co? Nie wiesz, co robić? - spytał. - Potrzebujesz
specjalnych instrukcji?
Te pytania otrzeźwiły ją na tyle, że zdołała się od niego
odsunąć. Syknęła z bólu, czując, że coś niedobrego stało sicz jej
kręgosłupem. Todd chciał jej pomóc, ale powstrzymała go
ruchem ręki. Przez moment patrzyła na niego, mrugając
powiekami.
- Nie, nie potrzebuję - wyrwało jej się.
Todd patrzył ze zdziwieniem na jej pałające policzki i
błyszczące oczy. Jane w niczym nie przypominała teraz tej
opanowanej, chłodnej dziewczyny, z którą stykał się na co
dzień. Była rozpalona i drżąca. I patrzyła na niego - czy to
możliwe? - z nienawiścią.
Sięgnął po koszulę i zaczął się ubierać. Jane odwróciła
wzrok. Ręce mu się trzęsły, co doprowadzało go do pasji. W
końcu udało mu się zapiąć wszystkie guziki oraz pasek
kremowych spodni, które włożył specjalnie na tańce. Coś
takiego nie zdarzyło mu się z Marie. Nigdy nie stracił
panowania nad sobą. To również mu się nie podobało. Miał już
dość Jane razem z jej ranczem.
- I co mi teraz powiesz? - spytał, wlepiając w nią oczy. -
Nie myślałaś o mnie?
Nawet na niego nie spojrzała. Ułożyła się wygodnie na
kanapie i przymknęła oczy. Todd podszedł do drzwi.
- Zamknę za sobą - powiedział.
Skinęła głową, ale i tym razem nie zaszczyciła go
spojrzeniem. Wyszedł bez słowa. Czuł, że oszalałe serce wciąż
tłucze mu się w piersi. Czy Jane naprawdę go nienawidzi? Co
do niego czuje? Te pytania nie dawały mu spokoju.
Zamknął drzwi na klucz, a następnie podszedł do
wysłużonego forda. Wieczór z Micki na pewno dobrze mu
zrobi. Pozwoli zapomnieć, zapomnieć, zapomnieć.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Jego plany spaliły jednak na panewce. To prawda, że
Micki była miłą towarzyszką. Faktem jest, że świetnie się z nią
tańczyło. Jednak Todd w żaden sposób nie mógł zapomnieć o
Jane. Wciąż czuł na ustach jej ciepłe wargi i dziwił się, że tak
krucha istota potrafiła wykrzesać z siebie tyle energii.
- To miło, że mnie zaprosiłeś - powiedziała Micki, z którą
bez większych ceregieli przeszedł na "ty". - Ale czy Jane nie
miała nic przeciwko temu?
- Jane to moja szefowa - mruknął ponuro w odpowiedzi.
- No tak - zgodziła się Micki. - Jednak to, jak na ciebie
patrzyła…
Todd zgubił rytm. Szybko jednak odzyskał panowanie nad
sobą i kontynuował taniec.
- Patrzyła na mnie? - zapytał obojętnym tonem z nadzieją,
że uda mu się ukryć podniecenie.
Micki uśmiechnęła się z ulgą.
- No, normalnie. Myślałam, że się w tobie kocha. Wszystko
wska…
- To absurd! - niemal krzyknął Todd i natychmiast
przerwał taniec. Policzki nagle zaczęły go palić.
- Ależ dlaczego? Przecież bardzo jej pomogłeś. Jane miała,
zdaje się, spore kłopoty. Jej prawnik, pan Kemble, mówił, że
uratowałeś ją od bankructwa.
- Przesadzał - wtrącił Todd.
- W każdym razie jej pomogłeś - ciągnęła. - Tego nie
zapomina się tak łatwo.
Micki spuściła wzrok i przez chwilę obserwowała parkiet.
Stali z boku, więc nie przeszkadzali tańczącym parom. Mogli
bez przeszkód kontynuować rozmowę.
- Poza tym Jane jest śliczna - zaczęła z innej beczki. - Nasi
spece od reklamy nie mogą wyjść z podziwu. Chcą jak
najszybciej zacząć kampanię telewizyjną.
- No owszem, nie jest brzydka - zgodził się Todd.
- A poza tym bardzo skromna - stwierdziła Micki. -
Rzadko spotyka się piękną kobietę, która nie robiłaby hałasu
wokdł swojej urody.
Todd miał już dosyć rozmowy o przymiotach Jane.
Rozejrzał się po sali. Właśnie skończył się jeden taniec i miał się
zacząć drugi.
- Zatańczymy jeszcze? - spytał.
Micki skinęła radośnie głową.
Todd był tego wieczoru wyraźnie nie w humorze.
Nieostrożna uwaga Micki na temat tego, że Jane
prawdopodobnie się w nim kocha, wtrąciła go w otchłań
niepewności. Wszystko świadczyło przeciw tej tezie i jedyne
"za" stanowiły gorące pocałunki, które wciąż tak dobrze
pamiętał. Jego nastrój udzielił się partnerce, więc przetańczyli
kilka tańców, a następnie odwiózł ją do domu.
Na pożegnanie pocałował Micki. W policzek.
Kiedy wyjeżdżał z Jacobsville, ledwie dochodziła
jedenasta. Zazwyczaj bawiłby się jeszcze w najlepsze, tak jak
każdy normalny mężczyzna. Zaklął pod nosem i zawrócił do
miasteczka. Zajrzał do baru, gdzie zamówił duże piwo, nad
którym spędził półtorej godziny. Następnie, kiedy uznał, że
pora jest już odpowiednia, znowu ruszył w drogę powrotną.
Początkowo miał zamiar pójść od razu do siebie.
Zaniepokoiło go jednak zapalone światło na ganku i to, że
przed domem nie było samochodu państwa Harleyów.
Postanowił więc sprawdzić, co się dzieje.
Wszedł na ganek i nacisnął klamkę. Drzwi nie były
zamknięte. Następne również, a także kolejne. W ten sposób
dotarł do sypialni, z której sączyło się mdłe światełko. Todd
pchnął uchylone drzwi i wszedł do środka.
Jane siedziała na łóżku i czytała przy nocnej lampce. Miała
na sobie satynową piżamkę z głęboko wyciętym dekoltem,
który odsłaniał wspaniale okrągłe ramiona i duży fragment
piersi. Todd stał, wpatrując się niemal bez tchu w zjawisko
przed sobą.
Jane wolno podniosła oczy.
- Już jesteś? - spytała retorycznie. - Co się stało? - dodała,
widząc jego minę.
- Dlaczego, do diabła, nikt nie zamknął drzwi?! - zawołał,
starając się, by jego głos brzmiał możliwie jak najostrzej.
- Były otwarte? Niemożliwe. Sama je zamknęłam.
Zapaliłam tylko światło dla Tima i Meg,
Todd zmarszczył brwi, starając się nie patrzeć na Jane.
- Tak, były otwarte. Poza tym Tim i Meg jeszcze nie
przyjechali. Może zostawili jakąś wiadomość na sekretarce? -
spytał na koniec.
Jane wzruszyła ramionami.
- Nie mam pojęcia - odparła. - Po prostu wzięłam aspirynę
i położyłam się, bo bolały mnie plecy.
Todd wycofał się w pośpiechu z sypialni, mrucząc pod
nosem, że zaraz to sprawdzi. Rzeczywiście, dzwonił Tim i
powiedział, żeby na nich nie czekać, ponieważ zostaną na noc u
kuzynów.
Todd potarł dłonią czoło. Czuł się jak pijany. Było to
dziwne, ponieważ wypił tylko jedno piwo. Myśli o półnagiej
Jane powracały do niego uporczywie. W zasadzie powinien jej
powiedzieć, że Harleyowie nie wracają. A potem co? Może
zdjąć z niej tę piżamkę? Czy pozwoliłaby mu na to? Czy
rzeczywiście go kocha? Co się z nim w ogóle dzieje?
Wyszedłszy z gabinetu, wymamrotał pod nosem jakieś
przekleństwo. Powinien jak najszybciej stąd uciec i wziąć
zimny prysznic.
Udało mu się dotrzeć aż do drzwi wejściowych. Tutaj
utknął, czując, że nie zdoła przekroczyć progu domu, w którym
znajduje się Jane. Po krótkiej walce wewnętrznej zdecydował
się wrócić do sypialni dziewczyny.
Odłożona książka w dalszym ciągu leżała na stoliku. Mdłe
światło lampki oświetlało Jane. Miał wrażenie, że w tej chwili
jest piękniejsza niż kiedykolwiek.
- I… i co? Dzwonili? - spytała nieswoim głosem.
Ona też pamiętała ich namiętny pocałunek. To, co się z nią
działo, przypominało gwałtowną burzę. Zniknął gdzieś
instynkt samozachowawczy. W tej chwili pragnęła tylko Todda.
Chciała z nim być, czuć go obok siebie.
- Tak. Nie wrócą na noc.
Siedziała z otwartymi oczami. Pragnęła go i bała się
jednocześnie. Todd chyba to odgadł, ponieważ zamknął drzwi,
a następnie podszedł do łóżka i zgasił lampkę.
W ciemności słyszeli tylko swoje oddechy. Widzieli
kontury swoich ciał. Todd stał przez chwilę przy łóżku, jakby
zastanawiając się, co dalej robić. W końcu wyciągnął dłoń w
stronę Jane. Poczuła ją na ramieniu i zadrżała. Odetchnęła
głęboko. Jednocześnie jej ciało zachowywało się tak, jakby nie
należało do niej. Wygięło się w łuk, poddając się pieszczocie. Z
ust Jane wyrwał się cichy jęk rozkoszy. Todd dotknął ich
swoimi wargami, a następnie zsunął piżamę z jej ramion i
zaczął całować piersi.
Zupełnie nie przygotowana na to, Jane przeżyła nagłą
ekstazę. Wszystko wokół niej kręciło się jak na ogromnej
karuzeli. Nie miała pojęcia, co się z nią dzieje. Pragnęła tylko
jednego - żeby "to" trwało wiecznie.
Reagowała jednak prawidłowo. Todd ani przez moment
nie domyślił się, że brakuje jej doświadczenia. Może dlatego, że
sam był zaślepiony żądzą i, pomimo małżeńskich doświadczeń,
czuł teraz coś nowego i niepowtarzalnego.
Delikatnie ułożył Jane na łóżku i pozbawił satynowej
piżamki. Czuł obok siebie drżące z rozkoszy nagie ciało.
- Czy jesteś zabezpieczona? - spytał.
- C…co?
- Czy bierzesz jakieś pigułki albo coś takiego? - dopytywał
się.
- N… nie - odpowiedziała słabym głosem.
Todd westchnął. Na szczęście on miał zabezpieczenie. Już
dawno zwątpił w sens noszenia przy sobie prezerwatyw, a
teraz - przydałyby się.
Jego pytanie podziałało na Jane otrzeźwiająco. Ale tylko
na chwilę. Kolejne pocałunki znowu ją oszołomiły. Todd
szybko nałożył prezerwatywę i kontynuował pieszczoty.
- Spokojnie, kochanie, będę bardzo ostrożny.
Ułożył ją tak, żeby nie urazić kręgosłupa. Jane poddawała
się tym zabiegom, czując, że są nieuniknione. Zresztą
brakowało jej woli, żeby się sprzeciwić. Pragnęła Todda, albo,
mówiąc ściślej, jej ciało pragnęło go z całą mocą.
Również Todd czuł, że dzieje się z nim coś dziwnego.
Nigdy wcześniej nie doświadczył takiej żądzy. Być może,
gdyby miał czas, żeby się nad tym zastanowić, uznałby to za
niepokojące. Teraz jednak pragnął Jane, która leżała przed nim
jak kwiat z rozchylonymi płatkami. Nie potrafił już dłużej
opierać się zewowi natury.
Starał się wejść w nią bardzo delikatnie. Wiedział, że nie
będą mogli kochać się normalnie. Nie przypuszczał jednak, że
czeka go taka niespodzianka. Dopiero po chwili pojął, co się
dzieje. Rozsądek krzyczał: "Wycofać się! Wycofać!", ale on nie
potrafił go już usłuchać. Jego ciało wpadło w miłosny trans.
Praktycznie stracił nad nim kontrolę. Usłyszał jeszcze krzyk
bólu i pomyślał, że zawsze będzie siebie nienawidzić z tego
powodu.
Oboje natychmiast osiągnęli szczyt. Jane poczuła, że boi
zamienia się w rozkosz, a potem w jeszcze większą rozkosz,
później natomiast nie czuła już nic. Kiedy znowu odzyskała
pełną świadomość, stwierdziła, że płacze, a plecy znowu
zaczęły ją boleć. Todd siedział tuż obok i scałowywał łzy z jej
oczu.
- Przepraszam, nie wiedziałem - szepnął. - Jest mi
potwornie głupio.
Nic nie powiedziała, tylko zaniosła się jeszcze większym
szlochem. Todd myślał, że spali się ze wstydu. Dręczyło go
ogromne poczucie winy. Sam nie wiedział, co ze sobą zrobić.
- Dziewczyno, przecież masz dwadzieścia pięć lat -
powiedział celowo szorstkim tonem. - Na co czekałaś? Na Ślub?
Jane przełknęła łzy.
- To nie powód do żartów.
- Rozumiem. Pochodzisz z rodziny hołdującej
tradycyjnym wartościom…
- Odczep się od mojej rodziny!
Todd zastanawiał się przez chwilę, czy wyjaśniać, że wcale
nie zamierza z niej kpić. Zamiast tego pochylił się i pocałował
jej mokry policzek.
- Było wspaniale - szepnął.
- Ale bolało - poskarżyła się, wiedząc, że nie jest to cała
prawda.
- Podobno zawsze boli za pierwszym razem - powiedział. -
Chciałbym wynagrodzić ci ten ból.
Już miała zamiar powiedzieć, że nie potrzeba, ale nagle
poczuła rękę Todda na szyi. Dopiero teraz przypomniała sobie,
że w dalszym ciągu jest naga. Chciała zakryć piersi, ale Todd ją
uprzedził i zaczął je całować. Zupełnie zapomniała o bólu
kręgosłupa. Znowu poczuła rozkosz, narastającą w miarę, jak
pieszczoty Todda stawały się coraz śmielsze. Sama nie wiedząc
dlaczego, przywarła do niego całym ciałem. Zapragnęła, żeby
w nią wszedł jeszcze raz. Czuła się pusta bez niego. Jednak on
bardzo teraz uważał. Starał sienie poddawać fali pożądania.
Pieścił ją, trzymając swoje zmysły na wodzy.
Wystarczyło jednak, żeby Jane przytuliła się mocniej, a
znów stracił panowanie nad sobą. Ułożył ją delikatnie, jak za
pierwszym razem, a Jane nie protestowała. Co więcej,
pociągnęła go ku sobie.
- Chwileczkę, kochanie. Teraz też muszę się zabezpieczyć -
szepnął.
Ciemność ukryła jej rumieniec. Była tak zażenowana, że
nie wiedziała, co powiedzieć. Na szczęście nic nie musiała
mówić. Po chwili znowu się połączyli. Tym razem też bolało,
ale znacznie mniej, a rozkosz, która wypełniła ją niemal
natychmiast, kazała zapomnieć o bólu.
W końcu oderwali się od siebie. Todd pomógł jej ułożyć
się wygodnie na pościeli, a następnie położył się tuż obok.
Jane już nie płakała. Zastanawiała się nad tym, co się z nią
stało.
- Jak plecy? - usłyszała pytanie.
- W porządku.
Musiała zagryźć wargi, żeby znów nie wybuchnąć
płaczem.
- Jak się czujesz?
- Dobrze.
Dotknął jej ramienia. Nawet teraz było to przyjemne.
Mimo to Jane wykonała niechętny gest.
- Lepiej się ubierz - powiedziała. - Zaczyna robić się zimno.
Todd wstał i zaczął się ubierać. Wcześniej jednak przykrył
ją kołdrą, Starała się na niego nie patrzeć. Na szczęście Todd nie
zapalał lampki. Jane ze zgrozą myślała o chwili, kiedy będzie
musiała spojrzeć mu w twarz. Jak się zachowa? Czy uda jej się
ukryć wstyd? A jeśli tak, to kosztem jakich wyrzeczeń? Te i
inne pytania nie dawały jej spokoju. Leżała sztywno
wyprostowana i patrzyła w sufit.
Todd widział, że się martwi, ale nie wiedział, jak jej
pomóc. Chętnie by ją jeszcze raz przeprosił, ale przeprosiny
wydawały mu się czymś zupełnie niestosownym w obliczu
tego, co się stało. Nigdy nie znalazł się w podobnej sytuacji.
Musiał przyznać, że nie wie, jak się zachować.
Todd ubrał się w końcu i stanął przy łóżku. Spojrzał na
Jane. Co dalej?
Zauważyła, że skończył się ubierać. Milczał. Co dalej?
Wciąż czekała.
Chrząknął. Czyżby chciał to powiedzieć teraz? Już
najwyższy czas!
- No, cóż… Śpij dobrze.
Wyszedł. Pragnęła go zatrzymać, ale nawet nie próbowała
tego robić. To i tak nic by nie dało. Poczuła, że znów ma mokre
policzki. Nie płakała jednak tak jak przedtem. Płacz przynosi
ulgę i uspokaja. Tym razem z oczu ciekły jej po prostu dwie
strużki łez. Todd ani razu nie powiedział, że ją kocha.
Dlaczego?
Odpowiedź mogła być tylko jedna.
Kiedy obudziła się następnego dnia, cała była obolała.
Otworzyła oczy, a następnie zamknęła je, porażona nagłą
jasnością. I właśnie w tym momencie przypomniała sobie, co się
stało. Mimo bólu usiadła na łóżku i z wypiekami na twarzy
zaczęła rozważać wydarzenia ostatniej nocy.
Jej piżamka leżała obok łóżka. Krzywiąc się, wstała i
przyjrzała się pościeli. No tak, wszystko jasne. Nic się jej nie
przyśniło. Szybko zdjęła prześcieradło i wraz z piżamą
wrzuciła je do kosza na brudną bieliznę. Następnie znowu
usiadła, żeby trochę odpocząć. Kiedy zebrała siły, ruszyła do
łazienki, żeby jak najszybciej wziąć prysznic. Przed kabiną
odstawiła kule i chwyciła się poręczy zamontowanej tutaj
specjalnie dla niej. Kiedy już się wykąpała i ubrała w żółty golf i
dżinsy, przyszło jej do głowy, że nie ma sensu czekać z
praniem. Zebrała brudne rzeczy, starając się ukryć nawet przed
sobą prześcieradło i piżamkę, zaprogramowała pralkę najpierw
na płukanie zimną wodą, a następnie na pranie z gotowaniem.
Meg, która pojawiła się w domu koło jedenastej, wcale nie była
z tego zadowolona.
- Hej, to przecież moja robota - powiedziała do Jane. -
Może przynajmniej pozwolisz mi to rozwiesić.
Jane pomyślała, że za żadne skarby nie chciałaby
rozwieszać prześcieradła i piżamki, i skinęła energicznie głową.
- Wzięłam się do tego, bo nie miałam czym się zająć -
wyjaśniła z kamienną twarzą. - Wszyscy wyjechali, a Todd
wybrał się na randkę z Micki Lane.
- Z tą od ubrań? - upewniła się Meg. - Ta czarnulka jest
bardzo ładna.
- Mhm. I podoba sięToddowi.
Meg zerknęła podejrzliwie na Jane.
- Myślałam, że Todd podoba się tobie - powiedziała bez
ogródek.
- O, tak. Jest znakomitym księgowym.
Gospodyni skinęła głową. Nie dała po sobie poznać, jakie
nadzieje wiązała ze "znakomitym księgowym". Jej osobiście
wydawał się on wcieleniem męskiego ideału i nie miałaby nic
przeciwko temu, żeby ożenił się z Jane.
Tak była zajęta swoimi myślami, że nie zauważyła smutku
w oczach swojej podopiecznej i chlebodawczyni.
- No właśnie, a skoro już o tym mówimy, to gdzie jest
Todd? - spytała. - Od przyjazdu nigdzie go nie widziałam.
- Nie mam pojęcia. Nie widziałam go dzisiaj - odparła
Jane, nie zastanawiając się nad tym, że nie jest to zupełnie
zgodne z prawdą.
- To dziwne. O tej porze zawsze kręci się w kuchni. Lubi
coś przekąsić przed lunchem.
- Może ma randkę z Micki - zasugerowała Jane.
Meg podeszła do okna i wyjrzała na podwórko. Po chwili
wróciła, kiwając głową.
- No tak, nie ma jego samochodu.
Jane czuła się tak, jakby ktoś wbił jej sztylet w serce.
- Więc jednak randka - szepnęła do siebie.
Meg wzruszyła ramionami.
- A bo to wiadomo. Todd ma różne swoje sprawy. Nie
musi się przecież za każdym razem odmeldowywać.
- Nie musi - zgodziła się Jane.
Nawet nie płakała. Poszła do siebie, żeby poczytać.
Później, przy lunchu, słuchała sprawozdania Tima i Meg z
pobytu u kuzynów. I nikt, naprawdę nikt, nie zwrócił uwagi na
to, że jest dzisiaj bledsza i mniej rozmowna. A jeśli nawet
cokolwiek dostrzegł, to złożył to na karb choroby.
Todd przywiózł Cherry na ranczo tuż przed zmrokiem.
Mimo iż córka przekonywała go, że doskonale sobie poradzi,
zdecydował się na podróż do Victorii. Być może jemu również
było głupio i chciał zapomnieć o tym, co się stało, pomyślała
Jane. Jedno tylko się zmieniło - już nieodwołalnie przeszedł z
nią na "ty". Jednak, ku jej zdziwieniu, wszyscy przyjęli to jako
coś naturalnego.
Spotkali się we trójkę w pokoju telewizyjnym. Jane
oglądała właśnie wiadomości.
- Jak ci się udał weekend? - spytała Cherry.
- Niespecjalnie - odparła zagadnięta, nie wdając się w
szczegóły.
- O Boże! Jaka jesteś blada! Czy coś się stało?!
Jane próbowała ukryć zmieszanie. Musiała się też
powstrzymywać, żeby nie spojrzeć na Todda.
- Nic takiego - odparła. - Trochę mnie bolą plecy, ale sporo
dziś odpoczywałam.
- Muszę sprawdzić obliczenia - powiedział Todd
oficjalnym tonem. - Wezmę księgi rachunkowe do siebie, jeśli
pozwolisz.
Wyczuła w nim chłód i obcość. Wiedziała, że musi
odpłacić tym samym, żeby przetrwać.
- Ależ oczywiście - powiedziała z wymuszonym
uśmiechem. - Czy jedliście coś?
Cherry otworzyła już usta, ale ojciec był szybszy:
- Tak, po drodze. Teraz już pójdziemy. Pożegnaj się,
Cherry.
Dziewczynka patrzyła to na Jane, to na ojca, świadoma
napięcia Jakie powstało między dorosłymi. W końcu jednak
powiedziała "dobranoc" i skierowała się w stronę wyjścia. Todd
podążył za córką.
Jane wróciła do oglądania telewizji, ale niewiele do niej
docierało. Ani razu nie spojrzała na Todda. Ciekawe, czy tak
już będzie zawsze?
Robotnicy bardzo szybko uwinęli się z remontem domu i
przystąpili do dalszych, niezbędnych napraw. Wszystko szło
według planu. Jane zajrzała też do nowej stajni i była
zaskoczona postępem robót. Dziwiło ją również to, że jakość
nie ustępuje tempu.
Nadszedł czas, kiedy mogli kupić klacze do przyszłej
stadniny. Jane wybrała się razem z Cherry i Toddem na aukcję
do znanej stadniny niedaleko Corpus Christi. Dorośli
zajmowali się przeglądaniem katalogu, a Cherry zachwycała się
każdym koniem, którego wyprowadzano na placyk.
Jane doskonale znała się na koniach. Nawet jej ojciec nie
żałował, kiedy decydował się kierować jej radą. Todd szybko
zorientował się, że najlepiej zrobi idąc w jego ślady, dlatego
głównie milczał. Szybko kupili trzy dorodne klacze i źrebaka.
Todd ustalił z właścicielem warunki transportu i w zasadzie
byli już wolni.
- Może wstąpimy gdzieś na lody - zaproponowała Cherry,
ocierając pot z czoła. - Jest potwornie gorąco.
Todd z trudem przełknął ślinę.
- Dobrze. Jeśli Jane nie jest zbyt zmęczona - powiedział z
wahaniem.
Jane skinęła głową. Po raz pierwszy zdecydowała się iść
bez kul i mimo bólu czuła się dziwnie lekko. Parę razy miała
wręcz ochotę wsiąść na konia i pogalopować przed siebie.
- Nie jestem zmęczona - powiedziała.
Todd skinął głową.
- Chodźcie do samochodu. Musimy podjechać do
miasteczka.
Bez trudu znaleźli małą lodziarnię otoczoną wianuszkiem
samochodów. Nie tylko im było gorąco. Todd rozejrzał się
bezradnie. Wszystkie stoliki były zajęte.
- Możemy na razie usiąść pod drzewami - powiedziała
Cherry do ojca. - Najwyżej zajmiemy stolik, jak się któryś
zwolni.
Todd wciąż nie wyglądał na przekonanego, więc córka
sama podjęła decyzję. Poprosiła o swoje ulubione lody
czekoladowe, a Jane po chwili namysłu wzięła to samo. Todd
jak niepyszny powędrował do kolejki.
Męczyło go jednak nie to, że musi kupić lody obu
dziewczynom. Wiedział, że postąpił źle, i wciąż czynił sobie z
tego powodu wyrzuty. Pozbawił Jane czegoś, co mogła chcieć
ofiarować swojemu przyszłemu mężowi. Być może nawet
kochała się w nim na początku, ale teraz był pewny, że go
nienawidzi. Świadczył o tym jej chłodny, wyprany z emocji ton
oraz to, że w ogóle nie chciała na niego patrzeć. Czyniła to
rzadko i niechętnie. Ani razu nie spojrzała mu w oczy. To
wszystko świadczyło co najmniej o wrogości.
Najbardziej martwiło go to, że Cherry wyczuwa złą
atmosferę. Córka nie pytała o nic, ale wiedział, że męczy ją
zaistniała sytuacja. Kochała zarówno jego, jak i swoją
nauczycielkę i nie mogła zrozumieć, co się między nimi dzieje.
Przypominało to trochę sytuację przed rozwodem jej rodziców i
było chyba równie bolesne.
Sprzedawca po raz trzeci spytał go, czym może służyć i
Todd ocknął się z zamyślenia. Zamówił dwie porcje lodów
czekoladowych z polewą i wiórkami kokosowymi, a następnie
zaczął się zastanawiać, co wziąć dla siebie. Najchętniej
zamówiłby dużą whisky z lodem. Ponieważ jednak nie
podawano jej w lodziarni, wybrał lody waniliowe z likierem.
Wrócił na placyk i bez trudu wypatrzył Jane i Cherry pod
jednym z drzew.
- Nawet coś się zwolniło, ale wolałyśmy zostać tutaj -
poinformowała go córka. - Tu jest tak przyjemnie.
Todd podał im lody.
- Proszę, to dla was.
Cherry rzuciła się na swoją porcję. Jane jadła jednak
bardziej powściągliwie.
- Pycha! Naprawdę świetne. Uwielbiam czekoladę! -
entuzjazmowała się Cherry.
Jane skinęła głową.
- Ja też. Tylko muszę na nią uważać. Jeśli zjem za dużo
albo za szybko, to boli mnie później głowa.
- Dlaczego nie powiedziałaś o tym wcześniej? - burknął
Todd. - Kupiłbym ci coś innego.
Spojrzała na niego, chyba po raz pierwszy tego dnia, jeśli
nie liczyć przypadkowych zerknięć, i powiedziała:
- Lubię lody. Nikt mi nie będzie dyktował, co mam jeść, a
czego nie.
Cherry, która uporała się już z połową swojej porcji,
szybko wtrąciła się do rozmowy:
- Co myślisz o tym źrebaku, Jane? Wiesz, strasznie mi się
podoba.
- Co takiego?! - zawołał Todd, nie słysząc najwyraźniej
uwagi córki. - Co ty sobie wyobrażasz?!
Twarz Jane pociemniała z gniewu. Todd wyprostował się i
spojrzał na nią swoim stalowym wzrokiem. Milczeli, ale było to
bardziej wymowne, niż gdyby skoczyli sobie do oczu. Cherry
nie wiedziała, co robić.
- Chyba pójdę po serwetki - rzuciła.
Ani ojciec, ani Jane nie zauważyli tego, że odeszła. Patrzyli
na siebie w napięciu jak dwoje dzikich zwierząt. W końcu Todd
rozluźnił się trochę.
- Może przestaniemy udawać, że nic się nie stało -
zaproponował.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Jane poczuła jego palce na swojej dłoni. Chciała ją cofnąć,
ale nic mogła. Bała się, że jeśli Todd spojrzy jej w oczy,
natychmiast odgadnie, co się z nią dzieje.
- To nie może dłużej trwać - powiedział, zastanawiając się,
dlaczego odwraca od niego wzrok. - Wciąż cię pragnę. Bardziej
niż kiedykolwiek.
Niemal czuła na twarzy jego palący oddech.
- Żałuję tego. co się stało - powiedziała zduszonym
głosem.
- Tak, wiem. Ale nic już na to nie poradzimy, I muszę ci
powiedzieć, że nigdy nie było mi tak dobrze. Myślę, że
powinniśmy być razem.
Spojrzała na niego ukradkiem. Co miał na myśli? Nie, w
jego oczach nie było miłości, a tylko pożądanie.
- Chodzi ci o romans - powiedziała bardziej twierdzącym
niż pytającym tonem.
Todd skinął głową, niszcząc w ten sposób jej marzenia o
czymś więcej.
- Nie wierzę w małżeństwo - powiedział z goryczą. -
Byłem już żonaty i mam przykre doświadczenia z tego okresu.
Ale wracając do nas, to sama przyznasz…
- A co z Cherry?! - przerwała mu gwałtownie.
- Ma przecież czternaście lat i wie, że nie jestem mnichem -
odparł. - Poza tym nie wierzy już w opowieści o księciu
zakochanym przez całe życie.
Jane z trudem przełknęła ślinę. Jej oczy posmutniały. Todd
wciąż trzymał ją za rękę.
- Ale obawiam się, że ja wciąż w nie wierzę.
- Nie wygłupiaj się! Nie chcesz chyba powiedzieć, że w
naszych czasach liczysz na trwały związek! - szydził.
- Właśnie, że wierzę. Taki do grobowej deski. I… i będę
wierna mężowi. - Jane uniosła dumnie głowę. - I oczywiście
powiem mu o tym, co wydarzyło się między nami.
Todd cofnął się nieco i wyprostował.
- Myślisz, że znajdziesz kogoś takiego? - spytał już bez
kpiny, ale z wyraźną troską.
- Myślę, że warto szukać.
Milczeli przez chwilę. W tym czasie legły w gruzach
wszelkie nadzieje Jane. Jej serce przepełniał ból. Czy to
możliwe, że świat trwa nadal w nie zmienionym kształcie?
Świeci słońce? Szumią drzewa? Ludzie jedzą lody i rozmawiają
o jakichś nieistotnych sprawach?
Todd siedział naprzeciwko niej, zmęczony i nagle
postarzały. Jane uśmiechnęła się smutno.
- Przykro mi, Todd. Ja nie mam za sobą nieudanego
małżeństwa i dlatego łatwiej mi wierzyć w bajki. Nie, nie chcę
się wdawać w romans. Nawet z tobą.
Jego oczy zalśniły dziwnym blaskiem. Czyżby
powiedziała mu nie zamierzony komplement?
- Ale podobało ci się wtedy, w nocy - powiedział
zdławionym głosem.
Jane zebrała te resztki odwagi, które jej zostały. Nie było
ich wiele.
- Jasne, że tak. Było wspaniale. Dzięki.
Widziała, że rozzłościła go tylko tym wyznaniem. Już
otworzył usta, żeby na nią krzyknąć, kiedy obok pojawiła się
roześmiana Cherry.
- Mam już serwetki - powiedziała. - Miło tu posiedzieć w
tym cieniu. Straszny upał. Zjedliście już lody?
Oboje spojrzeli na swoje kubeczki, w których znajdowała
się płynna substancja.
- W pewnym sensie - powiedział Todd wstając. - Musimy
już ruszać. Mam trochę zaległości w pracy i chciałbym to
nadrobić.
- Ależ tato, przecież…
Wystarczyło jedno jego spojrzenie, żeby zamilkła. Co
mogło zajść między ojcem i Jane?
- No dobrze już, dobrze - powiedziała z ociąganiem
Cherry. - Możemy jechać. Nie zgłaszam żadnych pretensji.
Następne dni były wypełnione pracą. Jane konferowała z
Micki Lane w sprawie kampanii reklamowej, Cherry
zajmowała się jazdą, a Todd siedział całymi godzinami w
gabinecie i pracował jak wariat. Harleyowie patrzyli na to
wszystko oczami zdrowych ludzi, którym nagle kazano
zamieszkać w domu wariatów. Nie protestowali jednak, a
nawet można było przypuszczać, że są zadowoleni. Timowi
jakby ubyło parę lat, a zawsze żwawa Meg wykonywała swoje
obowiązki z energią nastolatki.
Siódmego czy ósmego dnia po pamiętnej wyprawie Micki
zadzwoniła do Jane z wiadomością, że będą musiały wybrać się
do Victorii na zdjęcia. Zaproponowała, że po nią wpadnie, ale
Jane nie chciała, żeby młoda wicedyrektorka spotkała się z
Toddem. Tak się szczęśliwie składało, że ostatnio zupełnie się
nie widywali. Zresztą Todd spotykał się tylko z Timem, za
pośrednictwem którego omawiał z nią sprawy związane z
ranczem, oraz z Meg.
Jane powiedziała, że dziękuje i poprosi kogoś, żeby ją
podwiózł.
- Dobrze - zgodziła się Micki. - A jak się miewa Todd? Nie
widziałam go ostatnio.
- Jest bardzo zapracowany - odparła Jane rzeczowym
tonem. - Ma huk roboty z wykańczaniem stajni i obejścia. Poza
tym kontroluje wszystkie roboty.
- Rozumiem - powiedziała Micki smutnym głosem. - To
zajmuje sporo czasu.
- Sporo - zgodziła się Jane.
Znacznie więcej niż poprzednio, dodała w duchu. Więc
pewnie to tylko pretekst? Może chodzi o to, żeby jak najrzadziej
się z nią widywać?
- Dobrze, wobec tego spotykamy się w piątek - zakończyła
Micki.
- W piątek o dziewiątej - potwierdziła Jane.
Nie powiedziała o tym wyjeździe ani Toddowi, ani
Cherry. Była pewna, że Tim zawiezie ją do Victorii, jeśli go o to
poprosi. Wcześniej jeszcze musiała się wybrać do doktora
Coitraina na rutynowe badania. Rudzielec opukał ją i osłuchał,
zmierzył ciśnienie krwi, zajrzał do oczu, a także zrobił kilka
ponurych min, zanim oznajmił, że wszystko jest w jak
najlepszym porządku.
- To wspaniale - powiedziała z uśmiechem.
Coltrain zachmurzył się jeszcze bardziej.
- Tyle tylko, że masz cienie pod oczami i jesteś blada -
stwierdził. - Chodzi tu o Burke'a?
- To nie twoja sprawa - ucięła krótko.
- Ależ Jane, przecież nie jestem ślepy.
Czerwona ze wstydu Jane odmówiła dalszej rozmowy na
ten temat. W ogóle nie chciała słyszeć o Toddzie. Pragnęła raz
na zawsze wymazać go z pamięci.
- I jeszcze jedno - dodał Rudzielec, kiedy zaczęła zbierać
się do wyjścia. - Możesz teraz trochę częściej chodzić.
Twarz Jane rozchmurzyła się natychmiast.
- A jeździć?
- No, nie przesadzaj. Musisz bardzo uważać. Upadek z
konia mógłby mieć fatalne skutki.
- Nawias mnie nigdy nie zrzucił.
- Co nie znaczy, że nie może tego zrobić.
Zapomniała, że Coltrain sam był doskonałym jeźdźcem i
znał się na koniach jak nikt inny. W czasie studiów dorabiał
sobie nawet występami na rodeo, chociaż nigdy nie traktował
tego poważnie.
Lekarz zastanawiał się przez chwilę.
- Dobrze, spróbuj jeździć. Ale bardzo uważaj - dodał. -
Słyszałem, że będziesz reklamowała jakieś ubrania. Czy to
prawda?
Jane uśmiechnęła się.
- Pewnie Meg była ostatnio z wizytą u twojej matki, co? -
spytała domyślnie.
Nie doczekała się odpowiedzi. Rudzielec wciąż wlepiał w
nią te swoje zielone oczy.
- Mam reklamować stroje do rodeo, głównie dżinsowe
spodnie i kurtki. Wybieram się nawet w piątek do Victorii na
zdjęcia.
Nie zrobiło to na nim specjalnego wrażenia.
- Jak masz zamiar tam się dostać? - spytał.
- Pewnie Tim mnie zawiezie.
Coltrain pokręcił przecząco głową.
- Ja to zrobię - powiedział. - Mam w Victorii konsylium w
sprawie leukemii, którą leczyłem tutaj. Pacjent się
przeprowadził i muszę jechać.
- Jestem umówiona na dziewiątą i mogę zostać w Victorii
ładnych parę godzin - uprzedziła go.
- Znajdę sobie coś do roboty - mruknął.
Jane rozpromieniła się na myśl o wspólnej jeździe z
przyjacielem.
- To wspaniale! Będziemy mogli sobie pogadać. Ciągle
brakuje nam czasu.
- Przyjadę do ciebie po ósmej - powiedział Coltrain, który
również zaczął się uśmiechać.
W tym momencie usłyszeli pukanie do drzwi i po chwili
do gabinetu zajrzała doktor Lou Blakely.
- Przepraszam, ale pan Harris nie chce ze mną rozmawiać
o swoich hemoroidach. Czy mógłbyś…? - Jej spojrzenie padło
na Jane.
- Zaraz tam przyjdę - powiedział krzywiąc się, jakby
widok Lou sprawił mu przykrość.
- Nie jesteś dla niej zbyt miły - stwierdziła Jane, kiedy
lekarka zniknęła za drzwiami.
- Tak, wiem - powiedział z roztargnieniem i zamyślił się na
moment.
Kiedy wychodziła, wciąż był zamyślony i pożegnał się z
nią w roztargnieniu. Na wszelki wypadek przypomniała mu o
piątku i wyszła. Rudzielec nigdy się tak nie zachowywał. W
miasteczku był znany z pogodnego usposobienia. Jednak z
jakichś względów nie stosowało się to do Lou. Zachowywał się
tak, jakby jej nie znosił. Dlaczego więc wybrał ją do
współpracy?
Poszła na parking, gdzie już czekała na nią Meg z
codziennymi sprawunkami. Droga do domu zajmowała
kilkanaście minut. Kiedy zatrzymały się na podwórku,
wypatrująca ich Cherry natychmiast podbiegła do samochodu.
Jej policzki pałały, a oczy świeciły niczym dwie gwiazdy.
- Udało się! Udało! - krzyczała. - Pobiłam mój własny
rekord! 1 wcale się nie bałam! Naprawdę.
Jane wysiadła z wozu i ucałowała dziewczynkę.
- Jestem z ciebie bardzo dumna - powiedziała. - Zobaczysz,
daleko zajdziesz. Czy raczej zajedziesz - dodała z uśmiechem.
W czasie lunchu omawiali najpierw sukcesy Cherry, a
potem Jane nieostrożnie wygadała się, że ma sesję zdjęciową w
Victorii.
- To wspaniale! - ucieszył się Tim. - Ale kto cię tam
zawiezie? W zasadzie mógłbym to zrobić, chyba żeby… Todd
znalazł trochę czasu.
Todd siedział pochylony nad talerzem i w milczeniu jadł
ziemniaki. Wyglądał jak nieobecny, chociaż kiedy padło jego
imię, natychmiast uniósł głowę.
- Mogę ją odwieźć, jeśli będzie chciała - rzucił w
przestrzeń.
- Dziękuję, nie będzie chciała - powiedziała,
przedrzeźniając go, Jane. - Ma już kierowcę.
- Czyżby! A kogo to? - spytał Tim.
Todd znowu spuścił głowę i zabrał się do jedzenia
ziemniaków.
- Rudzielec musi pojechać do Victorii w sprawach
służbowych - wyjaśniła. - Obiecał, że zabierze mnie ze sobą.
Todd odsunął talerz.
- Pójdę już do pracy - oznajmił. - Cały dzień pilnowałem
robotników. Muszę się teraz zająć rachunkami.
Meg spojrzała z wyrzutem na prawie pełny talerz, ale nic
nie powiedziała. Przynajmniej na temat jedzenia.
- Były jakieś pilne faksy do ciebie - zwróciła się do Todda. -
Sprzątałam twój pokój i położyłam je na szafce. Od niejakiej
Julii.
- Julii? Jakiej Julii? - zastanawiała się głośno Cherry, nie
zważając na to, że ma pełne usta. - Aaa! - Zrobiła taką minę,
jakby zgadła.
Ojciec kopnął ją pod stołem w kostkę. Cherry wydała
kolejny okrzyk, a następnie przełknęła to, co miała w buzi.
Dzięki temu zyskała trochę czasu i zrozumiała, co ma robić
dalej.
- Pewnie bardzo za tobą tęskni - zwróciła się do ojca,
uśmiechając się złośliwie.
- Z całą pewnością - potwierdził Todd.
Nie wątpił, że obłożona pracą i nękana przez klientów
Julia Emory pragnęłaby go jak najszybciej zobaczyć. W interesie
swoim i firmy.
- Hm, muszę do niej zadzwonić. Nie przejmuj się, obciążę
kosztami rozmówcę - po raz pierwszy zwrócił się bezpośrednio
do Jane.
Jane skinęła głową, nie słysząc, co do niej mówi. Więc
Todd miał jakąś dziewczynę! Nie było w tym nic dziwnego!
Przecież był zupełnie normalnym i w dodatku przystojnym
mężczyzną!
Kiedy Todd wyszedł, rozmowa potoczyła się swobodniej,
jednak wszyscy mieli wrażenie, że jadalnia stała się nagle pusta.
Tim skończył lunch i wyszedł, a Meg zebrała resztki obiadu i
zaniosła je swoim kurom.
Jane i Cherry zostały same.
- Czy myślałaś kiedyś o tym, żeby wyjść za doktora
Coltraina? - spytała dziewczynka.
- Kiedyś, tak - odparła Jane. - Bardzo go lubię, poza tym
mieliśmy ze sobą wiele wspólnego. Zabrakło nam tylko tego
czegoś, czego potrzeba do wspólnego związku.
- Czyli po prostu nie chciałaś z nim iść do łóżka? -
podsumowała córka Todda.
- Ależ Cherry!
- Przecież nikt nie trzyma mnie pod kloszem. Wiem o
wielu sprawach - powiedziała dziewczynka tonem dorosłej
osoby. - Jednak sama wolałabym zaczekać z tym aż do ślubu.
Wiesz, że niektórzy chłopcy też tak myślą? Na przykład Mark,
z mojej klasy, twierdzi, że dzięki temu nie trzeba się obawiać
chorób wenerycznych.
Jane wydawało się, że źle słyszy.
- Czego?
- Chorób wenerycznych - odparła ze śmiechem Cherry. -
Nigdy o nich nie słyszałaś?
Jane odchrząknęła.
- No tak, słyszałam. Ale prawdę mówiąc, nigdy się tym nie
interesowałam. Ani seksem - dodała po chwili wahania. -
Wiesz, jakoś nigdy nie spotkałam chłopaka, który, który… -
szukała odpowiednich słów.
Cherry wzniosła oczy ku niebu.
- O Boże! Widzę, że będę ci musiała wszystko wyjaśnić -
powiedziała autorytatywnie. - Czy rodzice nie rozmawiali z
tobą o tych sprawach?
Jane już chciała odpowiedzieć, ale w jadalni pojawił się
nachmurzony Todd.
- Jeszcze tu jesteście? - spytał.
- Cześć, tato. Właśnie rozmawiałam z Jane o seksie. Mój
Boże, a wydawało mi się, że to ja jestem zacofana! Dobrze,
chyba odłożymy tę rozmowę. Pójdę teraz do stajni.
Cherry szybko opuściła jadalnię. Todd spojrzał Jane prosto
w oczy.
- Czy musisz rozmawiać o tym z Cherry? Nie lepiej
zapytać mnie?
Jane poczuła, że drży. Zagryzła wargi, żeby się opanować.
Narastał w niej strach, że Todd za chwilę to zauważy.
- Daj spokój! - ucięła krótko.
Ale Todd nie chciał jej dać spokoju.
- Jane! Czego się boisz? Jest nam razem dobrze, pragniemy
siebie… Czegóż więcej chcieć?
- Seks to dla mnie za mało - odparła.
- Jesteś pewna? - spytał, biorąc ją pod brodę.
Nie doczekał się jednak odpowiedzi.
- Tak piękna i tak naiwna - ciągnął. - Chciałabyś, żebym
dał ci gwiazdkę z nieba. Ale ja mogę dać ci tylko rozkosz.
Zbliżył swe usta do jej warg i jednocześnie chwycił ją za
rękę.
- Ani się waż! - syknęła Jane, oglądając się w stronę
kuchni.
Todd przyciągnął ją lekko do siebie.
- Nie wygłupiaj się. Meg nawet nie zwróci uwagi na to, że
się całujemy. Wszyscy przyjmą to normalnie. Wszyscy - oprócz
ciebie.
Jego usta były coraz bliżej. Jane chciała go odepchnąć, ale
stała jak sparaliżowana.
- Nie potrafisz się nawet przyznać przed sobą, że mnie
pragniesz - szepnął Todd. - A przecież pożądasz mnie,
pragniesz aż do utraty tchu.
Chciała zaprzeczyć. Pragnęła wyrwać się i uciec z jadalni.
Tak się jej przynajmniej wydawało.
Todd nie pocałował jej, chociaż jego usta znajdowały się
parę centymetrów od warg Jane.
- Wiem, że mnie pragniesz - szeptał, a jego oddech miał w
sobie woń kawy. - Pocałuj mnie. Pocałuj mnie teraz.
W innych warunkach skwitowałaby śmiechem taką
bezczelność. Jednak teraz jakoś nie mogła tego uczynić. Co
gorsza poczuła, że rzeczywiście ma ochotę pocałować Todda.
Tym większą, im bardziej się od niej oddalał.
W zasadzie trudno było powiedzieć, które z nich
wykonało pierwszy gest. Zdaje się, że z jakichś powodów Jane
straciła równowagę i już po chwili znalazła się w jego
ramionach. Todd zaczął ją pieścić i całować, a ona jęczała z
rozkoszy. W końcu, w przypływie nie tajonego pożądania,
przycisnął ją do siebie.
Jane krzyknęła. Nie był to jednak krzyk rozkoszy.
- Co się stało? - spytał, rozluźniając uścisk. - Czy to twój
kręgosłup?
Skinęła głową. Musiała się powstrzymywać, żeby nie
prosić go, by znów ją przytulił.
- Naprawdę nie chciałem cię skrzywdzić!
Jane skinęła głową.
- Ale skrzywdziłeś.
Todd nie wiedział, co ze sobą zrobić. Ręce zaczęły mu się
trząść. Wiedział, że nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby coś
stało się Jane.
- Zaraz zadzwonię po lekarza - powiedział drżącym
głosem.
Jane pokręciła głową.
- Nie chodzi mi o to, co stało się teraz - powiedziała. -
Mam na myśli tamtą noc.
Todd odetchnął z ulgą. Jednocześnie stwierdził, że
powinien jeszcze raz przeprosić Jane. Wtedy wypadło to jakoś
niezręcznie, a potem, cóż, starał się jej unikać.
- Przepraszam cię, ale naprawdę nie mogłem się wtedy
powstrzymać. Rzeczywiście prosiłaś mnie, żebym przestał, a ja
nie mogłem. Do tej pory mam z tego powodu wyrzuty
sumienia. Ale z drugiej strony… - urwał na widok jej miny.
- Z drugiej strony? - podchwyciła.
- Wiesz, miałem wrażenie, że jest ci po prostu dobrze.
Byłem pewien, iż uwolniłaś się od jakiegoś ciężaru. Tak
wspaniale nam było wtedy. Pomyśl, że mogłoby tak być
zawsze.
Jane poczuła, że znowu zrobiło się jej gorąco. "Zawsze"
znaczyło spędzenie ze sobą kilku nocy, a "dobrze" - częste
zaspokajanie żądzy. Jak on śmiał mówić do niej w ten sposób! I
to teraz, kiedy wydało się, że ma gdzieś dziewczynę, która
niczego się nie domyśla. Tylko ona, Jane, poznała go jak zły
szeląg.
- Pocałujesz mnie? - spytał nagle.
- Nie. Nie, Todd. Mam tego dość.
- Więc czego chcesz?
Jane uśmiechnęła się smutno.
- Chcę związku na całe życie - odparła. - I dzieci. Chcę
mieć dzieci.
- Ja już mam dziecko - powiedział sztywno.
Spojrzała mu w oczy. Czy naprawdę jej nie rozumiał, czy
też nie chciał zrozumieć?
- Chodzi mi o własne dziecko. Takie, które nigdy nie
tęskniłoby za tatą.
- Ja chcę ci dać dużo więcej.
Jane pokręciła głową i westchnęła.
- Seks bez miłości jest niczym.
Todd aż zagotował się na to stwierdzenie.
- Zaraz zobaczymy, czy niczym, ty mała hipokrytko! -
krzyknął i wpił się w jej wargi.
Jane nie miała czasu się bronić. Zaczęli się całować długo i
namiętnie i nawet nie zauważyli, że w drzwiach pojawiła się
Cherry.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Cherry stała przez chwilę na progu, obserwując całą scenę.
W końcu zauważył ją Todd i odsunął delikatnie Jane.
- Przepraszam, szukałam Meg - powiedziała dziewczynka
i uśmiechnęła się lekko. - Nie przeszkadzajcie sobie.
Jane zaczerwieniła się niczym piwonia i spuściła wzrok.
Córka Todda też się zmieszała i wybiegła na podwórko. Nawet
Todd nie wyglądał teraz na zbyt pewnego siebie.
- Przepraszam - powiedział. - Zdaje się, że znów
popełniłem głupstwo.
Jane nie wiedziała, o co mu dokładnie chodzi, więc
pozostawiła tę wypowiedź bez komentarza. Odsunęła się tylko
od Todda i usiadła. Dopiero teraz poczuła ból kręgosłupa. Todd
patrzył na nią tak, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze. W końcu
jednak zgarnął papiery ze stołu i zaczął się wycofywać.
- Jeszcze raz przepraszam - powiedział, nawet na nią nie
patrząc. - Zajmę się teraz pracą.
Jane nie reagowała. Usłyszała tylko odgłos zamykanych
drzwi, co napełniło ją smutkiem. Już chciała się rozpłakać,
kiedy do pokoju wśliznęła się jakaś postać. Jane z nadzieją
podniosła głowę.
- Cherry?!
- Przepraszam, widziałam, jak ojciec wychodził. Ja
naprawdę nie chciałam - tłumaczyła się dziewczynka. - O Boże!
Nigdy nie widziałam, żeby tata kogoś całował. Nawet mamę,
kiedy byłam mała.
Jane zarumieniła się aż po korzonki włosów.
- Nie, Cherry. To była… - szukała odpowiedniego słowa -
pomyłka.
Cherry uśmiechnęła się do niej przyjaźnie. Chciała dać do
zrozumienia, że nie ma nic przeciwko temu.
- Ee tam - powiedziała. - Jaka pomyłka? Powiedz lepiej,
czy ci się podoba?
- Kto?
- Tata, oczywiście - odparła Cherry. - Wszystkie moje
koleżanki się w nim kochają.
Jane pokręciła głową.
- Nie, Cherry. Nie powinnaś z tym wiązać żadnych
nadziei. Przede wszystkim, gdybym kogoś pokochała,
chciałabym wyjść za niego za mąż, a twój ojciec nie chce słyszeć
o małżeństwie.
- O! - Mina Cherry natychmiast zrzedła.
- Naturalnie wciąż jesteś moją przyjaciółką. Prawda?
Dziewczynka z trudem zdobyła się na uśmiech.
- Jasne - powiedziała.
Jane spędziła w Victorii prawie cały dzień. Rudzielec
odbył swoje spotkanie i czekał na nią cierpliwie. Ona natomiast
pozowała do zdjęć w różnych strojach firmy Slim Togs. O
dziwo, nawet jej się to spodobało. Zwłaszcza że fotograf i Micki
bardzo dbali o to, żeby jej nie męczyć. Jane nawet nie
zauważyła, jak szybko upływa czas.
- To chyba już wszystko - stwierdziła w końcu Micki. -
Jack mówił, że świetnie mu poszło. Powinien mieć wspaniałe
zdjęcia. Oczywiście skontaktujemy się z tobą, kiedy dokonamy
wyboru. Poza tym dobrze by było, gdybyś pokazała się na
promocji tych nowych ubrań w naszym sklepie i może na
jakimś rodeo.
- Nie ma problemu. Fajnie mi się pozowało. A poza tym te
rzeczy są naprawdę dobre - powiedziała Jane, przesuwając
dłonią po zdobionej cekinami kurtce.
- My też jesteśmy bardzo zadowoleni ze współpracy. Jesteś
urodzoną modelką - pochwaliła ją Micki i zamyśliła się na
chwilę. - A co u Todda? Został na ranczu?
Jane skinęła głową.
- Tak. Ciągle ma jakieś nowe pomysły. Moi ludzie przestali
już na mnie zwracać uwagę. Słuchają tylko jego. Będę miała
kłopoty z dyscypliną, kiedy wyjedzie.
- Czyżby miał taki zamiar? - spytała Micki.
- Nie. Jeszcze nie.
Jane z trudem osiągnęła względny spokój ducha. Starała
się nie myśleć o Toddzie i o tym, co się stało. Teraz pytania
Micki wytrąciły ją z równowagi.
- Jest bardzo przystojny - Micki drążyła temat, mimo że na
jej twarzy pojawiły się ślady smutku. - Pewnie ma mnóstwo
różnych dziewczyn.
- Pewnie tak - potwierdziła Jane. - Niektóre nawet
przysyłają mu faksy.
Micki zaśmiała się, ale wypadło to raczej ponuro.
- Zdaje się, że nie mam żadnych szans. A ty? Miałabyś na
niego ochotę?
- Przede wszystkim nie lubię kolejek - odparła wykrętnie
Jane.
Micki smutno pokiwała głową.
- No tak, kiedy w końcu zjawia się ktoś taki jak Todd,
zawsze otoczony jest wianuszkiem kobiet. Myślę, że w końcu
zostanę starą panną.
W jej głosie było tyle smutku, że Jane poczuła, iż po-
-winna ją jakoś pocieszyć:
- Małżeństwo to nie wszystko - powiedziała. - Możesz
przecież jeszcze zostać szefową swojej firmy.
Micki skinęła głową, ale smutek w jej oczach wcale nie
zniknął.
- To możliwe - stwierdziła, nabrawszy powietrza w płuca.
- Tyle że mam mały sekret. Po prostu uwielbiam życie domowe.
Gotowanie obiadów, prasowanie koszul, dzieci.
- Chciałabyś być kurą domową? - spytała z
niedowierzaniem Jane.
- Oczywiście. Ale nie mów o tym nikomu, bo będą się ze
mnie śmiali - poprosiła Micki. - Wiesz, lubię moją pracę,
zarabiam fantastycznie, ale raz na jakiś czas miałabym ochotę
się z kimś pokłócić.
- Nie chcesz być sama - domyśliła się Jane.
- A kto chce?
- Czasami nie mamy wyboru.
Obie panie zamyśliły się na chwilę. Nie była to pogodna
zaduma. Wręcz przeciwnie, mimo młodego wieku myślały o
starości i samotności.
Pierwsza ocknęła się Micki.
- Wszystko będzie dobrze - powiedziała, nie bardzo
wiedząc, czy mówi o zdjęciach, czy też ich przyszłym życiu. -
Zadzwonię do ciebie w połowie przyszłego tygodnia. Trzymaj
się. 1 życzę miłej podróży.
- Dzięki.
Jane zeszła do holu i odszukała w torebce kartkę, na której
Coltrain zapisał jej swój numer telefonu w szpitalu. Zadzwoniła
do niego, żeby powiedzieć, że już jest gotowa. Rudzielec
pewnie zanudził się na śmierć do tej pory.
Nie pojechali jednak z powrotem na ranczo. Coltrain
wysadził ją przed najlepszą restauracją w Victorii.
- Czas na kolację - oznajmił.
- Daj spokój - usiłowała protestować. - Nie jestem
odpowiednio ubrana.
- I cóż z tego? Ja też nie. - Miał na sobie sportową
marynarkę i koszulę bez krawata. - Niech się gapią, jeśli mają
na to ochotę.
Jane roześmiała się głośno. Przypomniały jej się różne
ekstrawagancje Rudzielca jeszcze z czasów szkolnych. Chyba
przywykł do tego, że i tak się wyróżnia z racji płomiennej
czupryny, i wygłupy stały się dla niego chlebem powszednim.
Potem, na studiach, stał się bardziej stateczny. Pewnie
zrozumiał, że lekarz powinien być kimś budzącym szacunek, a
nie prowokującym do śmiechu.
- Dobrze, idziemy - zdecydowała Jane.
Usiedli przy małym stoliku i zamówili kraby oraz krwiste
befsztyki, a na deser specjalność zakładu - lodowy torcik
pokryty warstwą czekolady.
- Będę pamiętała ten deser do końca życia - powiedziała,
kiedy już jechali do domu. - Dawno nie jadłam czegoś tak
wspaniałego.
- Ja też - mruknął Coltrain.
Kiedy prowadził, skupiał się całkowicie na tej czynności.
Być może taki był też, kiedy operował. Zrobił specjalizację z
chirurgii miękkiej, nabył biegłości w operacjach płuc, jednak w
końcu zdecydował się na prowadzenie praktyki internistycznej
w rodzinnym mieście. Dlaczego? Jane nie miała zielonego
pojęcia.
- Czy chciałbyś mieć dzieci? - spytała.
- Jasne. Masz w związku z tym jakąś propozycję?
Jane zarumieniła się. Nie po raz pierwszy tego dnia.
- Nie wygłupiaj się. Po prostu pytam.
Coltrain zerknął na nią i o mały włos nie zjechał na
pobocze. Na drodze prawie nie było ruchu. Nic im w tej chwili
nie groziło.
- Wiesz, że mówię poważnie. Wystarczyłoby jedno twoje
słowo, a… - zawiesił głos. - Lubię dzieci i sprawdziłbym się
jako mąż. Mamy ze sobą więcej wspólnego niż wielu ludzi,
którzy zdecydowali się na małżeństwo.
- Tak, brakuje nam tylko jednego.
Coltrain pokiwał głową, wypatrując czegoś na drodze.
- Szkoda - szepnął.
Zwolnił trochę. Ręka Jane odnalazła jego dłoń,
spoczywającą na dźwigni zmiany biegów.
- Nie przejmuj się. Zawsze będziesz moim najlepszym
przyjacielem - próbowała go pocieszyć.
- Szkoda, że wolisz Burke'a.
Nie zaprzeczyła. Spuściła tylko głowę i cofnęła dłoń.
- Ale on ma ochotę jedynie na romans i szybkie rozstanie.
- A ty? - spytał Coltrain.
- Na małżeństwo i gromadkę dzieci - odparła, starając się
panować nad głosem.
- Może on też chce tego samego, tylko mu się wydaje, że
jest inaczej.
Jane pokręciła przecząco głową i uśmiechnęła się gorzko
do swoich myśli.
- Zdaje się, że ma dosyć małżeństwa - stwierdziła. - Nie
sądzę, by ktoś taki mógł być dobrym mężem. A jednak… - nie
dokończyła zdania i spuściła głowę.
Rudzielec dostrzegł nieszczęśliwą minę, a następnie
położył dłoń na jej udzie w geście pocieszenia.
- Ze względu na twoje migreny nie polecałbym ci pigułek
antykoncepcyjnych - powiedział. - Są jednak inne sprawdzone
metody.
- Ależ, Rudzielcu! - wykrzyknęła.
- Nie ma się na co oburzać. Powinnaś już dorosnąć.
Przynajmniej zostaną ci piękne wspomnienia. To też jest coś
warte.
- Zaskakujesz mnie.
Coltrain uśmiechnął się smutno.
- Sam siebie również - powiedział - Jednak powinnaś
pamiętać, że seks jest wspaniałym uzupełnieniem miłości. Być
może Burke nie chce się z tobą ożenić, ale jestem pewien, że cię
kocha.
- Co?!
- Myślę, że ty również o tym wiesz - odparł spokojnym
głosem. - Przecież od samego początku był o mnie zazdrosny.
Kocha cię, to jasne.
- Może chodziło mu tylko o seks?
Rudzielec skinął głową. Minęli zagrodę Desherów,
znajdującą się po drodze do rancza. Za chwilę powinni skręcić,
a dalej jechać prosto przed siebie.
- Możliwe, chociaż mało prawdopodobne - stwierdził po
chwili namysłu. - Ten Burke za bardzo się o ciebie troszczy. Ma
złe doświadczenia małżeńskie i dlatego nie chce się żenić
powtórnie. Trzeba o niego walczyć, Jane. Czy jesteś na to
zdecydowana?
- Walczyć? - Jane zrobiła zdziwioną minę. - Nazywasz to
walką? Nie, nie potrafię zabiegać o względy mężczyzn. Od tego
przecież jest małżeństwo.
Rudzielec nie protestował.
- Zgadzam się - powiedział. - Pomyśl jednak, że
małżeństwo jest tylko kwestią czasu. On cię kocha. Poza tym
mam wrażenie, że Burkę jest bardzo konserwatywny. No i ma
jeszcze córkę, o której musi myśleć.
- Powiedział, że nigdy się już nie ożeni.
- Prezydent mówił, że nie zwiększy podatków.
Jane spojrzała koso na przyjaciela i wybuchnęła śmiechem,
Był to pierwszy objaw rozbawienia od chwili incydentu z
Toddem.
- Dobrze, wcale nie musisz poświęcać dla niego swoich
ideałów - ciągnął Coltrain ugodowym tonem. - Ale są chyba
jakieś sposoby na zainteresowanie mężczyzny bez konieczności
pójścia z nim od razu do łóżka?
- Pewnie są - rzuciła w przestrzeń.
Spojrzała na Coltraina. Czy to możliwe, żeby był aż tak
szlachetny? Nie przypuszczała, że będzie chciał jej pomóc. W
każdym razie nie w tej sprawie. I to na chwilę po tym, jak
niemal się jej oświadczył. Tak, jest prawdziwym przyjacielem.
Wiedziała, że może na niego liczyć.
- Opowiedz mi o tych zdjęciach - poprosił, chcąc zmienić
temat. - Nie wymęczyli cię za bardzo?
- Skądże. Było bardzo fajnie.
Jane zaczęła opowiadać o tym, co działo się w czasie sesji
zdjęciowej. Nie trwało to jednak długo, ponieważ już po chwili
znaleźli się na terenie rancza. Ściemniało się. Na ganku przed
domem paliło się światło. Jane podziękowała przyjacielowi i
sama, o własnych siłach weszła po schodkach na ganek. Tam
powitał ją Todd.
- Gdzie byłaś? - spytał natarczywym tonem.
- Na kolacji z Rudzielcem.
Spojrzał na zegarek.
- A potem?
- Potem kochaliśmy się w samochodzie i siadły nam
wszystkie cztery opony - wyjaśniła.
Todd zaniemówił. Przez chwilę stał jak rażony gromem, a
następnie wybuchnął śmiechem.
- Doprawdy!
Jane dotknęła dłonią przodu jego białej koszuli. Czyżby
włożył ją specjalnie dla niej? Od tej pory chciała być z nim
absolutnie szczera.
- Nie mogłabym się kochać z kimś innym - powiedziała z
prostotą - ponieważ kocham ciebie.
Serce podeszło mu do gardła. Oto stał przed nim jego ideał
- wspaniała, kochająca dziewczyna. Dotknął jej pszenicznych
włosów, a następnie pogładził Jane po policzku.
- Ja też cię kocham - powiedział ku własnemu
zaskoczeniu. - Od samego początku. Nie mogłoby być nam ze
sobą tak wspaniale, gdyby nie łączyło nas uczucie. To zupełnie
jasne.
- Tak - szepnęła.
Todd przytulił ją do siebie. Chciał ją mieć przy sobie. Czuć
ją tak jak pamiętnej nocy, kiedy ziściły się jego marzenia.
- Czy… czy zmieniłaś zdanie? - spytał, gładząc czule jej
plecy.
- Coltrain nie chce mi dać pigułek antykoncepcyjnych,
ponieważ mam bóle głowy - powiedziała.
Todd zesztywniał. Nie mógł uwierzyć własnym uszom.
- Co?! Rozmawiałaś z tym konowałem na temat pigułek?!
- To raczej on ze mną rozmawiał - wyjaśniła Jane. - Wie, że
cię kocham.
Gniew zaślepił go na chwilę. Puścił Jane i odstąpił od niej
na krok. Wystarczyło jednak, że na nią spojrzał, a już w jego
sercu pojawiły się cieplejsze uczucia.
- Więc nie możesz przyjmować pigułek? - spytał.
- Tak, z powodu migreny. Dlatego ciągle musielibyśmy się
liczyć z tym, że mogę zajść w ciążę.
- Zabezpieczyłem się ostatnio.
- Tak, wiem. - Jane skinęła głową. - Jednak różne rzeczy
mogą się zdarzyć. To nie jest stuprocentowe zabezpieczenie.
Todd musiał jej przyznać rację. Patrzył na nią i zastanawiał
się, czy chciałby mieć z nią dziecko. Nie, to byłaby katastrofa.
Nie potrafiłby opuścić matki swego dziecka. Ślicznej malutkiej
blondyneczki, której mogliby urządzać przyjęcia urodzinowe,
tak jak kiedyś Cherry, albo, jeszcze lepiej, chłopca, którego
nauczyliby jeździć konno, rzucać lassem i w ogóle wielu
różnych sztuczek.
Jane milczała.
- Dlaczego nic nie mówisz?
- Powiedziałam już wszystko - odparła. - Nie chciałabym,
żebyś myślał, że pragnę cię złapać w pułapkę.
Spojrzał w jej smutne oczy, a następnie dotknął policzka.
Był mokry.
- Marie nie chciała mieć ze mną dziecka - powiedział z
namysłem. - Oboje byliśmy wtedy pijani. Wiedziałem, że bierze
pigułki, ale była na tyle roztargniona, że często o nich
zapominała. Tylko dlatego urodziła się Cherry.
- Todd! Na miłość boską!
- Jesteś zaszokowana? - spytał. - Niektórzy ludzie po
prostu nie chcą mieć dzieci. Tak jak moja była żona - dodał po
chwili.
- Mam nadzieję, że nie powiedzieliście o tym Cherry!
- Prosiłem Marie, żeby tego nie robiła. Zresztą ona na swój
sposób kocha córkę.
- A ty?
Uśmiechnął się, ale bardziej do siebie niż do niej.
- Jak możesz pytać? Pamiętam, kiedy pierwszy raz
zobaczyłem tę kruszynę. Aż trudno uwierzyć, że wyrosła już na
taką pannicę.
Znowu spojrzeli sobie w oczy. Były jakby rozświetlone
wewnętrznym blaskiem. Obojgu towarzyszyły podobne myśli.
Ż tym że jedne dotyczyły dziecka już narodzonego, a drugie -
tego, które dopiero mogłoby przyjść na świat. W końcu jednak
Todd pokręcił głową.
- Przecież na razie w ogóle nie powinnaś mieć dzieci -
przypomniał jej. - Ze względów zdrowotnych.
- To przecież nie będzie trwało wiecznie - stwierdziła. -
Poza tym byłabym gotowa podjąć ryzyko.
Todd znowu posłał jej spojrzenie pełne czułości.
Wzruszyło go to, że właśnie z nim.
- No, no, nie wywołuj wilka z lasu - powiedział pełnym
ciepła głosem.
Jane pokręciła głową.
- Przecież nic się nie stało.
Czy mu się zdawało, czy też wyczuł w jej głosie nutkę
rozczarowania? Czyżby Jane chciała zajść w ciążę? W jej stanie?
Nie, to niemożliwe.
- Odnoszę wrażenie, że trochę tego żałujesz - rzucił, chcąc
zbadać jej reakcję. Ku jego zaskoczeniu była ona dość
gwałtowna.
- To nie twoja sprawa! Przynajmniej nie musisz mieć
wyrzutów sumienia. Będziesz mógł wrócić do pracy w Victorii,
a ja zrobię majątek na reklamie jakichś ciuchów. Oboje
będziemy zadowoleni.
- Czy wyjdziesz za Coltraina? - zapytał, spuściwszy
smętnie głowę.
- Niestety, nie kocham go - odparła ze smutkiem. -
Gdybym go kochała, natychmiast bym to zrobiła.
Todd tylko pokiwał głową.
- Wciąż cię pragnę - powiedział. - Będę na ciebie czekał.
- Obawiam się, że nic z tego nie wyjdzie, Todd.
Zostawiła go na ganku i weszła do środka. Teraz chciała
się tylko wykąpać. Ona też go pragnęła, jednak nie darowałaby
sobie, gdyby Todd musiał się z nią ożenić z powodu dziecka. A
że ożeniłby się, tego była zupełnie pewna. Znała się na ludziach
i wiedziała, że trudno byłoby znaleźć kogoś uczciwszego i
bardziej opiekuńczego niż Todd Burke.
W następny piątek Todd odwiózł Cherry do matki. Sam
również miał zamiar zatrzymać się na jakiś czas w Victorii,
żeby załatwić najbardziej pilne sprawy zawodowe. Poza tym
chciał zapomnieć o Jane. Pragnienie, jakie odczuwał,
potęgowało się, gdy była tuż obok.
Pomachał córce na pożegnanie, a następnie omal nie
wjechał na wypielęgnowany trawnik przed białym domem w
stylu wiktoriańskim, w którym Marie mieszkała ze swoim
nowym mężem, Williamem.
- Co się stało twojemu ojcu? - spytała Marie córkę.
- Wygląda na wyprowadzonego z równowagi.
- To pewnie z powodu Jane - odparła Cherry. -
Przyłapałam ich na tym, jak się całowali. Naprawdę tak było -
dodała, widząc wyraz niedowierzania w oczach matki.
Marie zaprowadziła ją na przestronny taras,
wypielęgnowany tak, jak cała posiadłość. Cherry spojrzała na
swoje buty. No tak, znowu zapomniała je wyczyścić. Jak
zwykle. I mama będzie się gniewać, też jak zwykle. Czemu
wszystko w tym domu musi być takie czyste i ładne? Dlaczego
nie można traktować pewnych rzeczy normalnie?
Jednak Marie się nie gniewała, a to dlatego, że nie
zauważyła śladów na czystej podłodze. Myślami błądziła gdzie
indziej.
- Przecież mówił, że nie chce się żenić - rzuciła w zadumie.
- Zarzekał się, że nigdy w życiu.
- Nigdy nie mów nigdy - powiedziała Cherry, a następnie
uśmiechnęła się, zadowolona, że uniknie kazania na temat
obowiązku utrzymywania domu w czystości. - Jane uczy mnie
jazdy. Jest wspaniała. Chciałabym być taka jak ona.
Marie poczuła kolejne ukłucie zazdrości. Tym razem było
jednak o wiele boleśniejsze. O ile mogła się już nie przejmować
byłym mężem, gdyż nie zależało jej na zdobyciu jego miłości, o
tyle, wraz z upływem lat, miłość Cherry stawała się dla niej
coraz ważniejsza. Marie znała jeden sposób, żeby ją sobie
zaskarbić.
- Jutro wybierzemy się na zakupy - powiedziała,
klasnąwszy w ręce. - Co ty na to?
I tym razem reakcja córki zaskoczyła ją boleśnie. Cherry
westchnęła, zrobiła znudzoną minę, spojrzała gdzieś nad jej
głową i w końcu bąknęła:
- Może być.
Marie załamała ręce.
- W twoim wieku powinnaś przede wszystkim myśleć o
strojach - powiedziała. - Chyba lubisz się ładnie ubierać, moja
panno?
- Lubię - potwierdziła Cherry. - Przynajmniej w stroje do
rodeo.
Matka wzniosła oczy ku niebu, natomiast Cherry,
natchniona niespodziewaną myślą, nagle się ożywiła.
- Ale skoro już będziemy na zakupach, to może wstąpimy
do księgarni - powiedziała. - Chciałabym kupić parę książek
medycznych i podręcznik do nauki jazdy konnej.
- Książki?! Przecież to strata czasu!
- Ależ mamo! Przecież chcę studiować medycynę!
Marie pogładziła córkę po ramieniu.
- Jesteś jeszcze bardzo młoda, kochanie. Na pewno
zmienisz zdanie.
Cherry odsunęła się od niej.
- Jane mówi co innego. Uważa, że powinnam rozwijać
swoje zainteresowania. Nawet gdybym później zdecydowała
się na inne studia, to i tak co nieco zostanie mi w głowie.
- Dosyć mam już tej całej Jane! Jak ty do mnie mówisz?!
Jestem przecież twoją matką! - oburzyła się Marie.
Cherry natychmiast spokorniała. Wbiła wzrok w podłogę i
bąknęła:
- Przepraszam, mamo.
Marie objęła córkę ramieniem.
- Chodź, kochanie. Napijemy się herbaty. Miałam dziś od
rana wiele zajęć.
Ciekawe, co robiła? zastanawiała się Cherry. Pewnie
przymierzała jakąś suknię albo układała wieczorne menu. Życie
matki wydawało jej się puste. Całkowicie wypełniały je
spotkania towarzyskie i zawodowe, w czasie których robiło się
to samo i wypowiadało te same zdania.
Co innego Jane. Nawet kiedy poruszała się o kulach,
zawsze starała się jakoś urozmaicić swoje życie. A poza tym te
rozmowy! Nawet w czasie zwykłej pogawędki przy herbacie
można było usłyszeć coś ważnego.
Nagle zrobiło jej się cieplej na sercu. Pomyślała, że być
może spotka ukochaną nauczycielkę w czasie tego weekendu w
Victorii. Wiązało się to z kontraktem reklamowym Jane, ale
Cherry nie pamiętała, o co dokładnie chodziło. Nieważne.
Najważniejsze, że będzie mogła ją spotkać.
Cherry zaczęła rozmyślać o Jane i po jakimś czasie
stwierdziła, że nic miałaby nic przeciwko temu, żeby mistrzyni
rodeo została jej macochą.
Cherry nawet nie sądziła, że tak szybko ujrzy przyjaciółkę.
Co prawda nie spotkała jej w Victorii, ale Marie i William
zostali w ostatniej chwili zaproszeni na ważne przyjęcie, które
miało trwać do późna w nocy, i dlatego zdecydowali, że Cherry
musi wrócić na ranczo.
Marie zadzwoniła nawet do byłego męża, żeby go o tym
uprzedzić, ale Todd załatwiał właśnie jakieś sprawy z
klientami. Nie miała wyboru. Wyprowadziła więc srebrnego
mercedesa z garażu i wskazała córce miejsce obok siebie.
Pomyślała, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, i
oto nadarza jej się okazja, żeby przytrzeć nieco nosa uwielbianej
przez córkę kobiecie.
- Czy ta Jane wie, jaki Todd jest bogaty? - spytała
zdawkowym tonem.
- Nie, tata nic jej nie powiedział - odparła Cherry. - To jest
nasz sekret. Wie tylko, że tata pracuje w firmie komputerowej
w Victorii.
- Po co ta cała mistyfikacja?
- Tacie było żal Jane - odparła, nie zastanawiając się,
dlaczego matka wypytuje ją o szczegóły. - Miała kłopoty ze
zdrowiem, prawie nie mogła chodzić, a ranczo było w
opłakanym stanie. Dlatego tata przyjął tę pracę. Nie chciał
jednak, żeby Jane myślała, że się nad nią lituje. To bardzo
szlachetnie z jego strony, prawda?
- Prawda, prawda - powiedziała z roztargnieniem Marie. -
Mówiłaś, że to ranczo teraz kwitnie. A skąd ta Jane wzięła na to
pieniądze? Miała jakieś oszczędności?
Cherry z zapałem pokręciła głową.
- Tata mówił, że stała na krawędzi bankructwa. To on
załatwił jej pożyczkę.
Cherry paplała przez całą drogę, a Marie skrzętnie zbierała
wszystkie informacje na temat rywalki. Tak, rywalki.
Nie potrafiła inaczej myśleć o Jane. O ile gotowa była
oddać jej Todda (mimo iż w głębi ducha wciąż sądziła, że
należy do niej), o tyle o córkę miała zamiar walczyć jak lwica.
- O, konie! - krzyknęła Cherry. - Popatrz, jakie wspaniałe!
- W zasadzie mogłabyś spędzić ze mną część wakacji. -
Matka zignorowała pełne entuzjazmu okrzyki. - Wybieramy się
z Williamem do Nassau i na Jamajkę, a może nawet na
Martynikę.
- Och, byłoby fajnie - westchnęła Cherry. - Ale w sierpniu
muszę przygotowywać się do rodeo. Szkoda byłoby
zaprzepaścić tyle pracy. Poza tym mam wspaniałego konia.
Nazwałam go…
- Och, konie, konie! - przerwała jej matka. - Nic, tylko te
brudne zwierzęta!
- Konie są bardzo czyste - szepnęła Cherry, czując, że
zbiera się jej na płacz.
Wjechały na podwórko i zatrzymały się z piskiem opon.
Marie otworzyła drzwiczki po swojej stronie. Od razu poznała
Jane, która rozmawiała z jakimś zasuszonym, brodatym
staruszkiem. Naburmuszona Cherry wygramoliła się ze swego
miejsca.
Jane podeszła do nich. Poruszała się wolno, lecz sprawnie.
Nie miała żadnego makijażu, ale nie szkodziło to jej urodzie.
Wręcz przeciwnie - podkreślało naturalną czerwień warg i
wspaniały błękit oczu. Marie od razu zrozumiała, dlaczego
Todd mógł się w niej zakochać.
- Jane, to moja mama. Mamo, to Jane.
Marie uśmiechnęła się sztucznie.
- Miło mi panią poznać - powiedziała zdawkowo. - Tyle o
pani słyszałam.
- Proszę mi mówić po imieniu - powiedziała Jane i
uścisnęła jej dłoń. Następnie objęła Cherry i ucałowała ją gorąco
w oba policzki. - Brakowało mi ciebie - szepnęła.
- Ja też tęskniłam - powiedziała dziewczynka.
Marie zamarła. Gniew, który w niej wzbierał, nie mógł
znaleźć ujścia.
- Może napije się pani herbaty? - zaproponowała Jane.
- Och, mów mi Marie - zrewanżowała się, z trudem
starając się nadać głosowi naturalne brzmienie. - Przecież
jesteśmy prawie rodziną.
Jane spłoniła się, ale nic nie powiedziała. Zaprosiła matkę i
córkę do salonu, a następnie poprosiła Cherry, żeby
przypomniała Meg o herbacie i ciasteczkach. Dziewczynka
wybiegła w podskokach z pokoju.
Marie rozejrzała się dokoła. To, co zobaczyła, wcale jej nie
zachwyciło. Stare meble w różnych stylach, wyblakłe tapety,
skrzypiąca podłoga. Jane poprosiła ją, żeby usiadła.
- Piękne mieszkanko - rzuciła Marie w stronę gospodyni. -
Nie spodziewałam się czegoś takiego.
- Och, to nic nadzwyczajnego. Przede wszystkim wymaga
remontu.
- W ogóle spodziewałam się czegoś innego - ciągnęła
Marie, nie zważając na jej słowa. - Zwłaszcza kiedy mój mąż,
mój były mąż - poprawiła się ze słodkim uśmiechem -
powiedział mi, że ma zamiar pomóc bezbronnej kalece.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Początkowo Jane miała wrażenie, że się przesłyszała.
Potem jednak, kiedy spojrzała w chłodne oczy Marie,
zrozumiała, że nie ma kłopotów ze słuchem.
- Nie jestem kaleką - powiedziała dumnie. - To tylko
czasowa niedyspozycja.
- Och, przepraszam. Pewnie źle zrozumiałam. To zresztą
jest bez znaczenia. Miło ze strony Todda, że zechciał się tobą
zająć. Rzadko się zdarza, żeby multimilioner i właściciel
olbrzymiej firmy komputerowej poświęcał czas jakiemuś
zadłużonemu ranczu.
Jane nie ruszała się i na moment przestała oddychać.
Patrzyła tylko na rozmówczynię nie widzącym wzrokiem.
- Słu… słucham?
Z kolei Marie wyraziła zdziwienie, uniósłszy w górę swoje
cienkie, wyskubane brwi.
- Nie wiedziałaś? Naprawdę nie wiedziałaś? - dopytywała
się z ironicznym uśmieszkiem. - To zadziwiające. Jego zdjęcia
pojawiają się regularnie w pismach poświęconych gospodarce.
No, ale pewnie nie czytasz tego rodzaju rzeczy - dodała,
spoglądając na leżący na stoliku miesięcznik poświęcony
hodowli koni.
- Nie, nie czytam - wybąkała Jane.
- Todd musiał się nieźle bawić, udając zwykłego
księgowego - ciągnęła Marie, sadowiąc się wygodniej na
kanapie. - Chociaż, z drugiej strony, dziwię się, że przystał na
takie warunki. - Wskazała dłonią wnętrze pokoju. - Przywykł
do luksusowego rollsa i ferrari. No i własnego szofera.
- Szofera? - powtórzyła bezwiednie Jane.
Efekty ataku przeszły najśmielsze oczekiwania Marie. Nie
spodziewała się, że właścicielka rancza będzie tak zdruzgotana.
Sądziła raczej, że wiadomość o bogactwie Todda ucieszy ją i
jednocześnie skłoni do wyjaśnień.
- Tak, moja droga. Trudno przecież, żeby sam prowadził.
- Ale przecież Todd zajmuje się książkami, prowadzi
rachunki… - usiłowała argumentować.
Marie skinęła głową.
- O tak, zna się na tym świetnie - stwierdziła. - Jest
geniuszem w sprawach dotyczących finansów. Zwłaszcza że
nie skończył żadnych studiów.
- Ale dlaczego? Dlaczego nic mi nie powiedział?
- Pewnie bał się, że zakochasz się w jego pieniądzach -
odparła Marie. - Miał w tym względzie pewne doświadczenia,
a ty - coś niebezpiecznie błysnęło w oczach Marie - miałaś
chyba problemy finansowe.
Siedząca do tej pory sztywno Jane wstała i spojrzała
groźnie na gościa.
- Poradziłabym sobie - powiedziała. - I nie potrzebuję
niczyjej litości.
- Oczywiście, chociaż dzięki Toddowi wszystko poszło
chyba nadzwyczaj dobrze - rzuciła Marie.
Jane pobladła i zacisnęła pięści. Już chciała coś powiedzieć,
kiedy przeszkodziły jej odgłosy kroków za drzwiami, zza
których po chwili wyłoniła się roześmiana Cherry.
- Jane, Meg powiedziała, że jeśli chcecie… - Spojrzała na
obie kobiety i słowa zamarły na jej ustach. - C… co się tutaj
stało?
Cherry skierowała oskarżycielskie spojrzenie na matkę.
Marie nie wytrzymała tego i wstała, zakładając ręce na piersi,
jakby mogło ją to chronić przed gniewem córki.
- Co jej powiedziałaś? - Cherry skierowała te słowa
bezpośrednio do matki.
Marie wyprężyła pierś.
- Tylko prawdę - odparła. - I tak by się w końcu o
wszystkim dowiedziała.
- O tacie?
Marie zdołała tylko skinąć głową. Jej pokłady pewności
siebie topniały z minuty na minutę. Zwłaszcza że Jane
rzeczywiście wyglądała kiepsko. Bladość nie chciała ustąpić i
widać było, że cierpi.
- Chyba już pójdę - powiedziała Marie drżącym głosem i
sięgnęła po torebkę.
- To dobry pomysł, mamo - stwierdziła chłodno Cherry. -
Zanim przyjedzie tata.
Marie zagryzła wargi. O tym też nie pomyślała. Jeszcze
jedna komplikacja.
- Przepraszam, nie chciałam…
- Po prostu wyjdź - przerwała jej córka. - Im szybciej, tym
lepiej.
Jane skinęła głową, chcąc dać znak, że w pełni się z tym
zgadza.
- Ależ Cherry! Przecież jestem twoją matką! - wykrzyknęła
Marie, czując, że twarz oblewa jej gorący rumieniec.
- Wiem. I wstyd mi z tego powodu - odparowała Cherry. -
Nigdy nie czułam się gorzej.
Marie wciągnęła głęboko powietrze. Policzki ją paliły, a
łzy same nabiegły do oczu.
- Ja tylko chciałam… - szepnęła, czując, że nie ma co liczyć
na zrozumienie. I słusznie. Cherry odwróciła się do niej
plecami, a ta Jane, która ukradła jej miłość córki, nie posunęła
się co prawda do tego, ale wciąż stała blada jak płótno. Marie
chwyciła torebkę i wybiegła na podwórze. Gorące łzy płynęły
po jej policzkach.
Jane dopiero teraz poczuła, że opuszcza ją gniew. Za to
plecy znowu zaczęły ją boleć, chociaż nie robiła przecież
niczego, co wymagałoby wysiłku. Usiadła więc ciężko na fotelu
i spojrzała na tkwiącą przy oknie dziewczynkę.
- Pojechała - rzuciła Cherry.
- Czy to wszystko prawda? - spytała Jane. - Czy twój ojciec
jest właścicielem firmy i ma drogie samochody? I czy poświęca
swój cenny czas na ratowanie mojego rancza?
- Tak, to prawda - przyznała z westchnieniem Cherry. -
Ale nie wiem, co ci mama nagadała. W jakim świetle to
przedstawiła. Obawiam się, że sama ją sprowokowałam,
opowiadając o tobie. Zdaje się, że jest po prostu zazdrosna.
Jane pokiwała smętnie głową. Dotarło do niej tylko to, że
Cherry wszystko potwierdza. Nie zastanawiała się nawet nad
tym, że dziewczynka mówi wyjątkowo dojrzale jak na swój
wiek.
- Tak, nawet coś podejrzewałam - powiedziała do siebie. -
Wydawało mi się dziwne, że zatrudnia się u innych, zamiast
założyć własną firmę. Oszukał mnie. Nabrał jak dziecko.
Cherry wyciągnęła rękę, jakby chciała dotknąć
przyjaciółki, ale po chwili zrezygnowała.
- Naprawdę nie chciał cię skrzywdzić, Jane - powiedziała. -
Chodziło mu tylko o to, żeby ci pomóc. Początkowo nie chciał
mówić o firmie, a potem jakoś się tak ułożyło. Jednak
zapewniam, że mu na tobie zależy.
Zależy! Powiedział przecież, że ją kocha! Ale nie oszukuje
się tych, których się kocha. Co więcej, pozwolił, żeby ona się w
nim zakochała, wiedząc, że nie ma dla nich żadnej przyszłości.
Gdyby był zwykłym księgowym, może by coś z tego wyszło.
Jednak okazało się, że jest multimilionerem! Właścicielem
firmy! Po co byłaby mu dziewczyna ze wsi, która skończyła
tylko szkołę średnią i nie wie, jak się zachować w dobrym
towarzystwie? Rzeczywistość była aż nadto przygnębiająca.
- Powiedz coś - poprosiła Cherry.
Jane nie mogła wydobyć z siebie głosu. Nagle opanowała
ją myśl, że Todd wróci jeszcze dzisiaj. Co mu powie? Jak w
ogóle będzie mu mogła spojrzeć w twarz? Wszystkie te myśli
sprawiły, że jeszcze bardziej skuliła się na kanapie.
Równie nagle znalazła rozwiązanie. Rudzielec! Przecież
może zaprosić go na kolację i umiejętnie rozegrać to spotkanie.
- Proszę, nie mów ojcu o tym, co się dzisiaj wydarzyło -
poprosiła wciąż stojącą przy oknie Cherry. - Porozmawiam z
nim później.
Twarz dziewczynki rozjaśniła się nieco. Nie był to jeszcze
uśmiech, ale jego nikła zapowiedź.
- Mama wcale nie jest taka zła - wystąpiła w obronie
Marie. - Tylko po prostu powierzchowna i zazdrosna. Mam
nadzieję, że mi wybaczysz.
Dopiero teraz Jane zrozumiała, co mogła przeżywać
biedna dziewczyna. Do tej pory pochłaniały ją wyłącznie
własne problemy.
- Ależ nie mam ci czego wybaczać - powiedziała.
Twarz Cherry znowu rozjaśniła się i tym razem był to już
uśmiech. Delikatny i blady, ale uśmiech.
- Więc ciągle jestem twoją przyjaciółką?
- Oczywiście.
- Dzięki Bogu! - Cherry odetchnęła z ulgą. - A już się
bałam, że wszystko skończone.
Jane wstała, podeszła do Cherry i objęła ją. Teraz, kiedy
już opadły emocje, cierpiała znacznie mniej.
- Co ty opowiadasz?! Wszystko będzie po staremu. Tylko,
widzisz… - spuściła wzrok - mam wrażenie, że nie pasuję do
twojego ojca. Wychowałam się na ranczu. Nie mogłabym żyć
bez koni i świeżego powietrza.
- Ależ tata też się wychował na ranczu - stwierdziła
Cherry. - Jego rodzina pochodzi z Wyoming.
Jane poklepała ją po ramieniu.
- Jednak teraz go to już nie interesuje. Ma na głowie inne
sprawy. Zresztą widzisz - Jane westchnęła - ja i doktor Coltrain
znamy się od dziecka. Dorastaliśmy tu razem. I wydaje nam się,
że do siebie pasujemy. Zaprosiłam go zresztą dzisiaj na kolację -
skłamała na koniec.
- Nic mi nie mówiłaś!
- Przecież nie wiedziałam, że dzisiaj przyjedziesz -
odparowała Jane.
Wypadło to na tyle przekonująco, że Cherry już nie
nalegała na wyjaśnienia. Rzeczywiście była tu
niespodziewanym gościem. Gdyby nie przyjęcie, w dalszym
ciągu znajdowałaby się w Victorii.
- Jeśli chcesz, możesz zjeść z nami kolację - dodała Jane i z
ulgą stwierdziła, że Cherry nie ma na to najmniejszej ochoty.
- Pewnie pojedziemy gdzieś z tatą - powiedziała.
Jane nie protestowała.
- Naprawdę ci na nim nie zależy? - spytała Cherry z
żałosną miną.
- No cóż, jest bardzo miły - odparła Jane. - A poza tym tak
wiele mu zawdzięczam.
Ostatnie zdanie sprawiło, że Cherry źle się poczuła.
Zdobyła się jednak na uśmiech. Potem szybko pożegnała się i
poszła do swojego pokoju.
Gdy tylko wyszła, Jane wybuchnęła płaczem. Nie mogła
powstrzymać się nawet wówczas, kiedy do pokoju weszła Meg
z herbatą i ciasteczkami.
- Jesteś sama? - spytała. - A gdzie, do licha, są goście? Już
pojechali?
W odpowiedzi Jane jeszcze bardziej zaniosła się płaczem.
- Cherry też była jakaś nieswoja. Widziałam ją, jak biegła
do domku - powiedziała Meg. - Co się tutaj, u licha, stało?
- Wszystko - odparła zwięźle Jane. - Ten drań! Ten wąż z
płową czupryną.
Jakkolwiek wyobrażenie sobie węża z płową czupryną
przekraczało możliwości Meg, to jednak zaraz domyśliła się, o
kim mowa.
- Chodzi ci o Todda? Oszukał cię? A wydawało się, że jest
takim dobrym księgowym!
- Wcale nie jest księgowym! - zawołała Jane i znowu
wybuchnęła płaczem.
Meg załamała ręce. Stanęła jej przed oczami wizja
całkowitego bankructwa rancza, a kto wie, może nawet i
długów.
- Co ty powiesz! A tak mu dobrze z oczu patrzyło! Więc
oszukał nas?
- Nie nas, tylko mnie - odpowiedziała Jane. - Todd jest
właścicielem olbrzymiej firmy komputerowej i
multimilionerem.
Meg najpierw stanęła jak wryta, a potem wybuchnęła
śmiechem.
- Daj spokój! Nie nabijaj się ze starej kobiety!
Zaskoczona jej reakcją Jane przestała płakać, chociaż na
policzkach wciąż miała ślady łez.
- Wcale cię nie nabieram - powiedziała z urazą w głosie. -
Ma w domu rollsa i ferrari.
Meg pokręciła przecząco głową.
- To niemożliwe. Widziałaś, jak jadł moje kluski? Aż mu
się uszy trzęsły!
Jane westchnęła poirytowana tą dziwną argumentacją.
- Powiedziała mi o tym matka Cherry. Zresztą Cherry to
potwierdziła, choć początkowo nie chciała tego zrobić.
Meg była już mniej pewna siebie.
- To po co zatrudniałby się jako księgowy? - rzuciła w jej
stronę.
Jane zaczerpnęła głęboko powietrza. Poczuła, że znów
zbiera jej się na płacz.
- Z litości - odparła. - Z litości dla kaleki. Teraz przestało
mnie już dziwić to, że dostałam tę pożyczkę z banku.
Gospodyni pogłaskała ją po ramieniu.
- Nie przejmuj się tym wszystkim - powiedziała. - Todd to
Todd. Z pieniędzmi czy bez.
- Tak, tyle że nie będzie teraz wiedział, czy chodzi mi o
niego, czy o jego pieniądze - ciągnęła Jane płaczliwym głosem. -
Jego żona mówiła, że piszą o nim w różnych gazetach
poświęconych gospodarce. Nie czytam ich, ale Todd może o
tym nie wiedzieć.
Meg pokiwała głową. Dopiero teraz pojęła złożoność całej
sytuacji.
- Rozumiem - mruknęła.
- To jednak nie potrwa długo - stwierdziła Jane. - Mam
zamiar radykalnie zmienić całą sytuację.
- Jak?
- Z pomocą Rudzielca - odparła Jane. - Todd od dawna jest
o niego zazdrosny. Najwyższy czas, żeby znalazł ku temu
powody. Zaproszę go dzisiaj na kolację, żebyśmy mogli
wszystko uzgodnić.
Gospodyni wpadła w popłoch.
- Tylko nie to! - zaprotestowała. - Coltrain zasługuje na coś
więcej.
- Oczywiście - zgodziła się z nią Jane. - Wszystko odbędzie
się na niby. Tylko po to, żeby spławić Burke'a - dodała.
- Tylko żeby Coltrain nie czuł się w tej roli fatalnie -
przestrzegła ją Meg.
- Nie będzie - powiedziała z całą mocą Jane.
W odróżnieniu ode mnie, dodała w duchu.
Tak jak sądziła, Rudzielec zgodził się przyjść na kolację.
Miał, co prawda, dyżur, więc wziął ze sobą pager, za pomocą
którego można go było w razie czego przywołać. Jane miała
mało czasu, dlatego upiekła kurczaka i zrobiła sałatkę
warzywną. Więcej czasu poświęciła swojej osobie. Umalowała
się nawet i elegancko ubrała. Nie chciała, żeby Rudzielec
zauważył, co się z nią działo. Nic jednak nie potrafiło
zamaskować smutku, który widniał w jej oczach.
- Czy to naprawdę takie ważne, że on ma pieniądze? -
spytał Coltrain, kiedy siedzieli przy kawie.
- Tak. Zwłaszcza jeśli będzie myślał, że mi na nich zależy -
odparła.
- A to już jego problem. Może pozwolisz mu, żeby sam
sobie z tym poradził?
- Niby dlaczego?
- Bo on cię kocha, idiotko! Powinnaś dać mu jakąś szansę -
powiedział Rudzielec. - Ten twój plan wcale mi się nie podoba.
- Nie mam lepszego. Po co się maskował? Odpłacę mu
pięknym za nadobne.
Coltrain patrzył przez chwilę na jej rozpłomienioną twarz.
Nie chciał dopuścić, by zrobiła coś, czego później będzie
żałować.
- Pewnie sprawiało mu przyjemność, że pragniesz go dla
niego samego - stwierdził. - Milionerzy nieczęsto mogą mieć
taką pewność.
- On też nie.
- Dlaczego?
- Ponieważ mogłam o nim gdzieś przeczytać albo usłyszeć,
a potem grać naiwną gęś.
Rudzielec już chciał jej coś odpowiedzieć, lecz w tym
momencie otworzyły się drzwi i do środka wszedł Todd. Miał
na sobie szary dwurzędowy garnitur, na nogach szyte na miarę
buty. Spojrzał najpierw na nich, a następnie na swojego rolexa.
Na lewej ręce miał sygnet z diamentem zdolnym oślepić konia.
Dopiero teraz wyglądał na tego, kim był naprawdę - na
przemysłowego potentata.
- Właśnie miałem zebranie, kiedy pani Emory
poinformowała mnie o tym, co się stało - wyjaśnił, wskazując
strój. - Znam już wersję Marie i chciałbym usłyszeć twoją -
zwrócił się do Jane.
Coltrain chrząknął, żeby przypomnieć o swoim istnieniu.
Todd spojrzał na niego swoimi stalowoszarymi oczami.
- Widzę, że jecie kolację - mruknął. - I domyślam się z
jakiej okazji.
Rudzielec aż otworzył usta. Ten Burke był znacznie
sprytniejszy, niż przypuszczał.
- Może byśmy więc tak po prostu powiedzieli sobie
prawdę - zaproponował. - Bez żadnych planów, rozgrywek czy
udawania. - Posłał Jane znaczące spojrzenie. - Co wy na to?
Zacznijmy od tego, czy dobrze się pan bawił kosztem Jane? -
zwrócił się do Todda.
- Bawił? To chyba nie jest właściwe słowo. Pracowałem jak
wół, zaniedbując bardzo ważne sprawy firmy.
- Ale dlaczego? - nie wytrzymała Jane.
- Bo było mi cię żal. Mogłaś przecież wszystko stracić
mimo uporu i wielkiego hartu ducha.
- Mogłeś powiedzieć prawdę!
- Po co? Byłoby ci lżej? - spytał Todd. - Chciałem ci po
prostu pomóc stanąć na nogi.
- Ale teraz już poradzę sobie sama. Nie potrzebuję niczyjej
pomocy!
- Oczywiście - zgodził się. - Wszystko już jest
dopracowane. I tak byś sobie poradziła, gdybyś znalazła
przyzwoitego księgowego.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Jane patrzyła na
Todda, a on na nią lub na Rudzielca. Czas płynął wolno. Żadne
z nich nie wiedziało, co począć.
- Tak, hm, no cóż… - zaczął Coltrain, który najwyraźniej
przyjął rolę mediatora.
Jednak Jane nie pozwoliła mu skończyć.
- Co masz zamiar teraz robić? - spytała Todda, chcąc
zakończyć całą sprawę.
- Będę musiał zająć się swoją firmą - odpowiedział, nie
patrząc jej w oczy. - Poza tym Cherry musi wrócić do szkoły.
Moja córka naprawdę wiele ci zawdzięcza. Ma teraz nawet
szansę na rodeo.
Jane pokiwała głową.
- Tak, Cherry zawsze będzie moją przyjaciółką.
- Cherry, a ja nie?
- Jestem ci głęboko wdzięczna za wszystko, co dla mnie
zrobiłeś - powiedziała drętwym głosem.
Todd chwycił ją za rękę.
- Ależ Jane!
- Czy mam wyjść? - spytał Rudzielec, który najwyraźniej
czuł się niezręcznie w tej sytuacji.
- Ani mi się waż! - krzyknęła Jane, wyrywając dłoń z
niedźwiedziego uścisku Todda.
- Boisz się mnie - powiedział oskarżycielskim tonem Todd.
- Nie mam już nic więcej do powiedzenia - stwierdziła. -
Poza "żegnaj".
Todd zwiesił smętnie głowę.
- Cherry będzie przykro.
Usta Jane skrzywiły się w podkówkę. Po chwili jednak
opanowała żal.
- Tak, wiem - powiedziała. - Mnie też jest przykro.
Todd wstał i wyciągnął ku niej rękę. Skinął też głową
Coltrainowi.
- Jestem głęboko wdzięczna za wszystko.
- Za wszystko? - powtórzył głębokim, pełnym podtekstów
tonem.
Jane zaczerwieniła się i chyba właśnie o to mu chodziło.
Raz jeszcze skinął im głową i wyszedł. Rudzielec patrzył na nią
z niedowierzaniem.
- Ty idiotko! Czy duma jest dla ciebie ważniejsza niż
uczucie? Do końca życia będziesz żałowała tego, że nie
pozwoliłaś mu wszystkiego powiedzieć.
- Wiem, co ma do powiedzenia - żachnęła się Jane. - To
nadęty, samolubny głupek.
- Wydawało mi się, że mu na tobie zależy.
Jane ukryła twarz w dłoniach, żeby nie widział jej miny.
Coś jej mówiło, że nie wygląda teraz najlepiej. Przez chwilę
walczyła z chęcią rozpłakania się na dobre, a w końcu bąknęła:
- W dodatku głupek z pieniędzmi.
- Pieniądze to nie wszystko - rzucił Coltrain, który nie
bardzo wiedział, co zrobić z rękami. Najchętniej objąłby
przyjaciółkę, żeby ją jakoś pocieszyć.
- Tak. Dla kogoś, kto je ma.
- Posłuchaj, on też jest dumny - Coltrain wrócił do
właściwego tematu rozmowy. - Jeśli pozwolisz mu teraz odejść,
to już do ciebie nie wróci.
- Wcale tego nie chcę.
- Chcesz!
- Nie chcę!
Mogli się tak spierać przez najbliższą godzinę. Rudzielec
westchnął i podniósł się z miejsca. Niestety, nic nie udało mu
się wskórać. Jane potrafiła być uparta jak osioł.
- Pójdę już - rzucił.
Skinęła głową.
- Dzięki, że przyszedłeś. Nie poradziłabym sobie bez
ciebie.
- I tak sobie nie poradziłaś - powiedział, czyniąc ostatni
wysiłek, by jakoś do niej przemówić. - Kłóciłaś się z nim tylko,
zamiast po prostu porozmawiać. A teraz zostaniesz sama.
Wzruszyła ramionami.
- To nic nowego.
- Twój ojciec chciałby, żebyś była szczęśliwa.
- Ale nie za wszelką cenę. Todd nie jest facetem, który
mógłby się ożenić z dziewczyną ze wsi. Nie wiedziałabym
nawet, jak się zachować w towarzystwie.
Z kolei Rudzielec wzruszył ramionami.
- Wszystkiego można się nauczyć - stwierdził i spojrzał na
zegarek. - Ojej, jestem spóźniony. No, trzymaj się. Pędzę na
obchód.
Pożegnała go, a następnie wyszła na ganek, żeby
zobaczyć, jak odjeżdża. Po chwili zauważyła, że Todd i Cherry
skończyli już pakowanie i zabrali się do przenoszenia bagaży
do samochodu. Rzeczywiście był to rolls. Jane ukryła się w
bawialni i wyjrzała zza zasłonki. Pojechali. Dom wydawał się
teraz znacznie bardziej pusty niż kiedykolwiek.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Życie bez Todda i Cherry stało się nudne i męczące, ale
ranczo kwitło. Jane świetnie sobie radziła ze sprawami
organizacyjnymi. Odkryła w sobie talenty, o których istnieniu
nawet nie wiedziała. Zwykle to ojciec zajmował się całym
ranczem. Teraz prowadziła rozmowy z hodowcami,
podpisywała umowy, zamieszczała ogłoszenia w pismach
poświęconych hodowli koni i jeździła na aukcje. Nawet Tim był
zdziwiony, skąd bierze tyle energii.
Reklama ubrań również szła znakomicie. Firma
zdecydowała się w końcu na krótki film dla telewizji. Po
pierwszych projekcjach sprzedaż wzrosła dwukrotnie. Okazało
się też, że pomogło to jej w interesach. Mogła teraz liczyć na
współpracę najlepszych hodowców. Stała się popularna, żeby
nie powiedzieć: sławna. Uruchomiony przez Todda mechanizm
sam się napędzał i pozwalał liczyć na sukcesy w przyszłości.
Jednak Jane, mimo licznych spotkań i zajęć, prowadziła
samotne życie. Nie mogła też jeździć konno. Pierwsza poważna
próba zakończyła się kompletnym fiaskiem. Musiała później
przeleżeć tydzień w łóżku, kurując zbolały kręgosłup. Ale to
właśnie wtedy zapisała się na korespondencyjny kurs
księgowości, dzięki któremu udało jej się nauczyć prowadzenia
ksiąg rachunkowych. Sprawę ułatwiło to, że Todd pozostawił
wszystko w idealnym porządku.
Czasami myślała o nim. Zastanawiała się, czy jest
zadowolony z tego, że wrócił do swojej firmy.
Todd być może był zadowolony, ale większość jego
pracowników nie. Od swojego powrotu stał się uszczypliwy i
nieprzyjemny. Nic mu sienie podobało. Wszyscy pracowali
zbyt wolno. W dziale projektów nie wymyślono niczego
sensownego, a w każdym razie niczego, co by mu się podobało.
Programiści nie troszczyli się o sprzęt, a zwłaszcza dyskietki,
które kładziono często tuż obok kawy. Na argumenty, że
przecież zawsze tak było, Todd zaciskał tylko gniewnie usta.
Nawet jego nieoceniona sekretarka, pani Emory, podpadła mu,
kiedy nie potrafiła znaleźć jakiegoś dokumentu w ciągu
piętnastu sekund. Jednym słowem - wszystko było źle.
Wcale nie lepiej przedstawiała się sytuacja w domu.
Cherry, która po raz pierwszy miała pójść do normalnej szkoły
bez internatu, nie wiedziała już, czy powinna się z tego cieszyć.
Ojcu nie podobały się jej stroje, muzyka, której słuchała, a także
oglądane przez nią filmy. Doszło do tego, że Todd po emisji
jakiegoś filmu zadzwonił do lokalnej stacji telewizyjnej i ostro
nawymyślał któremuś z redaktorów. Gdyby mu chociaż ulżyło!
Cherry znosiła to wszystko spokojne. Jednak kiedy ojciec
zabronił jej kupowania magazynu poświęconego koniom, tylko
dlatego, że ukazał się w nim artykuł o Jane, nie wytrzymała i
powiedziała, co o tym sądzi.
- Wiesz, tato, zrobiłeś się ostatnio potwornie zgryźliwy -
stwierdziła. - Ludzie boją się do ciebie podchodzić.
Spojrzał na nią znad stron Wall Street Journal. Wyglądał
na zaskoczonego tą wiadomością.
- Naprawdę? Boją się mnie? Chyba trochę przesadzasz.
Wcale nie jestem zgryźliwy.
Cherry odchrząknęła.
- To bardzo łagodne określenie - powiedziała. - Pani
Emory użyła znacznie dosadniejszego, kiedy po raz czwarty
kazałeś jej przepisać list z powodu zbyt małego marginesu. Czy
rzeczywiście musiałeś go mierzyć linijką? A znowu Chris
powiedział, że zniszczyłeś jego nowy program. Dobrze, że miał
go na twardym dysku.
Todd wzruszył ramionami, a następnie odłożył gazetę,
której i tak już nie czytał.
- To nie moja wina, że wszyscy oduczyli się pracować.
Mogę przecież oczekiwać odrobiny zaangażowania od moich
pracowników! A jeśli idzie o to pismo, to… - Todd poczuł, że
się zapędził.
- Właśnie! Widziałeś zdjęcie Jane? Była na rozkładówce!
Wyglądała naprawdę świetnie!
- Nie zauważyłem.
- Naprawdę? Wydawało mi się, że widziałam to pismo na
twoim biurku. A było tam naprawdę duże jej zdjęcie.
Todd sięgnął po "Wall Street Journal" i otworzył go
ostentacyjnie.
- Czy nie zadano ci jakiejś pracy domowej? Jak oni was
uczą w tej szkole?
- Tato, przecież szkoła się jeszcze nie zaczęła!
Brwi Todda powędrowały w górę.
- Naprawdę?
- Mógłbyś do niej zadzwonić, wiesz - rzuciła jakby od
niechcenia Cherry.
- Do szkoły? Po co?
- Miałam na myśli Jane.
Todd skrzywił się, jakby mu zaproponowała wspólny
mord albo coś równie odpychającego.
- Do niej?! Po co?! Przecież dała mi kosza!
- Czyżbyś myślał o tym, żeby się z nią ożenić? - spytała
drżącym głosem. - Jane byłaby znakomitą matką.
Todd pokręcił głową.
- Teraz i tak za mnie nie wyjdzie. Wyraźnie mi to
powiedziała. A poza tym ty masz już matkę - dodał po chwili
namysłu.
Córka wzniosła oczy do góry.
- Nie wiem, czy zauważyłeś, że ostatnio nie rozmawiamy
ze sobą. To z powodu Jane.
Todd ponownie odłożył gazetę i podszedł do córki. Jego
ciężka dłoń spoczęła na jej ramieniu.
- Ja też zrobiłem jej awanturę - powiedział.
Cherry spojrzała błagalnie w jego oczy.
- Zadzwoń do Jane, tato. Przecież ona szaleje za tobą, a
ty… za nią.
- Nic z tego - uciął krótko Todd. - Jane wyjdzie pewnie za
tego płomiennowłosego doktora i będą mieli mnóstwo małych
rudzielców.
Cherry pokręciła głową.
- Tak kiepsko ją znasz? No nic, widzę, że wolisz męczyć
siebie oraz innych i doprowadzić swoich pracowników do
choroby nerwowej lub alkoholowej.
- Nikt z moich ludzi nie pije - warknął.
- Chris się upił. Po raz pierwszy w życiu. Po tym, jak
potraktowałeś jego nowy program - poinformowała go. - Mówi,
że wyjedzie do Kalifornii, żeby stworzyć program wirtualny
dla źle traktowanych pracowników. Będą oni mogli dręczyć
swoich szefów, a nawet ich zabijać.
- Uuu! Złośliwy chłopak! - mruknął Todd. - Będę mu
chyba musiał dać podwyżkę, bo inaczej rzeczywiście to zrobi.
Cherry uśmiechnęła się, zachęcona powrotem ojcowskiego
dobrego humoru.
- A co z Jane? - spytała odważnie.
Todd znowu stał się ponury.
- Nawet mi o niej nie wspominaj!
- Tak, ona też uważała, że nie jest dla ciebie dość dobra.
- Co takiego? - Todd spojrzał z ukosa na córkę.
- Kiedy mama powiedziała jej o firmie i rollsie, zrobiła się
biała jak papier. Mama przekonała ją, że nie nadaje się na żonę
milionera.
- Jak śmiała! - wrzasnął Todd. - Jane nadaje się do tego
bardziej niż ona sama!
- Nikt jej tego nie powiedział - ciągnęła z niewinną minką
Cherry. - Pewnie ciągle uważa, że jest gorsza.
- Niby dlaczego? - mruknął Todd.
- No cóż, skończyła tylko średnią szkołę.
- Tak jak ja.
- Poza tym nie wiedziałaby, jak się zachować na przyjęciu.
- Cherry zagięła drugi palec.
- Wiesz, jak nie znoszę przyjęć i tych wszystkich
wypindrzonych paniuś z ich widelczykami, łyżeczkami i nie
wiadomo czym.
- Jane ma poważne podejście do życia. Chce je ułożyć raz
na zawsze.
- A ja? Myślisz, że ja nie mam? Bardzo poważnie
potraktowałem swój związek z twoją matką. No ale cóż, Jane
jest inna - naszła go nagła refleksja.
- Właśnie. I po namyśle muszę stwierdzić, że może jednak
zdecyduje się na związek z doktorem Coltrainem - oświadczyła
z niewinną minką Cherry.
- Przecież go nie kocha! - odparował Todd.
- Miłość to nie wszystko. Jane musi myśleć o przyszłości.
Doktor Coltrain to poważny partner. A poza tym szaleje za nią.
- Cherry!
- Ależ tato, przecież wcale nie zamierzasz się z nią żenić.
Więc nie powinno cię to martwić.
- I nie martwi! - warknął Todd. - Jak cholera!
Cherry spojrzała na niego uważnie.
- A może jednak?
Wahał się przez chwilę. Przez chwilę miał zamiar skarcić
córkę, ale w końcu z ciężkim westchnieniem zagłębił się w
fotelu.
- No dobrze, a jeśli nawet? Nie sądzę, żeby Jane chciała ze
mną teraz rozmawiać.
Dziewczynka zaczęła się zastanawiać. Niestety, ojciec miał
rację. Jane nie będzie odbierać telefonów od Todda, a kiedy ten
przyjedzie na ranczo. zwieje gdzie pieprz rośnie. Cherry
poznała dobrze reakcje przyjaciółki.
- Wiem! Rodeo! - wykrzyknęła olśniona nagłą myślą. - Jane
na pewno przyjedzie, żeby mnie zobaczyć.
Todd zasępił się i potarł zmarszczone czoło. Córka z
pewnością miała rację.
- Na pewno się przebierze - powiedział głosem pełnym
zwątpienia. - A poza tym usiądzie gdzieś w tylnych rzędach.
Nie wypatrzymy jej.
- Mógłbyś poprosić Chrisa, żeby ją odszukał - rzuciła
Cherry. - Na pewno to zrobi.
- Coś ty! - żachnął się Todd. - Już raczej będzie mnie
przypiekał ogniem w przestrzeni wirtualnej.
- Ależ tato, po podwyżce?
Oboje roześmieli się głośno. Todd śmiał się trochę z siebie.
Nie od dziś dawał się córce wodzić za nos. Cherry natomiast
śmiała się z radości. Z ulgą stwierdziła, że ojciec bez zbędnych
sporów przystał na jej plan.
- Dobrze, porozmawiam z nią - powiedział w końcu Todd.
- Ale co potem?
- A potem będziemy żyć długo i szczęśliwie.
- Ciekawe, którzy długo, a którzy szczęśliwie - mruknął
pod nosem Todd. Zrobił to jednak bez przekonania. Pomysł
Cherry wydawał mu się coraz bardziej kuszący.
Tego dnia, kiedy Cherry miała wystąpić na rodeo w
Victorii, Meg przygotowała lekki lunch. Mimo to Jane prawie
go nie tknęła. Siedziała przy stole, dłubiąc widelcem w ryżu.
- To co? Pojedziesz w końcu na występ swojej uczennicy? -
spytał Tim gderliwym tonem, który miał zamaskować troskę.
Jane pokręciła głową.
- Nie. Bo on tam będzie.
- Oczywiście, przecież jest jej ojcem.
Jane odsunęła od siebie kawałek marchewki unurzany
poprzednio w sosie.
- Chciałabym ją zobaczyć, ale nie mogę ryzykować
spotkania - powiedziała.
- Mogłabyś włożyć szal na głowę i okulary słoneczne -
podpowiedziała jej Meg. - Na pewno cię nie pozna. Aha, i
sukienkę. Przecież nigdy nie nosisz sukienek.
Jane zastanawiała się nad tym przez chwilę. Tak, mogłaby
się przebrać. I usiąść w tylnym rzędzie. Todd na pewno będzie
chciał obejrzeć Cherry z bliska.
- Może rzeczywiście pojadę - stwierdziła po pełnej
napięcia chwili. - Tam będzie cały tłum. Zresztą nie sądzę, żeby
w ogóle chciał mnie spotkać.
- Jasne, że by chciał! - krzyknął Tim, ale w tym samym
momencie żonę kopnęła go pod stołem w kostkę.
- Au! - jęknął. - To jest, chciałem powiedzieć, na pewno by
nie chciał. W ogóle nawet by na ciebie nie spojrzał. No bo po
co?
Usta Jane wykrzywiły się w podkówkę, a noga Meg
jeszcze raz wylądowała na obolałej kostce męża. Tim jęknął, a
potem zamilkł na dobre.
- Dobrze, pojadę - zawyrokowała w końcu Jane.
Włożyła prostą biało-zieloną sukienkę, sandały, a
następnie związała włosy i ukryła je pod szeroką przepaską
zrobioną nie z szalika, lecz z chustki. Potem przymierzyła
ciemne okulary.
- I jak? - spytała.
Meg skinęła z aprobatą głową. Jednocześnie starała się
zapamiętać wszystkie szczegóły stroju, żeby móc przekazać je
Cherry przez telefon.
- Znakomicie. Na pewno nikt cię nie rozpozna.
Jane uśmiechnęła się już nieco pewniej.
- Też tak pomyślałam, jak zobaczyłam siebie w lustrze -
powiedziała. - Wyglądam zupełnie inaczej. Nawet czuję się
jakoś dziwnie.
Jane była skłonna przypisywać zmianę w swoim nastroju
nowemu ubraniu. Nawet jej do głowy nie przyszło, że może to
być spowodowane czymś innym. Na przykład perspektywą
spotkania z Toddem.
Wyjeżdżając do Victorii, zastanawiała się nad
skomplikowanymi kolejami losu. Wiedziała, że musi unikać
Todda, a jednocześnie Cherry pozostała jej przyjaciółką.
Pisywały nawet do siebie, z tym że żadna nie wspominała ani
słowem o Toddzie.
Kiedy przyjechali na rodeo, skończyły się właśnie wstępne
uroczystości. Z trudem udało im się znaleźć miejsce na
parkingu, a następnie przeszli w stronę stadionu. Tim kupił
bilety. Jane usadowiła się w jednej z ostatnich ławek w obawie,
że towarzystwo Meg i Tima może ją zdradzić. Od razu też
zauważyła młodego człowieka, który intensywnie się w nią
wpatrywał. Niech lepiej uważa. Jeśli będzie się do niej
przystawiał, spadnie z bardzo wysoka.
Próbowała skoncentrować się na zawodach, ale jakoś jej
się to nie udawało. Przez cały czas wypatrywała Todda gdzieś
w pierwszych rzędach. W duchu mówiła sobie, że to ze
względów bezpieczeństwa.
Na początku występowali mężczyźni, próbujący sił w
ujeżdżaniu i rzucaniu lassem. Potem kobiety. Potem znów
mężczyźni. Jane nawet nie widziała tego, co działo się na
placyku. Wręczono pierwsze nagrody i ogłoszono występy
juniorek. Cherry miała jechać jako czwarta. Jane przestała
rozglądać się dokoła i zaczęła śledzić przejazdy. Pierwsza
dziewczyna była dobra, ale zdenerwowana. Nic dziwnego,
przecież to żadna przyjemność otwierać zawody. Druga
pojechała słabo, ale za to trzecia wypadła rewelacyjnie. W
końcu padło nazwisko Burke. Jane zacisnęła dłonie. Krew
zaczęła jej żywiej krążyć w żyłach. Cała oblała się rumieńcem.
Wystarczył tylko rzut oka na prosto trzymającą się w siodle
zawodniczkę, żeby można było stwierdzić, iż Cherry jest dzisiaj
nie do pobicia. Jane aż gwizdnęła. Jej skołatane nerwy
uspokoiły się i już spokojnie obejrzała cały występ. Nawet
gdyby Cherry nie wygrała, to i tak odniosła wielki sukces.
Jednak sędziowie też mieli oczy. Ogłoszono wyniki.
Cherry była najlepsza. Jane zapiekły powieki. Czuła się tak,
jakby była matką dziewczyny. Jakiś mężczyzna podszedł do
Cherry i wziął ją w ramiona. Todd!!! Kiedyś Jane też była w jego
ramionach. I ją też przytulał tak czule i serdecznie.
Uznała, że już czas wracać do domu. Wstała i zaczęła się
przeciskać do miejsc zajmowanych przez Tima i Meg. Nie było
ich tam jednak. Być może poszli pogratulować Cherry, pomyślała
Jane. Wiedziała, że ona się na to nie zdecyduje. Na pewno nie
przy Toddzie.
Westchnęła ciężko i powlokła się noga za nogą do wyjścia.
Postanowiła, że zaczeka na swoich opiekunów w samochodzie.
Dopiero na parkingu przypomniała sobie, że nie ma kluczyków
i będzie musiała sterczeć na zewnątrz. Zresztą, prawdę mówiąc,
miała problemy z odnalezieniem własnego auta. Nie zdarzyło
jej się to nigdy wcześniej. Zawsze miała dobrą pamięć do miejsc
i przedmiotów. Kiedy tak stała wśród samochodów, ktoś
podszedł i chwycił ją za rękę.
Znała tę dłoń. Znała tego człowieka.
Todd bez słowa zaprowadził ją do czarnego ferrari. Tutaj
się zatrzymali.
- Zdejmij te cholerne ciemne okulary - powiedział. -
Przecież słońce już zaszło.
Jane dosłownie zamurowało. Przez dłuższą chwilę nie
mogła wydobyć z siebie głosu.
- S… skąd wiedziałeś?
- Można cię było poznać choćby po tych okularach -
powiedział. - Jesteś jedyną osobą, która nosi je o zmierzchu. Ale
tak naprawdę, to Cherry uknuła spisek z Timem i Meg.
- Gdzie oni teraz są? - spytała poirytowana.
Todd otworzył drzwiczki i wskazał jej miejsce obok
kierowcy.
- W domu. Czekają na nas. - Spojrzał jej prosto w oczy. -
Mogą sobie czekać. Straciliśmy dużo czasu, Jane, bardzo dużo
czasu.
Patrzyła na niego, niczego nie rozumiejąc. Wszystko
działo się zbyt szybko.
- Zaraz, chwileczkę - powiedziała, wciąż wahając się, czy
wsiąść do samochodu.
Todd pochylił się i ją pocałował. Jane dotknęła warg.
- To… to nie może się udać - szepnęła do siebie.
Jakimś cudem usłyszał jej głos.
- To na pewno się uda, Jane. Pobierzemy się i będziemy
mieli całą gromadę dzieci. Tak, żebyśmy mogli prowadzić
rodzinne ranczo.
- Ależ ja nie jestem wykształcona - wyrwało jej się.
- Ja też.
- Ani obyta towarzysko.
- Podobnie jak ja - powiedział i popchnął ją lekko w stronę
otwartych drzwiczek.
- Poza tym nie znoszę przyjęć.
- Żebyś wiedziała, jak ja ich nienawidzę!
Zamknął drzwiczki i przeszedł na drugą stronę
samochodu. Dzięki temu zyskała trochę czasu. Niewiele jednak
jej to dało. W dalszym ciągu nie wiedziała, co robić.
- Tęskniłem za tobą. A ty? - zapytał, sadowiąc się tuż obok.
Jane w końcu skapitulowała.
- Bardzo - przyznała. - Nigdy w życiu nie czułam się tak
samotna.
- Zobaczysz, jak będzie nam dobrze! Z wyjątkiem tych
chwil, kiedy będziemy się kłócić. Zdaje się, że oboje jesteśmy
uparci jak osły - naszła go nagła refleksja. - A Cherry będzie
najszczęśliwszą dziewczyną w Jacobsville - dodał po chwili.
- W Jacobsville? Będziemy mieszkać w Jacobsville? -
dopytywała się.
- Jasne. Przecież nie skończyłem jeszcze pracy na ranczu.
- Od razu wiedziałam, że chodzi ci o moje ranczo! -
wykrzyknęła. - Ty materialisto!
Todd uruchomił silnik. Nie ryczał on tak, jak w innych
samochodach, ale jednocześnie czuło się w nim olbrzymią moc.
Te dźwięki przypominały pomruki tygrysa. Ruszyli bez pisku
opon, ale za to szybko. Jane pomyślała, że oto ziściły się jej
marzenia i sama była zaskoczona tym, że wszystko poszło tak
gładko.
- Tak przy okazji, powiedz, jak tam twoje ranczo. Pewnie
wszystko podupada?
Jane roześmiała się, szczęśliwa, że może pochwalić się
sukcesem.
- Wręcz przeciwnie - odparła. - Skończyłam kurs dla
księgowych i nieźle sobie radzę.
Todd spojrzał na nią z ukosa, żeby sprawdzić, czy nie
żartuje. Była poważna.
- No i co? Wcale nie było to takie trudne, prawda?
- O Boże! Todd! Dokąd jedziemy?!
Skręcili właśnie z głównej drogi na jakiś leśny trakt.
Samochód podskakiwał na wybojach. Todd zredukował
prędkość i spojrzał na nią z czułością.
- Do domu - odparł. - Ale pomyślałem, że zrobimy sobie
mały przystanek.
W drodze powrotnej zrobili jeszcze kilka takich "małych
przystanków".
Pobrali się parę dni później. Tim i Meg byli świadkami, a
podniecona Cherry druhną. Była to cicha ceremonia. Nie
zaprosili na nią nikogo. Być może dlatego nie mówiono o niej w
Jacobsville. Toddowi nie zależało na rozgłosie. Miał go już
dosyć. A Jane, którą po telewizyjnych reklamach również
proszono o autografy, podzielała jego pogląd.
Po ślubie i weselnej kolacji wyjechali na krótki miesiąc
miodowy na Jamajkę. Nareszcie mogli być sami. Mieli do
dyspozycji wspaniały, luksusowy apartament w Montego Bay z
nie mniej wspaniałym i luksusowym łóżkiem. Todd chciał z
niego skorzystać, gdy tylko się tam zainstalowali.
- Czy nie powinniśmy raczej pójść i obejrzeć ocean? -
spytała Jane, oddychając ciężko, gdyż Todd zaczął ją całować w
szyję. - Płacimy przecież tak dużo. A to, co teraz robimy,
moglibyśmy robić wszędzie.
- No, niezupełnie - zaprotestował nowo poślubiony mąż,
dotykając jej piersi.
Poczuła, że brakuje jej tchu.
- Och, Todd - jęknęła.
- To co? Idziemy? - spytał, odsuwając się trochę od niej.
Chwyciła go mocno i zaczęła całować. Po chwili byli już
zupełnie nadzy. Mimo klimatyzacji w pokoju było ciepło, więc
pościel nie była im potrzebna. Skorzystali natomiast z
wielkiego, podwójnego łoża.
- Chyba nie musimy - szepnęła mu wprost do ucha.
Leżeli przytuleni, całując się bez przerwy. Byli tak
spragnieni siebie, że nie zważali na nic. Zapomnieli nawet
sprawdzić, czy zamknęli drzwi. Dopiero po jakimś czasie
dotarło do Todda, że musi uważać.
- Nie boli? - spytał, czując pod sobą drobne ciało Jane.
Pokręciła głową. Jej jasne włosy przypominały złotą burzę
na błękitnej poduszce.
- Nie. Czuję się coraz lepiej. Chodź do mnie. - Wyciągnęła
ręce.
Toddowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać.
Przywarł do niej i już po chwili tulił ja, pieszcząc plecy i
pośladki.
- Och, Todd! Tak ciebie pragnę!
Dotknął jej ud, a ona otworzyła się jak róża. Kochali się
długo i namiętnie, w zgodnym rytmie ciał. Nawet nie
przypuszczali, że może im być tak dobrze. Kochali się bez
wyrzutów sumienia, bez strachu, bez wzajemnych pretensji,
wiedząc, że mają przed sobą wspaniałą przyszłość. W końcu
legli obok siebie na pościeli. Jane poczuła, że łzy spływają jej po
policzkach.
- Mój Boże! Myślałam, że umrę.
- Ze strachu?
- Nie. Ze szczęścia - odpowiedziała, marszcząc brwi. - A ty
się śmiałeś.
- Również ze szczęścia.
- Wobec tego może spróbujemy jeszcze raz -
zaproponowała, spuszczając wzrok.
Todd przytulił ją znowu i zaczął pieścić. Jego ręce błądziły
po jej ciele. Jednak po chwili pomyślał o nieszczęsnej chorobie
swojej nowo poślubionej żony.
- A jak twoje plecy? - spytał, odsuwając się nieco od niej. -
Nie bolą?
- Wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że działa to na mnie
terapeutycznie.
Todd natychmiast znalazł się tuż obok niej.
- Zatem musimy to powtórzyć.
Znowu się połączyli i tym razem było im jeszcze
wspanialej. Jane krzyczała z rozkoszy. Nigdy dotąd nie czuła
się tak pełna. A Todd nigdy nie był tak zaspokojony.
Zasnęli. Dochodziła szósta i tego dnia nie zjedli kolacji.
Spali prawie dziesięć godzin i kiedy się obudzili, złote słońce
opromieniało całą zatokę. Pierwszy otworzył oczy Todd, ale
Jane, jakby to wyczuwając, obudziła się zaraz po nim.
- Mogliśmy przynajmniej zasłonić okno - powiedziała.
- Dlaczego? Tak jest bardzo dobrze. - Patrzył na jej nagie
ciało, a w jego oczach widać było niekłamany zachwyt.
- Bardzo długo spałam - stwierdziła, zerkając na zegarek. -
Zresztą nic dziwnego. Przed ślubem prawie nie zmrużyłam
oka. Bałam się, że twoja była żona znajdzie jakiś sposób, żeby
nam zepsuć uroczystość.
- Niepotrzebnie - stwierdził Todd. - Widziałaś, jak Cherry
sobie z nią poradziła. Marie była potulna jak trusia. Moja córka
powinna zostać psychiatrą, a nie jakimś zwykłym lekarzem.
- Chciałbyś tego?
- O Boże, nie!
Oboje wybuchnęli śmiechem. Ich spojrzenia spotkały się,
ale Jane szybko spuściła wzrok.
- Na szczęście teraz jakoś się dogadały - szepnęła.
- Kto? - Todd zdążył już zapomnieć, o czym przed chwilą
rozmawiali.
- Cherry i Marie - odparła. - Są w dobrej komitywie.
- Aha - powiedział. - A my jesteśmy w najlepszej z
możliwych.
Jane skinęła głową.
- Kocham cię - szepnęła.
- Ja też cię kocham.
Nawet nie zauważyli, kiedy zaczęli się całować. Jane
zamknęła oczy. Wyobraziła sobie wody oceanu, opływającego
ich samotną wyspę. Wody oceanu miłości.