Notatki z frontu 1941-1944
Effendi Kapijew
NOT AT NIK PIERWSZY
Wojna, bracie, wojna!
Jutro wyjeżdżamy na front. Uczucie ciekawości pełnej niepokoju, szacunku do samego siebie, a
zarazem jakiejś zależności (czy może przygnębienia), zbliża się bowiem i niedługo mnie
pochłonie ów nieubłagany i niepojęty potwór, zwany frontem.
Byliśmy w komendanturze miasta. W poczekalni atmosfera wojny domowej. Młodziutki
wartownik wsparty o bagnet. Jacyś młodzieńcy (dumni, że przypasali brzęczące szable) pytają:
- Co mamy zrobić z tymi aresztowanymi, towarzyszu komendancie?
Stuk maszyny do pisania (maszynistka w płaszczu wojskowym narzuconym na ramiona).
Ludzie przypalają papierosa biorąc prosto z piecyka płonącą głownię i zbliżając ją do twarzy.
Półmrok...
- Ładnych czasów doczekaliśmy! Znowu rok osiemnasty.
Jedziemy do Armawiru. W wagonie smrodliwe ciemności. Jedziemy stojąc na jednej nodze.
Dosłownie nie można się poruszyć. Jeżeli ktoś chce wyjść, przesuwa się w stronę drzwi górą.
Musi w tym celu uczepić się rękami półek - niczym małpa w lesie podzwrotnikowym - i
rozhuśtać się podkurczając nogi, którymi z trudem utrzymuje rzeczy. W wagonie zresztą
naprawdę pachnie odurzającymi wyziewami błotnymi i duszną stęchlizną gęstych zarośli.
Młodziutki lejtenant w kubance, uzbrojony, korzystając z okazji mocno obejmuje jakąś miłą
dziewczynę o niebieskich oczach. Nieco później dowiadujemy się, że dziewczyna nazywa się
Lubow Maksymowna Sliwina. Ewakuowana z Kamienki. Bez żadnych środków do życia. Sama
nie wie, dokąd jedzie.
- Słuchajcie, towarzyszko Sliwina, w waszym ogródku śliwki jeszcze nie dojrzały?
To pyta lejtenant.
- Smacznego - żartuje ktoś. - Jedzcie na zdrowie! Na froncie śliwek nie będzie.
Ktoś zapala zapałkę. Lejtenant już całuje dziewczynę.
Potem dziewczyna głośno śpiewa „Wołga, Wołga...” Cały wagon podchwytuje refren. Stukają
koła, za oknem sroży się zadymka, w wagonie mrok...
- Och-och-och! - pojękuje ktoś w kącie. - Babciu, już trzy godziny jedziesz na mnie jak na
koniu. Nie masz sumienia...
„Wołga, Wołga...” - ryczy wagon. Zadymka szaleje.
Dziewczyna, którą w ciemnościach ściska lejtenant, już jakoś za często oddycha i milknie...
W zarządzie politycznym Północno-Kaukaskiego Okręgu Wojskowego. Zastępca szefa -
komisarz Kochow. Od razu widać, że to człowiek ograniczony i ordynarny. Co drugie słowo -
„cholera go wie!”. Rozmawia przez telefon:
- Towarzysz Bielin? Przyszli tu, cholera ich wie, pisarze, którzy jadą do dywizji. Tak. Cholera ją
wie, gdzie teraz stoi. Nie wiem. Cholera ją wie!...
Potem wchodzi szef zarządu Barikow. Starszy człowiek o wystających kościach policzkowych,
w okularach. Od razu atmosfera staje się przyjemniejsza. Poważny, rzeczowy, działacz
partyjny z prawdziwego zdarzenia.
Dostajemy rozkaz wyjazdu do sztabu Frontu Południowego - duży żółty papier z siedmioma
pieczęciami.
Na ulicy - alarm lotniczy. Idziemy do schronu.
Wieczorem byliśmy na „Sylwii” w teatrze Armii Czerwonej. Sylwię i jej kochanka grali aktorzy nie
pierwszej już młodości i całkowicie pozbawieni urody. Czułem się jakoś nieswojo, wstyd mi było
za nich. Niby dorośli, a zajmują się takimi głupstwami! Po udanym tańcu kochanków, ktoś
oklaskując ich krzyknął z pierwszego rzędu:
- Brawo, staruszkowie!
Na sali śmiech.
W foyer, koło szatni, plakaty i ogłoszenia: „Tu odbywa się zbiórka na budowę kolumny
czołgów”, „Organizuje się dziecięce kółko strzeleckie przy Domu Armii Czerwonej”, „Uwaga,
wszy roznoszą choroby”, „Nie oddamy zdobyczy Października!”, „Naprzód, na wroga!”.
Dom, w którym ulokowało się dowództwo. Suszymy filcowe buty wyciągając nogi przed
rozpalonym do czerwoności piecykiem żelaznym. Z nóg bucha para jak z rozgotowanych
kartofli.
Stadko wróbli przed dworcem. Wróble nocowały widać gdzieś na platformach albo w
skrzyniach na śmiecie - są nastroszone, czarne i brudne jak zabiedzone, bezdomne dzieci;
zostają po nich plamy na śniegu...
Warkot samolotów. Jedziemy w kierunku Rostowa.
Rostów. Zamiast dworca - wypalone martwe ruiny. Wczesny ranek. Na peronie, oprócz tych, co
przyjechali naszym pociągiem, ani żywej duszy. Dokoła, jak okiem sięgnąć, same ruiny i
zgliszcza. A jednak kursuje trolejbus - niebieski, czyściutki, elegancki.
Z rzadka można zobaczyć tramwaje - są pełne wojskowych albo przewożą jakieś skrzynie,
worki, toboły.
Trzydzieści stopni mrozu. Jedziemy otwartą ciężarówką na pierwszą linię. Lodowaty wiatr
przeszywa nas do szpiku kości. Szosą pędem przelatują, w jedną i w drugą stronę, ciężarówki,
sanie, taczanki, jeźdźcy. Mijamy brygadę saperów maszerującą na linię ognia. Dowódcy w
kożuszkach, konno. Kolumny posuwają się nierównym krokiem, żołnierze ledwo dźwigają
plecaki i torby polowe. Zadymka oblepia ich śniegiem. A oto idzie nauczycielka z pobliskiej wsi.
Ubrana jest bardzo lekko. Przy drodze poniewiera się oszroniony trup konia. Nieco dalej leży
hełm. Dokoła bielusieńko. I tylko szosa, niczym ulica wyjęta z jakiegoś olbrzymiego miasta, żyje
swoim życiem wśród śnieżnej pustyni...
(O tej szosie warto napisać osobno.)
Pas transmisyjny.
Nigdy w życiu tak nie przemarzłem. Kiedy weszliśmy wreszcie do chaty, w której ulokował się
sztab, dosłownie przez pół godziny każdy mój mięsień drgał i dygotał.
A tam, w schronach? Boże drogi, przecież każdy, kto teraz, w czasie tej piekielnej pogody,
znajduje się na pierwszej linii, jest - choćby nie dokonał nawet wielkich czynów - bohaterem i
nadczłowiekiem. A ci żołnierze regulujący ruch, którzy stoją w stepie na każdym skrzyżowaniu
dróg z chorągiewkami w ręku?
- Tak, tym jest chłodnawo - obojętnie odpowiedział komisarz na moje pytanie.
Wieczór. Tęczowa aureola wokół księżyca. Jak kopuła. Step. Zadymka. Żołnierz regulujący
ruch.
Olbrzymie nieuprzątnięte czarne pole słoneczników. I krążące nad nim stado wron.
Roześmiane sanitariuszki siedzą pod stogiem.
- Stójkę robicie, towarzyszu komisarzu?
(Po wybuchu pocisku, kiedy podmuch podrzucił do góry jadącego drogą komisarza.)
Kozak wchodzi do chaty:
- Czym tu tak pachnie? Chyba smażoną naftą.
Ten „dowcip” wywołuje ogólną wesołość wśród znajdujących się w chacie chłopaków i
dziewcząt.
Konie kawaleryjskie w chlewie. Kury nocują na ich grzbietach jak na grzędzie. Przy koniach jest
im cieplej.
Całun. Mułła nosił go ze sobą przez całe życie i zapomniał w wagonie towarowym. Umarł na
małej stacyjce.
Koń komisarza nazywa się „Tygrys”. Komisarz chełpi się nim. Trwożne, dumne oczy konia.
Zranione konie jęczą. Czują, że samoloty są groźne, i zastygają w miejscu albo chowają się w
krzakach i drzewach.
Kastruje się wszystkie ogiery, ponieważ ich rżenie może zdradzić oddział w marszu.
Pułk maszeruje, a z tyłu biegnie źrebak pułkowy. Wszystkim kobyłom zrobiono sztuczne
poronienie, tylko jedna nie pozwoliła zbliżyć się do siebie i donosiła płód do końca. Źrebak
nazywa się „Zwierz” (nie wolno dawać zwierzętom imion obraźliwych).
- Patrzcie, nasz Zwierz nie może nadążyć.
Żołnierze śpią wsparci o bagnety. Do wartownika można podejść zupełnie blisko, nie
zatrzymuje nikogo okrzykiem. To już trzecia noc bez snu. Dwanaście nieudanych ataków. Hej
tam, nie spać! Pamiętacie film o Czapajewie?
Strach czyni cuda. Po bombardowaniu (nalotu na chutor dokonało piętnaście bombowców - jak
na Londyn) ludzie wyłysieli. Wybuch. Ludzie biorą się za ręce i wrastają w ziemię. Żegnajcie! No,
jeszcze żyjemy! Znowu wybuch. Znowu - za ręce.
Cielak w chacie. Niedawno się urodził. Co chwila trąca pyskiem o gorący piec i parzy się.
Zwiadowcy na lodzie. Wydano najsurowszy rozkaz absolutnego milczenia, żeby nieprzyjaciel
nie dowiedział się o przybyciu dywizji. Jeden z żołnierzy, góral, wpadł do przerębli. Przez pół
godziny walczył w milczeniu z lodem i w końcu utonął. Nie krzyknął ani razu.
Padliśmy w błoto. Leżeliśmy cały dzień. Wieczorem ziemia zamarzła. Żołnierze wmarzli w
ziemię tak, że nie mogli się poruszyć. Wreszcie zerwali się pozostawiając na ziemi
przymarznięte strzępy mundurów.
Sitowie. Lód. Wiatr. Mróz. Żołnierze przez cztery doby leżeli na lodzie. Przebijali lód bagnetem i
pili wodę przez trzcinkę. Mgła, nie widać księżyca...
Pijany Ukrainiec, wąsaty gruby Kozak. Nic sobie z niczego nie robi. Na pierwszej linii.
- Zaraz pójdę po „języka”! Wziął worek. Poszedł. Po godzinie wrócił czerwony, spocony, w
zlodowaciałym mundurze.
- Przyniosłem „języka”!
- Gdzie go masz?
- A tu. (Przytaszczył „języka” w worku, jak prosiaka.)
Nalot w lesie. Las płonie w powietrzu: stuletnie sosny tańczą w niebie, zanim bowiem zdążą
upaść, kolejny wybuch podrzuca je jeszcze wyżej. Piekło!
W stołówce sztabowej stoi stół, dwanaście krzeseł, szafa. Na ścianach jarmarczne obrazki ze
scenami z życia świętych pańskich. Ławra Pieczerska. Za Ławrą - lokomotywa. Ożywiona
dyskusja przy stole - kiedy mogła chodzić taka lokomotywa jak na rysunku - za Mikołaja I czy
za Aleksandra? Ikony, lampka oliwna zrobiona ze szklanki.
W Rostowie złapano na ulicy niemieckiego żołnierza-artylerzystę. Nasz artylerzysta, osiłek ze
Stawropola, przyjrzał mu się uważnie. - I co temu waszemu Hitlerowi przyszło do głowy? Ej ty,
robaczku! Chodź no tu, zmierzymy się...
Co przede wszystkim rzuciło się w oczy żołnierzom po zdobyciu miasta? Puste, martwe ulice
zawalone stłuczonym szkłem i papierzyskami. Chmary papieru - akta sądowe, książki, archiwa.
Na ulicy małej wioski strzela działo przeciwlotnicze, a tuż obok baba zbiera drzazgi na opał.
Oszołomione psy machinalnie i ponuro wykonują swoje psie obowiązki.
Kobieta w ciąży. Brzuch jak beczka, za kilka dni będzie rodzić. We wsi, w strefie przyfrontowej,
pod ostrzałem. Ale jest spokojna. Obojętna twarz bez wyrazu...
Po walce ze schronu wyłazi żołnierz (twarz o wystających kościach policzkowych), cały
osmalony, tylko niebieskie oczy błyszczą.
Syn pisze do rannego ojca: „Kochany tatusiu, uważaj na siebie w przyszłych walkach i posyłam
ci wiersze o Dziadku Mrozie”.
Żołnierze rozmawiają o odznace, którą na pewno otrzymają wszyscy uczestnicy wojny po
zwycięstwie nad faszyzmem.
- Jak każdy medal...
- Akurat! To przecież światowa sprawa, rozgromienie faszyzmu. Musi być kula ziemska i okno
kremlowskie...
- Nie, lepiej po prostu krasnoarmiejec z bagnetem...
Zdobyczna fajka z gruszkowego drzewa, z pomponikami... Kiedy w chatę, w której znajdował
się sztab, trafił pocisk, wybuch odrzucił fajkę o kilometr. Upadła w pobliżu naszej baterii,
jeszcze była ciepła. Jedyny przedmiot, z chaty sztabowej, który ocalał...
Kiedy na tyłach pada słowo „front”, serce w człowieku zamiera. Wydaje mu się, że szaleje tam
huraganowy ogień, przez który trzeba się przedzierać do żołnierzy pierwszej linii. A w gruncie
rzeczy wszystko jest tu znacznie prostsze niż na tyłach - i ludzie, i sprawy. Istnieje jakaś
granica - nie geograficzna, lecz psychologiczna. Dla szeregowych zaczyna się od chwili, kiedy
wkładają mundur, dla nas zaś, korespondentów wojennych, od chwili, kiedy wysiadamy na
ostatniej stacji z pociągu i wkraczamy w strefę przyfrontową.
Rodzina, sprawy osobiste - wszystko się oddala. Odtąd człowiek jest ziarnkiem piasku w trąbie
powietrznej, która go wessała, jest nie do pomyślenia sam, bez pozostałych.
Podczas burzy lub zadymki nie można strzelać z działa. Zawiane śniegiem lufy mogą pęknąć.
Można podejść do baterii z bliska i bić kijami obsługę, wypędzać bagnetami z okopów.
Płoną oczerety. Wiatr. Limany. Latem unoszą się tu chmary ptactwa. Wieś na pagórkach, na
palach. Sąsiedzi jeżdżą do siebie w gościnę łódkami jak w Wenecji.
Opatrunek. Kość przestrzelona, noga zwisa na ścięgnach. Oderwana stopa. Na plecach
wyrwany płat ciała, w ranie utkwił odłamek. Lekarze naradzają się: dać narkozę czy nie?
- Nie! Róbcie, co trzeba. Dajcie tylko zapalić.
W najgorszej chwili, podczas piłowania kości, zaczął nagle śpiewać. Najpierw cicho, potem
coraz głośniej. Blady. Oczy zamknięte.
„Raskinułos' morie sziroko... I wołny buszujut w dali... Towariszcz, my jediem...”
- Co, Siergiejew, zamroczyło cię?...
- Wstydźcie się, towarzyszu komisarzu! Jestem przytomny...
Koń wart jest dwadzieścia dwa tysiące. Wspaniała bestia. Nazywa się „Nord”. Wrony.
Pięciolatek.
- Pomyśleć tylko! Przecież za te pieniądze można kupić dwa samochody.
- Meteor!
- No, jak tam na wojnie, strach bierze?
- A czemu? Jakby człowiek na scenie występował, zupełnie to samo.
Żołnierz miał wspaniałego konia, ale sam nie nadawał się do zwiadu - za słaby wzrok. Dowódca
rozkazał, żeby oddał konia zwiadowcy. Zgodził się, ale potem, w stajni, kiedy podszedł do
konia, aż jęknął z rozpaczy.
Zwrócił się do komisarza:
- Towarzyszu komisarzu! Pozwólcie mi samemu pójść na zwiad. Rozkażecie, to samego
Hitlera wam przyprowadzę, ale konia oddać nie mogę, darujcie!
Do notatnika należy zapisywać nie fakty i pejzaże, ale myśli. Myśli przychodzą i odchodzą bez
śladu; fakty pozostają, można je ostatecznie wymyślić. Myśli są niepowtarzalne i to, co wczoraj
wzruszało, dziś jest zapomniane, stracone na zawsze.
Gramofon gra „Jabłoczko”. Przenosimy się myślami w tę daleką epokę. Pieśni w ogóle powstają
albo w kawalerii, albo wśród marynarzy.
Notatnik komisarza. Kilka bardzo nieporadnych wierszy. W każdym z nich zwrotka:
Rżą i parskają nasze konie,
Gotowe w boje jeźdźców nieść,
Z radzieckiej ziemi ostrym bagnetem
I kulą hitlerowców zmieść.
Taki zdrowy i kwitnący, jakby zjawił się tu wprost z areny cyrkowej. Kapitan. Smagła cera, oczy
jak migdały, po prostu nie mieszczą się na twarzy; kiedy się śmieje, robią się z nich podłużne
kreski.
- Chorowaliście kiedykolwiek?
- Zdaje się, że kiedyś bolała mnie głowa. A żeby jeszcze coś - nie pamiętam.
Peem pracuje jak maszyna do szycia: tr-r-r-r!
Kozakom wydano rozkaz: ostrzyć szable. Ostrzą...
Jedyny syn starej matki. Kozak. Stoi na warcie. Stara też stoi w pobliżu, bacznie obserwując
syna. Słyszała, że dywersanci często napadają z tyłu na śpiących wartowników.
- Taki młody, jeszcze się zagapi, zaśnie i zabiją go. A mnie i tak spać się nie chce, będę go
pilnować.
- Zając ma uszy jak peryskop - wszystko słyszy! (Komisarz.)
O zegarku, który szedł na ręku trupa.
W wirze walki, kiedy pułk posuwał się tyralierą w kierunku wzgórza, raptem na żołnierzy
wyskoczył zając. Wybuch śmiechu. Dokoła walą pociski, serie kaemów.
Zając myślał chyba, że to o jego skórkę rozpętała się ta piekielna zawierucha.
Już od siedmiu dni na całym froncie hula zamieć. Na ulicach wioski zaspy sięgają dachów. Są
twarde i ubite, można po nich łazić jak po górach. Przejechać nie da rady. Śnieg wiruje, kłębi się,
tnie w oczy. Białe piekło. (W piekle buszuje zamieć, a nie ogień. Tak twierdzę ja, który tam
byłem.) Najupiorniej jest w nocy. Księżyca nie ma, jednakże śnieg nasycony jest jego żółtawym,
mętnym blaskiem. Patrole i wartownicy sprawiają wrażenie widm, które zastygły przed świtem.
Wystarczy wysunąć nos na podwórze, by człowiek zdrętwiał z zimna - do mieszkania
wdzierają się wówczas kłęby pary niczym do łaźni. Posępne, przeciągłe zawodzenie i świst
zamieci zdaje się nie mieć kresu; serce lodowacieje, w piersi wzbiera przeraźliwa, zwierzęca
rozpacz...
Długo stoję na podwórzu obok spalonej niemieckiej ciężarówki (śnieg zasypał ją niemal
całkowicie, z zaspy sterczą jedynie ostre żebra budy). Stoję sam, w bezbrzeżnej zamieci,
zdany na jej łaskę, z zamkniętymi oczami i chwieję się na wietrze starając się zrozumieć i
wniknąć w sedno, w istotę tragedii świata. Myśli moich nie sposób wyrazić słowami (jest w nich
jakaś błogość, a zarazem powiew śmierci, pierwotnego strachu).
Zadymka. Słońce i niesłychanie silny wiatr. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego.
Ziemia biegnie jak pas transmisyjny, bez chwili przerwy. To biegnie warstewka śniegu gnana
wiatrem. Gdy człowiek stanie w polu i spojrzy przed siebie, ma wrażenie, że unosi go w
przestrzeń rozpędzona biała platforma.
Widok ten przypomina rozszalałe spienione morze, huczącą bezkresną otchłań - biały ocean...
Śnieg zasypał domy po czubki dachów. Na wysokości okien co dzień trzeba wyrąbywać
otwory.
Wszystko jest błahe i śmieszne w obliczu waszych czynów, o przyjaciele moi - żołnierze!
Do jakiejkolwiek chaty wejdziemy - same kobiety i dzieci. I wszędzie na piecu dziadek, który ani
rusz nie może pojąć, co się dzieje na tym grzesznym świecie.
Widząc, jak wspaniale walą artylerzyści, pułkownik rozpłakał się. W tym właśnie stanie znalazł
go komisarz koło baterii; artylerzyści nie dostrzegając pułkownika walą bez przerwy - z
bunkrów tylko kurz, drzazgi, ręce i nogi Niemców lecą do góry. A tu nasze głośne „ura-a-a!”.
Rostów w dniach, kiedy gospodarowali tam Niemcy. Pustą ulicą idzie robotnik. Niemieccy
żołnierze napoili go w piwnicy zrabowanym winem. Robotnik idzie zataczając się środkiem ulicy
i wydziera się na całe gardło:
- Pójdziemy w bój za ojczyznę!
Niemiecki oficer przystaje, spogląda za nim, potem wzrusza ramionami, idzie dalej.
Wody nie było. Wodociąg wysadzono w powietrze. Było za to dużo wina. Zupa była na winie i
pierogi też rozczyniano na winie.
Kozacy palą zdobyczne cygara.
- Chociaż to trofea, ale świństwo.
Pułkownik w wolnych chwilach lubi słuchać muzyki z płyt. Płytę „Dumy moje, dumy...” nastawia
ze dwadzieścia pięć razy z rzędu. Potem wzywa harmonistę i rozkazuje mu nauczyć się
melodii.
Wleli spirytus do butelki po atramencie. Kiedy nazajutrz wstali, zobaczyłem, że wszyscy mają
czarne zęby i wargi.
Konstanty Mirosznikow. Harmonista. Słuchamy go przygryzając wargi. Siedzi w dumnej pozie, z
gracją rozciąga harmonię i patrzy w dal. Czasami nagle pochyla głowę i z przymkniętymi
oczyma wsłuchuje się w swoje granie.
Gospodyni, zapominając o zajęciach, tuli do siebie dziecko i słucha. Stary dziadek zamyślił się.
Siedzi na małym stołku, z twarzą ukrytą w dłoniach. Ma przed sobą pełną miskę, ale nic je...
Wiezie bryczką rannych i gra na harmonii tango. Ileż czaru jest w tej muzyce! Ranni leżą
nieruchomo z otwartymi szklanymi oczyma i patrzą w niebo. Bryczka sunie wolno. Konie
zwiesiwszy głowy idą stępa po gładkiej drodze usianej opadłymi kłosami.
Kiedy kawaleria jedzie podczas zadymki, pobrzękując wędzidłami, kiedy konie parskają, stają
dęba i przysiadają na zadach, a na czele - siwy pułkownik i tyle baszłyków, i tyle szabel... O
wspaniałe temblaki, o Kozacy! Wydaje się, że odwieczny Bóg wyłania się z wichury i kreśląc
znak krzyża błogosławi was - naprzód!
Długo szukano pułkownika. W końcu harmonista zagrał jego ulubionego marsza i po chwili na
spienionym koniu zjawił się pułkownik.
Pułkownik wezwał harmonistę. Kiedy ten odegrał już wszystkie żądane melodie, pułkownik
kazał mu wracać do domu.
- Idź już sobie, bratku, odpocznij.
- Pozwólcie mi jeszcze zagrać marsza „Praca”.
- Mam płytę z tym marszem. Dziękuję, idź, odpocznij sobie.
- Pozwólcie, bardzo was proszę, tak mi się ten marsz podoba.
- Pozwólcie, bardzo was proszę, tak mi się ten marsz podoba.
I zagrał marsza jak prawdziwy artysta.
W walce giną myśli - pozostaje tylko ekstaza i poryw. Myśli zjawiają się dopiero wtedy, kiedy
człowiek zostaje ranny, ponieważ rana absorbuje nas i wytrąca z tego stanu.
Przemarsz. Na lawecie armatniej leży przystojna dziewczyna w kubance, płaszczu wojskowym
i granatowym baszłyku (siostra miłosierdzia?).
W chacie. Komisarz sztabowy gra w karty z synkiem gospodarzy. Karty własnej roboty.
Chłopczyk namalował je z pamięci na równych kwadracikach tektury.
W każdej chacie wisi na ścianie duża fotografia nieobecnego gospodarza. I jakby mówi do nas:
- Wzięto mnie do wojska. Tak, nie ma mnie, ale dawniej tu byłem. Oto moja rodzina. Żyłem
sobie spokojnie - nie najlepiej, ale jako tako. Widzicie, co ta wojna wyprawia z ludźmi. Jestem
teraz daleko, nie wiem, czy wrócę... Bądźcie szlachetni... Pamiętajcie, że jestem...
Na polu walki sanitariuszka, maleńka, spocona, dźwiga rannego.
- Jak ci na imię?
- E... Zapomniałam. Na śmierć.
Na polu walki koniuch łapie konie, które cwałują bez jeźdźców. To dlatego, że komisarz zrobił
mu uwagę:
- Jaki z ciebie gospodarz? Czym będziesz teraz woził rannych?
Żołnierz:
- Mój przyjaciel Krawczenko zabity. (Płacze.)
- Kto?
- No ten. Kochany chłopak. Wszyscy go tak lubili.
Fizylier. Dowódca plutonu. Odłamek zranił go w ramię.
- Idź na tyły!
Odmówił.
- Najpierw wykonam rozkaz.
Dowodził pełzając na czworakach.
- Dowodź na leżąco!
- Jak to, towarzyszu komisarzu, na leżąco? Nie mogę. Muszę przecież widzieć.
I właśnie w tej chwili, kiedy się położył, został śmiertelnie ranny. Kula trafiła w serce. Zdążył
tylko wyszeptać:
- Mówiłem przecież, że na leżąco nie można.
- Za krew Kriemieńskiego! (Wszyscy żołnierze plutonu jak lwy rzucili się na wroga.)
Był jak dziecko. Uśmiechał się zawsze - i kiedy go chwalono, i kiedy na niego krzyczano. Po
śmierci też się uśmiechał. Leżał pod drzewem.
Siedzi i czeka, aż zostanie przyjęty. Szablę trzyma między nogami. Papachę powiesił na
rękojeści. Stary. Bije z niego duma.
Poeta pułkowy. Dziewiętnastowieczny młodzieniec o dużych szarych oczach. Spokojny,
nieśmiały Żyd. Granatowy baszłyk spada mu na plecy. Jest felczerem wojskowym. Recytując
robi pauzy, spogląda w dal i przewraca oczami. W partiach dialogowych „podgrywa” naśladując
bohaterów poematu.
Pijak. Marzy o mrozach, ponieważ w czasie mrozu żołnierze dostają po sto gramów wódki.
- Dajcie kieliszek. Chcecie? Mogę zeskoczyć z dachu.
Starszy politruk Buszujew. Kiedyś był agronomem. Lubi śpiewać. Lubi słoninę. Łysy.
- Ledwo zdążyłem pomyśleć: „Zaraz najedzie”. A tu jak walnie! Słyszę, że z boku upadło coś
ciężkiego. Patrzę na czołg, a z czołgu, powiadam wam, nawet śladu nie zostało, tylko sadza
pada z nieba. Aż się dziwiłem - skąd taki wybuch. To prawda, mina była wielka, okrągła, może
nawet było ich tam kilka.
Siedzi zamyślony przy stole, obu rękami wsparty na szabli. Opowiada z nutą smutku w głosie i
z wzruszającą szczerością, stara się jakby zainteresować sobą słuchaczy: patrzcie no, jak
nieciekawie potoczyło się moje życie, jak mało zaznałem radości. Oszukiwali mnie i pomiatali
mną wszyscy, zaczynając od żony a kończąc na przyjaciołach. Teraz śmierć grozi na każdym
kroku, walczę na froncie, mogę zginąć. Chciałbym, żebyście wiedzieli, że smutno mi umierać po
tak nędznym życiu. Ale nie ma innego wyjścia - i tak od śmierci człowiek nie ucieknie.
Doprawdy, odechciało mi się żyć. W gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy skazani na śmierć.
Chodzi tylko o to, gdzie i kiedy wyrok zostanie wykonany. Dziewięćdziesiąt dziewięć szans na
sto, że prośba o ułaskawienie będzie odrzucona. Mimo wszystko jednak ta jedyna szansa
istnieje i ona właśnie zmusza nas do działania.
A na front poszedłem przez żonę. Bardzo mnie obraziła. W domu, powiada, to ty jesteś
bohater. Wszyscy porządni ludzie na froncie, a ty się wylegujesz na piecu. I syn też zaczął mi
dokuczać.
Teraz cała rodzina została gdzieś daleko - niech sobie radzą, jak mogą, my tu mamy swoje
sprawy... Tak. Trzeba bronić ojczyzny i koniec.
Jestem teraz sam jak palec. W razie czego państwo musi się o mnie zatroszczyć. Jedno tylko
mam w głowie, obnoszę się ze swoim życiem, bo mnie to życie boli, a czy chorego obchodzą
inni ludzie? Przecież mogłem się nie żenić. Mogłem nie poznać mojej żony Marii Andriejewny -
pozostałaby dla mnie obcą kobietą. Ech, co tam! Jak cały naród, tak i ja. Pożar, powiadacie...
caluteńka ziemia płonie... I co tu się użalać!
Cała młodzież jest nasza. Młodzież i dzieci to szczerzy patrioci. Faszyzm się tu nie zagnieździ.
Hitler nie znajdzie z nimi wspólnego języka. Choćby się wściekł!
Kozacy weszli do schronu niemieckiego i zdumieli się. Takiego komfortu nie widzieli nawet w
hotelach. Kanapy z puchowymi poduszkami, stoły, piecyki żelazne, umywalnie. I gdzie - na
drugorzędnej linii umocnień, w pobliżu jakiegoś sowchozu.
Pisarz pułkowy nie czyścił karabinu. Raz i drugi uszło mu to na sucho. Za trzecim razem
komisarz wściekł się:
- Ja ci pokażę, duszo papierowa, jak się obchodzić ze stałą!
Dorosły człowiek, ma dzieci w wojsku, a byle co i zaraz płacze.
- Czekaj, zaraz pójdę do komisarza! Wszystko mu powiem!
Komisarz mówi:
- Diabli mnie biorą, kiedy ginie krasnoarmiejec z wyższym wykształceniem. Uczył się człowiek
przez całe życie, a tu go kula wykończyła.
- Niegdyś każdy kornet wstępując do pułku przynosił własne nakrycie stołowe (srebrny talerz,
łyżkę, widelec, kółko do serwetki) z wygrawerowanym nazwiskiem. Nakrycie przechodziło
potem na własność pułku. I oto pewnego razu w niżegorodzkim pułku dragonów zdarzyło mi
się jeść z talerza z napisem: „Kornet Mich. Juriewicz Lermontow”. (Opowiada Zacharian.) Był to
podarunek dla pułku. Podczas obiadów proszonych itd. nakrycia te włączano do zastawy
pułkowej.
Pułk otrzymał rozkaz wymarszu w kierunku rzeki Mius. Jesteśmy na naradzie sztabowej. W
ciągu nocy pułk ma przebyć sześćdziesiąt kilometrów. Postanawiamy pozostać na miejscu.
Nasze ostatnie wrażenie - białe, widmowe postacie jeźdźców niknące w wieczornej mgle.
W chacie, niedaleko frontu. Blade dzieci o wielkich głowach przechodzą z jednej izby do drugiej
na bosaka, gęsiego, podtrzymując się nawzajem.
Chory staruszek:
- Ale przecież to zwycięstwo kiedyś wreszcie nadejdzie (z radością w głosie).
Jakże często na skrzydłach radości zlatuje ku nam smutek.
Zorza jak rana.
Kołchoz. Wyblakły dzień zimowy. Spotykamy na polu chłopaczka w samej koszuli. To pastuch.
Stado ponuro stoi na wzgórzu, gdzie spod śniegu tu i ówdzie sterczą zeschnięte badyle. Nieco
dalej również spod śniegu wyłania się żółty stos - to kukurydza, zwalona pod gołym niebem.
Tuż obok waga. Nawet nie stado, lecz cała chmara wron krąży nad tym stosem.
- Słuchaj, chłopczyku, czy nie można by czym przykryć kukurydzy? Przecież wrony ją
rozdziobią.
- Już rozdziobały. Mało co zostało.
- A nie zimno ci w koszuli?
- Nie!
Wejście do kancelarii kołchozu prowadzi przez chlew. W kancelarii cisza. Od czasu do czasu w
chlewie ryczy przeciągle głodny cielak.
Dzieci w kołchozie - jak mężczyźni; biorą ze stajni konie, dostają zadania robocze, podpisują
się.
Całe niebo zasnute chmurami. Nie widać końca tej wojny. I to jest właśnie tragedia.
A życie upływa, upływa nieustannie... Wydaje mi się, że jeszcze nie zacząłem żyć, a już się
zbliża kres. Co począć?
Co mają robić biedne matki w tych strasznych czasach? Co z nimi będzie?
Ma w kieszeni klucz od domu, który dawno zburzyli Niemcy.
Tyle słów nie wypowiedzianych!
Tyle nieszczęść nie opłakanych!
Alim Pasza - pechowy kumykski dramaturg. Wiecznie ma pecha. W czerwcu otrzymał
zaproszenie do Moskwy na naradę dramaturgów. Marzył o tym od dawna. Kiedy wreszcie
spakował walizki i już wyjeżdżał na dworzec, usłyszał przez radio komunikat, że Niemcy
napadły na Związek Radziecki, że zaczęła się Wojna Narodowa. Alim Pasza westchnął, usiadł
na walizce i głosem pełnym wyrzutu powiedział:
- To jasne! Skoro Alim Pasza wybrał się do Moskwy, musiało się coś wydarzyć! To przeze mnie
zaczęła się wojna, żebym nie mógł pojechać.
Skąpy Saady w internacie przy technikum. O północy, kiedy wszyscy już śpią, gryzie pod kołdrą
pestki dyni, które przysłano mu z domu. Gryz-gryz i cisza. Saady ogląda się trwożnie, czy ktoś
nie słyszy.
W aule podano nam zupę w nocniku.
Napis na pudełku ze świeczkami, na którym wyrysowana jest choinka i zajączki: „Spółdzielnia
inwalidów » Szczęśliwe dzieciństwo«”.
W Mińsku na placu - po straszliwym bombardowaniu - śmieją się, wrzeszczą i tańczą kobiety,
które dostały obłędu.
W ziemiance. świeca. pali się w oprawie bagnetu. Bagnet wetknięty jest w ścianę.
Jeszcze jeden temat do noweli: Kofanow. Typ cwaniaka w czasach powszechnego
nieszczęścia.
Do wyzwolonej wsi wraca chłopska rodzina: babcia z wnuczętami. Tam, gdzie stał ich dom, jest
teraz pustkowie. Ocalała tylko osmalona brzoza z domkiem dla szpaków na wierzchołku.
I oto babcia z wnuczętami stoi pod brzozą, patrzy na tę smutną resztkę ich dawnego obejścia
i lamentuje:
- Boże drogi! Tylko ten jeden domek dla szpaków nam został. (Łzy płyną jej po twarzy.) Boże,
zmiłuj się nad nami!
Wnuczęta stoją z poważnymi twarzami, ze wzrokiem po sierocemu utkwionym w zgliszczach.
Poeta leningradzki. Trafił na front, został dowódcą baterii. Odznaczył się chlubnie podczas
oblężenia Leningradu. Żołnierze przepadali za jego rozkazami. Podczas kanonady
rozgorączkowany poeta krzyczał:
- Za wielką literaturę rosyjską! (Salwa.)
- Za Iwana Turgieniewa! (Salwa.)
- Za „Wojnę i pokój”! (Salwa.)
Moje malutkie życie nauczyło mnie jednej mądrości:
- Nic na świecie nie ginie bez śladu - ani złe, ani dobre uczynki. Wszystko się liczy i wszystko
kiedyś wypłynie na wierzch.
Wszystkie moje smutki i nieszczęścia, niestety, wynikają stąd, że serce moje jest mądrzejsze
ode mnie.
Nie chwytajmy się kurczowo młodości jako jedynego przymiotu. Napiszmy o męstwie i
dzielności człowieka niemłodego.
Drobna kobiecinka tuli się do syna i głośno szlocha:
- Tylko ty jeden mi zostałeś... Jakże teraz wrócę sama do swojej chatynki...
Młody chłopiec patrzy w dal, wargi mu się krzywią.
- Nie płacz - mówi - nie trzeba płakać...
Cerkiew w stanicy przerobiona na klub. Dokoła cerkwi wysoki kamienny mur z archaicznymi
strzelnicami.
Ach, te dziewczęta z rejonowych miasteczek! Te wymiętoszone czerwone berety na ich
głowach! Te spódnice osypane łuskami słoneczników!
Góral przywiózł kartofle na sprzedaż. Zima. Żona nocuje na wozie, a on - u znajomych. Mróz.
Kobieta siedzi ze spuszczoną głową, w samej tylko sukni, czarna.
Stara kobieta na dworcu. Spotykając żołnierzy jadących z frontu pyta każdego:
- Z frontu, kochaneczku? A nie widziałeś tam mojego Iwana? Takiego chudego, z brodawką na
policzku.
Staruszka ma wpadnięte oczy pełne matczynej naiwności. (Front wyobraża sobie z pewnością
jako coś w rodzaju wielkiej stanicy czy budynku.)
Mały chłopczyk w szpitalu. Znaleziony na szerokich szlakach wojny. Nie ma ręki (stracił ją przy
wybuchu bomby). Biega po wszystkich salach. Ulubieniec chorych i personelu. Sarnie oczy
patrzą szczerze i śmiało, jest w nich dziecięca czystość, a zarazem smutek człowieka
dorosłego.
Ostatnie zdanie Wiktora Hugo przed śmiercią:
- Widzę czarne światło.
Wiosna. O północy weszliśmy do chaty przewodniczącego kołchozu. Pełno niemowląt. Pod
łóżkiem piszczą kaczęta, na skrzyni kocięta, w sieni w kącie skomlą szczenięta i ryczy cielę, na
łóżku płaczą dzieci.
Ojciec na łożu śmierci kazał synowi wybudować w każdej wsi twierdzę. Syn zrozumiał to
dosłownie i przystąpił do budowy. Tymczasem ojcu chodziło o to, żeby syn w każdej wsi miał
przyjaciela, albowiem przyjaciel jest niczym twierdza.
NOT AT KI NA LUŹNYCH KART KACH
Wiosna 1942 roku
O pisarzu na froncie.
1.
Trzeba się rozpłynąć.
2.
Trzeba pomarznąć.
3.
Dumy moje, dumy...
4.
Pisarzy lubią...
5.
Nie trzeba fantazjować. Trzeba być uczciwym, każde zdanie powinno być prawdziwe.
Trzeba nie tylko opowiadać, ale i wiedzieć. W obliczu wojny wszystko jest śmieszne.
Pierwsza miłość. Jako mały chłopiec, syn biednego wieśniaka, zakochałem się w pięknej
dziewczynie, córce miejscowego bogacza. Często wyglądała przez okno swojego domu
otoczonego pięknym ogrodem.
Pewnego razu zawołała mnie i powiedziała:
- Przyjdź do mnie dziś wieczorem.
Z bijącym sercem czekałem na to spotkanie. Przyszedłem do ogrodu. Dziewczyna dała mi kilka
jabłek. Jak się okazało, myślała, że jestem głodny, i ulitowała się nad synem biedaka.
Uciekłem. Płakałem przez całą noc.
Wszystko jest nasze - znaczki na listach, fotografie na ścianach, piosenki, brzózki, gazety,
ludzkie imiona, mogiły.
Toczy się wojna okrutna i bezlitosna, najsprawiedliwsza ze wszystkich wojen. Jest tylko jedno
wyjście - nie można trzymać się na uboczu. Uważano dotychczas, że zawód pisarski jest
zawodem pokojowym („Muzy milczą, gdy mówią działa”). Ale teraz pisarze także biorą udział w
walce... (Aleksy Tołstoj, Szołochow, Tichonow.)
Nie można trzymać się na uboczu. I jeśli nawet są tacy, co powiadają: „Za cwany jestem na to”
itd. - to mylą się głęboko...
Pies szczeka basem. Poważnie i donośnie jak dzwon.
Chłopak jedzie pociągiem wojskowym na front. Przenikliwy smutek. Oto zbliża się wieś
rodzinna, rodzinne stepy, las. Ale wsi nie ma, sterczą tylko osmalone piece. Stado wron.
Chłopak stoi oparty o drzwi wagonu towarowego. Stukają koła. Łzy spływają po policzkach.
Wtem przy zwrotnicy wyrasta postać kobieca. Jest w niej coś znajomego. Zbliża się coraz
bardziej.
- Mamo!
To matka. Poznaje syna. Biegnie za pociągiem, potyka się, pada...
Na najbliższej stacji pociąg zatrzymał się na dłużej. Zatelefonowano do budki zwrotniczego, po
jakimś czasie matka dowlokła się do stacji. Dała synowi chleba, trochę bielizny i zardzewiały
rewolwer.
Trzej synowie na froncie, cały dobytek przepadł.
Matka tuliła syna. Nie wstydzili się łez.
W złotych ramach ikony - obrazek wycięty z tygodnika.
Dzieci witają się z powagą:
- Jak się masz, Fed'ko!
- Hej, Jegorze!
Jak dorośli.
Odczyt odbywa się wieczorem, wśród świergotu ptaków, na placyku przed radą wiejską. Nad
nami wyciąga rękę posąg Lenina. Słońce zachodzi w oddali za młodym ogrodem owocowym.
Latają jeżyki. Bawią się dzieci. W pobliżu ktoś brzdąka na bałałajce. Kobiety z dziećmi przy
piersi. Pod drzewem siedzi ranny, obok stoją kule. Jest rozdrażniony. Czasem rzuca:
- Tak, tak. Akurat...
W połowie przemówienia raptem wstaje i mówi do dzieci:
- No, bolszewicy, dajcie mi wyjść.
Dzieci usuwają mu się z drogi. Sylwetka na tle zachodu. Człowiek o kulach. Przygarbiony,
oddala się.
Stary kołchoźnik. Zaczął przemawiać, powiedział dwa zdania i raptem głos mu się załamał.
- Widzicie, bez łez się nie obejdzie - spuścił głowę. I polały się łzy.
Po tych słowach rozpłakały się wszystkie kobiety ocierając łzy skrajem chusty.
Kobiety-pastuchy, kobiety-brygadzistki, kobiety-traktorzystki. Dzieci odstawiają zboże do
elewatora. Koszą siano i przy okazji włażą na drzewa, jedzą owoce morwy.
NOT AT NIK DRUGI
Przez okno pada światło na ogród. Kwitnące za oknem słoneczniki, niczym święci (z okrągłymi
nimbami nad głową), stoją w gromadzie przed domem. Przypominają również mumie o bladych
twarzach zasłoniętych całunem.
Na płocie skacze wróbel. Wydaje mi się, że bardzo mu źle bez rąk. A może to na tej wojnie
wciąż stoją mi przed oczami inwalidzi?
Malutki prosiaczek. Je z tej samej patelni, na której stoi. Niewiele większy od myszy. Sierotka.
Kiedy się go bierze na ręce, zasypia jak dziecko. Biedactwo, nawet nie podejrzewa, w jakim
celu ludzie go hodują.
Wiśnią trafiano do ust. (Dziewczyna leżała pod drzewem, chłopcy siedzieli na gałęziach.)
Młody chłopak. Koszula podarta na ramieniu. Koszula bardzo stara - łata na łacie. Prosta miła
twarz, w uśmiechu błyszczą białe zęby. Gra na harmonii.
Nauczyciel nie ożenił się, ponieważ w liście dziewczyny znalazł błąd ortograficzny.
Wiatr. W sercu moim budzi się niedźwiedź.
Spoglądam teraz w głąb siebie, zapisuję własne myśli i odkrywam w sobie ciekawego
rozmówcę. Powiadają, że trzeba zjeść pud soli z przyjacielem, żeby go dobrze poznać. Równie
trudno jest poznać samego siebie. Ale kiedy wreszcie człowiek pozna samego siebie, to
znaczy, że osiągnął już dojrzałość.
Serce człowieka, jak akumulator, posiada swój ładunek. Siła i młodość zależą od sposobu
wyzyskania tej energii. Jestem przekonany, że każdemu człowiekowi natura dała niemal
jednakową siłę serca, ale jeden zużywa ją gwałtownie i szybko gaśnie, drugi zaś powoli i leniwie
rozkłada ją na sto lat. Nie jest to, być może, zasada ogólna, ale w większości wypadków się
sprawdza.
O męstwie. Noga strzaskana w biodrze. Siedząc na koniu, nadal bierze udział w ataku. Dopiero
na przeprawie przyjaciele spostrzegli, że jedna noga, kołysząc się na fali, wypłynęła przy siodle
i - struga krwi.
Siedzi nadąsana kołchoźnica:
- Z tej Anglii to ja nie jestem zadowolona.
- Nie pytajcie, jak pracowaliśmy, ale pytajcie, jakeśmy przedtem jedli.
Wszyscy jednocześnie biorą udział w rozmowie wrzeszcząc wniebogłosy.
- Ciszej!
- Jeszcze czego, teraz każdy tak rozmawia. Tacy teraz jesteśmy.
Wesele w górach. Oskubany kogut i kura na długiej tyce. Biesiadnicy strzelają do nich. (Niosą
przed panną młodą. Rzucają złoto.)
Konno po schodkach.
Pierścionek zaręczynowy panny młodej, który odbiera się siłą.
Szła, żeby rzucić się ze skały. Potknęła się i stłukła nogę o kamień. Usiadła, popłakała sobie i
wróciła do domu, do dziecka. (A przedtem chciała zawrócić z połowy drogi, ale nie zawróciła.)
Później chłopak wyrósł i kiedy już chodził do szkoły, zabił ojca.
Nic mnie tak bardzo nie wzrusza jak harmonia w rękach wirtuoza, na wsi, przy księżycu, wśród
roześmianych dziewcząt.
Odczyt w świetlicy. Najpierw przez dwie godziny szukano kierownika. Tymczasem zrobiło się
ciemno. Potem wietrzono salę. Potem czekano, żeby ktoś zapalił lampę. Nikt nie miał ognia.
Wreszcie okazało się, że nie ma nafty. (Lampę zapalano krzesiwem.)
Pole. Traktorzystki i traktorzyści naprawiają traktor. Polowy wagon na kołach. W cieniu pod
wagonem śpi - zupełnie jak dziecko! - mały, tłuściutki kotek.
Wchodząc do kancelarii kołchozu z reguły ściskamy lewe dłonie jednorękich buchalterów i
sekretarzy, a potem ruszamy w pole z kulawymi przewodniczącymi.
W liście do żony: „Czy mój zegarek jeszcze chodzi? Nakręcaj go, bo może zardzewieć”.
Prom. Biała kipiel. Stary dziad z drewnianą nogą. Kasjerka na kłodzie na drugim brzegu.
Moje dzieciństwo ukazuje mi się jako rumiane, dojrzałe jabłko na słonecznym stole nakrytym
czystym obrusem. Mimo smutków, nieszczęść i błota - mimo wszystko.
Jacy my, górale, jesteśmy ubodzy! Jak ubogi jest nasz język!
Latorośl winną nazywają u nas „czarnym kwiatkiem”, słonecznik - „bujnym kwiatkiem”, różę -
„mądrym kwiatkiem”.
Odrę nazywają u nas „czerwonymi podarunkami”, dżumę - „czarną chorobą”, gruźlicę - „żółtą
chorobą”.
Przed wejściem do kuchni siedzi dwanaście burych kociaków. Czekają z wytrzeszczonymi
oczami, aż ktoś rzuci im kąsek.
- Ej, wy! - krzyczy na nie stary dziad.
Dzieci z krzesiwami, jak dorośli.
Bohater umiera jeden raz, tchórz - sto razy (pieśń czerkieska).
Przed śmiercią zastrzelił konia. Żeby nie trafił do niewoli.
NOT AT NIK T RZECI
Punkt ewakuacyjny, 5 sierpnia 1942 roku
Klakson ciężarówki zepsuł się. Szofer gwiżdże gwizdkiem.
- No, idź! No, idź! - pogania konia brodaty inteligent.
Żółte pole słoneczników. Ta ziemia daje miód. I benzynę.
Elbrus przecięty obłokiem jak brzytwą.
Szeregi kulawych i bezrękich rannych ciągną szosą. A samochody przeważnie jadą puste.
Kobieta o kulach. Z plecakiem.
Wiatr. Kurz. Z ostów osypuje się biały puch, ślepiący pył osiada na oczach. Na popasie
niespokojny szelest kukurydzy.
Pchają taczkę. Na taczce lalka.
Ewakuacja bydła. Na przełaj przez pola kukurydzy. W pobliżu wsi doi się krowy, chłopi kupują
mleko wiadrami.
Auł Zarakokoża. Nocleg przy ognisku z suchego nawozu. Przez całą noc ciężko wzdychała
leżąca obok mnie krowa. (Może wzdychała za mnie?)
Teraz jest już nam wszystko jedno. Nic sobie z niczego nie robimy!
Postanawiamy zapuścić brody.
Pocieszam się. Umrzemy - no to co! Ostatecznie można i tak! Zobaczymy!
Pędzą ciężarówką w maskach przeciwgazowych od kurzu. Twarze, jak negatywy, pokryte
warstwą kurzu.
Na ciężarówce, na pakach, z gitarą. Je szare jabłko, sam jest szary i gitara też szara od kurzu.
Jak w kinie.
Panika ze strachu przed paniką...
Och, ci piechurzy, jeźdźcy, ranni, wychudzone dzieci i dziewczyny - armia napoleońska brnęła
w śniegu, a ci w kurzu.
Cykają świerszcze. Noc. Wydaje się, że to cykają gwiazdy.
Ranni na dachu - niczym grona.
- Mamo, prowadź dziadka, bo samochód.
Żydowska rodzina przechodzi przez szosę. Ślepy starzec.
Samolot leci tak nisko, że wpada w obłoki kurzu. Kurz unosi się w ogrodach jak biaława mgiełka
o świcie.
Źrebaczek, który zabłądził w kłębach kurzu... maleńki, chudy.
W kurzu ledwo widać światła reflektorów samochodowych. Jak we mgle. Zmierzch.
Całą noc znajdujemy się w zasięgu reflektora, który przesuwa się nad nami i jak miecz przecina
ciemności. To wygląda na jakieś czary. Z łoskotem i turkotem jadą bez przerwy samochody i
wozy, ciągną ludzie.
„A co z tym nieszczęsnym zagubionym źrebaczkiem? - przypominam sobie. - Przecież on nie
umie płakać. Upadnie gdzieś przy drodze i umrze w milczeniu”.
Na niebie przesuwają się gwiazdy. Psy wyją na głosy w aule. Przez całą noc przejmująco i
żałośnie ryczy ewakuowane bydło. Wrażenie Sądu Ostatecznego, wielkiej wędrówki ludów.
Wzdłuż całej drogi śpią krasnoarmiejcy. Spokojne gęsi. Tabuny koni w stepie.
Jaskółki krążą nad elewatorem.
Nad nami przelatują tam i z powrotem samoloty. Przejeżdżają transporty wojskowe -
nieskończenie długie, oblepione ludźmi. Ciężarówki, traktory, jeźdźcy - cały kraj ruszył w drogę.
Transport wojskowy jedzie powoli. Nawet na dachach wagonów nie ma miejsc siedzących.
Jadą na stojąco.
Kiedy weszliśmy wreszcie na szczyt, ujrzeliśmy w dole bezbrzeżny żółty ocean kurzu, w
którym tonął daleki las, góry, horyzont i niebo.
Ludzie siedzą na lokomotywie, na kominie, na buforach. Ewakuuje się Zoo. Na klatkach ze
zwierzętami siedzą i stoją ludzie. Powoli, bardzo powoli przejeżdżają wagony i platformy.
Majestatyczny lew niespokojnie krąży po klatce. Tygrys siedzi na tylnych łapach jak kot.
Małpy...
Podróżni i miejscowi kołchoźnicy są oburzeni:
- Co? Zwierzęta wywożą! Tak...
Dowódca jedzie konno, pogania badylem.
Nastroje zmieniają się pięć razy na dzień.
- Już niedługo utworzy się drugi front. Za parę dni.
- Hura! Odpoczywajmy!
- Niemiec, cholera, wali naprzód. Niby według rozkładu jazdy.
- No, towarzysze, czas zaprzęgać! Nie można zwlekać ani chwili.
Starszy lejtenant, który wyłazi ze skóry, żeby dogodzić uchodźcom. Daje im na drogę słoniny,
zdobywa skądś wódkę, którą wieczorem piją pod żywopłotem. Chełpi się swoim
wykształceniem.
Zamaskowane slupy telegraficzne - niby drzewa.
Niemal w każdym osiedlu unoszące się nad ulicami zwęglone papierzyska zdradzają nam, że
odbywa się ewakuacja (pali się archiwa).
Śmiertelnie zmęczony koń. Karmią go z ręki jęczmieniem i suszonymi morelami. Koń leży na
kolanach i pokornie zlizuje ziarno z dłoni.
Kobieta jest bliska łez. Dzieje się to pośrodku drogi, koło rzeki.
Jak w prastarych czasach na Rusi, jedziemy kupując wszystko za sól. Pieniędzy nikt nie bierze.
Nie mogę się powstrzymać od zanotowania tego drobiazgu. Kołchoz ewakuuje się, zdążyliśmy
jednak kupić szesnaście kilogramów owsa. Czekamy na księgowego, który gdzieś się
zapodział. Trzeba zaksięgować. Idę do mieszkania księgowego - bez zaksięgowania nie
można, tak silne są tradycje biurokratyczne. Przecież za godzinę wszystkie dokumenty
zostaną spalone, cały dorobek rozgrabiony! Ale bez księgowego przewodniczący kołchozu nie
może sprzedać owsa...
W niebie nad nami taki sam ruch jak na szosie. Samoloty zawadzając niemal o wierzchołki
drzew nisko przelatują tam i z powrotem.
W pobliżu linii umocnień kobiety naprawiają i bielą chatkę. Kto wie, może to właśnie one mają
rację!
Napisy na ciężarówkach: „Naprzód, naprzód, tylko naprzód! Ani kroku w tył!” - i wszystkie
pędzą na tyły.
Zmobilizowany żołnierz rozstaje się z żoną. Chwila pożegnania. Patrzą na siebie i ocierają łzy.
Potem rozchodzą się w różne strony.
Zdarzenia wyprzedzają nas. W żaden sposób nie możemy wyzwolić się spod ich władzy.
Razem z kurami, gęśmi. Gęsi godnie siedzą na wozie. Karmi się je i poi ze szklanek.
Sakla w górach. Pusto. Tylko piecyk i dzban koło drzwi. I wianuszek cebuli na oknie.
Nie znam nic straszniejszego od tych najeżonych kolcami chwastów. Zarósł nimi cały auł,
wszystkie ulice. Domy są puste, podwórza puste. Ludzie rzucili wszystko i poszli, gdzie oczy
poniosą.
Chasaw-Jurt. Przez dwa dni leżałem pod drzewem w ogrodzie, nie mogłem ruszyć ani ręką, ani
nogą. Wiatr. Drzewa chylą się ku ziemi. Wszystko chwieje się i szumi. Nastrój jakiegoś
dziwnego przygnębienia. Tuż nad głową przelatują miotane wichurą samoloty...
Powłócząc nogami wchodzę do obejścia. Tu mieści się sztab kontrwywiadu. Odbywa się
właśnie przesłuchanie renegata, który chciał przejść na stronę wroga. Jest to zamyślony
brodaty żołnierz, którego strzegą konwojenci...
Potem widzę, jak płacze w kącie podwórza opuściwszy głowę na kolana.
Wieczór. Aresztowany leży na łachmanach, twarzą do ziemi. Uspokoił się, a może zamyślił?... A
wartownik oparł karabin o ścianę domu i gra na harmonii rzewną, roztkliwiającą melodię.
Wieczór. Ludzie z kontrwywiadu rozeszli się po podwórzu i ogródku przed domem:
- Nie graj, nie graj, błagam cię, bo się zaraz rozpłaczę! (To ja mówię do wartownika.)
Wartownik przestaje grać, oddycha z ulgą i uśmiecha się. Oczy ma zamyślone.
Straszliwa, niezapomniana burza po trzytygodniowej upalnej suszy, po piętnastu dniach
kołysania się na bryczce.
Nieustanne błyskawice, wicher, groza.
Chasaw-Jurt. Kałuża koło platformy - nieczystości ludzkie, błoto, wiadra, skórki od chleba,
martwy kotek. Nawet stojące opodal drzewo uschło w pełni sił. (Chyba z tego przeraźliwego
brudu?)
Suknia uszyta z płachty namiotowej strzelca wyborowego. Góralka jest przekonana, że to
bardzo oryginalny materiał, tylko jakiś dziwnie sztywny.
21 rano. Machaczkała. Od wieczora do rana na lorze. Wiatr. Gwiazdy. Księżyc. Dusza wyrywa
się na wolność. W blasku gwiazd - rozbity pociąg sanitarny, bandaże, trupy, zwęglone szkielety
wagonów.
Wiatr. Przykrywamy się moją skórzanką...
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Laska z napisem „Nach Osten”.
Drzewa spowite chmielem. Bardzo wysokie drzewa. Chmiel już poczerwieniał i przykrywa
sędziwe pnie niczym czerwona draperia. Wokół tylko takie potężne, pojedynczo stojące
drzewa.
Oto przede mną morze! Oto młodość moja przede mną!
Chleb z pocałunkiem. (Noc, platforma, Pers mnie poczęstował.) Jaki słodki był ten chleb z
pocałunkiem.
Chwycił ją i przytulił:
- Ucieka to nasze życie, rozumiesz!
Przypowieść o kamieniach, które gotowała matka kołysząc do snu swoje dzieci.
Siedzę na brzegu spokojnego morza, niczym bohater nie napisanej powieści, i szepcę do
siebie: „O, morze! O, Morze Kaspijskie”.
NOT AT NIK CZWART Y
7/IX - 1942
Gramen. Siedzi sam jeden w ciemnym pokoju redakcyjnym. Odłamuje w szufladzie kawałki
czarnego chleba i zjada ukradkiem. Wyschnięte, starcze palce. Mlaska wargami. Patrzy spode
łba jak Gogolowski Pluszkin.
- Cholernie potrzaskały Piatigorsk nasze samoloty i „katiusze”.
(Mlaskanie.)
Żadnego zdziwienia, współczucia. Żadnego pytania.
- Tam została moja rodzina - mówię.
Nie odpowiada i mlaska dalej. Jego twarz nie zdradza nawet odrobiny zaciekawienia. Choćby
zaciekawienia.
I to jest pisarz. Z nosa zwisa mu starcza kropelka. Osiągnął już krańcowe stadium otępienia.
Może ze strachu, może z lenistwa i wyczerpania, a może też pod wpływem wszystkiego -
literatury, życia, polityki...
My, dzieci lat straszliwych Rosji,
Nic już zapomnieć nie zdołamy
(A. Błok)
Ach, potłuc się z chłopakami! Wybić szybę! Jaka szkoda, że wyrosłem z tego wieku.
Pamiętasz, jaki wtedy byłem, pamiętasz te czasy? Wróćcie, lata dziecinne! Gdzie jesteście?
- Widziałeś mój sen? (Mały chłopczyk rano do ojca.)
Cały sens życia świni polega na żarciu.
Spotykaliśmy po drodze i takich „uciekinierów”, którzy najwidoczniej „poszli po rozum do
głowy” i wracali pieszo do miasta.
- Ej, nie śpij tak głośno! (Pers, o północy do chrapiącego sąsiada.)
Amerykańska ciężarówka załadowana po brzegi... sianem, pędzi przez miasto wzbijając kłęby
kurzu. A więc po to przetransportowano ją przez ocean, żeby w Bujnaksku woziła siano.
Obława na dezertera Kadarytę. Ostrzeliwał się ze strychu. Otoczono dom. Raniono go w
głowę i zabrano razem z żoną.
Nie śpiesz się, nie śpiesz! Kiedy czas się śpieszy, największą mądrością jest opieszałość. Nigdy
nie śpiesz się z wypowiedziami, z decyzjami, z postępkami. Nieraz sam czas rozstrzygnie za
ciebie i to znacznie mądrzej i bardziej celowo. Naucz się godzić swoje porywy i instynkty z
zaufaniem do czasu...
Literatura zaczyna się tam, gdzie kończy się trzeźwy rozsądek, a zaczynają się uczucia,
rozmyślania, przeżycia, ból...
Barykady z nagrobków na ulicach Machaczkały.
W wypadku szczególnie tragicznej śmierci stary obyczaj nakazywał grzebać zmarłych w
milczeniu. (Nie uroniwszy ani jednej łzy matka w milczeniu odkryła burkę, spojrzała na twarze
synów i odeszła.)
Cały auł chował ich w milczeniu.
Leżałbym tak i leżał na plecach, patrząc w błękitne niebo i czując we krwi słońce i jesień.
Leżałbym tak sto lat...
Bądźcie ostrożniejsi, przyjaciele! Istnieje jednak bardzo podejrzana i niebezpieczna
ostrożność, która pociąga za sobą tysiące nieoczekiwanych nieszczęść... Strzeżcie się takiej
ostrożności. „Szaleństwu śmiałych śpiewamy pieśń...”
1 września 1942 roku.
Śniło mi się, że złapałem, a raczej, że wpadł mi w ręce (sam odbił się od ziemi i skoczył) zwinny
czerwony lis, który wysmyrgnął przedtem z okna jakiejś chaty i biegł przez zielone pole.
Rzuciłem się za nim, a on raptem odbił się jak sprężyna i skoczył mi na ręce. Co by to mogło
znaczyć?
W każdym razie, kiedy się tylko obudziłem, jeszcze w łóżku, pomyślałem sobie, że ten lis to
chyba czas...
NOT AT NIK PIĄT Y
- Mój kochany, mam do ciebie wielką prośbę, jako do starego przyjaciela. Jeżeli jej nie spełnisz,
powieszę się na drzwiach twojego domu, a potem będę cię straszył po nocach tak długo, aż
zwariujesz.
- Powiedz wreszcie, co to za prośba?
- Nie zostawiaj mnie samego. Porozmawiaj ze mną. Nie mam z kim rozmawiać, rozumiesz? Ja
umieram...
Trybunał wojskowy. Rozprawa dezertera Chijasowa i jego żony.
Chijasow - z brudnym opatrunkiem na czole, w poplamionym krwią waciaku, w pończochach -
wygląda tak samo jak wtedy, kiedy go złapano w domu, gdzie „stawiał opór z bronią w ręku”.
Rudy, blady jak trup, nie ogolony. Chwieje się na nogach. Naprawdę pachnie trupem. Bardzo
antypatyczny. Krótko mówiąc - to drobna płotka, śmieć. Wywołuje uczucie obrzydzenia. I jego
żona, i on są baranami, które udają jeszcze większe barany i dlatego budzą wstręt.
- Aj, achmach!
- rozlega się na sali.
Żadnego wrażenia. To dziwne - żadnego wrażenia. Przewodniczący trybunału - przystojny,
postawny mężczyzna. Zadaje pytania z ironicznym uśmiechem.
Chijasow słucha wyroku osłupiały ze strachu. Krew odpłynęła mu z twarzy. Wygląda tak, jakby
był zahipnotyzowany własną bezradnością i niedorzecznością swojej śmierci. Doprawdy,
ciemnota to straszna rzecz.
Oskarżony w ostatnim słowie:
- Jestem ciemny człowiek, mam dzieci...
Jacy nędzni i wstrętni.
Machaczkała. Nalot, strzelanina. Wieczorem jestem w Tarkach. Cóż za piękny auł! Ruiny
meczetu, ze starożytnymi ornamentami. Zgrzybiały staruszek z wiązką drzewa, siedzący na
tych samych schodkach, na których kiedyś, o zachodzie słońca, widziałem zamyśloną młodą
Rosjankę, nauczycielkę.
NOT AT NIK SZÓST Y
(NOT AT KI I SZKICE)
Nawet jeden wiersz prozy, napisany dzisiaj uczciwie, będzie z czasem cenniejszy i piękniejszy
od wielu książek. (Epigraf do notatnika.)
Grudzień 1942 roku, front Północno-Kaukaski
Chasaw-Jurt! Już po raz czwarty w ciężkich dniach życia drogi moje przywiodły mnie do ciebie.
Wciąż jesteś równie obcy, równie martwy...
Czyż zdołam zapomnieć twoje domki tchnące otępiałą sennością, uwiądem i milczącą,
pokorną, na wszystko obojętną nędzą? Nie zmienia się żaden rys twojego oblicza i nic już nie
zetrze piętna złamanej, niegdyś kwitnącej młodości: będziesz je nosił wiecznie...
Tak bywa też z ludźmi. Straszliwe nieszczęście spada czasami na kogoś, przygniata go i już
do samej śmierci człowiek nie może się podźwignąć. Już nie zakwitnie, tylko pokornie, bez
uśmiechu będzie chodził wśród ludzi i udawał, że żyje - raczej z przyzwyczajenia niż z
konieczności...
26/XI - 1942 r.
Staraj się wszystko zapamiętać, Kapijewie! Wałęsaj się, przyglądaj i staraj zapamiętać,
ponieważ wszystko, co dzisiaj się dzieje, jest niepowtarzalne: nigdy, przenigdy nie zdarzy się
na ziemi nic podobnego.
Był sobie młody Nart - pastuch Sosruko. Pewnego razu siedział samotnie nad brzegiem rzeki.
Po drugiej stronie rzeki prała bieliznę piękna Satane. Pastuch zapatrzył się na jej piękne piersi,
na jej gorące krocze.
- O, Satane - powiedział - już idzie!
- Co z tego, że idzie? - odpowiedziała piękna Satane.
- Do ciebie idzie, do ciebie!
- Niech sobie idzie!
...I trysnęło nasienie pastucha, przeleciało przez rzekę, spadło na kamień, przepaliło kamień,
weszło do jego wnętrza i kamień stał się brzemienny...
Po dziewięciu miesiącach słynny kowal Tułpan wyciągnął z kamienia rozpalone do czerwoności
ludzkie niemowlę. Kowal wyciągnął je obcęgami, po czym zanurzył w rzece, żeby się
zahartowało. Tak przyszedł na świat bohater Besłan. Można go było zranić tylko w te miejsca,
które kowal ściskał obcęgami. Reszta ciała - ręce, nogi, pierś i ramiona - była z czystej,
hartownej stali...
- O, Besłanie! Przybywaj z pomocą! Naród czeka na ciebie!
(Legenda góralska)
W komendanturze na chwilę robi się cicho. Dwaj oficerowie, wartownik i ja czekamy na
komendanta, kapitana Bogdanowa. Ze szpar w podłodze wyłażą myszy i zaczynają hasać po
pokoju, wdrapują się nawet na nasze buty. Słychać, jak w szafie zamkniętej na olbrzymią
zardzewiałą kłódkę coraz głośniej, coraz energiczniej szeleści papier.
- To myszy pracują?
Dyżurny kiwa głową.
- Jedzą archiwa?
Dyżurny ze spokojem odpowiada:
- Nie nasze!
Front. Znany widok. Straszne rozdęte ścierwa końskie na drogach. Nie uprzątnięte pola,
osmalone kominy na zgliszczach...
Auł Zakan-Jurt. W sakli jest bardzo gorąco. Przy samym piecu siedzi brodaty starzec o dużej
kwadratowej twarzy. Na głowie papacha. Mały chłopczyk podaje mu szczypcami węgielek do
fajki. Starzec przymruża oczy i głośno pykając zapala fajkę.
Sad owocowy za saklą. Wszyściuteńkie drzewa - jabłonie i wiśnie - do cna ogryzione przez
konie. Przez kilka dni stały tu tabory, a konie były głodne...
Pocztówka znaleziona w kieszeni młodego zabitego Niemca. To list do żołnierza kaukaskiego
frontu od rodziców z dalekiego Śląska (data: 28/XI - 1942 r.)
Połowę pocztówki zajmuje rysunek. Przy stole siedzi w głębokiej zadumie pięciu skupionych
żołnierzy z leciutkimi czarnymi kreskami sypiących się wąsików nad górną wargą. Wszyscy są
młodzi. Piszą chyba właśnie listy do domu, do rodzinnego kraju, przy świetle świecy wetkniętej
w szyjkę butelki. Noc. Żołnierze zamyślili się... Cisza.
Pod rysunkiem wiersz:
DOBRANOC, MAMO!
Dobranoc, mamo, dobranoc!
Myślałaś o mnie o każdej godzinie,
Troszczyłaś się zawsze o twojego synka.
Śpiewałaś mi wieczorami kołysanki.
Doświadczyłaś wielu nieszczęść i smutków,
Czuwałaś nocami, zawsze byłaś wyrozumiała.
Dobranoc, mamo, dobranoc!
Dzisiaj dostałem list od ciebie,
Tych kilka króciutkich słów
Skreślonych matczyną ręką
o tym, że mnie kochasz,
Znalazły mnie o tysiące kilometrów.
Stałaś mi się nagle tak bliska!
Usiadłem u twoich nóg
i zdawało mi się, że widzę ojczyznę,
Która ranie mile pozdrawia.
Już późna nocna godzina,
Jesteś zmęczona, mamo,
Znękana ciężką pracą i troską,
Zaśnij spokojnie do rana –
Twój syn ci zaśpiewa kołysankę!...
Dziś przyszedł list od ciebie,
Twoje go łzy zrosiły.
Piszesz, że mnie kochasz, mamo!
A może to był list ostatni?
Tyle w nim było goryczy.
Czytałem w każdym słowie,
Że chyba cię już nie zobaczę,
Choćbym się śpieszył najbardziej.
Tak, ten list zrosiłaś łzami.
I pewno dlatego czuję,
że słowa „kocham cię, synku”
To były twoje ostatnie słowa.
Na pocztówce widać siady krwi. Czytam ją jeszcze raz, bez pośpiechu, i ogarnia mnie posępny
nastrój. Oto prawdziwe ludzkie uczucie: miłość do matki. Odczuwa je każdy - i Niemiec, i Żyd.
Piękne wiersze! Czytając je, słyszę pełną zadumy, męską i surową muzykę i czuję, że bliskie mi
są losy żołnierza oderwanego od ojczyzny i najbliższych, młodego żołnierza z leciutką czarną
kreską wąsików nad górną wargą, który zginął na obczyźnie, w terskich stepach... Może też był
poetą?
Młody lejtenant, Cygan, poucza przy kolacji swojego przyjaciela:
- Jeżeli gdzieś bywasz, nie bywaj do końca! Będą cię wtedy szanować, będą się tobą
interesować, będą cię kochać. Dlatego, że nie pokażesz do końca, jaki jesteś naprawdę, nie
znudzisz się ludziom, będziesz specjalny. Rozumiesz?
Cygańska filozofia.
Noc. Usiłuję zasnąć na wilgotnej i zimnej glinianej podłodze chaty. Na dworze - grudniowy
deszcz i wiatr, ale nie porywisty, tylko posępnie żałosny. Na oknie dogasa świeca, przy niej śpi
na siedząco, oparty na karabinie dyżurny. W chacie jest mnóstwo myszy, które urządzają tu
prawdziwe wyścigi; biegają po mnie, piszczą i baraszkują. Staram się o nich nie myśleć.
Wymaga to sporo wysiłku, jednakże zimna nieprzytulna noc, smutek i samotność sprzyjają
drzemce. Zasypiam wreszcie i w tej samej chwili zrywam się przerażony - w rękawie mojego
płaszcza szamoce się mysz. Wytrząsam ją na podłogę. Jestem wybity ze snu. Co robić?
Otwieram plecak i wyjmuję z niego moją jutrzejszą porcję chleba. Dzielę ją na małe kawałeczki i
rozrzucam na wszystkie strony.
- Jedzcie, myszki - szepcę - i dajcie mi spokój. Macie mój chleb... Zabierzcie się lepiej do chleba.
Dyżurny śpi dalej. Świeca dogasa...
Ależ namnożyło się myszy tej jesieni! Nie tylko ja to zauważyłem. Czy to dobry znak? Pełno ich
w domach i na polach. Kiedy jedzie się z rana samochodem, widać dosłownie setki myszy
przejechanych w nocy i wtłoczonych w błoto oponami ciężarówek. Ile ich musiało przebiegać
przez drogę, jeżeli wiadomo, że myszom najczęściej udaje się umknąć i że bardzo rzadko
wpadają prosto pod koła. Nocą, w świetle reflektorów, widać ich mnóstwo na szosie.
Czyściutka chata kozacka. Szeroki ikonostas w kącie, kołowrotek, skrzynia i, oczywiście,
rosyjski piec. Na łóżku leżą poduszki w perkalowych powłoczkach. Wśród poduszek zwraca
uwagę mały bielutki jasiek ozdobiony koronkami, na którym czyjaś ręka wyszyła półkoliście:
„Dobranoc!” Jasiek ustawiono pośrodku łóżka...
Stacja Ałpatowo. Cała w gruzach. W małym domku zawiadowcy, stojącym za ruinami, pełno
krasnoarmiejców. Stoi tu jakiś oddział. Opodal, po drugiej stronie, tam, gdzie chyba mieściły się
kiedyś składy, sterczy samotnie prosta i wysoka, jak gdyby wycięta z kartonu ściana. Ocalała,
ponieważ była z żelazobetonu. Pozostałe ściany i dachy spłonęły. Nietrudno się domyślić, że
kiedyś były tu składy: po pierwsze, świadczą o tym poskręcane mechanizmy wagowe leżące
na cementowej podłodze, po drugie - usypisko prosa ciągnące się wiele metrów wzdłuż ściany.
Nogi zapadają się po kostki w tych zaspach gnijącego, zrudziałego prosa.
Zmęczona gromada saperów idących błotnistą drogą tworzy nieforemny łańcuch. Na samym
końcu kompanii, za bryczką, na którą wgramoliło się kilku zmordowanych żołnierzy, kroczy
wielbłąd obładowany szpulami przewodów telefonicznych. Wielbłądowi jest bardzo ciężko,
widać to wyraźnie - szpule są żelazne, wielbłąda zaś obładowano, ile się tylko dało - ale z jaką
godnością i powagą kroczy, jak dumnie i majestatycznie niesie swoją kanciastą głowę, jak
obojętnie spogląda na ludzi!
Ostatniego roku nawet sny miałem jakieś bezbarwne i głupawe. Albo o zębach, albo o czapce.
Ale dziś o północy obudziłem się w porywie najtkliwszej miłości do syna. Synu mój! Jedyny i
niepowtarzalny! Czy żyjesz?
Żołnierz, któremu przypadkiem wypadł z pociągu karabin, wyskoczył w biegu i potem pędził
pięć kilometrów za pociągiem do najbliższej stacji. (Pociąg szedł na front.)
Piesek, który pierwszy, przed gospodarzami, chowa się do schronu, kiedy nadlatuje niemiecki
samolot i w stanicy robi się popłoch. Gdy go stamtąd wypędzają, ujada i podwija ogon.
Notatnik i zawarte w nim notatki są mi potrzebne jak rura wydechowa w samochodzie, jak jęk
potrzebny jest choremu... Szczerość to bóg uczciwych. Modlitwa i uciekanie się doń jest ich
nieodzowną potrzebą, nawet gdyby grzeszyli wobec ludzi świadomie czy z konieczności.
Na masówce żołnierskiej, po odczytaniu przez dowódcę „Ostatnich wiadomości” o klęsce
Niemców pod Stalingradem, zapanowała cisza, którą przerwała replika kucharza:
- Kucharz Hitlera teraz pewno ze skóry wyłazi, różne smakołyki mu przynosi, ale Hitler nie ma
apetytu. Męczy się kucharz, że strach!
Żołnierze w śmiech.
Pewna kobieta była świadkiem rozmowy o żonach, które po wojnie z Finlandią nie chciały
zabrać do domu swoich okaleczałych mężów. Kobieta rozpłakała się i powiedziała:
- A mnie się zdaje, że nawet sam kadłubek bym zabrała!
Oto prawdziwe uczucie, które zwie się miłością!
W dopiero co wyzwolonej wiosce malutka, wymizerowana, chudziutka dziewczynka w
łachmanach stoi pośrodku podwórza i płacze, bo szofer nie chciał jej przewieźć ciężarówką...
(Dzieci zawsze pozostają dziećmi.)
Czy zdołam cię zapomnieć, dzika nocy w stepie? Słotne, bezgwiezdne niebo, światła ognisk,
huk kanonady, echo rozlegające się na ponurych mrocznych obszarach i gwizd kul
przypominający gwizd susłów...
- Stój, kto idzie?
- Swoi, swoi...
Żeby chociaż jakiś wilk zawył na mnie! Co za chandra!
Palą piołun. Kłęby duszącego dymu unoszą się nad rozłożonym w stepie ogniskiem.
Przy telefonie dyżuruje chudy żołnierz; przyciskając słuchawkę do ucha dygoce okropnie, aż
mu szczękają zęby. Okazuje się, że chory jest na malarię, a od telefonu nie można odejść ani
na chwilę.
W ciemnościach w nieprzejrzanej dali wywodzi trele harmonia. Step.
- Kto jesteście?
Młodzieniec odpowiada spokojnie, jego słowa brzmią dobitnie, po męsku:
- Jestem dowódcą działa.
Szumią szuwary nad Terekiem. Sz-sz-sz! Wyblakłe, suche morze smutku.
Śpię w namiocie sztabowym i słyszę przez sen, jak na dworze wybija hołubce jakiś zmarznięty
człowiek. O, ludzkości, jakże dziwne ustanowiłaś porządki. Budzę się z uczuciem niepokoju,
ponieważ przychodzi mi na myśl, jak zimno i nieprzytulnie jest temu zmarzniętemu, takiemu jak
ja, wcale ode mnie nie gorszemu, który w tę straszną noc musi stać za drzwiami na straży
mojego snu i chociaż znajduje się o parę kroków od ciepłego schronienia, nie śmie nawet
marzyć o możliwości ogrzania się...
Cicho brzęczy telefon polowy. Brzęczy tak długo, aż budzi się dowódca brygady i podnosi
słuchawkę.
- Tak? 0-10 przy aparacie. Dobrze.
Po jakimś czasie dowódca brygady odkłada słuchawkę i rozkazuje komuś leżącemu obok, by
wziął drugi pluton, dodał mu dwa działa i posłał na pomoc sąsiedniemu pułkowi, który zajmuje
pozycje obronne w rejonie wzgórza nr 120...
Słychać dalekie salwy, strzały karabinowe i serie kaemów.
21 grudnia
Dziś mogę powiedzieć, że naprawdę byłem na pierwszej linii i powąchałem prochu. Pociski z
moździerzy przelatywały nad naszymi głowami i wybuchały z tylu, na wzgórzu. Potem zaczęły
wybuchać coraz bliżej, dookoła. Jeden odłamek zasyczał (sz-szyp) i spadł na piasek tuż przy
mojej ręce. Wziąłem go na pamiątkę. Zjawiły się samoloty i cały front zaczął do nich walić z
karabinów i peemów. Jak się okazało, były to nasze „jastrząbki” - w takie mgliste dni Niemcy
boją się latać. Kiedy nie było strzelaniny, wyglądałem ze schronu. Widziałem kryty niemiecki
samochód, który podjechał do samych okopów, bardzo niedaleko od nas. Widziałem paru
Niemców na górce za samochodem.
Cieszę się, bo naprawdę nie odczuwałem żadnego strachu, tylko jakąś dziwną, przejmującą
ciekawość...
Ryk nisko lecących bombowców przerwał nam obiad. Myśleliśmy, że to niemieckie, okazało się,
że nasze. Obserwowałem z daleka, jak sześć naszych bombowców i dwa myśliwce zmieniły
szyk bojowy i runęły na niemieckie linie obronne. Czarne wysokie postrzępione słupy dymu. Po
jakimś czasie samoloty zawróciły do bazy...
Na wojnie spokój udziela się tak samo jak panika. Dlatego dobrze jest mieć opanowanego i
otrzaskanego z frontem towarzysza broni.
Krew na piasku - koloru palonej cegły.
Noc. Mróz. Jedziemy jakąś drogą, wiodącą na jeden z odcinków frontu. Reflektory rzucają
światło na sznury taborów, na konie, piechurów, samochody. Wszystko znajduje się w
nieustannym ruchu, w dzień i w nocy step brzęczy i terkoce, nie widać kresu ani końca
przemarszu. Ile tego jest, Boże drogi! Skąd się to wszystko bierze? Przecież w gruncie rzeczy
to tylko jeden malutki odcinek frontu - to samo dzieje się na tysiącach kilometrów w całym
kraju. Ileż ta wojna nas kosztuje! W tej chwili trudno to nawet sobie wyobrazić. Przecież to
wszystko trzeba ubrać, nakarmić, wyposażyć w sprzęt - i ludzi, i konie, i maszyny...
Istna wieża Babel!...
Podczas wojny domowej Kirow chciał wysłać pewnego górala na niesłychanie niebezpieczny
zwiad. Wyprawa groziła niemal pewną śmiercią, góral zaczął się wahać.
- Czego się boisz? - zapytał Kirów. - Może tego, że nikt nie dowie się o twoim bohaterstwie?
Nie bój się! Jeżeli zginiesz, powiem o tobie dobre słowo.
- Powiedz teraz! - poprosił góral.
Wtedy Kirów podniósł w natchnieniu rękę i wygłosił znakomitą mowę pogrzebową, „O, ludzie -
powiedział - to był najmężniejszy spośród mężnych, wspaniały towarzysz walki i bojownik.
Złożył swoje młode życie ludowi w ofierze, padł śmiercią żołnierza i bohatera” - itd. W miarę
tego, jak Kirów przemawiał, góral prostował się coraz dumniej, twarz rozjaśniała mu się,
nabierała rysów powagi i dostojeństwa...
- Dzięki ci! - powiedział wzruszony. - Za takie słowa warto nawet umrzeć!
Nie wahał się już i wykonał zadanie.
Przyszło mi do głowy, że istnieją tylko dwa bodźce, dwa motory działania, które posiadają
zasadnicze znaczenie w życiu ludzkości. Stosując pierwszy lub drugi bodziec (nie bacząc na
ich całkowitą przeciwstawność), można z powodzeniem kierować całymi państwami i masami
ludzkimi. Wszystko zależy od tego, w którą stronę przestawi się dźwignię, należy ją tylko
przestawić zdecydowanie jak w lokomotywie: albo pełną parą naprzód, i tylko naprzód, albo
pełną parą w tył, i tylko w tył. Wówczas, jak wiadomo, lokomotywa zacznie się toczyć po
szynach i będzie się tak toczyła nieprzerwanie - tylko się, bracie, trzymaj...
Pierwszy bodziec można by sformułować następująco: „Komuś się powodzi lepiej niż mnie”.
Człowiek bogaty pragnie stać się jeszcze bogatszy, silny - jeszcze silniejszy, sławny - jeszcze
bardziej sławny i tak dalej do nieskończoności. Bodziec ten pozwala na kierowanie ludzkością
w warunkach normalnych. Lokomotywa normalnie porusza się - naprzód.
Drugi bodziec można sformułować tak: „Komuś się powodzi gorzej niż mnie”. Człowiek
nieszczęśliwy pociesza się, że ktoś jest znacznie nieszczęśliwszy, i to godzi go z
rzeczywistością. Biedak pociesza się, że ktoś klepie jeszcze większą biedę, pokraka pociesza
się, że są jeszcze straszliwsze pokraki i tak dalej do nieskończoności.
Weźmy, na przykład, wojnę. Czyż nie ten właśnie bodziec pozwala ludziom na zachowanie
względnego spokoju i umożliwia im mniej lub bardziej normalną egzystencję? Co by się działo
bez niego? Zapanowałaby powszechna rozpacz, płacz i zgrzytanie zębów. Jest to bodziec
wielokierunkowy i, podobnie jak pierwszy, niesłychanie rozgałęziony. Ci, którzy znajdują się na
tyłach, myślą o tych, co są na wojnie; ci, co są na wojnie, dzielą się z kolei na tych, co znajdują
się na samym froncie, i na tych, którzy pełnią służbę pomocniczą. Ci, co są na froncie, też się
dzielą na pierwszą i na drugą linię i tak dalej do nieskończoności. Nawet ranni mogą się
pocieszać. Ranny w rękę pociesza się, że to głupstwo, że są przecież tacy, którym urwało obie
nogi. Ten, któremu urwało obie nogi, myśli o tych, co stracili wzrok... Zawsze można sobie
wyobrazić jeszcze straszliwsze kalectwo. Najgorszy los przypada w udziale ostatniemu: temu,
co poległ. Tutaj zabrakłoby słów pociechy, ale umarli milczą (chociaż śmierci też bywają
różne)...
Tak więc istnieją dwa bodźce, które przypominają parę lejc. Oba są jednakowo silne. Ludzkość
szybko się do nich przyzwyczaja i przywiązuje wagę zarówno do pierwszego jak do drugiego.
Trzeba tylko zdecydowanie przestawić dźwignię. Człowiek powinien wiedzieć, że lokomotywa
zaczęła się toczyć do tyłu i że na to nie ma już żadnej rady. Trzeba się dostosować do
sytuacji, zająć wygodne miejsce, nie dać się zgnieść w tłoku, nie wypaść z wagonu podczas
nagłych wstrząsów...
Myśl jest chyba ciekawa, chociaż nie przemyślałem jej do końca. Nie mam czasu...
Zebranie aktywu żołnierskiego w stepie, wieczorem, w namiocie. Dowódca i jego zastępca do
spraw polityczno-wychowawczych siedzą przy stole. Na stole pali się kilka świec. Żołnierze
rozsiedli się jeden obok drugiego na podłodze pod ścianą. Nie widzę ich twarzy, ponieważ leżę
z boku, w głębi namiotu. W ramie, którą tworzą nogi stołu, widzę tylko ich ręce -
niebieskobrunatne, mężne i krzepkie. Te ręce tęsknią do jakiegoś zajęcia - to pocierają jedna
drugą, to łamią na kawałeczki jakąś słomkę, to zastygają w żelaznym splocie palców...
A pod osłoną ich pracy, potęgi i woli żyje, kręci się i udaje, że jest zajęta bardzo ważnymi
sprawami, cała zgraja tchórzy w sztabach i na tyłach (a wśród nich również ja).
Zdobyta stanica. Zburzona, splądrowana i pusta. Wśród ruin sterczy tylko jedyny ocalały piec
rosyjski. Kilku naszych żołnierzy nie tracąc czasu rozpaliło ogień i teraz piecze w nim chleb dla
swojego oddziału. Wprost na ulicy, podczas śnieżnej zamieci.
Piekarz Ormianin stoi obok buchającego żarem pieca i natchnionym głosem recytuje z pamięci
„Dawida Sasuńskiego”.
Ledwośmy się spotkali z przyjacielem, kiedy rozległ się sygnał do natarcia. Kochałem mojego
przyjaciela z całej duszy. Radość ze spotkania, bliskość jego gorącego serca były mi otuchą i
natchnieniem w walce. Wtem usłyszałem jęk za moimi plecami... Mój przyjaciel został ranny.
Jego zakrwawiona twarz mignęła mi na chwilę - nie było jednak mowy o tym, żeby się
zatrzymać. Oddałem go pod opiekę moim żołnierzom, a sam ruszyłem w pościg za
nieprzyjacielem... Walka trwała jeszcze przez jakiś czas. Gdy tylko nieco oprzytomniałem,
pobiegłem pędem do namiotu, gdzie znalazłem mojego przyjaciela leżącego na noszach.
Dotknąłem jego ręki, ale ręka była zimna jak lód i nie odpowiedziała na uścisk... Była w tym
większa groza niż w walce, jękach i w śmierci, która tańczyła wokół mnie przez całe dwie
godziny.
Nasz strzelec wyborowy otrzymał rozkaz zlikwidowania niemieckiego strzelca wyborowego,
który wstrzelał się w nasz punkt dowodzenia. Nasz strzelec wyborowy wybrał odpowiednie
miejsce i zamaskował się, wkrótce jednak jego kryjówka znalazła się pod ostrzałem - Niemiec
go zauważył. Wówczas nasz żołnierz niesłychanie ostrożnie przeczołgał się w bok i też zaczął
ostrzeliwać miejsce, w którym przed chwilą siedział. Niemiec pomyślał, że to strzela ich drugi
strzelec wyborowy, który pośpieszył mu z pomocą, i wyjrzał z ukrycia. Wtedy właśnie trafiła go
kula naszego strzelca.
W nocy byłem w szpitalu polowym. (Mieści się on, oczywista, jak zwykle w dawnym budynku
szkolnym.) Lekarze pracują tam już od ośmiu dni bez chwili odpoczynku. Właściwie lekarz jest
tylko jeden, pozostały personel - dwie pielęgniarki i dwaj sanitariusze - nie ma prawie żadnego
wykształcenia medycznego. Codziennie przez szpital przewija się od czterystu do czterystu
pięćdziesięciu rannych. Jest to normalny szpital polowy.
W brudnym pokoju stoją cztery zestawione stoły. Na stołach leżą ranni oczekujący na pomoc
lekarską. Na podłodze koło drzwi stoją dwie pary noszy, na których czekają na swoją kolej
ciężko ranni. Chirurg Dubnicki, nie ogolony, w rogowych okularach i przezroczystych
rękawiczkach gumowych, chodzi od stołu do stołu. Nieco dalej, pod oknem, siedzi przy stole
dziewczyna w białym fartuchu, która zapisuje historie choroby. Przed nią pali się świeca.
Świece palą się też na stołach u wezgłowia rannych. Jedna świeca przymocowana do ściany
pali się nierówno, rzucając migotliwe światło. Stearyna kapie z niej ciurkiem na podłogę: kap-
kap-kap!
W chwili mojego wejścia do pokoju na stole operacyjnym kładą wysokiego czarnobrodego
Gruzina. Oba kolana ma strzaskane odłamkami miny. Został ranny przed czterema dniami,
udzielono mu jedynie pierwszej pomocy (zwykły opatrunek na miejscu). Zanim został
przywieziony do szpitala, poniewierał się przez cztery dni na polu walki. Sczerniał cały i
zdrętwiał. Sympatyczny prosty chłop o białych zębach, mówi z zabawnym gruzińskim
akcentem. Leży spokojnie na plecach, patrzy w sufit i od czasu do czasu oblizuje spieczone
wargi. Obie nogi obandażowano mu razem, bardzo niezręcznie, jednym bandażem, nawet nie
zdjęto mu spodni. Ranny chyba już nie włada nogami.
Siostra rozcina brzytwą trzeszczące, zesztywniałe od zakrzepłej krwi nogawki i uwalnia jego
kolana... Ukazują się rany. Przerażający widok! Poprzeczne głębokie rany na obu kolanach
jakby od ciosów siekierą; ciało dokoła ran już gnije. Zalatuje padliną. To gangrena, czyli, jak
mówią lekarze, zgorzel gazowa. Gruzin już nigdy nie będzie chodził na własnych nogach...
Rany porosły od wewnątrz jakąś zielonkawożółtawą pleśnią. Siostra wyskrobuje ten mech z
głębi ran - chory blednie...
- Dać mu wody! - rozkazuje lekarz.
Chory ożywia się.
- Wody nie trzeba - szepce z wysiłkiem - daj kawałek chleba...
Okazuje się, że od sześciu dni nie miał nic w ustach.
Patrzę, jak leżąc na stole operacyjnym łapczywie je kawałek czarnego chleba i nic poza tym go
nie obchodzi... Patrzę, jak nic nie podejrzewając, łapczywie je chleb, i wyobrażam sobie tego
miłego, prostodusznego górala bez nóg, kuśtykającego ulicą o kulach, przypominającego
„babę” do ubijania bruku. Ogarnia mnie przerażenie... Doprawdy, pisarze nie powinni stykać się
z wojną twarzą w twarz...
Odchodzę od stołu operacyjnego. W końcu sali przed chwilą zakończono przetaczanie krwi
jakiemuś Azerbejdżaninowi, który dostał teraz gwałtownych dreszczy. Chcą go położyć na
noszach i zanieść do sali, ale chory nie chce się położyć i prosi, żeby go niesiono na siedząco.
Szczęka straszliwie zębami. Skulił się na noszach, podkurczył nogi i przyciska ręce do piersi jak
dziecko. Za nic nie chce się położyć. Wynoszą go w pozycji siedzącej.
Na prawo ode mnie leży młody barczysty Kałmuk raniony odłamkiem miny w kość nosową. Cała
górna połowa twarzy tak obrzękła, że nie wiadomo, gdzie oczy, a gdzie czoło - jeden wielki
pęcherz!...
Wjeżdża na noszach następny pacjent. Jest to zupełnie nagi mężczyzna. Leży nieruchomo z
wyciągniętymi rękami.
- Co się stało? Dlaczego jest goły? - pytam.
- Wciąż robi pod siebie - odpowiada lekarz. - Nie możemy zmieniać mu bielizny kilka razy
dziennie. Zdecydowaliśmy, że będzie leżał goły...
- Ale przecież jest zimno, mróz...
Lekarz uśmiecha się:
- Wojna - mówi i wzrusza ramionami.
- Tak, wojna. Już się pan do niej przyzwyczaił?
- Oczywiście - odpowiada lekarz. - Od wybuchu wojny zrobiłem piętnaście tysięcy operacji. To
nie żarty. Chyba mogłem się przyzwyczaić. - I podchodząc do mnie dodaje półgłosem: - To
może się wydać dziwne, ale mnie, lekarza, coraz bardziej zaczynają drażnić jęki chorych, ich
grymasy... To coś więcej niż przyzwyczajenie!
- Zebrał pan chyba, doktorze, niezwykle ciekawe obserwacje? Niech pan opowie o
najstraszniejszych, najbardziej tragicznych wypadkach, które wryły się panu w pamięć.
Rozmawiamy stojąc obok dziewczyny, która tymczasem przemywa ranę, z zawodową
pewnością operując watą i pincetą. Dokoła nas i gdzieś w sąsiednich salach bez przerwy
rozlegają się jęki. Wielu chorych, a zwłaszcza ciężko ranni, nie jęczy, ale najczęściej wyje
piskliwym głosem - zupełnie jakby skomleli.
- Pamiętam dwa szczególnie tragiczne wypadki - opowiada lekarz. - Jeden zdarzył się
niedawno. Przywieziono do nas prosto z pola walki dziewiętnastoletniego chłopaka bardzo
przystojnego i dobrze zbudowanego. Był ranny w ramię, nieprzytomny, w stanie szoku. Przez
dwie i pół godziny usiłowaliśmy doprowadzić go do przytomności. Zmęczyliśmy się i
zdenerwowali do ostatnich granic. Wreszcie ranny zaczął dawać jakieś znaki życia, odzyskał
na chwilę przytomność, otworzył oczy, poruszył wargami, wymówił tylko jedno słowo i znowu
zesztywniał. I już się nam nie udało doprowadzić go do przytomności. Umarł.
- Co to było za słowo?
- Zdaje się, że „mamo” - mówi lekarz i zasępia się. - Powiedział je tak niewyraźnie... A drugi
wypadek zdarzył się w zeszłym roku. Do naszego szpitala przywieziono lejtenanta, który miał
ni mniej, ni więcej tylko pięćdziesiąt osiem ran. Pięćdziesiąt osiem I Operacja trwała cztery
godziny. Przez dwa miesiące pielęgnowałem go osobiście, nie żałowałem wysiłku, żeby stanął
wreszcie na nogi - niańczyłem się z nim, nie spałem po nocach. Wreszcie chłopak wyzdrowiał
całkowicie i mogliśmy go wypisać ze szpitala... Przydzielono go do batalionu ozdrowieńców, a
potem wysłano na front. I od razu pierwszego dnia po przybyciu na front został zabity!... Takich
rzeczy się nie zapomina. Miał zaledwie dwadzieścia sześć lat. Pełen młodości i życia...
- Lidko, czy wszystko gotowe?
Lekarz przystępuje do operacji. Kap-kap-kap - płacze świeca u wezgłowia Gruzina. Gruzin leży
na stole operacyjnym i dalej je swój czarny chleb. Zaraz będą mu amputować nogi... Mógłbym
właściwie odejść, nie mam tu nic do roboty, zwlekam jednak umyślnie i zostaję na sali, żeby
oddychać trupim fetorem, oglądać okropne rany, przypatrywać się twarzom konających - w
życiu wszystkiego trzeba doświadczyć!...
Potem, całkowicie otumaniony tą scenerią, podchodzę do dziewczyny, która siedzi przy oknie i
coś pisze pod dyktando. I tu jak błyskawica olśniewa mnie pewna myśl, pewien symbol. Czy to
przypadek?... Widzę, że dziewczyna z powodu braku papieru zapisuje historię choroby na
małych zadrukowanych kartkach jakiejś książki.
„Locus morbi! - dyktuje lekarz. - Na dłoniach, powyżej prawej kiści oraz na palcach liczne rany
szarpane od odłamków miny. Ruchy palców ograniczone”. Napisałaś? „W okolicy prawego
stawu kolanowego rana o wymiarach zero pięć i poprzeczna zero siedem”... Chwileczkę! -
lekarz dyktuje z daleka nie odrywając się od pracy.
Pytam dziewczynę o pozwolenie, biorę do rąk jedną ze stroniczek wyrwanych z tomiku
„Biblioteki Ogońka”. Czytam zapisaną atramentem na drukowanym tekście „historię choroby
nr 4320”.
„Gasparian Zachar Georgijewicz. Żołnierz Armii Czerwonej. 472. Szeregowiec. 1909 r. Suchumi,
Władimirska Rada Wiejska, kołchoz Czarkwiani, Gasparian. (To adres rodziny na wypadek
śmierci) 24. 12. 42”.
Diagnoza. „Chirurgiczne opracowanie rany” itd.
Ta „historia choroby nr 4320” jest napisana zielonym atramentem na stronicy książeczki
„Ogońka”. Na tej samej stronie wydrukowano następujący wiersz:
...Przekładał zbrojnych kmieci swoich
W zwykłych kolczugach, z toporami.
Nieraz ich wypróbował w bojach
I nigdy się nie zawiódł na nich...
Odbito Psków. Dokoła grodu
Leżały martwe wojów ciała.
I głośno - jak do dzbanów woda –
Z bierwion na ziemię krew kapała...
To urywek z „Lodowego pobojowiska” Konstantego Simonowa. Czy można wymyślić bardziej
zadziwiający i odkrywczy zbieg okoliczności? To symbol...
Na historii „Lodowego pobojowiska”, napisanej wierszem, notowana jest proza krwawych dni
teraźniejszości, „historia chorób” szeregowych żołnierzy naszej epoki, „historia chorób” narodu.
Patrzę w czarne szyby, w których odbija się migotliwy płomyk świecy. Za oknem, za tym
odbiciem, dostrzegam nagie gałęzie drzew i samotny księżyc w górze... Wpatruję się, wpijam
się wzrokiem w noc, jak w zamierzchłą przeszłość. Moją dewizą jest „Wątpić we wszystko” i
dlatego trudno mi pojąć, ogarnąć myślą i uwierzyć w tę zbieżność. Noc jest ciemna, bardzo
ciemna i nie przynosi żadnych objawień!
Leżący w szpitalu nauczyciel K. nie może nawet słyszeć słowa „Ukraina”. Natychmiast
napływają mu łzy do oczu i zaczyna płakać.
Brygada piechoty morskiej po zaciekłym ataku zdobyła stanicę Elchotowo. Żołnierze znaleźli w
dymiących zgliszczach maleńką trzyletnią dziewczynkę, która z przerażenia nie mogła
wymówić ani słowa. Była to jedyna żywa istota w całej stanicy.
Żołnierze postanowili wziąć dziewczynkę na wychowanie, nadać jej imię Elchota, imię
odojcowskie Anatolijewna, na cześć dowódcy brygady, nazwisko zaś - na cześć brygady -
Morska.
- Elchota Anatolijewna Morska.
To piękna stara rosyjska tradycja wojskowa. Pułk Niżegorodzki, na przykład, też miał swoją
córkę pułku. Żołnierze wychowali, wyposażyli i wydali za mąż jakąś turecką dziewczynkę
znalezioną w ruinach Erzerumu (?)...
Na froncie człowiek myśli o swoich bliskich i o domu; dom rodzinny majaczy we mgle gdzieś
bardzo wysoko i daleko jak latawiec, którym bawią się dzieci. Sznurek latawca przymocowany
jest do serca i człowiek ciągnie latawiec za sobą...
Żołnierz w okularach. Nie wiadomo dlaczego, zawsze nam się zdaje, że młody mężczyzna w
okularach musi być koniecznie albo studentem, albo, w każdym razie, inteligentem. A ten był
najzwyklejszym chłopakiem ze wsi. I to było takie dziwne!
(Opowiadanie dowódcy)
- Mam dla pana temat. Jak pan wie, swoją rodzinę wyprawiłem z Kijowa na tyły w największym
pośpiechu, podczas ciężkiego bombardowania. Wepchnąłem żonę i syna do wagonu z jedną
maleńką walizeczką i nawet nie zdążyłem się z nimi pożegnać. Wróciłem do domu. Pustki...
Ogarnęła mnie czarna rozpacz... Nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Podszedłem do okna i
zobaczyłem, że na parapecie poniewiera się maleńki pluszowy zajączek. Mój synek bardzo lubił
się nim bawić. Wziąłem tego zajączka na ręce - kołyszę go i płaczę... Mój synek przepadł bez
wieści...
Walki toczyły się bez przerwy. Minęło kilka miesięcy. Wciąż byliśmy w odwrocie. Po mojej
rodzinie wszelki ślad zaginął. Dokąd dojechała? Co się z nią stało? Straciłem już nadzieję,
zacząłem się przyzwyczajać do samotności...
Pewnego razu uszkodziliśmy i zdobyliśmy niemiecki czołg. Otworzyłem właz i raptem ujrzałem
za siedzeniem kierowcy maleńkiego pluszowego zajączka, zupełnie takiego samego, jakiego
miał mój syn... Jak żywa stanęła mi wtedy przed oczyma moja rodzina, mój maleńki synek...
Znowu ogarnęła mnie rozpacz, ale nie mogłem długo rozpaczać: cofaliśmy się na wschód,
wszystko płonęło, wszystko szło na marne...
Znowu upłynęło kilka tygodni walk. Znaleźliśmy się w Woroszyłowgradzie. Tam czekała mnie
radość. Pewna znajoma telefonistka wręczyła mi list. Okazało się, że moja rodzina jest cała i
zdrowa i znajduje się w Ałma-Acie. Żona podała mi w liście nowy adres.
Szalałem ze szczęścia. Postanowiłem przede wszystkim wysłać paczkę z podarunkami dla
syna, chciałem mu zrobić przyjemną niespodziankę... Wstąpiłem do ogromnego domu
towarowego, pieniędzy miałem dużo, ale na próżno obszedłem wszystkie stoiska - nic nie
udało mi się kupić. Pustki. W całym domu towarowym był do nabycia tylko jeden jedyny mały
pluszowy zajączek.
Ach, mój zajączku! Chodzisz za mną przez całą wojnę!
(Opowiadanie pułkownika G.)
Pięcioletni chłopczyk, syn straszliwie wyczerpanej kołchoźnicy, matki dużej rodziny. On jeden z
całej rodziny nie śpi, tylko siedzi cichutko na piecu. Reszta - starsi i młodsi - już dawno
pochrapują, przykryci jakimiś łachmanami...
Chłopczyk nie śpi, ponieważ krasnoarmiejcy, którzy rozlokowali się w chacie, fasowali chleb...
Daję mu kromkę chleba posypaną cukrem. Chłopczyk zaczyna płakać ze szczęścia (opuścił
głowę i przyciska piąstki z chlebem do oczu). Potem obserwuję ukradkiem, jak siedząc sam
wśród śpiącego rodzeństwa i uśmiechając się co chwila do siebie, zlizuje cukier... I jest tak
szczęśliwy, Boże drogi!
Ale noc! Ciemności egipskie, „wiatr, wiatr na całym bożym świecie”. Błoto takie, że grzęźnie się
w nim dosłownie po kolana. Czarne, nieprzejrzane ciemności. Idę - i strach mnie ogarnia. W
ciemnościach, na szlaku, stoją nie kończące się tabory. Dokąd jadą?
- Hej, czemu stoicie? - krzyczy ktoś w ciemnościach.
- Podaj dalej: czemu stoicie?
I oto wzdłuż taborów przebiega oddalający się i coraz cichszy okrzyk: „Hej, czemu stoicie?
Podaj dalej! Hej, czemu stoicie? Hej, czemu stoicie?” - coraz dalej i dalej...
Ciemno, choć oko wykol. Smutek. Wpadam do jakiegoś dołu, gramolę się zabłocony od stóp do
głów...
Idę dalej w ciemnościach niewidoczną ulicą, idę na oślep, do upadłego i ogarnia mnie dziwne
uczucie przerażenia i zachwytu. Zaczynam głośno śpiewać:
Gdie eta ulica? Gdie etot dom?
Gdie eta diewuszka, czto ja wlublon?
Do diabła! Stanica spalona - dym i zgliszcza. Na każdym kroku leje po pociskach, ruiny, jakieś
potrzaskane kloce. Błoto i wiatr. Straszna noc...
Idę i śpiewam potykając się, padając i przeklinając własną niezdarność. Jestem cały oblepiony
błotem. Wszystko mi jedno. Śpiewam i myślę jednocześnie, że dobrze byłoby nakręcić małą,
smutną nowelę filmową o tym, jak żołnierz wkracza do wyzwolonej wsi i przystaje przed
spaloną chatą. Na progu poniewiera się trup młodej dziewczyny. Żołnierz stoi i łzy spływają mu
po twarzy.
Wot eta ulica, wot etot dom,
Wot eta diewuszka, czto ja wlublon.
Myśląc o tym nie przestaję śpiewać i - czy myśli moje mnie tak natchnęły, czy też ta noc
nieprawdopodobna - wydaje mi się, że śpiewam o sobie, o swojej bezpowrotnie straconej
młodości. Myślę: oto wkraczam do wyzwolonej wsi, do domu rodzinnego. Wsi nie ma, młodość
jak poszarpany trup poniewiera się na progu, dom moich marzeń spalili wrogowie...
I niewidoczne w ciemności łzy płyną po twarzy bohatera „romantycznej” noweli filmowej. Nie po
twarzy tamtego chłopca, lecz po mojej.
Stodieriewskaja zdobyta...
Równina. Piaszczyste stepy mozdockie...
Niemcy nagle cofnęli się i rozpoczęli odwrót...
Jedziemy ośnieżoną drogą w nieprzerwanym potoku walącego naprzód wojska. Idą i idą bez
przerwy tysiące żołnierzy - czarni ze zmęczenia, o pozbawionych wyrazu kamiennych
twarzach - ci bohaterowie i cierpiętnicy, czarni i usmoleni. Azerbejdżanie, Gruzini, Rosjanie...
Opuszczamy na zawsze te stepy, gdzie przez cztery miesiące nie milkła ani na chwilę
artyleryjska kanonada, gdzie nasze niezliczone ataki rozbijały się o żelazny niemiecki system
obronny, gdzie zginęło tylu młodych...
Oddziały maszerują wzdłuż pola, na którym przed paroma dniami załamał się nasz ostatni
atak. Jeszcze nie uprzątnięto trupów...
Pada śnieg.
Śnieg zasypuje trupy.
Myślę o tym, co jest najbardziej przerażające w tym milczącym polu usianym trupami? Okazuje
się, że nic! Widok jest tak nieprawdopodobny, że nie dociera do uczuć ludzkich, nie sposób go
pojąć. Człowiek patrzy na to z zadziwiającym spokojem, obojętnie... Jak gdyby oglądał płótno
namalowane przez artystę, przedmiot martwy...
To z daleka. A na obejrzenie z bliska - nie ma czasu!
Stepy, stepy... Wojsko idzie w kierunku Mozdoku.
Mozdok jest w naszych rękach. Po trzymiesięcznych walkach żołnierze opuszczają nareszcie
te stepy i będą mogli przynajmniej popatrzeć na domy mieszkalne...
...Niedaleko drogi, w dole, siedzi zabity żołnierz, mężczyzna w starszym wieku. Pochylił ku ziemi
bladą, woskową twarz, głowę ma obandażowaną.
Oddziały idą nie zwracając na niego uwagi. Opuszczają na zawsze te okolice... A on zostanie
tutaj i będzie siedział w tym dole, nikomu niepotrzebny, zapomniany...
- Kim był?
Myślę, że na pewno pozostawił gdzieś rodzinę, żonę i dzieci, że w domu czekają na niego i
zachodzą w głowę, dlaczego ojciec nie pisze listów. Nie mogą się go doczekać i nie
podejrzewają nawet, że ich ojciec siedzi w jakimś dole, w pagórkowatym stepie - sam, zupełnie
sam...
Witaj, Nowy Roku! Tak wiele pragnę ci zadać pytań, tak wiele muszę ci powiedzieć, ale siły
moje - to już nie moje siły i język mój - to już nie mój język. Wybacz...
Wybacz mi, że wkraczam pod twoje zadymione, oświetlone łunami sklepienie równie grzeszny
jak dawniej, równie nędzny i ubogi.
Pod sklepieniem uroczystym nieba
Śpi w błękitnym świetle ziemska dal...
Gdzie? Kiedy?
O, moja wielka, wspaniała epoko! Dzięki ci za wszystko!...
Jak wyraźnie, jak przeraźliwie jasno cię odczuwam. Przewalasz się przeze mnie, a moje kości
trzeszczą pod twoim lodowatym ogromem... Podążaj dalej! Ostatecznie dobrze mi tak; nie
wolno być słabym!...
O, Nowy Roku, ulżyj moim cierpieniom, rozładuj moją czarną rozpacz, zrób ze mną, co chcesz,
byłeś mi nie przyniósł hańbiącej śmierci.
Moja wielka i tragiczna epoko, nic cię nie obchodzą ziarnka piasków, kiedy oceany wystąpiły z
brzegów...
NOT AT NIK SIÓDMY
(NOT AT KI Z PODRÓŻY - BRULION)
Druga połowa grudnia 1942 roku
Dwunastoletni chłopiec, ubranie całe w łatach. Uczeń szkoły rzemieślniczej, która została
ewakuowana na wschód. Zabłądził po drodze i został w tej stanicy. Stanicę zajęli Niemcy. Od
rodzinnej wioski, gdzie miał matkę, siostry i brata, dzieliło go sześćdziesiąt kilometrów. Tu, w
Iszczerskiej, walki toczyły się przez cztery miesiące. Chłopca przygarnęła biedna kobieta, która
sama miała pięcioro drobnych dzieci. Przez cztery miesiące chłopiec żył nadzieją, że wróci do
domu, jak tylko skończą się walki i będzie można ruszyć dalej. Wreszcie walki ustały. Chłopiec
poszedł. Nie było go przez kilka dni. Czwartego czy piątego dnia wrócił zapłakany. (Dzień był
mglisty i deszczowy. Chłopiec stał w ogrodzie i płakał. Gospodyni przyprowadziła go do chaty.)
Okazało się, że był w domu, ale nikogo tam nie zastał. Nocował w ruinach swojej chaty. Wrócił,
ponieważ nie wiedział, co ma ze sobą począć. Nie miał już na świecie nikogo, oprócz tej
kobiety. Kobieta dała mu fasoli. Chłopiec jadł i płakał...
Dziewczyny-żołnierze wchodzą do chaty:
- Co za cuda! Dzieci!
Ranny w rękę skrzywił się raptem podczas rozmowy:
- O, psiakrew! Głupstwo, zaraz przejdzie!
I ukołysawszy ból, jak dziecko, przyłączył się znów do rozmowy.
Rankiem spadł śnieg i świat się zmienił.
Pluton ma swojego bajarza. Gotów jest choćby do rana opowiadać najrozmaitsze historie.
Nie znam wesołych pieśni. Nawet najweselsza pieśń zawsze sprowadza smutek.
Podróż ze stanicy Miekieńskiej do Iszczerskiej. Jechałem ciężarówką wiozącą dwie wielkie
beczki z benzyną. Cały się wybrudziłem, zmordowałem, straciłem zupełnie humor. Przyszedł mi
na pamięć „Rok 93” Wiktora Hugo, a zwłaszcza opis burzy na morzu, kiedy armaty zerwały się
z łańcuchów i miażdżąc ludzi szalały na pokładzie niczym rozwścieczone drapieżne zwierzęta.
Beczki z benzyną podskakiwały, toczyły się, a na ostrych zakrętach wpadały wprost na mnie.
Przez całą drogę musiałem tańczyć, lawirując między nimi. Warkot motoru zagłuszał moje
krzyki, szofer pędził jak wariat nie zwracając uwagi na zakręty i rowy przydrożne...
Okazało się potem, że był pijany.
Do dowódcy przyszła jego żona. Uciekła z miasta zajętego przez Niemców i odnalazła męża.
Niemal równocześnie nadszedł rozkaz natarcia, które miał rozpocząć właśnie jego pułk. Mąż
poszedł do ataku i zginął. Żona odeszła bez męża.
Pracownicy wojny. Drodzy, kochani! Wpadają nieoczekiwanie o północy - uzbrojeni, ogorzali, z
posiniałymi z zimna rękami, spokojni, skromni ludzie. Postoją pół godziny i wychodzą. Tej nocy
mają jeszcze dwadzieścia kilometrów drogi przed sobą. Wychodzą i w chacie robi się pusto,
wszystkich ogarnia jakiś smutek i żal. Oto bohaterowie, oto ci, na czyich barkach spoczywa
cały ciężar!
Kobieta z dzieckiem porzuca dobytek i ucieka z miasta.
W wagonie spotyka młodego lejtenanta. Garnie się do niego. Potem oddaje mu się... Wszystko
odbywa się w zdumiewająco prosty sposób. To charakterystyczne dla epok wielkich
wstrząsów.
Plakat w łaźni: „Tęp wszy jak faszyzm, a faszyzm jak wszy!”
Ranny prosi pielęgniarkę, żeby go pocałowała przed śmiercią i umiera z uśmiechem.
Zawija śledzia w gazetę, ale przedtem wycina z gazety wiersze i starannie chowa je do
kieszeni. Azerbejdżanin.
Dziewczyna umalowała sobie usta przed natarciem. Chciała być ładna nawet przed śmiercią.
Zarówno w sztuce jak i w polityce istnieje ta „odrobinka”, o której mówił Tołstoj, która dzieli
prawdziwy talent od przeciętności.
„Odrobinka” cierpliwości ponad zwykłą cierpliwość, „odrobinka” stanowczości ponad zwykłą
stanowczość, „odrobinka” woli ponad wolę, „odrobinka” przebiegłości ponad przebiegłość itd.
Wchodzę do siódmego oddziału. Odbywa się tam właśnie przesłuchanie jeńca. Niemiec nie
potrafi skręcić papierosa. (Zapamiętać kolor jego oczu - jasne jak u małego dziecka.)
- W Niemczech ludziom powodzi się lepiej. Sam widziałem - jecie czarny chleb z zakalcem... Z
Hitlera ludzie są zadowoleni, z wojny - nie.
- Przecież Hitler i wojna to jedno i to samo?
- No tak, ale Hitler walczy, żeby ludzie mieli chleb...
Po przesłuchaniu. Na ulicy stoi razem z Griszanką blady młodzieniec z zawiniątkiem pod
pachą. Jest ranny w nogę, kuleje. Pięknie zbudowany. Pod pachą trzyma chleb, który dostał od
tłumacza.
Pije bez przerwy wodę - karmiono go śledziami. W piecyku ogień buszuje jak w piekarni i
chociaż jest dzień (mglisty, co prawda), rzuca blaski na ludzkie twarze i ubrania.
- Czy można pisać listy do żon? (!)
Trzydziestoośmioletni mężczyzna. Jeszcze nieżonaty. Wielki nochal i głupkowata mina
ciamajdy.
Czwarty jeniec o drobnych, zaczynających się psuć zębach. Opowiada, jak ich dowódca kazał
sobie czyścić buty, jak się znęcał nad żołnierzami, a potem pierwszy uciekł zostawiając ich na
pastwę losu. W trakcie opowiadania wstaje i żywo gestykulując naśladuje i przedrzeźnia
swojego oficera.
- Ale się szkop rozbrykał! - śmieją się żołnierze.
Ci Niemcy mają ruchy rąk ociężałe, ale świadczące o sile woli. To ciekawe.
Przesłuchanie odbywa się w niemieckim schronie. Obok, na pryczach, przyciskając do piersi
karabiny, śpią zmęczeni żołnierze. Na ścianach wiszą peemy. Jeden z żołnierzy mamrocze
przez sen: - „Nastasja!”. Wchodzi szofer w kożuchu i wielkich rękawicach:
- No, jak tam?
Jeniec prosi o grzebień. Czesze się, potem czyści i przedmuchuje grzebień, i zwraca go
właścicielowi.
Nad głową migoce latarnia „Nietoperz”. Na ścianie wisi ręcznik. Kawałek cukru na stole, kubek,
konserwy, chleb, menażka, tytoń. Czapka-uszanka. Świeca.
- Verstehen Sie, ja?
Wielki nieszczęsny naród.
Ciemnozielony płaszcz z niedużymi, matowymi guzikami aluminiowymi.
- Uzupełnienia nie przychodzą. Rosjanie mają nieprzebrane rezerwy. Nie zobaczymy
zwycięstwa - tak mówią żołnierze.
Jeniec - tępy bałwan. Jest mu dobrze. I to, że wojna - dobrze, i karmią - dobrze, i że trafił do
niewoli - dobrze.
Idą z jeńcami nie pilnując ich specjalnie.
- Nigdzie nie uciekną. Nie ma dokąd. Raz się zdarzyło, że przyleciał ich samolot. Wszyscy dali
nogę. Potem wrócili, ustawili się czwórkami i poszli dalej.
Wszyscy mówią to samo:
- Do domu! Skończyć tę wojnę! Zurück!
Rozmawiają bardzo chętnie. Patrzą w oczy albo na papier, trzymając rękę na stole, na swojej
furażerce.
- Cieszę się, że trafiłem do niewoli. Już nie mogliśmy wytrzymać rosyjskich bomb, ataków i
„katiusz”. Tylko się powiesić. (Pokazuje ręką na szyję.)
Mozdok wzięty. Czuję się jak przed śmiertelną operacją. Zbliżamy się do Piatigorska. Co to
jest? Początek końca Hitlera czy jakiś nowy manewr?
Śladami wojny
-
Traktory ciągną działo...
-
Dywizjon „katiusz”...
-
Pole martwych (bezruch, bezwład).
-
Linia kolejowa wysadzana w powietrze co pięćdziesiąt metrów.
-
Zdobyczne beczki.
-
Rusznice przeciwpancerne, baterie, spalone samochody...
-
„Na świecie szaleje bestia. Jest to bestia bezlitosna...”
-
Cerkiew w Mozdoku.
-
Błoto, błoto... Wszystko tonie w błocie i we krwi...
-
Już odbudowują most. (Przed nami jechała cię-żarówka, która wiozła olbrzymią rurę i
tamowała ruch.)
-
Niemieckie czasopisma.
-
Pieśni. Nie goleni, czarni żołnierze...
-
Już można wysyłać listy do Piatigorska!
Kiedy major Michiejew, zawinąwszy rękawy, zaczął reperować chłodnicę dodge'a, weszły
niespodziewanie dziewczyny - rumiane, w waciakach, w podartych butach, bez rękawic, ze
zsiniałymi rękami. Widać było jednak, że humor im dopisuje.
- O, jakie śliczne dziewczyny, jedna w drugą!
Dziewczyny zarumieniły się.
Kiedyś postawimy wam pomnik. Postawimy go na skrzyżowaniu dróg - będzie przedstawiał
zwykłą dziewczynę w żołnierskiej kurcie, rumianą i pełną animuszu, z łopatą albo z
chorągiewką w ręku... I bez łzy w oku.
(A może to właśnie jest bohaterstwo, romantyczne wielkie czyny, ten niebywały przełom, o
którym później wypisują całe tomy historycy? Kto wie?!)
Zburzony przystanek Naurskaja. W ruinach stoi rozpalony piec, przy którym siedzi samotny
dziadek i je chleb popijając mlekiem. Jedzenie przyniosła mu jego staruszka. Po zakończeniu
posiłku dziadek wkłada czapkę-uszankę, bierze chorągiewki sygnalizacyjne i odchodzi.
Niemieckie ustępy zrobione z kabiny ciężarówki. Na górze napis: „Cywilom wstęp wzbroniony”.
Tak. Troszkę mnie przyhamowało! Szkoda, że człowiek nie ma części zamiennych. Przydałoby
mi się nowe oko. A jeżeli chodzi o resztę - można wytrzymać.
9.I.1943 r. Oto Ordżonikidze! Mroźnym słonecznym porankiem pędzimy szosą do miasta.
Majestatu i piękna tych gór nie da się wyrazić słowami... Witaj, dobry i piękny Kaukazie!
Czy słyszeliście, jak rozpaczają w milczeniu sieroce ociemniałe ruiny? Czy słyszeliście jęk
brzmiący jak zapomnienie, który wydają wypalone kominy i ściany?
Dziecko urodziło się tego samego dnia, kiedy Niemcy odeszli. Matka dała dziecku imię
żołnierza, który pierwszy wszedł do chaty, żeby się napić wody...
Saperzy budowali most. Po pas w lodowatej wodzie. Ostrzelali ich nieprzyjacielscy fizylierzy.
Saperzy przerwali pracę, złapali za peemy i ruszyli do walki. Rozproszyli niemiecki oddział i
natychmiast powrócili do budowy mostu. Trzeba było się śpieszyć...
NOT AT NIK ÓSMY
(BRULIONY, NOT AT KI NA KOLANIE)
Marzec 1943 roku
Uwagę naszą przykuło mnóstwo rozsypanych na drodze książek. Działo się to przy wyjeździe
z miasta, na spadzistym odcinku szosy. Lepkie jesienne błoto leżało grubą warstwą.
Zaciekawieni zsiedliśmy z motocykla. Okazało się, że były to nasze niesłychanie cenne zbiory
biblioteczne, poświęcone kulturze i historii Kaukazu, którymi Niemcy opuszczając miasto
mościli drogę, żeby koła samochodów nie obracały się w miejscu.
W piatigorskim gestapo był samochód zwany „piekarnią”. Pakowano do niego skazanych na
śmierć i, zamknąwszy hermetycznie drzwi, odwożono do miejscowości, w której oczekiwały już
wykopane doły. Ludzie dusili się w spalinach, na miejscu wyładowywano same trupy.
Chłopczyk z kikutem ręki harcuje w szpitalu wśród rannych żołnierzy.
- Czyj jesteś?
- Wspólny.
Żołnierz-zwiadowca Szejchow, Lezgińczyk, w samotności pisze list do żony, głowiąc się
straszliwie nad każ-dym zdaniem. Okazuje się, że starą się wymyślić dla swojej żony nowe
pieszczotliwe słowa i nazwy, ponieważ jedyną rzeczą, którą może jej przesłać w podarunku z
tego ponurego, cmentarnego pustkowia, jest pieszczota.
„Duszo moja, światło moje, łzo serdeczna!”
W ziemiance śpi marynarz. Pijany... Wybuch - pocisk trafia w ziemiankę, zabija dwóch ludzi.
Ogromna bryła ziemi spada marynarzowi na nogi i zasypuje go. Marynarz śpi w dalszym ciągu.
Ktoś wychodząc z ziemianki nadeptuje mu na nogę. Marynarz budzi się i mamroce pod nosem:
- Boże drogi, co za ludzie - to wchodzą, to wychodzą! - i znowu zasypia.
Gazetę „Panzer, voran!” nazywają teraz „Panzer, zurück!”
Pełznę jak jaszczurka. (Horyzont jaszczurki.) Nie widzę nic, oprócz nóg i tyłka żołnierza, który
pełznie przede mną. Wstać nie można, bo strzelają.
Pogrzeb ofiar gestapo w Piatigorsku. Przenikliwy wiatr, mróz, mgła. Zza zakrętu w dole
wypływają i zaczynają posuwać się ku górze niesione na ramionach ludzkich trumny - trumna
za trumną, dziesiątki trumien. Trumny wpływają na plac wszystkimi ulicami, że wszystkich
stron. Majestatyczny, płynny ruch trumien na powierzchni czarnego ludzkiego potoku.
Wznoszą się coraz wyżej, by wreszcie znaleźć się na placu... Dziecięce trumienki ludzie niosą
na rękach... Jedna, druga, piąta... Co się dzieje? Czyżby ten pochód nie miał końca?
- Waniusza, dziecinko kochana - rozpacza stara zgarbiona kobieta idąc za trumną. - Za co cię
taka śmierć spotkała?! Oj, ludzie kochani!
Sztandary, sztandary, sztandary...
Zielone wieńce z gałęzi świerkowych nabierają dziwnej barwy na tle siwej śnieżycy. Czerwone
trumny... Wstęgi z napisami na wieńcach... Jakiś staruszek idzie i wciąż powtarza te same
słowa: „Drodzy towarzysze, drodzy towarzysze!” Chłopczyk idzie i płacze; łzy zamarzają mu
na policzkach.
Dźwięki marsza pogrzebowego.
Co to jest?
Czas dotyka mnie swoim zimnym skrzydłem. Serce moje zastyga.
To życie!
W pustym, spalonym mieście hula wiatr, uderzając z hukiem o płaty blachy zwisające jak
łachmany ze ścian domów. Noc.
Traktor ciągnie zestrzelony samolot jak mrówka martwą ważkę.
Jechali Kozacy przez spaloną krainę, jechali opustoszałymi bezludnymi drogami, wchodzili do
rozwalonych chałup, patrzyli na trupy żon. Jechali przez spustoszoną ziemię turecką i serce im
się ściskało. „Konie, druhowie skrzydlaci, powiedzcie, kto doprowadził nasz kraj do ruiny?”
Maleńkie sieroty błąkały się po stepie; starcy, którzy od lat nie złazili z pieca, pełzali po omacku
po podwórzach; w rozbitym oknie strzaskanej ściany falowała biała firanka, w ocalałym kącie
spalonej chaty wisiała pusta kołyska...
Jechali Kozacy w ciężkiej zadumie. Pobrzękiwały strzemiona...
Strasznie trudno pogodzić się z myślą, że cały dworzec jest zrujnowany i że w mroźną noc
człowiek nie ma gdzie się schronić. Tu stał bufet, a tam kiosk z gazetami.
Gdzie? Wszystko stoi otworem. Zaglądam z zewnątrz przez okno do pokoju, gdzie dawniej był
zakład fryzjerski. Niebieskawy półmrok. Chcę instynktownie wejść do fryzjera - tam zawsze jest
tak przytulnie. I raptem widzę gwiaździste niebo w poświacie księżycowej. Przecież nie ma
dachu, a mnie się zdawało, że tam się pali elektryczność.
Czyżbym naprawdę nie znalazł schronienia? Będę krzyczał... Daremnie! Można krzyczeć i
walić głową w ścianę. Trzeba nocować na mrozie.
Serce niezmiernie czujnie reaguje na huk nadlatującego samolotu - jak słonecznik na słońce.
Na zbombardowanej i zniszczonej stacji stoją i poniewierają się cysterny - wzdłuż i w poprzek
szyn, w rowach, jedna na drugiej, kołami do góry. Wyglądają jak pasące się stado hipopotamów.
Przejeżdżamy Kubań. Kozacy zasępili się. Wczesna wiosna. Słoneczny dzień, zimny wiatr...
Kilkadziesiąt lokomotyw, kulawych i pordzewiałych, ruszyło bezładną gromadą w kierunku
pobliskiego chutoru. Nie dotarły tam jednak, ugrzęzły w polu, porosły trawą.
Niemcy w butach filcowych wychodzą na dwór i opalają się na listopadowym słoneczku.
- Kaukaz!
Wszedłem do cerkwi, stanąłem z boku i spojrzałem na siebie z dystansu. Żołnierz frontowy, z
plecakiem na ramionach, stoi ponury za modlącymi się staruchami i ciarki mu chodzą po
grzbiecie, kiedy chór zaintonuje: „Hospodi, pomiłuj!”
Niemcy mieli specjalnie tresowane owczarki, które na słowo „partyzant” rzucały się na ludzi i
rozszarpywały ich.
Pozostanę do końca szeregowym. Ze względów zasadniczych. Chociaż, prawdę mówiąc,
bardzo trudne to zadanie. Potworna profesja.
NOT AT NIK DZIEWIĄT Y
- Niech pan zwróci uwagę - to przypuszczalnie była fabryka. Można łatwo poznać po
charakterystycznych czerwonawych słojach cegły. A tu chyba był most. Widzi pan te żelazne
rury, a tam zachował się nawet kawałek poręczy. A to? Co to mogło być dawniej? Pomnik czy
po prostu schody? Przypuszczalnie był tu jednak park - widzi pan te pnie i korzenie? A może
skład drzewa?
Takie zagadki archeologiczne będziemy musieli rozwiązywać po tej wojnie przywracając
dawny wygląd naszym licznym miastom i wsiom. Albowiem tysiąclecia są niczym w porównaniu
z siłą burzącą współczesnych środków walki. Zmieniają one nie tylko wygląd miast, lecz także
krajobraz, a nawet klimat. Wzgórza przesuwają się, rzeki zmieniają łożyska, jeziora wysychają,
lasy giną w ogniu...
W starożytnym Rzymie był zwyczaj, że w kulminacyjnym punkcie uczty wnoszono mumię, aby
ludzie pamiętali o śmierci. Warto by po tej wojnie nakazać ludzkości, aby podczas
najhuczniejszych uroczystości wnoszono portret Hitlera - żeby ludzie zamyślili się i wszystko
sobie przypomnieli, żeby wyciągnęli wnioski z naszych doświadczeń...
Ludzkość ma strasznie krótką pamięć. Na swoje nieszczęście - wszystko zapomina i wybacza.
Strzelec karabinu maszynowego wskoczył do lodowato zimnej wody. Woda nie osłabia gorącej
woli człowieka, lecz hartuje ją jak stal.
Czy wiecie, jak się hartuje stal?
Mały trzyletni chłopczyk. Ojciec na froncie. Za każdym razem, kiedy listonosz przynosi list od
ojca, pada słowo „Tato”. Syn chodzi z listem i powtarza: „Tato”. Myśli, że list i ojciec to to samo.
Serce - jak zeschnięty jesienny liść na gałązce, który oderwał się i zawisnął na pajęczynce -
spadnie na ziemię za najlżejszym podmuchem...
Miała zranioną nogę, ale schowała się w leju od pocisku i dalej zakładała opatrunek rannemu
żołnierzowi. Odłamek zranił ją po raz drugi w obie nogi. Wtedy, leżąc, podniosła do góry
skrwawiony bandaż i zaczęła krzyczeć:
- Ranni, pełznijcie do mnie! Ja nie mogę się ruszać!
Męczarnie żołnierza-górala, który nie umie pisać po rosyjsku. Wojna rozłączyła go z rodziną i
już przeszło rok nie dostaje listów.
- Oj, pomóżcie, oj, ugaście nareszcie ten pożar! - woła stara kobieta do żołnierzy.
Ale co gasić? Obejście spłonęło, zostały tylko dymiące głownie, mimo to kobieta nie przestaje
błagać żołnierzy, żeby pomogli jej uratować chatę...
Krowa-rekordzistka, zwana w kołchozie „cysterną mleczną”, została zarżnięta przez Niemców
na obiad dla kompanii. Dojarka płacze zasłaniając oczy ręką.
Były szlachcic, siedemdziesięcioletni naczelnik policji Baranowski, ożenił się z młodą kobietą i
postanowił zacząć życie od początku. Kiedy nasi aresztowali go, szedł i oglądał się ze
zdziwieniem na wszystkie strony:
- Czy te czerwone diabły naprawdę nas zwyciężyły? Boże, ty widzisz i nie grzmisz?!
Dwaj przyjaciele - obaj górale - walczyli na Dalekiej Północy, w lasach karelskich. Podczas
zwiadu jeden z nich został zabity. Jego towarzysz nie chcąc porzucać trupa przyjaciela,
przywiązał go do pasa. Najpierw nacierał, potem wycofywał się, pełznąc i ostrzeliwując się.
Przez cały czas taszczył zabitego, dopóki go nie przyciągnął do naszych okopów. Tu
pogrzebał zwłoki i dopiero wówczas, z zaczerwienionymi, ale suchymi oczami, położył się, żeby
odpocząć.
Spalone i wysadzone w powietrze zakłady odzieżowe. Śnieg. Gdzieniegdzie w ruinach sterczą
zardzewiałe szkielety maszyn do szycia jak głowy drewnianych koników.
Wąsaty góral ranny odłamkami w głowę i w twarz. Spod bandaży wystają mu tylko wąsy.
Podczas natarcia, które wspierał oddział czołgów kapitana gwardii Siemiennoja, wszyscy
oficerowie zostali zabici lub ranni. Natarcie załamało się. Wtedy Siemiennoj sam poprowadził
piechotę do ataku, ale został śmiertelnie ranny. Widząc, że chcą go zanieść na noszach do
lazaretu, zebrał wszystkie siły („A” co będzie z natarciem? Bez dowódcy nie dadzą rady!”) i
rozkazał, aby niesiono go na czele oddziału. Rozkaz został wykonany; Siemiennoj umarł,
żołnierze nieśli trupa, ale z martwym dowódcą na czele piechota poderwała się do natarcia i w
końcu zwyciężyła...
„Było nas dziewiętnastu, najstarszy miał osiemnaście lat. Zaraz nas wyprowadzą na śmierć.
Pomścijcie nas”. (Napis na ścianie.)
Śpi dowódca ze słuchawką telefoniczną w ręku, śpi żołnierz z kęsem chleba w ustach, śpi
saper na mrozie w leju po pocisku lub oparty o węgieł chaty, śpi pisarz i tylko jego fajka, której
nie zdążył wypalić, jeszcze dymi na stole. Ludzie kompletnie opadli z sił po trzydniowych,
pełnych napięcia, pomyślnie zakończonych walkach... Wystarczy jednak, by padło słowo
„Naprzód!”, żeby wszyscy ożyli, zerwali się, żeby cała machina znowu ruszyła jak po włączeniu
prądu.
Tymczasem walka trwa nadal, walą działa, jazgoczą kaemy, a ci śpią.
Artylerzysta ostrzeliwuje rodzinną stanicę. Tam znajduje się jego matka.
- Niech się chowa. Do Niemców strzelam, nie do niej.
Przedziwna droga przez pola ryżowe. Wiatr szumi jak przypływ morski. O, stepy! O, kubański
smutku serdeczny!
W wyzwolonej stanicy. Niemcy rozstrzelali przed odwrotem syna żołnierza, mieszkańca tej
stanicy. Żołnierz podnosi trupa swojego syna, pokazuje mu dziesiątki zabitych Niemców i ich
płonące samochody i krzyczy:
- Patrz, mój synu! Widzisz, leżą tam, zabici. Zwyciężyliśmy. Patrz!
Ogromne pole, całe przeorane kołami samochodów i gąsienicami czołgów. Kiedy Niemcy cofali
się, błoto jeszcze nie wyschło, dlatego ugrzęzło tu tak wiele maszyn. Teraz oddziały zbierające
zdobycz wojenną segregują i układają w stosy cały ten pordzewiały złom W jednym miejscu
zwalono potrzaskane i spalone silniki, w niektórych kręcą się na wietrze wentylatory Doprawdy
niezwykły widok - kupa martwych, strzaskanych i pordzewiałych części maszyn, a na tym
cmentarzysku tu i ówdzie popiskują wesoło wentylatory kręcąc się na wietrze jak dziecinne
wiatraczki.
Niemal na każdym podwórzu gdzieś koło chlewu stoi hełm napełniony brudną wodą. Kury piją
wodę z hełmu.
Cała rodzina, cały dobytek i sprzęt gospodarski mieszczą się w chacie, w małej izdebce. W
kącie - krowa z cielakiem, przy piecu - brudne, rozczochrane dzieci, w rodzicielskim
przyodziewku, ale na bosaka, pośrodku chaty - żarna, tuż obok - worki, pościel, kotka chora na
świerzb, wiadro i ustawione rzędem gliniane naczynia.
Czarne połyskujące nadwozia samochodów osobowych, poniewierających się na polu,
przypominają pancerze żuków, które nieraz można znaleźć w polu lub w ogrodzie, wiele
miesięcy po śmierci owada.
Wypolerowane boki pocisków błyszczą jak lustro w zeschłym błocie. Tyle ich tu leży! Jeżdżą
po nich samochody, stąpają konie. Bajoro jest tak głębokie, że utonęła w nim jakaś chuderlawa
szkapina, z morza błota sterczą tylko kościste kopyta z podkowami.
Dziwaczne ruiny ogromnej cerkwi. Dookoła spalona stanica, nagie drzewa, pustkowie. Ocalał
odsłonięty fragment kopuły z freskiem - jakiś brodaty apostoł wyciąga rękę do Chrystusa.
Wydaje się, że błaga go, by zstąpił na ziemię. Na tle doszczętnie zniszczonej, spalonej stanicy,
na tle niewiarygodnej wojennej pustyni te ulatujące w niebiosa anioły i brodaci starcy z rękami
wzniesionymi do modlitwy, ogromni, odziani w cudzoziemskie szaty, nabierają specjalnego
znaczenia. Wydaje się, że błagają Boga: „Spójrz, Panie, co dzieje się na ziemi! Powstrzymaj ich,
Panie, i pokaraj!”
Saper z narażeniem życia wysadził most w powietrze. (Liczne próby na początku były
bezskuteczne, wreszcie wysadził most, ale przy tym sam został ciężko ranny.)
Po trzech miesiącach, kiedy Niemcy rozpoczęli odwrót, kompania, w której znajdował się ów
saper, otrzymała rozkaz natychmiastowej odbudowy mostu.
- Raz tak, raz na odwrót - wszystko przez tę wojnę!
Po huraganowym ogniu - cisza, a w ciszy - szept:
- Wyłaźcie, ścierwa!
Oniemiali ze strachu Niemcy podnieśli ręce do góry.
Byliśmy w zarządzie do spraw polityczno-wychowawczych. Powiedziano nam, że należy się
udać do zarządu administracyjno-gospodarczego. W zarządzie gospodarczym okazaliśmy
nasze rozkazy wyjazdu, z których wynikało, że zostaliśmy skierowani właśnie do tego
oddziału. To nie wystarczyło. Okazało się, że trzeba mieć specjalne pismo zarządu
politycznego w sprawie zakwaterowania i wyżywienia. Poszliśmy z powrotem do zarządu
politycznego. Zarząd polityczny wystosował odpowiednie pismo, należało go jednak opatrzyć
okrągłą pieczęcią. Udaliśmy się na poszukiwanie naczelnika zarządu politycznego, znaleźliśmy
go wreszcie i po postawieniu pieczęci poszliśmy znowu do zarządu gospodarczego. Tam
zażądano od nas dodatkowo skierowania z poświadczoną adnotacją w sprawie terminu
naszego pobytu. Jeszcze raz do zarządu gospodarczego. Oddaliśmy rozkazy wyjazdu i
skierowania. Dostaliśmy talony. Potem poszliśmy do stołówki i wymieniliśmy w bufecie nasze
talony na inne, czerwone. Teraz, zmordowani do ostatka, siedzimy przy stole i czekamy na
kelnerkę, która może nareszcie da nam obiad.
O, biurokracjo!
Przyleciały szpaki i nie znalazły stanicy. Siedziały na ocalałych drzewach i ruinach; śpiewały
swoją naiwną piosenkę naśladując gwizd kul i terkotanie dalekiego karabinu maszynowego.
Skarżyły się jak gdyby i tłumaczyły, dlaczego nie ma stanicy:
- Ziw-ziw! Trak-trak!
Widzicie, to wojna.
- Pędzę motocyklem. Na drodze tyle kurzu, że koło zanurza się i przecina go jak wodę. Kurz
ustępuje i rozchodzi się falami po obu stronach. Pędzę pochłonięty jazdą. Raptem widzę - jadą
dwaj motocykliści. Nasi? Nie - w zielonych płaszczach, Niemcy. A ja jestem w kombinezonie.
Kombinezon, na szczęście, zakurzony. Zdążyłem tylko zerwać z głowy furażerkę. Niemcy z
daleka wzięli mnie pewnie za swojego. Jeden macha do mnie ręką, ale raptem łapie za pistolet
- zauważył chyba moje naszywki na kołnierzu. Pędzę prosto na niego - bach! Leży. Wpadam z
impetu na drugiego, przelatuję mu przez głowę i tak się rąbię piersią o ziemię, że aż mi z nosa
pociekło. A tu taki kurz, że nic nie widać. Patrzę, jeden Niemiec chce wstać, ale nie może.
Wstaje i zaraz: przewraca się - pewnie mu nogę strzaskałem motocyklem. Strzelam w chmurę
kurzu... Wtedy podjechał nasz samochód. Z dowódcą dywizji i naczelnikiem kontrwywiadu.
(Jechałem na przedzie jako zwiadowca.) Widzą, że mało brakuje, abym zaczął strzelać do
swoich - taki jestem roztrzęsiony...
Dostałem za to order Gwiazdy.
W kieszeni zabitego Sybiraka podczas poszukiwań znaku tożsamości znaleziono list:
„Żoneczko moja, Anno Dmitrijewna, i wy, dziatki kochane! Dostaliśmy rozkaz, idziemy do
natarcia i czuję, że mnie zabiją. Kto wam powtórzy moje myśli o was? O tobie, Anno
Dmitrijewna, i o naszych kochanych dziatkach, Nadi, Koli i Wolodi? Kto wam powtórzy? Niech
wiatr, co stąd wieje, doniesie je do was. Niechaj kłos do kłosa się pochyli, niechaj trawka trawce
szepnie, co myślę o was, najdrożsi...”
„Dowódca dywizji zaproponował mi, żebym zanocował u niego w Rostowie. Do Rostowa było
chyba z siedem kilometrów. W mieście prowadziła mu dom gospodyni, urocza i zacna osoba.
Nieraz opowiadał o niej na froncie. Usiedliśmy do kolacji.
- Jakoś tu brak symetrii w naszym towarzystwie. Może zaprosimy Katarzynę Andriejewnę? -
powiedziała gospodyni spoglądając pytająco na dowódcę.
Dowódca kiwnął głową z aprobatą.
- Za chwilę ujrzy pan piękną kobietę!...
Gospodyni przyprowadziła naprawdę ładną i miłą młodą kobietę, która oczarowała mnie
całkowicie. Przed jej przyjściem byłem w świetnym nastroju, sypałem żartami jak z rękawa, a
kiedy się zjawiła, straciłem zupełnie kontenans - tak wstrząsające wrażenie wywarła na mnie
jej uroda. Dowódca, rzecz jasna, skorzystał z okazji, żeby zażartować ze mnie:
- Widzę, młodzieńcze, że zatkało pana na widok Katarzyny Andriejewny.
Ale - do rzeczy. Po kolacji odprowadziłem Katarzynę Andriejewnę do jej mieszkania, które
znajdowało się o piętro wyżej.
Przez cały dzień następny nie mogłem się wyzwolić spod jej uroku. I tak się zdarzyło, że
dowódca, jakby czytając w moich myślach, zaproponował mi w ostatniej chwili przed
pożegnaniem:
- A może i dzisiaj zanocuje pan u mnie. Przecież nie ma pan tu żadnej kwatery.
Z radością przyjąłem zaproszenie. Znowu nadszedł wieczór. Tym razem zdobyłem się na
więcej odwagi. Krótko mówiąc, byłem już zakochany w Katarzynie bez pamięci. Udało mi się
spotkać z nią sam na sam. I oto pewnego razu nadszedł piękny dzień, a po nim jeszcze
piękniejsza noc. Będę o niej pamiętał przez całe życie. Potem wyjechałem na front. Nie było
mnie cały miesiąc, ale ani na chwilę nie mogłem zapomnieć o Katarzynie. Myślałem o niej całymi
nocami, a jej urocza twarzyczka stała mi wciąż przed oczyma. Wreszcie po tysiącach starań i
wybiegów wydębiłem rozkaz wyjazdu i przyleciałem do Rostowa. Tam od razu pobiegłem do
łaźni, do fryzjera i do czyścibuta.
Wziąłem przygotowane dla niej prezenty (wszystko ze szczerego serca, bez cienia
trywialnych myśli) i z zawiniątkiem pod pachą zacząłem powoli wchodzić na górę po schodach.
Przed drzwiami przystanąłem na chwilę, żeby nie było widać, jaki jestem zdenerwowany i
zdyszany. Wreszcie zapukałem do drzwi. Cisza. Zapukałem jeszcze raz. Cisza. Zapukałem
mocniej. Było to w dzień. Wreszcie usłyszałem kroki i w drzwiach ukazała się Katarzyna, w
szalu zarzuconym na ramiona, piękna jak w bajce, ale jakaś chłodna i zagadkowa. Zamarłem w
miejscu. Pauza.
- No, czemu pan stoi? Proszę, niech pan wejdzie, jeżeli ma pan ochotę.
Co zrobić z zawiniątkiem? Co zrobić z sobą? Pożegnać się i odejść byłoby jakoś głupio.
Wszedłem do ciemnego przedpokoju i rzuciłem w kąt zawiniątko. Usiadłem na kanapie.
Katarzyna zaczęła się bawić frędzlami obrusa, potem parę razy przestawiła z miejsca na
miejsce karafkę.
- Jak się pani miewa?
- Jak pan widzi.
Wziąłem ją za rękę. Była zimna jak lód. Katarzyna nie cofnęła swojej ręki. Usiadła bez większej
ochoty koło mnie. Piękna jak marzenie. Byliśmy sami w pokoju. Zacząłem ją całować. Raptem
spostrzegłem, że jej ciało osuwa się bezwładnie w moich objęciach. Przestraszyłem się. Co
robić? Zaniosłem ją na łóżko. Złapałem najpierw karafkę z wodą, ale potem zobaczyłem, że
Katarzyna ma dreszcze. Postanowiłem przykryć ją kocem, żeby się rozgrzała. Kiedy niosłem ją
na łóżko, zauważyłem, że nie ma już cudownego dywanu, który dawniej tam wisiał.
Po jakimś czasie Katarzyna ocknęła się i otworzyła oczy. Znowu pocałowałem ją w usta. Był to
długi pocałunek. Oczy zaszły mi łzami ze wzruszenia, a serce wprost rozsadzała miłość,
młodość i tęsknota.
Katarzyna nie odwzajemniła mi się równie gorącym uściskiem.
- Arkadiuszu, jak panu nie wstyd całować głodną kobietę...
- O, Boże! - zdjęło mnie przerażenie. Przecież tyle razy chciałem przynieść trochę żywności,
ale bałem się ją obrazić.
Pobiegłem pędem do miasta, odszukałem przyjaciół (Katarzyna za nic na świecie nie wzięłaby
ode mnie pieniędzy). Zdobyłem cukier, mąkę i kaszę i posłałem jej to wszystko przez kolegę.
Potem nieraz bywałem u niej, ale ani razu - daję słowo - nie zostałem na noc. Nie mogłem!
Zdawało mi się, że Katarzyna pomyśli sobie, że oddaje mi się za jedzenie. A mnie by się też
zdawało, że kupiłem ją za żywność...”
Wieje tak porywisty wiatr, że można się niemal położyć w powietrzu. Wiatr nie pozwala upaść.
Wchodzę do chaty. Błagam gospodynię, żeby mi sprzedała mleka, choćby po sto rubli za
szklankę. Potem piję mleko siedząc przy stole, a w kącie bawią się dzieci, dwie małe, kilkuletnie
dziewczynki.
- Och-och, czworo dzieci pochowałam...
- Najlepsze dziecko umarło...
- Boże kochany, jakie to życie ciężkie!
Tak rozmawiają bawiące się dzieci, a matka pochylona nad balią koło piecyka nie zwraca na
nic uwagi.
Wróbel na gałązce. Taki miły, potulny i sympatyczny. Słońce przypieka. Wysoko w górze
zatacza kola pięć messerschmidtów. Bez przerwy słychać strzały karabinowe i serie z
kaemów. O dwa kilometry stąd przebiega linia frontu. A messerschmidty błyskają skrzydłami
zmieniając szyk bojowy i huczą w granatowym niebie.
Jak okiem sięgnąć stoją spalone kopy ryżu. Zajeżdżone, zmordowane klacze taborowe
wtykają w nie pyski i jedzą ryż. Ryż i tylko ryż! Ile go leży na drogach i trzęsawiskach. Wożą go
wozami na paszę dla koni. Nad kanałami w oczeretach siedzą żołnierze, którzy pogubili swoje
oddziały. Młócą ryż w workach, gotują na miejscu kaszę ryżową, strzelając w wodę głuszą ryby
i palą olbrzymie połacie trzciny. Płomień jest ciemnoczerwony i połyskuje jak brokat.
Nocą szukamy ukrytej w lesie baterii. Drogę wskazują nam kawałki próchna świecącego w
ciemności ledwo dostrzegalnym białym światłem.
- Bo my jesteśmy z artylerii. Widzisz, jakie skręty palimy - grube jak armaty. Dziewczyny
kochamy z ogniem, mięso jemy na surowo.
Daleko na horyzoncie kubańskich stepów wschodzi krwawy księżyc. Prześwieca przez nagie
gałęzie drzew w ogrodzie. Bateria szykuje się do ostrzeliwania pozycji nieprzyjacielskich... Tej
nocy pułk forsuje rzekę Pritokę. Rakiety na horyzoncie...
NOT AT NIK DZIESIĄT Y
Kwiecień
Czy starczy mi sił, aby opisać wszystko, co dziś widziałem?
Rękawica, pełna krwi, w okopie.
Siedzący lejtenant: twarz i pierś we krwi.
Ranny, który otulił się płachtą namiotową.
- Jegor, gdzie jesteś?
- Tu, tu, przy tobie. (Chcesz wina? - Dawaj!)
Chłopiec. Chudy, biedactwo. Zabity.
W wodzie - karkiem do góry - kucharz.
Konie w błocie.
Mina. Wybuchła tuż przed nami.
Przeprawa na beczce...
Już nie mogłem wytrzymać.
Kobiety i dzieci, które rozmawiają na wpół po niemiecku:
- Powiadają: jak się zrobi ciepło, to my znowu „komm”. Ja na to: „nicht”, czemu teraz idziecie
„weg”? Przecie jest sucho!
Choćbyś nie wiem jak schował, zawsze znaleźli. Raz zakopaliśmy kartofle, usypaliśmy mogiłkę i
na wierzchu postawiliśmy krzyż. To on i tam polazł, ścierwo przeklęte!
Dzieci śpiewają głośno „Trzech czołgistów”.
- Oho, patrzcie, śpiewają! (Dziadek.)
Ludzie wkładali na siebie wszystko, co mieli, a Niemcy mówili, że witają ich odświętnie
wystrojone kobiety i dzieci.
Przybiegł rozpromieniony chłopczyk.
- Pewnie myśli, że to jego ojciec?
Chłopczyk stanął, ale nie spochmurniał. Stał i uśmiechał się.
Mówią bez przerwy, przerywając sobie nawzajem, zachłystują się słowami. Mówią z radości
najrozmaitsze głupstwa, wybuchają co chwila śmiechem.
- Oj, zwariowali do reszty z radości!
- Co za śmieciarze! W życiu takich nie widziałem! Nawet gwoździe pozabierali!
Kobieta stoi koło przeprawy i rozdaje żołnierzom kiszone jabłka.
- Żebyście przyszli wcześniej, mielibyście świeże, a teraz jedzcie kiszone.
- Nas też kisili - mówi żołnierz.
Smutny, łagodny kombajn stoi wśród usianego trupami stepu. Inne to żniwa, inne snopy! Inny
urodzaj, inne plony!
Ogromny lej w polu, pełen czystej wiosennej wody. Z wody sterczą nogi zabitego żołnierza,
obok pływa menażka. Odbijają się w niej wesołe białe obłoki. Nieco dalej, na łączce, kwitnie
spokojnie maleńka rodzinka przebiśniegów. Wiosna...
- Przeklinajcie po rosyjsku, kochani! Nie żałujcie sobie! Obrzydło już nam niemieckie
szczekanie. (Słysząc, jak żołnierze klną na przeprawie.)
Niemcy poprzebierali się w kobiece suknie i w prysiudach ruszyli ze wsi na naszą baterię.
Żołnierze myśleli z początku, że to baby, i tylko jeden zauważył, że idą jakoś nie po babsku i są
podejrzanie wysokiego wzrostu. Bateria dała salwę. „Baby” rozbiegły się zadzierając spódnice.
Okazało się, że baby były uzbrojone w peemy. Zjawił się skądś czołg i zaczęła się bitwa...
Myśliwce zostawiają po sobie białe smugi na czystym, mroźnym niebie. Jedna z nich, nieco
zakrzywiona, przypomina swastykę. Ludzie na rynku zadzierają głowy i patrzą. Niektórzy
szepczą przestraszeni: „Niemiec swój krzyż narysował!” Samoloty są nasze, ale ludzie po raz
pierwszy widzą te smugi i strach ich ogarnia...
Stała sobie góra porośnięta laskiem, zielona, wesoła, przyjemna dla oka. To było przed paru
miesiącami. Od tego czasu dwukrotnie toczyły się tam walki - najpierw myśmy odpierali ataki, a
potem Niemcy. Moździerze i działa ostrzeliwały górę, bombardowano ją kilkadziesiąt razy
dziennie. I góra dosłownie w naszych oczach zgrzybiała, wyłysiała, zniedołężniała. Teraz już nic
nie przypomina, że rósł tu kiedyś las, miękkie i sprężyste kształty zniknęły, drzewa strzaskane
pociskami. Góra zrobiła się koścista, ponura, nudna i już nie cieszy oka. Jej sąsiedztwo jest
uciążliwe, a gdy człowiek wejdzie na nią odczuwa w sercu pustkę i obojętność...
„Spróbuj przeżyć tyle, co ja” - zdaje się mówić jej głuche milczenie.
Przeżyłem, wiem...
Pisarz przypomina ptaka. Ptakowi lżej jest lecieć, kiedy wiatr dmie w pierś.
Kawaleria pławiła konie w rzece. Tysiące nagich jeźdźców siedziało oklep na koniach. Raptem
zjawili się Niemcy na motocyklach i zaczęli siec z kaemów ze wzgórza. Kawaleria rzuciła się w
popłochu do ucieczki. Przez step pędzili w szalonej panice nadzy bezbronni jeźdźcy. Jak
Indianie potrząsali rękami, padali, broczyli krwią, pędzili, przywierając do szyi konia... Jasno
świeciło słońce.
Zabity krasnoarmiejec w okopie. Zginął od kuli. Obok leży torba polowa, z której wypadły listy.
Jeden z listów - od córki: „Kochany Tatusiu, śniłeś mi się. Byłeś bardzo smutny i płakałeś.
Mamusia powiedziała, że to dobry sen. To znaczy, że ty wcale nie jesteś smutny”.
W górach, już po niemieckim odwrocie, kilku górali, idąc drogą, usłyszało przytłumione jęki. Jęki
dobiegały gdzieś z dołu, z zasypanej śniegiem pieczary. Górale przedostali się do pieczary i
oczom ich ukazał się straszliwy widok. W głębi leżał dogorywający człowiek - szkielet w
zielonym płaszczu wojskowym. Obok leżały ogryzione i na wpół zjedzone buty. Kiedy
spróbowano go podnieść, jego sine bose nogi uderzyły o przemarzłą skałę niczym drewniane
kłody. Człowiek ten w gruncie rzeczy już od dawna był martwy, tylko jakaś iskra życia tliła się
jeszcze w jego pustych oczach...
Płoną limany - morze trzcin. Nad pożarami jak zwęglone liście krążą czarne wrony i stada
mew... Płonie ziemia kubańska.
Noc. Nalot lotniczy na miasto. Salwy z pelotek, coraz potężniejsze wybuchy bomb. Człowiek
ma wrażenie, jakby się znajdował pod olbrzymim dzwonem. Ten diabelski dzwon wali na
trwogę z przerażającą siłą i łoskotem - aż do zawrotu głowy, do ataku torsji, do fizycznego
bólu w mózgu.
Czy zauważyliście, że nawet zwłoki wyrażają charakter człowieka! Oto pole wsiane trupami.
Jeden leży obejmując ziemię ramionami, drugi rwie się do przodu, trzeci leży spokojnie, jakby
spał, a czwarty - tak się skręcił, nieborak, że aż przykro na niego patrzeć.
Ukraińska piosenka. Słucham jej i łzy cisną mi się do oczu.
Na wojnie panują niepodzielnie dwie barwy - czerwona i czarna. Innych nie ma. Czerwona łuna
unosi się nad płonącymi miastami, czerwoną krwią zlane są stepy, czarny dym ściele się po
ziemi, czarne są twarze zabitych. Czasami tylko między te dwie barwy wdziera się błękit nieba
i zieleń trawy - jeżeli jest lato, albo też biel śniegu - jeżeli jest zima...
Ach, jak pragnę odetchnąć pełną piersią, zachłysnąć się jasnym i czystym wiosennym błękitem,
rozpłynąć się w nim, zamienić się w obłok pędzony przez wiatry!
Wiosna. Zajmujemy pozycje w kwitnącym ogrodzie owocowym. Raptem z tamtej strony rzeki
zaczyna się strzelanina. To Niemcy próbują wymacać nasze stanowiska w ogrodzie ogniem z
kaemów i peemów. Wirują białe płatki tworząc w powietrzu białe rozedrgane strumienie -
zupełnie jak zimą w śnieżnej zamieci. Dokoła tworzą się białe zaspy, a my siedzimy zdrętwiali w
okopie.
Niemcy zajmowali umocnione stanowiska na skalistym zboczu górskim. Nie sposób było do
nich się zbliżyć. Kilka naszych ataków zakończyło się niepowodzeniem. Wówczas dowódca,
który zauważył, że rankiem z wąwozów wznoszą się ku górze białe obłoki mgły, postanowił
uciec się do fortelu. Grupa fizylierów otrzymała rozkaz zejścia do wąwozu, „wejścia” do obłoku i
rozpoczęcia o świcie powolnej wspinaczki wraz z obłokiem. Jednocześnie w celu zmylenia
nieprzyjaciela nasze niewielkie oddziały otworzyły ogień z flanków.
Tymczasem zasadnicza grupa uderzeniowa, „odziana” w obłok, wspinała się po skałach i
zbliżała coraz bardziej do pozycji nieprzyjacielskich. O oznaczonej godzinie wyszła z obłoku,
jakby się narodziła, i uderzyła na Niemców. Zbocze zostało wkrótce zdobyte.
Świeci słońce. Wysoko w niebo leci stado żurawi. Jeszcze wyżej, w takim samym trójkątnym
szyku, lecą na ich spotkanie samoloty. Oba stada, nie przeszkadzając sobie nawzajem,
rozlatują się w różne strony.
Typowa mieszczanka z papilotami we włosach; pali, gra w karty. Kiedy się jej powie
„Dobranoc!” - uśmiecha się słodziutko i odpowiada:
- Nawzajem!
Stary myśliwy zabił z dubeltówki niemieckiego oficera i schował się w ogrodzie, żeby zobaczyć,
co będzie dalej. Po chwili przybiegł piesek z różową kokardką, który przypuszczalnie należał do
zabitego, stanął przednimi łapami na zwłokach i głośno zaszczekał oglądając się na wszystkie
strony.
Cisza...
Podczas wojny nikt nie ma prawa mówić „słyszałem”, „podobno”, lecz tylko „widziałem”.
Uciekając przed nalotem biegniemy w pole, gdzie kłosi się żyto. Kłosy kłaniają się nam
przyjaźnie. Kwiaty polne, rumianki i bławatki patrzą na nas ze zdziwieniem.
Z samolotu wyskoczyli dwaj lotnicy na spadochronach. Samolot dymiąc spadł za lasem. Z
ziemi zaczął strzelać do spadochroniarzy nasz fizylier. Jeden spadochron pęki w powietrzu
niczym bańka mydlana, a spadochroniarz spadł jak kamień na ziemię. Drugi opadał spokojnie
dalej i wreszcie wylądował na roli o jakieś pięćdziesiąt metrów ode mnie. Nie poderwał się
jednak z ziemi - nogi ugięły się pod nim, jakby to był nie człowiek, ale wypchany manekin.
Okazało się, że już nie żył - zginął w powietrzu.
Kawalerzyści śpią na śniegu tuląc się do koni. Tak jest cieplej.
Chowano się przed nalotami na cmentarzu, w grobach. Groby ratują życie. Ładna historia!
W książce Polakowa „Na tyłach wroga” znalazłem piękny epizod ze ślepym przewodnikiem.
Szkoda, że Polakow nie potrafił go należycie wykorzystać.
W spalonej pustej wsi ktoś krzyknął nieoczekiwanie zza szopy:
- Prawosławni, gdzie jesteście?
Był to ślepy starzec, jedyna żywa istota we wsi. Sam zaproponował, że zaprowadzi żołnierzy
do najbliższego miasta. Był ślepy, ale wszystko zgadywał i widział.
- O, tu jest żyto - mówił, wyciągając rękę - widzicie, co za żyto, jakie piękne kłosy! Ach, bracia,
prócz mnie nie ma tu żywej duszy. Co mam ze sobą począć? A tu jest pasieka, słyszycie, jak
brzęczą pszczoły?...
Cielę o sympatycznych, popielatych oczach, które urodziło się na zgliszczach. Chodzi, pakuje
wszędzie swoją mordę. Krowa leży - zadarte nogi, krew płynie z pyska.
Przez całą długą zimową noc batalion tańczył na mrozie - każdy żołnierz w swoim okopie.
Czy możecie sobie wyobrazić ten niesamowity taniec w śnieżnej zamieci, na froncie?
Istnieje jakiś punkt krytyczny zmęczenia, po którego przekroczeniu człowiek staje się obojętny
na wszystko. Nalot? A niech tam. Huraganowy ogień artyleryjski? No to co? Wszystko mi
jedno, będę leżał i nie ruszę się ani na krok...
Podczas odwrotu w Donbasie dżdżystą nocą wchodzimy do jakiejś wsi. Martwa cisza. Pukamy
do drzwi - nikt nie odpowiada. Dobijamy się do drzwi innego domu bardzo długo. Cisza. Wybór
nasz pada wówczas na okazały murowany budynek. Walimy, walimy - raptem drzwi ustępują.
Wchodzimy na ciemny korytarz. Znowu walimy z całych sił - nikt nie odpowiada. I znowu drzwi
ustępują. Trzymając broń w pogotowiu ostrożnie wkraczamy w głąb domu. Cisza. Tylko
słychać zegar - tik-tak”.
Tu muszą być żywi ludzie! A jednak nikogo nie ma, pustka. Wchodzimy, świecimy latarkami -
przed nami dziecinne łóżeczko.
Jak się okazało, trafiliśmy do domu dziecka. Wieś była niemiecka, na parę godzin przed naszym
przyjściem ludność została wysiedlona. Nikt nie pozostał.
...Spałem przytulony do pluszowego niedźwiadka. Długo nie mogłem zasnąć. Wszystko
nietknięte - nawet kury i rzeczy - tylko ludzi nie ma...
NOT AT NIK JEDENAST Y
10/IV-1943 r.
Najpierw ogarnia człowieka apatia, życie i losy innych ludzi przestają go zupełnie obchodzić.
Potem przychodzi obojętność wobec siebie samego, wobec własnego losu. Przez pierwsze
kilka dni nie chce się wierzyć, że można w takim chłodzie i zamieci siedzieć lub stać pod gołym
niebem i to przez cały dzień, a nawet przez dwa i trzy. Na czwarty lub piąty dzień ciało już
drętwieje, myśli i uczucia również. Pal sześć! A więc takie to będzie teraz moje życie.
Fotografia przedstawiająca martwe dziecko lub młodzieńca w trumnie. Dokoła stoi rodzina i
znajomi. Po co się robi takie zdjęcia? Przecież za każdym razem, kiedy się na nie spojrzy,
sprawiają tylko przykrość. Przecież nieboszczyk był dla żyjących drogą istotą i powinien
pozostać w ich pamięci nie jako trup, lecz jako żywy człowiek.
A tymczasem jakże często na wsi i w mieście można zobaczyć na honorowym miejscu nad
komodą fotografię nieboszczyka w trumnie. Dookoła w pełnej szacunku pozie, z opuszczonymi
głowami i wzrokiem utkwionym w zmarłego, stoi rodzina i krewni (widzicie, jacy to jesteśmy,
nawet sfotografowaliśmy nieboszczyka!).
Skąd przyszła ta moda? W jaki sposób zdołała się zakorzenić? Doprawdy, nie ma na świecie
rzeczy złych ani dobrych, ludzie sami je wartościują według własnego widzimisię. Tu ładne jest
jedno, gdzie indziej drugie i to, co tu jest ładne, gdzie indziej uważane bywa za nieprzyzwoite.
W kącie wypalonego wysokiego budynku wróble wysiadują pisklęta. Tam jest im wygodniej. W
ruinach nikt nie mieszka.
Domek dla ptaków z metalowego futerału niemieckiej maski przeciwgazowej. Ktoś wyciął w
denku trójkątny otwór i przymocował futerał drutem do gałęzi. Szpak daje nurka do środka
przez ten otwór, krząta się po swoim gospodarstwie i nawet nie podejrzewa, gdzie się
znajduje... A nad nim siedzi wróbel, taki malutki w porównaniu ze szpakiem, i ćwierka, chyba z
zazdrości.
Manekin w oknie wystawowym zburzonego przez bombę sklepu.
Dorodna spokojna dziewczyna prowadzi rannego - chudy, blady i wycieńczony wspiera się
mocno na jej ramieniu i kroczy powoli z opuszczoną głową.
Podczas bombardowania człowiek kładzie się pod jakimś starym drzewem (to nasze drzewo,
nie wyda nas, nie dopuści, żeby coś złego się stało) albo chowa się za jakimś kufrem. Kochany,
poczciwy kufer - patrzy na nas z niemym wyrzutem: „Aha, nie zwracałeś na mnie uwagi,
pyszałku, a teraz przyszła koza do woza? No, dobrze, leż spokojnie. Spróbujemy cię obronić...”
Człowiek zaczyna rozumieć duszę przedmiotów, stapia się z nimi w jedną całość i dzieli
jednakowy los.
W ogrodzie, w którym znajdują się nasze okopy, zazielenił się pierwszy krzaczek czarnych
porzeczek (a może agrestu?) Wszystkie drzewa są jeszcze nagie i smutne, a ten krzaczek
stoi sobie i zieleni się na przekór śmierci...
Nasz samochód musiał stanąć w drodze. Jeśli chodzi o ścisłość, to nie tylko nasz samochód,
ale cała kolumna stanęła, ponieważ przed nami ugrzęzła w błocie półtoratonówka.
Piszę te słowa drżącą ręką, leżąc w rowie. Przed chwilą ostrzelały nas z kaemów i działek
pokładowych dwa messerschmidty. Rzuciły się na nas w locie nurkowym jak złe brzęczące osy.
Rozbiegliśmy się w popłochu, gdzie kto mógł. Ja wyskoczyłem z samochodu prosto w błoto i
ponieważ dalsza ucieczka nie miała już żadnego sensu - nad samą głową zajazgotał kaem i
rozległy się dwa strzały z działka - uznałem, że najlepiej będzie schować się pod samochód.
Wielu żołnierzy położyło się po prostu w błocie. Potem, kiedy samoloty odleciały i zaczęły
zakręcać, by ponownie nas zaatakować, pobiegłem w pole.
Pierwszy żuk, którego zobaczyłem w tym roku, niesłychanie leniwie i powoli przebierając
łapkami wdrapywał się na zrudziałe zeszłoroczne źdźbło jakiejś roślinki. Nic go nie obchodziło.
Mimo woli popatrzyłem na niego z politowaniem. „Idioto, nie masz o niczym pojęcia, przecież o
mały włos nie zginąłem”. Żuk zaaferowany był wyłącznie swoim źdźbłem i nadal wspinał się po
nim ku górze.
Gdzieś daleko przed nami huczą działa. Jedziemy w kierunku walk.
Nie odczuwam żadnego strachu. Wszystko odbyło się bardzo szybko. Ciekawe, w co mogłem
dostać? Czyżby w głowę? A może w brzuch?
Wszystko zielenieje dosłownie w oczach. Człowiek nagle zauważa, że nie tylko zazieleniły się
krzaki wczoraj jeszcze nagie, ale że już się nawet do tej zieleni przyzwyczaił.
Leży koń, cały oblepiony błotem, tak jakby utonął, a potem został wydobyty z trzęsawiska.
Pysk, boki i grzywa - w błocie. Żołnierz wyprzągł konia, a teraz karmi go jęczmieniem. Jak
łapczywie zwierzę przeżuwa pokarm spoglądając na przejeżdżające obok samochody!
Koń jest nieprawdopodobnie wychudzony, grzbiet ma ostry jak szkielet, ogon i grzywa
wyglądają jak bryły błota.
Żołnierz poszturchuje konia, zmusza go, żeby się podniósł.
Jasny poranek. Pasie się spętany koń. Kobieta kopie grzędy w warzywniku. Raptem nalot
messerschmidtów. Huk i jazgot. Koń w podskokach miota się po polu, kobieta nie porzuca
pracy.
Potem przez cały dzień prześladuje mnie świst bomb. Słyszę go w ptasim pogwiździe, w
sapaniu śpiącego żołnierza, w krzykach dzieci...
I puste bryczki, i pasma delikatnej zieleni na horyzoncie, i woda w rowach, i błoto, które nie chce
wyschnąć, i trupy, i ostrzał artyleryjski, i ryk „katiusz”, i spalone samochody, i końskie ścierwa -
wszystko to stało się częścią zwykłego, codziennego pejzażu. No, cóż! Taką już mamy wiosnę
w tym roku.
Wojna niczym olbrzymi zły wielbłąd od czasu do czasu porykuje dalekimi salwami artyleryjskimi.
Zionie na nas swoim oddechem. Wydaje mi się, że widzę w oddali tego wielbłąda, który leży na
podwiniętych nogach, ale za chwilę zerwie się i pogna za nami z wyszczerzoną paszczą.
Często przesadnie współczujemy cudzemu nieszczęściu, kiedy zaś dotknie nas własne,
litujemy się nad sobą umiarkowanie i wolimy raczej, żeby żałował nas ktoś inny. Podobnie ma
się rzecz na wojnie. Własne nieszczęścia przeżywamy mniej intensywnie, oczywiście z
wyjątkiem fizycznego bólu.
Dzieci, jedno mniejsze od drugiego, prowadzą krowę. Prowadzą ją uroczyście przez
zniszczoną doszczętnie wieś, jak najbliższą istotę, jak matkę.
Żołnierz kopie grzędy w ogrodzie z takim zapamiętaniem, jakby był w rodzinnej wsi...
Dziewczęta odbijają sobie żołnierzy, dochodzi do utarczek: „Do nas, do nas!”
Samotna krowa i samotny chłopczyk na zielonych rozłogach kubańskiego stepu.
Przez całą noc drżą ściany chaty i dzwonią szyby w oknach, jakby na dworze szalał huragan.
Huk i łoskot przewalają się falami - to mocniej, to słabiej. Przez całą noc strzela niemiecka
artyleria...
- Idziemy nocą i raptem słyszymy: seria z peemu, a potem cisza, seria z peemu - cisza. Co za
licho? Zaczyna świtać. Patrzymy, a to niemiecki strzelec wyborowy. Drzemie sobie,
położywszy głowę na ręce, co jakiś czas budzi się, nie celując daje serię i znowu zaczyna
drzemać. To dla postrachu...
Wysłałem, ma się rozumieć, dwóch żołnierzy. Podpełzli spokojnie do Niemca (tymczasem już
rozwidniło się) i zadusili go jak kociaka.
- Bo tak już jest na wojnie - jakie masz samopoczucie, tak ci się będzie powodziło!
Samochód przewrócił się. Dowódca utytłał się cały w lepkiej patoce i wyglądał jak zmokła kura.
Taki był słodki, że można go było używać zamiast cukru do herbaty.
„Nie mogę zapomnieć o tym rumuńskim skrzypku. Wałęsał się po warzywnikach, kopał kartofle,
chował się w kukurydzy - słowem, kombinował, jak tu przeżyć. Nasi go złapali i przyprowadzili
do mnie. Coś mu się telepie na plecach w worku z baraniej skóry. - Co tam masz? - pytam. -
Mówi, że skrzypce. (Znał parę słów po rosyjsku.) Chudy był ten Rumun jak szczapa i już
niemłody.
- No to zagraj - powiadam.
Zrobił się czerwony na twarzy i patrzy na mnie.
- A nie rozstrzelacie mnie?
- Graj. Nie rozstrzelamy.
Wyjął skrzypce, nastroił i tak zagrał, aż dusza we mnie zamarła. Gra i płacze.
- Czego płaczesz? - pytam. - Nie bój się, graj... - A sam czuję, że coś mnie za gardło ściska.
Wstyd mi się zrobiło wartownika i naszych chłopaków.
- Przestań grać - powiadam - niech cię wszyscy diabli! - i jak nie rąbnę pięścią w stół.
Rumun zbaraniał. Nic nie mówi, ja też milczę.
- No, graj, graj!
Znowu zagrał i cholernie mi się go żal zrobiło. Zatrzymałem go przy sobie. Przez dwa dni grał
mi na skrzypcach i już poweselał, ale na nieszczęście, dowiedzieli się o nim w sztabie dywizji i
zadzwonili: »Co za koncerty urządzasz, przysyłaj jeńca!«
Musieliśmy się rozstać.”
Biało-różowe, głupie i dobre dynie leżą pod łóżkiem. Na łóżku pistolety maszynowe i granaty.
Martwa natura.
Harmonista na pierwszej linii frontu. Kiedy grał, Niemcy przestawali strzelać. Grał jak bóg! Pod
osłoną jego muzyki wysyłaliśmy zwiadowców. Kiedyś wyszedł cało z walki wręcz i potem się
chwalił, że Niemcy umyślnie go oszczędzają za jego muzykę. Kiedyś siedział sobie na górce.
Zaczęli do niego strzelać. Postawił na ziemi harmonię, a na harmonii położył swoją furażerkę -
że to niby ja, harmonista!... Ranili go jednak. Kula trafiła w bok. Wtedy złapał harmonię i grając
bez przerwy szedł wzdłuż naszych pozycji. Zdziwieni żołnierze powyłazili z okopów. Co za
cuda!... Ale potem upadł, harmonia jęknęła żałośnie. Skonał...
Stoję wewnątrz płonącego domu. Właściwie mówiąc, dom nie płonie, lecz pali się powoli - palą
się belki, ramy okienne, kadź w sieni. Przed chwilą w dom trafiła bomba.
Na ścianie wisi fotografia gospodarzy, którzy spokojnie i beznamiętnie patrzą, jak płomienie
trawią ich dom. Na parapecie leży przycisk do papierów. Piszę i czuję, jak bije na mnie żar od
palącego się drzewa.
Lada chwila może runąć sufit. Siąpi deszcz. Wszyscy przywykli do tego rodzaju widoków -
pożaru nikt nie gasi i nawet nie ma zamiaru gasić.
Kozacka stanica. Wieczór. W chacie stojącej na skraju wsi żołnierze śpiewają jakąś starą pieśń.
Brzmi w niej tęsknota do bezpowrotnie straconego, dalekiego szczęścia. Tak - to, co było,
minęło, skończyło się raz na zawsze i już nie wróci. Nie ma na to żadnego sposobu. Tylko pieśń
pozostała, a nawet nie pieśń, ale sama tęsknota.
Azerbejdżanin siedzi na parapecie rozwalonej chaty i gotuje sobie w menażce wodę.
Rozkoszuje się ogniem, wydaje mu się, że siedzi w cieple domowego ogniska.
Pewien stary Kozak razem z żoną wykopał w komórce cały system lisich nor: z chaty do szopy,
z chaty na środek podwórza i w rozmaitych innych kierunkach. W ten sposób udało mu się
przeżyć okupację uchylając się od wszelkich mobilizacji i szarwarków. Ledwo się ktoś zjawił na
podwórzu, Kozak wskakiwał do nory, a jego stara krzyczała, gdzie ma się schować. Idą go
szukać, na przykład, do szopy - Kozak wymyka się na podwórze. Idą na podwórze - Kozak do
szopy itd. Nora została wykopana według planu starej, która rozumowała tak: bomba trafi w
chatę - damy nura do szopy, trafi w szopę - my na podwórze. W tej samej norze były
schowane najcenniejsze rzeczy z ich dobytku.
Kobiety udawały, że są chore, i nie myły się całymi miesiącami. Leżały brudne i nie uczesane,
umyślnie głodowały, żeby źle wyglądać...
Jedna z nich, na przykład, nie chcąc, by ją wywieziono na przymusowe roboty, chowała się w
ciemnej i ciasnej komórce, w której rozwiesiła na ścianie cuchnącą skórę baranią. Gdy uchyliło
się drzwi, fala straszliwego smrodu uderzała w przybysza, który krztusząc się uciekał w
popłochu. „Jak wam nie wstyd, gospodarze, jak można żyć w takich brudach!”
Niemcy zatrzaskiwali drzwi i odchodzili, a kobieta żyła dalej w cuchnącym piekle.
Przychodzimy na kolację. W źle oświetlonej stołówce, oparłszy głowę na rękach, siedzi i
drzemie kelnerka Katia, miła przystojna dziewczyna.
- Katiu-Katarzyno, dlaczego tak pusto? Kolacja jeszcze niegotowa?
- Proszę siadać - szepce Katia przez łzy.
Okazuje się, że Katia płakała w samotności. Nikt nie wie, dlaczego. Ona też nie mówi. W
milczeniu podaje nam kolację.
Rytm walki. I raptem - rytm zaprzężonej w byki arby, która powoli kołysze się na piaszczystej
drodze wiodącej na tyły. Rytm drobnych kroków baraniego stada. Rytm tabunu koni, który
ewakuuje się na wschód. I znowu rytm pociągu, dział, samochodów.
Dziewczęta i żołnierze śpiewają na przeciwległych krańcach stanicy. Boże, cóż za cudowna
noc! Wielka Niedźwiedzica, przy niej jakaś mała gwiazdka i księżyc co chwila wygląda zza
chmur.
Pieśni kozackie. W stawie leniwie, jedna po drugiej, kumkają żaby. Wczesna, chłodna noc.
Gdzieś daleko jedzie samochód, widać reflektory. Nad pierwszą linią wiszą rakiety. „Wiosna...
Myślę patrząc w niebo:
O, wszechświecie! Minęły tysiąclecia, a nadal jesteś równie piękny. Jakiś ty cudowny!
NOT AT NIK DWUNAST Y
(BRULIONY)
Kwiecień. Front Północno-Kaukaski. Kraj Krasnodarski
Opowiada major N.
„...Ożeniłem się w kwietniu 1941 roku. To była prawdziwa miłość. Ona uczyła się w Odessie, ja
byłem na przeszkoleniu w obozie wojskowym, również w pobliżu Odessy. Spotykaliśmy się co
niedziela. Sporo pomagałem jej matce i siostrom. Zawsze czekała na mnie z utęsknieniem.
Kochała mnie, a ja wiedziałem o tym. Wreszcie pobraliśmy się. Dostałem dwumiesięczny urlop i
wyruszyliśmy w podróż poślubną. Postanowiliśmy, że pojedziemy do Leningradu, do moich
rodziców, będziemy kąpać się w Newie, zwiedzać pałace, muzea itd. Ile szczęścia, ile rozmów i
planów! Pieniędzy miałem pod dostatkiem. Pojechaliśmy. Moja matka nie wiedziała, jak nam
dogodzić - jestem przecież jedynakiem. Mieszkaliśmy w dużym domu, okna wychodziły na
przystań na Newie, słowem - poezja. Pewnego razu postanowiliśmy pojechać do Peterhofu.
Rano, po herbacie, ubraliśmy się bez pośpiechu i poszliśmy na przystań. Patrzymy - co za
cuda! - przystań pusta! Ja do kasy, a tam ogłoszenie: „W związku ze zdradziecką napaścią
Niemiec na Związek Radziecki...”. Po prostu zamarłem. Stoję tak oniemiały i tylko mrugam
oczami. Wiedziałem dobrze, co to znaczy.
Nigdy nie zapomnę poszarzałej twarzy mojej żony, jej rąk, z którymi zupełnie nie wiedziała, co
zrobić.
Rzecz jasna, wróciliśmy do domu zupełnie wytrąceni z równowagi. W domu siedzieli zapłakani
moja matka i mój stary ojciec. Wiedzieli już o wybuchu wojny. Sami rozumiecie, że nie mogłem
nic mądrego wymyślić ani przedsięwziąć.
Krótko mówiąc, moje szczęście przygasło, zanim zdążyło rozbłysnąć pełnym blaskiem. Nie
żyłem nawet miesiąca z moją ukochaną młodą żoną. A kochaliśmy się tak, że nie spaliśmy
całymi nocami, bo nie chcieliśmy, żeby sen nas rozłączył.
I oto przyszła wojna. Na wojnie, jak na wojnie - trudna rada. Umówiliśmy się, że żona zostanie
na razie w Leningradzie u moich rodziców, a ja pojadę do Odessy, do swojego oddziału.
Stamtąd przyślę jej wszystkie papiery i napiszę dokładnie, co i jak...
Pożegnanie. Możecie sobie wyobrazić, co musiałem wtedy przeżywać. Ojciec i matka zawiśli
mi na ramionach. Żony nie mogłem uspokoić - pociąg już ruszył, ja wciąż jeszcze trzymam ją w
objęciach, a ona nie chce mnie puścić. Wskoczyłem w biegu do wagonu. Przez trzy dni drogi z
Leningradu do Odessy spałem najwyżej kilka godzin.
Czułem ogień w piersiach, w całym ciele. Sceny po-żegnania powtarzały się na każdej stacji, a
mnie ogarniała coraz większa tęsknota. Na każdej stacji płakały matki i żony, a ja za każdym
razem przeżywałem wszystko na nowo, jak gdyby to mnie żegnano, i znowu opadały mnie
czarne myśli. Była taka chwila, że o mało nie wybiłem okna w wagonie, o mało nie wyskoczyłem
bez czapki w pole, nie rzuciłem wszystkiego w diabły, żeby wrócić na piechotę do Leningradu.
Nie byłem jednak sam i to, że dokoła widziałem ludzi w takiej samej lub niemal takiej samej
sytuacji, dodawało mi otuchy.
Odessa. Skierowano mnie na front, w rejonie Prutu. Przed odjazdem, ma się rozumieć,
odwiedziłem teściową, opowiedziałem jej o wszystkim, uspokoiłem, przywiozłem prawie cały
samochód żywności. Staruszka rozpłakała się, błogosławiła mnie i zaklinała, żebym w żadnym
wypadku nie porzucił jej córki i postarał się ją urządzić gdzieś blisko siebie.
Wojna. Dni zamigały w szalonej karuzeli, wszystko zawirowało w dymie, w pożarach, w huku
dział, czerwone od krwi, czarne od zgliszcz, słone od potu... Byłem instruktorem zarządu
politycznego i uganiałem na swoim motocyklu lipcowymi i sierpniowymi drogami na front i
wzdłuż frontu, cały zakurzony, poobijany, nie widząc nawet, czy to na bożym świecie noc, czy
dzień. Postanowiłem sobie: jedyny sposób, żeby odnaleźć szczęście - to jak najszybciej
zniszczyć wroga... Oj, gdzie się to szczęście ukryło, gdzie to moja ukochana żoneczka, moje
złote noce.
A tu nowa zgryzota - listów ani śladu! Koledzy żarty sobie ze mnie stroili: widzisz, żona o tobie
zapomniała - ciężko mi było na sercu, ale wierzyłem święcie, że nie mogła mnie zdradzić, że to
poczta nawala...
List i papiery, oczywiście, już dawno wysłałem do Leningradu. Prosiłem ją w listach, żeby była
cierpliwa, uspokajałem ją i błagałem rodziców, żeby nie pozwalali jej się nudzić, pisałem, że
pewnie wkrótce dokonam jakiegoś bohaterskiego czynu i że dla niej zdobędę honory, ulokuję ją
gdzieś w pobliżu...
A listów wciąż nie było. Były walki czołgów, kiedy ziemia jęczy i staje na czworakach, były
huraganowe ostrzały artyleryjskie, kiedy pali się niebo, były naloty i znowu huk, i znowu dym - a
listów ani śladu.
Wreszcie pewnego razu nasz naczelnik poczty polowej przybiegł do mnie wołając z daleka: co
mi dasz za to, co trzymam w ręku? (Cały nasz oddział przeżywał moją tragedię.) »Jest list!
Jest list!« Aż mi łzy zakręciły się w oczach: nareszcie!
Uciekłem daleko w step, w żółte morze pszenicy, otworzyłem kopertę i przeczytałem list. Nic
nie mogłem zrozumieć. List był z Ufy. W jaki sposób znalazła się w Ufie? Może już przedtem
pisała do mnie, ale listy nie doszły? Było zresztą w tym liście takie zdanie: „Grisza pomógł mi
wyjechać do Ufy”. Po co? Po co wyjechałaś do Ufy, żoneczko najmilsza? Czy z Ufy bliżej do
mnie niż z Leningradu?
Tu muszę dodać dla wyjaśnienia, że Grisza był moim kolegą szkolnym i mieszkał w
Leningradzie w tym samym domu, co moi rodzice, w tym domu, gdzieśmy razem wyrośli. Marny,
nędzny człeczyna. Tępy bałwan, już nie pierwszej młodości. Pracował w jakichś zakładach
zbrojeniowych, prowadził kawalerski tryb życia, zmieniał kobiety jak skarpetki, skarpetek zaś
nie zmieniał wcale. Czuć go było o kilometr piwem i potem. Czyżby uwiódł moją żonę? Nie, to
niemożliwe, to brednie, moja Ninka nigdy by mnie na niego nie zamieniła! Co mi do głowy
przychodzi, to tylko idiotyczne nerwy... Gdzie jesteś, Nino?
- Gdzie jesteś, Nino? - odpowiedziało mi echo, a kłosy dokoła szeptały bez ustanku. O czym
tak szepcą, u diabła? Ach, one po prostu mi się kłaniają. - Witajcie, kochane, witaj, stepie, witaj,
życie! Moja Nina jest mi wierna, wszystko to bzdura! Skąd tam się jednak wziął Grisza?...
Tu znowu huknęła salwa, znowu zaczęła się walka, znowu zawirowała karuzela. Po nocach, w
tych krótkich chwilach, zanim człowiek ostatecznie zapada w sen, stawało mi przed oczyma
wypisane ognistymi głoskami pytanie: skąd się wziął Grisza? Ale zaraz zaczynały szeptać
kłosy i nadchodził sen...
Przyszedł następny list. Potem jeszcze jeden. Potem znowu nic. Potem przyszedł list, że
zaświadczenie ode mnie otrzymała, że czeka na mnie, że ciężko jej beze mnie i inne miłe sercu
słowa. Rzecz prosta, sam się domyśliłem, że zakłady, w których pracował Grisza, zostały
ewakuowane z Leningradu. Grisza z pewnością zaofiarował się z pomocą - z komunikacją było
bardzo kiepsko, ludzie jeździli okrężnymi drogami - iw ten sposób Nina utkwiła w Ufie. Biedna
Nina! Pisała, że jej sąsiedzi w mieszkaniu to bardzo podli ludzie, że mogą otwierać listy, a ona
nie chce, żeby ktoś obcy czytał jej korespondencję, i dlatego lepiej i pewniej będzie adresować
na poste-restante.
Pomyślałem sobie, że chyba nie ma nawet stałego mieszkania. Co miałem robić? Dziękować
mojemu przyjacielowi Griszy za to, że pomógł żonie? Czy też na odwrót, obrazić się na niego,
że zawiózł żonę Bóg wie dokąd? Czy dobrze zrobiłem, że przedstawiłem Griszę żonie?
Prawdę powiedziawszy, nigdy nie lubiłem tego Griszy i nie przedstawiłbym go żonie, gdyby nie
zwykły przypadek. Pewnego razu spotkał nas na schodach i złożył nam serdeczne gratulacje z
powodu małżeństwa. Staliśmy we trójkę na schodach i nie wypadało mi go nie przedstawić.
Czyżby moje uprzedzenie do Griszy było uzasadnione? Trzymałem jednak zazdrość na wodzy
- przecież nic nie wiedziałem, a poza tym, prawdę mówiąc, byłem tak przemęczony, że w
wolnych chwilach zasypiałem natychmiast.
Pod koniec września dowództwo odznaczyło mnie orderem Czerwonej Gwiazdy. Okazało się,
że dokonałem bohaterskich czynów, wzorowo wywiązałem się ze wszystkich zadań, a ja nie
miałem o niczym pojęcia, po prostu kręciłem się w wirze wojny jak trzaska.
Żonie o orderze nie napisałem. Chciałem, żeby to było niespodzianką, żeby sama przeczytała
w gazecie. Co mi tam nagrody, kiedy najwyższą nagrodą była dla mnie jej miłość.
Znowu minął miesiąc. I jeszcze jeden. Nadszedł grudzień. Świat, co ma tyle kolorów, stał się na
odmianę biały. Przed moimi oczami zamigotał biały całun - zima, zima - a w sercu wciąż
broczyła rana...
Aż tu raptem, trzeba trafu, przywaliło człowiekowi szczęście. Razem z pięciu nagrodzonymi
oficerami dostałem rozkaz wyjazdu do Czelabińska w celu przejęcia kolumny czołgów
przeznaczonych specjalnie dla naszej armii. Co prawda, to szczęście nie było zupełnie
nieoczekiwane. Już dawno chodziły słuchy o tym wyjeździe, a dowódca zarządu politycznego,
który wiedział o moim zmartwieniu, zawczasu umieścił mnie na liście. Nie mogłem uwierzyć w
swoje szczęście. Dowiedziałem się o wyjeździe wieczorem. Na dworze szalała wichura i
zamieć, ściany chaty chwiały się i drżały, a ja - możecie mi wierzyć - byłem tak oszołomiony, tak
drżałem, że mogą mi odebrać to moje szczęście, że dowództwo może się rozmyślić i pośle
kogoś innego, że postanowiłem natychmiast, nie zważając na nic, pojechać saniami do
Woroszyłowgradu, skąd odchodził nasz pociąg. Koledzy patrzyli na mnie jak na wariata. Ale nie
było siły, która by mnie mogła powstrzymać od tej decyzji. Pomyśleć tylko! Niedługo zobaczę
moją Ninę! Przecież do Czelabińska jedzie się przez Ufę!
Nie będę opisywał podróży... Ósmego dnia, pod wieczór, stanęliśmy przed Ufą, ale stacja, jak na
złość, nie chciała przyjmować pociągu. Stanęliśmy na przystanku dziesięć kilometrów od
miasta. Zapytałem obsługę pociągu - powiedzieli mi, że możemy tak stać do samego rana.
Boże drogi! Boże drogi! Czyż mogłem czekać, kiedy tylko dziesięć kilometrów dzieliło mnie od
mojej Niny! Nie czekałem! Zostawiłem kolegów, wyskoczyłem z wagonu i sam poszedłem w
nocy torem do miasta. Do Ufy dotarłem późną nocą. Miasto spało. Na ulicach nie było żywej
duszy, nie miałem kogo zapytać o drogę. Pukałem do obcych okien, budziłem ludzi i pytałem
ich, gdzie się znajduje taka a taka ulica. Na szczęście było to dość blisko od śródmieścia,
wkrótce znalazłem ulicę i dom i wszedłem po schodach na pierwsze piętro. Oto wymarzone
drzwi, oto koniec moich męczarni! Serce waliło mi tak głośno, że, jak mi się zdawało, nie trzeba
było nawet pukać do drzwi - samo mogło obudzić całą dzielnicę. Odetchnąłem głęboko i
zapukałem. Cisza. Zapukałem głośniej. Cisza. Zapukałem jeszcze raz. Za drzwiami rozległy się
czyjeś kroki i starczy głos zapytał:
- Kto tam?
- Przepraszam, czy tu mieszka Nina N.? - zapytałem.
- Kto? N.? Nie, tu taka nie mieszka.
Zdrętwiałem. I raptem jak błyskawica przeszywa mnie domysł. Przypomniałem sobie nazwisko
mojego przyjaciela Griszy i zapytałem raz jeszcze:
- A czy mieszka tu Kalinin?
Po chwili namysłu starucha odparła:
- Tak, mieszka.
- Niech go pani z łaski swojej poprosi. Proszę mu powiedzieć, że przyjechał jego przyjaciel.
Długo czekałem w korytarzu. Wreszcie usłyszałem, jak ktoś idzie powłócząc nocnymi
pantoflami.
- Kto tam? - rozległ się głos Griszy.
- Otwórz, Grisza, to ja, N.
Krótkie milczenie.
- Chwileczkę, zaraz otworzę.
Jakieś szepty. Znowu musiałem czekać. Wreszcie drzwi otworzyły się i wszedłem do środka.
Wyobrażacie sobie, jak powinni się przywitać przyjaciele, my jednak nie przywitaliśmy się jak
przyjaciele - nasz uścisk dłoni był dziwnie chłodny i wymuszony.
- Gdzie jest Nina? - zapytałem.
- Nina? Leży w łóżku. Wejdź, proszę.
Moje nogi same poszły naprzód, chociaż serce zostało w progu. Nogi niosły mnie naprzód
wbrew mojej woli.
Wszedłem do pokoju, gdzie spało kilka osób. Pokój kończył się drzwiami, za którymi widać było
łóżko i parawan. W obu pokojach - półmrok. Paląca się na podwórzu latarnia rzucała trochę
światła. Wszedłem do tego drugiego pokoju i od razu zobaczyłem moją żonę, która na wpół
leżała w dużym małżeńskim łóżku. Obok niej leżała druga wygnieciona poduszka. Na krześle
wisiało męskie ubranie i pasek. Nie pamiętam, co wtedy powiedziałem i co mi ona
odpowiedziała. Pamiętam, że pocałowała mnie w policzek, a potem zapanowało przykre,
chłodne milczenie. Nina odsunęła się trochę i poprosiła mnie, żebym usiadł koło niej na łóżku.
Grisza stał obok w płaszczu narzuconym na ramiona. Wszystko we mnie zgasło, przestał
migotać biały śnieg, wygasły pożary, przeszumiały wichry, zakrzepła krew... I nie zazdrość mnie
wtedy ogarnęła, nie wściekłość, ale litość dla ludzi: czemu są tacy podli, czemu tak ohydnie, nie
po ludzku oszukują się nawzajem? Ale to były tylko moje myśli, a mówiłem co innego, nie
pamiętam co. Zdaje się, że o froncie, o jakimś zabitym żołnierzu, którego widziałem na drodze i
w którego kieszeni leżał list do domu, do rodziny... Opowiadałem też o moich przyjaciołach, o
tym, z jakim utęsknieniem na froncie ludzie czekają na listy, jak cierpią i rozpaczają, jak
umierają. Opowiadałem o przyjaciołach, ale opowiadając o nich opowiadałem o sobie... Grisza, o
ile pamiętam, milczał. Nina od czasu do czasu zadawała mi pytania. Mówiłem, odpowiadałem
na te pytania, a sam myślałem o ludziach, o tym, że żyjemy w strasznych czasach, o kłamstwie
i podłości, które panują dokoła, o swojej bezradności. I tak do samego rana. Rozmowa się nie
kleiła, oni pytali mnie o coś, ja odpowiadałem; nie spaliśmy... Rankiem Grisza ubrał się i
powiedział, że musi już iść do fabryki. Wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Po jego wyjściu przez
chwilę panowało milczenie, a potem Nina zerwała się z łóżka, ze szlochem padła przede mną
na kolana i jak szalona zaczęła powtarzać w kółko:
- Przebacz, przebacz! Przebacz mi, kochany, to nie moja wina!
Stałem w milczeniu. Powinienem był wtedy krzyczeć, ale głos mój był słaby, a krzyknąć głośniej
od parabellum i tak bym nie mógł. Wyrwałem więc z kabury parabellum i wystrzeliłem w sufit...
Ludzie kochani, przecież ona nawet przez miesiąc na mnie nie czekała. Już po dwóch
tygodniach wyjechała z Griszą z Leningradu do Ufy, a teraz, obejmując moje kolana,
przysięgała, że to nie jej wina...
Dobrze, że w pokoju był jeszcze półmrok. Dobrze, że nikt nie zapalił światła - nie wiem, czy
zbladłem wtedy, czy zzieleniałem, czy zaczerwieniłem się jak mały chłopak... Miłość, powiadają,
namiętność, powiadają, los, powiadają...
Jak mogła mnie tak oszukać, podeptać moje najszczersze uczucia?
- Wyszłaś za niego za mąż?
- Nie, nawet go chyba nie kocham, Misza, ja już z nim nie żyję od miesiąca!
- Kłamiesz! A co tu robi ta druga poduszka?
- Misza, on wywiózł mnie z Leningradu, mówił, że chce mi pomóc...
Słowem, myślicie pewnie, że będę oszczędzał moją żonę? Czekacie na zwykle sentymentalne
zakończenie. Słuchajcie, co było dalej”.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Żołnierz otrzymał od razu dwa listy - od matki i od Żony. Siedzi i namyśla się, który ma najpierw
otworzyć. Jeżeli otworzy list od matki, obrazi się żona, jeżeli od żony - matka. Postanowił mimo
wszystko otworzyć najpierw list od matki, a żonę uspokaja w myśli: „Ciebie na zakąskę,
żoneczko, ze smakiem i z całą przyjemnością. Mama jest stara...”
Wśród ruin, na tle czarnej ściany wypalonego murowanego budynku zraniona wierzba zakwitła
niezwykle delikatnym bladozielonkawym puchem koloru wody morskiej; czarne tło zgliszcz
czyni ją zaskakująco, dekoracyjnie piękną, cichą i koronkową.
- Nie potrafię, doprawdy nie potrafię opowiadać ani pisać o tej wojnie. Dajcie mi spokój.
Wszystkie słowa wydają się ubogie, znikome i puste w porównaniu z tym, co się dzieje. Słowa
ludzkie są tu bezużyteczne, trzeba przemawiać językiem piorunów i błyskawic, językiem
żywiołów, trzeba być olbrzymem, przerastającym współziomków. A jeżeli milczeć, to
milczeniem wieczności...
Chwytam się rękami za moją biedną głowę i myślę.
Ziemia. Nalot lotniczy. Tulę się twarzą do ziemi. Czuję, że coś rusza się w mojej ręce.
Rumianek, a na rumianku mrówka. Nasze, rosyjskie. Jesteśmy dla nich swoi, rodzeni, nie
wydadzą nas.
Po wielogodzinnym nieustannym bombardowaniu uciekaliśmy przez całą noc za Don po
krytym deskami moście pontonowym. Szliśmy po kolana w wodzie, most drżał i chybotał. W
końcu znaleźliśmy się na drugim brzegu. Zaczęło się rozwidniać. Przystanęliśmy na szosie,
prowadzącej do Batajska i obejrzeliśmy się. Boże drogi, już świt! Oczom naszym ukazał się
cudowny widok. Całe miasto paliło się - od krańca do krańca. Nad każdym domem unosiła się
czerwona płachta ognia. Płonące miasto odbijało się w tak spokojnej nad ranem rzece, w której
przeglądało się także czyste lazurowe niebo. Czerwonożółte odblaski pożaru na tle
nieposzlakowanego lazuru tworzyły tak bajecznie piękny widok, że jakaś skłonna do
zachwytów kobieta nie mogła się powstrzymać od okrzyku:
- Spójrzcie, spójrzcie, jak ślicznie!
...Obok ciągnęły długie szeregi kobiet, dzieci i starców - wycieńczonych, otępiałych, z
niewrażliwymi na nic oczyma utkwionymi przed siebie, w noc...
- Idiotka! - krzyknął ktoś. - Też ma się czym zachwycać!... Ścierwo!...
- Kto ty jesteś? - zapytano umierającego żołnierza, który leżał przy drodze.
- Rosjanin - wyszeptał. Było to jego ostatnie słowo.
Umarł. Był to najprawdopodobniej Azerbejdżanin, ale przed śmiercią szepnął: „Rosjanin”.
Nasi lotnicy nieraz widzieli po drugiej stronie frontu, jak ludzie na polu, ujrzawszy radzieckie
samoloty, błagalnie wznoszą ręce, padają na kolana i czynią znak krzyża jak gdyby prosząc:
- Ratujcie nas, zabierzcie nas stąd... A może prosili o litość, o to, żeby ich nie zbombardowano?
Żołnierzowi skradziono plecak. Nie może zasnąć - wzdycha i płacze ukradkiem. W plecaku były
fotografie syna, córki i żony.
Mgła w górach jest tak gęsta, że człowiek nie widzi nawet własnej wyciągniętej ręki.
Konie podczas bombardowania tulą się do siebie i strzygą uszami.
- Nasze czołgi ruszyły do natarcia jak lwy.
- To już chyba jak odyńce - bardziej są do odyńców podobne niż do lwów.
Jak podczas burzy i ulewy zdarza się, że spienione i rozwścieczone wody uderzają całą swą
masą w jednym kierunku, to znów odpływają i zaczynają się gromadzić gdzie indziej, to z
hukiem przewalają się nad głową, to raptem tracą impet, opadają i przycichają - tak samo bywa
z ciszą, głosami, z łoskotem walki podczas natarcia.
Żołnierz służby łączności dostał rozkaz doprowadzenia linii telefonicznej do małej kapliczki, w
której tuż pod bokiem Niemców umocnił się nasz oddziałek. Przez całą noc, w zamieci i pod
ostrzałem niemieckich fizylierów, żołnierz przeciągał linię telefoniczną. Kiedy już doprowadził ją
do miejsca przeznaczenia, odmroziwszy przy tym ręce i nogi, okazało się, że szpula skończyła
się i do samej kapliczki zabrakło dosłownie kilku metrów kabla. Ruszył więc z powrotem po te
kilka metrów i zginął w drodze.
Między Wołgą i Donem na setki kilometrów rozciąga się warstwa czarnej mgły. Samoloty tracą
w niej orientację. Lotnicy wzbijają się na wysokość kilku tysięcy metrów i widzą z góry jedno
wielkie, czarne, bezkresne morze dymu. To płonie nie zżęte zboże, płoną olbrzymie urodzajne
połacie kraju, rozległe pola kołchozowe, podpalone podczas odwrotu. Płonie chłopska ziemia...
Walki uliczne w aule M. Żołnierze wypierają Niemców kolejno z każdego domu, dochodzi do
gwałtownych starć o każde skrzyżowanie. Kilku fizylierów wpada na podwórze, które znajduje
się pod ostrzałem. Przecinają je pełznąc w kierunku szopy, skąd wali kaem. Podpełznąwszy do
szopy dwaj żołnierze jednocześnie rzucają do środka dwa granaty. Wybuch - i z szopy
wylatuje przerażony biały kogut, który cudem uratował się z tej opresji. Przelatuje nad głowami
fizylierów i, nie oglądając się za siebie, wybiega na ulicę jak człowiek, który wyrwał się z
więzienia.
- Chłopcy! Wyzwoliliśmy koguta! - krzyczy znany dowcipniś Iljin.
Wzdłuż tyraliery rozlega się śmiech. W szopie jęczy śmiertelnie ranny Niemiec. Reszta zginęła
na miejscu. Walka toczy się dalej.
Samolot zapalił się jeszcze nad chmurami. Wyprysnął z nich jak ognista kometa i runął w dół,
na nas.
W przerwach między chmurami migotały spokojnie gwiazdy. Wszechświat trwał pogrążony w
wiecznej ciszy i nic go nie obchodziła wojna i ludzie.
Walka powietrzna. Mieszkańcy wszystkich okolicznych chutorów, dzieci i dorośli, obserwują jej
przebieg. Żołnierze wyszli z okopów i też przypatrują się w napięciu, to stając na palcach, to
przysiadając z emocji.
Nasz samolot został zestrzelony. Ponure milczenie.
Męskie pocałunki na wojnie. Ci „inteligentni” nie całują się normalnie, lecz jak gdyby celują w
miejsce między policzkiem a kącikiem warg, mniej więcej w ten sam sposób jak piją wodę z
kubka, delikatnie, nie dotykając niemal wargami naczynia. Ludzie prości natomiast całują się
szczerze, po przyjacielsku, z rozmachem, obejmując się i poklepując nawzajem po plecach.
Ten olbrzymi, murowany budynek na głównej ulicy był dawniej luksusową willą jakiegoś
inżyniera. Brodate herkulesy o żałośnie zmarszczonych brwiach podpierają balkon i gzyms
rękami splecionymi nad głową i plecami. Dom jest wypalony, dach zerwany. Bomba zburzyła
część ściany i odsłoniła pokoje. Dookoła chaos. Ulica przeżyła tyle nieszczęść i koszmarów, że
nawet kamienne lwy znad bramy spadły na ziemię, stanęły dęba i zastygły w przerażeniu. A
brodate herkulesy podtrzymują jak dawniej osmalony popękany balkon, a raczej kontury
balkonu.
Nocna panorama frontu z lotu ptaka. Głęboko w dole, jakby na przewróconym czarnym
ekranie, błyskają czerwone światełka - to salwy artyleryjskie. Czarne słupy dymu kłębią się i
wznoszą do góry; u podstawy tych słupów buszuje ogień - to płoną wsie i chutory podpalone
przez Niemców. Wszędzie migocą niezliczone ogniki - to strzały z karabinów i broni
maszynowej. Lecimy w granatowym lodowatym niebie nad piekłem.
Zawieja, mróz. Saper pełznie, spocony jak ruda mysz, po gorącym śniegu. Taszczy skrzynię z
pociskami do granatnika.
„Jeżeli kiedykolwiek notatki te trafią przypadkiem do waszych rąk, drodzy moi potomni,
wiedzcie, że możecie mi zarzucić wszystko: nieznajomość języka rosyjskiego, słabość do
dźwięcznych słów, wreszcie brak doświadczenia, niechlujność itd. Jednego tylko nie będziecie
mogli mi zarzucić - nieszczerości. Niechaj mi ręka uschnie, jeśli napiszę choćby jedną literę
wbrew sumieniu”.
Mina wybuchła z takim trzaskiem i hukiem, jakby człowiekowi wyrwał ktoś ucho z mięsem.
Piękny, pełen słońca dzień wiosenny. Stojąc przy swoim dziale na ziemi usłanej pożółkłą
zeszłoroczną trawą i spoglądając w dal przez nagie gałęzie drzew, śpiewa jakąś przedziwną
pieśń góral - jedyny żołnierz nie-Rosjanin w baterii. Śpiewa z przymrużonymi oczami, w
natchnieniu, ale spokojnie, położywszy lewą rękę na lufie działa. O czym śpiewa? Na pewno
jego umęczona dusza wyrywa się w góry, do rodzinnej sakli, do strumyczka szemrzącego pod
mostkiem, do ukochanej żony...
Wojna, wojna!
Jego koledzy, młodzi rosyjscy chłopcy, siedzą i słuchają go w milczeniu, pogrążeni we własnych
myślach.
W pobliżu wybucha pocisk. Śpiewak milknie.
Ruiny miast i stanic. Ogrody doszczętnie spustoszone, pagórki rozkopane, domy zrównane z
ziemią.
- Ile przestrzeni! Spójrzcie na wszystkie cztery strony świata - ileż tu teraz przestrzeni!...
- Głupi jesteś, dawniej przestrzeni też nie brakowało.
- Tak, ale przez tę wojnę przestrzeń stała się bezkresna...
O tym, jak ranny w rękę i w piętę pełzł jak gąsienica. Podpierał się głową, podciągał kolana i
wyrzucał naprzód ciało, potem znów podpierał się głową itd. Pełzł tak ni mniej, ni więcej tylko
osiemnaście kilometrów do Kercza.
Ta wojna dotyczy nie tylko ludzi i narodów - wespół z ludźmi bierze w niej także udział bydło
domowe, dzikie, zwierzęta i ptaki. Uczestniczą w niej wszystkie żywioły, cała natura, przeżywa
ją jak katastrofę cały świat. Widziałem płaczące konie, które zdychały z głodu, śmiertelnie
wyczerpane byki, źrebaki, które straciły matki, rozstrzelane psy i koty. Krowami orano i wożono,
wielbłądy objuczone amunicją ciągnęły za taborami; na Dalekiej Północy rannych i działa
przewożono jeleniami (i wy, kochane, poznałyście, co to wojna!); na południu harowały osły i
muły; na stanowiskach baterii i w schronach gnieździły się kocięta; jaskółki przylatując na
wiosnę nie mogły odnaleźć swoich gniazd - miasta były spalone, lasy i sady wycięte. Przeciągle
ryczały lokomotywy, rzeki zmieniały łożyska, ogłuszone ryby wypływały na powierzchnię, góry
łysiały i zapadały się, zranione pola pofałdowały leje po pociskach. Czarne, nieprzeniknione,
ciągnące się na setki kilometrów dymy pożarów przesłoniły niebo - porządek świata został
pogwałcony, doprowadzony do absurdu... A ludzie przyzwyczaili się, uważali to wszystko za
konieczne...
Z pozoru był to rozczulający widok: dwaj mali chłopcy - jeden miał chyba z siedem lat, drugi
pięć - szli w naszym kierunku ciągnąc z największym wysiłkiem długie sanie załadowane
manatkami i wszelakim dobytkiem. Za saniami z kijem w ręku kroczyła trzyletnia, zsiniała z
zimna dziewczynka w matczynym waciaku, który sięgał jej po pięty. Wszystkie dzieci miały na
sobie podarte rodzicielskie kożuszki i waciaki. Twarze chłopców były poważne i skupione jak u
ludzi dorosłych. Kroczyli przed siebie zaprzęgnięci w sanie i widać było, że jest im bardzo
ciężko.
- Zatrzymajcie samochód - powiedziałem do szofera. - Dzień dobry, dzieci! Co to za karnawał?
Dokąd idziecie?
Dzieci przystanęły. Dziewczynka, która szła za saniami, zaczęła pochlipywać, a potem zakryła
twarzyczkę rękawami i rozpłakała się na dobre. Starszy chłopczyk poprawił uprząż na ramieniu
i obejrzał się żałośnie dokoła, jakby szukał pomocy i opieki. Zbliżał się wieczór.
- Co wieziecie?
- Mamusię! - odpowiedziały dzieci z poczuciem winy w głosie. Młodszy chłopczyk nie mógł już
dłużej wytrzymać i też się rozpłakał. Tylko starszy jeszcze panował nad sobą i poważnie
spoglądał na brata.
Wysiadłem z samochodu. W saniach leżała ledwo żywa, zupełnie wycieńczona kobieta. Nie
miała nawet sil, żeby otworzyć oczy. Umierała...
...Dowiedzieliśmy się, że nieszczęsna matka sama wiozła dzieci, dopóki nie poczuła, że siły
opuszczają ją całkowicie. Przeszli dwadzieścia kilometrów od wioski. Matka położyła się i nie
zdołała już się podnieść. Czując, że zbliża się jej ostatnia chwila, szeptem kazała starszemu
synkowi wracać z powrotem do wsi. Dzieci od trzech dni nie miały nic w ustach. Na saniach
znajdował się żebraczy dobytek - kołdra, worek kaszy, kilka garnków i samowar. Kobieta leżała
twarzą do góry, nos jej się zaostrzył, a płatki śniegu już nie tajały na jej stygnącym czole...
Był to wstrząsający obraz, a my, idioci, myśleliśmy, że to idylla w stylu Bogdanowa-Bielskiego.
Lokomotywa w piwnicach dworca. Okazuje się, że jadąc pełną parą wyskoczyła z szyn,
przebiła ścianę budynku i wpadła do piwnicy niczym mamut do jaskini. Dworzec jest
zrujnowany i bezludny.
Poczucie winy i obowiązku wobec ludu. Zdarza się wśród inteligencji. (O Kozaczkach, pełnych
prostoty i życzliwości. Dają zawiniątka na drogę.)
Zrujnowana i spalona ulica. Ulica ta jest jednocześnie szosą, która biegnie przez stanicę na
Temriuk. Chaty po obu stronach są rozwalone - tu i ówdzie sterczą czerwone piece oraz
pojedyncze kołki z płotu, z zatkniętymi na nie zapomnianymi garnkami. Dom spłonął, a garnek,
nasadzony przez jakąś gospodynię na kołek, ocalał...
Pędzi pociąg. Maszynista zginął. Pociąg, nie prowadzony przez nikogo, pędzi dalej z coraz
większą szybkością.
Droga biegnie w dal. Grząska, nie kończąca się. Po obu stronach, w rowach przydrożnych i na
polach - jeziora wody deszczowej. Drogą, z węzełkami na plecach idą smutni ludzie, Rosjanie:
starcy, kobiety, wyrostki. A w niebie, chwytając wiatr w skrzydła, swawolą wrony w przeczuciu
wiosny.
Takie błoto, że samochody nie jadą, ale płyną po błocie, z wysiłkiem i chlupotem rozsuwając
zderzakami zwały gęstej czarnej mazi. Samochody zapadają się tak głęboko, że nie widać kół.
Wydaje się, że naprawdę ślizgają się po powierzchni jak motorówki.
Tam gdzie błota jest nieco mniej i gdzie jest ono gęstsze, samochody buksują, ześlizgując się
tyłem to na prawo, to na lewo.
Na skraju wsi i chutorów poniewierają się porzucone wozy, koła, kupy zardzewiałego żelastwa;
wałęsają się bezpańskie konie, nikt ich nie bierze, żadna gospodarska ręka nie sięga po ten
majątek, który nikogo nie interesuje. A więc nawet chłopi przestali myśleć o dniu jutrzejszym.
Nie w głowie im gospodarka, ot - byle przeżyć. (A zresztą, kto ma się tym zająć? Na wsi zostali
tylko starcy i dzieci. Czyż mogą się interesować gospodarskimi sprawami?)
Step. Stał tu niegdyś przy drodze mały, wesoły chutorek. Teraz oko napotyka jedynie grudy
zrudziałej ziemi. Żadnych śladów człowieka. Nic nie pozostało z dawnego życia, tylko cudem
ocalały kikut drzewa morelowego niespodziewanie zakwitł różowobiałym kwieciem, stając się
jak gdyby symbolem nieśmiertelnej natury. „Jestem tu, trwam, przeżyję was wszystkich” -
zdaje się mówić drzewo, spoglądając na przechodzących ludzi swoimi łagodnymi, spokojnymi,
króliczymi oczami.
- Żyj, żyj! Rozmnażaj się!
Bateria ulokowała się w ogrodzie. Żołnierze rąbią cudowne drzewa orzechowe i budują
schrony.
- Jeszcze można wytrzymać, towarzyszu pisarzu, szkoda tylko, że tak często trzeba
przejeżdżać z miejsca na miejsce. Ledwo się postawi taki schronik, ledwo się człowiek do niego
przyzwyczai i zacznie się czuć przytulnie, a tu - bęc, nowy rozkaz! I zaczynaj, bracie, wszystko
od początku. Jak Cyganie!
Zachodzące słońce. I krwawy jak rana księżyc wyłaniający się z kurzawy mgieł, który zajmuje
jego miejsce. Dusza martwieje w dziwnym, przejmującym uczuciu samotności.
- Och! Żebym przynajmniej była mężczyzną, to poszłabym na front, nie cierpiałabym tej męki,
byłabym o siebie spokojna.
Ziąb. Mróz. Drogą przeciąga artyleria. Ludziom z zimna drętwieją ręce. Co robić?
Żołnierze przywiązali do lufy działa długi drut, do którego przymocowali arkusz blachy
cynkowej. Blacha sunie drogą, na niej pali się ognisko, a obsługa działa idzie z tyłu i grzeje się w
marszu.
Żołnierz regulujący ruch nudzi się. Skrzyżowanie dróg na odludziu. Zima. Żołnierz przyciągnął z
pobliskiego zburzonego letniska fotel na biegunach. Siedzi samotnie na śniegu, buja się w
fotelu i reguluje ruch w stepie. A fotel wygląda tak bardzo po domowemu.
Strzelec z obsługi kaemu bije serie w rytmie piosenki. Strzela i podśpiewuje do taktu:
- Tru-la-la! Tru-la-la!
Otwiera ogień tylko na tę melodię. Wszyscy wtedy milkną...
Tabliczka na kuchni polowej: „Naprzód, na zachód!”. W kotle kipi barszcz. Chłopaki jadą drogą.
O tym, jak żołnierz siedział na pędzącym czołgu tuż przy wieżyczce strzelniczej i walił z
peemu. Bohater. Wszyscy zeskoczyli, on jeden pozostał. Wzywają go do dowódcy.
- Sam zostałeś na czołgu? Opowiadaj!
- A co miałem robić? Kiedy chciałem zeskoczyć, to już było za późno, bałem się, że złamię
nogę. Pomyślałem sobie, lepiej zostać, niż trafić pod gąsienice.
Uśmiecha się.
Żołnierz opowiada, jak pracował w żłobku dziecięcym, w którym wisiała tabliczka: „Przodownik
jedzenia”.
Kiedy biegł, kula trafiła w plecak, przebiła menażkę i zmieniając kierunek wyszła z drugiej strony
nie drasnąwszy nawet ciała. Dowiedział się o tym już po przybyciu do swojego oddziału, gdyż
przed kolacją wyjął menażkę. Boże, cóż to była za radość - zerwał się, zaczął całować
menażkę, która uratowała mu życie, obnosił się z nią i wreszcie powiesił ją na wysokim drzewie
i, odtańczywszy pod drzewem zwariowany taniec, doszlusował do odchodzącego oddziału. A
przedziurawiona menażka została na drzewie i na wiosnę uwił w niej sobie gniazdo jakiś
ptaszek.
Gąsior i gęś kroczą dostojnie ulicą, a za nimi idzie dwoje maciupkich żółtych gąsiątek z
wybałuszonymi oczami.
- To za mało, gąsiorze - mówię leżąc na trawie i przypatrując się całej rodzince, która mnie
właśnie mija. - Nie popisałeś się. Czyżby zabrakło ci animuszu? Co ci się stało? Czemu się nie
zajmujesz rozmnażaniem?
Gąsior wyciąga szyję i syczy na kota. Jedno gąsiątko pada na grzbiet i potem długo i
bezskutecznie przebiera nóżkami starając się wrócić do poprzedniej pozycji.
Jedziemy przez kubańską równinę. Po obu stronach rozpościerają się puste pola - nikt teraz
na Kubaniu nie orze ani nie sieje. Nagie pola, a już maj...
Motylek nad czarnym parującym polem. Na polu leży zabity Niemiec. Motylek leci nisko, zawisa
na chwilę nad zabitym, odlatuje, potem znów wraca, jakby nie wierząc własnym oczom, krąży
przez jakiś czas i ponownie odlatuje jak najdalej od tego miejsca.
Muzykant pułkowy uczy się gdzieś jakiegoś skomplikowanego marsza. Cisza chutoru. Wrzask
kawek...
Nie można się wprost nadziwić, jak szybko nastąpiła wiosna. Jeszcze przed tygodniem
zdawało się, że dużo wody upłynie, zanim drzewa przystroją się w liście i ziemia porośnie
trawą, na której będzie można poleżeć. A oto już leżę na trawie, już las szumi młodymi
gałązkami, już krzaki w ogrodzie przypominają różnokolorowe namioty...
To dlatego, iż zdawało się, że najpierw zazieleni się jeden krzak, potem drugi itd., a tu każda
trawka zazieleniła się pojedynczo, miliony trawek razem, tysiące drzew jednocześnie i
wspólnie.
Jasna, gwiaździsta noc wiosenna. Cała rozbrzmiewa hukiem. Ile tych samolotów! Jak ul. Na
horyzoncie - żyrandole rakiet. Błyski strzałów, wybuchy, reflektory. A w dalekiej stanicy - nie
kończące się pieśni dziewczęce.
Noc huczy, noc śpiewa.
Wiosna, wojna.
Późną nocą budzę się i wychodzę na podwórze. Noc nadal rozbrzmiewa hukiem - niewidoczne
samoloty płyną utartym szlakiem całymi eskadrami. Czyje? Dokąd?
Nisko nad chatami wisi czerwonawy księżyc. Noc jest głucha i pełna napięcia.
Noc brzmi jak gitara.
Gąsienica na ramieniu.
- Aj-aj! (Piszczy dziewczyna.)
- Ach, ty wojaku! I to się nazywa żołnierz!
Artylerzysta trzyma w ramionach pocisk. Jak małego kotka.
Gniazda kawek na wiekowym wiązie. Jeszcze przed paru dniami rysowały się wyraźnie na tle
nagich gałęzi niczym czarne papachy. Teraz drzewo wypuściło listki i gniazda stopniowo stają
się niewidoczne, zasłania je zieleń.
29/IV-1943 r. Obrabiają stanicę Krymską. Noc huczy żelazem i ogniem. Noc w sieciach
reflektorów, oświetlona krzywo wiszącymi żyrandolami rakiet, usiana rudymi i żółtymi
grzywaczami wybuchów, chwieje się z boku na bok, kipi jak czarny kocioł na ogniu, kołysze się
jak wątłe czarne czółno...
Kochani moi, nie zdołacie nigdy zrozumieć, jak umieraliśmy, jak śmierć hulała wśród nas, a my
byliśmy z nią za pan brat, przyzwyczailiśmy się i przestawaliśmy zwracać na nią uwagę. Kiedy
zaś przychodziła na nas kryska, powiadaliśmy:
- No cóż, trudna rada. Widocznie nie miałem szczęścia.
Nos jak kwiatek o czerwonych płatkach. (Ranny).
Maleńkie dzieci siedzą na progu sakli i zerkają do góry na wchodzących żołnierzy. Mają na
sobie stare ojcowskie kożuszki.
- Nie dawała nam spokoju ta niemiecka nocna strzelanina. Walą, ścierwa, co dziesięć minut.
Szykują się do natarcia, czy co? Zaryzykowałem i popełzłem naprzód.
Patrzę - stoi wielki schron z dwoma otworami strzelniczymi. Zajrzałem do środka: pali się
kaganek, a Niemcy siedzą w kupie i rżną w karty. Jeden razem z kartami trzyma w ręku
sznurek. Pociągnie za ten sznurek - seria z kaemu... Krótko mówiąc, rankiem schron był już
nasz.
Bombardowanie. Ziemia dygoce, a jednocześnie kołysze mnie jak matka dziecko w kołysce.
To nieprawda, że nieoczekiwane wypadki są straszniejsze od zdarzeń, które dadzą się
przewidzieć. Nic podobnego. Kiedy na przykład człowiek najpierw usłyszy warkot niemieckiego
samolotu, a potem zobaczy, że samolot leci wprost na niego - boi się stokroć bardziej,
ponieważ każdy nerw przygotował się zawczasu i bierze udział w ogólnym strachu całego
ciała. A nieoczekiwane bombardowanie czy wybuch działają jedynie na główne ośrodki
nerwowe.
- A czy znacie reguły?
Na to pytanie pada zupełnie spokojna odpowiedź:
- Drogi towarzyszu, znam tyle najrozmaitszych rzeczy, że prędzej umrzecie, zanim zdołacie
opanować chociażby ćwierć mojego zasobu wiadomości.
Był to miażdżący cios. Oponent nie potrafił znaleźć żadnej odpowiedzi.
Leprozorium w górach. Otoczone sosnami. Odizolowane od całego świata. Rodziny
trędowatych. Przychodzą na świat dzieci (zdrowe). Trędowaci o lwich twarzach, bez palców, z
bielmem na oczach. Trafiają się piękne dziewczyny z guzami podskórnymi (rubensowskie
plamy świetlne na ich twarzach, specyficzny światłocień). Zadanie bojowe - ewakuować całe
leprozorium, żeby Niemcy nie pozabijali chorych. Szlachetny akt humanitaryzmu. Musieliśmy
ewakuować pięciuset ludzi. Niemcy bombardowali nas, pociski zniszczyły aptekę.
Postanowiliśmy zostawić w leprozorium część starców. Starcy przyszli do nas. Ślepi, bez nóg,
otoczyli mnie z płaczem: Niemcy nas przecie wymordują. Wtedy zdecydowałem, że zabiorę
wszystkich. Zawieźliśmy ich furmankami na wybrzeże. Cały ich dobytek również. Przypłynął
statek... Załadowaliśmy wszystkich ludzi, ale rzeczy - co zrobić z rzeczami? W końcu daliśmy
jakoś radę. Nocą bez świateł wypłynęliśmy w morze pod eskortą. Zdumiewająca dyscyplina!
Umknęliśmy przed bombardowaniem. Upał. Tylko nocą wolno im było wyjść na pokład, żeby
odetchnąć świeżym powietrzem. Pod Batumi zerwał się gwałtowny sztorm. Wicher i mrok.
Kapitan pijany w dym. Spał, ale zbudziliśmy go. Zaczął się wpatrywać w te egipskie ciemności.
Co mógł tam zobaczyć? Dał rozkaz - bliżej brzegu.
- Przecież tam jest silniejszy sztorm!
- Nie, tam są góry. (A potem ściszonym głosem.) A w razie czego, może komuś uda się
dopłynąć do brzegu.
Straszliwy sztorm, rozszalałe morze...
Samoloty lecą na zachód jak pociski. Salwy samolotów. (Widok z boku.)
NOT AT NIK T RZYNAST Y
(NOT AT KI NA KOLANIE)
Maj 1943 roku, front Północno-Kaukaski
Jednooki, cudem ocalały Żyd stoi na skrzyżowaniu ulic. Do miasta wkraczają oddziały Armii
Czerwonej. Żyd płacze, łzy płyną ciurkiem z jedynego oka. Ociera je chusteczką.
Wczoraj wynajęli pokój od sąsiadki jacyś dziwni lokatorzy. Cygańskie małżeństwo. Mąż - śniady
młody facet w marynarskiej koszulce, z zabandażowaną głową. Żona - sympatyczna
jasnowłosa Cyganka. Cały ich dobytek składał się z przedpotopowego, uszkodzonego
gramofonu i dwóch pudeł z płytami. Nastawiali gramofon bez przerwy, zapraszali do siebie,
grali dla całego podwórza, chwalili się, że mają bardzo rzadkie płyty („Tango-piano”, „Ostatnie
tango”, „Żegnaj, taborze cygański” i inne). Niektóre z nich kosztowały rzekomo po sto rubli.
Płyty były zdarte, igły tępe, gramofon brudny.
Ale nie w tym sęk. Małżeństwo oficjalnie wynajęło pokój, pozałatwiało wszelkie formalności itd.
Dzisiejszego ranka przyjechał do nich w gościnę jakiś młody marynarz. Podpili sobie, a potem
usiedli na słoneczku na podwórzu i nastawiali gramofon. Cyganka była w dobrym humorze,
często się śmiała. Raptem Cygan złapał gramofon, cisnął nim o ziemię, następnie zrobił to
samo z płytami. Podeptał je na drobne kawałki. Osłupiali świadkowie tej sceny spoglądali na
niego w milczeniu. Cygan, chwiejąc się, wyszedł przez furtkę. Za nim - jego żona, za żoną -
marynarz. Wyszli i już nie wrócili. O co im poszło? Czyżby Cygan był zazdrosny o marynarza?
Taki był nieoczekiwany koniec pięknie zapowiadającej się idylli rodzinnej. Sublokatorzy zniknęli;
na podwórzu pozostał jedynie roztrzaskany gramofon i kawałki płyt. Dzieci gospodyni zaczęły
się nimi bawić. Cisza.
Nieprawdopodobny upał. W takie dni czołgista wytrzymuje najwyżej pół godziny walki. Ale oto
jeden z nich dokazał sztuki nie lada: wysiedział w czołgu przeszło godzinę. Teraz, kiedy
wyszedł, dostał drgawek. Chodzi wciąż chwiejnym krokiem i trzęsie głową jak opętany.
Trup w ogrodzie. Wietrzyk kołysze kwitnące drzewa, opadające białe płatki osiadają na
zabitym marynarzu jak słona piana przypływu. (Marynarz zginął od kuli, która trafiła go prosto w
skroń.)
Kiedy powiedziałem kilka dobrych słów pewnemu wychudłemu, zarośniętemu żołnierzowi -
Azerbejdżaninowi z pochodzenia (o ile pamiętam, nazwałem go bratem i zapewniłem, że w
takim stanie nikt mu nie każe iść do natarcia) - nagle rozpłakał się.
- Aj-aj, dziękuję ci. Napiszę do twojej matki. Dobry z ciebie człowiek...
I ocierał łzy, bezradny jak dziecko.
W stanicy Krymskiej ujrzałem siedzącą przy drodze rodzinę - kobietę z dzieckiem przy piersi,
małą dziewczynkę i staruszka. Wyglądali przeraźliwie - tego się wprost nie da opisać. Dwa
miesiące przesiedzieli pod ziemią, w schronie, pod nieustannym ostrzałem i bombardowaniem
z powietrza. Ziemia wżarła się im w uszy i powieki. Bladzi, spleśniali. Niemowlę było tak słabe,
że nie mogło nawet płakać.
Oddałem swój chleb z przydziału dziewczynce, która podzieliła się ze staruszkiem. Kobieta
dziękowała mi bez przerwy.
- No co, zuchu? - spróbowałem pożartować z niemowlęcia. - Urodziłeś się pod bombami?
- On już jest inwalidą Wojny Narodowej - powiedział staruszek.
I odwinąwszy spokojnie kołderkę pokazał nam dziecko. Nie miało prawej ręki, zamiast niej
sterczał niedawno zabandażowany chudziutki kikucik.
Dziecko patrzyło na mnie poważnie i żałośnie i poruszało kikutem jak kaczuszka skrzydełkiem.
Pragnęło widocznie wyciągnąć do mnie rączkę, której już nie miało.
Pułkownik zwraca się w stołówce do kelnerki:
- A tury-rury są?
- Co za „tury-rury”?
- Ach, doprawdy... No, wódka, dziewczynki...
- Od razu byście tak powiedzieli. Nie ma.
„Tury-rury” oznacza w języku frontowym zabawę na całego, hulankę i pijatykę.
- A w ogóle, wie pan, pewnego pięknego dnia można stracić do kogoś sympatię. Można się
często widywać, przyjaźnić i raptem robi się nudno: koniec z sympatią, kropka. A przecież ten
człowiek wcale się nie zmienił. Dlaczego przedtem tego się nie zauważało? W ogóle, ludzie są
sympatyczni, zanim ich się pozna. Wystarczy rozgryźć człowieka, a od razu robi się nudny.
Ludzie są jak szarady...
Kołyska w zburzonej chacie. Jeszcze się kołysze od podmuchu. Leży w niej zabite dziecko,
zalane krwią, twarz ma rozciętą odłamkiem, który utkwił w główce jak siekiera.
Lekarz wojskowy ma chyba ze trzydzieści sześć lat. Chory na raka. Zoperowano mu wargę, ale
zdaje się, że znowu zaczyna się tworzyć guz pod szczęką. Wspaniały tenor. Śpiewał w
Teatrze Wielkim w Moskwie. Wsiewolod Łoginowicz M. Tęgi, dobroduszny, odznacza się
desperacką odwagą. Wiedząc, że jest skazany na śmierć (jako lekarz doskonale zdaje sobie
sprawę, że na raka nie ma ratunku), M. przy każdej okazji z zimną krwią ryzykuje życiem: „I tak
nie pożyję dłużej niż rok!”
Kawaler orderu Czerwonej Gwiazdy.
Nieraz, na przykład, przelatywał na „U-2” przez linię frontu i lecąc nad samą ziemią wypatrywał
niebieskiego autobusu ze swojego szpitala, który został otoczony przez Niemców. Strzelali do
niego z kaemów i peemów, ale kule go się nie imały.
Pewnego razu, dowiedziawszy się o śmierci swojego przyjaciela, postanowił wziąć udział w
jego pogrzebie na pierwszej linii frontu. Wyleciał kukuruźnikiem, ale spóźnił się. Zobaczył z góry,
że ceremonia pogrzebowa dobiega już końca, pożegnał więc przyjaciela, przelatując pięć razy
w locie nurkowym nad jego grobem. O mały włos nie przypłacił życiem tego oryginalnego salutu
honorowego, ponieważ na ziemi wzięto go za lotnika nieprzyjacielskiego. Ludzie rozbiegli się i
zaczęli strzelać. A M. zakończył swoje akrobacje i płacząc poleciał z powrotem...
W polu zaatakowały nas niespodzianie dwa niemieckie samoloty. Rzuciłem się w kierunku kopy
siana. Jak strugi krwawego deszczu w biały dzień spadały z góry, z samolotu, serie
czerwonych pocisków świetlnych. Samoloty pikowały wprost na nas.
„Aha - pomyślałem sobie - a więc to tak. A więc to tutaj sądzone mi umrzeć. Oto ostatni
krajobraz w moim życiu. Zielone pole, w dali rzeczka, kopy siana i wysokie błękitne niebo.
Ostatni krajobraz. Tak, tak. A więc to na tym urywa się moje życie. Ciekawe. Pole, rzeczka,
obłoki... Coś w tym było, że tak lubiłem Lewitana...”
Gwizd, łoskot! Zrobiło mi się ciemno w oczach. Ale żyję! I natychmiast zawstydziłem się swojej
małoduszności. Wybuchnąłem śmiechem...
Szlachetny i mądry człowiek. Został ranny na froncie. Udało mu się pojechać do domu na urlop
zdrowotny. Oczekiwała go kochająca żona, córka i matka. W domu spędził zaledwie pięć dni,
ponieważ droga zajęła mu większą część urlopu. Przed odjazdem zauważył przypadkiem na
spacerze szyld zakładu nagrań dźwiękowych „Żywy list” i postanowił zostawić żonie na
pamiątkę płytę ze swoim głosem. „Moja kochana, najdroższa Maszeńko - dyktował do
fonografu. - To ja, twój Kostia. Kocham cię, myślę stale o tobie, jesteś w moim sercu. Nie smuć
się. Nie płacz, jeśli cię życie ciężko doświadczy. Łzy nie pomogą. A jeżeli zginę... nie, to
niemożliwe, żebym zginął... (po pauzie) jeżeli zginę, wtedy nastaw tę płytę i pobądź ze mną
przez kilka chwil. Taka jest wojna - trudna rada!”
Wkrótce zginął naprawdę, żona dostała oficjalne zawiadomienie. Rozpacz! Nastawiła płynę i
gramofon przemówił do niej głosem ukochanego męża:
- Najdroższa Maszeńko, to ja, twój Kostia. Kocham cię. Nie płacz. To niemożliwe, żebym zginął.
- Ale ty zginąłeś, Kostia!- szlochała żona tuląc się do gramofonu. - Już nie żyjesz, kochany!
- Pobądź ze mną przez kilka chwil - mamrotał gramofon. - Nie płacz. Łzy nie pomogą. Taka jest
wojna, trudna rada! .
Najpierw żart, a potem tragedia. Tak powinien brzmieć temat.
- Powiedz uczciwie, czy odczuwasz czasami wielki szacunek dla ludzi, za których plecami
możesz spokojnie spać, pisać, zajmować się najrozmaitszymi machinacjami? Mam na myśli
tych, co są na pierwszej linii frontu.
- Oczywiście. Pamiętam stale, że tam, na czołowych pozycjach, stoją i leżą uzbrojeni ludzie.
Chciałbym jednak, żeby dzieliła ich ode mnie odległość przynajmniej stu kilometrów.
- Ależ z ciebie pasożyt!
- Za pozwoleniem, czy prosiłem ich o to? „Pasożyt”, „filister”, „mieszczuch” - to tylko słówka,
których używa się wyłącznie w tym celu, żeby usprawiedliwić to, co się dzieje dokoła. A dzieją
się rzeczy przeraźliwe i obłędne. Dlaczego w Szwajcarii ludzie mogą żyć w spokoju, nikt ich nie
zabija, nie wyrzyna, nie każe się ewakuować? A my? W dzieciństwie ewakuowano mnie, teraz
jestem dorosły i sam się muszę ewakuować, gdybym miał dzieci - to one by mnie ewakuowały.
Dawniej władcy troszczyli się o lud podczas kataklizmów dziejowych. A teraz, powiedz z łaski
swojej, czy komukolwiek przyszło choćby na chwilę do głowy, że jesteśmy zmęczeni -
wszystkie trzy pokolenia - bardzo zmęczeni... Mam gdzieś te wzniosłe idee, za które trzeba
płacić taką cenę... Ja też kiedyś entuzjazmowałem się, gardłowałem zapamiętale, czciłem
głęboko świetlane postacie, które torowały ludzkości drogę ku szczęściu, ale teraz
przekonałem się, że to wszystko...
- Uważaj, łajdaku! Zaraz dostaniesz ode mnie nauczkę za sianie zgnilizny.
- Zaczyna się! Wiedziałem, że tak będzie. Zaraz zacytujesz mi Marksa, Majakowskiego,
Byrona, a może nawet samego Iwana Andrejewicza Kryłowa... Cha-cha-cha!
Wówczas pierwszy wyjął z kabury nagan i dwoma strzałami położył swego rozmówcę trupem
na miejscu. Zalany krwią człowiek w białym kitlu upadł na podłogę ściągając, jak w dramacie
filmowym, obrus z nakryciem i butelkami.
- Odpowiadam za wszystko - powiedział ten, co strzelał, chowając nagan. - Proszę uprzątnąć
trupa.
Patrzyłem na świat tak, jak spogląda się w lustro. Był piękny i słoneczny. Raptem wszystko
zszarzało, czarna chmura przesłoniła lustro i cały świat pociemniał. Teraz widzę, jak czerwone
strzały błyskawic przecinają niebo i jak kłębią się czarne chmury. A ja złapałem się rękami za
głowę i czekam - lada chwila zginę od pioruna wielkiej burzy.
Pierwszy grzmot, pierwszy deszcz. Jak długo czekała nań ziemia, gorąca i spragniona,
rozdzwoniona w upale... Od upału pękały opony samochodowe, kurz wżerał się w skórę. Drogi
popękały jak podczas trzęsienia ziemi; niebieskie błyskawice słoneczne przepalały wszystko
dokoła. Ta koszmarna wiosna przytłaczała nas i dusiła, zapomnieliśmy już, że na świecie
istnieje ożywczy wiatr...
I oto raptem deszcz, pierwszy tego lata. Zjawił się w porę - jeszcze tydzień i byłoby za późno.
Czy pokój, kiedy wreszcie nadejdzie, przyniesie nam równie zbawienną i odświeżającą ulgę po
tym straszliwym piekle, czy też doczekamy się go wówczas, kiedy będzie już niepotrzebny
narodom i obojętny, jak bywa obojętny deszcz po długiej, nieznośnej suszy i palących wiatrach,
które wszystko na ziemi zniszczyły i obróciły w proch.
Krople deszczu w oczach zabitego - jak łzy.
Zagrzmiało.
- Nalot! - rozległy się krzyki. Wszyscy zerwali się z łóżek.
Stali na dworze w kalesonach i podkoszulkach rozglądając się na wszystkie strony. Niebo było
zasnute chmurami. Horyzont rozpłomienił się nagle i zgasł.
- O, salwa pelotek! Zaraz będzie słychać strzały. Słyszycie? Ale zdrową bombę zrzucili,
ścierwa. Chyba na lotnisko...
- Nie, raczej na dworzec! Całe szczęście, że dziś nie wyjechałem. Trafiłbym akurat na nalot.
- O, słyszycie...
Tak rozprawiali z przejęciem oficerowie, nawet nie podejrzewając, że to po prostu grzmot,
dopóki nie lunął deszcz. Była to pierwsza burza wiosenna. Ludzie mimo wszystko nie mogli
uwierzyć, że grzmoty i dzwonienie szyb nie są oznakami nalotu.
uwierzyć, że grzmoty i dzwonienie szyb nie są oznakami nalotu.
- Jak to? To szyby dzwonią i od grzmotu? Doprawdy, zapomniałem!
Zaczęły strzelać pelotki. Pelotki widocznie również zostały wprowadzone w błąd.
Wjechał galopem w biały dzień do stanicy, w której płonął elewator, stacja kolejowa i
naładowane rozmaitymi gratami ciężarówki; Niemcy krzątali się gorączkowo szykując się do
odwrotu. Osadził konia i krzyknął:
- Hej, a któż to grabi mienie państwowe?
- Ci-i-cho, to Niemcy!
- A to świetnie! O nich mi właśnie chodziło! Otoczyć zabudowania!
Rozpoczęła się walka. Po godzinie stanica została zdobyta.
Pytam sanitariuszkę, dlaczego jest taka smutna.
- Wie pan, wczoraj wyniosłam z pola walki dwóch rannych. Jeden był taki młody, miał
poszarpany bok i wybite oko. Upadłam na ziemię obok niego, bo waliły moździerze i nie można
było stać. Raptem usłyszałam, jak ranny krzyczy: „Oj, ja chcę żyć, ja chcę żyć!”
A potem: „Pić, pić!” Chciałam mu podać manierkę, ale właśnie wybuchł pocisk i żołnierz przestał
jęczeć. Odłamek trafił go prosto w skroń. Umilkł na zawsze. Nawet wody nie zdążył się napić...
Pusty, gorący dzień letni. Zostałem sam w okopie. Nasłuchuję odgłosów dalekiej kanonady i
wymyślam sobie samemu:
- Czego drżysz? Czego trzęsiesz się ze strachu, obrzydliwcze? Nędzny, nikczemny owadzie!
Już mam cię dosyć! Jak mi się nie chce cackać z tobą!
W schronie obok naboi i granatów stoi w kubku bukiet bzu i kwiatów polnych. Mieszkają tu
dziewczyny- -zwiadowcy.
Zacny dziadek, partyzant i patriota, który od początku wojny figuruje w każdym reportażu i
którego wszyscy mają po dziurki w nosie. Czy w ogóle istnieje? Jeśli chodzi o mnie, to
widziałem tylko nieszczęsnych milczących starców albo podszywających się pod tę gazetową
postać starych głupców.
Kamienie, kamienie, zalane krwią. (Krew się zapiekła i złuszczyła jak farba.) Kamienie ze
śladami kul, czarnymi plamami po wybuchach, popękane i osmalone. Czemu milczycie,
kamienie? O czym milczycie?
Spomiędzy kamieni wyrasta i toruje sobie drogę zielona łodyżka mleczu. Niech chociaż do niej
uśmiechnie się życie!
Messerschmidt został trafiony, ale nasz pilot zauważył, że Niemcowi udało się wylądować. Z
messerschinidta wyskoczył pilot, wrócił do samolotu po swoją skórzaną kurtkę, a potem zaczął
uciekać. Wtedy nasz lotnik wylądował w pobliżu, aby odciąć Niemcowi drogę ucieczki, i ruszył w
pogoń za nim. Pilot messerscłunidta biegł w kierunku niemieckich pozycji. Nasz lotnik gonił go
ze dwa kilometry. Obaj zmęczyli się porządnie, wreszcie odległość między nimi zaczęła się
zmniejszać. Niemiec pokazał na migi, żeby nasz pilot schował broń, i podniósł ręce do góry.
Oddychał ciężko, ale uśmiechał się.
Leżąc na stole operacyjnym ciężko ranny widzi w okularach operującego chirurga skrawek
błękitnego nieba i zieloną gałązkę w oknie.
Sprawia mu to taką ulgę w cierpieniu jak głębokie westchnienie.
Reflektory schwytały nad miastem samolot. Cóż za wspaniały, majestatyczny widok, jak w
bajce lub jakimś fantastycznym filmie... Czarna, usiana gwiazdami noc i te miecze-łapy, i malutki
jak rybka samolot.
Pierwsza róża, którą przechodzący żołnierz rzuca śpiącej sanitariuszce. Dziewczyna budzi się
z niezadowoloną miną, ale natychmiast rozkwita w radosnym uśmiechu:
- Witia, kochany, dziękuję! Dziewczęta, już kwitną róże!
Opowiada dziewczyna-zwiadowca:
„Nalot na dworzec. Dalsza droga odcięta. Palą się cztery pociągi. Obok, we wsi, sami zabici,
nawet żadna kura nie ocalała po nalocie. Ziemia dygoce. Na zapasowym torze pali się pociąg z
rannymi. Ranni płaczą. Kto ma nogi całe, ucieka z wagonu i pędzi, gdzie go oczy poniosą. Jak
nie wrzasnę:
- Powariowaliście? Ja jestem dziewczyna i nie robię paniki, a wy tu się rozbiegacie na
wszystkie strony. Za mną marsz!
Wyprowadziłam spod bomb stu lżej rannych żołnierzy. Przez sześć dni chodziliśmy od chutoru
do chutoru. W jednej wsi jakaś staruszka upatrzyła sobie jednego żołnierza i w bek:
- Taki podobny do mojego syna. Zostawcie mi go, już ja go wyleczę.
- Nie można...
Przyprowadziłam wszystkich rannych do naszego oddziału i przekazałam generałowi.
(A tamta staruszka, co kiedyś w nocy prała koszulę żołnierza. Prała i zawodziła:
- Mój ty Wania, syneczku kochany! Zaraz ci upiorę koszulkę...
Myśleliśmy, że z kimś rozmawia, a ona tak sama do siebie!)
Skowronek nad polem walki. Zawisnął między niebem a buchającą trupim jadem, czarną od
zaschłej krwi, okaleczałą ziemią. Zawisnął na srebrnej nici, a jego drżące, radosne trele były
świadectwem triumfu życia nad śmiercią. Ranny żołnierz (on jeden ocalał, reszta zginęła) ze
łzami w oczach słuchał tej piosenki. Wydawało się, że zabici milczą, by nie przeszkadzać
skowronkowi w śpiewie.
- Meldujcie, jak to się stało, że oddaliście Niemcom zdobyty wczoraj chutor? - zapytał generał
świdrując gniewnym wzrokiem dowódcę batalionu.
- To stało się tak niespodziewanie, nie zdążyliśmy...
- Pytam: dlaczego oddaliście chutor?
Dowódca batalionu wymamrotał coś pod nosem, próbował wykręcić się jakimś żartem, ale
widząc srogie spojrzenie generała, zamilkł.
- Widzicie to drzewo? - zapytał generał wyglądając ze schronu przez okienko. - Jutro rano
zostaniecie tam rozstrzelani, jeżeli nie odbijecie w nocy chutoru. Powiedzcie to waszym
żołnierzom. Żądam, żebyście zmazali swoją winę.
Następnego dnia rankiem dowódca batalionu zameldował:
- Chutor wzięty!
„Byłam ranna, zawieźli mnie do szpitala. Doktor chciał mi odebrać broń a ja go stołkiem. Na
zwiadowcę trafiłeś - powiadam - uciekaj, pókiś cały. Nie oddam broni! Wzięłam fartuch i
uciekłam w fartuchu do swojego oddziału. Oni - powiadam - wcale nie leczą, tylko zastrzyki
robią. Całe umundurowanie zostało w szpitalu, a ja w fartuchu i z pistoletem. A niech tam -
powiadam - pal diabli mundur. Lubię zwiad! M-m! Wszystko bym oddała! Jak mamę kocham! W
tym fartuchu chodziłam potem zimą na zwiad, przydawał mi się do maskowania na śniegu.
Kiedyś leżeliśmy na lodzie pod Taganrogiem. Dostaliśmy zadanie: sprawdzić, jak Niemcy
zaminowali pole. Nad ranem obok mnie walnął pocisk z moździerza. Leżałam cicho, bo
musieliśmy wykonać zadanie. Ogłuchłam zupełnie, ręka mi całkiem sczerniała, ale leżałam dalej
z chłopakami jak gdyby nigdy nic. Potem przez półtora miesiąca chodziłam głucha... Ale to
głupstwo... U nas w zwiadzie przecież i tak się nie rozmawia, dajemy sobie tylko znaki”.
Żona dostała telegram od męża znajdującego się na froncie: „Mamy syna, czekam na
gratulacje”. Po jakimś czasie nadszedł list.
„Kiedy wkroczyliśmy do wsi, oczom naszym ukazał się potworny widok - dookoła leżały same
trupy. Przed jedną z chat ujrzeliśmy jedenastoletniego chłopczyka, który szlochał na cały głos
nad zwłokami rodziców. Taki śliczny chłopczyk. Postanowiłem go usynowić. Musisz go dobrze
wychować. To nasz syn. Zdobyczny”.
- Od czego zaczniemy, kiedy skończy się wojna?
- Od samego początku. Najpierw uprzątniemy ziemię ze śmieci, usuniemy zasieki, a potem
zgromadzimy kamienie - i kamień do kamienia...
NOT AT NIK CZT ERNAST Y
(BRULIONY)
Maj-czerwiec, front Północno-Kaukaski
Stary człowiek sadzi drzewko. Dokoła ruiny. - Rośnij długo, rośnij szczęśliwie!
27 maja. Przez całą noc padał deszcz. Leżę na łóżku z zamkniętymi oczami i przez sen
układam wiersze. Deszcz pada bez przerwy...
Gdy wstanę rankiem - mądrym milczeniem
Wita mnie co dzień zła starość.
Gdy wyjdę z domu - jak rabuś i złodziej
Na drodze mi staje zła starość.
Jak to się stało, jak to się stało?
Jak to się mogło przydarzyć?
Nie jestem już młody, nie jestem już młody.
Już starość puka do okna.
Noc całą, jak księżyc w szparach okiennic,
Nie daje mi zasnąć starość.
Dzień cały jak kamień, co piersi przygniata,
Oddychać nie daje mi starość.
O, nienawistny, powolny pająku,
Kiedy zdążyłeś, jak śmiałeś
Srebrzystosiwą swą pajęczyną
Omotać mnie szczelnie jak kokon?
Leżę i nie śpię. Starość przenika we mnie przez zamknięte powieki. Odczuwam to niemal
namacalnie. Ma kolor białego kawonu ananasowego (jest taki specjalny gatunek), który ma
czarne pestki i żółtawy miąższ utkany białymi zwiotczałymi żyłkami...
Przypomina mi to mózg; przez długi czas usiłuję na próżno obudzić się. Wreszcie budzę się
wyczerpany i przygnębiony, leżę na wznak z zamkniętymi oczami wsłuchując się w powolne
wytężone bicie własnego serca... „To starość” - myślę.
Upał. Samotna jabłoń w stepie. Pszczoły oblepiły ją ze wszystkich stron. Ile ich? Skąd się tu
wzięły? Przecież dokoła rozciąga się wymarłe pole. Pszczoły uwijają się wokół każdego
kwiatka brzęcząc w upalnym powietrzu i cała jabłoń rozbrzmiewa jak harfa.
Umierający starzec zwraca się sam do siebie jak w sztuce teatralnej:
- Żegnaj, ziemio rodzinna. Opuszczam cię w ciężkich, pełnych zamętu czasach. Żegnaj! O,
ludzie, czy nie wstyd wam, że od tysiącleci nie potraficie pchnąć życia właściwym torem!...
W zapale bitewnym ciskał granaty zranioną ręką jak zdrową. Dopiero kiedy walka się
skończyła, zobaczył, że ręka zwisa bezwładnie. Jak mógł nią ciskać granaty?
Przygotowanie artyleryjskie. Przed nami niczym w teatrze otwiera się wspaniała panorama
walki o wzgórze. Wszystko tonie w huku i łoskocie, wszystko dygoce. Na wzgórzu cała ziemia
wraz z drzewami, chatkami, ludźmi, działami, obłokami, stogiem siana i ze wszystkim, co się na
niej znajduje, wygląda tak, jakby została przewrócona do góry nogami i zastygła w chaosie.
Jeńcy wpadają w nasze ręce już ogłuszeni i ogłupiali. Wyciąga się ich z ziemi jak krety,
osłabionych i rozpłaszczonych, z trupimi, otwartymi oczami.
Wesoła burza majowa ucicha, by po chwili wybuchnąć z nową siłą. Deszcz leje jak z cebra; od
czasu do czasu wraz z dużymi kroplami spada grad wielkości grochu. Grzmi. Nagle odgłosy
grzmotów zaczynają rosnąć, stają się coraz silniejsze i groźniejsze. Co się dzieje? Ze
wszystkich stron zaczynają strzelać pelotki. Dzwonią szyby w oknach, drży ziemia: nalot
lotniczy...
Wybiegamy na podwórze i widzimy przed sobą ławicę bombowców wypływającą zza chmur. Ile
ich jest? Trzydzieści... za nimi jeszcze siedemnaście. Zjawiają się w przerwach pomiędzy
chmurami i jak baśniowe, podobne do chińskich smoków nierealne potwory, płyną powoli dalej
niknąc w następnej półprzezroczystej białawej chmurze (poruszające się ciemne sylwetki
widać jeszcze jakiś czas przez chmurę).
Padają bomby. Tuż obok płonie dom. Wybuchy bomb przypominają przeraźliwe ryki dzikich
zwierząt. Wydaje się, że widać w chmurach ich drapieżne paszcze, którymi odgryzają się
mimochodem, nie zwracając nawet uwagi na wybuchy pocisków przeciwlotniczych. Deszcz
zacina. W chmurach toczą się walki powietrzne. Nasze myśliwce krążą jak stado ptaków nad
zburzonym gniazdem. A gniazdo płonie...
Trudno pojąć, czy to grzmią pioruny, czy wybuchają bomby. Woda zmieszała się z ogniem.
Mimo woli ściska się serce, boleśnie uderza puls.
...Bombardowanie trwa piętnaście minut. To dopiero początek. Wieczorem należy oczekiwać
następnego nalotu. Przykre, mętne, dławiące uczucie strachu...
„Lubię w początku maja burzę”... Ech, mój ty Tiutczewie!
Batalion wdziera się do małego miasteczka i zastaje tylko martwe ruiny. Pisano już o tym
nieraz: i o czarnosinym dymie, ścielącym się wzdłuż ulic, i o brunatnym pyle ceglanym, który
osiada na ziemi, i o sterczących kominach pieców. Nie wiem jednak, czy ktokolwiek napisał, że
żołnierze nie znaleźli w miasteczku nikogo, ani żywej duszy. Tylko trupy. Cisza...
Żołnierz Siergiejew, mieszkaniec tego miasteczka, stał i wołał na cztery strony świata: „Ej, czy
jest tu kto żywy?... - „Żywy” - odpowiadało echo w ruinach. Mieszkańcy albo w wojsku, albo
uciekli, albo zostali wywiezieni do Niemiec.
Mimo wszystko żołnierze znaleźli w ruinach żywą istotę. Nawet dwie: małego sześcioletniego
chłopczyka i wychudzoną kurę. Kura stała obok chłopczyka chowając głowę pod skrzydło i
przymykając oczy. Była chyba ogłuszona czy też kontuzjowana. Chłopczyk uratował się
cudem: okazało się, że matka schowała go w jakimś dole za miasteczkiem. Sama udała się na
poszukiwanie żywności i już nie wróciła. Chłopczyk leżał przerażony na dnie dołu, dopóki trwały
walki, i dopiero gdy wszystko ucichło, wyszedł z ukrycia i postanowił pójść do domu. Nie znalazł,
rzecz jasna, swojego domu, usiadł więc obok kury na słoneczku. Bądź co bądź kura była żywą
istotą.
Gazon. Róże kwitną wokół starej pordzewiałej lokomotywy, która jakimś cudem znalazła się w
ogrodzie i zastygła w nieruchomej pozie jak łagodny kulawy pies podwórzowy...
Jastrząb na lotnisku. Ciekawe, co sądzi o tych olbrzymich samolotach? Lata nisko nad
milczącymi bombowcami, pewnie wypatruje w trawie myszy...
Wieczór na lotnisku. Nad dalekimi oczeretami unosi się tak potężny i przenikliwy wielogłosy
żabi harmider, że zagłusza dosłownie wszystko, nawet huk motorów lądujących samolotów.
Róże jak rany. (Rozmowa z różą.)
- Odziałam krwawą szatę - powiedziała róża.
Kwitną dzwoneczki polne. Pasą się spętane konie. Jak szybko odpasły się na trawce! W niebie
krąży stado ptaków. Konie skaczą.
Drogą jedzie furgon zaprzężony w parę krów. Widać, że krowy już się przyzwyczaiły do jarzma.
Idą nieco szybciej (w porównaniu z normalnym krokiem wołów), po obu stronach furgonu, z tyłu
za nim, maszerują na bosaka Kozaczki. Furgon wyładowany jest jakimiś kuframi, tobołami. Na
tobołach siedzi dziewczynka.
- Sama żeńska płeć!
Stary Kozak przez całe życie nienawidził władzy radzieckiej i gorąco pragnął klęski Armii
Czerwonej. Jednakże, kiedy przyszli Niemcy i zaczęli rekwirować olbrzymie stada bydła i
wyrzynać gęsi dla żołnierzy, rozzłościł się nie na żarty. Ze łzami w oczach mamrotał gniewnie:
- A czemuż to nasi nie jedli! Żałowaliśmy im, a teraz Niemiec wszystko zabrał. Żrą jak swoje
własne! Widzicie ich! Trzeba było nie żałować naszym, trzeba było nie dawać Niemcom.
Samotne drzewo w wyciętym sadzie. Złamana gałąź opatrzona bandażem jak rana.
Stary robotnik w nagłym przypływie smutku - synowie zginęli, żona umarła, dom został
zniszczony - wyjął fotografię swojej zmarłej towarzyszki życia (nic więcej nie ocalało) i zaczął
pisać do niej list. Naradził się z nią, pogadał, i lżej mu się zrobiło na sercu, jak po prawdziwej
rozmowie.
Kobieta rodziła podczas bombardowania. Krzyczała. Ludzie myśleli, że jest ranna, i przybiegli
na pomoc, a ona przezwyciężając ból, powiedziała:
- Odejdźcie! Nie jestem ranna. Rodzę!
Burza zachwytu wybuchła w tłumie żołnierzy.
- Hura! - krzyczeli. - Niech żyje życie! Hura!
Ostrzał artyleryjski. Człowiek pragnie stać się mały, malutki, wielkości własnego serca. Ciało
przeszkadza, gdzie je ukryć? Ale oto ostrzał kończy się. Człowiek oddycha głęboko, ale tego
mu za mało - pragnie być wielki i potężny, ogromny, wielkości własnego serca, któremu za
ciasno jest teraz na świecie...
Czołg zamaskowany krzakami kwitnących róż. Róże przypięte do szoferskich kombinezonów.
Dziewczyna- -strzelec wyborowy z bukietem kwiatów.
Olbrzymie zbiorniki ropy naftowej na stacji w Krasnodarze spłonęły. Osiadły i poskręcały się.
Przypominają do złudzenia wyschnięte skóry baranie.
Rozkwitły róże. A gospodarzy nie ma. Chata spalona, podwórko puste, ogród wycięty. Tylko
róże zostały jak skrzepy krwi i bólu gospodarzy tam, gdzie panował niegdyś pokój...
Śpiewają ptaki, grają koniki polne. Lekki wiaterek kołysze żyto, którym zarósł cały wymarły
chutor.
Kominy pieców, stojące na ruinach jak nagrobki (piece kaflowe przypominają płyty ozdobne na
grobach sławnych niegdyś staniczników), potężne wiekowe drzewa, wiązy i osiny, które burza
wojny zmiotła i potrzaskała na kawały, nagie, bose i czarne z brudu dzieci na zgliszczach,
starcy gnieżdżący się w norach niczym wychudłe lisy i z rzadka wypełzający na świat boży,
pola- -pustkowia pokryte zardzewiałym żelastwem, postarzałe przedwcześnie kobiety,
zdziczałe ogrody owocowe, wypalone domy - o wojno, o wietrze, o czasie zamętu!...
Oto macie apoteozę: z całego domu ocalały tylko drzwi, w których wisi huśtawka. Dokoła
chaos, koszmar pożarów, trupów i spustoszenia. Na huśtawce siedzą cztery bose dziewczyny,
gryzą pestki słonecznikowe i huśtają się rozmawiając z czołgistami, którzy przypadkowo
zatrzymali się obok... Śmiech, żarty, życie...
Zwiadowca, który otrzymał rozkaz zebrania informacji o ruchu wojsk nieprzyjacielskich na
szosie. Przeleżał w zimie dziewięć godzin w brzuchu zamarzniętego konia i to w dodatku
pośrodku szosy. Dokoła rozciągało się puste pole, na którym nie sposób było się schować.
Zwiadowca nazywał się Wielikanow. (Czołgi przejeżdżały w odległości dwóch kroków.)
Jechałem na pierwszą linię z duszą na ramieniu, ponieważ cała miejscowość znajdowała się
pod ostrzałem niemieckich dział dalekiego zasięgu. Najpierw dostrzegliśmy konia pasącego się
na suchotniczym poletku, po brzuch w pszenicy (kto by dziś pilnował pszenicy!). Po jakimś
czasie zobaczyliśmy dwie leżące w polu kobiety - staruszkę i młodą dziewczynę. Kiedy
zbliżyliśmy się do nich, podniosły głowy osłonięte workami przed słońcem. Obok leżały motyki.
Staruszka i dziewczyna pełły poletko, leżące niemal na samej linii frontu. Boże drogi, a cóż to
za skarby zasadziły, że poletko ma dla nich aż taką wartość? Może złoto? Nie, kartofle...
Dzikie wino oplata strzaskane belki powały, przedostaje się przez okna do wnętrza domu,
ściele się po podłodze. Portrety na ścianach przystrojone są jego liśćmi. Cisza. Ćwierkają
wróble, pogwizdują szpaki.
Na podwórzu porasta rozsypana pszenica. Kadź pod rynną. Wiadro. Schrony, drzewa wycięte
dla zamaskowania pozycji. Cukiernica. Pokrywa od porcelanowej wazy do zupy.
Cóż jeszcze może powiedzieć pisarz o zniszczeniach? Oto stanica Krymska. Poprzewracane
stoły, leżące fikusy, kufry, łóżka, studnie z wiadrami podziurawionymi przez kule, poduszka w
kałuży, żelastwo, chwasty, potrzaskane dachówki i garnki - co jeszcze można powiedzieć?
Ikony, które ocalały gdzieniegdzie po kątach, zwracają ku nam swoje poczerniałe oblicza.
Raptem poczuliśmy zapach mleka, taki słodki i ciepły. To przeszły obok nas trzy krowy, które
zabłądziły na pierwszą linię.
Lej po pocisku. Czarnoziem, lśniący jak ropa naftowa, jak oliwa, sięgający jednolitą warstwą aż
do dna olbrzymiego leja, smakowity i pachnący chlebem - wśród zielonego, porośniętego
chwastami zboża.
- Widzisz, o nią właśnie walczymy!
- O co?
- O ziemię! O niej właśnie trzeba pisać, to ją trzeba pokazać. Ziemia. Gdzie znajdziecie taką
ziemię jak na Kubaniu?...
Staruszka-gospodyni. Jej na wpół rozwalona chata, w którą trafiły dwa pociski, ledwo się
trzyma kupy.
Żołnierze powiedzieli mi, że przyszła gospodyni. Sądziłem, że będzie przygnębiona.
- No, jak tam, babciu?
- A niby co?
- Jak ci się powodzi?
- Niezgorzej.
- Zrujnowali ci chatę?
Gospodyni uśmiecha się:
- E tam, nie mam żalu do chłopaków. Wszystko znalazłam: i stoły w tamtym okopie, i łóżko też
całe. Widzisz, teraz kopią moje kartofle w ogrodzie, powiedz im, że jeszcze za młode.
Rozkoszuje się lekturą „Obłomowa”. Na pierwszej linii frontu!
Każdy chciałby popatrzeć na koniec wojny.
Dziwna rzecz: bliskość niebezpieczeństwa na samym początku ostrzału lub walki wprowadza
mnie w stan napięcia. Jeżeli wszyscy są spokojni, ogarnia mnie strach. Jeżeli wszyscy tchórzą,
wtedy budzi się we mnie poczucie odpowiedzialności i robię się szaleńczo odważny. Słowem,
zawsze pod prąd. Taki już mam charakter.
Przez długi czas nie mogłem się wyzbyć wprost chorobliwego niedowierzania - nie wierzyłem,
że to wojna. Czy to naprawdę wojna?
Ludzie są omylni. Nieomylne są kamienie!
Stanica Krymska. Menażki i peemy na drzewach morwowych. Morwa dojrzewa. Gospodarzy
nie ma. Tylko koty chodzą do siebie w gościnę. Mieszkają na strychach, już zdziczały.
Żegnaj, stanico Krymska! Wzgórza, zajęte przez Niemców. Dymki wykwitające na wzgórzach.
Wybuchy pocisków z moździerza. Leje, leje, leje od bomb. Pole, któremu kwiaty nadają odcień
białożółty, leje po pociskach - czarny, pszenica - zielony, krew - czerwony...
Była duża rodzina, była chata w stanicy - wszystko zostało zniszczone, nie ma nic. W czerwcu
powróciła do domu najmłodsza córka, dwudziestoletnia dziewczyna. Powróciła i w miejscu,
gdzie stała chata, ujrzała tylko jeden kwitnący krzak róży. Róże były wyjątkowo piękne, świeże
i lśniące, a wszystko dokoła porosło zielskiem. Wrota spróchniały i runęły na ziemię. Ani
sąsiadów, ani przyjaciół.
Dziewczyna usiadła na kłodzie przy wrotach obok ostatniego skarbu, który jej pozostał -
kwitnącego krzaku róży. Nic więcej...
No, cóż! Była jeszcze młodość, a na początek - róże. Dziewczyna narwała bukiet róż i długo, w
milczeniu, siedziała na słońcu. Gryzła różę. Trzymała ją w zębach patrząc przed siebie. Łez nie
było.
Sztab armii ulokował się w zaroślach w parowie. Słowiki nie milkną ani na chwilę. Oprócz ich
śpiewu nic nie mąci ciszy - czasem tylko ludzkie głosy. Szumią drzewa, szemrze strumyczek.
Zdumiewająca cisza i orzeźwiający chłód. Jak w uzdrowisku. Kuchnia. Audytorium. Wartownicy
z peemami. Czasem dolatuje wrzawa i odgłosy strzelaniny (to sprawdzanie kaemów).
Zdjąłem buty, umyłem nogi i wyprałem skarpetki.
Za oczami znajduje się jeszcze jedna para oczu. Rozumnych, myślących, przeklętych. Te
prawdziwe patrzą przed siebie jak szkiełka, tamte zaś widzą przez nie wszytko jak przez
okulary i wszystko nazywają po swojemu. Te prawdziwe są tyle warte, co aparat fotograficzny;
po prostu utrwalają to kawałek ziemi, to ptaka, to znów drogę, czy jakiś tam dymek...
Podczas nalotu niemieckiego na pierwszą linię naszych okopów jedna z bomb trafiła w kurhan.
Olbrzymi lej przeciął kurhan na pół i odsłonił starożytny grób rycerza - prawdopodobnie z
czasów najścia Persów. Leżał tam miecz, zżarty przez rdzę po samą rękojeść z kości
słoniowej, która zżółkła, lecz mimo to zachowała się w dobrym stanie. W grobie leżały jeszcze
inne przedmioty. Kości, czaszka. A tuż obok krew i kości dzisiejszych żołnierzy.
Przypomniałem sobie o grobie Tamerlana, który odnaleziono przed samą wojną.
Jaskółki krążą, wlatując i wylatując przez rozbite okna. Ogromny budynek szkoły.
Podziurawione odłamkami pocisków i kulami ściany przypominają plastry miodu. Spustoszenie.
Marnieje żywopłot, krzaki bzu otacza dookoła wysoka trawa. Bosi chłopcy biegają po ruinach,
szukają gniazd, rzucają kamienie na dach.
Z pewnością bawią się znakomicie. Wyobraziłem sobie na chwilę, że jestem małym urwisem.
Ależ oczywiście, dla chłopców w tym wieku wojna jest pasjonującym, ciekawym wydarzeniem,
wzbogaca ich psychikę. Ileż to niezapomnianych barwnych wrażeń daje im ta straszliwa
powszechna tragedia.
Koncert dla rannych. W rozwalonej stajni siedzą i stoją dziewczęta i żołnierze w szlafrokach.
Są tu również sanitariusze i siostry. Publiczność, nastawiona początkowo dość sceptycznie,
stopniowo ożywia się, zaczyna klaskać, śmiać się, żądać bisów. Młody Ormianin śpiewa
przyjemnym barytonem. Już nie mamy do niego pretensji ani o to, że dostał order, ani o to, że
nie jest na froncie. Ma przecież taki miły głos, taki sympatyczny uśmiech i tak się stara, żeby
nam sprawić przyjemność. Bóg z nim!
Zgrzybiały staruszek w kaszkiecie zagląda do stajni od podwórza przez kwadratowe okienko i
mrugając niedowidzącymi oczami przysłuchuje się występom artystów.
Przez okno widać jego ciężką, ogorzałą rękę i siwą brodę.
Obok - dwie maleńkie główki. To zaciekawione dzieci. Staruszek długo przysłuchuje się w
milczeniu.
Na scenie śpiewają piosenkę o Dnieprze:
A szeroki Dniepr toczy wody swe,
Nad mim leci w dal żurawi klucz...
NOT AT NIK PIĘT NAST Y
Czerwiec 1943 roku 12/VI
Już od trzech dni jestem w szpitalu. Szpital stoi nad samym brzegiem Kubania, na północno-
zachodnim krańcu Krasnodaru. Szeroka spokojna rzeka obramowana zielonymi brzegami
przepływa opodal. Z balkonu rozpościera się wspaniały widok na pola i zarośla wikliny, na
dalekie niebieskawe góry. Wieczorami wdziera się do każdego zakątka ogłuszające
skrzeczenie żab. Człowiekowi wydaje się, że leży na podwórzu jakiejś ogromnej fabryki, w
której przerabia się lub po prostu przesypuje chrzęszczący żwir. Nie sposób ogarnąć tego
dźwięku, który pokrywa wszystko grubą warstwą; przynosi on jednak ukojenie, pachnie trawą,
wezbraną rzeką, w której wodach, twardych i sprężystych, odbija się biały księżyc...
Właśnie nastała pora przyboru wód - Kubań przybiera późno, kiedy w górach zaczyna topnieć
śnieg. W oddali, za Kubaniem, leży zatopiona nizina, koślawe wierzby sterczą tu i ówdzie z
grzęzawiska. Goli chłopcy na koniach albo czegoś szukają na rozlewisku, albo pilnują. Do
jaskółczego gniazda nad naszym balkonem wprowadził się wróbel (a to nicpoń dopiero,
korzysta z ogólnego zamętu, żeby przywłaszczyć sobie cudzą powierzchnię mieszkalną!). Ale
gdzie się podziały jaskółki?
Jakoś ich nie widać, pewnie zostały ewakuowane... Byłoby całkiem nieźle, gdyby nie to, że w
pobliżu, tuż za parkanem szpitalnym, ulokowała się zbrojownia, w której w dzień i w nocy bez
przerwy przestrzeliwuje się wyremontowane kaemy, działa polowe, peemy i pelotki. Ledwie się
człowiek skupi, a tu - bach! - szyby dzwonią w oknach i cały budynek dygoce. Albo donośna
długa seria z kaemu, albo nieoczekiwany wybuch tak potwornej siły, że wszyscy zrywają się z
łóżek... A cóż to znowu? Ach, prawda, przecież to zbrojownia! Wszyscy klną w żywe kamienie,
wszyscy są oburzeni, ale nic nie mogą poradzić i zaczynają się powoli przyzwyczajać.
Woda w Kubaniu jest mętna i brudna, na jej powierzchni unosi się gąbczasta piana i wszelakie
paskudztwo: liście, gałęzie, kłody, strzępy ubrania, bandaże, korzenie, jakieś papierzyska,
pierze, a czasem nawet meble. To przybór wód oczyszcza brzegi z plugastwa...
Przez cały boży dzień na podwórzu i pod dachami ćwierkają wróble...
Cudowny wieczór. Chorzy oficerowie siedzą w półmroku na łóżkach. Przez okno sączy się
księżycowa poświata, a oni spletli ręce na kolanach, przykrytych białymi prześcieradłami, i jak
jeden mąż śpiewają pełnym głosem smutną, pełną zadumy pieśń:
Moj grustnyj towariszcz machaja krylom,
Krowawuju piszczu klujot za oknom.
Zda się, że wszystko na świecie przestało istnieć oprócz tej nieokiełznanej rozlewnej męskiej
tęsknoty. Ach, kiedyż nadejdzie jej kres?... Śpiewają ranni i chorzy, kołysząc się lekko w
zgodnym, zapamiętałym rytmie. Nie widać ich twarzy, ale cóż z tego - tym szczelniej otula
serce smutek. Nie można mu się oprzeć. Ach, wojno, wojno!...
Ta sala szpitalna, nabita chorymi oficerami, wśród których i ja się znajduję, ten półmrok ten
Kubań toczący swoje wody za oknem, ten księżyc, o którym już dawno powiedziano tyle
pięknych rzeczy...
My wolnyje pticy, pora, brat, pora
Tuda, gdie za tuczej bielejet gora...
W śpiewie nie bierze udziału jedynie ciężko chory na serce major Aleksandrów. Leży na drugim
łóżku ode mnie z zamkniętymi oczami i rękami złożonymi na prześcieradle. Śpi, a może tak go
oczarowała pieśń? Dawniej często jęczał. Teraz nie jęczy. Jest przykuty do łóżka. Wynosimy
jego łóżko na balkon, żeby mógł odetchnąć świeżym powietrzem i nacieszyć się kubańskim
niebem. Aleksandrów bardzo rzadko się odzywa, cierpienie przeorało bruzdami jego czoło.
Czasem prosi nas cicho o jakąś przysługę. Trzyma stale w ręku powieść „Dżengis-chan”, ale
jakoś nie może się zabrać do czytania. Teraz leży bez ruchu. Księżycowe cienie zastygły na
podłodze i nad łóżkami. Płynie pieśń. Przerasta wszystko. Wobec niej choroby wydają się
głupstwem, ludzie - cieniami księżycowymi, a cały świat - niesłychanie dalekim, słodkim
wspomnieniem...
Kubań. Szpital. Noc.
Gdzie są nasze żony? Nasze rodziny?
...Pora, brat, pora
Tuda, gdie gulajet lisz -wietier, da ja...
Dziś w nocy umarł Aleksandrów. Biedaczysko.
Wieczorem długo myślę o śmierci, o tej chwili, kiedy człowiek zapada się w śmierć jak w
przepaść. Niesłychanie wyraziście i dokładnie potrafię wyobrazić sobie tę chwilę, zrozumieć i
wczuć się w nią. Gdy nadejdzie, wszystko będzie tylko powtórzeniem - z taką ostrością
odczuwam fizycznie i psychicznie tę chwilę równą wieczności, tę rozpacz, bezsilność,
bezbrzeżny smutek i lament duszy.
Wynędzniała kobieta, która mieszka w ruinach. Kiedy znajdzie lub wyprosi kawałek chleba,
idzie na skraj warzywnika i zwołuje swoje dzieci. Z ruin i z nor wybiega, niczym liski, czworo
maleństw. Matka karmi je zapamiętale jak dzikie zwierzę.
Noc przed walką. Surowa powaga. Ponura wzniosłość. Głęboka, trudna cisza.
Rankiem wszyscy żołnierze nerwowo ziewają. Drżą im wargi.
Temat do noweli: świerszcz w rozwalonej chacie.
Kobiety na wojnie są znacznie bardziej okrutne niż mężczyźni. Przekonałem się o tym
wielokrotnie.
Zwał trupów zaplątanych w drucie kolczastym. Druty kolczaste jak wieńce cierniowe oplatają
ich głowy.
Niewiedza prowadzi do nieszczęść, wiedza również.
O, wy, siedzący za siódmą górą, za siódmą rzeką, o, wy, spacerujący po gabinetach i nucący
pod nosem marsze wojskowe... Widzicie, jak maszerują młodzi, zdrowi ludzie, widzicie samoloty,
słyszycie, jak dudnią działa, ciągnące na zachód, ale nie wiecie, co to krew, smród, ziąb i błoto...
- Co za cuda? Kochamy się, ale jakoś nie mamy ochoty się całować. Dlaczego?
- Marne jedzenie.
- A może się jednak pocałujemy? - mówi apatycznym głosem mężczyzna.
- Po co? Nie warto, Kola. Jestem zmęczona. Poleżymy sobie spokojnie, dobrze?
Przy drodze, przykryty ciepłą szubą, leżał ranny czołgista. Koledzy zostawili go, a sami
pojechali dalej ścigając wroga.
Myślę, że samobójcy odbierają sobie życie nie dlatego, żeby zemścić się na kimś, ale z litości
nad sobą, rozżaleni na zły los. Co za potworne uczucie - litość nad sobą!
Biały koń ciężko dyszał pod nim, rozdymając nozdrza. Biały koń zalany był czerwoną krwią
dowódcy. Dowódca siedział z głową opartą o łęk siodła. Ręka, w której trzymał szpicrutę,
zwisała bezwładnie.
Wojna demaskuje wszystkie tajemnice świata. Burzy pociskami mury, za którymi pochowały się
sekrety, przepala ogniem skorupę, wichrami wywleka na świat boży najtajniejsze sprawy -
macie, patrzcie! I wszystko w płomieniach wojny staje się niebywale jasne.
Odrębny gatunek blagiera i pyszałka - blagier wojenny.
Po deszczu. Chłodna, piękna noc. Koło schodków siedzi pies. Obok daje susa żaba. Pies siedzi
jeszcze przez chwilę, potem spokojnie wstaje i obwąchuje Żabę - patrzcie no, jak toto skacze?
Żaba skacze dalej. Zdziwiony pies przysiada na tylnych łapach. Potem bez pośpiechu dogania
żabę i znowu ją obwąchuje - co za dziwne stworzenie? Żaba wykonuje kolejny skok. Pies stoi,
waha się, ale już jej nie goni. Znudziło mu się.
Cisza. Z daleka dolatują wesołe dziewczęce glosy. Ktoś rozmawia przy furtce. Noc.
Porzucone i zgubione rzeczy wydają się na wojnie tajemnicze i osierocone.
Myślę o ich gospodarzach. Gdzie są teraz? Co się z nimi dzieje?
W nocy - potworny atak. Siostra, przystojna dziewczyna o dużych niebieskich filuternych
oczach, robi mi zastrzyk w świetle księżyca. Wszyscy śpią.
- Daj rączkę. Zaraz przejdzie. Odrobinkę cierpliwości, kochanie. No, odrobinkę!
Obejmuje mnie, unosząc z lekka na posłaniu, głaszcze po głowie.
- Zaraz, zaraz - gaworzy czule, jakby rozmawiała z dzieckiem. - A teraz otworzymy buzię i
weźmiemy proszeczek. Tak-tak... Zaraz przejdzie.
- Och, Annuszka, weź sobie choćby na zawsze moją rękę. Oj, oj! (Jęki.)
Siostra okrywa mnie troskliwie. Daje mi termofor. Leżę. Mniej więcej po dziesięciu minutach
znów podchodzi do mnie.
- No i jak tam? Lepiej?
- Trochę przechodzi.
- Zaraz przejdzie!
Przez chwilę stoi pochylona nade mną, potem odchodzi. Jej dobroć wskrzesza we mnie dawno
zapomniane uczucia. Dziękuję jej w myśli. Długo leżę w milczeniu. Chorzy śpią. Ciemno. Nieco
białego, widmowego światła księżyca. I oto po dłuższym czasie do sali wchodzi ta sama
siostra, zbliża się i pochyla nade mną.
- Śpisz?
Ogarnia mnie ogromna czułość. Siostra patrzy mi w oczy, jej twarz znajduje się tuż przy mojej
twarzy. Zamiast odpowiedzi dotykam dłonią jej policzka i zaczynam go głaskać. Siostra też
głaszcze mnie po głowie.
- Śpij. No, widzisz - szepce - wszystko przeszło. Teraz śpij, mój kochany, złociutki...
Leżę w milczeniu, z zamkniętymi oczyma, i odczuwam przypływ jakichś zdawałoby się
bezpowrotnie minionych młodzieńczych uczuć.
- Annuszka, dobra z ciebie dziewczyna. Tyle ci chciałem powiedzieć. Już mi dobrze. Idź spać.
Kiedy doktor Gronowska, kobieta o czułym sercu i bardzo delikatna, odgadując jego życzenie
kazała mu pakować manatki i ewakuować się do szpitala w rodzinnym mieście - wzruszył się
do łez.
- Boże, skąd się biorą na świecie tacy dobrzy ludzie? Dlaczego człowiekowi tak nędznemu jak
ja, leniuchowi i egoiście, los zesłał takich wspaniałych towarzyszy?
Maskując swe uczucia leżał nieruchomo i ponuro marszczył brwi. Bał się teraz losu, który za
jeden uśmiech kazał mu zawsze słono płacić łzami.
Bądź pierwszy, kiedy trzeba słuchać, i ostatni, kiedy trzeba mówić. Bądź, o bądź - to
największa mądrość życiowa! Nie lekceważ jej!
Ewakuują mnie do szpitala na tyłach. Ciężarówka z ciężko rannymi powoli pełznie na dworzec.
Potem długo leżymy w ogródku przed ruinami byłego dworca czekając na pociąg sanitarny.
Wreszcie siostry prowadzą nas do wagonów. Moje rzeczy niesie dziewczyna ze szpitala,
której polecono ulokować mnie w przedziale. Beznogich, bladych, w pokrwawionych ubraniach
transportuje się na noszach.
Całujemy się z siostrą w usta.
- Pamiętaj, pisz koniecznie.
- Masz się poprawić. Bądź zdrów!
Jest cierpliwy jak Bóg, który przed sobą i za sobą ma wieczność.
Uczucia rannego: zaczyna wierzyć, że wszystko się dzieje z jego udziałem. To jestem ja!
Patrzcie - to ja się biłem, to ja zostałem ranny. To my! Widzicie? To o nas mówią... To myśmy
przemaszerowali...
Spytano wielbłąda, czy trudniejsze jest zejście z góry czy podejście?
- Och - odparł wielbłąd - kiedy dźwigasz na grzbiecie ładunek, to i równina diabła warta!
Głupiec skarży się, że ludzie go nie znają, a mądry - ze nie zna ludzi. (Przysłowie góralskie.)
Lokomotywa zwisa z mostu jak tusza bydlęca na drzwiach u rzeźnika.
O, obłoki! O, dziewczyny, ciągnące przez osiedle wózek dziecinny z sianem! O, Kubaniu! Maki i
bławatki w życie!
Solidarność rannych. Łączy ich jednaki ból, przelana krew, braterstwo ran.
Pod wieczór lub w nocy zaczynają się jęki. Każdy leży i -cicho jęczy na własny użytek.
Stopniowo ludzie zaczynają jęczeć głośniej. Wkrótce jęczy już cały wagon. Dudnią koła, świeci
księżyc.
Jeńcy, bojąc się, żeby Niemcy ich nie wywieźli, ratowali się, jak kto mógł, chowali w
najrozmaitszych kryjówkach w oczekiwaniu na przyjście naszych.
Jednemu z nich Kozaczka poradziła, żeby skoczył do zbiornika na wodę. Jeniec skoczył, a tam
wody po kolana. Stał w tej wodzie przez cztery dni. Gospodyni nakryła zbiornik pokrywą.
Słysząc szczęk odsuwanej pokrywy, żołnierz chował się pod wodą, potem, przeczekawszy
niebezpieczeństwo, podnosił się i stał dalej. Działo się to w lutym, był mróz...
To nic, że komin stoi krzywo. Grunt, żeby dym z niego szedł prosto.
Na ścianie dawno spalonego domu: „Palenie surowo wzbronione”.
Do późnej nocy siedzi przy nas siostra wagonowa, dziewczyna dwudziestoletnia. Ile się musi
nacierpieć od rozjątrzonych żołnierzy!
Ująłem się za nią. Z wdzięczności siada w nocy przy mnie.
- Siostro, kaczkę!
- Siostro, wody!
Przekleństwa, wymówki, drwiny.
Hitler zdechnie, ale nie poradzi sobie z tą potęgą. Wszystko postawiono na nogi i
podporządkowano jednemu celowi!
Zamaskowany transport wojskowy. Jedzie cały las. Olbrzymie drzewa ustawiono i umocowano
na platformach. Pod drzewami - ciężarówki, czołgi. Leżą pokotem śpiący żołnierze; dymią
kuchnie; sympatyczne dziewczęta w fartuchach; harmonista siedzi na skraju platformy ze
zwieszonymi nogami; niektórzy tańczą. Dziewczęta i chłopcy śpią obok siebie; na karoserii
samochodu siedzi żołnierz z telefonem; działa przeciwlotnicze i imbryk, karabiny maszynowe;
nawet stado baranów. Transportem jedzie jakaś jednostka gwardii. Pociąg porusza się powoli.
Drzewa kołyszą się i szumią, konary zaczepiają o domy, słupy telegraficzne, o wagony
jadących w przeciwnym kierunku pociągów. Zielony, wesoły, wysoki bulwar przewija się w
skrętach po szynach. Ptaki dziwią się chyba - skąd się raptem wzięły takie drzewa?
Patefon. Gitara. Kwiaty w klapach. Wesele - wypisz, wymaluj!
W nocy stoimy na stacji Kawkaskaja. Biją działa przeciwlotnicze. Księżyc. Dookoła - czarne
pociągi i ruiny. Uczucie bezradności - nie ma się gdzie schować, uczucie strachu - poszczęściło
się człowiekowi, już prawie w domu, a tu raptem walnie.
Ale potem przychodzi apatia, obojętność: pal diabli, niech walnie, koniec końców nie mnie
pierwszego to spotka. Ogarnia mnie senność. Nie zwracając na nic uwagi układam się i
zasypiam.
Rankiem - Armawir. Coś przerażającego! W żaden sposób nie mogę się przyzwyczaić do
wypalonych ruin.
Jak tu ponuro! Jak ludzie mogą mieszkać w tym miejscu kaźni, w tych posępnych, pokrytych
pyłem bezludnych ruinach? Jeśli chodzi o mnie, uważałbym to za najstraszliwszą karę, gdyby
mnie tu zostawiono...
Noc na czarnym koniu cwałuje nad nami. Tętnią podkute kopyta. Koń parska ogniem i rży
artyleryjską kanonadą.
Pola lichej kukurydzy. Staruszki i smutne kobiety, pędzące wdowi żywot, odprowadzają
wzrokiem pociąg sanitarny, wspierając się na motykach jak pastuchy na biczach. Długo stoją w
milczeniu i patrzą za nami.
Kobieta na słupie telegraficznym. W czerwonej spódnicy i żółtej chustce stoi w górze na
swoich słupołazach i naciąga druty.
- Dość tego, towarzyszu Kapijew! Te twoje smutki, zadumy i westchnienia są stare jak świat.
- Przepraszam bardzo, czyżby twój optymizm i obojętność były nowe?
- Niestety, nie ma nic nowego pod słońcem.
- To zdanie też jest stare!
- Wiesz co, zamieńmy się chorobami. Ja ci dam wrzód żołądka, a ty mi nogę.
- Obawiam się, że mi się nie opłaci. (Poważnie.) Tak.
Taki jasny księżyc, że można z pociągu odczytać cyfry na słupach kilometrowych.
Spójrz w oczy duchowi - duch zniknie.
Spójrz w oczy nieszczęściu - nieszczęście zniknie.
Spójrz w oczy grozie wojny - groza wojny też zniknie.
- Nie martw się, mój kochany, teraz każdy coś traci. Jeden - żonę, drugi - rodzinę, trzeci -
dobytek, czwarty - dzieci, piąty - rękę, szósty - głowę.
Przed walką wszyscy wolą słuchać i milczeć; po walce wszyscy chcieliby opowiadać bez końca.
Tak bywa zawsze.
Pisarze, podobnie jak wszyscy ludzie sztuki, nie umieją zachować tajemnicy. Potrafią w
rozmowie wypaplać wszystko, co mają na sercu, wiedzą bowiem, że nikogo nie zaciekawi
opowiadanie o rzeczach ogólnie znanych.
Nie jest to wcale ujemna cecha charakteru.
Ptaszek, który każdego ranka i podczas dnia podfruwa do górnego kwadratu okna i stuka w
nie dziobem. Chwila ciszy - stuk, potem znowu - stuk.
- Patrz, znowu stuka, ten sam ptak.
Chorzy budzą się. Płoszą ptaka.
Po dłuższym czasie przyfruwa znowu.
- Chłopcy, przyleciał z powrotem.
- Siostro, siostro, co to może znaczyć?
- Pewnie list dostaniecie albo wiadomość.
Na trzeci dzień milczący ptaszek znowu stuka do okna. Siedzi na ramie okiennej i - stuk.
Posiedzi chwilę i - stuk!
Ciężko ranny żołnierz zaczyna płakać.
- To niedobry ptak. Czego tu szuka?
Okno jest otwarte na ogród. Po szybach pełzają żuki i jakieś czarne muszki o długich
skrzydłach.
Chorzy o spękanych wargach leżą z grzałkami.
Pod wieczór rozwiązują się języki. Ludzie rozmawiają bez skrępowania. Mrok skłania widocznie
do mówienia prawdy, ponieważ nie widać twarzy i nie trzeba udawać. Nie trzeba spuszczać
oczu.
Człowiek idzie i idzie. O, gdyby u kresu drogi znajdował się Ocean Wielki, w którym można by
było zanurzyć się i oczyścić z ohydy, z kłamstwa, z bólu i nieszczęścia!
Na wojnie kroczą noga w nogę i ramię w ramię - życie i śmierć, prawda i kłamstwo, miłość i
nienawiść.
Uszy nie słyszą ciszy, ale słyszy ją serce. O, ciszy, jak kocham, odczuwam i przeżywam twe
głosy, twą muzykę!
Żołnierze są tak zmęczeni, że milczą. Brak im sił na rozmowę. Porozumiewają się na migi, a w
najlepszym wypadku wydają nieartykułowane dźwięki. Przemarsz trwał dziewięć dni.
Telefonista zasypia z uchem na słuchawce; kiedy odzywa się brzęczyk, budzi się natychmiast.
- Tak. Rozkaz.
W podobny sposób zasypiali nasi mutazylici w meczetach, podpierając tyłek piętą.
Potężny dąb rozdarty i rozszarpany przez pocisk. Niczym pazurami.
Każda noc jak choroba - z majaczeniem, z gorączką, z utratą przytomności, z gniotącym,
przenikliwym bólem w dołku, z czarnymi myślami, z jękiem.
Nie sądź wszystkich jednakowo za to samo przestępstwo. Odróżniaj głupią głowę od głupiego
serca. O, to bardzo trudne - jeżeli jednak posiadasz tę umiejętność, to znaczy, że godzien
jesteś sławy mędrca.
Łzy biegną nie po twarzy, lecz po sercu.
Moje pokolenie wkroczyło w życie sądząc, że wszystkie istotne sprawy dawno zostały
załatwione: przecież było na to parę tysięcy lat czasu. Ludzkość jednak nie zbudowała jeszcze
wspólnego społeczeństwa, nie podzieliła bogactw, nie rozwiązała podstawowych zagadnień.
A.ch, dzieci, dzieci, jaka szkoda!
Milczeniem można nie tylko wiele powiedzieć, lecz także wiele zdziałać. To wielka mądrość,
którą zrozumiałem za późno.
Jedziemy po rosistej trawie, która pod końskimi kopytami chrzęści i pęka jak soczyste nici.
Chowano go. Pułk stał w milczeniu, zmęczony i głodny. Nie było ani przemówień, ani salw
honorowych. Żołnierze przyklękli, odsłonili głowy i zastygli w żałobnym milczeniu wokół grobu.
Gromkie, bohaterskie i wielkie czyny wcale nie są nieodzowne do zdobycia sławy. Potrzebni są
heroldowie. Potrzebna jest umiejętność popisania się w odpowiedniej chwili.
Ślepiec szedł tak, by słońce ogrzewało jego twarz. Na wschód.
Kto jest bardziej potrzebny na wojnie - wykonawca czy twórca?
W stepie, gdzie niedawno toczyły się walki, płoną ogniska. Popas uchodźców. Na rozbitym
dziale zawieszono kołyskę. Matka pochyla się nad nią i karmi dziecko piersią.
Mocne kwadratowe szczęki. Niskie czoło. Oczy, ostre jak dwa szydła, błyskają spod brwi.
Kiedy ucichła bitwa, wszyscy raptem zobaczyli, że to już noc. W mroku szumi rzeka. Góry są
czarne i milczące. Z daleka słychać cichy jęk...
Czego tu brak w tych stanicach poza wszystkim innym? Ach, tak - szczekania psów!
Kąpią się w marszu, a potem doganiają na golasa swój furgon i ubierają się w kłębach kurzu.
Żołnierze leżą w okopach, ich serca biją w trwodze i napięciu, wszystkie jednakowo, niczym
jedno ogromne serce ludzkie... A w głowach pustka. Tylko serca tuk-tuk-tuk!
Ulewa. Błoto. Dowódca zdjął buty i dalej szedł na bosaka. Za jego przykładem - cały oddział. Od
razu znikł wojowniczy wygląd. Szli zmęczeni, zwykli ludzie...
Z taczki naładowanej dobytkiem, którą pchają przed sobą uchodźcy, sterczą uszy kota. Wzięli
ze sobą kota!
Matka nosi martwe dziecko nie mogąc się w żaden sposób zdecydować na pogrzebanie.
Dziecko czuć już trupem, a matka wciąż je nosi.
Trzeba tak żyć i działać, żeby w dniach przyszłego zwycięstwa nie poczuć się jak sierota.
NOT AT NIK SZESNAST Y
Lipiec-sierpień 1943
Przez kilka godzin bombardowały nas nadlatujące kolejno eskadry samolotów. Wszystko
dokoła płonęło. Nad dworcem i sąsiednią parowozownią wznosiła się ogromna łuna, wagony
leżały w poprzek szyn, poskręcane i objęte płomieniem. Huk i łoskot, jęki i krzyki w
zapadającym wieczornym zmroku wydawały się bardziej złowieszcze niż kiedykolwiek.
Wydawało się, że jakiś straszliwy nieznany żywioł zalewa cały świat, jedynie ciemniejące w
oddali ogromne morze było spokojne i sennie falowało...
Już dawno przestały wybuchać bomby, samoloty znikły. Na niebie, jak gigantyczne wskazówki
zegara, przesuwały się smugi reflektorów, a na dworcu i w centrum miasta nadal buszował
pożar, eksplodowały pociski, ludzie krzyczeli, biegli, padali i palili się żywcem. Raptem
usłyszeliśmy w tym piekle straszliwy jęk - zupełnie blisko, tam, gdzie leżały stosy rur
cementowych.
- Kogoś zarzynają! - krzyknął ktoś.
Major wyrwał pistolet z kabury i rzucił się w kierunku, z którego rozległ się krzyk. Dobiegliśmy
razem.
- Co się stało?
- Wszystko w porządku, towarzyszu! Urodził się nowy człowiek.
Kobieta rodziła pod zwałami cementu, w powodzi iskier, w dzikim chaosie, wśród trupów i
rannych, wśród pożaru i wybuchów. Wyła jak wilczyca. Potem trzymaliśmy w rękach
nagusieńkie ciałko noworodka, w którym odbijały się purpurowe odblaski ognia. Biedaczka nie
miała w co otulić niemowlęcia. Wyjęliśmy swoje opatrunki i obandażowaliśmy chłopczyka.
- Damy mu na imię Zwycięstwo!
- Nie, niech się lepiej nazywa Hura. Niech żyje Hura! Hura-a-a! Hura-a!
Tańczyliśmy wokół położnicy jak dzikusy, a ona leżała we krwi, zupełnie blada, i coś szeptała.
- Nasi żołnierze są święci, doprawdy, święci w porównaniu ze wszystkimi żołnierzami na
świecie.
To my - ludzie radzieccy. Jacy jesteśmy, tacy jesteśmy. Poznać nas można od razu, czy
dobrzy zaś jesteśmy, czy źli - to inna sprawa. Kto wie, może jesteśmy dobrzy, a może nawet
najlepsi. Wszystko jest względne.
Rozgrzany promieniami słonecznymi hełm zabitego żołnierza parzył rękę.
Porozmawiajmy choć raz uczciwie - nie wychwalając ponad miarę tego, co dobre, i nie
bagatelizując tego, co złe.
Jakże często sądzimy, że tylko my ulegamy działaniu czasu, że zmieniamy się i rośniemy tylko
my, a otaczający nas ludzie pozostają tacy sami jak dawniej.
Taniec rannych koło szpitala, na chodniku, przy akompaniamencie harmonii. Upał. Nagi do pasa
żołnierz z zabandażowanym ramieniem puścił się w prysiudy i tańczył tak długo, aż otworzyła
mu się rana i krew zalała pierś.
- Oj, chłopaki! Ale sobie rozchrzaniłem!
Ranny w nogę - w jednej ręce kij, w drugiej kula - uganiał się za dziewczyną i robił metrowe
skoki budząc powszechny śmiech.
Młoda kobieta o siwych włosach przeszła obok z uśmiechem. Jeden z tańczących, dobrze
zbudowany, ze złotą koronką na zębie, zrobił do niej oko. Samochody stały i czekały, aż
skończą się te prysiudy.
Sam odciął sobie scyzorykiem nogę, żeby się za nim nie wlokła, i zaczął pełznąć do tyłu. Nogę
miał strzaskaną w kolanie.
Szli na zwiad przez błota... Wtem - kaczka z kaczętami. Przystanęli. Wziął jedno i schował za
pazuchę. Delikatne i rozczulające do łez.
Kiedyś, przed wojną, był w tym uzdrowisku. Podczas jakiegoś pikniku zakopał na górze dwie
butelki wina i zapamiętał miejsce. Teraz na wojnie, kiedy trafił w te strony, przypomniał je sobie
i odszukał butelki.
Nocą, w ziemiance, w głębokiej ciszy przewraca się z boku na bok, coś mruczy pod nosem i
pojękuje.
- Co ci jest?
- Sumienie mnie gryzie. - I opowiada, jak kiedyś poszedł z ukochaną w gościnę, jak go tam
obrażono, on zaś nie potrafił odpowiednio zareagować... - Widzisz, przypomniałem sobie o tym
i nie mogę zasnąć. Sumienie mnie gryzie. Powinienem był wtedy rąbnąć go widelcem. Czego ja
się wtedy, idiota jeden, bałem?
Wieczorem upili się i porżnęli jak ostatni nożownicy. Rano - walka. Obaj z obsługi karabinu
maszynowego. Jednego ciężko raniło. Drugi usiłował go zanieść na tyły, ale po drodze ranny
zmarł. Teraz ten drugi siedzi nad martwym kolegą, jak matka nad synem, i gorzko płacze.
A wczoraj bili się i oczy ich płonęły nienawiścią.
Żona pisze:
„Daj mi chociaż adres swojej gospodyni. Pracuję teraz w zakładzie ubezpieczeń, jestem
„Daj mi chociaż adres swojej gospodyni. Pracuję teraz w zakładzie ubezpieczeń, jestem
agentem, mogę dostać delegację, dokąd zechcę, odwiedzę cię”.
Mąż odpisuje:
„Moja kochana, adresu ludzkiego nie mam. Moja gospodyni - to ziemia czarna, mieszkam w
mogile, którą dla śmiechu okopem nazywam. Wisi koło mnie na krzaczku puste gniazdo ptasie,
a w nim leżą cztery kulki. Te kulki to jajeczka, ale śmierć się jeszcze z nich nie wykluła. Jest tu
przy mnie karabin jak żona ciężarna. Są jeszcze dwie żaby, co mieszkają razem ze mną, i
mucha w sąsiedztwie. I jeszcze skórka, co ją liniejąca żmija zostawiła. Oto cała moja
gospodarka.
Przyjedź, Mariuszko, zobacz, jak twój mąż nocami na gołej ziemi leży, jak go komary bez litości
gryzą, a kiedy wyznaczają go do patrolu, to kule tak szyją naokoło jak maszyna do szycia -
skaranie boskie z tym Niemczurą, niech go licho. Onegdaj zabili mojego kolegę. Kula trafiła
prosto w serce, a on tylko krzyknął: «O, Boże!». A kiedy nie strzelają, to od razu kamień z serca
spada, i wydaje się, że wojny nie ma i wszystko w porządku...”
Naprzód, wciąż naprzód. Od trzech dni pada deszcz... Ludzie już nie mogą iść. Cały batalion
pełzł na czworakach, ale mimo wszystko posuwał się naprzód, ponieważ taki był rozkaz, nikt
zaś nie śmiał nie wykonać rozkazu. Nieugięta wola rozkazu stopiła się z wolą tysięcy, ludzie nic
nie odczuwali prócz tej nieugiętej woli, nie mogli się od niej uwolnić.
- A jednak wbrew tej gigantycznej rozpasanej rzezi życie jest silniejsze od śmierci i w końcu
zatriumfuje.
- Nieprawda. Śmierć odniesie w końcu zwycięstwo nad życiem. Jest od niego silniejsza. Mówisz
tak, żeby być oryginalny.
- Nic podobnego. Mówię z głębokim przekonaniem. Życie zwycięża pomału, z wolna, bez
zrywów, bez „nerwów” i gwałtownych ruchów. W jego powolnym, równomiernym i obojętnym
kwitnieniu kryje się niewzruszalna potęga, podczas gdy śmierć „wścieka się”, porywa w
pośpiechu swoje ofiary, zadaje bardzo silne, czasami nawet ostateczne ciosy, ale dorywczo,
niecierpliwie i nerwowo. Na tym właśnie polega jej słabość. Dziwna rzecz, ale prawda i
zwycięstwo zawsze jest po stronie czujnie-spokojnych i uporczywie-cierpliwych. Takie jest
życie.
Kiedy człowiekowi stuknie czwarty krzyżyk, najważniejszym zmysłem, którego utrata grozi
katastrofą, staje się zdolność właściwego spojrzenia, poczucie smaku...
- Samowar jestem. Nazywajcie mnie Samowarem Jegorowiczem. Jaki tam ze mnie człowiek.
(Bezręki, beznogi inwalida. Wożą go na taczce.)
To nic, że kindżał drewniany, byle serce było żelazne.
Rozśmieszył mnie bardzo priszwinowski słowik, który śpiewał nie bacząc na nadciągający
deszcz. Kląskał tak długo, że pierwsza - na pewno ciepła i duża - kropla stuknęła go w czubek
głowy...
Kiedy przypomnę sobie i wyobrażę tego słowika, jak siedzi na gałązce, jak trafia go kropla
deszczu i jak przerywa swoje trele - nie mogę się powstrzymać od uśmiechu.
Pisarze i badacze literatury zapominają częstokroć, że kiedy rozkoszujemy się wielkimi
dziełami sztuki, uczucie gra większą rolę niż rozum. Stąd wniosek, że każdy pisarz winien
stworzyć swój styl, swoją manierę - ciekawą, oryginalną manierę pisarską.
Niechaj botanicy badają, z czego składa się miód. Ja powinienem myśleć o smaku i pięknie.
W sowchozie nr 25.
- Dlaczego nikogo nie ma? Wszystkie kancelarie puste, oprócz stróża żywej duszy nie widać.
- Trochęśmy wypili, a tu jastrząb przyleciał.
- Jaki jastrząb?
- Ano prokurator. Siedzi tam na trawce, przesłuchuje baby. A wszystkie chłopy, i dyrektor też,
pijani.
Odcięty oddział w górach. Od wielu dni brak wody. Ludzie wyczerpani z pragnienia do
ostatnich granic. Nagle, podczas bitwy, lunął deszcz. Ludzie, konie i psy padli na ziemię i nie
zwracając na nic uwagi pili wodę z kałuż. A potem leżeli mokrzy i zmordowani, dokoła zaś waliły
pioruny i płonął las - ściślej rzecz biorąc, pożar już wygasał i tylko niebieski dym unosił się w
dżdżystym powietrzu. Niemcy też gdzieś się zaprzepaścili w ulewie; burzliwe górskie potoki,
spływające wszystkimi ścieżkami, zepchnęły ich w dół...
Śpiewak w szpitalu. Wieczorami śpiewa pięknym barytonem znane arie operowe. Jego
dźwięczny głos rozlega się z balkonu, to cicho, to znów donośnie. Na dole zebrali się tłumnie
ranni i słuchają śpiewaka siedząc w kalesonach na gołej ziemi.
Na poczcie przed ewakuacją rozdają, na prawo i na lewo, tysiące przesyłek. Kto ma ochotę,
ten bierze.
„Poczuł, że nie może po prostu spocząć w ziemi, zerwać ze wszystkim i o wszystkim
zapomnieć: zbyt wiele przeżył, by oddać wszystko robakom”. (Aleksy Tołstoj)
Trzęśli się nad byle szmatą, beczką, rzemieniem. Awanturowali się o parę podartych butów... A
kiedy nadeszło niebezpieczeństwo i zaczął się ostrzał, wszyscy bez namysłu rzucili się do
ucieczki, pozostawiając na pastwę losu skrzynie z nowym sprzętem, paki czekolady, bele
jedwabiu... Niebezpieczeństwo minęło. Natychmiast zaczęły się awantury o jakieś okruchy i
szmaty.
„Koniec zdobi życie, tak jak wieczór zdobi dzień”. To samo można powiedzieć o każdym dziele
sztuki: filmie, książce, utworze muzycznym (z wyjątkiem, rzecz jasna, malarstwa i rzeźby).
„Wielki to ciężar osobowość, którą człowiek nosi w sobie ponad pół wieku.” (Romain Rolland)
„Jedyni wrogowie sztuki to ci, którzy jej nie rozumieją”. (Paracelsus, w. XVI)
Prawda zawsze pociąga za sobą nienawiść.
Jakże często znakomicie się wiedzie jakiejś megierze - wszyscy widzą, że jest zła, głupia i
brzydka, ale nikt pary z gęby nie puści. W końcu wychodzi za mąż za pięknego mężczyznę,
trzyma go pod pantoflem i używa wszelkich rozkoszy. A obok niej - piękna dziewczyna, mądra
i szlachetna, której nikt nie dostrzega i która żyje i starzeje się w samotności...
W sztuce często rzecz ma się podobnie. Utalentowany, skromny i mądry pisarz lub artysta
więdnie, ponieważ nie znalazł się w polu widzenia, łajdak zaś i karierowicz używa wszelkich
rozkoszy i zgrywa się na geniusza.
Nocą w górach żołnierze słysząc zbliżający się tupot otworzyli ogień. Okazało się, że były to
dziki, które zostały poszatkowane kulami. Ale żołnierze dowiedzieli się o tym dopiero nad
ranem, nocą zaś odbyła się prawdziwa bitwa.
Tak, przekonałem się teraz ostatecznie, że wszystkie moje małe i duże błędy i niepowodzenia
życiowe pochodzą stąd, iż nie potrafię „pisać” od razu na czysto. Są ludzie, którzy od razu
działają na czysto. Rozum i charakter mam powolny i dlatego zawsze muszę wpierw zrobić dla
siebie brudnopis, a potem dopiero przepisać na czysto. Dotyczy to dosłownie wszystkiego:
odpowiedzi, listów, miłości, sportu i przyjaźni. Krótko mówiąc, życie moje ułożyło się
nieszczególnie może właśnie dlatego, że przeżyłem je na brudno. Na czysto, niestety, już się
nie uda... Pozostał brudnopis, a wspaniały „czysty” egzemplarz zginął i nie ujrzy już światła
dziennego...
Tak, towarzyszu Kapijew, przeżyliście widocznie swoje życie na brudno.
Świat jest jak jajko. Człowiek jest w tym jajku żółtkiem, a raczej pisklęciem, które jeszcze nie
przebiło dzióbkiem skorupy i znajduje się w okresie dojrzewania i kształtowania...
Życie jak deszcz przeleciało nad tymi polami i drzewami, przetoczyło się z hukiem i znikło.
A pola pozostały, pozostał świat i pozostał mały kamień, na którym czasami odpoczywałem.
Były truskawki, były wiśnie i róże, które dostawałem w podarunku, stały na oknie. Teraz są
pomidory, ogórki, żółte liście na topolach, deszcze.
Już jesień, chłopcy, już jesień. I tak dzień po dniu - wciąż obok życia...
Posłano go po cukier. Wracał z pełnym woreczkiem. Zranił go strzelec wyborowy. Brocząc krwią
przede wszystkim odsunął od siebie woreczek, żeby nie zamoczyć cukru.
- Może jeszcze chłopaki pokosztują cukru...
O tym, jak wzruszyła się salowa, była nauczycielka. Głos jej drgnął, uściskała mnie, a przecież
powiedziałem tylko:
- Lubię tę salową. Jest taka dobra.
- Mój Boże, nie chcę nic więcej. Widocznie też jestem komuś potrzebna... (Jak biedni, jak
zupełnie nierozpieszczeni są ludzie.)
5 sierpnia
Rozmyślałem długo o książce i nagle poczułem: uda mi się ją napisać, uda...
Trup pod słupem telegraficznym. Druty zerwane i słup, jak wdowa z rozwianymi włosami nad
ciałem męża, zawodzi na wietrze.
W celu wzmocnienia efektu pisarze i poeci zmuszają zwykle przyrodę, aby brała udział w
ludzkich sprawach. Moim zdaniem cała groza kryje się w bezmiernej obojętności przyrody na
wszystko, co ludzkie.
Auł Besleniejewski. Niemcy zażądali, by wydano im członków partii. Starcy poprosili o dwa dni
czasu do namysłu, zamknęli się w meczecie i długo się naradzali. Wreszcie dali taką
odpowiedź:
- Powiadacie, że Hitler szanuje islam. Jeżeli to prawda, to musi także szanować nasze adaty. A
u nas, według adatu, nie wolno wydawać sąsiadów - to wielki grzech. Jeżeli zawinili, ukarze ich
sam Pan Bóg. My ich wydać nie możemy.
Pod ogniem moździerzy dopełzł mimo wszystko do punktu dowodzenia, dociągnął linię
telefoniczną, wstał, zameldował o wykonaniu rozkazu i raptem upadł z jękiem. Dopiero teraz
poczuł, że już dawno został ranny. Krew zmieszana z błotem (padał ulewny deszcz) spełzała z
jego pleców jakąś brudnoczerwoną gliniastą masą...
Na zboczu urwiska, pod gradem kul i ustawicznym ostrzałem artyleryjskim, stali przygarbieni
saperzy w płachtach namiotowych. Palili w milczeniu papierosy i żaden z nich nie drgnął, kiedy
w pobliżu wybuchł pocisk. Przyzwyczajeni do wszystkiego, nie odczuwali lęku - było im
wszystko jedno.
Brat-żołnierz przyszedł do sąsiadów, by odwiedzić jedyną ocalałą siostrzyczkę. Ośmioletnia
dziewczynka rozpłakała się ujrzawszy brata.
- No, czemu płaczesz? Powiedz, czemu płaczesz?
(Sam też płacze przygryzając wargi.)
Zawsze mam takie wrażenie, jakbym się dokądś śpieszył - nawet kiedy jem obiad, wychodzę
na zwykły spacer lub kładę się do łóżka. Moim myślom, sercu, ciału i duszy zawsze jest
śpieszno do jakiegoś końca - końca wojny lub życia.
Listopad. Deszcz. Błoto. Drogą z Nalczyka do Piatigorska szła kobieta z dzieckiem na ręku.
Obok przejeżdżały niemieckie samochody. Jeden z nich zatrzymał się.
- Niech pani wsiada! - powiedział ktoś najczystszą ruszczyzną.
Kobieta wsiadła do samochodu, w którym ujrzała czterdziestoletniego mężczyznę w
mundurze niemieckiego oficera. Przedstawił się jako książę Oboleński. Ojciec wywiózł go za
granicę, wychował się tam, ale dręczyła go nostalgia. Opowiada, jak przyjeżdżali z ojcem nad
granicę, żeby usłyszeć mowę rosyjską, zobaczyć chłopów.
Kobieta powiedziała, że była w Nalczyku po swego syna, którego zostawiła u babci. A
naprawdę to była tam, żeby wziąć dziecko z przytułku. W Piatigorsku wszystkie już
rozchwytano, ponieważ dziecko zwalniało od wyjazdu na roboty do Niemiec. Zapytała
nieśmiało, czy powinna jechać.
- W żadnym wypadku! Dobrze pani radzę. O, pani nie wie, co to nostalgia! Ujrzałem w tym
deszczu i błocie bliską mi duszę rosyjską - kobietę z dzieckiem. Dwadzieścia pięć lat udręki. I
oto, w mundurach niemieckich, znaleźliśmy się wreszcie w ojczyźnie. Ale ojczyzna jest dla nas
obcym krajem i ludzie też są obcy - nie tego się spodziewaliśmy. Czy naród rosyjski ma rację?
Kto są ci prawdziwi Rosjanie - my czy wy? Jesteśmy sobie nawzajem obcy, nam pozostały
jedynie wspomnienia, a życie potoczyło się inaczej, nie tak...
I my mamy rację, i wy macie rację, i wszyscy zawiniliśmy.
Zamilkł do samego Piatigorska. Odwiózł ją do domu.
- Niech pani pamięta o księciu Oboleńskim, kobieto rosyjska! Ach, ten deszcz, deszcz - łzy
ziemi!... Taki jestem znużony! Tacy jesteśmy znużeni. Myśleliśmy, że to ojczyzna, a to
obczyzna.
NOT AT NIK SIEDEMNAST Y
Sierpień-wrzesień
Na nasypie kolejowym leżeli dwaj ranni żołnierze. Kiedy podbiegli do nich sanitariusze, którzy
wdarli się przed chwilą do miasta razem z naszymi oddziałami, żołnierze krzyknęli:
- Nie zbliżać się! Jesteśmy zaminowani!
Jak się okazało, byli to ranni, którzy trafili do niewoli. Przed odwrotem Niemcy związali ich,
zaminowali i położyli na nasypie kolejowym licząc na to, że nasi natychmiast podbiegną do nich
i wylecą w powietrze.
Na wzniesioną na placu szubienicę Niemcy prowadzili staruszka, dziewczynę i młodego
chłopaka...
Przed śmiercią stary przyjrzał się chłopakowi i dziewczynie.
- Aha, razem z młodzieżą? Dobra jest. Stanę tak przed obliczem Pana.
Wszystkie poważne sprawy i wydarzenia w życiu człowieka dokonują się nie w pełnym blasku
świadomości, ale jakby w przyćmionym świetle, „we śnie” - dotyczy to również ataku i godzin
przed atakiem - w przeciwnym bowiem wypadku człowiek mógłby zwariować.
W związku z „nowelą” o księciu Oboleńskim myślałem o swoim dzieciństwie, o tym, jak bardzo
mój ojciec i matka pragnęli powrócić do domu. Niemal bez przerwy marzyli i wspominali: „A
pamiętasz Waciłę? Ach, żeby tak napić się wody z Cza! Boże, co za rozkosz spacerować po
Kkurze i łuskać groch ze strączków...”
Byłem przekonany, że to jakaś cudowna kraina, raj prawdziwy.
Ileż wysiłków kosztował nas ten powrót przez front, przez ogień - ludzie ginęli, chorowali, leżeli
pokotem ba dworcach...
Kiedy nareszcie dotarłem, bez rodziców, do rodzinnych stron, ujrzałem ponure zbocza górskie,
nagie skały i głazy, dwie suchotnicze topole nad jeziorem (ile się mówiło o tym jeziorze!) i płaski
szary auł...
Dopiero później, jako człowiek dojrzały, rozmyślając o wojnie, o ojczyźnie, zrozumiałem:
I dym ojczyzny jest cudnym aromatem...
Zrozumiałem: rodzice gwałtownie pragnęli powrócić w ojczyste strony, które w ich oczach były
rajem, ziemią obiecaną.
Nie udało im się jednak powrócić, a kiedy po jakimś czasie namawiałem ojca do wyjazdu,
przyjmował to obojętnie i odpowiadał: „Co tam będę robił? Moich rówieśników i przyjaciół już nie
ma, krewni poumierali, sąsiedzi wyjechali”.
Zrozumiałem także, że ojczyzna, to przede wszystkim ludzie, przyjaciele.
Partyzant. Ukrywał się nocą w chacie. Raptem zjawił się niemiecki oficer i zaczął się zalecać do
gospodyni. Partyzant nie mógł na to patrzeć, ujął się za kobietą i w ten sposób zdradził swoją
kryjówkę. Złapano go i nazajutrz rozstrzelano razem z gospodynią.
Ponury towarzysz podróży z czarną, zwisającą ręką, którą podtrzymuje, kiedy nachyla się lub
siada. To nowy buchalter sowchozu, jedzie na nowe miejsce pracy. Wieczorem, kiedy
weszliśmy do kancelarii, ujrzeliśmy go przy stole. Lampka naftowa kopciła i migotała. Na oknie
leżała odkręcona proteza, czarna, oplątana sznurkami, jakby wyciągnięta w naszym kierunku, i
okrajec chleba. Papiery, rachunki, dym machorkowy. Nieprzyjemny widok...
Okazało się jednak, że to dobry człowiek. Patrząc, jak się majta pusty rękaw jego koszuli,
zapytałem, po co mu ta niewygodna proteza.
- Dla przyzwoitości.
- Bez protezy znacznie wygodniej i przyzwoiciej. Przecież to zaszczyt być dzisiaj inwalidą.
Nie odpowiedział.
Zrządzeniem losu nocowałem razem z nim w kancelarii. Obudziłem się wcześnie, ale
buchaltera już nie było. Byłem sam w pokoju, a na stole leżała jego wyciągnięta martwa ręka...
Szedł ścieżką, a jego wzrok prześlizgiwał się po napotkanych przedmiotach. Dostrzegał
jedynie pożółkłe burzany. Wargi bezwiednie szeptały:
- Burzany, burzyna, już sierpień, rosłeś, nie zdążyłeś zakwitnąć, więdniesz - czy tylko po to
przyszedłeś na świat? Nędzne jest twoje życie...
Kiedy ktoś przyniesie radosną wiadomość, kobiety w górach powiadają: „Żeby ci pszczoła na
język narobiła!”
(Górale sądzą, że miód jest pszczelim kałem; a zatem - „żebyś poczuł smak miodu na języku”.)
Tytuł noweli: „Herbata”. (O tym, jak zmęczeni żołnierze ulokowali się w ruinach koło dworca i
spali na czymś miękkim i pachnącym. To była herbata. Góry herbaty.)
Żołnierz, góral, niósł na plecach „języka”, rannego Niemca. Niemiec broczył krwią. Poranek.
Żołnierz przechodził przez rzekę. Został ranny i upuścił Niemca do wody. Ich krew zmieszała
się i spłynęła z pieszczotliwą falą rzeki. („Krew”.)
Noc. Robaczek świętojański na polu walki. (Świeci zabitym.)
„Wyrazić słowami to, co człowiek rozumie, by inni zrozumieli go równie dobrze jak on sam - to
najtrudniejsze zadanie”. (Lew Tołstoj)
Leżąc w moczarach jak na pierzynie, zapadając stopniowo w sen i błoto żołnierze zasypiali
Leżąc w moczarach jak na pierzynie, zapadając stopniowo w sen i błoto żołnierze zasypiali
wystawiwszy nosy do góry jak bobry.
Mówicie, że to perski rynek? Ludzie siedzą na mieniących się różnobarwnych dywanach, w
jedwabiach, wśród drogocennych naczyń... To żołnierze w zniszczonym, rozbitym aule...
(Początek opowiadania.)
Na ulicy przed dworcem wiatr wzbija kłęby białego kurzu... To nie kurz, to mąka, która grubą
warstwą pokrywa ziemię.
Błoto, piąty żywioł, który Napoleon odkrył na Litwie.
Potop. Myszy polne szukają ratunku na ludziach, na mojej burce. Włażą do kieszeni i za
kołnierz. (Czwarty dzień z rzędu pada deszcz, zatopił wszystko dokoła; śpimy przykucnąwszy
w wodzie i błocie.)
Ogrodzenie z gilz artyleryjskich (bratnia mogiła obsługi działa). Pocisk zamiast nagrobka. W
pobliżu stoi pogruchotane działo. Opuściło na znak żałoby lufę i milczy. Przypomina orła ze
złamanym skrzydłem.
Grzmot i łoskot kanonady odbijał się głośnym echem w wąwozach. Dymy, płomienie wybuchów
na górze i wokół góry były potworne. Zdawało się, że otworzył się nagle wulkan zionący
ogniem i że cała góra wyrzuca potoki lawy i płomienia.
Leżałem jak kamień wśród kamieni - bez ruchu i bez oddechu. Nie zauważyli mnie, przeszli
obok...
Gdy wiatr rozwiał mgłę, oczom naszym ukazał się niezwykły widok: góra była pokryta
samochodami i żołnierzami i roiła się jak mrowisko.
Byłem tak daleko od ziemi... Widziana przez pryzmat moich myśli wydawała mi się daleka i
maleńka wraz z jej namiętnościami, wojnami i śmierciami. Byłem na szczycie góry. Zimą.
Sanitariusz opatrywał rannego pod ostrzałem i zdziwił się po skończeniu opatrunku: ranny już
nie żył. Trafiło go parę kul. Sanitariusz nic o tym nie wiedząc bandażował trupa.
Rozgrzebując zwały kamieni i osmalonych cegieł, które porosły już chwastami, gospodyni
stojącej tu niegdyś chaty znalazła siekierę.
- Wraca bogactwo!
Na dżenalskich szczytach znajdowała się stacja meteorologiczna. Mieszkał w niej staruszek
obserwator, który zaledwie raz na parę miesięcy schodził w doliny po żywność. Wyszedł ze
stacji mniej więcej w tydzień po zdobyciu Kislowodzka przez Armię Czerwoną i zdziwił się
bardzo, kiedy się dowiedział, że w ciągu tych kilku miesięcy wydarzyło się tyle rzeczy: że
przyszli Niemcy, że Niemców przepędzono itd.
Przychodzili do niego co prawda jacyś pastusi uzbrojeni w starodawne strzelby, wiedzieli
jednak tylko tyle, że wybuchła wojna, o tym zaś, że walki toczą się tak blisko, nie mieli pojęcia.
(Można by coś o strzelbie skałkowej i oficerze niemieckim, który przyszedł po dziennik z
obserwacjami meteorologicznymi potrzebnymi dla ich lotnictwa...)
Jakiś mąż starożytny, filozof czy też poeta, zrobił sobie pas z kolcami, by móc za każdym
razem, kiedy ogarnie go duma, ukłuć się boleśnie owym pasem ściskając go łokciami.
Dziś takim pasem jest epoka, która nie pozwala, aby człowiek był z siebie dumny.
Dziewczyna-sanitariuszka. Opowiada o śmierci żołnierza, jej ukochanego:
„Bij drani - powiedział - pomścij mnie, Olu. I po-wiedz kolegom, żeby się nie martwili - tak czy
inaczej wykończymy Niemców!”
Kiedy się jednak okazało, że żołnierz zginął w takich okolicznościach, że nic nie mógł
powiedzieć - wybuch miny rozszarpał go na strzępy - dziewczyna rozpłakała się:
- On na pewno tak powiedział. On chciał tak powiedzieć, on musiał tak powiedzieć - znam go
przecież... - mówiła.
Mąż był dziennikarzem. Zginął w Sewastopolu. Została sama z dziećmi. Nędza, smród,
straszliwe warunki. Teraz pisze do wszystkich znajomych męża listy z ohydnymi
oszczerstwami na ich żony: puszczały się, zdradzały mężów z oficerami, pracowały w
gestapo...
- Dobrze im tak. Moje życie się skończyło, niech ich też się skończy!
Tragedia po tragedii. I pisze, pisze z obłędną energią.
„Niespokojna starość” - afisze na każdym kroku. Miasto w przeddzień ewakuacji.
- Pewnie, że niespokojna! - mruczy pod nosem staruszka. - Co tu gadać...
- A kiedy wrócili nasi, do mieszkania wszedł młody gwardzista, zdjął czapkę-kubankę i położył
na oknie. Jego samego jakoś mi wstyd uściskać, wzięłam kubankę, przytuliłam do policzka,
całuję i płaczę...
Jechał konno, pędząc przed sobą cztery tysiące owiec... Postanowił uratować owce. Skrył się z
owcami w góry, żył jak pustelnik, uratował owce i zwrócił nietknięte stado kołchozowi. (Kiedy
przypędził owce z powrotem, ludzie go nie poznali.)
Idę wieczorem przez miasto. Same wiejskie odgłosy, ani jednego miejskiego. Ryczą krowy,
szczekają psy, dziewczęta śpiewają na głosy po wioskowemu.
Tyle ładnych dziewczyn w miastach, gdziekolwiek człowiek spojrzy. Skąd się biorą?
To niedostrzegalnie wyrosło nowe pokolenie, którego dotąd nie zauważaliśmy.
Przedzierając się do swoich niósł w kieszeni testament. Był przekonany, że zginie w drodze.
Zaadresował testament do wrogów prosząc, aby ulitowali się nad jego rodziną...
Mimo wszystko udało mu się przedrzeć do swoich. Pewnego razu znalazł w kieszeni
testament i zawstydził się okropnie swojej małoduszności.
- Gdzie jest front? Gdzie jest front? (Dziewczyna.)
I właśnie w tej chwili wybucha pocisk, wszyscy padają, zostają zasypani ziemią.
- Już wiesz, gdzie jest front? Znalazłaś?
...Starzec. Sam jeden przywrócił w dwunastu aułach władzę radziecką. Opowiada o tym z
dumą. Przychodził, zwoływał ludzi i oświadczał:
- No, Niemców już przepędziliśmy. Kto jest za władzą radziecką, niech podniesie rękę!
- A kołchozy też będą?
- A jakże!
I po uchwaleniu rezolucji, że „władza radziecka została przywrócona” - szedł do następnego
aułu. I tak wędrował śladami Armii Czerwonej docierając do najdzikszych zakątków.
Zmęczył się. Przywrócił władzę w dwunastu aułach. Tak!
Przechodziłem pewnego razu koło schronu. Przed wejściem stał jakiś kapitan w moim wieku.
Byłem zmęczony, ani mi w głowie była subordynacja, której zresztą bardzo nie lubię - z
usposobienia jestem cywilem. Kapitan zatrzymał mnie:
- Dlaczego nie oddajecie honorów wojskowych? Nie widzicie, że stoi przed wami oficer starszy
rangą?
- Przepraszam, towarzyszu kapitanie. Jestem bardzo zmęczony, nie zauważyłem was.
- Trzeba uważać. Rozpuściliście się na tyłach! Ba, ależ myśmy się już kiedyś spotkali!
Jesteście korespondentem wojennym? Wszystkim wam przydałoby się częściej bywać na
pierwszej linii.
I zaczął mi prawić długie i nudne kazanie, że dyscyplina jest matką męstwa, że się tylko
szwendamy w pobliżu frontu, że myślimy, że jesteśmy wielkie figury, i tak dalej, i tak dalej...
Raptem przerwał kazanie w połowie wyrazu i zamarł. Rozległ się gwizd pocisku. Pocisk leciał
prosto na nas. Kapitan rzucił się z szybkością błyskawicy do schronu, potknął się na progu,
upadł i tak znieruchomiał - głową w dół. Jestem raczej tchórzem niż bohaterem, tym razem
jednak udało mi się zmobilizować całą siłę woli i nie ruszyć się z miejsca. Stałem wciąż w tej
samej pozycji i nawet nie drgnąłem. Pocisk wybuchnął za schronem, w odległości mniej więcej
dziewięciu metrów. Fala podmuchu owionęła mnie gryzącym dymem, posypały się grudki ziemi,
stałem jednak niewzruszenie na miejscu. Po jakimś czasie kapitan powoli ożył, podniósł się i
podszedł do mnie, ale już nie patrzył mi w oczy.
- Na czym to przerwałem?
- Mówiliście o męstwie - powiedziałem i widząc, że kapitan zaczyna się rumienić, dodałem
pouczającym tonem, z ledwie powstrzymywaną radością i dumą z siebie: - To głupstwo, nie
przejmujcie się. Zwykle tak bywa na początku, zanim człowiek nie powącha prochu.
Dziewczyna-sanitariuszka dźwiga rannych. Potem pełznie z powrotem na pole walki i przynosi
pełne naręcze kwiatów. Lekarz robi jej awanturę. Dziewczyna usprawiedliwia się:
- Przecież pełzłam.
Wdrapując się na górne posłanie w wagonie potrącił kobietę butem. Ona:
- Mógłby pan uważać. Już trzeci raz mnie pan potrąca, i to butem.
- Niektórym kobietom wystarcza mój but.
- Ma pan rację! Pański but jest znacznie sympatyczniejszy od pana. (Podczas ewakuacji.)
W kopalni Siewiernyj Niemcy złapali starą kobietę i spuszczali ją na linie w głąb szybu. Mierzyli
w ten sposób poziom gazów w szybie. (Kobieta dostawała konwulsji.)
Poczta. Żona otrzymała zawiadomienie i fotografię z pogrzebu męża. Płacz, rozpacz. Minęło
pół roku. Niemcy zajęli miasto, potem zostali z niego wyparci. Zaszło wiele ważnych wydarzeń,
upłynęło sporo czasu. Wtem depesza: „Jestem cały i zdrów, poczta polowa taka a taka,
oddział taki a taki”.
Nieprzytomna ze szczęścia kobieta pobiegła do wojskowej komisji rejonowej:
- Jak to się stało?
W komisji rejonowej obejrzano dokładnie telegram. Okazało się, że został wysłany przed
sześcioma miesiącami.
Wyprowadzano ich czwórkami z ciasnego podwórza na obiad. Kiedy idący z tyłu napierali na
przednie szeregi, Niemcy otwierali ogień. Kule w ścisku przeszywały po kilku ludzi na raz;
martwi nie mogli upaść, tłum niósł ich, i dopiero kiedy szeregi wydostały się na otwartą
przestrzeń, widać było, jak tu « ówdzie pozbawieni oparcia osuwają się na ziemię, okrwawieni,
zbroczywszy krwią towarzyszy.
zbroczywszy krwią towarzyszy.
Cudaczny, zmajstrowany własnym przemysłem wóz - jedno koło ze żniwiarki, drugie chyba z
armaty. Do wozu zaprzężona jest krowa. Przywiązany do hołobli cielak biegnie obok matki jak
źrebak za kobyłą. Krowa kroczy przed siebie majtając wymieniem. Na wozie wyładowanym
łodygami kukurydzy siedzi schorowany starzec i pali skręta. Za wozem idzie staruszka z
dziewczynką, na przedzie zaś biegnie piesek z dumnie podniesionym ogonem.
„Jeniec kaukaski”
Z. uciekł z obozu razem z pewnym Kabardyńczykiem. Kabardyńczyk opowiadał mi o Kaukazie i
zapewniał, że w górach człowiek zawsze da sobie radę, zwłaszcza jeśli ma dobrych przyjaciół
lub krewnych. Z. dowiedział się od niego, że jeszcze przed rewolucją niejaki Lela Ażukow ze
wsi Tierskoje został zesłany na Ural za udział w powstaniu przeciw caratowi. Ażukow
przebywał na zesłaniu przez czterdzieści lat, zdziczał tam zupełnie, i wreszcie powrócił w 1917
roku. Milczał. Nie wypowiedziawszy ani jednego słowa umarł po roku od chwili powrotu do
domu. (Kiedy go zesłano, był młodzieńcem, powrócił jako starzec.)
Z. postanowił podać się za syna owego Ażukowa, którego ród był znany na Kaukazie.
Z. zjawił się w aule rankiem. Wszedł głodny i brudny do pierwszej z brzegu sakli i zapytał
gospodynię, czy w aule nie mieszka przypadkiem jakiś krewny Ażukowa? Kobieta poprosiła go,
żeby rozgościł się w sakli. Oświadczył, że jest synem Leli Ażukowa i że wojna rzuciła go w te
strony. Słyszał od matki, że ma krewnych w aule i że jego ojciec stąd właśnie pochodził.
Zdumiona kobieta powiedziała mu, że w aule mieszka czcigodny mułła Chaz-Girej, kuzyn Leli, i
że go zaraz zawoła...
„Wiatr. Zobaczyłem przez okno, jak szybkim krokiem zbliża się wysoki, szczupły starzec z
kijem, w obcisłym ubraniu, niczym Piotr Wielki z obrazu Sierowa. Kobiety widocznie o wszystkim
go już poinformowały. Wszedł. Wszyscy wstali, ja też. Podszedł do mnie i uściskał mnie.
- Tyz! (Siadaj!)
Pogrążył się w milczeniu. Ja też się nie odzywałem. Wreszcie:
- Uciekłeś z niewoli? (Spokojnie.)
- Tak.
- Co będzie, jeśli władze niemieckie cię znajdą? (Bardzo spokojnie.)
- Zostanę rozstrzelany wraz z całą rodziną, która mnie przygarnęła.
Zamyślił się. Długo medytował, wreszcie wstał i powiedział:
- Przed swoim narodem ja za ciebie odpowiem, a przed Niemcami odpowiesz sam za siebie.
Chodźmy.
On pierwszy. Ja za nim. Wyszliśmy z sakli.
- To syn Leli Ażukowa.
Kobiety, które już o wszystkim wiedziały, uśmiechnęły się do mnie szczerze i przyjaźnie.
Stary przyniósł czapkę i włożył mi na głowę.
- Kim jest twoja matka?
- Rosjanką.
- Nie szkodzi. Kiedy Niemcy zajmą twoją wieś, przywieziesz matkę do nas. Ożenimy cię tutaj.
Będziesz żył jak każe dobry kabardyński obyczaj.
Nie mówiąc ani słowa zaczął ostrzyć scyzoryk. Potem namydlił mi głowę (dziewczyna
przyniosła miednicę) i zgolił moją piękną czuprynę.
Przyniesiono obiad - prażucha, kurdiuk, dynia, araka. W nocy odbyła się uczta, krewniacy pili do
upadłego, ja też się upiłem i wygłosiłem toast po hebrajsku: «Wypijmy za tych, co są daleko, ale
niedługo będą blisko!»
...Córka mułły, jedynaczka, powitała mnie początkowo przyjaźnie. Ale mułła oświadczył
stanowczo:
- To mój krewniak, syn Leli. To nasz syn. Będzie najstarszym synem w moim domu. Jak się
nazywasz?
- Paweł.
- Paweł - to na nic. Od dziś będziesz się nazywał Muchamed. - Po czym wypędził córkę z łóżka
i oddał mi je mówiąc: - To jest twój dom, a to jest twoje posłanie.
Cofnął się o parę kroków i przyjrzał mi się uważnie ze wszystkich stron.
- Podobny. Wszyscy mamy pociągłe twarze. Lela też miał taką twarz. (Uronił łzę.)
Nazajutrz zaprowadził mnie rankiem na cmentarz i pokazał grób ojca. Malownicze urwisko nad
Terekiem, pochylony ze starości nagrobek. Tam właśnie mułła opowiedział mi o moim
rodowodzie, wyliczył wszystkich kuzynów i wujaszków... Ani razu jednak nie zapytał mnie o
moje przekonania. Co za szlachetny, mądry i piękny człowiek był z tego wuja-mułły! Złego
słowa nie mogę o nim powiedzieć.
Wieczorami oświecał mnie, usiłował wskazać mi właściwą drogę w życiu. Już pierwszego
wieczoru przedstawił mnie wszystkim sąsiadom z dumą i ze spokojem:
- Oto syn Leli. Przywiodła go tu wojna. Na Allacha, co ta wojna wyprawia z ludźmi!
Wieczorami rozmowy o Bogu.
- Piłeś mleko?
- Piłem.
- A masło w mleku widziałeś?
- Nie widziałem.
- Właśnie w podobny sposób Pan Bóg jest rozproszony w całej naturze.
Za każdym razem ściskał mi rękę i dziękował:
- Aj, dziękuję ci, że wiesz! (Jeżeli zaś nie wiedziałem - jeszcze wylewniej.) Aj, dziękuję ci, że nie
wiesz! Zaraz ci powiem. Słuchaj w milczeniu.
I zaczynał mi tłumaczyć w pełnej wdzięku ruszczyźnie, dlaczego wierni podczas modlitwy
przybierają dziesięć póz, w ciągu ilu dni Bóg stworzył świat itd. Słuchałem z powagą, jak
przystało synowi marnotrawnemu.
- Słuchaj mnie, mój synu - mawiał. - Bez Boga nie ma życia.
Pewnego razu, chcąc mu się przypodobać, zapytałem, czy mogę chodzić do meczetu. Mułła
ucieszył się:
- Pójdę do wszystkich starców, zawiadomię ich o tym i będziesz mógł chodzić na pogrzeby i do
meczetu.
Podczas pierwszych odwiedzin meczetu najadłem się wstydu. Okazało się, że udałem się do
świątyni, nie dokonawszy odpowiednich ablucji. Córka mułły miotała na mnie potem straszne
przekleństwa, wymyślając mi od «nie mytych». - Chaz-Girej przyjął tę wiadomość ze spokojem i
oświadczył, że nie ponoszę żadnej winy. Jego najstarsza córka nazywała się Cecu. Pewnego
razu zaczęła żartować na temat swego zamążpójścia, a ja palnąłem głupstwo mówiąc, że
Cecu wyjdzie z pewnością za mąż za takiego junaka, który nawet za swoją potrzebą chodzi z
dwoma kumganami. Cecu znienawidziła mnie.
Mieszkałem tak sobie u mułły przez półtora miesiąca, aż pewnego razu staruszek rozchorował
się i umarł na moich rękach, pozostawiając mnie jako najstarszego w rodzinie. Trzeba dodać,
że staruszek był ze mnie bardzo zadowolony, a sąsiedzi w aule też mnie chwalili:
- Syn Leli to zacny człowiek. Niech mu Pan Bóg da zdrowie!
Zreperowałem bryczkę, wymłóciłem kukurydzę, naprawiłem płot i dach na szopie - krótko
mówiąc, zatroszczyłem się o wszystko jak prawdziwy gospodarz.
Jak się rzekło, staruszek umarł. Pochowałem go razem z całym aułem i muszę wyznać, że
bardzo się zasmuciłem, ponieważ był to jedyny człowiek w aule, który mnie naprawdę kochał.
Ludzie zaczęli mówić dziewczynie, że teraz nikt się z nią nie ożeni, bo mieszka pod jednym
dachem z młodym mężczyzną.
Pewnego razu, kiedy piłowałem drzewo z jej młodszym bratem, chłopak rozpłakał się.
- Co ci jest?
Nic nie odpowiedział. Zrozumiałem, że muszę odejść...
Opuściłem auł. Udało mi się przedostać przez linię frontu do swoich, a po jakimś czasie
wkroczyłem do aułu jako jeden z pierwszych żołnierzy. Trudno opisać, co się wtedy działo.
- Syn Ażuka jest lejtenantem! Syn Ażuka!
Wszyscy przynosili mi podarunki - arakę, indyczki, owoce.
- Muchamedzie, dlaczego odszedłeś? Dlaczego nie zostałeś na kurban-bajram?
Nie powiedziałem im jednak, że jestem Żydem, nie zaś tym człowiekiem, za którego mnie brali.
Nie chciałem ich rozczarowywać. Niech sobie myślą, że jestem synem Leli!”
NOT AT NIK OSIEMNAST Y
Wrzesień
Witaj, człowieku! Niech będą błogosławione twoje dni powszednie i ziemia, która cię wykarmiła!
Nigdy nie mogłem zrozumieć dwóch rzeczy:
1.
Dlaczego ludziom nie starcza ziemi?
2.
Dlaczego ludzie są niedoskonali?
Idę syty - wstyd mi, kiedy spotykam głodnego. Idę głodny - wściekłość mnie ogarnia, kiedy
widzę sytego.
- Najstraszniejsza jest zima. To potworne, co przeżyłem tej zimy. Mróz jest gorszy niż
wszystkie „katiusze” razem wzięte.
Stóg siana. W stogu Niemiec opatulony kocem. Przez całą noc wali serie z peemu, wykonuje
zadanie. Rano musi oddać skrzynkę łusek. Jeżeli nie odda, to znaczy, że spał. Idzie wtedy pod
sąd za niewykonanie rozkazu.
Husein Mamirzajewicz Bugdajew z aułu Kirka, Kasum-Kentskiego rejonu. Kapitan. „Czerwony
Sztandar”, „Za odwagę”. Przedstawiony do orderu Wojny Narodowej II stopnia. Pracował w
aparacie propagandowym jako etatowy lektor. Chociaż miał reklamację z wojska, zgłosił się na
ochotnika już w pierwszych dniach wojny.
Dowodził batalionem karnym. Dlaczego? Chciał częściej spotykać się z nieprzyjacielem.
Krążyła o nim legenda: brodacz-bohater (teraz chodzi ogolony). Kiedy brodacz szedł do ataku
na czele swojego batalionu karnego, Niemcy truchleli ze strachu.
W obecności wszystkich oficerów został udekorowany medalem „Za odwagę”.
Troska o żołnierzy - to rzecz najważniejsza.
- Marksizm-leninizm tu się zaczyna (wskazuje na brzuch).
Zardzewiałe czołgi i działa o długich ryjach na placu. Zbiórka złomu. Wśród tych groźnych,
chociaż martwych maszyn - socha, jak jagnię między lwami i tygrysami w zwierzyńcu.
- Niemcy są?
- Nie ma, kochany, nie ma.
A na łóżku w kącie leży Niemiec w bieliźnie i potakuje łamaną ruszczyzną.
- To Rus, Niemcy nie ma!
- Ach, ty ścierwo przeklęte!
Wykończyliśmy go.
Kontuzjowany. Leżał i bełkotał bez przerwy:
- M-m... - I wtem: - M-mamo!
- No, wszystko w porządku! - powiedział lekarz. - Będzie żył!
Ranni:
- Patrz, na górze śnieg... Co za cuda!
- To Elbrus.
- To niby i latem tam jest śnieg?
- On się urodził ze śniegiem.
Doprawdy, oto istota, która już w chwili urodzin była siwa.
Mieszkańcy aułów położonych nad rzeką Argun mówią z przyzwyczajenia bardzo głośno.
Burzliwa rzeka płynie z takim hukiem i łoskotem, że ludzie nie wiedzą tam, czym jest absolutna
cisza. Poznają ich wszędzie po gromkim głosie:
- A, to z tego a tego aułu!
Lezginka o północy, wśród śpiących ciał, w sali ciasnej jak piekło. Lezginka przy dźwiękach
czunguru. Rozespane głosy:
- Powariowali czy co?
Góralski zabobon. Jeżeli w chwili, kiedy rozlegnie się grzmot, położy się na głowie chorego
kamień, to choroba przejdzie w kamień.
Elewatory zostały wysadzone w powietrze, ale ludzie nadal przywożą tu zboże. Całe kurhany
zboża wznoszą się w miejscu, gdzie niegdyś stały elewatory.
Krowy i cielęta na dworcu. Spacerują po peronie i pasą się na szynach.
Napis na grobie w Awarii:
„Przypatrujcie się skutkom. To zapładnia umysł.”
Drzewa moje, drzewa! Czy to wy ozdabiacie ruiny stanicy Iszczerskiej? Smutek. Jesień...
Żółte liście, białe ściany domów, niebieskie góry w oddali.
Blada samotna staruszka sprzedaje na dworcu placki z mąki kukurydzianej.
- Wymienię na śledzia. Pieniędzy, synku, nie potrzebuję!...
Chłop powiózł na sprzedaż pszenicę. Na jarmarku zaciekawił go jakiś cudaczny ptak. Złapał
ptaka za szyję, a on mu wydziobał oko. Chłop wrócił do domu i poszedł do znachora. Znachor
powiedział: „Nie potrafię zrobić tak, abyś miał oboje oczu zdrowych, ale z jednym okiem też ci
nie do twarzy” - i wykłuł mu drugie oko. (Bajka z okolic Tabasaranu.)
- Mój syn jest myśliwym - powiedziała. - Mój syn zabił tu niejednego odyńca. Teraz jedzie na
front, a ja go odprowadzam - niech i tam poluje.
Biała smuga kurzu, którą wzbił przejeżdżający samochód, zawisła jak przejrzysta mgła i odbija
blaski zorzy wieczornej. Cisza dokoła. Na zbombardowanym dworcu stoi pociąg. W oddali
spoza lekkiej i zwiewnej jak muślin mgiełki majaczy sylwetka Elbrusu.
- Babciu, po ile olej?
Na torach kolejowych odpoczywają ranni.
Zachód słońca. W oddali łańcuch górski, a na pierwszym planie, w stepie - niczym miniaturowe
góry - łańcuch stogów siana.
I ja, jak jeleń, napiłbym się wody ze źródła Szaraba, ale w gardle moim jest trucizna. I ja, jak
wolny ptak, poleciałbym ku przelotnej chmurce, ale skrzydła moje są skute łańcuchem (lakska
piosenka).
- Co za nadzwyczajny żołnierz z tego Chasanowa. Proponowali mu, że poślą go do akademii
wojskowej, a on za nic. Chce częściej chodzić do ataku. Postarał się nawet specjalnie, żeby
trafić do karnego batalionu, i teraz tam jest, chociaż nic nie zawinił...
Walka czołgów. Czołgi zderzają się i sczepiają jak kozły; ryją ziemię i dygocą, ale nie strzelają.
Żaden nie próbuje się cofnąć, bo gdy tylko się cofnie, drugi zaczyna do niego strzelać ogniem
bezpośrednim. A z najbliższej odległości, ze zwarcia, strzelać nie można, gdyż wybuch
rozsadzi lufę.
Kiedy zginął przyjaciel, posłał własne trzy tysiące rubli jego synowi. To wszystko, co mógł
zrobić.
Rozdawano prezenty. Papierek od cukierka trafił do rąk żołnierza.
- Patrzcie, są i takie ręce, co dla nas robią cukierki! Gdzie one są?
Zebrał młodzież w aule.
- Jak wam nie wstyd! Przynajmniej byście się dziewcząt wstydzili. Wszyscy się biją, a wy tu, w
papachach, porastacie tłuszczem!
Zaczerwienili się, ale milczeli. Potem wstali i rozeszli się, a nazajutrz rano przychodzili
pojedynczo i prosili go, żeby pomógł im dostać się do wojska.
- Do diabła z tymi dziewczynami! Przez nie dowódcy trafiają do karnych batalionów. Prawdziwi
frontowcy ich nie znoszą. Wojna to wojna. Mężczyźni powinni walczyć z mężczyznami, a
dziewczyny nie mają tu nic do roboty...
Starcy w aule gderają i narzekają, ale kiedy ktoś przyjeżdża z frontu, ogarnia ich duma.
- Oto wojownik! Z naszego aułu! Jego głos jest przyjemny. To głos mężczyzny.
NOT AT NIK DZIEWIĘT NAST Y
Listopad
„Kwilcie, okręty morskie! albowiem zburzony jest, tak, iż nie masz ani domu, ani kto by
przychodził z ziemi Cytym”.
(Izajasz, XXIII, 1)
Ranny Kazach czy też Uzbek wyznaje w szpitalu miłość siostrze z chirurgii, prosi, żeby została
jego żoną.
- Nie nadaję się na żonę dla ciebie, nie umiem pracować na roli, nie znam języka...
- A po co masz pracować? Mam w domu dwie żony, one będą pracować, a ty usiądziesz, o tak,
z podwiniętymi nogami, na łóżku, będziesz milczała i paliła fajkę.
Śmiertelnie ranny. Prosi siostrę, żeby mu pozwoliła dotknąć piersi. Siostra odsłania pierś, ranny
kładzie na niej rękę i umiera.
- No, masz tam znajomych, na tamtym świecie?
- A mam. Matkę, ojca, jednego przyjaciela, Jegor się nazywał, za kołnierz nie wylewał...
- No i co?
- A pozdrów ich tam ode mnie!
(Przed natarciem, żegna się.)
Jadę w wagonie, w którym pełno jest kalek. Przez cały dzień stukają kule i protezy. To ranni
wypisani ze szpitala. Myślicie pewnie, że są rozdrażnieni, przybici, smutni?...
Nic podobnego! Dawno nie widziałem ludzi tak pełnych radości życia. Wojna stała się rzeczą
powszednią. Rozmowy są proste, spokojne, zwyczajne, najczęściej właśnie o wojnie, o tym, kto
gdzie został ranny, co wtedy powiedział dowódca, co potem powiedział lekarz itd. Albo
rozmawiają o tym, gdzie lepiej karmiono i jak chodzili kraść winogrona.
- Komu wojna, komu krowa dojna. Żyją sobie niektórzy, aż ha, ubrani, obuci. Dla nich ta wojna
może się ciągnąć bez końca. A mój syn wciąż na froncie i na froncie, wcale z tego frontu nie
wyłazi. Och, och!
(Staruszka na dworcu.)
Dodge. (Temat do noweli. Z daleka widać światła - przypominają do złudzenia rzęsiste
oświetlenie miejskie. Ludzie zachodzą w głowę - czyżby zniesiono zaciemnienie?... Okazuje
się, że to kolumna dodge'ów jedzie na front.
Otrzymuje obłąkany list od żony - że już nie może dłużej żyć itd. Idzie do dowódcy.
- Zrozumcie, jestem żonaty po raz drugi, ożenić się po raz trzeci nie mogę. Dajcie mi urlop,
muszę pojechać do żony. Co się z nią dzieje?
Dostał pięć dni urlopu.
„Najstraszniejsze podczas okupacji były kroki niemieckie usłyszane niespodziewanie nocą na
ulicy. Człowiek czuł, że te kroki przeszły właśnie po nim, zdeptały jego »ja«, jego świadomość...
»To przeszedł Niemiec!«” (Opowiada nauczycielka.)
Schron. Pozostało przy życiu dwóch marynarzy. Jeden z nich jest ciężko ranny. Reszta zginęła.
Ciężko ranny śpiewa piosenkę, żeby drugiemu weselej było się ostrzeliwać. Śpiewa konając.
Wargi ledwo dosłyszalnie powtarzają w kółko słowa piosenki, marynarz jest już nieprzytomny.
Staruszce odczytują list od syna. Staruszka, jak gdyby miała przed sobą żywego syna,
odpowiada mu, daje rady:
- Całkiem niepotrzebnie to zrobiłeś, mój synu. Nie pchaj się do piekła. Schowaj się za kamień,
kiedy strzelają... Ach, jak to niedobrze, mój synu, że zostałeś ranny...
Podczas ewakuacji z Leningradu osiemdziesięciodwuletnia staruszka, naukowiec, żona
profesora, wzięła z sobą lampę naftową ze szkłem. Wszyscy się z niej śmieli. A potem,
podczas podróży, staruszka zapaliła lampę, która oświetliła cały zimny i ciemny wagon. W
wagonie od razu zrobiło się przytulnie, ludzie ożywili się.
W górach, jeżeli się strzela z podnóża w kierunku szczytów, strzały słychać na sto kilometrów,
jeżeli zaś ze szczytów w dół - strzałów nie słychać nawet o dziesięć kilometrów. To zjawisko
tłumaczy się bardzo prosto: wysoko w górze powietrze jest rozrzedzone i dźwięki wypływają
jak korki.
- Widzę dwóch jeźdźców w burkach. Daleko, na tamtej górze.
- Nie spuszczać ich z oka!
- No, i co tam z jeźdźcami?
- O, jeźdźcy odlecieli! (Okazało się, że były to orły.)
Partyzanci w górach użalają się:
- Są na świecie tacy szczęśliwcy, co chodzą po gładkich drogach. Do grobu nas wpędzą te
wspinaczki i te zejścia. A niech to wszyscy diabli!
wspinaczki i te zejścia. A niech to wszyscy diabli!
Partyzanci prowadzili na ubój ogromnego simentalskiego byka. Szkoda im było rasowego
buhaja, nie chcieli go zarżnąć. (Wszyscy partyzanci byli ze wsi.) Cierpieli głód i chłód, ale byka
zachowali na rozpłód i przyprowadzili go z powrotem do swojego kołchozu.
Cóż to była za radość!
W górach przetrwać mogą tylko ludzie o twardych sercach. Serca muszą być jak z krzemienia.
Ani zdrowie, ani ciepłe ubranie nie są tak ważne, jak duch. Jeden wkłada palto, serdak, sweter,
szubę, filcowe buty, burkę i zamarza. A drugi chodzi w kurtce wiatrem podszytej i nic...
...Noc, zimno, mróz. Wszyscy partyzanci marzą o jednym:
- Ech, żeby się dostać do wojska! Przebijemy się do swoich - i zaraz pójdę do wojska... Po
pierwsze, nieprzyjaciel tylko z jednej strony, a nie, jak u nas, naokoło. Po drugie, wojsko to nie
pięćdziesięciu ludzi, ale tysiące przyjaciół, ramię przy ramieniu. Po trzecie, jest chleb i sól, a co
najważniejsze, jeśli człowieka rani, to idzie do szpitala...
(Idzie kulejąc z ręką na temblaku i bez przerwy marzy o wojsku.)
- Jak by tu trafić do wojska!
Miał odmrożone nogi, ale przez cały miesiąc maszerował z oddziałem. Góry lubią ludzi silnych i
wesołych. W lasach łatwiej wyżyje człowiek ponury, w górach - wesoły i sprytny...
- Wdrapie się człowiek rankiem na górę, a naokoło - ogniska i dymy. To wszystko były
partyzanckie ogniska. Dymy pomagały nam utrzymywać łączność.
- Teraz skręcimy i zaraz dojdziemy do źródła z dobrą wodą. Tam odpoczniemy.
Znał każdą ścieżkę w górach, każdy krzaczek. Wiedział, gdzie rośnie trawa, gdzie jest mostek,
a gdzie bród. Na jakimś szczycie, ujrzawszy krzak głogu, przystanął:
- Chłopcy, pod tym krzakiem w trzydziestym ósmym roku schowałem butelkę wódki. Zaraz
zobaczymy...
I rzeczywiście, pod krzakiem leżała, jakby ją ktoś wczoraj położył, butelka wódki. Wypiliśmy ją,
żeby nam się dobrze działo...
Myśliwi rozpalili ognisko, zostawili przy nim rannego towarzysza, sami zaś ruszyli w dalszą
drogę. W nocy samoloty dostrzegły ognisko i zaczęło się bombardowanie. Niemcy myśleli, że to
obóz partyzancki. Rzucili pięćdziesiąt bomb. Ranny wstał i dopędził kolegów.
- Co się stało?
- Bombardowali mnie! - z wysiłkiem odpowiedział ranny.
- Ciebie jednego?
- Mnie jednego!... Wielki honor, Timofieju, prawda? - i padł martwy.
Wyprostowani żołnierze nie zważając na kule i wybuchy pocisków niosą do miasta na noszach
swojego zabitego dowódcę. On pierwszy powinien wkroczyć do rodzinnego miasta. Zginął u
jego bram.
Zapalniczka partyzanta: malutka, srebrna, grubaśna książeczka. Napis na srebrze: Lew Tołstoj.
„Wojna i pokój”. Wydanie Akademii Nauk.
Wyszedł na skraj pola kukurydzy, które sam zasiał. Artysta. Stał i wsłuchiwał się w szum
wysokich łodyg.
Przypominały mu kobiety w chustach stojące na wietrze...
Jak dziwnie drgały te szerokie, rozpostarte liście - niczym postrzępione rękawy.
Pewnego razu partyzanci otrzymali w górach zadanie - za wszelką cenę zdobyć „języka”. Było
to w okolicy Gorącego Źródła. Droga. Paru wlazło na drzewo. Jeden pod drzewem. Reszta
schowała się po obu stronach drogi. Tam właśnie droga skręcała w dół, w stronę wsi. Jedzie
wóz, na wozie trzej Niemcy.
- Halt, halt! Haende hoch! - krzyknął Żyd Kacnelson.
Jeden Niemiec zeskoczył z wozu, złapaliśmy go.
Drugi dostał serię. Na miejscu. Spłoszone konie popędziły w dół i zawiozły trupa do wsi, do
Niemców. A trzeci podniósł ręce i nogi do góry, leży na drodze i wrzeszczy.
- Otwórz gębę!
Zakneblowaliśmy mu usta szmatą.
Nadjechał drugi wóz. Niemcy usłyszeli krzyki, zeskoczyli z wozu i uciekli porzucając peemy.
Włożyliśmy do wozu ulotki (zawsze braliśmy je ze sobą) i puściliśmy konie, a sami z „językiem”
- do domu.
Rozmowa na froncie z żołnierzem-Lezgińczykiem.
- Masz swoją dziewczynę?
- Mam.
- A co pisze?
- A po co masz wiedzieć, co pisze?
- Ciekaw jestem.
- Co chce, to pisze. Nie twoja sprawa.
- A ty piszesz czasem do niej?
- Ja też piszę. Co chcę, to piszę. To nasza sprawa. Mamy biały papier, mamy czarny ołówek, ja
umiem pisać i czytać, ona umie czytać i pisać - no to piszemy do siebie... Nie można pytać
mężczyzny o takie rzeczy. Wydrukujesz w gazecie, a moja dziewczyna obrazi się, że
zdradziłem sekret.
Przesłuchanie jeńca
- Czy znacie Goethe'go?
- Ach, Goethe! (I zaczął z zachwytem recytować jakieś wiersze o wiośnie.)
- A Schillera?
- Nie. Nicht.
- No, Schillera, który napisał „Rękawiczkę”.
- Znać „Rękawiczkę” Schillera to za wiele dla żołnierza.
(W gruncie rzeczy miał rację.)
- A co mówią wasi żołnierze? Jakie są perspektywy na zimę?
- Na zimę kazano nam zaryć się w ziemię. Okopać się.
- Powiedz im, że tak im się pomożemy okopać, że na wiosnę się nie wygrzebią! (Wartownik do
tłumacza. Wybuch śmiechu.)
Wczesny poranek. Bryczki. Wielbłądy, pokryte szronem jak chaty ze słomianymi strzechami,
stoją wyprzężone koło bryczek. Ognisko. Żołnierze.
Opowiadanie o ślepym aktorze. Przyjaciele zorganizowali mu jubileusz. Publiczności nie było.
Żeby ich staremu koledze nie było przykro, na sali siedzieli i bili brawo sami aktorzy. (Rok
głodu.)
Sekretarz Rady Wiejskiej, nieuleczalny poeta. W domu ma cały kufer wierszy, pisze z byle
powodu, nie może bez tego żyć. Rymuje też często protokoły zebrań i pisma urzędowe. Nieraz
dostawał za to nagany, nieraz mu zabraniano i grożono zwolnieniem. Wszystko nadaremnie.
Sekretarz wierzy niezachwianie, że ludzie nie potrafią docenić jego talentu, który marnuje się
na odludziu.
Oto próbka jego korespondencji urzędowej. Pismo do punktu sprzedaży produktów naftowych:
Proszę wydać natychmiast nafty cztery beczki,
Bym mógł nocną pomrokę zmusić do ucieczki!
NOT AT NIK DWUDZIEST Y
Grudzień
Przeszłość (wspomnienia o minionym szczęściu) nie przynosi człowiekowi ukojenia, ale i
marzenia o przyszłości, doprawdy, nie zawsze są źródłem pociechy, zwłaszcza jeżeli tę
przyszłość spowija coraz gęstsza mgła.
Królik. „Jednostka cieplna”. Przyniesiono go do pokoju. Kto wie, może będzie trochę cieplej.
Wszystko jest względne! Prawd bezwzględnych nie ma!...
- A jednak są! Lód jest zimny - czy to prawda względna? Drzewo płonie - czy to prawda
względna? Od trzech dni jestem głodny... (To zresztą mogę ostatecznie uznać za prawdę
względną.)
Zima. Śnieg. Mróz. Oddział maszeruje na pierwszą linię. Wszyscy mają na sobie kożuszki. Nad
żołnierzami kłębi się para - tak im gorąco. (Oddział okrywa się parą jak dymem...)
Przysłowie góralskie: Kiedy wilk wpada do dołu, mówi do kozła: „Braciszku”.
„...Weźcie pod uwagę, towarzyszu dowódco, że w ostatnim ataku przede mną nie było
nikogo...”
O tym, jak podczas ciszy na froncie łącznik Ukrainiec zaciągnął przewody telefoniczne pod
same niemieckie okopy. Koledzy zaczęli do niego krzyczeć; pomyślał, że go wołają, odłożył
szpulę i poszedł z powrotem.
- Idioto! Przecież tam są Niemcy!
- Dobra, zaraz je tu przyniosę...
Partyzant, który dowiedział się, że Niemcy zajęli Stalino, upił się „w dym” i roztrzaskał głośnik.
- Juzowkę oddałeś, co? Ja moją młodą krew za tę Juzowkę przelewałem, ja ją u Machny
odbiłem, a ty oddałeś. A masz, a masz! Ja ci pokażę, jak się Juzowkę oddaje, ty trąbo
diabelska!
List w kieszeni zabitego żołnierza. Zaadresowany do rodziny: „...Zacznijcie, kochani, po trochu
o mnie zapominać... A ty, Heleno, moja ślubna żono, posadź na pamiątkę za oknem naszej
chaty mały czerwony kwiatek. Niech ci ten kwiatek przypomina o mojej czerwonej krwi
przelanej za ojczyznę...”
Wieś została zniszczona jeszcze wiosną - całkowita ruina. I tylko te miejsca, gdzie niegdyś były
piwnice, porosły gęsto nacią kartoflaną. (Najwidoczniej puściły pędy kartofle, które nieszczęśni
gospodarze schowali na czarną godzinę w obawie przed śmiercią głodową.)
ABADZECHSKA PIEŚŃ WOJENNA
Błyszczał jak słońce w swojej kolczudze,
Jak słońce płonął wśród nas i promieniał
Mądry Batgirej!
Kańczug wypadł mu z ręki, on zasię upadł,
Jak księżyc, co spada za lasem,
Mądry Batgirej!
O, Batgireju, po tobie płacze i rozpacza
Twa piękna narzeczona Goszemaf!
Wałczcie, junacy!
- Pomsta, pomsta! - zakrzyknęli społem.
Walczcie, junacy!
Nocą strzegł towarzyszy niczym mur potężny.
Walczcie, junacy!
Był ranny w bok, ale złapał za końską grzywę
I walczył z wrogami.
Walczcie, junacy!
A twarz miał jako żelazo,
I sam był żelazem.
Walczcie, junacy!
- O tym, że będzie -wojna, wiedziałem już grubo przedtem. Pamiętam, jeszcze na wiosnę,
jedziemy sobie całą brygadą na pole, a tu przy drodze siedzi chudy, straszny staruch, taki jakiś
cudaczny. Siedzi sam jeden i nie ma sił wstać. My do niego, ale coś nas tknęło - jakiś cudaczny,
nietutejszy staruch, nigdy takiego nie widzieliśmy.
- Dajcie chleba, chłopcy...
Daliśmy mu chleba. Potem staruch zaczął przy nas zdejmować buty. Zdjął najpierw jeden but i
potrząsnął - posypało się ziarno. Potem zdjął drugi but i też potrząsnął - a tu, daję słowo, polała
się krew.
Stoimy i patrzymy, a na sercu jakoś tak ciężko nam, nieswojo.
- Widzicie, chłopcy - powiada staruch - będzie tego roku wielki urodzaj (pokazuje ziarna) i
będzie straszna wojna (pokazuje krew). Strzeżcie się, chłopcy...
Odeszliśmy bez słowa, ale przez cały dzień z głowy nam to nie wychodziło. Tak, o wojnie
wiedziałem już grubo przedtem... (Rozmowa w wagonie.)
Przesłuchanie wziętego do niewoli oficera niemieckiego w schronie dowódcy kontrwywiadu.
Wtem - nalot lotniczy. Bomba wybuchła w pobliżu i zasypała schron. Wartownik zginął, w
ciemnościach pozostali tylko niemiecki oficer i dowódca kontrwywiadu... Na stole leżała latarka
elektryczna, którą odebrano oficerowi podczas rewizji. Naczelnik kontrwywiadu błyskawicznie
chwycił latarkę i skierował światło na oficera, który w dalszym ciągu spokojnie stał na miejscu.
Bateryjka była już chyba wyładowana, ponieważ latarka zaczęła przygasać.
- Stać, nie ruszać się! - rozkazał naczelnik kontrwywiadu. Latarka zgasła...
I właśnie w tej chwili rozległy się głuche uderzenia. To żołnierze odkopywali zasypany schron.
Oficer niemiecki wciąż stał spokojnie.
- Świetnie się pan zachował!
Oficer odpowiedział:
- Cała ta wojna jest tak ciekawa i dramatyczna, że nie warto pozbawiać się przyjemności
obejrzenia jej do końca. Heil Hitler!
- Zabrakło soli. Gotowaliśmy w kotle worek, w którym kiedyś była sól. Gotowaliśmy go zawsze
w zupie i wydawało nam się, że zupa naprawdę nie jest przaśna.
Śmierć, której spoglądamy w oczy, jest mniej straszna od śmierci czyhającej za plecami.
Patrząc na niego można było pomyśleć: „Typowa zmokła kura”. Był to jednak prawdziwy
śmiałek, typowy bohater. I wszyscy oni są tacy.
Żołnierze zgłaszają się w nocy na ochotnika do wypadu na niemieckie schrony. (Biorą wiązki
granatów i odchodzą w mrok - po jakimś czasie rozlegają się wybuchy, krzyki, strzelanina,
sygnały alarmu.) Często są duże straty, chłopcy wracają i opowiadają, jak wrzucili granat przez
otwór strzelniczy lub jak zadźgali nożami wartownika.
Żołnierze tak się rozsmakowali w tych nocnych przygodach, że ci, którym nie pozwolono wziąć
udziału w wypadzie, płaczą jak dzieci i proszą, żeby ich puszczono...
- Przecież idziesz na pewną zgubę, na śmierć!
- No to co, i tak co dzień się z nią spotykam, już się dogadaliśmy.
W chwili pożegnania z życiem strach śmierci nie istnieje. Jeżeli coś broni się i drży z
przerażenia, to tylko ciało i krew, rozum zaś i wszystko, co składa się na świadomość ludzką,
pozostaje, biernym i obojętnym świadkiem... (Tak mi się zdaje.)
Na zjeździe nauczycieli po odczytaniu uroczystej uchwały przewodniczący zadaje pytanie:
- Czy ktoś się sprzeciwia?
Jedna ręka podnosi się. Stary nauczyciel literatury wstaje i mówi:
- Proszę o ponowne odczytanie uchwały! Żądanie zostaje spełnione. Nauczyciel literatury
przysłuchuje się uważnie i wreszcie powiada:
- W waszej uchwale brak orzeczenia. Trzeba przepisać jak należy.
Ranny gra na harmonii.
- Kiedy wojowałem, leżała i czekała na mnie. I doczekała się wreszcie! Teraz pogadamy...
...Istnieje głęboka szczerość uczuć. Trafia się znacznie rzadziej i znacznie trudniej ją wyrobić
niż zwykłą szczerość w wyrażaniu uczuć. Niektórzy ludzie przechodzą przez życie nie
doświadczywszy ani razu prawdziwego szczerego uczucia. Nie potrafią sobie nawet tego
wyobrazić. Wydaje im się, że kochają, nienawidzą, cierpią... Ale nawet ich śmierć jest imitacją.
Tyle pocisków artyleryjskich i świetlnych przelatuje nad głową, iż człowiekowi zdaje się, że leży
pod iskrzącym się ognistym mostem.
Żołnierze szli przez śnieg i wiatr, odziani w zadymkę, pochyleni do przodu, z bronią gotową do
strzału, jak widma, jak baśniowe stwory...
Zemsta rodowa na dworcu w Machacz-Kale. W parę chwil po przybyciu pociągu pośpiesznego
„Moskwa- Baku”. Stary góral zadźgał kindżałem swojego wroga koło wagonu restauracyjnego,
a potem odtańczył dziki taniec nad trupem. (Lakczycy z Karaszi. Historia ich waśni...)
Od wielu tysięcy lat ludzie umierają - dokoła, od pierwszej chwili urodzin, panuje śmierć - a
mimo to człowiek nie może się przyzwyczaić do śmierci. Dlaczego? Zdawałoby się, że czas już
się przyzwyczaić.., Od wielu tysięcy lat!...
„Im dalej od domu, tym bliżej domu”. (Podczas ofensywy.)
O ranach - jeden z najczęstszych tematów rozmów żołnierskich w ziemiankach. Mówią nie
nazywając rzeczy po imieniu - „to”, jak dzieci o strachach. „Jeśli się to, na ten przykład, zdarzy,
to już niech lepiej rękę oderwie, ale nie daj Boże, żeby w brzuch czy w oko. Wtedy koniec!”
12/I 1944 r.
Konsultacja u chirurga Appla.
- Jesteście w takim stanie, że może wam pomóc tylko operacja. Im prędzej, tym lepiej. Operacja
nie jest trudna, po dziesięciu dniach będziecie zdrowi.
Decyduję się na operację.
- No cóż, skrzyżujemy szpady ze śmiercią! (Strach mnie ogarnia, ale cóż mi innego pozostaje?)
Kiepskie są moje sprawy.
14/I 1944 r.
Otrzymałem zezwolenie na operację. Na wszelki wypadek porządkuję swoje papiery.
Mój żołądek przerażony śmiertelnie tym, co go czeka, ucichł i nie boli.
„My mu pokażemy!”
15-16-17-18
Szpital jest przepełniony, wciąż brak miejsca, lekarze czekają, aż zwolni się łóżko. Obiecują, że
jutro...
Straszliwy atak bólu w nocy. Nie spałem przez całą noc i zwijałem się jak robak pod łopatą...
19/I
Jutro kładę się do szpitala. Chirurg zawiadomił mnie już, że operacja odbędzie się w
poniedziałek.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Francuski marszałek Turenne, którego gwizd przelatujących kul przyprawiał o dreszcze,
przeglądając się pewnego razu w lustrze zawołał z pogardą:
- Drżysz, szkielecie? Ale nie tak byś zadrżał, gdybyś wiedział, dokąd cię zaprowadzę!
- Wypiliśmy wtedy wódki, ale nie było czym przegryźć. Przegryźliśmy ziemią. Pożuliśmy trochę i
wypluliśmy. Całkiem nie najgorzej, nawet smacznie.
O żołnierzu, który nie mógł spokojnie słuchać szelestu wieczornego wiosennego wietrzyka.
Zmieniał się nie do poznania, oczy napełniały mu się łzami, twarz bladła, przykładał rękę do
serca.
- Nie mo-o-o-gę! - wył odwracając głowę, strzelał i znowu jęczał przygryzając wargi: - Nie mo-
o-o-gę! Tak mnie ciągnie na swobodę, w pole, do tych gwiazd, do tej dróżki. Ach, bracia
kochani!
Podczas bitwy pod Novi, kiedy Francuzi zasypali wojska rosyjskie gradem pocisków, Fuks
przyznał się Suworowowi, że strach go obleciał. Suworow przyjrzał się mu uważnie.
- Nie bój się niczego - powiedział. - Trzymaj się mnie, ja sam też jestem tchórzem.
O tym, jak niemiecki żołnierz, potężny dryblas, zszedł ze schodów trzymając za nogi, głową w
dół, dwoje żydowskich dzieci. Jak potem zabił je uderzając o węgieł domu.
(Jasnoniebieskie oczy żołnierza.)
Sen. Śniła mi się matka, która opowiadała, że widziała we śnie, jak z moich ust wypełzła żmija.
Czyżbym się miał pozbyć wrzodu żołądka? Daj Boże! Zobaczymy!
A więc idę na operację. Już dostałem zastrzyk morfiny...
Och, jak się nacierpiałem! Och, jak się nacierpiałeś, Kapijewie! Och, jak się nacierpiał ten
nieszczęsny męczennik - tyle łat z wrzodem żołądka!
Ale tym razem wycierpimy. Co tam! Pal diabli!
Jakie to dziwne: notatnik skończył się akurat przed samą operacją, chociaż wcale mi na tym
nie zależało.
W styczniu br., już po oddaniu polskiego przekładu do druku, tygodnik „Litieraturnaja
Rossija” opublikował nieznane fragmenty „Notatek z frontu”.
Dołączamy je do książki w przekonaniu, że stanowią cenne uzupełnienie wyboru.
Stara to prawda: wszystko na świecie jest względne. Teraz przekonuję się o istnieniu jeszcze
jednej prawdy: wszystko na świecie jest tendencyjne. W każdym razie, wszystko, co żyje.
Wszystko - co nie jest tendencyjne - ginie. Obiektywnego życia nie ma i być nie może.
Obiektywna jest tylko śmierć. Jeżeli jest się obiektywnym, to w ogóle nie można myśleć, a wy
mi tu gadacie o obiektywnej prawdzie! Gdzieście ją znaleźli? Myśl to wytwór namiętności, a
namiętność nie jest obiektywna ani obojętna. Na świecie żywotna jest tylko namiętność, tylko
tendencyjność, chyba że doprawdy nic nie rozumiem!
...Owego pochmurnego, mglistego poranka zjawili się przede mną jak widma. Za nimi widać było
na wpół rozwaloną chatę krytą trzciną. Palił się dach. Dym mieszał się z mgłą, powoli opadał na
ziemię... Cała ulica jak okiem sięgnąć - przeorana pociskami, usiana potrzaskanymi drzewami i
wmarzniętymi w ziemię trupami końskimi - wyglądała potwornie w swojej straszliwej nagości.
„Oto oblicze wojny” - pomyślałem. Dwaj ranni zastygli przede mną trzymając się za ręce i
chwiejąc się ze zmęczenia.
- Do-szpi-ta-la! - rozszyfrowałem w końcu ich bełkot.
Stali jak nieme oskarżenie rzucone światu i ludzkości. „Ludzie, coście z nami zrobili?”
Obiad przy akompaniamencie artylerii. Trzask i zgrzytanie w mózgu. Jakby ktoś z całej siły walił
mnie w czoło młotkiem.
Przez całe życie gromadzą się we mnie łzy. Ciułam je. Nieszczęście po nieszczęściu. Tragedia
po tragedii. Milczę. Tak jestem spragniony chwili, kiedy runie wreszcie ostatnia nadzieja i kiedy,
samotny jak palec, zacznę wszystko opłakiwać. I rozwiane marzenia, i wykoślawioną młodość, i
zszarpane zdrowie. Obawiam się jednak, że nawet i wtedy nie rozpłaczę się, ale zabiorę swoje
łzy do grobu. I tak sobie myślę, że jeżeli ktoś po stu latach rozkopie mój grób, to nie znajdzie
tam nic, wszystko już będzie prochem. Pozostaną jedynie ciężkie jak kulki rtęci krople - moje
nie wypłakane za życia łzy.
„Ura” - słowo pochodzenia tatarskiego. Oznacza - „biją”. (Na przykład: „Biją naszych”). Jeżeli
zaś wymawiać oddzielnie „Ur-ga!” - znaczy „Bijcie!”
Dawniej szukałem myśli i nastrojów poza sobą. A teraz szukam ich w sobie. Przyglądam się
sobie uważnie.
Rynek w stanicy, niedaleko frontu. Przeraźliwe błoto. Ślepy żebrak w łachmanach stoi na
bosaka i śpiewa trzymając w zsiniałych od chłodu rękach podartą czapkę. Właściwie nie
śpiewa, ale raczej wyje z wzniesioną ku niebu pobladłą twarzą i utkwionymi w pustce
martwymi bielmami:
Śpiewajmy pieśń, towarzysze,
O najpotężniejszym człowieku,
O najukochańszym i mądrym,
Pieśń o Stalinie śpiewajmy...
Ciarki mnie przechodzą...
Kochany człowieku? Chcę, żeby moje myśli zostały po mnie, żebym ci mógł je przekazać.
Niestety, jedyny sposób to przelać je na papier. Słuchaj więc. Umarłem. Moje kości zgniły, już
dawno przestałem istnieć, ale zwracam się do ciebie, mój żywy i nieznany. Wyobraź sobie -
stąpasz po ziemi... (Z listu do żyjących).
Trwająca do późnej nocy dyskusja twórcza zakończyła się gremialnym biciem wszy. Biliśmy je
przy świetle świec i dziwiliśmy się, że ich jest znacznie mniej, niż można się było spodziewać.
Rozmowa toczyła się na przemian o wszach i poezji...
Tam, na pierwszej linii, o niczym i o nikim się nie myśli. Ja, moje życie i nic poza tym. Śmierć
krąży i chce nas rozłączyć. Goni mnie, a ja od niej uciekam. Zrozum, tu chodzi o głowę, to nie
przelewki.
Sąsiedni pułk nosi imię Szamila. Nasi telefoniści tak rozmawiają ze sobą: - Szamil? - Tak. - Tu
Koczubej.
Myśli są jak fale przypływu. Przychodzą i odchodzą. Są niepowtarzalne, podczas gdy fakty się
powtarzają.
Walki pod Stodieriewską...
Kto widział, jak pochyłe śnieżne zbocze staje dęba w dymie i wybuchach pocisków? Kto
słyszał krzyki i jęki setek swoich rówieśników, których w tym samym momencie dopadła
śmierć!? Kto oglądał taniec śmierci? Kto widział, jak stojącemu tuż obok człowiekowi raptem
wypadają wszystkie wnętrzności i jak ranny, osunąwszy się na ziemię, bezmyślnie i tępo
patrzy na kłębowisko własnych kiszek? Kto widział, jak leżącemu przed nim żołnierzowi pocisk
urywa nogę, jak zamiast nogi sterczy długa kość biodrowa? Kto widział wreszcie kleiste,
chlupiące pod nogami krwawe błoto? Kto słyszał nie gwizd pojedynczej kuli, lecz bulgocący i
rozedrgany syk całego mrowia kul lecących w jednym kierunku, w stronę leja, w którym szuka
się schronienia, kiedy wydaje się, że to nie kule, ale mknący nad głową potok ołowiu? Kto
widział roztrzaskane i zgniecione czaszki? Rozcięte gardła pieniące się krwawymi
pęcherzykami? Poniewierające się pojedyncze kiście rąk? Zwały poskręcanych i
rozszarpanych trupów? Zastygły na martwej twarzy krzyk śmiertelnego przerażenia? Leżące
na śniegu, pozbawione wyrazu oko ludzkie, utkwione bezmyślnie w niebo?
Niebo milczało. Co to jest? Świat miotał się w paroksyzmie histerii... Zdjęła mnie groza. Co to
jest? Kataklizm? Piekło? A może koszmarny sen?
Żyję - to cud prawdziwy!
To był zwykły, powszedni dzień tej wojny.
Puszyste okiście szronu na źdźbłach trawy i gałązkach drzew. Dzięki nim krajobraz
przypomina nieco negatyw. Podzwaniają delikatnie jak szklane żyrandole.
Z listu niemieckiego żołnierza Paula Keninga zabitego pod Stalingradem. List do narzeczonej
w Saarbruecken:
„Dziś porządnie wypiliśmy. Życie żołnierza jest ciężkie i niebezpieczne. Jedyna pociecha to
wódka. Wypiliśmy, zrobiło się wesoło, niech się dzieje co chce! Zaczęliśmy rozmawiać o
naszych przodkach, starożytnych Teutonach. Robert powiedział, że Teutonowie pili krew
zwyciężonych wrogów i uważali to za czyn godny męża. Powiedziałem: „A czy my jesteśmy
gorsi? My też powinniśmy pić krew Rosjan. Krew wroga jest słodka i rozgrzewa ciało jak wino...”
„A ty byś wypił?” - zapytał mnie Robert. „Pewnie, że wypiłbym” - odpowiedziałem. Koledzy
zaczęli mnie podbechtywać. Byłem pijany. Pobiegłem do szopy, wyprowadziłem na podwórze
rosyjskiego jeńca, najmłodszego ze wszystkich i zadźgałem go jak barana. Upadł. Podstawiłem
do jego piersi kubek od manierki, napełniłem krwią i wychyliłem duszkiem. Mdliło mnie, ale jakoś
się przemogłem i nawet przekonałem wszystkich, że to duża przyjemność. Inni żołnierze też
zaczęli wyprowadzać jeńców z szopy, zarzynali ich i pili ich krew. Takie to jest nasze życie...”
Rankiem w stanicy Kaukaskiej było bardzo zimno i wiał wiatr, wszedłem do jakiejś dziwacznej,
ogromnej, na wpół spalonej szopy. To, co tam ujrzałem, oszołomiło mnie. W szopie grał
harmonista, a dziewczyny i chłopaki, uzbrojeni, w płaszczach wojskowych i kożuszkach,
tańczyli fokstrota. Rumiane dziewczyny i zdrowe chłopaki.
Ach, Anikusza, Anikusza,
Nie wiesz nawet, jak tęsknię do ciebie...
Brudne żebraczki, które rzuciły w kąt swoje manatki...
Raptem, potrząsając ramionami, blada Cyganka puściła się w prysiudy przed harmonistą.
- Ale ziąb! Cha-cha!
Co za ludzie! Te ruiny, to spalone miasto, ten taniec...
Spalony zegar ścienny. Jedna wskazówka ocalała i teraz chwieje się na wietrze. Czas
zwariował.
(Cyganka była rozczochrana. W cienkim paletku usmolonym węglem, zatłuszczonym i
obszarpanym).
A dokoła ludzie z karabinami na plecach.
- Rżnij tango!
Z boku, na kamiennej podłodze, siedzieli zobojętnieli ranni.
- Ech - przytupywał do taktu jakiś staruszek, trzymając w ręku blaszankę z wrzątkiem. Nogę
miał obwiązaną szmatami.
A Cyganka tańczyła.
- Oj-sza-sza-szy-szy!
Takie miała gibkie biodra. Była naprawdę piękna. A może tylko miła, a może...
Najpierw niespodzianka, potem zdumienie, potem smutek...
Skończywszy taniec Cyganka natychmiast zaczęła grzebać w śmietniku.
Puste, nieruchome światło rakiety. Takie światło oświetla sny ludzkie.
Generał zobaczył przez lornetkę, że gdzieś daleko, po niemieckiej stronie, jakiś Niemiec siedzi
w kucki i załatwia się.
- Patrzcie go, taka jego mać! Cztery tysiące kilometrów przemaszerował, żeby tu napaskudzić.
Jakby nie znalazł innego miejsca. No, cel!
I ogniem bezpośrednim - sam, z działa - zabił Niemca.
Nie wiedziałem przed wojną, co to takiego wyprawka dziecięca. Przy zabitym Rumunie
znalazłem pakunek - z paskiem do przewieszania przez ramię. Myślałem, że to chorągiewki
sygnalizacyjne. Wziąłem pakunek i pokazałem chłopakom: „Co to takiego?” „Przecie to
wyprawka dziecięca”. Koszulki, kolorowe kołderki.
- Ach, jakie eleganckie onuce wyszły z tej wyprawki!
Zabiło żołnierza - w ucho. W nocy rozminowywał drogę i nic, a tu masz ci los, w dzień, z
samolotu... Kule posypały się na nas. Ludzie palili się.
- Tyle bab było na drodze, to ich nie zabiło, a mojego żołnierza - zabiło... Do diabła! Żołnierza
zabiło!
I jeszcze jedna cecha, niesłychanie ważna na wojnie - cierpliwość.
Kiedy człowiek spogląda na ruiny miast-nieboszczyków, wydaje mu się, że znalazł się wśród
ruin starożytnej Pompei. Przenosi się do odległej epoki. Współczesność przestaje istnieć.
Człowiek staje samotnie twarzą w twarz z czasem - niszczycielem, który wszystko obraca
wniwecz. Albo wybiega myślą w przyszłość, wyobraża sobie, jak powoli będzie się
odbudowywać miasto, jak będzie wyglądać za sto lat. Albo w przyszłość, albo w przeszłość - o
dniu dzisiejszym wcale się nie myśli.
„Wiadomość o rozpisaniu pożyczki państwowej przekazałem żołnierzom i dowódcom oddziału
N. w chwili, gdy jak jeden mąż celnie ostrzeliwali nieprzyjaciela i chociaż ich pozycje ciągnęły się
na przestrzeni prawie ośmiu kilometrów, krzyknęli „Hura!” i w ciągu piętnastu minut
zadeklarowali pożyczkę w wysokości 427% żołdu. Brak mi słów na właściwe odmalowanie
bezgranicznego patriotyzmu żołnierzy i dowódców naszego oddziału, który znalazł wyraz w
jednoczesnym wykonaniu dwóch zadań - w celnym ostrzeliwaniu nieprzyjaciela i podpisaniu
pożyczki państwowej...” (Z artykułu nadesłanego do gazety wojskowej.)
W owych niebywale trudnych dniach zdawało nam się, że tak właśnie być powinno, że tak się
odtąd będzie toczyć życie, że nic się na to nie poradzi - trzeba po prostu żyć. Boże zachowaj,
żeby miano nas kiedyś przedstawiać jako ludzi natchnionych albo ponuro i w milczeniu
wałęsających się ulicami. Nic podobnego! Nie dostrzegaliśmy nawet przeraźliwych zmian w
naszym życiu, przyjmowaliśmy wszystko jako rzecz naturalną i pokornie nieśliśmy swój krzyż,
starając się przy tym nie odróżniać od otoczenia. Wielkie, niepojęte zjawisko - masa.
Przemyśleć do końca.
Piechota w marszu wybiega myślą ku jakiemuś upatrzonemu punktowi. Dochodzi tam
wreszcie i znowu wybiega myślą naprzód.
Kozaczka w chacie:
- Tacyśmy nieszczęśliwi, nikt nas nie pożałuje, nie pocieszy, nikt nie przyjdzie i nie powie: nie
płaczcie, biedacy, musicie jeszcze pocierpieć.
Ociera łzy:
- Całe to nasze życie przeżyliśmy po próżnicy.
Wiera Inber pisze o dziecku, które urodziło się w oblężonym Leningradzie. Pierwszym słowem,
które powiedziało, było „buch!” (ba-bach!), dopiero później zaczęło mówić „mama”.
Kiedy ruszyły lody, ludzie ujrzeli na rzece dużą krę ze zdychającym koniem. Koń stał ze
spuszczoną głową, a kra kołysząca się lekko płynęła prosto ku morzu.
Wyobraźcie sobie tę krę z koniem na morzu, z dala od brzegu, spróbujcie na chwilę wczuć się
w sytuację biednego konia, stojącego samotnie na topniejącym lodzie...
Chata runęła. Kupa pogruchotanych desek, ziemi, tynku. A na samym wierzchołku tego
rumowiska wystaje do połowy brudny samowar - jak urna na cmentarzu, jak pomnik
mieszczaństwa.
Dlaczego tak jest? Dlaczego w kinie lub w teatrze znikoma cząstka tych cierpień i nieszczęść,
które przeżywa dziś cały naród, a nawet starożytne dramaty i tragedie wzruszają widzów do
łez? Ludzie wychodzą wstrząśnięci, w głębokiej zadumie. I rozpamiętując teatralne
nieszczęścia przechodzą obojętnie obok nieszczęść prawdziwych - obok umierającego z
głodu starca, osieroconych dzieci lub zrozpaczonej dziewczyny. Nie dostrzegają, nie chcą
dostrzec tragedii z krwi i kości. To ich nie wzrusza.
A to ci historia! Śniło mi się w nocy, że pisałem wiersze, nie pamiętam już z jakiej okazji, i sam
się dziwiłem, że są tak niedorzeczne. Jakby specjalnie zależało mi na bezsensie. Kiedy się
obudziłem, nabazgrałem je szybko po ciemku, zanim mi się ulotniły z pamięci. Teraz przepisuję:
„Szedł dziad po morzu, za nim bak z deskami, a w tych deskach był dół. Dół nie je, nie pije, ale
żąda pasa srebrnego. Dział sprzedał obłok i kupił miodu gitarowego...”
Człowiek zaprzątnięty nieustanną myślą, jakby tu oszukać przeciwnika, przestaje dostrzegać,
że przeciwnik również chce go wyprowadzić w pole.
Szpital wojskowy ma także oddział kobiecy z salą położniczą. Wczoraj urodziło się tam dwoje
dzieci. Matkami są strzelcy wyborowi. Gotów jestem przysiąc, że tylko w naszych czasach i w
naszym kraju coś takiego mogło się wydarzyć.
W naszym kraju, w naszym państwie - przekonuję się o tym po raz nie wiadomo który - mamy
dosłownie wszystko, prócz porządku. I humanitaryzm, i dobroć, i słuszne ustawy, i przyjaźń, i
sprawiedliwość, i szczęście, i miłość, i wspaniałomyślność, i litość... Ale wszystko to wpakowano
do jednego worka, ten worek zaś tak utrzęsiono i wymaglowano, że w środku zrobił się groch z
kapustą. Teraz, w razie pilnej potrzeby, gdy chcemy coś stamtąd wydobyć, trzeba
przetrząsnąć gruntownie cały worek. Poszukiwana rzecz gdzieś tam się znajduje, ale spróbuj,
człowieku, dotrzeć do niej, odnaleźć ją w tym chaosie. Odechce ci się wkrótce wszelkich
poszukiwań. Tylko się utytłasz w brudzie i w błocie, pokaleczysz i zmordujesz do szczętu. A
przecież to, czego szukasz, istnieje z całą pewnością. Wściec się można!
Już teraz, patrząc z dystansu, widzę, co za filmy będą w przyszłości. Co za filmy!
To dziwne. Przynajmniej połowa z tego, co ludzie opowiadają teraz o wojnie - to jakieś
zabawne szczegóły.
Napis kredą na wagonie, grubą krechą: „Jordanów!” Że niby opatrzył własnym podpisem.
Kamienna cisza spadła na świat, choć trwa jeszcze wojna.
Kiedy człowiek zaczyna filozofować, to znaczy, że czegoś nie rozumie.
Ugolino. Włoch, hrabia. Żył w XIII wieku, był podestą w Pizie. Za okrucieństwo został wraz z
rodziną zamurowany w „Baszcie głodu”. Żeby nie umrzeć z głodu, zjadał własne dzieci.
(Pożerał dzieci, żeby zachować im ojca).
Ranny w brzuch. Bezustannie drgające nozdrza. Przyśpieszony oddech. Blady.
Tam, gdzie był dworzec, pasie się kozioł na sznurku. Potrząsa brodą patrząc na pociąg z
rannymi, który powoli toczy się po szynach.
Czołgi ostrzelały z dział Bogu ducha winną pasiekę, w której wygrzewał się na słońcu stary
pszczelarz. Kłęby pszczół i niebieskawego dymu. Miód, pogruchotane ule, krew.
Ogromne czerwone słońce zniża się na zachodzie, ogromny biały księżyc zajmuje już jego
miejsce na wschodzie.
- I słońce idzie na noc do baby... Ech, przydałaby się baba!
Czego ci trzeba, człowieku? Prawdy czy przekonania? Przekonanie jest człowiekowi bardziej
potrzebne niż prawda.
Oczy, niemal ślepe ze zmęczenia, obojętnie patrzą na przejeżdżające samochody,
napotkanych ludzi, idących obok żołnierzy. Kompania maszeruje - raz-dwa, raz-dwa.
Płakał czarnymi łzami. Całą twarz miał osmoloną dymem prochowym.
Eudokia I. Trafiła do niewoli podczas ulewy. Cofaliśmy się. Stała na stopniu ciężarówki. Tak
beznadziejnie ciężko na duszy! Konający mąż jęczał i krzyczał. W pewnej chwili otworzył oczy:
- Dina, ty znowu jesteś tutaj...!
Właśnie wtedy zjawili się ociekający wodą niemieccy oficerowie. Chciała do nich strzelać, ale
szofer wykręcił jej ręce do tyłu:
- Dość tego dobrego! Nawojowałaś się, komisarzu! Teraz nasza kolej...
Męża porąbali i wrzucili do trzęsawiska - zabulgotało.
Zemdlała.
W budynku rady wiejskiej. Tabliczka „Zastępca przewodniczącego Rady Wiejskiej”. Portrety.
Zastawiony stół pod ścianą. Kury, gęsi. Ale nikt z obecnych nie siedzi przy stole. Portret Hitlera
przystrojony wyszywanym ręcznikiem.
Stanęła na progu. Nagle głośne słowa niemieckiej komendy. Wszyscy wstali. Wszedł generał.
(Na stole albumy, mapy, nóż do rozcinania książek, teczki z papierami). Wszyscy wyszli.
Zostało tylko czterech czy pięciu mężczyzn. General pozwolił jej usiąść.
- Kobieta? To wszystko pani? Medale to też pani? (Order Czerwonej Gwiazdy.)
- Tak.
- Proszę usiąść! - Żołnierz przysunął krzesło. Wskazał ręką.
Generał zamruczał jakąś melodię. Za oknem rozległ się warkot samochodu. Jeden z Niemców,
pułkownik, wyszedł. Zaczął ją badać białogwardzista. Jakaś figura.
- Oczywiście komisarz. Tak, tak. Jak dawno w wojsku?
- Od tysiąc dziewięćset trzydziestego roku.
- Za co te odznaczenia? Zajmowane stanowiska? Członek partii? Gdzie legitymacja partyjna?
- Nie mam. Nie pan mi dał, nie pan mi odbierze.
- Cha-cha-cha! (zaśmiał się teatralnie). Ładny ptaszek.
Wezwał tych, co ją złapali. Przyszli, zameldowali się. Dostali nagrodę.
- Na drzwiach napis: „Zastępca przewodniczącego”, a w pokoju siedzi niemiecki generał.
(Histeryczny śmiech). Wypijmy za jej śmierć i za nasze zwycięstwo. Czy łaskawa pani mnie
zrozumiała?
- Człowiek tylko raz się rodzi i tylko raz umiera.
- Tak? Rozebrać ją! Żołnierze podbiegli do niej.
- Ja sama... Rozebrała się.
- A żyć chciałaby pani?
- Chciałabym, w swojej ojczyźnie, na wolności.
- Przecież to właśnie my daliśmy wam wolność. Przyniósł album.
- Widzi pani. (Na fotografii dzieci, dom, ogród). To dostają nasi szeregowcy. A pani dostała te
blaszki. (Podrzucił na dłoni medale). Czyste srebro? U nas dostanie pani zloty krzyż. Mamy
więcej niż wy. (Wskazał ręką na mapę). Moskwa, Leningrad, Odessa, Sewastopol - to wszystko
jest nasze... Wasz ukochany Stalin oszukał was. Zbudował dla was więzienie. Dał wam głód.
Życie pani niemiłe? Damy pani czas do namysłu.
Wyprowadzili ją z pokoju.
Po dwóch godzinach przyprowadzili z powrotem z piwnicy. Białogwardzista zdążył tymczasem
zjeść obiad.
- Zastanowiła się pani? - Powoli, spoglądając przez binokle. - Zgadza się pani przejść na naszą
stronę?
- Nie.
- Czy pani dobrze mnie zrozumiała?
- Zrozumiałam.
- Ile pani ma lat?
- Co to ma do rzeczy? Nie mam zamiaru poślubić niemieckiego dowództwa.
- Cha-cha-cha! Rozebrać ją! - Złapał ją za pierś.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
- No, jeszcze, czy może wystarczy? Gdzie są rezerwy? Gdzie ciężka artyleria? Gdzie i jak są
rozlokowane główne siły? Pięćset batów to dla Rosjanki za mało. Wsypać jej jeszcze! Powiesić
sowiecką prostytutkę!
Nie mogła już chodzić. Odpełzła na czworakach. (A tu telefony dzwonią bez przerwy. Hałas.
Nerwowa bieganina).
Bomba. Podmuch odrzucił ją w bok. Pełzła do rana. Jakaś kobieta szła po wodę... Do
partyzantów zawiózł ją na saniach stary kołchoźnik. Nareszcie trafiła do swoich. Swoi
wpakowali ją do zalanej wodą, lodowatej piwnicy.
- ...przerzucili cię do nas. Wiadomo! Rozstrzelać!
Skazali ją na rozstrzelanie. Uratowała się przypadkowo. Naczelny prokurator zażądał, żeby
doprowadzono ją na przesłuchanie.
(Legitymacja partyjna w pończosze. - To lipa - że niby sprytnie schowała. Legitymacja cała we
krwi - z fotografii nie można rozpoznać. Przywieźli ją do nas ze wsi Szewczenki. Była
torturowana. Przekazujemy do waszej dyspozycji...)
- Mało to widzieliśmy torturowanych zdrajców. Zaprowadzić do piwnicy.
- Nie może chodzić.
- To każcie ją wrzucić. Potem zobaczymy.
Nawet na nią nie spojrzał. Ale jakże ją zelżył.
- Zaprzedaliście się Niemcom... To nie wasza legitymacja partyjna. Nie spodobaliście się
Niemcom, więc wyrzucili was. To jasne!
Jak udowodnić, że to nieprawda! W rozpaczy wybiła głową szybę.
- Hej, ludzie, co ze mną wyprawiają... Błagam was, zaklinam, powiedzcie Stalinowi... Ja nie
zdradziłam...
Strzały.
Ojciec i matka - partyzanci. Mieli czteromiesięczne dziecko. Las. Obława. Cały oddział, którym
dowodził ojciec, zamaskował się w kryjówce. W pewnej chwili dziecko zaczęło posapywać,
widać było, że zaraz się rozpłacze. Ojciec przykrył dłonią usta dziecka, a matka z całych sił
przycisnęła niemowlę do piersi. Zadusili je. Dziecko leżało zupełnie sine. (Matka jeszcze przez
wiele dni nosiła je ze sobą). Ale dzięki temu został oddział uratowany, Niemcy nie zauważyli
partyzantów i poszli dalej.
Dziecko pada co chwila i w ten sposób dorasta.
Nas, podobnie jak tamtych trupów w stepie, używa się do budowy mostu, którym następne
pokolenie wkroczy do przyszłości.
Cisza brzmi jak podstępna zagadka.
Kopał dół po to, żeby posadzić drzewo. Natknął się na rozkładające się zwłoki. Mimo to
posadził drzewo, które wyrosło na kościach nieznanego żołnierza.
Istnieje okrutna reguła, że żywi zapominają o martwych, a martwi nie mogą opowiedzieć o
sobie, ponieważ już nie żyją. O, gdyby można było usłyszeć tych, co leżeli tu na przeraźliwym
mrozie, szli po tych kamieniach, padali pod uderzeniami...
O, gdyby mogli przemówić...
C ZYTEL N I K-1963
Wyb ra ł i p rz eł o ż ył ZI EM O WI T FED EC KI
I l u st ro wa ł EL Y BI EL U TI N
,,C z yt el n i k”. Wa rsz a wa 1963 r. Wyd a n i e I . N a kł a d 10 250 eg z em p l a rz y. Ark. wyd . 10. Ark. d ru k. 16,5 P a p i er d ru k. ż eb er. kl . I I I , 95 g , 82 X 104 z P WP W. O d d a n o d o skł a d a n i a 13.I X.62.
P o d p i sa n o d o d ru ku 26 m a rc a 1963 r. D ru k u ko ń c z o n o w m a j u 1963 r. Za kł a d y Gra f i c z n e „D o m S ł o wa P o l ski eg o ” w Wa rsz a wi e. Za m . n r 6734. L -35. C en a z ł 13.- P ri n t ed i n P o l a n d
Ilustracje zostały pominięte - zorg
S ą t o n o t a t ki d o p rz em ó wi en i a wyg ł o sz o n eg o d o ko ł c h o ź n i kó w n a p o c z ą t ku 1942 ro ku , p o p o wro c i e a u t o ra z f ro n t u .
Ac h m a c h - g ł u p i ec .
Table of Contents
Table of Contents