Pieniądz Rozdział 12

background image

XII

Śledztwo postępowało tak powoli, że siedem miesięcy upłynęło od

aresztowania Saccarda i Hamelina, a sprawy nie można było wnieść na

wokandę. Była połowa września i tego poniedziałku pani Karolina, która dwa

razy tygodniowo odwiedzała brata w więzieniu, wybierała się koło trzeciej do

Conciergerie. Nie wymieniała nigdy nazwiska Saccarda, często w stanowczy

sposób odmawiała jego usilnym prośbom o odwiedziny. Od czasu gdy zacięła

się w swoim pragnieniu sprawiedliwości, przestał dla niej istnieć. Nie traciła

natomiast nadziei ocalenia brata, w dni wizyt u niego była wesoła i szczęśliwa,

że może powiadomić go o wynikach swoich starań i przynieść mu duży bukiet

ulubionych kwiatów.

Tego ranka przygotowywała więc wiązankę czerwonych goździków, .gdy

stara Zofia, służąca księżnej d'Orviedo, przyszła powiedzieć jej, że pani

pragnie natychmiast z nią porozmawiać. Pani Karolina zdziwiona, nieco

zaniepokojona, pośpieszyła na górę. Nie widziała księżnej od kilku miesięcy,

gdyż w chwili krachu Banku Powszechnego złożyła rezygnację ze stanowiska

sekretarki w Domu Pracy. Teraz od czasu do czasu udawała się na bulwar

Bineau po to tylko, by odwiedzić Wiktora, którego — jak się wydawało —

surowa dyscyplina zdołała wreszcie ujarzmić; nadal jednak spoglądał spode

łba, wykrzywiając grymasem złośliwego okrucieństwa swoją twarz o lewym

policzku dużo wydatniejszym od prawego. Od razu domyśliła się, że księżna

wzywa ją z powodu Wiktora.

Księżna d'Orviedo była wreszcie zrujnowana. W niespełna dziesięć lat

zwróciła biedakom cały spadek odziedziczony po księciu, owe trzysta

milionów wydartych z kieszeni łatwowiernych akcjonariuszy. Jeżeli na

początku trzeba jej było aż pięciu lat, by wydać na szaleńcze fundacje

dobroczynne pierwsze sto milionów, to w przeciągu czterech

i pół roku udało jej się zaprzepaścić pozostałe dwieście milionów na zakłady

urządzone z jeszcze bardziej niezwykłym przepychem. Obok Domu Pracy,

żłobka pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny, ochronki pod wezwaniem

Świętego Józefa, przytułku w Châtillon i szpitala pod wezwaniem Świętego

Marcelego, powstała jeszcze wzorowa farma w pobliżu Evreux, dwa domy

wypoczynkowe nad kanałem La Manche dla dzieci powracających do

zdrowia, jeszcze jeden przytułek dla starców w Nicei, szpitale, osiedla

robotnicze, biblioteki i szkoły, rozrzucone po całej Francji, nie mówiąc

oczywiście o ogromnych dotacjach na już istniejące fundacje. Wciąż ją

ożywiało to samo pragnienie iście królewskiej restytucji: nie kawałek chleba,

rzucony z litości czy strachu, chciała ofiarować nędzarzom, lecz pragnęła dać

background image

radość życia, zbytek, wszystko, co dobre i piękne, maluczkim, którzy nic nie

mają, słabym, których silni okradli z należnej im cząstki radości; słowem,

otwierała szeroko pałace bogaczy przed bezdomnymi żebrakami, aby i oni

mogli spać w jedwabiach i jeść na złotych naczyniach. Przez dziesięć lat padał

nieprzerwanie deszcz milionów: marmurowe refektarze, sypialnie w jasnych,

wesołych barwach, monumentalne jak Louvre pałace, ogrody pełne rzadkich

roślin, dziesięć lat wspaniałych robót wśród niewiarygodnego wprost

marnotrawstwa i kradzieży ze strony przedsiębiorców i architektów; i

wreszcie księżna zaznała wielkiego szczęścia: ręce jej były czyste,, nie

pozostało w nich ani centyma. Co więcej, zdołała nawet zadłużyć się, ścigano

ją o zwrot jakiejś należności wynoszącej kilkaset tysięcy franków, a jej

adwokatowi i notariuszowi nie udało się pokryć tej sumy, wobec ostatecznej

zagłady tej kolosalnej fortuny, którą jałmużna rozniosła na cztery strony

świata. I ogłoszenie przybite nad' bramą wjazdową powiadamiało o

wystawieniu pałacu na licytację; sprzedaż ta była ostatnim pociągnięciem

wymiatającym resztki przeklętych pieniędzy, zebranych w błocie i krwi

rozbojów finansowych. Na górze Zofia czekała na panią Karolinę, by

wprowadzić ją do księżny. Stara sługa oburzona była do żywego, zrzędziła

całymi dniami. No tak, sprawdzała się jej przepowiednia, pani umrze na

barłogu. Czyż pani nie powinna była wyjść powtórnie za mąż,, mieć dzieci,

gdyż w gruncie rzeczy tego tylko pragnęła? Nie znaczy to, żeby ona sama

miała powody do skarg czy niepokojów, od dawna dostała dwa tysiące

franków renty, z której zamierzała żyć w swoich stronach rodzinnych, w

okolicach Angouêlme. Ale gniew ją ogarniał

na myśl o tym, że pani nie zostawiła sobie nawet paru su niezbędnych na

chleb i mleko, będące obecnie jedynym jej pożywieniem. Stale wybuchały

między nimi sprzeczki. Księżna uśmiechała się niebiańskim uśmiechem

nadziei, odpowiadając, że za miesiąc niczego już nie będzie potrzebowała

oprócz całunu, wstępowała bowiem do klasztoru, gdzie od dawna czekało na

nią miejsce, do karmelitanek odciętych grubym murem od świata. Spokój,

wieczysty spokój!

Pani Karolina zastała księżnę taką, jaką widywała ją zawsze od czterech lat:

ubrana była w swoją odwieczną czarną suknię, włosy ukryte miała pod

koronkową chusteczką; ładna była jeszcze mimo swoich trzydziestu

dziewięciu lat, z okrągłą twarzyczką o perłowych, białych ząbkach, lecz cera jej

była pożółkła, martwa, jakby po dziesięciu latach klasztornego życia. Mały

pokoik zawalony był po brzegi leżącymi w nieładzie papierzyskami, planami,

rachunkami, aktami, stosem niepotrzebnych już dokumentów pozostałych po

roztrwonieniu trzystu milionów.

background image

— Proszę pani — odezwała się księżna łagodnym, powolnym głosem, w

którym nie drżało już żadne wzruszenie — prosiłam panią, by podzielić się z

nią nowiną, jaką przyniesiono mi dzisiaj rano... Chodzi o Wiktora, tego

chłopca, którego umieściła pani w Domu Pracy.

Serce pani Karoliny zabiło boleśnie. Ach! Nieszczęsne dziecko, którego ojciec

— mimo tylu obietnic — nie poszedł nawet zobaczyć, choć na. kilka miesięcy

przed uwięzieniem wiedział już o jego istnieniu. Co się z nim teraz stanie? I

pani Karolina, która nie pozwalała sobie myśleć o Saccardzie, ciągle musiała

do niego wracać, dręczona głębokim niepokojem o swoje przybrane dziecko.

— Zdarzyły się wczoraj rzeczy straszne — ciągnęła księżna — popełniono

zbrodnię, której nic nie zdoła naprawić.

I z właściwym sobie lodowatym wyrazem twarzy opowiedziała przerażającą

historię. Uskarżając się na nieznośne bóle głowy, Wiktor sprawił, że przed

trzema dniami umieszczono go w infirmerii. Lekarz podejrzewał wprawdzie,

że — powodowany lenistwem — symuluje chorobę, ale dzieciak istotnie

cierpiał na częste bóle newralgiczne. Otóż tego popołudnia Alicja de

Beauvilliers znalazła się w Domu Pracy bez matki, przyszła pomóc dyżurnej

siostrze w kwartalnej inwentaryzacji apteczki. Apteczka mieściła się w pokoju

dzielącym sypialnię dziewcząt od sypialni chłopców, gdzie znajdował się

wtedy tylko Wiktor zajmujący jedno z łóżek; siostra, oddaliwszy się na parę

minut po powrocie zdziwiła się nie zastawszy Alicji; poczekawszy chwilę,

zaczęła jej szukać. Zdumienie jej wzrosło, gdy stwierdziła, że drzwi

prowadzące do sypialni chłopców zamknięte były od wewnątrz.Co się stało?

Musiała przejść wkoło korytarzem i oniemiała z przerażenia na straszny

widok, jaki przedstawił się jej oczom: zduszoną na poły dziewczyna, z twarzą

okręconą ręcznikiem, by stłumić krzyki, z podniesionymi w nieładzie

spódnicami odkrywającymi wątłą nagość, anemiczną i dziewiczą, zgwałcona,

splugawiona z ohydną brutalnością. Na podłodze poniewierała się pusta

portmoneta. Wiktor zniknął. Próbowano odtworzyć przebieg sceny: Alicja

wchodzi, wezwana zapewne, by podać kubek mleka temu piętnastoletniemu

chłopcu o zaroście dorosłego mężczyzny; widok jej wątłego ciała, zbyt długiej

szyi, budzi gwałtowną żądzę w tym potworze; okryty tylko koszulą samiec

rzuca się na dziewczynę, dusi ją, ciska na łóżko jak łachman, gwałci, okrada i

— ubrawszy się pośpiesznie — ucieka. Ileż jednak punktów niejasnych, ileż

zdumiewających, nie rozwiązanych zagadek! Dlaczego nie słyszano nic,

żadnego odgłosu walki, żadnego jęku? W jaki sposób tak straszne rzeczy

mogły wydarzyć się tak szybko, w przeciągu dziesięciu minut zaledwie?. A

przede wszystkim, w jaki sposób Wiktor zdołał uciec, rzec można — ulotnić

się bez śladu? Po dokładnych poszukiwaniach stwierdzono bowiem z całą

pewnością, że nie było go na terenie zakładu. Uciekł prawdopodobnie przez

background image

wychodzącą na korytarz łazienkę, której okno prowadziło na szereg

ułożonych tarasowate dachów ciągnących się aż do bulwaru; a i ta droga była

tak niebezpieczna, że wiele osób nie chciało wierzyć, aby jakaś istota ludzka

mogła ją przebyć. Alicja, odwieziona do matki, nie opuszczała łóżka,

posiniaczona, nieprzytomna, szlochająca, trawiona wysoką gorączką.

Pani Karolina wysłuchała tej opowieści z przerażeniem, które ścinało jej krew

w żyłach, Nasunęło się jej pewne wspomnienie przejmując ją grozą

straszliwego porównania: niegdyś Saccard zgwałcił na schodach nieszczęsną

Rozalię, wywichnął jej ramię w momencie poczęcia tego dziecka, które miało

wskutek tego jedną połowę twarzy jakby zmiażdżoną; a dzisiaj Wiktor gwałci

z kolei pierwszą dziewczynę, którą los rzucił mu na pastwę. Go za

niepotrzebne okrucieństwo! Ta dziewczyna, tak cicha i łagodna, ostatnia,

żałosna latorośl wielkiego rodu, która miała niebawem oddać się w służbę

Bogu, bo nie mogła mieć męża jak inne! Czyż to absurdalne i ohydne

spotkanie miało zatem jakiś sens? Dlaczego jedna z tych istot musiała

zniszczyć drugą?

— Nie chcę robić pani żadnych wyrzutów — zakończyła księżna — gdyż

niesprawiedliwie byłoby obarczać panią najmniejszą choćby

odpowiedzialnością. Ale trzeba przyznać, że pani protegowany był naprawdę

straszny. — A następnie dodała, jakby narzuciło

się jej jakieś nie wyrażone słowami skojarzenie: — Nie można żyć bezkarnie w

pewnych środowiskach... Ja sama miałam ogromne wyczuty sumienia, czułam

się współwinna, kiedy ostatnio runął ten bank, powodując tyle ruin i tyle

nieszczęść. Tak, nie powinnam była przystać na to, by mój dom stał się

kolebką podobnego bezeceństwa... Ale trudno, zło się stało, dom zostanie

oczyszczony, a ja, cóż ja! Mnie już nie ma, Bóg mi wybaczy!

Blady uśmiech zrealizowanej wreszcie nadziei pojawił się znowu na jej ustach,

ruchem ręki mówiła o swoim odejściu ze świata, z którego znikała jak dobra,

niewidzialna wróżka.

Pani Karolina schwyciła jej dłonie, ściskała je, całowała, tak bardzo przejęta

wyrzutami sumienia i litością, że jąkała jakieś nie powiązane słowa:

— Niesłusznie mnie pani usprawiedliwia... Ja jestem winna... To nieszczęsne

dziecko, chcę je zobaczyć, natychmiast do niej biegnę...

I wyszła, zostawiając księżnę i jej starą sługę Zofię zaczynające przygotowania

do wielkiej drogi, która miała je rozłączyć po czterdziestu latach wspólnego

życia.

Przed dwoma dniami, w sobotę, hrabina de Beauvilliers zdecydowała się

wreszcie oddać swój pałac wierzycielom. Od sześciu miesięcy, gdy przestała

płacić procenty od długów hipotecznych, położenie stało się nie do zniesienia

wobec wszelkiego rodzaju kosztów, w ciągłej obawie przed grożącą licytacją;

background image

adwokat od dawna już radził jej zostawić wszystko, przenieść się do jakiegoś

małego mieszkanka, gdzie żyłaby bez nadmiernych wydatków, podczas gdy

on postarałby się spłacić długi. Nie ustąpiłaby może i nadal usiłowała za

wszelką, cenę utrzymać swoją pozycję społeczną, ratować pozory nie

istniejącej fortuny, choć dach walił się jej na głowę, gdyby nie nowe

nieszczęście, które ścięło ją z nóg. Jej syn, Ferdynand, ostatni z Beauvilliersów,

niepotrzebny młodzieniec, odsunięty od wszelkich urzędów, który chcąc

uniknąć zupełnej bezużyteczności i bezczynności zaciągnął się do żuawów

papieskich; zmarł w Rzymie nie

zdobywszy chwały, z krwią tak zubożałą, tak wyczerpany zbyt upalnym

słońcem, że nie mógł wziąć udziału w bitwie pod Mentaną, trawiony już

chorobą płucną i gorączką. Hrabina poczuła w sobie nagle zu- pełną pustkę,

wszystkie jej dążenia, wszystkie pragnienia przestały" istnieć, rozpadło się w

gruzy pracowicie wzniesione rusztowanie, które: od tylu lat podtrzymywało z

tak dumnym uporem honor nazwiska. W ciągu jednej doby mury zarysowały

się, dom runął, wśród ruin; ukazała się rozdzierająca serce nędza. Sprzedano

starego konia, zatrzymano tylko kucharkę, która w brudnym fartuchu

chodziła po zakupy: masła za dwa su, litr suszonej fasoli; hrabina pokazała się

na ulicy pieszo, w zabłoconej sukni i dziurawych bucikach. Z dnia na dzień

ujawniła się nędza, klęska zniweczyła nawet dumę tej; fanatyczki minionych

czasów, walczącej z własnym stuleciem. Schroniła się wraz z córką na ulicę

Tour-des-Dames, do dawnej handlarki garderoby, która na starość stała się

dewotką i podnajmowała umeblowane pokoje księżom. Zamieszkały tam obie

w dużym, prawie pustym pokoju, z małą zamykaną alkową w głębi, tchnącym

smutną, choć pełną godności nędzą. Dwa małe łóżka stały w alkowie, a gdy

skrzydła przepierzenia, obite tą samą co ściany tapetą, były zamknięte, pokój

przekształcał się w salon. To wygodne urządzeniepocieszyło trochę obie

kobiety.

Ale tej samej soboty, w dwie godziny zaledwie po wprowadzeniu: się do

nowego mieszkania, niespodziewana, niezwykła wizyta stała się dla hrabiny

przyczyną nowego niepokoju. Alicja wyszła, na szczęście, załatwić jakieś

sprawunki. Zjawił się Busch, o twarzy płaskiej i brudnej, w wypłamionym

surducie, -z białym krawatem, skręconym w sznurek; wyczuwszy zapewne

intuicyjnie sposobny moment, zdecydował się zakończyć wreszcie starą

sprawę rewersu na dziesięć tysięcy franków, który hrabia wystawił niegdyś

pannie Leonii Gron. Jeden rzut oka na mieszkanie wystarczył mu, by

odgadnąć położenie wdowy. Czyżby zbyt długo zwlekał? Jak człowiek zdolny

w razie potrzeby do wyszukanie grzecznej cierpliwości, długo i szeroko

wyjaśniał sprawę przerażonej hrabinie. Wszakże to pismo jej męża,

nieprawda? Historia jest więc jasna: widocznie hrabia, któremu ta młoda

background image

osoba spodobała się, chciał w ten sposób zdobyć ją najpierw, a następnie

pozbyć się jej. Busch nie krył nawet przed hrabiną, że nie sądzi, aby z

prawnego punktu widzenia i po upływie niemal piętnastu lat zobowiązana

była zapłacić. Ale on występowa!

tylko w imieniu swojej klientki, która — wiedział o tym — zdecydowana jest

pójść do sądu i wywołać paskudny skandal, jeżeli nie wejdzie się z nią w

układy. Ponieważ hrabina, biała jak kreda, ugodzona w samo serce

wskrzeszeniem tej strasznej przeszłości, zdziwiła się, dlaczego tak długo nie

zwracano się do niej, wymyślił naprędce jakąś historyjkę o zgubieniu rewersu,

który odnalazł się dopiero teraz na dnie jakiegoś kuferka; a gdy odmówiła

wzięcia sprawy pod rozwagę, pożegnał ją, nadal bardzo uprzejmy, mówiąc, że

przyjdzie razem ze swoją klientką, nie następnego dnia, gdyż w niedzielę nie

może ona opuścić domu, w którym pracuje, ale na pewno w poniedziałek lub

wtorek.

W poniedziałek, wobec strasznego wypadku z córką, którą po. przedniego

dnia przywieziono do domu nieprzytomną, hrabina, czuwając z oczami

pełnymi łez przy jej łóżku, zapomniała o tym źle ubranym człowieku i

opowiedzianej przez niego okropnej historii. Na koniec Alicja usnęła, a matka,

wyczerpana, złamana do reszty zawziętością losu, usiadła na chwilę, gdy

Busch przyszedł znowu, tym razem w towarzystwie Leonidy.

— Proszę pani, oto moja klientka, trzeba będzie wreszcie z tym skończyć.

Ujrzawszy dziewczynę, hrabina zadrżała. Przyglądała się z przerażeniem jej

jaskrawej sukni, czarnym sztywnym włosom opadającym aż na brwi, płaskiej,

nalanej twarzy, na której malowało się ohydne zezwierzęcenie, całej wreszcie

postaci zużytej przez dziesięć lat prostytucji. Cierpiała straszne tortury,

ugodzona w swej dumie kobiecej po tylu latach przebaczenia i zapomnienia.

Mój Boże, więc hrabia zdradzał jaj z takimi właśnie istotami, które miały tak

nisko upaść!

— Trzeba z tym skończyć — powtórzył z naciskiem Busch. — Moja klientka

jest bardzo zajęta w domu przy ulicy Feydeau.

— Przy ulicy Feydeau? — powtórzyła hrabina, nie rozumiejąc.

— No tak, pracuje tam... To znaczy jest w domu publicznym. Hrabina,

przerażona, drżącymi rękami domknęła alkowę, gdyż

jedno skrzydło było uchylone. Alicja w gorączce poruszyła się pod kołdrą.

Byleby tylko zasnęła, byleby nie widziała, nie słyszała! Busch podjął znowu:

— Niechże pani źle mnie nie zrozumie... Ta panienka powierzyła mi swoją

sprawę i ja po prostu występuję w jej imieniu. Dlatego

chciałem, żeby przyszła osobiście wyłożyć swoje pretensje... No, panno

Leonido, proszę mówić.

background image

Dziewczyna, niespokojna, źle się czując w narzuconej sobie roli, podniosła na

niego wielkie, zatrwożone oczy zbitego psa. Ale nadziejaobiecanych tysiąca

franków dodała jej odwagi. I szorstkim, ochrypłym od alkoholu głosem

zaczęła mówić, podczas gdy Busch rozwinął i pokazywał na nowo rewers

hrabiego.

— O, to właśnie jest ten papier, który podpisał mi pan Karol... Byłam córką

furmana, wie pani, tego rogacza Crona, jak go nazywali... A więc, pan Karol

łaził stale za mną, namawiał do różnych świństw. Mnie to nie było w głowie.

Jak człowiek jest młody i głupi, to go starzy nie bawią, no nie?... A więc, pan

Karol podpisał mi ten papier kiedyś wieczorem, jak mnie zaciągnął do stajni...

Udręczona, hrabina stała bez ruchu, nie przerywając dziewczynie, gdy nagle

wydało się jej, że słyszy jakiś jęk w alkowie. Uczyniła niespokojny ruch ręką.

— Proszę zamilknąć!

Ale Leonida rozkręciła się, chciała skończyć.

— To nie w porządku uwieść porządną dziewczynę, jak się nie chce zapłacić...

Tak, proszę pani, pan Karol, ten pani mąż, był zwykłym złodziejem. Uważają

tak wszystkie kobiety, którym to opowiadam... A ręczę pani, że było za co

zapłacić.

— Milczeć! Milczeć! — zawołała z wściekłością hrabina, podnosząc obie ręce,

jakby chciała ją uderzyć, gdyby nie przestała mówić. Leonida zlękła się,

zasłoniła łokciem twarz, tym instynktownym ...ruchem dziewek

przyzwyczajonych do częstych policzków. Zapadła przeraźliwa cisza i wydało

się, że nowy jęk, jakby zduszone łkanie, dobiegł z alkowy.

— Krótko mówiąc, czego chcesz? — zapytała hrabina drżąc z trwogi i ściszając

głos.

Wtedy wtrącił się Busch:

— Ależ, proszę pani, ta dziewczyna chce po prostu, żeby jej zapłacono. I ma

rację, nieszczęsna, mówiąc, że pan hrabia de Beauvilliers brzydko z nią

postąpił. To zwykłe oszustwo.

— Nigdy nie zapłacę podobnego długu!

— A więc, wychodząc stąd, weźmiemy dorożkę i pojedziemy wprost do sądu,

gdzie złożę skargę, którą uprzednio już napisałem.

Oto ona... Przytoczone są w niej wszystkie fakty, które panna Leonida pani

opowiedziała.

— Przecież to podły szantaż, pan tego nie zrobi!

— Daruje pani, ale zrobię to natychmiast. Interesy przede wszystkim.

Hrabinę ogarnęło ogromne znużenie, zniechęcenie bez granic. Resztki dumy,

która trzymała ją jeszcze, opuściły ją, a wraz z nimi zniknęła też cała jej siła,

cała gwałtowność. Złożywszy błagalnie ręce, mówiła urywanym głosem:

background image

— Ależ widzi pan przecież, w jakim jesteśmy położeniu. Niechżeż pan spojrzy

na ten pokój... Nie mamy już nic, jutro może nie będziemy miały na chleb...

Skąd mam wziąć te pieniądze, dziesięć tysięcy franków, mój Boże!

Busch uśmiechnął się, przyzwyczajony do łowów wśród podobnych ruin..

— Och, takie damy jak pani hrabina zawsze mają pewne zasoby. Jak pani

dobrze poszuka, coś się znajdzie!

Od pewnej chwili już przyglądał się stojącej na kominku starej szkatułce, którą

hrabina zostawiła tam rano przy wypakowywaniu kufra; wiedziony

nieomylnym instynktem, wyczuwał w niej kosztowności. Oczy jego zaświeciły

takim blaskiem, że hrabina idąc za jego spojrzeniem zrozumiała, o co mu

chodzi:

— Nie! Nie! Klejnoty nigdy!

I chwyciła szkatułkę, jakby chciała jej bronić. Te ostatnie klejnoty, które tak

długo były w jej rodzinie, te kilka klejnotów, które w okresach największego

niedostatku przechowywała nietknięte, jako jedyny posag Alicji, a które teraz

były jej ostatnim ratunkiem!

— Nigdy! Wolałabym raczej rzucić wam własne ciało na pożarcie !

W tej chwili uwagę wszystkich odwróciło pojawienie się pani Karoliny, która

zapukawszy weszła do pokoju. Przychodziła wzburzona opowieścią księżny

d'Orviedo i scena, na którą wpadła, zdjęła ją przerażeniem. Przeprosiwszy

hrabinę chciała się wycofać, ale wstrzymał ją błagamy gest tej ostatniej.

Zrozumiawszy jej prośbę usunęła się w głąb pokoju i stanęła bez ruchu.

Busch włożył kapelusz, podczas gdy Leonida, która czuła się coraz bardziej

nieswojo, była już przy drzwiach.

— A więc pozostaje nam jedynie pożegnać panią...

Nie wychodził jednak. Zaczął opowiadać od początku całą historię w słowach

bardziej jeszcze plugawych, jakby chciał upokorzyć hrabinę w obecności tej

nowo przybyłej damy, udając, że nie poznaje pani Karoliny, jak to zwykł

czynić, ilekroć załatwiał interesy.

— Żegnam panią, wprost stąd idziemy do sądu. Szczegółowe sprawozdanie

znajdzie się w gazetach przed upływem trzech dni. Sama będzie pani temu

winna.

W gazetach! Ten straszny skandal właśnie w momencie ostatecznej ruiny jej

domu! A więc nie dość było, że starą fortuna rozpadła się w proch, trzeba było

jeszcze, aby wszystko runęło w błoto! Ach, niechże ocalony zostanie

przynajmniej honor nazwiska! I mechanicznym ruchem hrabina otwarła

szkatułkę. Ukazały się kolczyki, bransoleta, trzy pierścionki — brylanty i

rubiny w staroświeckiej oprawie.

Busch zbliżył się żywo. Wzrok jego złagodniał, stał się niemal pieszczotliwy.

background image

— Ech, to wszystko nie jest warte dziesięciu tysięcy... Niech mi pani pozwoli

obejrzeć je z bliska.

Brał klejnoty jeden po drugim, obracał je, podnosił w górę swoimi grubymi

palcami drżącymi od zmysłowej niemal namiętności, jaką budziły w nim

drogie kamienie. Czystość rubinów zwłaszcza zdawała się wprawiać go w

ekstazę. A te stare brylanty najczystszej wody, choć ich szlif jest czasem trochę

niezręczny!

— Sześć tysięcy franków! — powiedział twardym tonem taksatora na

licytacjach, kryjąc w ten sposób wzruszenie. — Liczę tylko kamienie, bo

oprawa nadaje się najwyżej na przetopienie. Ostatecznie zadowolimy się

sześcioma tysiącami.

Ale ofiara była dla hrabiny nazbyt ciężka. Z nagle rozbudzoną gwałtownością

wyrwała mu klejnoty, ściskając je konwulsyjnie w dłoniach. Nie, nie! To za

dużo żądać od niej, by rzuciła w otchłań jeszcze te kilka kamieni, które nosiła

jej matka, które córka miała włożyć w dzień ślubu. I piekące łzy wytrysnęły z

jej oczu, stoczyły się po twarzy, ściągniętej tak tragicznym wyrazem bólu, że
Leonida, wzruszona, przejęta ogromną litością, zaczęła ciągnąć Buscha za połę

surduta, by zmusić go do odejścia. Chciała pójść sobie, miała już tego dosyć,

wolała nie sprawiać tyle przykrości tej biednej starej damie, która wyglądała

na taką dobrą. Busch jednak z lodowatą obojętnością śledził scenę, pewien już

teraz, że uda mu się zabrać wszystko,

wiedział bowiem z długoletniego doświadczenia, że wybuch płaczu oznacza u

kobiet upadek woli; czekał więc.

Okropna scena przedłużyłaby się może, gdyby w tej chwili nie rozległ się jakiś

odległy, zduszony głos, który wybuchnął szlochem. To Alicja krzyczała z głębi

alkowy:

— Ach, mamo! Oni mnie dobiją!... Daj im wszystko, niech wszystko biorą!...

Mamo, niech oni pójdą sobie wreszcie! Oni mnie zabiją, zabiją!

Hrabina zrobiła gest rozpaczliwej rezygnacji, gotowa była oddać nawet życie.

Córka jej wszystko słyszała, córka jej umierała ze wstydu! Rzuciła Buschowi

klejnoty i zostawiając mu zaledwie czas, by w zamian położył na stole rewers

hrabiego, wypychała go za drzwi w ślad za Leonidą, która już zniknęła. Potem

otwarła alkowę, rzuciła się na łóżko obok Alicji i obie kobiety, zdruzgotane,

unicestwione, gorzko płakały.

Pani Karolina, głęboko wzburzona, chciała już w pewnej chwili wdać się w tę

sprawę. Czyż pozwoli temu nędznikowi obedrzeć w ten sposób dwie

nieszczęsne niewiasty? Ale usłyszała ohydną historię; co zrobić, aby uniknąć

skandalu? Wiedziała bowiem, że Busch to człowiek, który nie cofnie się przed

wykonaniem swoich pogróżek. Ją samą zresztą ogarniał wstyd w jego

obecności z powodu łączącej ich tajemnicy. Ach, ileż cierpień! Ileż brudów!

background image

Czuła się skrępowana; po co tu przybiegła, skoro nie znajdowała teraz

żadnego słowa pociechy, żadnego sposobu ratunku? Wszystkie zdania cisnące

się jej na usta, wszystkie pytania, zwykła aluzja do dramatu z poprzedniego

dnia wydawały się jej obrażające, obelżywe, nie do wypowiedzenia w

obecności tej ofiary, nieprzytomnej jeszcze, konającej ze wstydu i hańby. I

jakiej pomocy, która by nie wyglądała na urągowisko, na jałmużnę, mogła im

udzielić, skoro sama była zrujnowana i nie wiedziała, w jaki sposób zdoła

doczekać końca procesu? Wreszcie, z oczyma pełnymi łez, zbliżyła się

otwierając ramiona ruchem bezgranicznej litości, drżąc cała od gwałtownego

wzruszenia.

Te dwie nieszczęsne istoty, w głębi pospolitej alkowy hotelowej, pokonane,

złamane, były wszystkim, co pozostało ze starożytnego rodu de Beauvilliers,

niegdyś tak znakomitego i potężnego. Kiedyś posiadał on królewskie iście

ziemie, należało do niego dwadzieścia mil Loary, zamki, łąki, pola uprawne,

lasy. Stopniowo, z biegiem stuleci, te olbrzymie dobra ziemskie topniały, aż

wreszcie hrabina straciła

ostatnie szczątki fortuny w jednej z owych burz nowoczesnej.. spekulacji, z

której nic nie rozumiała: najpierw poszło dwadzieścia tysięcy franków

oszczędności, ciułanych dla Alicji, następnie sześćdziesiąt tysięcy pożyczonych

na hipotekę folwarku Aublets, wreszcie cały folwark. Pałac przy ulicy Saint-

Lazare nie zaspokoi wierzycieli. Syn zmarł daleko od niej, nie zdobywszy

sławy. Córkę przyprowadzono jej zranioną, splugawioną przez bandytę, jak

zmiażdżone przez powóz dziecko, okryte krwią i błotem. I hrabina, niegdyś

tak dumna, szczupła, wysoka, całkiem siwa, o nieco staroświeckiej

wyniosłości, była już tylko biedną staruszką, zniszczoną, złamaną przez

wszystkie te ciosy; Alicja zaś, pozbawiona urody i młodości, o szyi

nieproporcjonalnie — aż do brzydoty — długiej, leżała w rozchełstanej

koszuli, spoglądając błędnym wzrokiem, w którym malował się śmiertelny ból

zgwałconego -dziewictwa, tej ostatniej dumy, jaka jej pozostawała. I obie łkały

ciągle, łkały bez końca.

Pani Karolina nie wyrzekła ani słowa, objęła je po prostu obie, przycisnęła

mocno do serca. Niezdolna znaleźć innej pociechy, płakała wraz z nimi. I obie

nieszczęsne kobiety zrozumiały, ich łzy popłynęły obficiej, ale już nie tak

gorzkie. Gdyby nawet wszelka pociecha była niemożliwa, to czyż jednak nie

należy żyć dalej, żyć mimo wszystko?

Znalazłszy się znowu na ulicy, pani Karolina dostrzegła Buscha, który

naradzał się nad czymś żywo z Mêchainową. Zatrzymał przejeżdżającą

dorożkę, wepchnął do niej Leonidę i zniknął. A ponieważ pani Karolina

śpieszyła się, Mêchainową podeszła do niej szybkim krokiem. Czatowała na

nią zapewne, gdyż od razu zaczęła mówić o Wiktorze, jak osoba dobrze

background image

poinformowana o wszystkim, co zaszło poprzedniego dnia w Domu Pracy. Od

czasu gdy Saccard odmówił zapłacenia czterech tysięcy franków, nie posiadała

się ze złości, przemyśliwała stale nad sposobem, który pozwoliłby jej

wyciągnąć z tej sprawy jeszcze jakieś zyski; o całej historii dowiedziała się na

bulwarze Bineau, gdzie chodziła często w nadziei jakiegoś korzystnego dla

siebie wydarzenia. Musiała mieć zapewne gotowy plan, gdyż oświadczyła

pani Karolinie, że wyrusza natychmiast na poszukiwanie Wiktora.

Niepodobna przecież porzucić go tak na pastwę złych instynktów, trzeba

odnaleźć to nieszczęsne dziecko, które w przeciwnym razie trafi niechybnie na

ławę oskarżonych. I podczas gdy mówiła, jej maleńkie oczka tonące w zwałach

tłuszczu świdrowały tę dobrą

panią — cieszyła się widząc, że jest tak wstrząśnięta, gdyż liczyła, że

odnalazłszy dzieciaka będzie mogła dalej ciągnąć z niej pieniądze.

— A więc zgoda, proszę pani, zajmę się tym. Gdyby pani chciała dowiedzieć

się czegoś, nie potrzebuje pani fatygować się aż na ulicę Mercadet, niech pani

zajdzie do pana Buscha, na Feydeau, jestem tam codziennie koło czwartej.

Pani Karolina wróciła na ulicę Saint-Lazare dręczona nową troską. To prawda,

jakież straszne dziedzictwo zła zaspokajać będzie ten potwór, puszczony

samopas w świat, błąkający się wśród tłumu, szczuty i ścigany jak krwiożerczy

wilk? Szybko zjadła śniadanie, wzięła dorożkę, by przed wizytą w

Conciergerie pojechać jeszcze na bulwar Bineau, pałała bowiem chęcią

natychmiastowego uzyskania informacji. Potem, w czasie drogi, trawiona

gorączką niepokoju, powzięła myśl, której nie mogła się oprzeć: pojechać

najpierw do Maksyma, wziąć go do Domu Pracy, zmusić do zajęcia się

Wiktorem, który bądź co bądź był przecież jego bratem. On jeden tylko nie

stracił majątku, on jeden mógł coś zrobić, zająć się skutecznie sprawą.

Ale w alei Cesarzowej, wszedłszy do hallu małego luksusowego pałacyku,

pani Karolina, zmrożona, ochłonęła z zapału. Tapicerzy zdejmowali obicia i

dywany, służba nakładała pokrowce na fotele i kryształowe świeczniki, a z

mnóstwa ślicznych drobiazgów porozrzucanych na stolikach i etażerkach

wydobywała się jakaś zamierająca woń — niby z bukietu porzuconego

nazajutrz po balu. I w głębi sypialni pani Karolina zastała Maksyma między

dwoma ogromnymi kuframi, do których lokaj pakował całą wspaniałą

wyprawę, bogatą i delikatną jak dla panny młodej.

Dostrzegłszy panią Karolinę Maksym odezwał się pierwszy bardzo chłodnym,

oschłym głosem:

— Ach, to pani! Przychodzi pani w samą porę, oszczędzi mi to pisania listu...

Mam dosyć tego wszystkiego i wyjeżdżam.

— Jak to! Wyjeżdża pan?

background image

— Tak! Dziś wieczorem, do Neapolu, gdzie spędzę zimę. — Następnie,

ruchem ręki odprawiwszy lokaja, ciągnął dalej: — Sądzi pani, że to

przyjemnie, gdy ojciec od pół roku siedzi w kryminale! Ani myślę zostać tutaj i

czekać, aż stanie przed sądem. A tak nienawidzę wszelkich podróży!

Ostatecznie, jest tam teraz ładnie, biorę z sobą prawie wszystko, co niezbędne,

może nie będę się zbytnio nudzić.

Popatrzyła na niego, tak poprawnego, tak ładnego; popatrzyła na wyładowane

po brzegi kufry, gdzie nie poniewierał się ani jeden gałganek kobiecy — żony

czy kochanki — gdzie panował niepodzielnie kult własnej osoby; mimo to

jednak odważyła się powiedzieć, co ją sprowadza.

— A ja przyszłam prosić pana znowu o przysługę...

Następnie opowiedziała mu całą historię: Wiktor bandyta, który gwałci i

kradnie, Wiktor, zbieg z Domu Pracy, zdolny do popełnienia wszelkich

zbrodni.

Nie dał jej skończyć, zsiniał, zadrżał ze strachu, jakby poczuł na ramieniu

dotknięcie jakiejś zbrodniczej i brudnej ręki.

— No tak! Tego tylko brakowało!... Ojciec złodziej, brat morderca... Zbyt długo

zwlekałem, a chciałem wyjechać już w zeszłym tygodniu. To potworne,

potworne stawiać takiego jak ja człowieka w podobnej sytuacji!

A ponieważ pani Karolina nalegała, odparł bezczelnie:

— A niechżeż mi pani da święty spokój! Skoro bawi panią to życie pełne

zmartwień, niech pani zostaje tutaj. Ostrzegałem panią, dobrze pani tak!

Płacze pani z własnej winy... Go do mnie, wolałbym zepchnąć w rynsztok całe

to plugastwo niż dać choć jednego su!

Pani Karolina wstała.

— Żegnam pana zatem!

— Żegnam panią!

Odchodząc widziała, jak przywołał na nowo lokaja i asystował przy

starannym pakowaniu neseseru podróżnego: wszystkie przybory toaletowe z

pozłacanego srebra były niezwykle delikatnej roboty, zwłaszcza miednica z

wygrawerowanym korowodem amorków. I podczas gdy ten wyjeżdżał, by

pod słonecznym niebem Neapolu wieść życie bezczynne i wolne od trosk,

wyobraziła sobie nagle tamtego, jak z nożem w ręce błądzi ciemnym

wieczorem wśród roztopów, po mrocznych zaułkach la Villette czy Charonne.

Gzyż nie było to odpowiedzią na pytanie, jakie niegdyś sobie postawiła: czy

nie pieniądz właśnie stanowi o wychowaniu, zdrowiu, inteligencji? Bo skoro

pod powierzchnią kryje się nieodmiennie ta sama podłość ludzka, to czyż

cywilizacja nie sprowadza się do tego właśnie, by ładnie pachnieć i wieść

wygodne życie?

background image

Przybywszy do Domu Pracy, pani Karolina doznała dziwnego uczucia buntu

przeciwko ogromnemu przepychowi tego zakładu. Po cóż

te dwa majestatyczne skrzydła, mieszkania chłopców i mieszkania dziewcząt

połączone monumentalnym pawilonem zarządu? Po cóż te dziedzińce

rekreacyjne wielkie jak parki, po cóż te kafle w kuchniach, te marmury w

jadalniach, te schody, korytarze rozległe jak w pałacu? Po cóż to wspaniałe

miłosierdzie, skoro nie można było w tym dostatnim i zdrowym środowisku

odrodzić istoty zepsutej, uczynić ze zdemoralizowanego dziecka człowieka

zdrowego i pełnego prawości, jaką daje zdrowie? Udała się wprost do

dyrektora, zasypała go gradem pytań, chciała poznać najdrobniejsze

szczegóły. Ale dramat nadal pozostawał niejasny, dyrektor powtórzył jej tylko

to, o czym. wiedziała już od księżny. Od poprzedniego dnia trwały daremne

poszukiwania na. terenie domu i w okolicy. Wiktor był już daleko, gnał przez

miasto, zagubiony w jego straszliwych, nieznanych głębinach. Nie miał

zapewne pieniędzy, gdyż w portmonetce Alicji znajdowały się zaledwie trzy

franki i cztery su. Dyrektor chciał zresztą uniknąć interwencji policji, by

oszczędzić tym biednym paniom de Beauvilliers publicznego skandalu; pani

Karolina podziękowała mu za to, przyrzekła, że i ona nie zwróci się do

prefektury, choć tak gorąco pragnęła dowiedzieć się czegoś o losie dziecka.

Następnie, zrozpaczona, że nie udało jej się uzyskać żadnych informacji,

postanowiła wstąpić do infirmerii i wypytać zakonnice. Ale i one nie umiały

powiedzieć jej nic dokładniejszego; tyle tylko, że w małym cichym pokoiku,

dzielącym sypialnię dziewcząt od sypialni chłopców, zaznała paru chwil

wytchnienia. Z dołu dobiegał radosny gwar, była godzina rekreacji; i pani

Karolina poczuła, że była niesprawiedliwa przecząc możliwości uzdrowienia

tych dzieci przez świeże powietrze, dobrobyt i pracę. Wyrastali tu z pewnością

ludzie zdrowi i silni. Jeden bandyta na czterech czy pięciu przeciętnie

uczciwych to i tak byłby wspaniały rezultat wobec ślepych przypadków losu,

które potęgują lub osłabiają obciążenia dziedziczne.

I pani Karolina, którą siostra dyżurna zostawiła na chwilę samą, szła w

kierunku okna, by, popatrzeć na dzieci bawiące się na dole, gdy zwabiły ją

nagle dziecięce głosiki dochodzące z sąsiedniej infirmerii. Drzwi były

uchylone i mogła obserwować scenkę, sama nie będąc widziana. Ta biała

infirmeria, o białych ścianach, z czterema białymi łóżkami przybranymi

białymi firaneczkami, była bardzo wesołym pokojem. Szeroka smuga słońca

złociła tę biel, rzekłbyś, kwiecie lilii rozwijające się w ciepłym powietrzu. W

pierwszym na lewo

łóżeczku pani Karolina rozpoznała z łatwością Magdusię, ową rekon

walescenlię, która była już tutaj i zajadała tartynki z konfiturą w dniu, w

którym przyprowadziła Wiktora. Ciągle zapadała na zdrowiu trawiona

background image

dziedzictwem alkoholizmu, tak anemiczna, że ze swoimi wielkimi oczami

dojrzałej kobiety, szczupła i blada, wyglądała jak święta z witraża.

Trzynastoletnia dziewuszka została sama na świecie, gdyż matka umarła w

czasie jednej z nocnych pijatyk od kopniaka w brzuch, którym zdzielił ją jakiś

chłop, aby nie dać jej przyrzeczonych sześciu su. I to Magdusia właśnie, z

jasnymi włoskami opadającymi aż na ramiona, w długiej białej koszulce,

klęcząc pośrodku łóżeczka, uczyła jakiejś modlitwy trzy inne dziewczynki

zajmujące pozostałe łóżka.

— Złóżcie rączki, o tak, otwórzcie szeroko serduszka...

Trzy dziewuszki również klęczały w swoich łóżeczkach. Dwie starsze miały

od ośmiu do dziesięciu lat, trzecia nie miała nawet pięciu. W długich białych

koszulkach, ze złożonymi wątłymi rączkami, twarzyczkami poważnymi i

smutnymi, wyglądały jak prawdziwe aniołki.

— I powtarzajcie za mną to, co wam powiem. Słuchajcie uważnie... Dobry

Boże! Spraw, aby pan Saccard został wynagrodzony za swoją dobroć, żeby

długo żył i był szczęśliwy.

Wtedy, anielskimi głosikami, z uroczym dziecięcym seplenieniem, powtarzały

w porywie wiary płynącej z czystych serduszek:

-— Dobry Boże! Spraw, aby pan Saccard został wynagrodzony za swoją

dobroć, żeby długo żył i był szczęśliwy.

pierwszej chwili pani Karolina, porwana gniewem, chciała wejść do pokoju,

nakazać milczenie tym dzieciom, zabronić im tego, co wydawało się jej

świętokradczą, okrutną zabawą. Nie! Nie! Saccard nie miał prawa do tej

miłości, modlitwa o jego szczęście kalała niewinne usta dzieci. Nagle jednak

zatrzymała się, zdjął ją silny dreszcz, łzy napłynęły jej do oczu. Czyż miała

prawo zaszczepiać swoje własne oburzenie, swój gniew zrodzony z

doświadczenia, tym niewinnym istotom, które nie wiedziały jeszcze nic o

życiu? Czyż Saccard nie był dla nich dobry? Był przecież współtwórcą tego

domu, co miesiąc przysyłał im zabawki. Ogarnął ją głęboki niepokój,

znajdowała, jeden dowód więcej na to, że nie istnieje człowiek godzien

potępienia, który by wśród całego zła, jakie popełnił, nie zrobił również wiele

dobra. I odeszła, podczas gdy dziewczątka powtarzały swoją modlitwę; w

uszach jej dźwięczały ich anielskie głosiki wzywające błogosławieństwa

niebios na tego niepoczytalnego sprawcę tylu katastrof, którego szaleńcze ręce

siały zniszczenie.

Gdy wysiadła wreszcie z dorożki na bulwarze du Palais, przed Conciergerie,

zauważyła, że wskutek tylu wzruszeń zapomniała zabrać z domu wiązankę

goździków, które przygotowała dla brata. Na . ulicy stała kwiaciarka

sprzedająca małe bukieciki róż po dwa su, kupiła więc jeden; Hamelin, który

uwielbiał kwiaty, uśmiechnął się, gdy opowiedziała mu o swoim

background image

roztargnieniu. A był tego dnia pogrążony w smutku. Początkowo, przez

pierwsze kilka tygodni pobytu w więzieniu, nie mógł uwierzyć w poważne

zarzuty przeciwko sobie. Obrona wydawała mu się nader prosta: mianowano

go prezesem wbrew jego woli, trzymał się z dala od wszelkich operacji

finansowych przebywając prawie stale poza Paryżem, nie mogąc sprawować

żadnej kontroli. Ale rozmowy z adwokatem, starania pani Karoliny, która

opowiadała mu o swoich daremnych wysiłkach, sprawiły, że pojął wreszcie

straszliwą odpowiedzialność, jaka na nim ciążyła. Miał być solidarnie

odpowiedzialny za najdrobniejsze nieprawidłowości, nikt nigdy nie uwierzy,

że nie wiedział o jakiejkolwiek z nich, Saccard wciągnął go w hańbiące

wspólnictwo. I wtedy właśnie naiwna nieco wiara praktykującego katolika

natchnęła go tą rezygnacją i spokojem ducha, które tak zdumiewały jego

siostrę. Gdy przybywała z zewnątrz, z wiru swoich trwożliwych starań, ze

świata ludzi na swobodzie, tak pełnych niepokoju i tak okrutnych, zaskakiwał

ją jego pogodny spokój w tej nagiej celi, gdzie, jak pobożne dziecko, przybił na

ścianie cztery jaskrawe święte obrazki wokół małego krucyfiksu z czarnego

drzewa. Z chwilą gdy człowiek odda swój los w ręce Boga, znika wszelki bunt,

każde niezasłużone cierpienie staje się rękojmią zbawienia. Jedynym źródłem

smutku było dla niego wstrzymanie jego wielkich robót. Kto podejmie jego

pracę? Kto kontynuować będzie dzieło odrodzenia Wschodu, tak szczęśliwie

rozpoczęte przez Powszechne Towarzystwo Zjednoczonych Transportowców

i przez Towarzystwo Akcyjne Kopalń Srebra w Górach Karmelu? Kto zbuduje

sieć dróg żelaznych z Brussy do Bejrutu i Damaszku, ze Smyrny do

Trebizondy, cały ten obieg młodej krwi w żyłach starego świata? Zresztą i pod

tym względem nie tracił wiary, mówił, że rozpoczęte dzieło nie może zginąć,

bolał jedynie nad tym, że nie on będzie człowiekiem, którego niebo wybrało

do jego realizacji. Głos łamał mu się zwłaszcza, gdy zastanawiał się, za jaką

winę Bóg

nie pozwolił mu stworzyć wielkiego banku katolickiego mającego przeobrazić

nowoczesne społeczeństwo, owego Skarbca Grobu Chrystusowego, który

przywróciłby królestwo papieżowi i przekształcił ostatecznie wszystkie ludy

w jeden wielki naród, odbierając Żydom suwerenną potęgę pieniądza.

Przepowiadał również nieuniknione nadejście tego banku, który stanie się

-niezwyciężony; zwiastował nadejście Sprawiedliwego o czystych rękach,

który założy go kiedyś. I jeżeli tego dnia zdawał się zatroskany, to po prostu

dlatego, że w swojej naiwności oskarżonego, którego miano uczynić winnym,

myślał, że nigdy już, po wyjściu z więzienia, nie będzie miał rąk dostatecznie

czystych, by podjąć na nowo to wielkie dzieło.

background image

Z roztargnieniem słuchał słów siostry, która opowiadała mu, że opinia prasy

była znowu nieco bardziej dla niego przychylna. Potem, bez żadnego

przejścia, patrząc na nią oczami wyrwanego ze snu marzyciela, zapytał:

— Dlaczego nie chcesz go odwiedzić?

Zadrżała, zrozumiała dobrze, że mówił o Saccardzie. Pokręciła przecząco

głową: nie, jeszcze raz nie! Wtedy zdecydował. się, zmieszany; bardzo cichym

głosem powiedział:

— Po tym, czym był dla ciebie, nie możesz mu odmówić, idź go odwiedzić!
"' .

Mój Boże! Więc wiedział! Zarumieniła się gwałtownie, rzuciła się w jego

ramiona, by ukryć twarz; i urywanym głosem pytała, kto mógł mu

powiedzieć, skąd dowiedział się o tym, co uważała za tajemnicę, tajemnicę

zwłaszcza przed nim.

— Moja biedna Karolino, od dawna już wiem... Anonimowe listy, źli ludzie,

którzy nam zazdrościli... Nigdy ci o tym nie mówiłem,, jesteś wolna, różnimy

się nawet poglądami... Wiem, że jesteś najlepszą pod słońcem kobietą,. Idź go

odwiedzić. — I wesoło, uśmiechając się znowu, wziął mały bukiecik róż, który

był już wsunął za krucyfiks, włożył go jej w rękę i dodał: — Masz! Zanieś mu

to i powiedz, że i ja również nie mam do niego żalu. Pani Karolina, wzruszona

tą delikatnością uczuć i miłosierdziem brata, nie opierała się dłużej doznając

zarazem uczucia strasznego wstydu i rozkosznej ulgi. Od rana zresztą

narzucała się jej nieokreślona potrzeba zobaczenia Saccarda. Czyż mogła nie

powiadomić go o ucieczce Wiktora, o tej przerażającej historii, która stale

przejmowała ją dreszczem? Pierwszego od razu dnia Saccard kazał wpisać

ją na listę osób, które pragnąłby przyjąć, toteż gdy tylko wymieniła swoje

nazwisko, strażnik zaprowadził ją natychmiast do celi więźnia.

Kiedy weszła, Saccard siedział tyłem do drzwi przy małym stoliku,

pokrywając długimi kolumnami cyfr arkusz papieru.

Zerwał się i wykrzyknął z radością:

— To ty!... Ach, jakaś ty dobra, jak bardzo się cieszę!

Ujął w obie ręce jej dłoń, a ona uśmiechała się z zażenowaniem, nie znajdując

właściwych słów. Potem, swobodną ręką położyła mały, skromniutki bukiecik

na zapisane cyframi arkusze papieru, które przykrywały cały stół.

— Jesteś aniołem! — szepnął w zachwycie, całując jej palce. Wreszcie

przemówiła:

— Wprawdzie uważałam wszystko za skończone, potępiłam cię w głębi serca.

Ale brat chciał, żebym przyszła...

— Nie, nie, nie mów tego! Powiedz, że jesteś zbyt mądra, zbyt dobra, że

zrozumiałaś i przebaczasz...

Przerwała mu ruchem ręki.

background image

— Zaklinam cię, nie wymagaj ode mnie aż tyle. Sama nie wiem... Nie

wystarcza ci, że przyszłam?... A poza tym muszę zakomunikować ci bardzo

smutną nowinę.

I jednym tchem opowiedziała mu półgłosem o rozbudzeniu się zwierzęcych

instynktów Wiktora, o jego napaści na pannę de Beau-villiers, o jego

niezwykłej, niewytłumaczalnej ucieczce, o daremności wszelkich

dotychczasowych poszukiwań, o nikłej nadziei odnalezienia go. Słuchał jej

oszołomiony, bez jednego pytania, bez jednego ruchu; a gdy zamilkła, dwie

wielkie łzy zabłysły w jego oczach i stoczyły się po policzkach, podczas gdy

powtarzał:

— Nieszczęsny... Nieszczęsny...
. Nigdy nie widziała go płaczącego. Stała głęboko wstrząśnięta i zdumiona, tak

bardzo łzy Saccarda były niezwykłe, szare jakieś i ciężkie, płynące z głębi, z

serca zakamieniałego, znieczulonego przez długie lata rozbojów. Natychmiast

zresztą zaczął głośno rozpaczać:

— Ależ to straszne, ani razu nawet nie ucałowałem tego dzieciaka... Wiesz

przecież, że go nie widziałem. Mój Boże! Tylekroć obiecywałem sobie, że pójdę

go odwiedzić, i nigdy nie miałem czasu, ani jednej wolnej chwili w tym

kołowrocie przeklętych interesów. Zawsze tak się dzieje: jeżeli nie zrobisz

czegoś od razu, to możesz być pewny,

że nigdy tego nie zrobisz... Czy jesteś przekonana, że teraz w żaden sposób nie

mógłbym go zobaczyć? Może mi go tutaj przyprowadzą?

Potrząsnęła głową.

— Kto wie, gdzie on teraz jest, zagubiony w nieznanych głębinach tego

strasznego Paryża.

Przez chwilę jeszcze biegał gwałtownie po celi, wyrzucając z siebie urywki

zdań:

— Odnajdują mi to dziecko, i oto znowu je tracę... Nigdy go nie zobaczę... No

widzisz! Ja nigdy nie mam szczęścia! Ani krzty szczęścia, do niczego! Och, mój

Boże, to zupełnie tak samo jak z Bankiem Powszechnym!

Usiadł znowu przy stole, a pani Karolina postawiła sobie krzesło naprzeciw

niego. Błądząc dłońmi wśród papierów, w całym stosie dokumentów, które

przygotowywał od wielu miesięcy, zaczął od razu opowiadać o historii

procesu i mówić o swoich środkach obrony, jak gdyby odczuwał potrzebę

usprawiedliwienia się przed nią. Oskarżenie stawiało mu następujące zarzuty:

ciągłe powiększanie kapitału, aby spowodować gorączkową zwyżkę kursów i

wzbudzić przeświadczenie, że Spółka dysponuje wszystkimi swoimi

kapitałami; symulowanie nie dokonanych w rzeczywistości subskrypcji i

wpłat za pomocą rachunków otwieranych na nazwisko Sabataniego i innych

figurantów, którzy płacili jedynie w drodze zwykłego zaksięgowania

background image

transakcji; rozdzielanie fikcyjnych dywidend w postaci całkowitej spłaty

dawnych udziałów; wreszcie kupowanie przez Spółkę swoich własnych akcji,

szaleńczą spekulację, która rozpętała niezwykłą i sztuczną zwyżkę będącą

przyczyną śmierci Banku Powszechnego wskutek wyczerpania jego kapitałów.

Na te zarzuty odpowiadał obszernymi, namiętnymi wyjaśnieniami: robił to, co

robi każdy dyrektor banku, tyle tylko, że robił to na wielką skalę, z odwagą

właściwą, człowiekowi silnemu. Pośród dyrektorów wszystkich, najbardziej

nawet solidnych firm paryskich nie znajdzie się ani jeden, który nie powinien

by podzielić jego losu, gdyby choć trochę kierowano się logiką,. Stał się kozłem

ofiarnym, który miał odpokutować za nadużycia popełniane przez wszystkich.

A z drugiej strony, w jak osobliwy sposób pojmowano odpowiedzialność!

Dlaczego nie ścigano również i innych członków zarządu, takiego

Daigremonta, Hureta, de Bohaina, którzy oprócz pięćdziesięciu tysięcy

franków za żetony

obecności pobierali też dziesięć procent od zysków i -którzy maczali palce we

wszystkich szachrajstwach? Skąd brała się całkowita bezkarność członków

komisji rewizyjnej, między innymi Lavigniere'a, którzy wybronili się po prostu

argumentem nieudolności i zapewnieniem, że działali w dobrej wierze? Proces

ten będzie niewątpliwie najbardziej krzyczącą niesprawiedliwością, musiano

bowiem oddalić ostatecznie skargę Buscha o oszustwo jako powołującą się na

fakty nie udowodnione, a sprawozdanie złożone przez rzeczoznawcę po

pierwszej rewizji ksiąg uznano za pełne błędów. Dlaczego zatem, w oparciu o

te dwa dokumenty, ogłoszono z urzędu upadłość, skoro nie sprzeniewierzono

ani su z wkładów bankowych i skoro wszyscy klienci mieli odzyskać swoje

fundusze? Czyż chciano po prostu zrujnować akcjonariuszy? Jeżeli tak, to

osiągnięto w pełni zamierzony cel, gdyż katastrofa przybierała w

nieskończoność na sile, zataczała coraz szersze kręgi. I Saccard winił za to nie

siebie, ale sądownictwo, rząd, tych wszystkich, którzy uknuli spisek po to, by

go zniszczyć, by zabić Bank Powszechny.

— Ach, łotry, łajdaki! Gdyby byli zostawili mnie na wolności, zobaczyłabyś

wtedy, zobaczyłabyś!

Pani Karolina przyglądała mu się zdumiona tą absolutną nieświadomością

winy, sięgającą wyżyn prawdziwej wielkości. Przypominała sobie jego

dawniejsze teorie o konieczności gry w wielkich przedsiębiorstwach, gdzie

niemożliwe jest słuszne wynagrodzenie, o spekulacji rozpatrywanej jako

występna działalność ludzka, niezbędny nawóz, gnój, na którym wyrasta

postęp. Czyż nie on właśnie szaleńczo, bez najmniejszych skrupułów,

własnymi rękami dorzucał paliwa do olbrzymiej machiny, aż rozleciała się

wreszcie raniąc tych wszystkich, których wiozła? Czyż nie on właśnie pragnął

owego bezsensownie, absurdalnie wygórowanego kursu trzech tysięcy

background image

franków? Czyż podobna usprawiedliwić fakt, że trzysta tysięcy akcji

wypuszczonych przez spółkę o kapitale stu pięćdziesięciu milionów

reprezentowało przy kursie trzech tysięcy franków kapitał dziewięciuset

milionów? Czy rozdzielanie tak kolosalnej dywidendy, jakiej domagał się

podobny kapitał przy zwykłej nawet pięcioprocentowej stopie, nie

przedstawiało straszliwego niebezpieczeństwa?

— Ach, łotry! Dobrze wiedzieli, co robią przykuwając mnie tutaj... Byłem o

krok od zwycięstwa, od zmiażdżenia ich wszystkich!

Pani Karolina, zdumiona, żachnęła się aż na znak protestu.

— Jak to, zwycięstwa? Przecież nie miałeś ani grosza, zostałeś pokonany! .

— Oczywiście.— podjął z goryczą — zostałem pokonany, więc jestem

kanalią... Uczciwość, sława to nic innego jak powodzenie. Kto da się pokonać,

ten nazajutrz nie jest niczym więcej jak głupcem i oszustem. Och, wiem

dobrze, co o mnie opowiadają, nie potrzebujesz mi tego powtarzać. Wszyscy

nazywają mnie złodziejem, prawda? Mówią, że wsadziłem do kieszeni te

wszystkie miliony, rozszarpaliby mnie, gdybym tylko wpadł im w ręce i, co

gorsza, wzruszają z politowaniem ramionami, uważają mnie za zwykłego

szaleńca, miernotę umysłową... Ale gdyby mi się powiodło, wyobrażasz to

sobie!... Tak, gdybym pokonał Gundermanna, gdybym opanował rynek,

gdybym był w tej chwili niezaprzeczalnym królem złota, co? Jakiż triumf!

Byłbym bohaterem, cały Paryż leżałby u moich stóp!

Pani Karolina zaprzeczyła z całą stanowczością.

— Nie miałeś za sobą ani słuszności, ani logiki, nie mogłeś zwyciężyć.

Stanął przed nią raptownie, dotknięty do żywego.

— Nie mogłem zwyciężyć! Co za bzdura! Zabrakło mi po prostu pieniędzy, to

wszystko! Gdyby pod Waterloo Napoleon mógł posłać na rzeź jeszcze sto

tysięcy ludzi, odniósłby zwycięstwo i oblicze świata wyglądałoby inaczej. Ja

zaś, gdybym mógł był rzucić w otchłań jeszcze kilkaset niezbędnych milionów,

stałbym się panem świata!

— Ależ to straszne! — wykrzyknęła oburzona. — Jak to! Nie dość ci jeszcze

ruin, nie dość łez, nie dość krwi! Potrzeba ci jeszcze więcej katastrof, chciałbyś

ograbić więcej jeszcze rodzin, więcej jeszcze nieszczęśników doprowadzić do

żebraniny!

Znowu zaczął biegać po celi i z gestem wyniosłej obojętności wykrzyknął:

— Czyż życie dba o podobne drobiazgi! Każdy krok naprzód kosztuje tysiące

istnień.

Zapadło milczenie, wodziła za nim wzrokiem z uczuciem lodowatego chłodu

w sercu. Byłże łajdakiem czy bohaterem? Zadrżała zastanawiając się nad tym,

jakie myśli pokonanego, skazanego na bezsilność wodza musiały zaprzątać

jego głowę podczas półrocznego zamknięcia w tej celi; i wtedy dopiero

background image

rozejrzała się wokół siebie: cztery nagie ściany, wąskie, żelazne łóżko, stół z

surowego drzewa,

dwa wyplatane krzesła. Oto całe otoczenie człowieka, który żył wśród tak

bezmiernego, oszałamiającego przepychu.

Nagle jednak opadł na krzesło, jakby zmęczenie podcięło mu nogi. I zaczął

mówić półgłosem, snuć jakąś długą, bezwiedną spowiedź.

— Tak, Gundermann miał rację, na giełdzie gorączka do niczego nie

prowadzi... Ach, łotr! Jakiż on szczęśliwy, że nie ma już w sobie ani krwi, ani

nerwów, że nie może już przespać się z kobietą czy wypić butelki burgunda!

Wydaje mi się zresztą, że zawsze taki był ma w żyłach lód zamiast krwi... Ja

zaś za bardzo powoduję się namiętnościami, to pewne. W tym właśnie tkwi

przyczyna mojej klęski, dlatego właśnie tak często zdarzało mi się wywracać.

Ale trzeba dodać, że jeżeli namiętność zabija mnie, to namiętność również

pozwala mi żyć. Tak, to ona porywa mnie, czyni wielkim, pcha w górę, a

następnie powala mnie, niszczy całe swoje dzieło. Być może, że używać — to

tylko pożerać samego siebie... Gdy teraz rozpatruję te cztery lata walki, widzę

jasno, że zdradziło mnie właśnie to wszystko, czego pragnąłem, to wszystko,

co posiadałem... Chyba nie ma na to sposobu. Przepadłem.

Zawrzał wściekłością przeciwko zwycięskiemu przeciwnikowi.

— Ach, ten Gundermann! Ten podły Żyd, który dlatego tylko triumfuje, że

wolny jest od wszelkich pożądań!... Ten uparty i zimny zdobywca jest

uosobieniem całego żydostwa, kroczy ku najwyższej władzy nad światem,

przekupując jeden po drugim wszystkie narody swoim wszechmocnym

złotem. Od wieków już rasa ta zalewa nas i triumfuje mimo kopniaków i

obelg. Gundermann ma już miliard, niebawem będzie miał dwa, dziesięć, sto

miliardów, stanie się pewnego dnia władcą całej ziemi. Od lat krzyczę o tym

głośno i nikt mnie nie słucha, wszyscy uważają, że przemawia przeze mnie

zwykła zawiść giełdziarza, podczas gdy w rzeczywistości to krzyk całej mojej

istoty. Tak, mam we krwi tę nienawiść do Żydów. Sięga ona bardzo głęboko,

do samych źródeł mojej duszy!

— Nie pojmuję tego! — odparła spokojnie pani Karolina, która rozległej

wiedzy zawdzięczała powszechną tolerancję. — Dla mnie Żydzi to tacy sami

ludzie jak inni. Jeżeli żyją z dała od nas, to dla.tego, że ich do tego zmuszamy .

Saccard, który nie słyszał nawet tych słów, ciągnął dalej z wzrastającą

gwałtownością:

— Do szału doprowadza mnie, jak widzę, że rządy będące wspólnikami tych

łajdaków czołgają się u ich stóp. Tak na przykład Cesarstwo zaprzedane jest

Gundermannowi, jak gdyby nie można było rządzić bez pieniędzy

Gundermanna! To prawda, Rougon, mój wielki brat, postąpił ze mną ohydnie;

bo nie mówiłem ci, że upokorzyłem się do tego stopnia, iż przed katastrofą

background image

próbowałem się z nim pogodzić, i jeżeli znalazłem się tutaj, to znaczy, że on

tego chciał. Ale nie o to chodzi! Byłem mu niewygodny, mógł się mnie pozbyć!

Mam do niego pretensję jedynie o sojusz z tymi ohydnymi Żydami... Czy

zastanawiałaś się nad tym? Bank Powszechny został zdławiony po to, by

Gundermann mógł uprawiać dalej swój handel; każdy zbyt potężny bank

katolicki zostanie zduszony jako niebezpieczeństwo społeczne, by zapewnić

ostateczny triumf żydostwa, które pożre nas, i to niedługo!... Niechże Rougon

ma się na baczności! On przede wszystkim zostanie pożarty, odepchną go od

tej władzy, której czepia się tak kurczowo, dla której gotów jest wyprzeć się

wszystkiego. Bardzo sprytne jest to jego balansowanie: dzisiaj gwarancje dla

liberałów, jutro dla skrajnych bonapartystów; ale taka gra kończy się

niechybnie skręceniem karku... A skoro wszystko trzeszczy, niechaj spełni się

pragnienie Gundermanna, który przepowiedział, że Francja zostanie pobita w

razie wojny z Niemcami! Jesteśmy gotowi, Prusakom wystarczy przekroczyć

granice, by zagarnąć nasze prowincje.

Pełnym przerażenia, błagalnym gestem pani Karolina nakazała mu milczenie,

bojąc się jakby, że słowa jego ściągną nieszczęście.

— Nie, nie mów tego! Nie masz prawa tak mówić... Zresztą, twój brat nie jest
bynajmniej winien twojemu aresztowaniu. Wiem z niewątpliwego źródła, że

doprowadził do tego minister sprawiedliwości Delcambre.

Saccard ochłonął nagle z gniewu, na jego ustach pojawił się uśmiech.

— No, ten pan mści się po prostu.

Patrzyła na niego pytającym wzrokiem, więc dodał:

— O! Takie stare porachunki... Wiem z góry, że będę skazany. Domyśliła się

zapewne, o co chodzi, bo nie nalegała. Zapadło

krótkie milczenie, Saccard zaczął przerzucać papiery na stole, pochłonięty na

nowo swoją idee fixe.

—. To doprawdy bardzo miło z twojej strony, że przyszłaś, moja kochana, i

musisz mi obiecać, że wrócisz jeszcze, bo mam zaufanie do twoich rad i

chciałbym porozmawiać z tobą o pewnym projekcie... Ach, gdybym miał

pieniądze!

Przerwała mu żywo, korzystając z okazji, by wyjaśnić wreszcie sprawę, która

dręczyła ją i prześladowała od miesięcy. Co zrobił z milionami, które musiał

posiadać na własnym rachunku? Czy wysiał je za granicę, czy też zakopał pod

jakimś sobie tylko wiadomym drzewem?

— Ale masz przecież pieniądze! Te dwa miliony zarobione na Sadowie i

dziewięć milionów za trzy tysiące akcji, jeżeli sprzedałeś je po kursie trzech

tysięcy.

— Ja! — wykrzyknął. — Ależ, moja droga, ja nie mam ani centyma!

background image

Powiedział to głosem tak stanowczym i zrozpaczonym, spojrzał na nią z takim

zdumieniem, że mu uwierzyła.

— Nigdy nie zarobiłem ani centyma na interesach, które się źle kończyły...

Zrozum, że rujnuję się razem z innymi... Oczywiście, sprzedawałem, ale

również odkupywałem; i trudno doprawdy byłoby mi powiedzieć ci

dokładnie, gdzie się podziały te wszystkie pieniądze, te dziewięć milionów

plus dwa... Wydaje mi się, że mój rachunek u nieszczęsnego Mazauda zamykał

się saldem trzydziestu do czterdziestu tysięcy długu... Nie zostało mi ani

centyma, wszystko stracone, jak zawsze!

Wyznanie to przyniosło jej taką ulgę, tak ją ucieszyło, że wspomniała

żartobliwie o własnej ruinie, swojej i brata.

— I my również, kiedy wszystko się skończy, nie wiem, czy będziemy mieli za

co przeżyć choćby miesiąc... Ach, te pieniądze, te dziewięć milionów, które

nam obiecywałeś, pamiętasz, jak się ich bałam! Nigdy nie czułam się tak źle jak

wtedy, i doznałam prawdziwej ulgi wieczorem tego samego dnia, kiedy

oddałam wszystko na rzecz aktywów Spółki... Poszło nawet te* trzydzieści

tysięcy spadku po ciotce. Ta ostatnia suma niezupełnie słusznie. Ale mówiłam

ci już:

człowiekowi nie zależy na pieniądzach znalezionych, pieniądzach, których nie

zarobił własną pracą... I widzisz, że teraz jestem wesoła, że się śmieję!

Przerwał jej gorączkowym ruchem, wziął papiery leżące na stole i potrząsnął

nimi, wołając:

— Daj spokój! Będziemy jeszcze bogaci!

— Jak to?

— Gzy wyobrażasz sobie, że rezygnuję z moich projektów? Od pół roku nie

śpię po nocach i pracuję nad odbudowaniem wszystkiego. Ci głupcy, którzy

zarzucali mi głównie ten antycypowany bilans, twierdzą, że z trzech wielkich

przedsiębiorstw, jakimi są Zjednoczone Transportowce, Karmel i Narodowy

Bank Turecki, tylko pierwsze przyniosło przewidywane zyski! Do diabła!

Jeżeli dwa pozostałe upadły, to dlatego tylko, że mnie tam zabrakło! Ale niech

tylko mnie wypuszczą, niech tylko stanę się na nowo panem sytuacji, a

zobaczysz...

Z błagalną miną usiłowała go powstrzymać. Zerwał się, wyprostował swą

drobną postać, krzycząc ostrym, przenikliwym głosem:

— Obliczenia są gotowe, spójrz! Tu są wszystkie cyfry!... Karmel, Narodowy

Bank Turecki to były tylko drobiazgi! Potrzeba nam rozległej sieci kolejowej na

Wschodzie, potrzeba nam całej reszty, podboju Jerozolimy, Bagdadu, całej Azji

Mniejszej, podboju, którego Napoleon nie zdołał dokonać orężem, a którego
my dokonamy za pomocą łopat i złota... Jak to! Więc mogłaś przypuszczać, że

ja wycofuję się z gry?..Przecież Napoleon wrócił z Elby. I ja również niech

background image

tylko pojawię się, a całe złoto Paryża powstanie, aby pójść za mną; i tym razem

nie powtórzy się Waterloo, ręczę ci, gdyż mój plan odznacza się matematyczną

ścisłością, wszystko jest przewidziane, aż do ostatniego centyma... Krótko

mówiąc, powalimy wreszcie tego przeklętego Gundermanna!... Dajcie mi tylko

czterysta, pięćset milionów, a zdobędę świat!
Pani Karolina zdołała schwycić go za ręce, przytuliła się do niego.

— Nie! Nie! Przestań! Przerażasz mnie!

I wbrew samej sobie czuła, jak przerażenie to przeradza się w podziw. Nagle,

w tej nędznej, nagiej celi, zaryglowanej, odciętej od świata żyjących, doznała

wrażenia jakiejś potężnej siły, wspaniałego rozkwitu życia: odwieczne

złudzenie nadziei, upór człowieka, który nie chce umierać. Daremnie szukała

w sobie dawnego gniewu,

nienawiści, jakie żywiła do niego za popełnione błędy. Czyż nie potępiła go

jako sprawcy tylu nieodwracalnych nieszczęść?. Czyż nie wzywała na niego

kary, nie życzyła mu, by umarł samotny, okryty pogardą? Z tego wszystkiego

pozostała w niej tylko nienawiść do zła, współczucie dla cierpienia. Ulegała

znowu temu człowiekowi, działaniu tej potężnej, nieposkromionej siły, tak jak

ulega się jakiemuś żywiołowi niezbędnemu do życia. I jeżeli była to tylko

kobieca słabość, poddawała się jej z rozkoszą — nie zaspokojona potrzeba

macierzyństwa, bezgraniczna potrzeba uczucia kazała jej kochać go, mimo że

go nie szanowała, po lekcji, którą dostała od życia.

— Wszystko skończone! — powtórzyła kilkakrotnie, ściskając ciągle jego

dłonie w swoich. — Czyż nie możesz uspokoić się i odpocząć wreszcie!

Następnie zaś, gdy wspiął się na palce, by musnąć wargami białe włosy, które

gęstymi jak u młodej dziewczyny puklami otaczały jej skronie, powstrzymała

go i — nadając słowom całe ich znaczenie — dorzuciła z nieugiętą

stanowczością i głębokim smutkiem:

— Nie! Nie! To skończone, skończone na zawsze... Zadowolona jestem, że

widziałam cię po raz ostatni, by nie było między nami gniewu... Żegnaj!

Odchodząc widziała go, jak stał przy stole, głęboko wzruszony, ale układający

już machinalnie papiery, które porozrzucał w gorączce uniesienia; i jedną po

drugiej otrząsał kartki, zmiatając z nich palcami płatki róż, które obsypały się

ze skromnego bukieciku za dwa su.

Trzy miesiące później dopiero, w połowie grudnia, sprawa Banku

Powszechnego znalazła się wreszcie na wokandzie. Zajęła pięć długich

posiedzeń sądu karnego, budząc żywe zainteresowanie publiczności. Prasa

narobiła wiele szumu wokół tej katastrofy; krążyły przedziwne pogłoski na

temat powolnego biegu śledztwa. Szczególną uwagę zwrócono na

przygotowane przez prokuraturę przedstawienie stanu faktycznego,

arcydzieło okrutnej logiki, gdzie z bezlitosną jasnością zestawiono, wyzyskano

background image

i skomentowano najdrobniejsze szczegóły. Powiadano zresztą powszechnie, że

wyrok był przygotowany z góry. Istotnie, mimo oczywistej dobrej wiary

Hamelina, mimo bohaterskiej postawy Saccarda, który przez pięć długich dni

stawiał czoło zarzutom oskarżenia, mimo wspaniałych przemówień

obrońców, sędziowie skazali obu podsądnych na pięć lat więzienia i trzy

tysiące franków grzywny. Ponieważ jednak na miesiąc przed procesem

zostali oni za kaucją wypuszczeni czasowo z więzienia i odpowiadali przed

sądem z wolnej stopy, mogli byli w ten sposób złożyć apelację i opuścić

Francję w dwadzieścia cztery godziny po wyroku. Takiego rozwiązania

zażądał Rougon, który nie chciał mieć na karku brata siedzącego w więzieniu.

Policja sama czuwała nad wyjazdem Saccarda, który nocnym pociągiem

umknął do Belgii. Tego samego dnia Hamelin wyjechał do Rzymu.

I znowu upłynęły trzy miesiące, był początek kwietnia, pani Karolina

znajdowała się jeszcze w Paryżu, gdzie zatrzymała ją konieczność załatwienia

wielu niezwykle skomplikowanych spraw. Zajmowała stale małe mieszkanko

w wystawionym obecnie na licytację pałacyku książąt d'Orviedo. Zresztą

zdołała wreszcie pokonać ostatnie trudności; mogła wyjechać, wprawdzie bez

grosza w kieszeni, ale i bez żadnych długów; nazajutrz miała opuścić Paryż,

by udać się do Rzymu, gdzie brat zdołał znaleźć skromną posadę inżyniera.

Pisał jej, że czekają tam na nią lekcje. Musieli od podstaw odbudowywać całą

swoją egzystencję.

Wstając rankiem tego ostatniego dnia, pani Karolina postanowiła nie

opuszczać Paryża nie spróbowawszy uprzednio dowiedzieć się czegoś o

losach Wiktora. Wszelkie dotychczasowe poszukiwania były daremne. Ale

przypomniała sobie obietnicę Mêchainowej, łudziła się, że może ta kobieta wie

cokolwiek; nietrudno było skontaktować się z nią, wystarczyło koło czwartej

udać się do Buscha. W pierwszej chwili odtrąciła tę myśl: po co zajmować się

tym, czyż wszystko nie było skończone? Potem jednak ogarnął ją głęboki żal,

serce jej ścisnęło się bólem, jak gdyby straciła dziecko i miała opuścić miasto,

nie złożywszy ' kwiatów na jego grobie. O czwartej poszła na ulicę Feydeau.

Dwoje drzwi wychodzących na klatkę schodową stało otworem, w ciemnej -

kuchni gotowała się gwałtownie woda, podczas gdy po drugiej strome, w

ciasnym gabinecie, Mêchainowa siedząca w fotelu Buscha tonęła w stosie

papierów, które ogromnymi plikami wyciągała ze starej skórzanej torby. —

Ach, to łaskawa pani! Fatalnie pani trafiła. Pan Zygmunt jest konający, a

biedny pan Busch odchodzi dosłownie od zmysłów, bo tak bardzo kocha

brata. Biega bez przerwy jak oszalały, znowu wypadł, żeby sprowadzić

lekarza... Widzi pani, muszę zajmować się jego sprawami, bo on od tygodnia

już nie kupił ani jednej akcji,

background image

nic spojrzał nawet na żadną, wierzytelność. Na szczęście udało mi się zrobić

wspaniały nabytek, doskonały interes, który pocieszy trochę biedaka, jak

oprzytomnieje po tym zmartwieniu.

Pani Karolina, zaskoczona, zapomniała, że przyszła tutaj w sprawie Wiktora,

poznała bowiem zdeprecjonowane akcje Banku Powszechnego w papierach,

które Mêchainowa pełnymi garściami wyciągała z torby. Stara skóra aż pękała

od nich, a ona wyciągała coraz to nowe paczki, z wielkiej radości wpadając w

gadatliwość.

— Widzi pani, dostałam to wszystko za dwieście pięćdziesiąt franków, jest

tego około pięciu tysięcy, czyli po su za sztukę... Nieźle, co! Pięć centymów za

akcje, które były notowane trzy tysiące. Spadły prawie do ceny papieru, tak,

do ceny papieru na wagę. Mimo wszystko mają jednak większą wartość,

odprzedamy je po dziesięć su co najmniej, poszukiwane są bowiem przez

bankrutów. Nic dziwnego, cieszyły się tak doskonałą opinią, że teraz jeszcze

są ozdobą bilansów. Bardzo dobrze wyglądają, w pasywach, to bardzo

dystyngowane paść ofiarą takiej katastrofy... Słowem, miałam niezwykłe

szczęście, udało mi się wywęszyć kryjówkę, gdzie od czasu walki cały ten

towar leżał bezużytecznie, stos resztek, który jakiś źle poinformowany głupiec

oddał mi za bezcen. Może pani sobie wyobrazić, jak rzuciłam się na to! Nie

zastanawiałam się długo, sprzątnęłam wszystko w mgnieniu oka!

Cieszyła się jak ptak drapieżny żerujący na pobojowiskach finansowych, cała

jej olbrzymia postać wydzielała z siebie ohydną woń tej plugawej strawy, którą

się utuczyła, krótkimi i zakrzywionymi jak szpony palcami grzebała wśród

trupów, wśród tych zdeprecjonowanych akcji, pożółkłych już i

przesiąkniętych stęchlizną.

Wtem z sąsiedniego pokoju, którego drzwi również były szeroko otwarte,

dobiegł żarliwy, cichy głos.

— To pan Zygmunt zaczyna znowu gadać do siebie! Od samego rana nie

przestaje mówić ani na chwilę... Mój Boże, woda w kuchni gotuje się! Zupełnie

o niej zapomniałam! To na ziółka... Moja kochana pani, niech pani łaskawie

zajrzy do niego i zobaczy, czy mu czego nie trzeba.

Mêchainowa pobiegła do kuchni, a pani Karolina, przejęta głębokim

współczuciem, weszła do sąsiedniego pokoju. Pustkę jego rozweselał jasny

promień kwietniowego słońca, który padał na mały stół z surowego drzewa

zawalony notatkami, grubymi aktami,

stanowiącymi owoc dziesięciu lat pracy; w pokoju nie było nic więcej poza

dwoma wyplatanymi krzesłami i stosem książek leżących na półkach. Na

wąskim żelaznym łóżku siedział Zygmunt, wsparty na trzech poduszkach,

ubrany w czerwoną flanelową bluzę, i mówił, mówił bez przerwy pod

wpływem podniecenia, które u suchotników poprzedza często śmierć. Bredził

background image

nieprzytomnie z krótkimi przebłyskami niezwykle jasnej świadomości; jego

oczy, rozszerzone nadmiernie w wychudłej twarzy otoczonej długimi,

kręconymi włosami, spoglądały pytająco w przestrzeń.

Gdy pani Karolina stanęła na progu, chory jak gdyby rozpoznał ją, choć nigdy

dotąd się nie spotkali.

— Ach, to pani... Widziałem panią, przyzywałem panią z całych sił... Niech

pani podejdzie, tu bliżej, chciałbym powiedzieć pani do ucha...

Mimo lekkiego dreszczu obawy pani Karolina zbliżyła się, musiała usiąść na

krześle tuż przy łóżku.

— Nie wiedziałem dotąd, ale teraz już wiem... Mój brat sprzedaje papiery,

słyszałem, jak jacyś ludzie płakali tam, w jego gabinecie... Mój brat! To

straszne! To boli tak, jakby ktoś wbijał mi w serce rozpalone żelazo. To ono

właśnie utkwiło mi w piersiach, pali mnie stale! Jakie to okropne, pieniądze,

biedacy, którzy cierpią.... A więc wkrótce, gdy tylko umrę, brat sprzeda moje

papiery, a ja nie chcę, nie chcę! Podnosił stopniowo głos, mówiąc błagalnym

tonem:

— Niech pani patrzy! Leżą tam na stole. Niech mi je pani poda, zrobimy z nich

paczkę i pani weźmie je z sobą, weźmie pani wszystko... Och, wzywałem

panią, czekałem na panią! Moje papiery miałyby przepaść! Badania i trudy

całego życia miałyby zostać unicestwione !

A ponieważ wahała się, czy ma uczynić zadość jego prośbie, złożył błagalnie

ręce.

— Na litość! Chcę przed śmiercią upewnić się, czy nic w nich nie brak... Brata

nie ma, nie powie, że się zabijam... Zaklinam panią...

Ustąpiła, wstrząśnięta żarliwością jego prośby.

— Nie powinnam tego robić, skoro brat mówi, że to panu szkodzi.

— Szkodzi mi! Ach, nie! A zresztą, to nie ma znaczenia!... Wreszcie, po tylu

bezsennych nocach, udało mi się postawić na nogi to społeczeństwo

przyszłości! Wszystko jest przewidziane, wszystko

rozstrzygnięte, to pełnia osiągalnej sprawiedliwości i szczęścia... Jakże żałuję,

że nie starczyło mi czasu na zredagowanie dzieła ze wszystkimi koniecznymi

objaśnieniami! Ale oto moje notatki, kompletne, uporządkowane. I pani je

ocali, nieprawda? aż do dnia, w którym ktoś inny nada im ostateczną, postać

książki i puści w świat...

Długimi, wychudłymi dłońmi ujął papiery, przerzucał je z miłością, a w jego

wielkich, zmętniałych już oczach zapalił się nowy płomień. Mówił bardzo

szybko, łamiącym się, monotonnym głosem, skrzypiącym niczym łańcuch

zegarowy przesuwany ciężarem wagi; był to jakby odgłos owego mechanizmu

pracującego w mózgu bez przerwy — mimo agonii.

background image

— Ach, jakżeż wyraźnie widzę to społeczeństwo sprawiedliwości i szczęścia

wznoszące się przede mną!... Wszyscy w nim pracują, praca jest osobista,

obowiązkowa i swobodna... Cały naród jest jednym wielkim związkiem

spółdzielczym, narzędzia pracy są własnością ogółu, wytwory jej są

gromadzone w wielkich wspólnych składnicach. Określona ilość wykonanej

pracy daje prawo do określonej ilości konsumpcji społecznej. Godzina robocza

jest wspólnym miernikiem, dany przedmiot wart jest tyle, ile godzin pracy

kosztował, istnieje jedynie wymiana między wytwórcami za pomocą bonów

pracy i pod kontrolą wspólnoty; nie pobiera się żadnych innych opłat prócz

jednego tylko podatku na wychowanie dzieci i utrzymanie starców, na

odnawianie wyposażenia technicznego i opłacanie darmowych usług

publicznych... Znika pieniądz, tym samym znika spekulacja, kradzież, ohydne

handlarstwo; nie ma zbrodni zrodzonych z chciwości, nie ma dziewcząt

poślubianych dla posagu, starych rodziców zabijanych dla spadku,

przechodniów mordowanych dla sakiewki!... Znikają wrogie sobie klasy, nie

ma pracodawców i robotników, nie ma proletariatu i burżuazji, tym samym

nie ma praw restrykcyjnych ani sądów, nie ma siły zbrojnej stojącej na straży

bogactw zagrabionych niesprawiedliwie przez jednych, siły broniącej ich

przed wściekłością i głodem drugich!... Nie ma żadnych próżniaków, nie ma

zatem właścicieli żyjących z komornego, rentierów utrzymywanych jak

dziewki przez kaprys losu, nie ma wreszcie ani zbytku, ani nędzy!... Czyż nie

jest to idealna sprawiedliwość, najwyższa mądrość, przeciętna ludzkiego

szczęścia: każdy pracuje, własnym trudem buduje własne szczęście!

Wpadał w egzaltację, głos jego cichł, oddalał się, jakby odchodził

i gubił się gdzieś bardzo wysoko, w przyszłości, której nadejście zapowiadał.

— A gdybym zaczął mówić o szczegółach... Widzi pani tę kartkę, z tymi

notatkami na marginesie: to organizacja rodziny, swobodny kontrakt, koszt

wychowania i utrzymania dzieci ponosi wspólnota... A przecież to nie żadna

anarchia. Niech pani spojrzy na tę drugą notatkę: na czele każdej gałęzi

produkcji stoi komitet, który ustalając rzeczywiste potrzeby dostosowuje

produkcję do konsumpcji... O! Tutaj ma pani jeszcze jeden szczegół

organizacyjny: w miastach, na polach — całe armie przemysłowe i rolnicze

pracują pod kierunkiem wybieranych przez siebie przywódców, posłuszne

uchwalonym przez siebie regulaminom... Niech pani patrzy! Tutaj obliczyłem

w przybliżeniu, do ilu godzin będzie można za jakie dwadzieścia lat

zredukować dzień pracy. Dzięki olbrzymiej ilości nowych rąk, zwłaszcza zaś

dzięki maszynom, pracować się będzie tylko cztery, a może nawet trzy

godziny; ileż czasu pozostanie, by cieszyć się życiem! Bo to nie koszary, ale

społeczeństwo wolności i wesela, gdzie każdy będzie miał dosyć czasu na

zaspokojenie swoich słusznych pragnień, cieszyć się będzie miłością,

background image

zdrowiem, urodą, inteligencją, będzie miał prawo do należnego mu udziału w

niewyczerpalnych bogactwach przyrody.

I ruchem ręki, zataczając łuk wokół tej nędznej izdebki, zdawał się brać świat

w posiadanie. Przeżywszy życie w niedostatku, umierając w ubóstwie, wolny

od wszelkich potrzeb, rozdzielał braterską ręką dobra ziemskie. Obdarzał w

ten sposób wszystkich powszechną szczęśliwością, wszystkim, co dobre, a z

czego sam nie korzystał, i wiedział, że nigdy korzystać nie będzie.

Przyśpieszył godzinę własnej śmierci, by uczynić cierpiącej ludzkości ten

wspaniały dar. Ale dłonie jego błądziły już nieprzytomnie wśród

rozrzuconych papierów, a oczy, już nie widzące, wypełnione blaskiem

nadchodzącej śmierci, zdawały się dostrzegać nieskończoną doskonałość

gdzieś poza granicami życia, w porywie ekstazy, która opromieniała jego

twarz.

— Ach! Ileż nowych dziedzin działalności! Ludzkość cała przy pracy, ręce

wszystkich żyjących udoskonalają świat!... Nie ma już landów ani moczarów,

ani gruntów nieuprawnych. Odnogi mórz są zasypane, łańcuchy górskie

zrównane, pustynie zamieniają się w żyzne doliny zroszone tryskającymi ze

wszystkich stron wodami. Nie ma takiego cudu, który byłby nie do

zrealizowania, dawne osiągnięcia

wywołują uśmiech politowania, tak bardzo wydają się nieśmiałe — jak

dziecinne zabawki. Gała ziemia nadaje się wreszcie do zamieszkania...

Człowiek, który rozwinął się i zmężniał, zaspokaja w pełni wszystkie swoje

pragnienia, gdyż stał się prawdziwym władcą świata. Szkoły i warsztaty są

otwarte przed wszystkimi, dziecko wybiera swobodnie swój zawód, o którym

decydują jedynie jego zdolności. Lata już upłynęły i selekcja dokonała się

dzięki surowym egzaminom. Nie wystarcza już móc płacić za naukę, trzeba

umieć z niej korzystać. W ten sposób każdy ma należne sobie miejsce w

społeczeństwie, każdy wyzyskany jest stosownie do swojej inteligencji, co

pozwala na sprawiedliwy rozdział funkcji społecznych zgodnie ze

wskazaniami samej natury. Każdy dla dobra wszystkich, w miarę swoich

możliwości... O, szczęśliwe społeczeństwo pracy i wesela, o, idealne

społeczeństwo, w którym wyzyskane są właściwie siły człowieka;

społeczeństwo, w którym zniknął dawny przesąd poniżający pracę fizyczną,

społeczeństwo, w którym wielki poeta jest stolarzem, a ślusarz wielkim

uczonym! O, społeczeństwo błogosławione, społeczeństwo zwycięskie, ku

któremu ludzkość kroczyła od tylu wieków, społeczeństwo, którego białe

zarysy majaczą tam, w oddali... Tam, w szczęściu, w oślepiającym blasku

słońca...

Oczy jego zaszły mgłą, końcowe słowa uleciały niedosłyszalne w ostatnim

tchnieniu; głowa jego opadła z uśmiechem zachwytu na wargach. Nie żył.

background image

Pani Karolina patrzyła na niego, przejęta głęboką litością i wzruszeniem; nagle

doznała takiego wrażenia, jak gdyby za jej plecami do pokoju wtargnęła burza.

Był to Busch, który wracał bez lekarza, zdyszany, dręczony straszną obawą;

Mêchainowa, depcąc mu po piętach, tłumaczyła, że garnek z wodą przewrócił

się i dlatego nie naparzyła jeszcze ziółek. Ale wzrok Buscha padł już na brata,

zobaczył swoje dziecko, jak go nazywał, leżące nieruchomo na wznak, z

otwartymi ustami, ze znieruchomiałymi oczyma; i zrozumiał, i wydał z siebie

ryk zarzynanego zwierza. Jednym susem dopadł łóżka, rzucił się na ciało,

podniósł je swoimi wielkimi, silnymi rękami, jak gdyby pragnął tchnąć w nie

życie. Ten straszny pożeracz złota, który dla dziesięciu su zdolny był zabić

człowieka, który przez tyle lat wygarniał błoto z rynsztoków Paryża, wył teraz

w potwornym cierpieniu. Jego dziecko! Boże drogi! To dziecko, które układał

do snu, które pieścił jak najczulsza matka! Stracił je teraz na zawsze! I w

porywie

wściekłej rozpaczy zgarnął papiery rozrzucone na łóżku, darł je, deptał

nogami, jak gdyby chciał zniszczyć całą tę pracę, bezsensowną i nienawistną,

która zabiła mu brata.

Pani Karolina czuła, że serce jej kraje się z bólu. Nieszczęsny! Budził w niej już

tylko anielską iście litość. Ale gdzież już słyszała podobny ryk? Tak, jeden raz

już krzyk bólu ludzkiego przeniknął ją podobnym dreszczem. Przypomniała

sobie: to było u Mazauda: wycie matki i małych przed ciałem ojca. Niezdolna

jakby oderwać się od tego cierpienia, została jeszcze przez chwilę, oddając

różne przysługi. I na odchodnym dopiero, znalazłszy się w ciasnym gabinecie

Buscha sam na sam z Mechainową, przypomniała sobie, że przyszła tutaj, by

dowiedzieć się czegoś o Wiktorze. Aha! Wiktor!... Musiał być już daleko, jeżeli

stale gnał przed siebie! Przez trzy miesiące Mêchainową szukała go po całym

Paryżu i nie odkryła najmniejszego bodaj śladu. Rezygnowała z poszukiwań,

pewnego dnia odnajdzie się z pewnością tego bandytę na szafocie. Pani

Karolina, zdjęta przerażeniem, słuchała jej w milczeniu. Tak, wszystko

skończone, potwór, spuszczony z łańcucha, uciekł w świat, w przyszłość, w

nieznane, gnał niczym wściekły zwierz toczący z pyska pianę dziedzicznego

jadu, za każdym ukąszeniem szerzący zarazę zła.

Na dworze, na ulicy Vivienne, panią Karolinę zdumiała piękna pogoda. Była

piąta godzina, słońce zachodziło na tle bezchmurnego nieba złocąc widniejące

w dali wysokie szyldy bulwaru. Całe jej ciało odczuwało ten dzień

kwietniowy, jaśniejący krasą nowej młodości, niby jakąś pieszczotę sięgającą

serca. Odetchnęła głęboko, ukojona już i szczęśliwsza, czując, jak wraca jej na

nowo coraz to potężniejsza, niezłomna nadzieja. To niewątpliwie piękna

śmierć tego marzyciela, który ostatnie tchnienie oddawał swojej chimerze

sprawiedliwości i miłości, rozczuliła ją tak bardzo, budząc w niej wspomnienie

background image

jej własnego snu o ludzkości uwolnionej z ohydnej choroby pieniądza; i

wzruszył ją również ryk boleści tego drugiego, rozdzierająca, okrutna rozpacz

tego strasznego drapieżnika, który wydawał jej się pozbawiony serca,

niezdolny do łez. A jednak nie! Nie odeszła przecież stamtąd pod kojącym

wrażeniem dobroci ludzkiej rozkwitającej wśród tylu cierpień; przeciwnie,

unosiła z sobą końcowy, rozpaczliwy obraz małego potwora, zbiegłego,

pędzącego po drogach, siejącego w koło ferment zgnilizny, z której ziemia

nigdy nie zdoła się

wyleczyć. Skąd zatem ta odradzająca się radość, która ogarniała całą jej istotę?

Doszedłszy do bulwaru pani Karolina skręciła w lewo, zwolniła nieco kroku

wobec panującego tu ogromnego ruchu. Zatrzymała się chwilę przy wózku

pełnym wiązanek bzu i lewkonii, których zapach owionął ją silnym tchnieniem

wiosny. I gdy ruszyła dalej, fala radości coraz silniej wzbierała w jej sercu,
płynąc jakby z jakiegoś tryskającego źródła, które daremnie usiłowała

powstrzymać, zamknąć obiema rękami. Zrozumiała, broniła się. Nie! Nie!

Wspomnienie strasznych katastrof było zbyt świeże, nie wolno jej przecież być

wesołą, dać się porwać temu prądowi niezniszczalnego życia, który ją unosił. I

zmuszała się do smutku i żałoby, usiłowała okrutnymi wspomnieniami

obudzić w sobie uczucie rozpaczy. Jak to! Czyżby była zdolna śmiać się

jeszcze, gdy wszystko runęło w gruzy, gdy otaczało ją tyle przerażających

cierpień i nędzy? Czyżby zapomniała, iż była współsprawczynią zła? I

przypominała sobie jeden po drugim fakty, które winna opłakiwać do końca

swoich dni. Ale między palcami zaciśniętymi wokół serca soki żywotne

wrzały coraz potężniej, źródło życia zrywało wszelkie tamy, by wyrzuciwszy

na oba brzegi szczątki i rozbitków płynąć swobodnie w słońcu przejrzyste i

zwycięskie.

Niezdolna do dalszego oporu, pani Karolina musiała poddać się nieodpartej

sile procesuj ciągłego odradzania się. Jak sama niegdyś o sobie mawiała, nie

potrafiła być smutna. Potwierdzało tę prawdę doświadczenie ostatnich

miesięcy, sięgnęła dna rozpaczy i oto nadzieja odradzała się na nowo w jej

sercu, wprawdzie złamana, skrwawiona, ale mimo wszystko żywotna, z każdą

minutą potężniejsza. Nie zachowała oczywiście żadnego złudzenia, życie było

bez wątpienia niesprawiedliwe i podłe — tak jak przyroda. Skąd zatem brała

się w niej ta niedorzeczna miłość i chęć życia, dlaczego — podobna dziecku,

któremu obiecuje się odkładaną stale przyjemność — wierzyła niezmiennie, iż

życie prowadzi nas bez końca ku jakiemuś odległemu i nieznanemu celowi?

Następnie, skręciwszy w Chaussêe-d'Antin, przestała nawet rozumować;

filozofka i uczona rezygnowała, znużona daremnym poszukiwaniem

przyczyn; była już tylko szczęśliwą istotą, która cieszyła się pięknem nieba i

background image

wiosną, radowała zdrowiem i tą przechadzką po ulicach Paryża. Ach, radość

istnienia! Czyż jest w gruncie rzeczy jakaś inna jeszcze rozkosz? Przyjmować

życie takim, jakie jest, wraz z jego siłą, z jego nieśmiertelną nadzieją mimo całej

jego ohydy!

Wróciwszy do mieszkania przy ulicy Saint-Lazare, które nazajutrz miała

opuścić, pani Karolina dokończyła pakowania kufrów; i rozglądając się po

pustym już gabinecie brata dostrzegła plany i akwarele, które zamierzała w

ostatniej chwili związać w jeden rulon. Ale usuwając gwoździki, którymi

arkusze przymocowane były do- ścian, zatopiła się na chwilę w marzeniach.

Wspominała odległe dni przeżyte na Wschodzie, w tym kraju tak ukochanym,

którego oślepiającą jasność do dziś jeszcze zachowała w sobie; wspominała

ostatnie pięć lat spędzone w Paryżu, codziennie przeżywane kryzysy,

szaleńczą działalność, potworny huragan milionów, który przeszedł przez jej

życie i spustoszył je; i czuła, że na tych nie wystygłych jeszcze zgliszczach

kiełkuje nowa roślinność rozwijająca się w słońcu. Jeżeli Narodowy Bank

Turecki runął w następstwie krachu Banku Powszechnego, to Powszechne

Towarzystwo Zjednoczonych Transportowców oparło się katastrofie i świetnie

prosperowało. Oczami wyobraźni widziała czarodziejskie wybrzeże Bejrutu,

gdzie wśród wielkich magazynów wznosiły się budynki administracji, których

plany właśnie omiatała z kurzu: Marsylia stojąca u wrót Azji Mniejszej, Morze

Śródziemne podbite i opanowane, narody zbliżone do siebie, na zawsze być

może pogodzone. A czyż z otrzymanego niedawno listu nie dowiedziała się,

że w tym wąwozie Karmelu, którego akwarelę zdejmowała właśnie ze ściany,

wyrosła nowa ludność? Wioska licząca pięćset dusz, która powstała najpierw

wokół kopalni, przekształciła się w kilkutysięczne miasto, nowa cywilizacja,

drogi, fabryki, szkoły zapładniały ten martwy i dziki zakątek. I dalej zwijała

jeden po drugim wielkie arkusze z planami dróg, sztucznych przekopów i

niwelacji, koniecznych do przeprowadzenia drogi żelaznej z Brussy do Bejrutu

przez Angorę i Aleppo: niewątpliwie, lata całe upłyną, nim przełęcze Taurusu

będzie można przebyć pełną parą; ale już teraz zewsząd napływało tutaj życie:

na tę ziemię stanowiącą kolebkę rodu ludzkiego rzucono ziarno, z którego

wyrośnie nowy plon ludzkości; postęp przyszłości rozkwitnie tu bujnie,

przyniesie niezwykłe owoce w tym wspaniałym klimacie, pod gorącymi

promieniami słońca. Czyż nie było to przebudzenie się jakiegoś nowego

świata, wzbogacenie i uszczęśliwienie ludzkości?

Teraz pani Karolina wiązała mocnym sznurkiem pakiet planów.

Brat oczekujący ją w Rzymie, gdzie oboje rozpocząć mieli nowe życie, polecił

jej, by starannie je zapakowała; i gdy umacniała węzły, przyszedł jej na myśl

Saccard, wiedziała, że jest w Holandii, gdzie projektuje już nowe, kolosalne

przedsięwzięcie: osuszenie ogromnych błot za pomocą skomplikowanego

background image

systemu kanałów, co pozwoli wydrzeć morzu duży szmat ziemi. Saccard miał

słuszność: pieniądz był jak dotąd nawozem, na którym wyrastała ludzkość

jutra; pieniądz, truciciel i niszczyciel, stawał się zaczynem życia społecznego,

żyznym gruntem, niezbędnym do wielkich robót ułatwiających egzystencję.

Czyż tym razem wreszcie zaczęła jasno rozumować, czyż jej niezwyciężona

nadzieja płynęła z wiary w użyteczność wysiłku? Mój Boże! Czyż nad całą tą

zgnilizną, nad tyloma ofiarami, nad tym całym potwornym cierpieniem, jakim

ludzkość płaci za każdy krok naprzód, nie istnieje jakiś daleki, nieznany cel,

coś wyższego, dobrego, sprawiedliwego, definitywnego, ku czemu dążymy

nieświadomie i co wypełnia nam serce upartą potrzebą życia i nadziei?

I pani Karolina, ze swoją twarzą młodą pod koroną siwych włosów, była

mimo wszystko wesoła, jak gdyby z każdą nową wiosną odmładzała się wraz

ze starą ziemią. I wspomnienie wstydu, jakim napawał ją związek z

Saccardem, przywiodło jej na myśl to wszystko, czym splugawiono miłość.

Dlaczegóż zatem pieniądz czynić odpowiedzialnym za brudy i zbrodnie,

których jest przyczyną? Czyż w mniejszym stopniu zbrukana jest miłość, która

przecież rodzi życie?

SŁOWNICZEK TERMINÓW GIEŁDOWYCH

ażiotaż — spekulacja giełdowa ciągnąca zyski z wahania kursów,

a nawet usiłująca wpływać na ich kształtowanie się.

blankista — spekulant uprawiający „blankowanie".
blankować — sprzedawać in blanco, uprawiać spekulację sprzedając

papiery wartościowe, których nie posiada się w chwili zawierania transakcji.

Błotniacy — pokątni pośrednicy giełdowi handlujący zdeprecjonowanymi
(Pieds humides) walorami, rodzaj „czarnej giełdy", która żeruje na naiwności

drobnych spekulantów

i zaopatruje nieuczciwych bankrutów.

ceduła giełdowa — wydawany codziennie biuletyn zawierający tabelę kursów

giełdowych ustalanych po każdym zebraniu giełdowym;

papiery wartościowe odpowiadające pewnym określonym warunkom

notowane są w cedule urzędowej ustalanej przez Izbę Maklerską.

egzekucja — sprzedaż przez maklera walorów kupionych na zlecenie

spekulanta, który — mimo upomnienia — nie podjął ich w terminie. Jeżeli
nazajutrz po sprzedaży walorów spekulant nie zgłosi się, by zapłacić

maklerowi różnicę kursów, Izba Maklerska wywiesza na giełdzie ogłoszenie

powiadamiające o dokonaniu egzekucji. Od tej chwili spekulant nie może już

background image

zawrzeć żadnej transakcji za pośrednictwem maklerów. Aż do czasu uznania

przez prawo francuskie w 1885 r. odpowiedzialności sądowej za długi,

powstałe wskutek gry na giełdzie, był to jedyny ze strony maklerów środek

samoobrony przeciwko nieuczciwym spekulantom.

ekscepcja gry — brak odpowiedzialności sądowej za długi powstałe

wskutek gry; do 1885 r. dotyczył on również długów wynikłych z gry na

giełdzie.

komandytariusz — wspólnik, którego rola w spółce zwanej komandytową

ogranicza się do wkładu finansowego, bez sprawowania jakiejkolwiek funkcji i

ponoszenia odpowiedzialności powyżej wysokości wkładu.

kosz — centralna część parkietu, okrągła, ogrodzona balustradą

przestrzeń, wokół której skupiają się podczas zebrania giełdowego maklerzy

zawierający transakcje.

kulisa — 1. Giełda na pół pokątna, mieszcząca się często w przedsionku

gmachu giełdowego lub za barierą na sali giełdowej. 2. Ogół kulisjerów.

kulisjer . — nieurzędowy, a w okresie Drugiego Cesarstwa nielegalny, ścigany

przez prawo, pośrednik giełdowy; przez cały wiek dziewiętnasty trwa na

giełdzie paryskiej walka między parkietem a kulisą zakończona dopiero w

1901 r. układem, który pozwalał kulisjerom na oficjalne załatwianie transakcji

dotyczących renty francuskiej, walorów nie notowanych w cedule urzędowej i

pewnych walorów zagranicznych.

kurtaż — prowizja, jaką otrzymuje makler od zawartej za jego pośrednictwem

transakcji.

kurtier — pośrednik giełdowy.

likwidacja — realizacja terminowych transakcji giełdowych w drodze

rozrachunku i uregulowania wzajemnych roszczeń przez dostarczenie

sprzedanych lub podjęcie zakupionych na termin walorów lub po prostu

przez zapłacenie różnicy kursów między dniem zawarcia a dniem realizacji

transakcji; w okresie Drugiego Cesarstwa likwidacje odbywały się co dwa

tygodnie, w połowie i w końcu miesiąca.

makler giełdowy — przysięgły, zatwierdzony przez władzę pośrednik

giełdowy; godność maklera jest urzędem publicznym; w epoce Drugiego

Cesarstwa maklerzy, których ilość była ograniczona ustawowo (na giełdzie

paryskiej było ich sześćdziesięciu), byli jedynymi oficjalnymi i legalnymi

pośrednikami mającymi monopol zawierania transakcji dotyczących walorów

notowanych w cedule urzędowej; nie mieli natomiajst prawa dokonywać

transakcji dotyczących jakichkolwiek innych walorów. Urząd maklerski

kosztował w tym okresie około dwóch milionów franków. parkiet — 1. Ogół

maklerów giełdowych. 2. Oddzielona część sali giełdowej, gdzie w czasie

zebrania giełdowego mają prawo znajdować się jedynie maklerzy.

background image

remizjer — na giełdzie pośrednik między klientem a maklerem lub kulisjerem;

zbiera zlecenia giełdowe od klientów i przekazuje je maklerowi lub

kulisjeorowi, od których otrzymuje pewną prowizję.

transakcja deportowa (deport) --- transakcja różnicowa (zniżkowa) polegająca

na sprolongowaniu terminowej transakcji sprzedaży; sprzedawca grający na

zniżkę, mając dostarczyć papiery po kursie dla niego niekorzystnym, może

sprolongować transakcję sprzedaży przez kupno papierów za gotówkę i

jednoczesne sprzedanie ich na termin; bonifikacja za sprolongowanie

transakcji nazywa się deportem.

transakcja kasowa lub gotówkowa — transakcja kupna-sprzedaży papierów
wartościowych, przy której dostarczenie sprzedanego waloru i zaplata

następują od razu.

transakcja premiowa—przeciwieństwo transakcji rzeczywistej; transakcja

terminowa, przy której kontrahent może z góry ograniczyć ewentualną stratę

wynikającą z różnicy kursów między dniem zawarcia a dniem (realizacji

transakcji przez zapłacenie premii o ustalonej z góry wysokości; nabywca

papieru płaci tzw. premię prostą dającą mu prawo w dniu likwidacji: bądź to

żądania dostarczenia waloru po umówionym kursie, bądź to zrzeczenia się

interesu, jeżeli kursy kształtują się niekorzystnie dla niego; sprzedawca

papieru płaci premię zwrotną, zyskując przez to prawo bądź to dostarczenia

waloru w terminie likwidacji, bądź to wycofania się z interesu; premia stanowi

maksimum straty tego, kto ją płaci.

transakcja reportowa (report) — transakcja różnicowa (zwyżkowa) polegająca

na sprolongowaniu terminowej transakcji kupna; nabywca

grający na zwyżkę, mając wykupić walory po kursie dla niego niekorzystnym,

może sprolongować transakcję kupna.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kurcz Język a myślenie rozdział 12
zadania ze zmian wartości pieniądza w czasie 12
Rozdzial 12, Zimbardo ksiazka i streszcznie
(1995) WIEDZA KTÓRA PROWADZI DO ŻYCIA WIECZNEGO (DOC), rozdział 12, Rozdział 1
Rozdział 12, Rozdział 12
Bauman Zygmunt - Socjologia, Rozdział 12 - Drogi socjologii
12 rozdzial 12 PGQDKVM4BGI4BF32 Nieznany (2)
Ir-1 (R-1) 161-166 Rozdział 12
7 - Pretty Little Liars - Heartless - Rozdział 12, 7 - HEARTLESS
Pieniadze, ROZDZIA˙ 1
Rozdział 12, Dni Mroku 1 - Nocny wędrowiec
Rozdział 12, Psychologia zdrowia, Wykłady
Bulimia rozdział 12; część 2 program
Rozdział 8 - 12, Dni Mroku 4 - Nadejście chaosu
Aronson - Rozdział 12 - AGRESJA, psychologia, Psychologia społeczna
12 rozdzial 12 V6II5BK2U765TSPK Nieznany
Rozdział 12, S. Rudnik - materiałoznawstwo
Analiza ekonomiczna - Rozdzial 12 Analiza przychodow i kosztow funkcjonowania firmy

więcej podobnych podstron