Rilke Rainer Maria - Księga godzin
Książki/Zapraszamy
Wikiźródła to społeczny projekt, którego celem jest utworzenie wolnego repozytorium tekstów źródłowych oraz ich tłumaczeń w
formie stron wiki. Gromadzimy i przechowujemy tutaj w postaci cyfrowej wcześniej opublikowane teksty (np. utwory literackie).
W polskich Wikiźródłach dostępne jest obecnie
145 555
tekstów
718
autorów i liczba ta codziennie wzrasta – zamieszczone
materiały należą do domeny publicznej lub dostępne są na wolnej licencji. Wszyscy użytkownicy internetu mogą korzystać z
nich bezpłatnie i bez ograniczeń.
Przyłącz się do nas! Każdy może rozwijać Wikiźródła – także Ty, bez żadnych formalności, możesz dodawać nowe materiały i
porządkować te już zamieszczone.
Wszyscy tutaj pracujemy społecznie, w poszanowaniu praw użytkowników, wolontariuszy i autorów. Ciągle brakuje nam
ochotników… Pomóż nam! Wystarczy 5 lub 10 minut dziennie… choć większość z nas przebywa tu znacznie dłużej ;-)
Jak edytować? To proste!!!
Zapoznaj się ze stroną
Pomocy
lub pobierz mini-poradnik (
https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Wikiźródła_-
_pierwsze_kroki.pdf
).
Zapraszamy!!!
>>>
Księga godzin (Rilke)
Dane tekstu
Autor
Rainer Maria Rilke
Tytuł
Księga godzin
Podtytuł
z trzech ksiąg złożona.
Data wydania
1935
Wydawnictwo
Wydawnictwo
L. Chom ińskiego
Miejsce wydania
Wilno
Tłumacz
Witold Hulewicz
Źródło
Skany na comm ons
Inne
Cały tekst
Okładka lub karta ty tułowa
Link do strony indeksu
RAINER
MARIA
RILKE
KSIĘGA
GODZIN
TŁ•W•HULEWICZ
R A I N E R M A R I A R I L K E
KSIĘGA GODZIN
Z T R Z E C H K S I Ą G Z Ł O Ż O N A:
O Ż Y C I U M N I S Z E M
O P I E L G R Z YMS T W I E
O U BÓSTWIE I Ś MIER C I
Za zezwoleni em autora przełożył
W I T O L D H U L E W I C Z
W I L N O M C M X X X V
NAKŁADEM I DRUKIEM L. CHOMIŃSKIEGO
Tekst jest
własnością publiczną
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora
.
Tekst jest
własnością publiczną
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
tłumacza
.
<<<
Księga godzin (Rilke)/całość
Dane tekstu
Autor
Rainer Maria Rilke
Tytuł
Księga godzin
Podtytuł
z trzech ksiąg złożona.
Data wydania
1935
Wydawnictwo
Wydawnictwo L.
CHomińskiego
Miejsce wydania
Wilno
Tłumacz
Witold Hulewicz
Źródło
Skany na comm ons
Inne
Cały tekst
Okładka lub karta ty tułowa
Link do strony indeksu
RAINER
MARIA
RILKE
KSIĘGA
GODZIN
TŁ•W•HULEWICZ
R A I N E R M A R I A R I L K E
KSIĘGA GODZIN
Z T R Z E C H K S I Ą G Z Ł O Ż O N A:
O Ż Y C I U M N I S Z E M
O P I E L G R Z YMS T W I E
O U BÓSTWIE I Ś MIER C I
Za zezwoleni em autora przełożył
W I T O L D H U L E W I C Z
W I L N O M C M X X X V
NAKŁADEM I DRUKIEM L. CHOMIŃSKIEGO
Polska Drukarnia Nakładowa „L u x“, Wilno. Portowa 7
KSIĘGA PIERWSZA
O ŻYCIU MNISZEM
G
odzina się kłoni, trąca mą trw ogę
jasnością spiżow ych sw ych drgnień:
drżą moje zmysły. I czuję: ja mogę —
i chw ytam plastyczny dzień.
Żadna rzecz się nie spełnia, nim moja źrenica
nie ujrzy jej i nie nagnie.
Wzrok mój już dojrzał; jak oblubienica
zjaw ia się rzecz, której pragnie.
Nic mi zbyt małe nie jest w św iata domu,
na złocie w ielkie malow ać je muszę
i trzymam w ysoko i nie w iem komu
w yzw ala ono duszę...
P
rzeżyw am sw e życie w kręgach, co się toczą
przez rzeczy, jak f ala, gdy w zbierze.
Może przed ostatnim me oczy się zmroczą,
lecz jednak z nim się zmierzę.
Okrążam Boga, w iecznej Baszty szczyt,
tysiące lat ze w szystkich stron;
i nie w iem jeszcze: czym sokół, burza, św it,
czy w ielkiej pieśni ton.
M
am na południu braciszków w sutanach,
gdzie po klasztorach w aw rzyn żyw y jest:
Wiem, jak Madonny są ludzkie w ich planach
i często śnię o młodych Tycyjanach,
którym Bóg żaru daje chrzest.
A chociaż chylę się w siebie samego:
mój Bóg jest ciemny i jak splot złożony
ze stu korzeni, co w milczeniu piją.
Wiem: z ciepła Jego rosnę w me korony, —
nic w ięcej; bo gałęzie drzew a mego
tam w dole tkw ią i w w ietrze tylko biją.
N
ie w olno Cię malow ać samow olnie,
Ty Św itająca, co jutrzenkę nęci.
My dobyw amy z farb starych mozolnie
te same kreski, promienie i chęci,
któremi Ciebie przemilczeli św ięci.
Jak ściany w znosim przed Tobą obrazy;
już tysiąc ścian otacza Ciebie w krąg.
Gdy w idzą Ciebie serca, tyleż razy
skryw amy Cię zbożnością naszych rąk.
.
Kocham mych godzin mroczniejące skłony,
w których się moje zagłębiają zmysły;
jak w starych listach, w idzę z nich w ytrysły
mojego życia obraz w ypełniony
i jak legenda już przezw yciężony.
Z nich płynie w iedza mi, że przestrzeń mam
na bezczasow e, pełne drugie życie.
Jestem jak drzew o na mogile, sam,
drzew o dojrzałe, szumne, które skrycie
sen spełnia chłopca zmarłego o św icie
(gdy go korzeni ciepły oplot pieści),
sen zagubiony w pieśni i boleści.
S
ąsiedzie Boże, gdy w noc czasem tam
stukaniem tw ardem mącę Tw oją ciszę, —
to stąd, że rzadko Tw ój oddech tu słyszę
i w iem: Ty jesteś w sali sam.
A gdy Ci czego trzeba, któż
Tw emu szukaniu napój mógłby dać?
Ja słucham ciągle. Proszę, daj mi znać.
Ja jestem tuż.
Dzieli nas tylko cienka ściana, Panie,
przypadkiem; bo pew nego czasu
spraw i ust Tw ych lub moich jedno zaw ołanie,
że bez hałasu
runie ta cała ściana.
Z Tw oich obrazów jest w ybudow ana.
A one stoją jak imiona w e śnie.
I jeśli kiedyś tem św iatłem rozpłonę,
przez które w Tobie mą głębią utonę,
na r amie św iatło strw oni się bezkreśnie.
A zmysły moje, które słabną w cześnie,
będą bezdomne, Tobie oddalone.
G
dybyż choć raz nastała cisza w ielka.
Gdyby tak mglistość, przypadkow ość w szelka
zamilkła i sąsiedzkie ścichły gw ary,
a szmer spraw iany przez zmysłów koszmary
nie mącił bardzo czuw ania mojego —
w ów czasbym Ciebie mógł jedną bez miary
myślą pomyśleć aż do krańca Tw ego,
posiadać Ciebie (przez uśmiechu drgnienie),
w szystkiemu życiu rozdać Cię jak dary,
jak dziękczynienie.
Ż
yję, gdy zamknął się stulecia krąg.
Wielkiej stronicy w iatr czuję tajemnie,
spisanej przez Boga, ciebie i przezemnie,
którą odw raca dw oje obcych rąk.
Now ej stronicy blaski zaśw ieciły,
na której w szystko stać się może jeszcze.
Ciche potęgi mierzą sw oje siły
i w zajem na się patrzą, w ieszcze.
T
o w yczytuję w Tw ojem Słow ie
i w gestów ogromnej historji,
któremi ręce Tw e na bytu glorji
sklepiły się, znaczące, mądre, w rzące.
Tyś cicho rzekł: umierać — głośno: żyć —
i pow tarzałeś w ciąż na now o: być.
Ale przed pierw szą śmiercią przyszedł mord.
I w tedy pękł Tw ój źrały krąg w połow ie
i poszedł w rzask w śród hord
i porw ał głosów mrow ie,
co się dopiero zbierały,
aby Cię głosić,
aby Cię nosić,
Ciebie, Most w szelkiej otchłani —
I co odtąd bełkotały,
to są kaw ały
daw nego Tw ego imienia.
B
lade chłopię Abel mów i tak:
Niema mnie. Uczynił mi coś brat,
czegom nie w idział, com zgadł.
On św iatło mi przesłonił.
On tw arzą sw ą w ygonił
moją tw arz.
Sam teraz jest on.
Myślę, że on jeszcze jest.
Nikt mu nie czyni, co mnie zrobił brat,
Wszyscy poszli w mój ślad,
przed jego gniew u gest,
i w szyscy idą w zgon.
Myślę, że czuw a mój w ielki brat,
jak sąd w śnie.
Noc pomyślała o mnie, gdym zbladł;
o nim nie.
O
ty ciemności, moje pochodzenie!
Kocham cię bardziej, niż płomienie
okalające św iat
blaskiem, co siadł
w kręgu jakiegoś koła,
spoza którego nikt postrzec go nie zdoła.
Lecz ciemność w szystko w strzyma i pamięta:
postacie i ognie, mnie i zw ierzęta,
gdziekolw iek je odkryła,
ludzi i moce —
Więc możeby kiedyś się ruszyła
tuż przy mnie jakaś w ielka siła.
Wierzę w noce.
W
ierzę w e w szystko niew ypow iedziane.
Moje najtkliw sze uczucia w yzw olę.
Czego nikt jeszcze nie śmiał chcieć, na czole
będę miał o kiedyś proste i niechciane.
Daruj mi, Boże, jeśli to zbyt śmiałe.
Lecz ja Ci przez to chcę rzec tylko jedno:
Moc ma najlepsza niech mi da naw ałę
pędów bez lęku, bezgniew ną, bezw iedną;
tak Cię kochają przecież dzieci małe.
Tem f alow aniem i w otw arte morze
w lew aniem się ramiony szerokiemi
i pow rotami rosnącemi
chcę Cię w yznaw ać, chcę Cię głosić, Boże,
jak przedtem nikt na ziemi.
A jeśli to pycha, daj mi pychy strumień
gw oli modlitw y mojej,
co tak samotna w śród zadumień
przed Tw ojem chmurnem czołem stoi.
J
estem na św iecie zbyt sam, a przecież sam nie dość,
by każdą św ięcić godzinę.
Jestem na św iecie zbyt nikły, a przecież mały nie dość,
by pójść przed Tw oją głębinę
jak rzecz:
ciemny i mądry.
Ja chcę moje chcenie i chcę mego chcenia nić
w ieść czynu szlakami;
i w cichych czasów drżenie, ponad w ahaniami,
gdy idzie coś ku nam,
pośród w iedzących być
albo sam.
Chcę odzw ierciadlać Ciebie w edług całej miary
i nie chcę nigdy być ślepy, zbyt stary,
by trzymać Tw ój obraz ciężki i rozchw iany.
Chcę się rozskrzydlić gestem.
Nigdzie nie chcę być złamany,
bom jest kłamany, gdzie złamany jestem.
I chcę zmysł mój cały
w praw dzie przed Tobą. Chcę siebie opisać
jak obraz, który w idziałem
długo i zbliska,
jak słow o, co zrozumiałem,
jak kubek pow szedni, jak dom,
jak mojej matki tw arz,
jak okręt-prom,
co niósł jak straż
przez najstraszniejszy grom,
W
idzisz, w iele chcę.
Może ja w szystko chcę, Boże:
ciemń każdego upadku w nieskończone morze
i w szystkich w zniesień rozśw ietloną grę.
A tylu żyje, którzy nie chcą nic,
spoidła uczuć zw iązali
łatw ością sądów i gładkością lic.
Lecz Tobie się w szyscy spodobali,
co pragną i są mali.
Cieszysz się każdym, który Ciebie w czynie
używ a jak narzędzie.
Jeszcześ nie zimny, nie zapóźno będzie
pogrążyć się w rosnącej Tw ej głębinie,
gdzie życie zdradza się w spokojnym pędzie.
B
udujem Ciebie w drżących dłoni tłumie,
piętrzymy atom na atomie.
Lecz kto Cię skończy w ogromie,
Ty Tumie!
Czem jest Rzym?
Śpi w trunie.
I czem jest św iat?
Obraca się w dym,
nim w ieże Tw e w zrosną w kopuły,
nim krocie mozaik poczuły
Tw ojego czoła św ietny ślad.
Ale przez sen niekiedy
mogę Tw e przestrzenie
w idzieć całe:
po złocistego dachu lśnienie,
po f undamenty.
I zmysły me (w idzę w tedy)
tw orzą na Tw ą chw ałę
ostatnie ornamenty.
K
toś Ciebie kiedyś zachciał raz,
stąd w iem, że chcieć nam Ciebie w olno.
Choć zarzucimy w szystką głębię dolną;
skoro się złoto skryło w skalny głaz,
a nikt go kopać nie będzie,
kiedyś je na św iat rzeka w ydobędzie,
co w ciszę głazów sięga i w lew a
nurt niemy.
Bóg, naw et kiedy nie chcemy,
dojrzew a.
K
to sw ego życia rozliczne sprzeczności
zgodzi i w dzięcznie ujmie w kształt symboli,
w yzw oli
dom sw ój od tłumów hałasu i złości,
inaczej w esół — już Ciebie ugości
w słodkich w ieczorów cichej aureoli.
Krąg każdy, w koło Ciebie pociągnięty,
rozpina jego cyrkiel poza czas.
Tyś monologom jego środek św ięty.
Tyś jest ów Drugi ciszy, co jest w nas.
I
pocóż w pendzlach błądzą moje dłonie?
Gdy Cię maluję, nie spostrzegasz praw ie.
Ja Ciebie czuję. Na mych zmysłów skłonie,
jak rój w ysepek, poczynasz się mgław ie,
a oczom Tw ym, co nie drgną nigdy łzaw ie,
ja przestrzenią się stałem.
Ty w blasku sw oim już nie trw asz w spaniale,
gdzie w szystkie linje anielskiego tańca
muzyką Tobie zużyw ają dale, —
Ty mieszkasz w domku ostatnim u krańca.
We mnie w słuchane niebios Tw oich f ale,
bo się w mych myślach Tobie zamilczałem.
J
am jest, Ty Trw ożny. Słysz, jaką naw ałą
w szystkie me zmysły o brzeg biją Tw ój!
Moje uczucia, skrzydeł w ziąw szy strój,
Tw oje oblicze okrążają biało.
Czy Ty nie w idzisz duszy mej, jak dyszy
blisko przed Tobą w jasnej szacie z ciszy?
Majow a ma modlitw a nie dojrzew a
na w zroku Tw ym, jak na koronie drzew a?
Jeśliś marzyciel Ty, jam Tw e marzenie.
Lecz jeśli czuw ać chcesz, jestem Tw ą w olą
i w spaniałości w szystkiej aureolą
podnoszę, niby gw iezdnej ciszy cienie,
nad dziw nem miastem czasu me sklepienie.
Ż
ycie me nie jest tą stromą godziną,
w której tak śpiesznie mój rozpęd oddycha.
Ja jestem drzew o przed moją głębiną,
z mych pieśni jam jest pieśń jedna, pieśń cicha,
ta, której dźw ięki najpierw ej przeminą.
Ja jestem spokój, co w śród tonów czyha,
godzących z w ielkim trudem sw oje f ale:
bo ton „śmierć“ chce podw yższyć się, gdy gra —
Lecz oba w ciemnym interw ale
godzą się drżąco.
I pieśń w pięknie trw a.
G
dybym ja w yrósł był gdziebądź,
gdzie lżejsze dni są i smukłe godziny,
mógłbym Ci w ielką sław ę dąć,
a nie trzymałyby Cię moje ręce,
jak czasem Cię trzymają: tw ardo, w męce.
Tam siałbym Cię rozrzutnie, bez przyczyny,
Ty bezgraniczna Obecności.
Cisnąłbym Ciebie precz
jak piłkę w f ale w szelakiej radości,
iżby ktoś Ciebie pochw ycił z w yżyny,
Tw emu spadow i, niby gw iazd spadanie,
dłońmi stromemi skoczył na spotkanie,
Ty rzeczy Rzecz!
Kazałbym błysnąć Ci jak miecz,
jak z ognia broń
i w najzłocistsze pierścienie
kazałbym ująć Tw e płomienie,
a żar-by trzymał miecz
nad co najbielszą dłoń.
Malow ałbym Ciebie: nie na ścianach bez słońca,
na niebie samem od końca do końca!
I niby olbrzyma dłoń tw orząca
tw orzyłbym Cię: jako góra rosnąca,
pożar czy samum z pustyni gorąca —
albo
może tęsknota moja szukająca
znalazłaby Cię raz...
Odeszli w dal
przyjaciele, śmiechy ich przebrzmiały;
a Ty: Tyś z gniazdka w ypadł, drżąc cały,
masz żółte nóżki, jesteś ptaszek mały
o w ielkich oczach i Ciebie mi żal.
(Dłoń moja jest Ci o w iele za w ielka.)
Palec zanurzam w źródle — i kropelka
na jego czubku Tw ego dzióbka szuka;
słucham, czy sięgniesz po nią, i na ręku
czuję, jak serce Tobie i mnie puka,
a oba z lęku.
J
a odnajduję Ciebie w każdej rzeczy,
dla której dobry jestem i jak brat;
w tych drobnych ziarnem leżysz w słońca pieczy,
w w ielkich Tw a w ielkość jest jak cały św iat.
To jest przedziw ne sił odw ieczne granie,
że tak służebnie poprzez rzeczy płyną:
w korzeniach rosnąc, w pniach potężnych giną,
a w drzew w ierzchołkach jakby zmartw ychw stanie.
G
łos braciszka młodego.
Sypię się i sypię w pyle,
jak piasek, co leci przez dłonie.
Mam nagle różnych zmysłów tyle,
a każdy inaczej chłonie.
Czuję, jak na stu miejscach w zbieram,
jak ból się w w ierca.
Ale najbardziej pośrodku serca.
O, chciałbym umrzeć. Zostaw mnie w noc.
Myślę, że znajdę siły
na takiej tęsknoty moc,
że lęk mi rozsadzi żyły.
P
atrz, przyszedł Ciebie budow ać ktoś now y,
co w czoraj chłopcem był; lecz białogłow y
splotły mu ręce w modlitew ne znamię
takiem złożeniem, co już naw pół kłamie.
Od lew ej ręki już ucieka praw a
i chce się bronić albo znaki daw a
i chce być sama u ramienia.
A w czoraj jeszcze czoło do kamienia
w potoku miał podobne: gładkie dniami,
co nic nie znaczą poza fal pluskami
i nie chcą nic, jak tylko nieść odbicie
niebios przypadkiem w iszących w zenicie;
jako ów głaz w potoku.
Dziś na niem
tłoczą się dzieje św iata w ieszcze
przed sądu groźnem tem nieprzejednaniem,
a czoło jego przepada w w yroku.
Now e oblicze przestrzenią zjaśniało.
Nie było św iatła, nim to św iatło w stało.
Księga Tw a w szczyna się jak nigdy jeszcze.
K
ocham Cię, Ty najsłodsze z w szystkich praw,
na którem dojrzeliśmy, w alcząc z niem w ramiona;
w ielka Tęsknoto nieprzezw yciężona,
Puszczo, z której my nigdy nie w yszliśmy łona,
Pieśni, milczeniem przez nas w ydzw oniona,
Ty sieci skraw,
gdzie lotność naszych uczuć uw ięziona.
Tyś począł się tak w ielki nieskończenie
onego dnia, kiedyś poczynał nas, —
a nas tak słońc Tw ych w ygrzały promienie,
myśmy tak w zrośli, tw ój głęboki las, —
że Ty na sw oje teraz dopełnienie
w aniołach, ludziach — znajdziesz czas.
Na stoku niebios dłoń złóż w odpocznieniu
milcząc zw ól, co czynim Tobie w cieniu.
M
y, rzemieślnicy: majstrow ie, uczniow ie
budujem Cię, Ty w ielka, stroma Naw o.
Czasem ktoś chmurny w chodzi w nasze mrow ie,
obcy, przez stu nas idzie blasku zjaw ą
i drżąco now y jakiś chw yt podpow ie.
I każdy w chw iejnych rusztow aniach tonie,
a w naszych rękach ciężko zw isa młot,
aż nam godzina ucałuje skronie
jak w szechw iedząca — i blaskiem rozpłonie,
od Ciebie idąc jak w ichury lot.
I potem huk jest od młotów tysiąca
i poprzez góry cios za ciosem pada.
Gdy noc się skrada, puszcza Cię młot w szelki,
i św ita Tw oja sylw eta idąca.
Boże, Tyś w ielki!
T
yś tak jest w ielki, że mnie niema w cale,
jeżeli stanę niedaleko Ciebie.
Tyś taki ciemny; na Tw em chmurnem niebie
maleńki blask mój naw et nie zapłonie.
A w ola Tw oja idzie jako fale
i każdy dzień w ich łonie tonie.
Tęsknota tylko moja sięga Tw ej korony
i jak najw iększy Anioł, tak przed Tobą staje,
obcy i blady i niew yzw olony,
i skrzydła Ci sw oje podaje.
A on już nie chce lotów bez w ybrzeży,
kędy księżyce blado przepływ ały,
i zbyt już znanych św iatów on nie mierzy.
Ale w sw ych skrzydłach, jakby w ogniu cały,
stać chce przed tw arzą Tw oją zacienioną,
białym ich blaskiem spytać ośw ietloną,
czy go potępią Tw oich brw i naw ały.
T
yle Aniołów szuka Cię w jasności,
czołem trącając o gw iazdy na niebie
i z w szystkich blasków chcąc uczyć się Ciebie.
Lecz odw róciw szy tw arz w nieukojności,
odchodzą z płaszcza Tw ego w spaniałości, —
to czuję zaw sze, gdy się w pieśń zagrzebię.
Bo Tyś do złota jeno zjechał w gości.
Tylko dla czasu, który Tw ą osnow ę
w błagał w modlitw y sw oje marmurow e,
jako król komet, w aureoli kras
zjaw iłeś się, podnosząc dumnie głow ę.
Ale odszedłeś, gdy przeminął czas.
Usta w iejące ciemne masz jak las,
a ręce Tw e są hebanow e.
T
o były czasy Michała Anioła,
o których w obcych księgach w yczytałem.
Oto był mąż z olbrzymów czoła,
który nad jedną miarą — zgoła
zapomniał o bezmiarze całym.
Mąż, który w raca zaw sze, kiedy czas
całą sw ą w artość skupia jeszcze raz,
zanim przeminie. Wów czas jeden jeszcze
cały ów ciężar dźw ignie i w złow ieszcze
głębie sw ej piersi zatapia szalony.
Ci przed nim mieli rozkosze i zgony;
on życia jeno czuje masę całą
i jak się w szystko w rękach mu zebrało,
a tylko Bóg nad w olą mu panuje:
w ięc nienaw iścią szczytną Go miłuje
za to, że jest niedosiężony.
T
a gałąź Drzew a Boga, która Italję ocienia,
już zakw itnęła w spaniale.
A chciałaby może
spłomienić się w now ych płodów zorze,
lecz się zmęczyła pośrodku kw itnienia,
ow oców już nie w yda w cale.
Tam jeno w iosna kw itła purpurow o,
tylko Syn Boży — Słow o
spełniło się.
Zw róciło się
w szystko do promienistej Dzieciny
i niosło Jej dary dojrzałe
i w szyscy jak Cherubiny
śpiew ali Jej chw ałę.
A Chłopię małe
pachniało jako róża róż.
Rzesze bezdomne, zgłodniałe
kręgiem połączył ten stróż.
Szło w płaszczach i przemianach całe
przez głośniejące głosy czasu.
I
Ją tam kochano, na ow oc zbudzoną,
skromną i pięknie zalęknioną
i naw iedzoną Dziew icę.
Kw itnącą i nieodsłonioną,
w której stu dróg są tajemnice.
Zw olono iść Jej, lecieć w dale
i z młodym rokiem przeć w rozkw icie;
służebny żyw ot Jej w spaniale
królew ski w zrósł, przedziw ny skrycie.
Jako św iąteczne w miastach dzw ony,
przez domy szedł, by w ielka siła;
Ona, z dziew częco roztargnionej,
tak w łonie sw em się pogrążyła,
tak onym Jednym przepełniona,
tak za tysiące w ystarczała,
że zew sząd stokroć ośw ietlona
szła, niosąc jak w innica źrała.
L
ecz jakby brzemię jagód w inogronnych,
kolumn ruina, arkada strzaskana
i zaśpiew hymnów dzw onnych
zbyt obciążyły Służebnicę Pana,—
w innych godzinach św ięta Dziew ica,
jeszcze z Większego nie rozw iązana,
ku ranom przyszłym skłoniła lica.
Dłonie, które cicho na chustę złożyła,
leżą puste.
O biada, Najw iększego jeszcze nie zrodziła.
Nie zazna otuchy żadnego Anioła;
obce i straszne stoją dookoła.
T
ak malow aną Ją; ktoś przez innymi
sw oją tęsknotę w yniósł precz ze słońca.
Rosła mu czystą, zagadkow ą siłą,
ale w cierpieniu dojrzała bez końca:
do śmierci był jak istota płacząca,
której płakanie do rąk uderzyło.
On Jej najmiększym w oalem boleści,
co Jej zbolałe w argi pieści
i praw ie w uśmiech je w ygina.
A blask anielskiej naw et siódmej św iecy
nie pokonyw a jego tajemnicy.
J
akąś gałęzią, inną najzupełniej,
Bóg-Drzew o w ieść w upalnej pełni
kiedyś zaszumi z dojrzałości dna;
w kraju, gdzie ludzie nasłuchują, tam,
gdzie każdy tak samotny jest jak ja.
Objaw ień dozna tylko, kto jest sam,
a stu samotnych jednakiej natury
w ięcej dostąpi, niż jeden lub w tóry.
Bo inny Bóg każdemu się objaw i,
aż pozna każdy, gdy go płacz zadław i,
że przez ich myśli długie cienie,
przez ich słyszenie i przeczenie,
w stu bytach zaw sze inny nieskończenie,
jak f ala idzie jeden Bóg.
Oto modlitw y ostateczny próg,
w idzących tłum nią będzie rozmodlony:
Bóg-Pień ow ocu w ydał plony,
idźcie roztrzaskać w asze dzw ony;
nadchodzi dzień już uciszony,
znika rozstajność płonnych dróg.
Bóg-Pień ow ocu w ydał plony.
Patrzcie w pow adze.
N
ie mogę w ierzyć, że ta śmierć mizerna,
której w szak codzień przerastamy w ładzę,
trw ać będzie przy nas jako nędza w ierna.
Nie mogę w ierzyć, że grozi nam ona;
żyję, na budow anie dość mam jeszcze lat:
krew ma jest dłużej niż róże czerw ona.
Mój sens jest głębszy, niż sprytna zabaw a
śmierci, co z naszych trw óg się naigraw a.
Ja jestem św iat,
z którego śmierć w ypadła mgław a.
Ona
niby krążące mnichy w raca nieskończona;
człow iek się boi pow rotu mniszego —
i niew iadomo: czy zakapturzona
postać ukryw a w ciąż tego samego,
czy dw u, dziesięciu, tysiąc albo w ięcej?
Znasz tylko żółtą dłoń, żądną objaty,
co się w yciąga obca, bliska, naga —
i błaga:
jak gdyby w yszła z w łasnej szaty.
C
obyś Ty zrobił, Boże, gdyby mnie nie było?
Jam Tw e naczynie (a gdyby się zbiło?)
Jam jest Tw ój napój (a gdyby to zgniło?)
Jam jest Tw ą szatą, rzemiosłem i siłą,
Ty sens sw ój stracisz, gdy stracę go ja.
Po mnie nie będziesz miał domu, gdzie gra
ku Tobie słow o blisko i serdecznie.
Opuści stopy, strudzone odw iecznie,
sandał kosztow ny, którym jestem ja.
I spadnie złota Tw a opona.
Tw e oczy, które na policzki moje
jak na w ezgłow ie biorę i ukoję,
przyjdą, szukając, czyli je napoję —
i o zachodzie, jak ciche pow oje
oplotą głazów obcych łona.
Cobyś Ty zrobił, Boże? Ja się boję.
T
yś jest mrukliw y zakopcony
i Tyś na piecu każdym cicho legł.
Wiedzę zacieśnia zaw sze czasu brzeg.
Ty jesteś ciemny nieśw iadomy
po w ieków w iek.
Tyś jest proszący, zalękniony,
który na sensie w szystkich rzeczy ciąży.
Tyś jest sylabą w w ielkim śpiew ie,
co w raca w głosów potężnej ulew ie
i coraz bardziej drżąca krąży.
Od innych nauk Tyś daleki:
Bo Ty nie chodzisz pomiędzy przepychy
i nie do Ciebie płyną złota rzeki.
Tyś jest ten skromny ciułacz cichy,
Ty jesteś chłop brodaty, tułacz
po w ieków w ieki.
D
o braciszka młodego.
Ty, w czoraj dziecko, — zamęt przyszedł na cię:
by się w ślepocie krew nie roztrw oniła.
Nie do uciechy dążysz, bracie,
lecz do radości; bo ty nosisz w ieniec
jak oblubieniec,
oblubienica-Wstyd tw ą czystość będzie kryła.
Macki rozkoszy też cię chw ycą,
już nagie w szystkie są ramiona.
Św iętych obrazów blade lico
buzuje obcą błyskaw icą;
a tw oich zmysłów w ężow ina,
czerw ienią tonu opleciona,
pręży się w rytmie tamburyna.
Została dłoni tw oich para w roga
sam na sam z tobą pośród zaw ieruchy —
i jeśli z w oli tw ojej nie błyśnie cud Boga:
— — — — — — — — — — — — — —
Wtem idą, jak przez mrok zaułków głuchy,
poprzez tw ą ciemną krew — od Boga słuchy.
D
o braciszka młodego.
Niech tw a modlitw a ku temu się skłoni,
który sam w raca z zamieszek pogoni,
a tak, iż między św ięte zjaw y ow e,
z dumną godnością podnoszące głow ę,
w kościele, złotem i na tło smaltow e
w malow ał Piękno, a miało miecz w dłoni.
On uczy mów ić:
Ty mej treści sedno,
zaufaj mi, że cię nie rozczaruję,
w krw i mojej tyle szmerów pokutuje,
ale ja w iem, żem jest z tęsknoty jeno.
Pow aga w ielka św ita w mym zenicie.
W cieniu pow agi tej chłodne jest życie.
Z tobą sam na sam po raz pierw szy stoję,
uczucie moje.
Ty jesteś tak dziew częce.
W pobliżu mnie kobieta jakaś była,
skinęła na mnie z w iednących sw ych szat.
Ty w szakże mi odsłaniasz taki św iat!
A moja siła
patrzy na w zgórzy szmat.
M
am hymny, które milczę śmiały.
Jest taki w zniosły gest dojrzały,
którym nakłaniam zmysły moje:
w idzisz mnie w ielkim, a jam mały.
Możesz odróżnić mnie, jak stoję
w śród ow ych rzeczy, które klęczą;
pasą się stadem pod przełęczą,
jam pasterz jest, co w iódł je w dal,
przedemną na noc ciągną z hal.
Wów czas ja idę tuż za niemi
i słyszę głucho ciemne mosty,
za ich grzbietami dymiącemi
skryw am sw ój pow rót cichy, prosty.
P
ojmuję Cię, gdyś oną dobą
głos sw ój postaw ił poprzed sobą,
iżby w przestrzeni zokrąglił się w ład;
nicość — to rana w oli Tw ojej,
którą ochłodził św iat.
Teraz się w śród nas cicho goi.
Liczne przeszłości bow iem spiły
w szystkie gorączki już z chorego,
a my czujemy, w drżeniu siły,
spokojne tętno tła Tw ojego.
My leżym, kojąc, na nicości
i w szystkie skazy zasłaniamy;
Ty zasię w tw arzy sw ej ciemności
w yrastasz poza w szelkie ramy.
K
ażdy, kto pracą rąk pochw ala
nie Czas, to nędzne miasto zła,
kto je do cichych dzieł w yzw ala,
w miejscu od dróg w szelakich zdala,
które zaledw ie imię ma, —
pochodnię błogą ten zapala
błogosław ieństw a Tw ego dnia:
W istocie tylko są — modlitw y,
w ięc pośw ięcenie rąk mych głosi,
by nie tw orzyły, co nie prosi;
czy ktoś maluje albo kosi,
to już z narzędzi znojnej bitw y
pobożność się unosi.
Czas w ielokształtny jest, bogaty.
Słyszymy nieraz o tym czasie
i w ieczne czynim rzeczy zasię;
w iemy, że nakształt w ielkiej szaty
Bóg ow iał nas w sw e majestaty.
Jesteśmy jak w bazalcie żyły
w przepychu tw ardej Boga siły,
I
mię — to dla nas św iatła szmat,
staw iony tuż przed czołem małem.
Więc ja oblicze me zniżałem
przed onym Czasu trybunałem;
jak w ielką w agę Cię ujrzałem,
która obciąża mnie i św iat.
Tyś mnie w ychylił z czasu, Boże,
w który-m ja w kroczył jak pijany;
jam zgodził się po cichym sporze:
a teraz trw ać Tw a ciemność może
dokoła słodkiej Tw ej w ygranej.
Teraz mnie masz i nie w iesz kogo,
Tw e w ielkie zmysły w idzieć mogą
tylko, żem w mroku zginął.
Trzymasz mnie dziw nie błogo,
słuchasz, jak moje ręce płyną
przez Tw oją brodę mnogą.
S
łow o-ś rzekł: Św iatło i ta mow a
stw orzyła Czas. Milczałeś długo.
Cz łow iek był Tw oją w ieścią drugą
(my pod jej ciemną trw amy smugą)
i znow u duma Tw oja głow a.
Lecz ja trzeciego nie chcę słow a.
Modlę się nocą: Niemym bądź,
co rosnąc w w ielkich gestach trw a,
którego duch przezsennie gna,
by chciał milczenia sumę w ziąć
i ponad góry, w gw iazdy w piąć.
Bądź Ty przystanią od tej złości,
co odtrąciła nienazw ane.
Nad Rajem noce nieprzebrane:
Strażnikiem z rogiem bądź czujności,
obcym, bo tylko dźw ięki znane.
Z
jaw iasz się, mijasz. Drzw i się zamykają
tak słodko i niemal bezszmernie.
Ty jesteś cichszy niepomiernie
od w szystkich cichych, którzy nas mijają.
Tak bardzo można przyw yknąć do Ciebie,
że nie drgną oczy, zatopione całe
w książce, gdy nagle obrazki nieśmiałe
spięknieją, Tw oim cieniem zbłękitniałe;
Tobą brzmią rzeczy na ziemi i niebie,
tylko raz cicho, raz gromem nabrzmiałe.
Gdy w zmysłach mych Tw ój obraz w stanie,
dzieli się Tw ej postaci głaz:
kroczysz jak liczne jasne łanie,
a jam jest ciemny, jam jest las.
Tyś Koło, ja przy Kole stoję:
spośród Tw ych w ielu ciemnych osi
co chw ila now a się podnosi,
zbliża się do mnie w krąg obrotu —
i rosną chętne dzieła moje
tak od pow rotu do pow rotu.
N
ajgłębszyś Ty, na w yw yższeniu,
Nurek — i zazdrość w ież i burz.
Tyś Słodki, który mów i w cieniu,
a jednak: gdy Cię pytał tchórz,
to Ty pław iłeś się w milczeniu.
Ty jesteś w ielki las sprzeczności.
Mogę kołysać Cię jak dziecię,
a jednak w całej straszliw ości
pełnią się Tw oje klątw y w św iecie.
Najpierw szy obraz tw orzył Ciebie,
Tobie pisano pierw sze księgi,
Tyś był w miłości i w potrzebie,
spiżem pow aga Tw a się w grzebie
w czoło, co w idzi na Tw em niebie
spełnione siedmiu dni Tw ych kręgi.
Wystygły w szystkie Tw e ofiary,
w tysiącach Ciebie zagubiono;
aż spoza złotych w rót bez miary
poprzez w ysokich naw f ilary
drgnąłeś — i lęk zrodzony z w iary
kształtu opasał Cię oponą.
J
a w iem: Ty jesteś Zagadkow y,
w okół którego czas się płoni,
stojąc niepew nie. O, ja now y
jakżem Cię pięknie stw orzył, z dzieła
godziny tej, co mnie napięła
w jakow ejś pysze mojej dłoni!
Kreśliłem w iele ozdobności,
obsłuchiw ałem przeciw ności, —
potem mi plany zachorzały;
linje plątały się niezmiernie
jak pnącze i zw ichrzone ciernie,
aż w głębi nagle, drżący cały,
z jakiegoś chw ytu niepew ności
kształt mi w yskoczył zbożny, śmiały.
Nie mogę objąć dzieła mego,
a jednak czuję: jest gotow e.
Lecz skoro oczy zdejmę z niego,
chcę je budow ać, ciągle now e.
T
aka jest praca mego dnia,
nad którym cień mój, jak łupina.
Choć jestem jako liść i glina,
gdy modlę się, maluję, gra
niedziela mi, a jam dolina
Jeruzalem, co w hymnie trw a.
Ja jestem dumne Miasto Pana
i mów ię Go tysiącem barw ;
w e mnie Daw ida pieśń w ygrana:
w gw iezdnym Jutrzenki tchu do rana
leżałem w zmierzchu jego harf .
Drogi me idą w św itu strony.
A jeślim długo opuszczony,
to nato, abym w iększy był.
Czuję, jak każdy w e mnie kroczy,
w ielką samotność mych roztoczy
ścielę od krańca w kraniec sił.
N
ieoblegane miasta mnogie!
Żadne nie pragnie, by w róg na nie spadł?
Niechby ponaw iał szturmy srogie
przez zmiennych długich dziesięć lat!
Aż go w głodow ym smutku chw iejni
znosilibyście beznadziejni;
tak rok za rokiem w as przerzedza,
jak pejzaż w am otoczył w ały,
tak bow iem umie być w ytrw ały
w około tych, których naw iedza.
Wyjrzyjcie ponad kraw ędź w ieży:
tam się rozłożył niestrudzony
i nie maleje, nie odbieży
i nie śle posłów, gróźb nie szerzy
ani obietnic w w asze strony.
Jak w ielki taran w mury mierzy,
w niemą sw ą pracę zapatrzony.
P
ow racam z moich skrzydlatych dróg,
skrzydła zgubiły mnie w ruchu.
Ja byłem pieśnią, a rym Bóg
jeszcze szumi w mem uchu.
Staję się znow u skromny, cichy,
zatrzymał się mój głos;
chyli się moja tw arz bez pychy
na lepszych modlitw los.
Dla innych byłem jak w iatry-chochoły,
kiedym ich trząsł i zw ał.
Szeroki-m był, gdzie są anioły,
górny, gdzie św iata igra szał, —
Bóg na dnie ciemni trw ał.
Anioły — to ostatni w iew
na skraju Jego szczytu;
to, że w prost idą z Jego drzew,
czują jak sen przedśw itu.
Św iatło w nich w iększą w iarę budzi,
niż Boga czerń, co w zbiera;
nie czują, jak ich skrycie łudzi
sąsiedztw o Lucyfera.
Ów księciem jest nad św iatła zniczem
i stoi jego czoło
tak stromo przy błyszczącem Niczem,
że z osmalonem on obliczem,
błaga o mrok w około.
On to jest jasnym bogiem czasu,
który w boleści rad szaleje
i często się w boleści śmieje;
w ięc czas go w ita w śród hałasu,
moc jego św iętą pieje.
Czas jako brzeg jest nadw iędnięty
u liścia bukow ego.
Jako przez Boga odepchnięty
blask płaszcza złocistego, —
gdy On, co zaw sze głębią był,
utrudzon sw oim lotem,
przed każdym rokiem w mrok się krył,
aż się Mu w łos jak korzeń w w ił
w rzecz każdą ciemnym splotem.
C
hw yta Cię tylko czynu gest,
z rąk blask na Ciebie padł:
sens każdy tylko gościem jest
i tęskni poza św iat.
Sens każdy bow iem jest zmyślony,
czuć jego cienkość z brzega,
czuć, że jest ręką naciągniony:
Ty zaś oddajesz się, zjaw iony,
i w ręcz napadasz zbiega.
Ja nie chcę w iedzieć, gdzieś Ty jest;
przemaw iaj do mnie z w szędzie.
Ew angelista, w dziejach Syna
spisując w szystko, zapomina,
jaki Tw ój oddź w ięk będzie.
Ku Tobie idę porzez mgły
krokami w ciąż całemi;
bo ktom jest ja i ktoś jest Ty,
gdy się nie zrozumiemy?
Ż
ycie me takie ma szaty i w łos,
jak daw nych carów śmiertelna godzina:
Już z ust zw ietrzała siła hospodyna,
lecz moich krajów rozległa dolina
za mną się cichą ciżbą przypomina,
a moje zmysły mają w ładczy głos.
„Modlić się” dla nich w ciąż znaczy: zaw zięcie
budow ać z w szystkich miar, by grozy siła
praw ie jak w ielkość i jak piękno była —
i: każde korne kolan zgięcie
(by skryć przed ludźmi w niebow zięcie)
nakryciem licznych złotogłow ych,
błękitnych i w szechkolorow ych,
kopuł cerkiew nych zakryć św ięcie.
Czem są w rośnięciu podniesionem
klasztory bow iem i kościoły,
jeśli nie harf kojącym tonem,
kędy przed królów , dziew ic tronem
gra dłoń zbaw ionych już napoły.
I
Bóg mi pisać rozkazuje:
Okrutność niechaj królom będzie.
Ona jest Anioł przed miłością;
bez tego przęsła — mnie przyszłości
most żaden w Czas się nie rozprzędzie.
Bóg mi malow ać rozkazuje:
Czas to jest mój najgłębszy ból,
a w ięc złożyłem w jego szali:
stygmaty, które w dłoń w bijali,
bogatą śmierć (niech je ocali),
tęsknotę miejskich bachanalij
i obłęd i to, czem jest król.
Bóg mi budow ać rozkazuje:
Bom Król, co ponad Czasem lśni;
A tobie-m tylko jest w szarości
pow iernik tw ojej samotności.
I jestem Oko z łukiem brw i..
Które ma patrzeć mi przez ramię
po w szystkie dni.
W
Imię jak w noc się zanurzyli
nieprzeliczeni teolodzy.
Młodzieńcy srebrni w bój szli srodzy
i w Tobie, Bitw o, blaskiem lśnili.
Dziew ice dla Cię się budziły;
w Tw ych arkad długim mroku mnodzy
poeci się schodzili,
królami Tw oich dźw ięków byli,
w słodyczy, w głębi sw ojej siły.
Godziną zmierzchu Tyś na niebie,
co w szech poetów rów ność stw arza;
do ust się tłoczysz w irydarza,
a każdy, jakby odkrył Ciebie,
całym przepychem Cię obdarza.
I miljon harf jak skrzydeł końce
podnosi Ciebie z milkliw ości.
A Tw oich starych w ichrów gońce
na w szystkie rzeczy złote słońce
Tw ojej rzuciły w spaniałości.
P
oeci Ciebie rozsypali
(huragan trząsł ich biedną mow ą),
lecz ja chcę skupić Cię nanow o
w naczyniu, które Ciebie chw ali.
Szedłem przez ostrych w iatrów w iele;
w nich tysiąckrotnie-ś pędził Ty.
Com znalazł, niosę, oto, śmiele:
słudzy chow ali Cię w popiele,
trzymał Cię żebrak przy kościele
i w Ciebie ślepiec ronił łzy,
a czasem w dziecka w ątłem ciele
w ielka część Tw ojej treści drży.
Szukam przez jaw ę, patrz, i sny.
Ja, niby pasterz, co po glebie
za dłońmi skryty idzie i się smuci
(ach, obcych w zrok, co bałamuci,
niechaj od niego się odw róci).
Ktoś, który śni, że spełni Ciebie,
że siebie spełni, roi sny.
R
zadko słońce w pada w cerkw i chłód.
W mury w yrasta mnogi lud;
przez dziew ic, starców tłum uparcie
jak w ielkich skrzydeł rozpostarcie
pcha się złocistość carskich w rót.
Na skraju kolumn nagi mur
zakryły nagle pstre ikony;
a w tem milczeniu w ysrebrzony
mur głazów rośnie niby chór —
i znów opada na korony
i milczy piękniej niźli w przód.
Nad nim, błękitny nocy cud,
z bladością lica, w krąg
unosi się Tw a radość: Panna,
Służebna, Tw oja Rosa Ranna,
co Cię okw ita nieustanna
niby kw iecistość łąk.
Kopuła pełna Syna Tw ego
i w ieńczy krągło gmach.
Czy raczysz zejść do tronu tego?
Widzę go w deszczu skrach.
T
am w szedłem jako pielgrzym raz
i czułem w bólu tak
Ciebie na czole mem — jak głaz.
I św iec siedmiorgiem otoczyłem
Tw ój mroczny byt w śród złotych mas;
w każdym obrazie Tw ój w ykryłem
ciemny rodzimy znak.
Tam, gdzie żebracy są, jam stał,
postaci Tw e najcichsze,
a z tego, jak ich łachman w iał,
pojąłem Ciebie, Wichrze.
I był tam starzec w ciżbie lat,
objaw ion mi bez słow a,
a z jego ciemniejących szmat,
gdy w kręgu rów nych sobie siadł,
nagle w nich w szystkich i w nim znow a
jam słodko Ciebie zgadł.
Nigdy nie spoczniesz u ogniska,
a puszczasz luzem czas dow oli:
rolnik Tw ój sens znajduje w roli,
podnosi go i w ziemię ciska
i w znosi znów pow oli.
J
ak ten strażnik w w innicznej ustroni
szałas ma i tęży czujną moc,
jam jest szałas, Panie, w Tw ojej dłoni,
jam jest, Panie, z Tw ojej nocy noc.
Sadzie, Łąko, Winnico na skale,
Rolo, co żadnej w iosny nie minie,
Drzew o, co i na głazach w spaniale
setnym ow ocem zasłynie:
z Tw ych gałęzi płynie zapach błogi,
Ty nie pytasz, czy ja czuw am, nie;
w sokach płynne głębie Tw e bez trw ogi
dymią w górę mimo mnie.
B
óg do człow ieka tylko, nim go stw orzy,
mów i; i palec na ustach położy.
Ale przed w yjściem, nim ów zaczyna,
w słow ach go chmurnych upomina:
Kiedy cię zmysły w św iat w ysłały,
idź aż na sw ej tęsknoty skraj;
szatę mi daj.
Spoza rzeczy pożarem się czaj,
by cienie ich się w yprężały,
bym skryw ał się w nich cały.
Dopuść do siebie w szystko: strach i raj.
Iść trzeba: żadne uczucie nie jest daremnie.
Nie daj się grodzić odemnie.
Bliski jest kraj
ten, który życiem zow ią.
Kraj ten poznasz w zajemnie
po jego pow adze.
Rękę mi daj.
B
yłem u mnichów najstarszych, rapsodów i cichych malarzy,
zapisyw ali dziejów strony, kreślili sław y litery.
I słyszę Tw ój żyw ioł zjaw iony, w ichry i w ody na straży,
jak szumisz na skraju chrześcijańskiej ery,
Ty Kraju nieprzetrzebiony.
Chcę opow iadać Ciebie, oglądać i opisyw ać,
nie gliną, złotem, lecz atramentem z kory jabłoni,
me mogę Cię też perłami do stronic przyw iązyw ać,
a najlżej drżący obraz, który mi zmysł mój w yłoni,
Tybyś przesadził ślepo prostotą sw ojego bytu.
Więc chcę tylko rzeczom w Tobie dać skromne, nieśmiałe imiona.
Niech najdaw niejszych królów w ylicza każda moja strona,
czyny ich w szystkie i bitw y będę opisyw ał.
Bo Ty jesteś Gleba. I czasy liczysz na żniw a,
a myślisz o bliskich tak samo, jak o odległych najbardziej;
i choć Cię głębiej obsiew ać, upraw iać umieją hardziej:
Ty jeno żniw, tak podobnych, odczuw asz dotyk lekki,
nie słyszysz siew ców, żniw iarzy, co kroczą po Tobie przez w ieki.
T
y mroczniejące Podłoże, cierpliw ie znosiłeś mury.
I może jeszcze godzinę miast obraz ścierpisz ponury
i dw ie dasz jeszcze godziny kościołom i gmachom klasztornym,
pięć jeszcze godzin trudu zbaw ionym i odpornym
i siedem godzin jeszcze otrzyma chłop poniektóry:—
Nim znow u będziesz: Puszcza, Wicher, Wir i Wody w ielkie
w godzinę lęków straszliw ej naw ały —
i zaw ołasz na rzeczy w szelkie,
by Ci niedokończony obraz Tw ój oddały.
Daj mi jeszcze małą chw ilę: jak nikt, tak umiłuję rzeczy,
póki ich Tobie nie ugodnię, nie umilę.
Na siedem tylko dni daj je mojej pieczy,
siedem stron, których jeszcze żadne pismo nie kaleczy,
siedem stron samotności, tylko tyle.
Komu Ty księgę dasz, co te stronice chroni,
ten już zostanie zgięty tam.
Chyba, że go trzymasz w dłoni,
by pisać sam.
T
ylko-m w dzieciństw ie tak się budził,
tak pew ny w zauf aniu,
że Cię po każdej nocy złudzie
znów ujrzę o św itaniu.
Gdy mojej myśli mierzę gestem,
już znam w ymiary trzy — :
Ty w szakże jesteś, jesteś, jesteś —
czas w koło Ciebie drży.
Jak gdybym jednocześnie oto
był dziecko, chłopiec, mąż.
Tw ój krąg bogaty jest jak złoto
przez to, że w raca w ciąż.
Dzięki Ci składam, Głębio w rząca,
Ty cicho ze mną w spółtw orząca,
jakby za w ielą ścian;
skorniał mi teraz dzień pow szedni
i jak oblicze, w św iętej jedni,
ciemnym mym rękom dan.
T
o, że przed chw ilą mnie nie było,
czy Ty to w iesz? Ty mów isz: nie.
I czuję: gdy nie śpieszę się,
nigdy nie będę przeszłą siłą.
Jestem czemś w ięcej, niż snem w śnie.
Tylko, co się do brzegu rw ie,
to jest jak dzień, jak ton, jak rzecz;
pcha się to obco w skroś Tw ych dłoni
i za w olnością w ielką goni,
a one smutne idą precz.
Tak tylko został Ci św iat cienia;
i rosnąc w puste, jasne lata,
podniosła się historja św iata
z kruchszego coraz to kamienia.
Czy jeszcze ktoś jest, kto buduje?
Masy chcą znow u mas; a one
kamienie z rąk są upuszczone,
żaden Tw ej ręki już nie czuje.
Ś
w iatło krzyk robi w drzew ie Tw ej zieleni,
rzecz każdą czyni próżną, kolorow ą;
znajdują Cię dopiero, gdy dzień kona.
A zmierzch, będący pieszczotą przestrzeni,
rąk tysiąc kładzie na tysiączne głow y,
obcość się zmienia w zbożność, uciszona.
Bo Ty chcesz św iata przytrzymyw ać brzemię
co najcichszemi Tw oich rąk gestami.
I z niebios jego bierzesz sobie ziemię,
pod sw ego płaszcza czujesz ją f ałdami.
Ty masz tak cichy rodzaj bytu.
Kto imię głośne da Ci dla zaszczytu,
już zapomniany jest w najbliższą noc.
Z rąk Tw oich, co się podnoszą górzyście,
by zmysłom naszym dać praw a w ieczyście,
ciemno paruje niema Tw oja moc.
T
y Skłonny, a Tw oja łaska w pływ ała
zaw sze w najstarsze w szystkie gesty.
Kiedy ktoś ręce splata, aż
by rąk para osw ojona trw ała
dokoła maleńkiego cienia — :
uczuw a nagle, że to Ty w nich jesteś,
i jak na w ietrze
opuszcza tw arz
z zaw stydzenia.
Wów czas próbuje lec krzyżem pobożny
i, tak jak inni, pow staw ać z pacierza,
stara się Ciebie ukołysać, — trw ożny,
że Tw ej czujności już się sprzeniew ierza.
Bo chełpić się nie może, kto Cię czuje;
lęk ma o Ciebie, strach, a od człow ieka,
coby w nim dostrzegł Ciebie, on ucieka:
Ty jesteś ów cud na pustyni,
co się w ychodźcom ukazuje.
J
edna godzina poza kraw ędź dnia,
a już kraj jest na w szystko gotów.
Co tęsknisz, pow iedz, duszo ma:
Bądź stepem, stepem w ielkich lotów.
Miej stare, stare kurhany,
rosnące i ledw o w idoczne,
kiedy księżycem kraj zalany
w spomina dzieje mroczne.
Kształtuj się, ciszo. Rzeczy
kształtuj (to ich dziecięce lata,
one ci będą usłużne).
Bądź stepem, stepem o rozmiarach św iata;
może się w ów czas i starzec przyw lecze,
którego ledw ie od nocy odróżnię,
i odda sw oją ogromną ślepotę
zasłuchanego domu mego pieczy.
Widzę, jak duma w tej głuszy,
ale nie poza mój byt;
dla niego w szystko jest w duszy:
step, niebo i domu szczyt.
A tylko pieśni rozprószył,
już ich nie zacznie ni raz;
z w ielu tysięcy uszu
w ypił je w icher i czas.
A
jednak: czuję w tej dobie,
jakbym pieśń każdą w sobie
oszczędzał dlań głęboko.
On milczy za brody pow łoką,
on siebie odnaleźć się stara
z melodji, co go zatraca.
I przychodzę do jego kolan:
i pieśni daw na miara
z szumem w niego pow raca.
KSIĘGA DRUGA
O PIELGRZYMSTWIE
C
iebie nie dziw i rozmach burzy, —
tyś w idział, jak on w iał; —
ucieczka drzew. A pęd ich dłuży
aleje rw ące w cw ał.
Ty w iesz: Ten, przed kim uciekają,
jest Tym, do kogo kroczysz;
okiem przez okno gdy potoczysz,
tw e zmysły Go śpiew ają.
Tygodnie letnie cicho stały,
krw i w drzew ach rosnął gest;
czujesz, że będą opadały
w Tego, co w szystkiem jest.
Myślałeś, że już znasz tę siłę,
gdy ow oc dojrzał dość:
w tajnie się skryła znów zaw iłe,
a tyś jest znow u gość.
Lato jak dom tw ój było w łasny,
w którym już w szystko znasz —
ty jak w dolinę, z jaźni ciasnej
w yjść w serce sw oje masz.
Wielka samotność się rozplata
i głuchną tw oje dnie,
ze zmysłów tw oich w iatr w ymiata
św iat jak listow ie złe.
Patrzy przez pustość jego drzew
to niebo, które masz;
teraz bądź ziemia i bądź śpiew
i niebu temu tw arz.
Teraz pokorny bądź jak rzecz,
kiedy się w byt rozkw ieci,
by Ten, o którym idzie w ieść,
czuł ciebie, gdy cię schw yci.
M
odlę się znow u, o Dostojny,
Ty mnie przez w icher słyszysz znów,
bo głębie me głos mają zbrojny
w nieużyw anych poszum słów.
Ja rozproszony w strzępach żyłem;
w rogom rozdany byt mój był.
Boże, ja w każdym śmiechu tkw iłem
i każdy pijak mnie pił.
I na podw órkach się skupiałem,
gdzie śmietnik mnie na miazgę starł,
i ust połow ą bełkotałem
do Ciebie, w ieczna Pełnio miar.
Jak ja sw e połow iczne dłonie
w znosiłem do Cię z nędznych jam;
niech mi tych oczu żar zapłonie,
któremi w Ciebie-m patrzał tam.
Byłem dom czarny po pożarze,
gdzie czasem zbójca śpi jedynie,
aż mu głos kar zgłodniałych każe
gnać coraz dalej po krainie;
byłem jak miasto, groźny grób,
gdy pomór je obleci:
zaraza zw isa jak zły trup
u w ątłych ramion dzieci.
Obcy-m był sobie jak bylekto,
w iedziałem o nim tylko to,
że dotknął matkę mą, gdy ona
pod sercem mnie nosiła,
a młoda krew jej uciśniona
z boleścią o mój płód się biła.
Teraz znów jestem odrodzony
ze w szystkich strzępów poniżenia,
tęsknię do w ęzła zacieśnienia,
do jakow egoś rozumienia,
które mnie przejrzy z każdej strony, —
do Tw ego serca w ielkich dłoni —
(o niechby na mnie prosto szły)
ja siebie liczę, ale Ty,
Boże, masz praw o mnie roztrw onić.
J
a jestem w ciąż ten sam, co klęczy
przed Tobą w ciemnej sukni mniszej:
korny, służebny w w ielkiej ciszy,
Tyś go przepełnił jak łuk tęczy,
on Cię w ynalazł — a w nim dźw ięczy
głos cichej celi, który ginie,
św iat obok się jak w iatr przew ala, —
a Tyś jest ciągle jeszcze fala,
co poprzez w szystkie rzeczy płynie.
To nic innego. Tylko morze,
skąd czasem lądy w stają z den.
To nic innego: ciszy tren
pięknych Aniołów, skrzypiec sen:
a Przemilczany zaś jest Ten,
któremu w w ielkiej tej pokorze
w szystkie się rzeczy pokłoniły,
ciężkie promieńmi Jego siły.
Czy Tyś jest w szystko, — a ja jeden,
co się poddaje i buntuje?
Czy nie ogólność ja, gdy kocham,
czym ja nie w szystko, kiedy szlocham,
a Ty ów Jeden, który czuje?
Czy Ty co słyszysz obok mnie?
Czy głos się inny tam w ynurza?
Czy burza jest? Jam też jest burza,
a lasy me w itają Cię.
Czy pieśń tam chora, mała stoi,
co mnie w ysłuchać Tobie w zbrania?
I jam jest pieśnią, słuchaj mojej,
co jest samotna, niesłyszana.
Jam w ciąż ten sam jest, który w głodzie
pytał Cię czasem, ktoś Ty był.
Po każdym słońca ja zachodzie
jestem poranion i bez sił,
blady, zw olniony zew sząd, chory
i odepchnięty z w szystkich rzesz,
a w szystkie rzeczy są klasztory,
w których w ięziony byłem też.
I Ciebie w ów czas mi potrzeba,
słodki Sąsiedzie każdej biedy,
mych bólów cichy Druhu, w tedy
trzeba mi Ciebie tak jak chleba.
Może Ty w cale nie w iesz, jaką
jest noc, gdy człow iek spać nie może:
dziecko, dziew ica, starzec w łożu
niespraw iedliw i są jednako.
Zryw a się postać jak z letargu,
czernią przedmiotów omotana,
a para białych dłoni drży,
tak w dzikie życie w haf tow ana,
jak w jakiś obraz łow ów psy.
Co przeszło, to przed nimi lśni,
trupami przyszłość ich zasłana,
ktoś w płaszczu stuka do ich drzw i;
oko ni ucho poprzez mgły
nie chw yta żadnych znaków rana.
Noc jest jak w ielki czarny gmach.
I strach pokaleczonych rąk
w ybija w ścianach w rota mąk —
i jest krużganków ciemny ciąg
i niema żadnej bramy w św iat.
Taka jest, Boże, każda noc;
zaw sze ze snu się budzi moc
tych, co Tw ój próżno tropią ślad.
Czy słyszysz ich, ślepców krokami
jak depczą mrok?
Na drodze, która w dół ich mami,
słyszysz ich krok?
I jak padają na głazy z rozpaczą?
Ty musisz płacz ich słyszeć: oni płaczą!
Ja Ciebie szukam, bo przechodzą oni
koło mych drzw i, nieomal mnie w idomi.
Kogo mam w ołać, jeżeli nie Tego,
co ciemny, bardziej nocny jest od nocy,
jedyny, który bez lampy pomocy
czuw a, nie trw ożąc się; Jego, Głębnego,
co św iatłem nie znarow ił się. Ja w iem
o Nim, bo w raz z pąkami w iosennemi
w ystrzela dniem
i cicho dymi
w oni przesłoną w moją tw arz spuszczoną,
pow stając z ziemi.
O
Wieczny Ty, Tyś się ukazał mnie.
Ja Ciebie kocham jak drogiego syna,
co mnie opuścił raz jako dziecina,
bo los go w ołał na jakow yś tron,
przed którym kłoni się niebiosów skłon.
A ja zostałem tak jak starzec: nie,
już on sw ojego Syna nie pojmuje
i mało o tych now ych rzeczach w ie,
do których w ola jego krw i pulsuje.
O los Tw ój szczęsny ja czasami drżę,
że go okrętów w iezie cudzych siła;
byś do mnie w rócił, ja czasami chcę,
do tej ciemności, co Cię w yżyw iła.
Że Ciebie niema, już czasem się trw ożę,
kiedy się bardzo gubię w czasow ości.
A potem czytam: gdzie księgę otw orzę,
Apostół pisze o Tw ojej w ieczności.
Jam ojciec; Syn jest w ięcej. Syn to złoże:
jest w szystkiem, czem był ojciec; rośnie w nim
i ten, kim ojciec zostać już nie może.
Syn to jest przyszłość i pow rót i zorze.
Syn to jest łono, to jest morze...
M
odlitw a moja nie bluźnierstw o znaczy:
jakbym w ertow ał starych książek strony,
żem tysiąckrotnie z Tobą spokrew niony.
Chcę Tobie miłość dać. Tak i inaczej...
Czyż ojca się miłuje? Nie odpada
się odeń tw ardo, jak Ty mnie rzuciłeś,
odchodząc od bezradnie pustych jego rąk?
Czyż jego zw iędłych słów się nie odkłada
do starych, rzadko czytyw anych ksiąg?
Czy z jego serca nie spływ ają bole
moje na w łas ną dolę i niedolę?
Czyż ojciec nie jest przeszły i nie-mój?
Minione lata, obcych myśli głos,
gest przestarzały i umarły strój,
przekw itłe ręce i w yblakły w łos?
Choć bohaterem naw et był w sw ój czas,
jest liściem, co opada mimo nas.
J
ego troskliw ość dla nas jest jak cios,
a słow a jego dla nas są jak głaz, —
chcemy, by mow a zniew oliła nas,
lecz przez pół tylko słyszymy jej głos.
A w ielki dramat między nim i nami
zbyt głośno krzyczy, by się móc rozumieć;
w idzimy tylko, jak rusza ustami,
z których padają zgłoski, by w yszumieć.
Przeto jesteśmy tak dalecy sobie,
chociaż nas miłość splata siecią żył;
dopiero, gdy umiera na tym globie,
w idzimy, że on na tym globie był.
Oto czem ojciec dla nas jest. A ja —
ja ojcem mam nazyw ać Ciebie?
To byłoby stokrotne oddalenie.
Tyś syn mój. I ja poznam Cię na niebie,
jak ojciec drogie dziecko poznaje szczęśliw y,
naw et gdy w yrósł z niego mąż w ielki, sędziw y.
Z
gaś moje oczy: ja Cię w idzieć mogę,
uszy zatrzaśnij: ja Ciebie usłyszę —
i ja do Ciebie bez nóg znajdę drogę
i bez ust krzyk mój cisnę w Tw oją ciszę.
Ręce mi odrąb, a ja Cię pochw ycę,
ja Cię pochw ycę sercem jak ramieniem,
zaw rzyj mi serce: mózgiem Cię zdobędę,
a skoro mózg mi w ypalisz płomieniem,
ja na krw i mojej Ciebie nosić będę.
P
rzed Tobą dusza moja jak niew iasta.
I jest jak Rut, jak synow a Noemi.
W dzień chodzi w znoju daleko od miasta
jak robotnica z snopami Tw ojemi.
Ale w ieczorem, gdy skończone żniw a,
w ykąpie się i piękny strój nakłada,
idzie do Ciebie, gdy cisza zapada,
przychodzi i u Tw oich stóp nakryw a.
Gdy o północy pytasz ją, pow iada
z w ielką prostotą: jestem Rut, służebną.
Rozpostrzyj skrzydła nad mą szatą zgrzebną.
Ty jesteś dziedzic...
I moja dusza potem śpi do rana,
u nóg Tw ych leżąc, Tw oją krw ią ogrzana.
I jest niew iastą. Jest jak Rut.
T
y jesteś dziedzic.
Dziedziczy synów ród,
ojcow ie bow iem umierają.
Synow ie kw itną i trw ają.
Ty jesteś dziedzic.
T
y dziedziczysz zieleń bez końca
przeszłych ogrodów, oraz błękit czysty
rozpadłych niebios.
Rosę tysiąca dni
i liczne lata, które mów ią słońca,
i w iosen moc, co blaskiem i skargami drży
jak młodej kobiety liczne listy.
Dziedziczysz jesień, co złotem migoce
jak pyszna szata w poetów w spomnieniu:
i w szystkie zimy, jak lądy sieroce,
zdają się do Cię tulić w cichem drżeniu.
Ty Rzym dziedziczysz i Wenecję białą,
Pizę, Florencję i Italję całą
i oną Ław rę pośrodku Kijow a,
co pod miejskiemi ogrodami chow a
ciemnych krużganków splot labiryntow y, —
Moskw ę z dzw onami jak pogłos echow y —
i dźw ięk posiędziesz: skrzypiec, rogów, mow y;
na Tobie błyśnie jak blask brylantow y
pieśń każda, która zabrzmi dość głęboko.
Dla Ciebie tylko z tęsknotą szeroką,
poeci chodzą po bezludnej perci,
obrazy szumne i dumne zbierając;
i idą w św iat, w symbolach dojrzew ając,
i tacy są samotni aż do śmierci...
Poto się trudzi malarzy paleta,
iżbyś naturę, stw orzoną śmiertelnie,
otrzymał znow u od nich nieśmiertelnie:
w szystko staje się w iecznem. Patrz, kobieta
daw no w Giocondzie dojrzała jak w ino:
już niczem now em żadne nie zasłyną.
Ci, którzy tw orzą, są jak Ty.
Wieczności chcą. Wołają: głazie, stój,
bądź w ieczny! To znaczy: bądź Tw ój!
Ci, co miłują, też Ci znoszą czyny:
to są poeci króciutkiej godziny,
oni to uśmiech ustom w całow ują,
dając im w yraz, co kształt piękny budzi,
i niosą radość i w raz w ychow ują
do bólu, który w ydorośla ludzi.
W tym sw oim śmiechu przynoszą cierpienie,
tęsknoty które śpią, to roztęsknienie,
co budzi się zapłakać w piersi obcej.
Oni konają, zagadki gromadząc,
jak mrą zw ierzęta, co nie rozumieją, —
lecz może w nuki mieć będą, niew cześnie,
w których ich życia zielone dojrzeją:
oni w dziedzictw ie tę miłość Ci dadzą,
co sobie ślepo daw ali, jak w e śnie.
Tak nadmiar rzeczy napływ a do Ciebie.
I jak w fontannach z górnej misy strugi
w ciąż przelew ają się, jak długie smugi
rozplotłych w łosów, do niższych bezpieczy, —
tak Tobie pełnia spada w Tw e doliny,
gdy przelew ają się myśli i rzeczy.
J
am tylko jeden z Tw ych maluczkich zgoła,
co ludzi uf nością mniej niż rzeczy darzy
i z celi patrzy w życie dookoła,
a co się dzieje, w ażyć się nie w aży.
Lecz jeśli pragnie mnie Tw oja tw arz cicha,
z której tak ciemno moc Tw ych oczu bije,
niech to w Tw ych oczach nie będzie zła pycha,
gdy pow iem: Życia nikt sw ego nie żyje.
Ludzie to głosy, przypadek i część,
pow szednie lęki, w iele małych szczęść,
już jako dzieci przebrani w maszkarze,
dorosłe maski, a zamilkłe tw arze.
I myślę często: muszą być skarbnice,
kędy te w szystkie liczne życia leżą,
rów ne kołyskom, lektykom, pancerzom,
w które nikt nigdy nie w szedł: i na nice
jak ow e szaty, co próżne, bezlice
same nie mogą stać i pustkę szczerzą
i silnym ścianom w iotkość sw ą pow ierzą.
I gdybym w w ieczór szedł dalej pomału
z mego ogrodu, gdzie jestem strudzony, —
w iodłyby drogi — w iem — przez w szystkie strony
do nieprzeżytych rzeczy arsenału.
Niema tam drzew, kraina jest usłana,
w isi w ięzienna bezokienna ściana
w koło, jak pierścień siedmiokrotny w ału.
Brama, podobna żelaznej gardzieli,
broni dostępu tym, co w ejśćby chcieli,
a ludzką ręką krata jej zdziałana.
L
ecz choć od siebie każdy się w yryw a,
jak z lochu, co go nienaw idząc gniecie, —
mimo to w ielki cud jest w e w szechśw iecie:
bo czuję: całość życia się w yżyw a.
Więc kto je żyje? Czy rzeczy nieznane,
co jak melodji tony niew ygrane,
jak w harf ie niemej, tak stoją w w ieczorze?
Czy w iatry w odne o porannej porze,
gałązki, które znaki sobie dają,
albo czy kw iaty, co zapachy tkają,
albo aleje długie, starzejące?
Czy krok idących ciepłych zw ierząt może,
albo czy ptaki, obco w zlatujące?
Kto żyje życie? Żyjesz je Ty, — Boże?
T
y jesteś Starzec, Mistrz oporny,
masz sadzą okopcony w łos,
Ty jesteś w ielki Niepozorny,
z młociskiem w dłoni w ażysz cios.
Tyś Kow al jest, śpiew lat uporny,
kow adłem jest Tw ój w ieczny los.
Dzień masz roboczy w św ięto też,
Ty w pracy sw ojej jesteś mężem,
co umrzeć mógłby nad orężem,
w ciąż go na now o rw iesz i gniesz.
W sennem opilstw ie gdy polężem
i w szystkich gnuśność zadow ala,
w tedy słyszymy młot Kow ala
na w szystkich dzw onach naszych w ież.
Ty jesteś Mistrz, Tyś jest dorosły,
a nikt nie w idział Cię w terminie;
Tyś Przybysz obcy i w yniosły;
o którym słuchy, głuche posły
chodziły ongi jak ninie.
P
rzeczuw ające idą słuchy,
rozterki, które Cię zamgliły.
Leniw iec i marzyciel głuchy
nie w ierzy żarom w łasnej siły
i chce, by góry mu krw aw iły,
inaczej w Ciebie nie uw ierzy.
Ale Ty tw arz opuszczasz w cień.
Ty mógłbyś górom porozpruw ać żyły
na w ielkiego Sądu dzień;
lecz Tobie nie zależy nic
na poganach.
Ty nie chcesz w alczyć bronią przebiegłości,
ani szukać kochania św iatłości;
nie zależy Ci nic
na chrześcijanach.
Tobie na pytających nie zależy nic.
Z słodyczą lic
patrzysz na dźw igających.
W
szyscy, co Cię poszukują, oszukują Cię.
A którzy Cię znajdują, skują Cię
z obrazem i gestem.
Ja chcę Cię pojąć takiem pojmow aniem,
jak Cię pojmują ziemia, drzew a;
z mem dojrzew aniem
dojrzew a
Tw e królestw o.
Nie chcę od Ciebie próżności kras,
coby Ciebie dow iodła.
Wiem, że czas
inne ma godła
niż Ty.
Nie czyń dla mnie żadnego cudu.
Rządź praw em Tw ego praw a,
co z pokolenia w pokolenie
w idoczniejszem się staw a.
G
dy przedmiot jakiś z okna spadł
(choćby to rzecz najmniejsza była)
jak zw ala się ciążenia siła
potężnie niby w ichru bat
na piłkę, która się odbiła,
i niesie ją w oś ziemi, w św iat!
Nad każdą rzeczą czuw a moc,
skora do lotu, dobroć jakaś,
nad głazem, kw iatem i jednaka
nad każdem małem dzieckiem w noc.
Tylko my, w pysze sw ej, lecimy,
z kilku sw ych zw iązków w ciąż dążymy
w jakiejś w olności pusty św iat,
miast oddać się rozumnym siłom
i w górę podnieść się jak kw iat.
Zamiast w najszersze, boże szyny
w łączyć się cicho i ochotnie,
my w ielorako się łączymy, —
a kto się w yrw ie z koleiny,
bezbrzeżnie czuje się samotnie.
I musi uczyć się od rzeczy,
jak dziecko znow u zacząć sam,
bo ci, co byli w Boga pieczy,
ci nie odeszli odeń tam.
Jedno znów musi umieć: padać,
w ciążeniu sw em jak głaz spoczyw ać,
on, co pokusił się, by zadać
kłam ptakom i w yżej w zlatyw ać.
(Bo nie latają już też Anioły.
Ciężkim ptakom podobne Seraf iny,
dokoła Niego siedzące, dumające;
ruinom ptaków, pingw inom
podobne, gdy tak karleją...)
P
okorę masz na myśli. Wzrok,
co Cię rozumie, cicho św ieci.
Wieczorem młodzi tak poeci
w bezludnych parków idą mrok.
Tak chłopi otaczają mary,
gdy dziecku w śmierci lica zbledną, —
a co się dzieje, to jest jedno:
dzieją się rzeczy ponad miary.
Kto Ciebie pierw szy raz spostrzega,
temu przeszkadza sąsiad, zegar,
idzie schylony, gdzie Tw ój ślad,
jak obarczony w ielą lat.
W naturę później się zagrzebie:
słyszy, jak niw y Cię szeptają,
w idzi, jak gw iazdy Cię śpiew ają,
i czuje w iatry i przestrzenie,
nigdy się nie oduczy Ciebie, —
a to jest tylko płaszcza Tw ego lśnienie.
Jesteś dlań now y, dobry, drogi
i przecudow ny jak podróże,
które na w ielkich rzek lazurze
odbyw a statkiem, cichy, błogi:
kraj w ielki, w w iatrach, rozesłany
i przedw iekow ych puszcz poddany,
na w ielkie nieba w ystaw iony;
w sie, zbliżające się z w ieczora,
mijają tak, jak dzw onów tony,
jak jakieś Dzisiaj, jakieś Wczora,
jak każdy obraz oglądany.
Aliści, z ow ej rzeki biegiem
w znoszą się miasta nad jej brzegiem,
ku uroczystym statkom potem
lecą ze skrzydeł pstrym łopotem.
A czasem statek ten przybije
do miejsc bez w si, bez miast ogromu,
które czekają jak niczyje
na tego, który niema domu...
Dla takich są tam w ozy małe
(w trzy konie każdy zaprzężony),
na zachód gnają oszalałe
po trakcie, który jest zgubiony.
N
a w si tej skraju jest ostatnia chata,
samotna tak, jak dom ostatni św iata.
A droga, której w ioski nie przyw iąże,
pow oli dalej w nocną dal podąża.
Ta mała w ioska przeskokiem jest tylko,
drogą w zdłuż domów zamiast ścieżki,
między dalami tęskną, czujną chw ilką.
Kto w yjdzie z w ioski, idzie długo, srodze,
a w ielu może umiera po drodze.
C
zasem ktoś nagle w stanie od w ieczerzy
i w yjdzie z domu, bieży, bieży, bieży, —
bo gdzieś na w schodzie kościół jest słoneczny.
Dzieci zań mów ią odpoczynek w ieczny.
A inny, który umarł w sw oim domu,
dalej w nim mieszka, został pokryjomu
w sprzętach, aż dzieci pójdą w św iat daleki
szukać zapomnianego kościoła na w ieki.
O
błęd jest nocnym strażnikiem i trw a,
bo czuw a bez znużenia.
On przy godzinie każdej z śmiechem staje,
szuka dla nocy jakiegoś imienia
i zw ie ją: siedem, osiemnaście, dw a...
A w ręku trzyma on trianguł drżący,
o kraw ędź rogu lekko trącający,
ale na rogu grać nie umie; śpiew a
i pieśnią domy w szelakie zalew a.
A małe dzieci noc spokojnie prześnią,
słysząc przez sen, że obłęd czuw a z pieśnią.
Aliści psy zryw ają się z łańcucha,
po domach chodzą w ielkie cienie psów ;
dygoczą, kiedy pieśń mija ich głucha,
i boją się, by nie w róciła znów.
C
zy o tych św iętych Ty, o Boże, w iesz?
Naw et pod murów klasztornych pow łoką
zbyt blisko czują gw ar i śmiechy rzesz,
tak iż w kopali się w ziemię głęboko.
Szczyptę pow ietrza w ydychał z ich nory
pustelnik oraz św iecy jego żar;
sw ój w iek i sw oją tw arz zapomniał, starł,
jak dom bez okien w iodąc żyw ot chory,
już nie umierał, jakby daw no zmarł.
Czytali mało; przez martw otę snów
czuli, że w księdze mróz skostniały gości,
i tak jak habit zw ieszał się z ich kości,
tak samo zw isał sens ze w szystkich słów.
Już nie mów ili jeden do drugiego,
gdy się poczuli w czerni korytarzy,
zw ieszali długie w łosy, cisi, starzy;
żaden nie w iedział, czy już sąsiad jego
nie umarł stojąc.
A w okrągłej sali,
gdzie sto lamp srebrnych balsamem się pali,
czasem się w gronie pospólnem zbierali
w obec drzw i złotych jak sadów ze złota,
patrząc nieufnie w senne złote w rota
spoza szumiącej, długiej brody f ali.
Żyw ot ich w ielki był jak tysiąclecie,
odkąd nie dzielił się na dzień i skłon;
jakby ich f ala poniosła na grzbiecie
napow rót znów do macierzystych łon.
Jak embryjony skuleni siedzieli,
o w ielkich głow ach, z rękami małemi,
i nic nie jedli, jakby z czarnej ziemi,
co była w koło, pożyw ienie mieli.
I oglądają ich teraz pątnicy,
co z siół i stepów ciągną zbożną drogą.
Potrzykroć sto lat leżą w tej martw icy,
a ciała ich już rozpaść się nie mogą.
Ciemność się kłębi sadzą czarnych chmur,
okopca długą ich leżącą postać,
co się pod suknią umie skrycie ostać,
a splot ich dłoni, co nie chcą się rozstać,
na piersi leży im jak brzemię gór.
O Ty w zniosłości Książę w ielki, stary:
czyliś zapomniał na te ziemne mary
śmierć zesłać, która ich do cna zużyje,
bo zanurzyli się w ziemię po szyję?
Czyli ten, który ma umarłych ton,
najpodobniejszy jest do w iecznych miar?
Czy to jest w ielkie życie Tw oich mar,
które ma przetrw ać poza czasu skon?
Czy do Tw ych planów odpow iedni są?
Czy chow asz ich, naczynia w iekuiste,
Ty, w szelkim miarom Bezmierny, by czyste
kiedyś w ypełnić sw oją w łasną krw ią?
T
y jesteś Przyszłość przed nami rozpięta,
Tyś nad w iecznością w ielkiej Zorzy skłon.
Tyś Pianie Kura, którem noc przecięta,
Rosa i Jutrznia i Dziew eczka św ięta,
i Obcy Człow iek i Matka i Zgon.
Ty jesteś Postać w w ieczystych przemianach,
z losu stercząca zaw sze, niby z chmur,
co nieśpiew ana trw a, nieżałow ana,
nieopisana jako dziki bór.
Tyś jest sens rzeczy, ich najgłębszy prąd,
a ostatniego słow a nie w ymaw iasz
i w ciąż się innym inaczej objaw iasz:
brzegom — jak okręt, okrętom — jak ląd.
T
y jesteś Klasztor pod w ezw aniem Ran,
Trzydzieścidw ie katedry Tobie dali,
Tobie z bursztynów w zniesiony, z opali
skarb pięćdziesięciu kościołów jest dan.
W klasztornym każdym drobnym w nęku
jest jedna zw rotka Tw ego dźw ięku,
w potędze bramy w stajesz: Pan.
Są w długich domach zakonnice,
siedemsetdziesięć w czerni mniszej.
Czasem przychodzą pod krynicę,
stoją, oprzędłe jedw abnice,
lub czasem w słońcu bladolice
w ysmukłe idą w parku ciszy.
Lecz nigdy ich nie ujrzysz w tłumie;
każda z nich w ciszy domu tonie,
tak jako w chorem skrzypiec łonie
melodja, której nikt nie słyszy...
A w koło, pod kościołów cieniem,
strojne w jaśminu w ątły kw iat,
są groby, które sw em milczeniem
opow iadają tamten św iat.
Św iat tamten, który nie istnieje,
chociaż o klasztor falą bije,
ubrany w blask i blichtr po szyję,
i grzech i śmiech jednako sieje.
Tyś jest: dlatego tamten zbladł.
Jeszcze gra św iateł na tym św iecie,
opływ a obojętny rok;
lecz Tobie, zmierzchom i poecie
już po przez płynne te zamiecie
jest objaw iony rzeczy mrok.
K
rólow ie św iata postarzeli,
dziedziców już nie będą mieli.
Synow ie już w dzieciństw ie mrą,
a blade córy oddać chcą
korony ich na pastw ę gw ałtu.
Tłuszcza je na monety zmieni,
a now oczesny w ładca ziemi
w ogniu maszynę z nich w ydłuży,
co jego w oli gniew nie służy;
w szelako szczęście nie jest z niemi.
Spiż ma nostalgję. I ucieka
chętnie z tych monet i z tych kół,
co życia uczą go przez pół.
Więc z kas i f abryk u człow ieka
w róci do sieci żył podziemnych,
w łona otw artych turni ciemnych,
które się za nim zamkną znów .
W
szystko znów będzie w ielkie i potężne,
krainy proste z w ody falistemi,
maleńkie mury, drzew a niebosiężne;
a zaś w dolinach w ielokształtne, mężne
plemię pasterzy i upraw ców ziemi.
Żadnych kościołów, co Boga chw ytają
jak zbiega, jęczą i łzy w ylew ają
jak nad zw ierzęciem złapanem tajemnie, —
domy gościnne każdemu, kto puka,
of iarność, która zapłaty nie szuka,
w e w szystkich czynach i w tobie i w e mnie.
Bez w yczekiw ań, w ypatryw ań „tam“, —
li chęć, by śmierci nie splamić haniebnie,
na ziemskich rzeczach ćw iczyć się służebnie,
by dłonie w łasne nie przeczyły nam.
T
y będziesz w ielki też. Większy niż człek,
co teraz już żyć musi, w yrzec może.
Bardziej niezw ykły, nadzw yczajny, Boże,
i znacznie starszy nad najstarszy w iek.
Będą Cię czuli: jak w oń, która dyszy
z jakichś ogrodów sąsiedztw a bliskiego;
jak chory kocha, co ma najmilszego,
będą Cię kochać w przeczuciach i w ciszy.
Nie będzie modłów, co w ęzły w spólnemi
łączą ludzi. Ty jesteś nie w zrzeszeniu;
ktoby Cię czuł, Tobą się cieszył w cieniu,
ten będzie jak jedyny na tej ziemi:
zrzeszony będzie i w ypchnięty, mały;
skupiony i zarazem roztrw aniany;
i uśmiechnięty i w pół zapłakany;
mały jak dom i mocny jak kraj cały.
N
ie będzie ciszy w domach ludzkich, chyba
że umrze ktoś i dalej go poniosą,
albo że ktoś kapturem się nakryw a
i bierze kij, posłuszny tajnym głosom,
o drogę pyta, by ku obcym losom
iść tam, gdzie w ie, że czekasz Ty.
Gościńce nigdy nie opustoszeją
z tych, którzy tropią Ciebie jak ów kw iat,
który zakw ita raz na tysiąc lat.
Czerń tłumna ludu, praw ie bezimienni,
a gdy do Ciebie dojdą, są zmęczeni.
Ale jam w idział w pochodzie ich cienie;
i myślę odtąd to, że w ichry w ieją
z ich w ielkich płaszczy, gdy idąc ciemnieją,
a ciche są, gdy idą na spocznienie — :
takie w dolinach było ich kroczenie.
T
akbym chciał do Cię iść: pod obce progi,
jałmużną żyć, co mnie niechętnie żyw i.
A gdyby złudnie liczne były drogi,
przyłączyłbym się tam, gdzie są leciw i.
Wśród małych starców stanąłbym na zew,
w pochodzie patrzyłbym niby przez sen,
że ich kolana poprzez brody len
jak w yspy w ynurzają się, bez drzew.
Minęlibyśmy mężów ślepych, sennych,
którzy sw ym chłopcem patrzą, jak źrenicą,
zmęczonych i pijących nad krynicą
i w iele niew iast brzemiennych.
A w szyscy byli tak mi dziw nie sw oi, —
snać męźe w e mnie w idzą ród sw ój cały,
a przyjaciela niew iasty poznały —
i przyszły naw et psy do mych podw oi.
B
oże, pielgrzymów tłumem chcę być tam,
by tak do Ciebie iść, w długim pochodzie,
i w ielką częścią Ciebie być w śród niw y:
o Ty żyjących szpalerów Ogrodzie.
Gdy bow iem idę, tak jak jestem, sam,
kto zauw aży? w idzi mnie w pochodzie?
Kogo to porw ie i kogo zaw stydzi,
Tobie naw róci?
Każdy mnie w yszydzi
śmiechem pow szednim. Więc jestem szczęśliw y,
idąc, jak jestem: żaden niegodziw y
z tych, co się śmieją, w tenczas mnie nie w idzi.
Z
a dnia Tyś głucha jest pogłoska,
co płynie szeptem licznych mów ;
po biciu godzin cisza boska,
co w olno się zamyka znów.
Im bardziej dzień na zachód zbladł
i słabnąc nocy się oddaje,
tem bardziej jesteś Ty. Pow staje
jak dym Tw ój św iat ze w szystkich chat.
R
anek pielgrzymi. Z ow ych tw ardych leży,
gdzie jak otruty każdy złożył skronie,
podnosi się przy pierw szym dzw onów tonie
lud chudych mow ców porannych pacierzy,
nad nimi żarem w czesne słońce płonie:
brodaci męże kłonią się do ziemi,
dzieci w ychodzą z kożuchów zarysu, —
ciężkie milczeniem, z płaszczami w ielkiemi
śniade kobiety z Taszkentu, Tyflisu.
I ci z Islamu gestem chrześcijanie
stoją przy studniach, podstaw iając dłonie
jak płaskie misy, jak rzeczy, a na nie
kryniczna zlew a się w oda, jak dusza.
I nachylają oblicza i piją —
i rozryw ają łachmany pod szyją,
cisną do piersi rękami chudemi
w odę, jak chłodną płaczącą tw arz czyją,
która o bólach mów i na tej ziemi.
A bóle te o zw iędłym w zroku stają
ciżbą dokoła; lecz w ie jeden Bóg,
kto zacz, kim były. Tłumem chłopstw a, sług,
czy kupców rzeczą, co bogactw a znają,
czy mnichów letnich i nietrw ałych zgrają,
lub rzezimieszków , co na łup czyhają,
dziew cząt, co hańbą sw ą obumierają,
szaleńców w matni pomylonych dróg —:
w szyscy jak króle, co odjęli sobie
w szystkie nadmiary w głębokiej żałobie.
Jak mędrcy, którzy w iele dośw iadczyli,
w ybrani, którzy na pustyni byli,
gdzie Bóg ich żyw ił obcych zw ierząt krw ią;
samotni, którzy szli przez dolin w iele,
z w ielu w ichrami na spalonem ciele,
jakąś tęsknotą zalękli nieśmiele,
a tak przedziw nie w yw yższeni nią.
Z dnia pow szedniego w yzuci, w łączeni
w chóralne śpiew y i w ielkie organy,
klęczący i w rośnięciu w yrzeźbieni;
jak szumny sztandar, co długo schow any
leżał zw inięty śród pyłów i cieni:
Znów w yw ieszają się na w iatr i grom.
Niektórzy stoją, patrząc w jakiś dom,
kędy pielgrzymów schorzałych zamkniono;
w łaśnie się stamtąd mnich w yrw ał ich łzom,
w łos dziki, habit jak w ydarty kłom,
z tw arzą zsiniałą i poddaną złom
i od demonów zupełnie zaćmioną.
Schylił się, jakby się łamał na pół,
i w dw óch kaw ałach rzucił się na ziemię,
która mu teraz z ust zw isała w dół
jak krzyk — jakby w tej ziemi czuł
sw ych ramion gest rosnący, co w niej drzemie.
I zw olna odeń upadek odstaje.
Wyprysnął w górę, jakby skrzydła czuł,
a jego nagle zelżałe uczucie
każe mu w ierzyć, że ptakiem się staje.
I zw isał w ąski tak spomiędzy ramion,
jak marjonetka posuw ana skośnie,
złudzeniem w ielkich dw u skrzydeł omamion,
którym u stóp oddaw na już radośnie
św iat jak dolina niezmierzona rośnie.
Nieuf ny ujrzał przez moc czyichś rąk
w obce się miejsce spuszczony bezgłośnie
i na zielone dno morskie sw ych mąk.
I rybą był, jak w ąż się w iotki w ił
przez głębię w ody, cichy, srebrnoszary —
meduzow e oglądał koszmary
i w idział w łosy w odnicy śród ił,
przez które w oda jak grzebień szumiała.
I szedł na ląd i oblubieńcem był
umarłej, której nato go przydano,
bo żadne dziew czę nad rajską polaną
nie ma się znaleźć obce i bez męża.
I za nią idzie i kroki w ypręża
i tańczy krężnie, a ona jest oś,
ramion w łasnych dw oje go okręża.
I nasłuchuje, jakby trzeci ktoś
w stąpił cichutko w grę, co ich ow stęża,
nie chcący tańca uw ierzyć urokom.
I w tedy poznał: czas się modlić oto,
Ten-ci jest bow iem, któy się prorokom
dał jak korony drogocenne złoto.
Trzymamy Go, codziennie Błaganego,
zbieramy Go, przedw iecznie Zasianego,
i pow racamy ze żniw a Bożego
długim szeregiem pod pieśni pieszczotą.
A on w strząśnięty pokłonił się w pas.
Aliści Starzec, choć oko nie spało,
nie w idział tego, jakby w zrok mu zgasł.
Ów tak głęboko skłonił postać całą,
że dreszcz mu w ielki przeszedł poprzez ciało.
Aliści Starzec milczał niby grób.
Wtedy mnich chory złapał się za czub
i sobą jakby suknią trzasnął w pień.
Aliści Starzec ani spojrzał w eń.
Wtedy mnich chory chw ycił siebie w ręce,
jak się oburącz bierze kata miecz,
i ciął i ciął i ściany ranił w męce
i w bił się w reszcie w ziemię jakby rzecz.
Aliści Starzec w ciąż spozierał w przecz.
Wtedy mnich suknię zdarł z siebie jak korę
i na kolanach podał ją Starcow i.
I patrz: On przyszedł. Wziął jak dziecko chore
i rzekł łagodnie: Wiesz-li, kto ja jestem?
Wiedział. Starcow i w tej pokory porę
pod brodą legł jak skrzypce miękkim gestem.
J
uż berberysy dojrzały czerw one,
dogoryw ają słabe astry w grzędzie.
Kto nie bogaty, gdy lato skończone,
nie znajdzie siebie i w ciąż czekać będzie.
A kto się lęka zamknąć teraz oczy,
bo nie w ie, czy obrazów tłum potężny
czeka w nim tylko, rychło noc się zmroczy,
i w jego ciemni w ielki się roztoczy: —
ten jest miniony starzec niedołężny.
Nic doń nie przyjdzie, dzień mu się nie zdarzy,
bo jemu kłamie zdarzeń w szelkich zrąb;
i Ty, mój Boże. Jak głaz, który w aży,
tak Ty codziennie pociągasz go w głąb.
N
ie bój się, Boże, Oni mów ią „moje“
do w szystkich rzeczy, które są cierpliw e.
Jako ten w ietrzyk, co muśnie po drzew ie,
mów iąc: mój las.
Żaden z nich nie w ie,
jak w szystko płonie, co pochw ycą raz, —
tak, że nie mogą nic naw et na brzegu
utrzymać w ręku, tak im palce parzy.
Tak mów ią „moje“, jak gdy człek przebiegły
księcia zw ie kumem w rozmow ie z chłopami,
gdy książę w ielki jest i dość — odległy.
Tak obcą ścianę zow ią „moja“ ściana,
w cale nie znając domu tego pana.
Maw iają „moje“, zow iąc to w łasnością,
gdy każda rzecz się zw iera, którą tknęli,
tak jak szarlatan z tępą bezczelnością
słońce, grom „sw emi“ nazw ać się ośmieli.
Tak mów ią: moje życie, moja żono,
mój koń, me dziecko — w iedząc dobrze pono,
że w szystko: życie, żona, dziecko, koń —
to tw ory obce, o których treść ślepo
trąca ich przed się w yciągnięta dłoń.
Tę pew ność w praw dzie tylko w ielcy mają,
pragnący w idzieć. Inni jej nie znają
i nie chcą w iedzieć, że ich biedne drogi
z żadną w około rzeczą nie zw iązane,
że od w łasności odepchnięci mnogiej
i nie uznani przez sw e mienie znane,
kobiety rów nie nie mają, jak kw iatu,
bo żyw ot ich jest obcy dla każdego.
Dlatego nie strać rów now agi w niebie.
Ten naw et, kto Cię kocha i Tw e lica
poznaje w mroku, chw iejąc się jak św ieca
w Tw oim oddechu — nie posiada Ciebie!
A gdy Cię w noc ktoś ujmie w mocny gest,
tak, że w modlitw ę jego musisz przyjść:
Tyś gościem jest,
by zaraz dalej iść.
Kto Cię zatrzyma, Boże? Tyś jest Tw ój,
od w łaściciela ręki nie zmalały,
tak jak sok w inny, jeszcze nie dojrzały,
słodyczą w zbiera, niczyj, bo jest sw ój.
S
karbie, głęboko Cię kopię noc całą.
Wszystkie nadmiary, com w idział, są bow iem
przy Tw ojem Pięknie nędzą i pustkow iem,
Pięknie, co jeszcze nigdy się nie stało.
Droga do Ciebie jest długa straszliw ie,
a że nikt daw no nie szedł nią, zaw iana.
O, Tyś samotny. Tyś samotność sama,
krok serca ku odległych dolin niw ie.
I ręce obie, całe zakrw aw ione
tą pracą, w znoszę na w iatr roztw orzone —
i rozrastają się, podobne drzew u.
I Ciebie niemi w ysysam z przestrzeni,
jak gdybyś kiedyś rozbił się w śród cieni
w zniecierpliw ionym jakimś geście gniew u,
a teraz spadał, rozpylony św iat,
z odległych gw iazd napow rót znów ku ziemi,
słodko jak deszcz, co w iosną spadł.
KSIĘGA TRZECIA
O UBÓSTWIE I ŚMIERCI
M
oże przez ciężkie góry ja w ędruję
i w tw ardych żyłach, samotny jak spiż;
a tak głęboko, że kresu nie czuję
ni żadnej dali: w szystka dal jest bliska,
a w głaz stężała każda bliż.
Jeszcze mi w iedza z boleści nie błyska, —
małym w ięc czyni mnie ten w ielki cień;
jeśliś to Ty jest: ciężko w łam się w eń:
niech się Tw a cała spełni na mnie ręka,
a w Tobie cała mego krzyku męka.
S
zczycie, co został, gdy ciągnęły góry, —
Stoku bez schronów, Wierchu bez imienia,
Ty Wieczny Śniegu, gdzie chrome gw iazd lśnienia,
Ty Glebo onej doliny kw itnienia,
skąd całej ziemi zapach idzie w chmury;
Ty Usta gór i Minaretu mury
(skąd jeszcze głos nie zabrzmiał o zachodzie):
Czy w Tobie kroczę teraz? Skamieniały
metal ja jestem, co odkryty będzie?
Kornie w ypełniam szczeliny Tw ej skały
i Tw oją tw ardość czuję w szędzie.
Czy też to strach jest, w czem ja żyję?
Nadmiernie w ielkich miast głęboki strach,
w który w staw iłeś mnie po samą szyję?
Gdybyż Ci kto był opow iedział, ach,
o ich istoty złudzie, szale w iny,
Ty byłbyś pow stał w huraganu skrach
i pognał je przed sobą jak łupiny...
Jeśli mnie teraz odejść chcesz: to mów, —
to usta w e mnie już nie mają pana,
a ja się jeno goić chcę, jak rana;
a ręce me, jak para psów zziajana,
po moich bokach w arują bez słów.
Zmuszasz mnie, Panie, w czas obcej godziny.
U
czyń mnie stróżem Tw oich dali
i tym, co głazy podsłuchuje,
niech się me oko rozfaluje,
na Tw oich mórz samotnej f ali;
i daj mi w zdłuż rzecznego biegu
od krzyku po dw u stronach brzegu
daleko w głąb iść w dźw ięków noc.
Poślij mnie w przestrzeń, w Tw ój kraj pusty,
przez który idzie w ielkich w ichrów moc,
kędy klasztory w ielkie niby chusty
stoją w około nieprzeżytych żyć.
Tam w śród pielgrzymów chciałbym być,
żadnym już fałszem złej zasłony
od ich postaci nie dzielony,
za jakim ślepcem w obce strony
iść drogą, której nie zna nikt.
P
anie, miast w ielkich przeznaczenia
zgubione są w śród płynnych mas;
są jak ucieczka od płomienia
i niema dla nich ukojenia
i mija tak ich mały czas.
Tam żyją ludzie, ciężko, źle i, biada,
w głębokich izbach, z lękliw ym bełkotem,
i bojaźliw si od młodego stada;
a w dali oddech Tw ojej ziemi gada,
lecz oni są, a już nie w iedzą o tem.
Tam rosną dzieci u okien, gdzie krzyw y
cień, jednakow y zaw sze, trw a okrutnie;
nie w iedzą, że tam kw iaty krzyczą z niw y
na dzień daleki, w ietrzny i szczęśliw y, —
muszą być dziećmi — i są dziećmi smutnie.
I tam dziew ice kw itną w dal nieznaną,
w ciszę dzieciństw a ręce w yciągają;
lecz niema tego, na co tak czekano —
i drżąco się napow rót zamykają.
I mają w tylnych izbach zasłoniętych
sw ych macierzyńskich rozczarow ań dni
i długich nocy bezw olne lamenty,
lata bez w alki i bezsilne łzy.
I stoi w kącie mrok śmiertelnych łoży,
a one tęsknią pow oli w tę stronę
i tak mrą długo, mrą jakby w obroży,
niby żebraczki chodząc pogardzone.
T
am żyją ludzie w kw iecie bladej krasy
i od ciężkiego św iata mrą zdumieni.
A nikt nie w idzi, w jak straszne grymasy
ten słodki uśmiech delikatnej rasy
w tych bezimiennych nocach się odmieni.
Gniecie ich ciężki upokorzeń głaz,
że służą rzeczom niemądrym bezmężnie,
a szaty na nich w iędną niedołężnie,
a piękne ręce ich starzeją w czas.
A tłum się pcha jak kra, ich nie oszczędza,
choć w ahający, słabi idą w św iat, —
tylko psy trw ożne, które się odpędza,
przez chw ilę idą pow oli w ich ślad.
Na łaskę stu siepaczom się oddali
i w rzeszczy na nich dzw on godzinnych drgnień;
kołują w olno dokoła szpitali,
czekając trw ożnie na otw arcia dzień.
A tam jest śmierć. Nie ta, co to zamglona
już im w dzieciństw ie pozdrow ienia śpiew a,
śmierć mała, tak jak ją się tam zasiew a;
ich w łasna śmierć, niesłodka i zielona,
jak ow oc w isi w nich, a nie dojrzew a.
O
Panie, w łasną śmierć każdemu daj,
daj umieranie, które z życia płynie,
gdzie miał sw ą miłość, sw ój ból i sw ój raj.
B
o my jesteśmy tylko liść, łupina.
A w ielka Śmierć, co w każdym tkw i w głębinie,
oto jest ow oc, cel i praprzyczyna.
Gw oli niej dziew czę ramiona w ypręża
i rośnie niby drzew o z lutni śpiew ne —
i chłopcy tęsknią też do w ieku męża;
niew iasty tym, co i rosną, są w ylew ne
za lęki, których nikt nie przezw ycięża.
To, co w idziane raz, choć przeszło zw iew ne,
gw oli niej jakby w w ieczność się spotęża, —
a każdy, który rzeźbi lub buduje,
św iatem otacza ow oc ten — i snuje
św iatło dlań, w ichrzy się i w mróz się stęża.
W niego w stąpiło też ciepło w szelakie
i serc i mózgów białe rozżarzenie —:
lecz Tw e Anioły, ciągnące jak ptaki,
w szystkim ow ocom znalazły zielenie.
P
anie, biedniejsi my niż biedne zw ierzę,
co śmiercią w łas ną kończy, chociaż ślepe,
w szyscyśmy bow iem nieumarli jeszcze.
Daj tego, ktoby zdobył w ładze w ieszcze
podw iązyw ania życia na szpalerze,
w koło którego w cześniej maj się zbierze.
My mrąc, tak obco, ciężko idziem na dno,
bo to nie nas z a śmierć jest, lecz śmierć, która
bierze nas, bośmy nie dojrzali żadną,
w ięc w szystkich strząsnąć przychodzi w ichura.
I zapełniamy co roku Tw ój sad,
by rodzić słodką śmierć, my, Tw oje drzew a;
ale nas w żniw a już starość ow iew a, —
jak dziew ka, co Tw ój gniew się na nią zlew a,
jesteśmy zw iędły i niepłodny kw iat.
A może pysze mej się tak w ydajem?
Czy drzew a lepsze? Może my rodzajem
i łonem tylko w szetecznic jesteśmy? —
Kupczyliśmy w iecznością w każdej cenie;
gdy przyjdzie rodzić, to w idać, iżeśmy
zrodzili śmierci martw e poronienie;
strapiony embrjon, ta poczw arka krzyw a,
co (jakby straszną rzeczą przerażona)
zarodki oczu piąstkami zakryw a —
i już na czole, rozrosłem od w zdęć,
mąk niezaznanych stoi strach embrjona; —
my się zw ieramy jak ulicznic łona
w kurczach porodu od cesarskich cięć.
W
spaniałym, Panie, w ielkim kogoś stw órz
i w życiu jego piękne łono złóż
i jako bramę zbuduj jego srom
w św ietlistym w łosów młodocianych lesie
i Cudow ności członkiem niech się niesie
zebrane białe w ojsko, które prze się,
miljonem idąc plemników jak grom.
I noc daj jemu jedną na poczęcie
tego, co nigdy w ludzką nie szło głąb;
daj noc: w szech rzeczy będzie zakw itnięcie,
niech słodziej pachną niż szczęścia zaklęcie,
w ięcej kołyszę niż Tw ych w ichrów dęcie,
rozgłośniej grają od biblijnych trąb.
Potem mu długi daruj czas noszenia,
w obszernych sukniach niech rośnie szeroko;
i daj mu ciszę gw iazd osamotnienia,
by nie krzyczało nań zdziw ione oko,
gdy rysów obraz płynnie się przemienia.
Niech odnaw iają go pokarmy czyste
i rosy zw iew ne straw y bezkrw aw emi
i życie to, co cicho modlitew ne
jak oddech ciepły dobyw a się z ziemi.
Uczyń, niech sw oje znów dzieciństw o w ie;
to co cudow ne, nieśw iadomie now e
i sw oich przeczuć lata początkow e
w koliska bajek omroczonej grze.
I daj, niech czeka tak sw ojej godziny,
sam i szumiący, jak ogromny gaj:
czeka na Śmierci-w ładcy narodziny,
skupiony z dali — tak mu czekać daj.
O
statni niechaj się nam znak obw ieści,
zjaw się w potęgi Tw ej koronie,
teraz nam złóż (po bólach w szechniew ieścich)
w ażność ludzkiego macierzyństw a w łonie.
Nie spełń, w sw ej mocy Darzyciela,
nie spełń snu tego Rodzicielki Boga, —
stw órz w ażniejszego: Śmierci Rodziciela
i nas doń prow adź przez tłuszczę rąk w iela,
która go będzie prześladow ać mnoga.
Bo spójrz, ja w idzę jego dręczycieli
i jest ich w ięcej niźli kłamstw a w czasie, —
on w stanie w kraju śmieszków i f orteli,
zw an marzycielem: bo kto się ośmieli
czuw ać, marzyciel jest w pjanym hałasie.
Niech Tw oja łaska nad nim się rozszerza,
w Tw ym daw nym blasku postaw go jak słup;
mnie zrób tancerzem tej Arki Przymierza,
now ej Mesjadzie daj mnie za rycerza,
Dźw ięczącym, Chrzcicielem mnie zrób.
C
hcę go w ysław iać. Jak na w ojska czele
huf rogów idzie, kroczyć, krzyczeć chcę
Jak morze huczeć będzie krew w mem ciele,
słow o me będzie słodkie i aniele,
lecz nie jak w ino, które w żyłach w re.
A zaś w milczące w czesne noce letnie,
gdy pod me łoże niew ielu chce przyjść,
pragnę rozkw itać ja w harf y i fletnie
cicho, jak ow e na północy kw ietnie,
co późne, trw ożne — pieszczą każdy liść.
Albow iem głos mój rosnął na dw ie strony
i stał się w onią i krzykiem się stał:
jeden chce tego, który oddalony,
drugi samotni mej błogosław ionej
tw arzą, aniołem, szczęściem stać się miał.
I
daj, by oba mi tow arzyszyły,
gdy mnie rozsiejesz w miasta lęk i kłam.
Bo chcę iść z niemi w czasów gniew zaw iły.
i z mego dźw ięku schron Ci uw ić miły
na każdem miejscu, gdzie zażądasz sam.
N
ie są praw dziw e w ielkie miasta w cale:
zw ierzę i dziecko i dzień i noc mamią,
ich cisza kłamie, szelestami kłamią,
kłamią rzeczami, co są jak w asale.
Nie dzieje się w nich nic z dokonań ow ych
w ielkich, istotnych, co się kłębią ciemno
dokoła Ciebie. Pęd Tw ych sfor w ichrow ych
w pada w ulice, krzyw iąc się przyziemno;
ich szumów loty i naw roty dalej
lecą zmieszane, w zburzone, daremno.
Wichry trafiają też do parków, alej — :
B
o są ogrody, — przez królów stw orzone,
w których przez chw ilę czas spędzali miły
w śród młodych kobiet, które kw iaty w iły
i dziw ne śmiechy w bukiety w plecione.
Dbały o czujność tych parków zmęczenia:
w iały jak w ietrzyk ranny przez krzew iny,
lśniły w brokatach, f utrach przez jaśminy,
a jedw abisty szelest krynoliny
dźw ięczał na żw irze jak poszmer strumienia.
Każdy park teraz idzie w ślad ich cienia —
niepostrzeżenie i cicho się w kradł
pod obcej w iosny rozśw ietlone gamy
i spala się w jesieni rdzaw e plamy
na w ielkim rożnie ich gałęźnej ramy,
splecionym jak w tysiączne monogramy
i jakby kutym w sploty czarnych krat.
A przez ogrody św ieci pałac biały
(tak zamazany, jak nieboskłon siw y),
w sw oich obrazów ciężar już zw ietrzały
jak w w izję ducha zatopiony cały,
rezygnujący, ucztom nieżyczliw y,
jak cichy gość milczący i cierpliw y.
P
otem w idziałem czasem pałac żyw y;
tak puszy się, jak ow e piękne ptaki,
które głos mają brzydki i chrypliw y.
Niejeden jest bogaty i chełpliw y, —
ale bogatym nie jest bogacz taki,
Nie jak Tw ych szczepów pastuszych w ładyki,
co Tw e doliny jasne zobłoczali,
kiedy z baranków ciemną ciżbą w dali
ciągnęli przez nie, jak obłoków szyki.
A gdy ostatnie rozkazy przebrzmiały
w obozow isku sennem w now ej nocy,
to zdało się, że dusza innej mocy
w ionęła na w ędrow ny ich kraj cały — :
łańcuchy garbów w ielbłądzich ciemniały
w krąg tak w spaniale, jakby górskie w ały.
A zapach trzód bydlęcych gęsty trw ał
za stadem ich do dziesiątego dnia,
ciepły i ciężki i na w ietrze stał.
Jak w jasnym domu, gdzie w esele gra,
noc całą szczodre spływ ają w innice:
tak im sw e mleko daw ały oślice.
Lub szeikow ie pustynią spaleni,
co na dyw anie sypiali spłow iałym,
ale rubiny sw oim klaczom białym
w praw iać kazali do srebrnych grzebieni.
I nie jak w ładcy niebaczni na złoto,
co nigdy im nie zapachniało miło,
a których dumne życie się łączyło
z ambry, sandału, olejków pieszczotą.
Nie jak ów w schodni biały gosudár,
któremu praw o dały jakieś bogi;
on w szakże leżał, w ynędzniały car,
czoło położył na kamienne progi
płacząc, — bo pośród tych rajów bez miar
nie miał sw ej w łasnej godziny ubogiej.
Nie jak panow ie daw nych morskich miast,
troszczący się, jak rzeczyw istość sw oją
snem niezrów nanych obrazów podw oją,
a znów obrazy prześcigną przez czas;
każdy jak w złoto płaszcza zaw inięty
był w sw oje miasto, niby liść zw iędnięty,
a białych skroni oddech cicho gasł...
To byli możni, co życie zmuszali,
by ciężkie było, ciepłe, pełne dali.
Ale dni pr z es z ły już nad bogatymi,
bezpow rotności ich nikt się nie żali, —
lecz znów ubogich uczyń ubogimi.
O
ni są bow iem tylko nie-bogaci,
którzy bez w oli żyją i bez św iata;
trw óg ostatecznych noszący stygmata,
krzyw i i nadzy jak dąb, co liść traci.
Do nich się garną w szelkie miejskie męty
i w szystkie pyły, ścieki do nich płyną.
Jak zakażony barłóg są przeklęty,
skorupy marne, szkielet precz ciśnięty
i jak kalendarz, którego rok minął, —
a jednak: gdyby ziemia biedę miała,
to na różaniec-by ich nanizała
i tak nosiła jak talizman św ięty.
Są bow iem czystsi od czystych kamieni,
jak ślepe szczenię, co jeszcze się boi,
pełni prostoty, nieskończenie Tw oi,
nic im nie trzeba, tylko są spragnieni
jednego: by im w olno było — chcą —
być ubogimi, jak napraw dę są.
U
bóstw o bow iem to blask w ielki z w nętrza...
T
yś jest ubogi, Tyś jest niezasobny,
Ty jesteś kamień odrzucony w chw ast,
Tyś trędow aty w yrzutek nadgrobny,
z kołatką chodzisz pod bramami miast.
Tw oje jest nic, jak w iatr nic nie posiada,
a Tw oją nagość ledw ie sław a skryw a;
sukienka, jaką sierotka nakłada,
w spanialsza znacznie, bardziej w łasna byw a.
Tyś tak ubogi, jak siła nasienia
w dziew czynie, która ukryćby je chciała
i ściska biodra, aby w ygnać z ciała
ten pierw szy oddech w łasnego brzemienia.
Tyś tak ubogi, jak ten deszcz w iosenny,
co na podmiejskie dachy pada błogo,
i jak chęć, którą w ięzień bezimienny
żyw i w sw ej celi, bez św iata, ubogo.
Jak chory, który się na bok przew róci
i jest szczęśliw y. Jak ten kw iat bezw iedny,
w w ietrze podróży gdy w śród szyn się smuci;
jak ręka, w którą się płacze, tak biedny...
I czem są ptaszki, co marzną, przy Tobie,
czem jest ten pies, co nie żarł od tygodnia,
i czem przy Tobie jest ten żal po sobie,
ten cichy długi smutek zw ierząt, co dnia
zamkniętych w klatce, jak zgasła pochodnia?
I ci ubodzy w przytułkach tajemnych
czem są przy Tobie i Tw ej w ielkiej nędzy?
To małe są kamienie, chociaż między
niemi się miele trochę chlebów ciemnych.
Ty zaś najgłębszy jesteś niezasobny,
Ty jesteś żebrak z obliczem spod maski;
Tyś jest ubóstw a kw iat w ielki, ozdobny.
Tyś jest do w iecznej przemiany podobny,
kędy się złoto zmienia w słońca blaski.
Tyś jest ów cichy milczący Bezdomny,
który za mało miejsca w św iecie miał:
zbyt w ielki, ciężki na w szelkie użycia.
Ty jesteś Harf a; w śród Tw ej burzy w ycia
każdy się na niej strzaska, ktoby grał.
T
y, który w iesz, którego w ielka w iedza
z ubóstw a i z nadmiaru jego idzie:
spraw, by ubodzy tw ardą ludzką dłonią
w ciąż potrącani nie byli w e w stydzie.
Inni z korzeniem w yrw ani się bronią,
lecz oni w stają tak jak pew ne kw iaty,
z ciemnych korzeni, pachnąc melis w onią,
brzeg liści ich jest czuły, ząbkow aty.
S
pójrz na nich, patrz, co jest im rów ne w krąg:
ruszają, się, jak zdani na w iatr halny,
a spoczyw ają — w cieniu czyichś rąk.
A w oczach ich jest uroczysty ciąg
tych nagłych ściemnień jasnych pasem łąk,
na które pada prędki deszcz upalny.
T
ak cisi, rzeczom są upodobnieni.
Gdy ich zaprosisz do domow ej sieni,
są jak przyjaciel, co w raca do grzęd;
w śród drobnych rzeczy chodzą zagubieni
i tak ciemnieją, jak spokojny sprzęt.
I jak strażnicy skarbów są, uparci:
pilnują ich, lecz ich nie oglądali, —
jak łódź niesieni na głębokiej fali,
jak na bielniku płótno, tak otw arci,
tak rozłożeni i tak rozpostarci.
I
patrz, jak idzie też życie ich nóg:
splecione, jak u zw ierząt, bezpow rotnie
z każdą ścieżyną; i pełne stokrotnie
w spomnień kamieni, śniegu, młodych lotnie
łąk, poprzez które szedł pow iew ich dróg.
Cierpią z ow ego w ielkiego cierpienia,
z którego człow iek spadł do małych mąk;
a balsam traw y i ostrość kamienia
to dla nich los, — ich miłość przepromienia,
idą dla oczu Tw ych uw eselenia,
tak, jak po strunach idą kroki rąk.
A
ręce ich są niby niew iast ręce
i macierzyństw u jakiemuś pokrew ne
i tak radosne jak głosy ptaszęce, —
jak w ody kubek w dotyku, dziecięce,
w chw ytaniu ciepłe i w ufności pew ne.
A
usta ich jak w rzeźbie są z kamienia:
nie znają tchu, całunku ani brzmienia,
a jednak z bytów, które przeminęły,
to w szystko, mądrze w yrzeźbione, w zięły
i drżą, jak gdyby w szystko już w iedziały —
a jeno rzeczą są, ułomkiem skały...
A
zaś ich głos w yruszył o przedzorzu
i drogę długą zaczął bardzo w cześnie
i byw ał w puszczach w ysoko i leśnie
i gdzieś z Danielem w iódł rozmow ę w e śnie
i morze w idział i praw i o morzu.
A
kiedy śpią, to jakby są oddani
w szystkiemu, co ich cicho w ypożycza,
jak chleb w głodow y czas są rozdaw ani
między jutrzniane i nocne oblicza
i jak deszcz pełni opadania w tajną
i młodą jakąś ciemność urodzajną.
Nie pozostaje w tedy z ich imienia
naw et i blizna na czole, co czysto
kładzie się jako nasienie nasienia,
skąd Ty pochodzić będziesz w iekuisto.
I
patrz: ich ciało jest jak oblubieniec,
leżąco płynie, jak w ody niczyje,
i jak rzecz jakaś piękna, pięknie żyje,
skw itłe w namiętny, przedziw ny rumieniec.
Słabość gromadzi się w niem pokryjomu,
tęskność, co z kobiet przelicznych przybyła;
lecz jego płeć jest jako smoka siła:
czeka, uśpiona trw a w dolinie sromu.
B
o spójrz: ci będą żyć, nikt ich nie zliczy
i nie ulegną pod brzemieniem czasu
i będą rosnąć jak jagody lasu,
ziemię skryw ając całunem słodyczy.
Bo którzy cicho w deszcz bez dachu stali
i nie odeszli, są błogosław ieni;
do takich przyjdą w szystkie żniw a z dali,
a ow oc ich tysiącznie się rozpleni.
Oni przetrw ają poza w szelkie krańce,
poza mocarstw a, które sens straciły,
i w zniosą się jak w ypoczęte ręce,
gdy stanów , ludów ręce już w udręce
strudzone opadną bez siły.
T
ylko ich zabierz znów z tej w iny miast,
gdzie w szystko jest im gniew em i zw ikłaniem
i kędy schną pośrodku w rzasków jazd
z pokaleczonem cierpliw em oddaniem.
Czy już im ziemia miejsca nie udzieli?
Kogo w iatr szuka? Kto pije blask nieba?
Czy w głębi staw u im się nie w ybieli
odbiciem sennem próg i dom i gleba?
Im przecież tylko trochę miejsca trzeba,
gdzie, tak jak drzew o, w szystko będą mieli.
J
ak św ięty kielich jest dom ubogiego,
kędy się w ieczność na pokarm przemienia,
a gdy nastaje w ieczór, pośród cienia
cicho pow raca do siebie — i z drżenia
echem zamyka się w siebie samego.
Jak św ięty kielich jest dom ubogiego.
Dom ubogiego jest jak dziecka dłoń.
Nie bierze tego, po co starszy sięga;
chrząszcza, bo taka barw na na nim pręga,
kamyk, po którym szła potoku w stęga,
szmer piasku, muszlę, która dźw ięk w ylęga;
dłoń, niby w agi w iszącej potęga,
która najlżejsze drgnienia poruszenia
w długie w ahanie sw oich szal przemienia.
Dom ubogiego jest jak dziecka dłoń.
I jest jak ziemia ubogiego dom:
przyszłych kryształów drobny złom,
to jasny, to znów ciemny okruch cienki,
ubogi tak jak ciepłe ubóstw o stajenki, —
a są w ieczory, kiedy w szystkiem jest,
z niego w ychodzi każdej gw iazdy gest.
L
ecz samolubne miasta są uparte,
w szystko w sw ój ostry poryw ają pęd.
Traw ią narody przez ognie pożarte,
łamią zw ierzęta jak bezsilny pręt.
A ludzie w służbę ich idą bezw olną
i z rów now agi w ypadają w strach
i zw ą postępem żółw iość nieudolną
i jeżdżą szybciej, gdzie jeździli w olno,
i lśnią ladacznic strojnością sw aw olną
i w rzaw ę czynią w metalach i szkłach.
Snać kłamstw o małpio codziennie ich łudzi,
nie mogą w cale już być sobą: płyną,
pieniądz w ich siły urasta — i brudzi
i jest jak w icher; oni pod nim giną,
są w yzyskani, czekają, aż w ino
i trutka soków ze zw ierząt i ludzi
do interesów marnych ich podjudzi.
T
w oi ubodzy cierpią pod tamtymi
(a każdy ciężko to, co w idział, w lókł)
i, jak w gorączce, marzną rozpaleni
i w noc, podobni do umarłych cieni,
chodzą, a każdy odpycha ich próg;
i żyją całym brudem obarczeni,
opluci jak gnijący w słońcu stos,
na w rzask latarni, na w ozy szalone,
na krzyk ulicznic zdani jak na los.
Jeśli gdzie usta są na ich obronę,
to niechaj krzyczą, to Ty im daj głos.
O
gdzie jest ów, który z w łasności, z czasu
w sw oje ubóstw o w ielkie tak się w zmógł,
że przed biskupem zrzucił strój na bruk
i nagi stanął w obec barw atłasu.
Co szedł, najczulszą miłością duchow y,
a nastał, żył, niby rok jakiś młody;
słow ików Tw oich braciszek bronzow y,
w którym był jeden zachw yt w iecznie now y
i jeden podziw dla ziemi urody.
Nie był on takim, co się w cześnie męczy,
bezradośniejszym stając o się stopniow o, —
on z małym kw iatem jakby z małym bratem
rozmaw iał, idąc nad miedzą łąkow ą.
O sobie mów ił i jak w szystko dźw ięczy,
jak on w szystkiemu daje radość całą;
nie było końca serca jego tęczy,
nic, co maluczkie, jego nie mijało.
Szedł z św iatła w coraz głębsze św iatła knieje,
a w jego celi blask pogody legł.
Uśmiech, co jasno od lic jego w ieje,
rósł i miał sw oje dzieciństw o i dzieje
i tak dojrzew ał jak dziew częcy w iek.
A kiedy śpiew ał, w ów czas przeszłość cała
i zapomniane pow racało doń;
i taka cisza w gniazdach nastaw ała,
tylko w siostrzyczkach tęsknota krzyczała,
kiedy kładł na nie oblubieńczą dłoń.
Lecz potem pieśni jego pyłek lichy
z czerw onych sf runął ust — i w błogim śnie
płynął w zadumie do miłośnie cichych,
padając w tęsknie rozw arte kielichy,
osiadał w olno na kw iatow em dnie.
I tak poczęły, do sw ej duszy łona
przyjmując jego, Przeczystego głos.
Oczy ich były jak róża zamkniona,
pełen miłosnych nocy był ich w łos.
Wielkie i małe z niego poczynało.
Zw ierzętom niosły cheruby tę w ieść,
że ow oc w yda ich samiczek ciało, —
motylą szatę przybrały w spaniałą:
w szystko go bow iem poznaw ało
i miało zeń płodności treść.
A kiedy zmarł, tak lekko, bez imienia,
rozdany był: nasienie było tuż
w źródłach, był w drzew ie śpiew jego nasienia,
patrzało nań spokojnie z w szystkich róż.
Leżał i śpiew ał. A siostrzyczek pienia
płakały męża, który przebrzmiał już.
O
dokąd przebrzmiał on, młody, św ietlisty?
Z dala-ż nie czuje go (jak śpiew a czysty)
ubogi, który czekając się lęka?
Czemu nie w kracza w jego zmierzch cienisty —
on, w ielka Ubóstw a Jutrzenka.
KONIEC KSIĘGI GODZIN
UWAGI TŁUMACZA
Czytelnik zechce nie zrażać się napotykanemi niejasnościami tekstu. Poeta w ielokrotnie rozmyślnie przemilcza
nazw iska, w imię poetyckiego w yrazu pomija bliższe określanie tła lub szkicow anych zdarzeń, mgłą półtonów zasnuw a
w yw oływ ane w rażenia i asocjacje. Tak n. p. na str. 40 możemy domyślać się, że mow a o Botticellim. Niedomów ień
podobnych jest w ięcej.
Tłumacz pisał o tej w łaściw ości poezji Rilkego w przedmow ach do sw ych przekładów dw óch innych książek tego
autora: „Księga Obrazów “ i „Malte“.
∗
Tytuł książki brzmi w oryginale: „DAS STUNDEN-BUCH“. „Księga Godzin“ pow stała pod bezpośredniem w rażeniem
pobytu Poety w Rosji, czego liczne ślady spotykamy w poemacie. Księga I pisana była w r. 1899 w Schmargendorf pod
Berlinem, Księga II w r. 1901 w Westerw ede, Księga III w r. 1903 w Viareggio.
Tłumaczyłem w latach 1923-1934.
∗
Portret Autora w edług akw af orty prof. EMILA ORLIKA, ze zbiorów Witolda Hulew icza, reprodukow any za
zezw oleniem Artysty.
Okładkę projektow ał TYMON NIESIOŁOWSKI.
Układ graficzny książki W. Hulew icza i K. Kaczyńskiego.
Odbito 25 egzemplarzy na papierze czerpanym i 700 egzemplarzy na papierze bezdrzew nym w drukarni „Lux“ w
Wilnie. Wszystkie egzemplarze są numerow ane. Egzemplarze czerpane zaopatrzono w podpisy Autora i tłumacza. Druk
ukończono dnia 30 października 1934 r.
Tekst jest
własnością publiczną
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
autora
.
Tekst jest
własnością publiczną
(public domain). Szczegóły licencji na stronie
tłumacza
.
∗
Tłumacz niniejszej książki posiada w yłączne praw o przekładu dzieł R. M. Rilkego na język polski, udzielone za życia
przez Autora i potw ierdzone przez jego w ydaw ców, firmę Inselverlag w Lipsku.
Wszelkie praw a przedruku, interpretacji itp. zastrzeżone.
Copyright by W. Hulew icz Wilno 1934.
* 4 grudnia 1875, Praga
† 29 grudnia 1926, Valmont-sur-Montreux
Austriacki poeta, reprezentant liryki sym bolicznej, prekursor egzystencjalizmu.
Liczba tekstów: 4
Alfabetyczny spis tekstów tego autora
Autor:Rainer Maria Rilke
Rainer Maria Rilke
Wikipedia: Biogram
Wikicytaty:
Cytaty
Commons:
Galeria
Wikiźródła po niemiecku
Wikicytaty po niemiecku
Teksty
Zbiory poezji
Księga godzin
Wiersze
Odejście syna marnotrawnego
Przeczucie
Samotność
Tekst lub tłumaczenie polskie tego autora (tłumacza) jest własnością publiczną (public domain),
ponieważ prawa autorskie do tekstów wygasły (expired copyright).
Article Sources and Contributors
Książki/Zapraszamy Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?oldid=524668
Contributors: Wieralee
Księga godzin (Rilke) Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?oldid=496478
Contributors: Remedios44, Tommy
Jantarek, Wieralee
Księga godzin (Rilke)/całość Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?oldid=447458
Contributors: Wieralee
Autor:Rainer Maria Rilke Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?oldid=522355
Contributors: Ajsmen91, Alx,
Ankry, Electron, Niki K, Sergey kudryavtsev, Wieralee, Wyciorek, 2 anonymous edits
Image Sources, Licenses and Contributors
Wikisource-newberg-pl.png Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?title=Plik:Wikisource-newberg-pl.png
License: logo Contributors: Nicholas Moreau, adaptation User:Niki K
Księga_godzin_(Rilke).djvu Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?
title=Plik:Ksi%C4%99ga_godzin_%28Rilke%29.djvu
License: Public Domain Contributors: Rainer Maria Rilke, Witold
Hulewicz (1895-1941) tr.
Page003-Księga_godzin_(Rilke).png Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?title=Plik:Page003-
Ksi%C4%99ga_godzin_%28Rilke%29.png
License: Public Domain Contributors: User:Wieralee
PD-icon.svg Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?title=Plik:PD-icon.svg
License: Public Domain Contributors:
Various. See log. (Original SVG was based on File:PD-icon.png by Duesentrieb, which was based on Image:Red
copyright.png by Rfl.)
magnify-clip.png Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?title=Plik:Magnify-clip.png
License: Contributors: -
Wikisource-logo.png Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?title=Plik:Wikisource-logo.png
License: logo
Contributors: Nicholas Moreau (all copyrights are transferred to Wikimedia)
Bandeau_ombre_claire.png Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?title=Plik:Bandeau_ombre_claire.png
License: Public Domain Contributors: Matma Rex, Niki K
Rainer_Maria_Rilke.jpg Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?title=Plik:Rainer_Maria_Rilke.jpg
License:
Public Domain Contributors: Friedhelm Wessel
Wikiquote-logo.svg Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?title=Plik:Wikiquote-logo.svg
License: Public Domain
Contributors: -xfi-, Dbc334, Doodledoo, Elian, Guillom, Jeffq, Krinkle, Maderibeyza, Majorly, Nishkid64, RedCoat, Rei-
artur, Rocket000, 11 anonymous edits
Commons-logo.svg Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?title=Plik:Commons-logo.svg
License: logo
Contributors: SVG version was created by User:Grunt and cleaned up by 3247, based on the earlier PNG version,
created by Reidab.
Wikisource-logo.svg Source:
https://pl.wikisource.org/w/index.php?title=Plik:Wikisource-logo.svg
License: logo
Contributors: Guillom, INeverCry, Jarekt, Leyo, MichaelMaggs, NielsF, Rei-artur, Rocket000