Szafiry dla narzeczonej
Szafiry dla narzeczonej
Szafiry dla narzeczonej
Szafiry dla narzeczonej
S
S
S
Sa
a
a
av
v
v
va
a
a
an
n
n
nn
n
n
na
a
a
ah
h
h
h
Kasey Michaels
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Lorraine Nealy przyklejała na dokumentach żółte, papierowe strzałki.
- Tutaj, tutaj i tutaj - mówiła, kładąc pojedyncze kartki na biurko. Strzałki,
które wskazywały szefowi miejsce do podpisu, były zbyteczne, lecz Harrison
Colton nie komentował ich obecności, posłusznie podpisując wszystkie
zaznaczone miejsca. Doskonale wiedział, że wystarczy najmniejsze
niedopatrzenie, a Lorraine zacznie całą procedurę od początku. Dziś nie miał na
to czasu.
- Lorraine - odezwał się, gdy jego osobista asystentka (podkreślała, że nie
jest sekretarką) zabrała już ostatni dokument - cóż ja bym bez ciebie począł?
- Zmarniałby pan i umarł, panie Colton. Całe to miejsce zwaliłoby się
panu na głowę. Nie byłoby to przyjemne, proszę mi wierzyć - odparła bez
ząjąknienia.
Licząca pięćdziesiąt kilka lat Lorraine pracowała w Colton Media
Holding od trzydziestu lat i wmówiła sobie, że bez niej firma już dawno
przestałaby istnieć. Była asystentką Franka Coltona, a gdy ten zdecydował się
przekazać firmę młodszemu z synów, Lorraine zaczęła nią zarządzać „za
pośrednictwem" Harrisona. Tak mówiła każdemu, kto ją o to zapytał, i
każdemu, kto nie pytał o nic.
Harrison uśmiechnął się, wstał i sięgnął po granatowy płaszcz sportowy,
który wisiał na oparciu krzesła.
- W takim razie mogę bezpiecznie wyjść wcześniej, skoro firma zostaje w
tak dobrych rękach. Chyba że masz jeszcze coś do podpisu.
- Nie, wszystko już podpisane. Kołnierzyk się panu zagniótł - dodała
Lorraine, a Harrison szybko poprawił i kołnierzyk, i krawat.
Harrison miał trzydzieści jeden lat i jeszcze się nie przyzwyczaił do
panującego w firmie zwyczaju nienoszenia oficjalnych strojów w piątki, choć
bardzo chętnie przychylał się do pomysłu piątkowej pracy w domu. Dziś wpadł
do biura tylko po to, by podpisać dokumenty, i w tej chwili był gotów rozpocząć
weekend.
Jeszcze raz poprawił krawat, przygładził ręką swe czarne jak smoła
włosy, zanim Lorraine zdążyła mu powiedzieć, że po umyciu ich pewnie nie
uczesał, i wziął do ręki walizeczkę.
- Więc wszystko załatwione, tak, Lorraine? - spytał, zmierzając w
kierunku drzwi.
- Właściwie... - zaczęła, a on przystanął w połowie drogi i odwrócił do
niej głowę. - Właściwie to nic. Pozbędę się jej. Proszę tylko wyjść bocznymi
drzwiami.
- Jej? - W zielonych oczach Harrisona błysnęło zaciekawienie. - Jakiej
jej?
Lorraine przycisnęła dokumenty do swej płaskiej piersi i wzniosła
wodniste oczy do nieba.
- No tej, co siedzi u mnie już od godziny i nie rozumie, że powinna sobie
pójść. Tej jej.
- Nie jest umówiona? Oczywiście, przecież z nikim się nie umawiam na
piątkowe popołudnia. I nie chce wyjść? Lorraine, chyba tracisz ikrę. Kiedy ty
mówisz „nie", mężczyźni kulą się ze strachu. Przynajmniej ja się kulę.
- Powiedziałam jej, że może poczekać - odezwała się tak cicho, że
Harrison automatycznie się do niej przybliżył.
- Powiedziałaś, że może poczekać? - powtórzył z niedowierzaniem. - Ty
przecież nigdy tak nie mówisz. Nigdy... A czego ta kobieta chce? Czy zbiera na
bezdomne pudle i trafiła w twój czuły punkt?
- Bezdomne pudle, panie Colton? - odrzekła kwaśno.
- Pudle są cudowne i prawie zawsze znajdują sobie dom.
- A tak, owszem. - Uśmiechnął się szeroko. - U ciebie. Ile ich masz
ostatnio? Dziesięć?
- Sześć, a wszystkie już za godzinę będą umierać z głodu, więc jeśli
przestanie pan się grzebać i wyjdzie bocznymi drzwiami, to ja wrócę do siebie i
zgodnie z prawdą powiem tej Hamilton, że pana już nie ma.
- Co? Hamilton? - Harrison zablokował Lorraine drogę.
- Annette Hamilton? To niemożliwe. Ona teraz nazywa się Annette
O'Meara.
Lorraine wyjęła z kieszeni karteczkę i spojrzała na nią.
- Nie Annette. To Savannah Hamilton. Powiem jej, że pan wyszedł. Czy
mam ją umówić na przyszły miesiąc?
Nie, tego by nie chciał. Pragnął zaś z całej duszy, by Lorraine wysłała tę
kobietę na Marsa, i to z całą rodziną. Tak, niech Savannah zabierze z sobą Sama
i Annette i niech mu dadzą święty spokój. Trąc w zamyśleniu czoło, wrócił do
biurka i postawił walizeczkę.
- Czego ona chce?
- A czego one wszystkie chcą? Pracy. Ale powiedziałam, że się jej
pozbędę. Powinnam była to zrobić godzinę temu.
- Więc dlaczego nie zrobiłaś? Lorraine wzruszyła ramionami.
- Chyba ma pan rację. Jest w niej coś z zabłąkanego pieska albo zbitego
szczeniaczka. Taka wystrojona, i nie ma gdzie pójść. I chyba była bardzo
nieszczęśliwa z tego powodu, że musiała stanąć przy moim biurku. Może ona
nie szuka pracy, może szuka czegoś innego? Myślałam, że mi powie, o co jej
chodzi, ale stwierdziła, że to sprawa osobista, i nic więcej nie mogłam z niej
wycisnąć. Nawet moje domowe ciasteczka nie otworzyły jej ust.
- No, no! - mruknął Harrison, odkładając płaszcz i siadając za biurkiem. -
Jeśli nie poskutkowały nawet twoje ciasteczka, to sprawa jest poważna - ciągnął
żartobliwym tonem, by Lorraine nie zaczęła czegoś podejrzewać. - Żadne
narzędzie tortur nie jest groźniejsze od twoich ciasteczek. Dziwię się, że nie
wezwałaś ochrony i nie kazałaś jej wyrzucić na zbity pysk.
- Ja też się temu dziwię - rzekła asystentka, kładąc rękę na klamce. -
Domyślam się, że teraz mogę już odetchnąć, bo ją pan przyjmie. Tak?
- Tak. I możesz iść do domu, kiedy ją wprowadzisz. Nie martw się, w
dzieciństwie ja i Jason wzięliśmy ze trzy lekcje karate, więc nie sądzę, żeby ta
kobieta była w stanie coś mi zrobić.
- Pana ojciec nigdy tak nie żartował - zauważyła Lorraine. -I nigdy by tak
nie powiedział o moich ciasteczkach.
- To prawda. Ale ty mnie uwielbiasz. I nawet się o mnie martwisz, a ja
pewnie zwariowałem, bo mi się to podoba - ciągnął Harrison, zastanawiając się,
czy woli jeszcze chwilę porozmawiać z asystentką, czy jak najprędzej zobaczyć
się z Savannah Hamilton. - Daj mi pięć minut i wprowadź ją, dobrze?
Potrzebował czasu, by pomyśleć o Savannah, by stopniała złość, która
pojawiała się natychmiast, ilekroć usłyszał nazwisko Hamiltonów. Potrzebował
czasu, by uprzytomnić sobie, że tamte wydarzenia rozegrały się sześć lat temu,
że nie jest już łatwowiernym idiotą i że jest w stanie znieść wszystko, co
Savannah mu powie, nie reagując wściekłością lub cierpieniem. Miał nadzieję,
że rany zostały wyleczone.
Sześć lat. Sześć lat to szmat czasu, lecz może niewystarczająco długi,
ponieważ nadal wszystko pamiętał z bolesną jasnością. Ależ wtedy był głupi i
naiwny. Właśnie ukończył studia i był gotów do zmierzenia się ze światem, lecz
na swych warunkach. Odrzucił propozycję ojca i nie przyjął pracy w jego firmie,
lecz postanowił zrobić karierę sam, bez pomocy rodziny. Osiągnął swój cel, i
przyjął posadę w holdingu CMH dopiero wtedy, gdy już udowodnił, ile jest
wart. Wszystko mu poszło znakomicie, z wyjątkiem tego jednego
niepowodzenia z Hamiltonami.
Niepowodzenia w pracy i w życiu osobistym. Oba były bolesne. Harrison
przyłożył otwartą dłoń do czoła i na kilka chwil zatopił się we wspomnieniach.
Przystąpił do pracy w firmie Sama Hamiltona z wielkimi nadziejami, a
gdy poznał starszą córkę Sama, Annette, i się w niej zakochał, pomyślał, że
wiedzie mu się jak w bajce. I to pewnie powinno mu było posłużyć za pierwsze
ostrzeżenie.
Sam powitał go jak syna, dał mu swe błogosławieństwo i zaczął
organizować huczne wesele. Dotąd wszystko szło jak z płatka. Harrison polubił
sympatycznego Sama, pokochał piękną, ciemnowłosą Annette, i wesoło się
bawił z jej poważną, młodszą siostrą imieniem Savannah.
Uśmiechnął się do siebie, wspominając ją. Miła dziewczyna, naprawdę
bardzo miła. Taka młodsza siostra, której nie miał. Trochę jej też współczuł.
Była dzieckiem pozbawionym matki, a ojciec wcale nie ukrywał, że Annette ma
urodę, a Savannah rozum - a w opinii Sama Hamiltona rozum u kobiety był tak
niepotrzebny jak biustonosz w bikini.
Ile lat miała wtedy Savannah? Siedemnaście? Tak, coś koło tego.
Mieszkała wtedy w szkole z internatem i Harrison odwiedził ją tam kilka razy,
ponieważ tęskniła za domem i ponieważ szkoła leżała blisko szosy wiodącej do
posiadłości jego rodziców w Prosperino w Kalifornii. A więc odwiedzał ją,
przywoził z domu rzeczy, o które prosiła, i kiedyś nawet pomógł jej w
przygotowaniu jednej ze szkolnych prac. Ciekaw był, jak owa praca została
oceniona. Nie miał zamiaru ją o to pytać, bo ta sprawa należała już do
przeszłości, podobnie jak do zamierzchłej przeszłości należały jego praca u
Hamiltona i zaręczyny z Annette.
- Drań - mruknął Harrison, myśląc o Samie Hamiltonie, który pewnego
dnia zaprosił go do swego gabinetu na pogawędkę.
Pogawędkę? Jasna cholera! Sam pchnął w kierunku siedzącego po drugiej
stronie biurka Harrisona plik papierów, wyjaśniając, że przygotował projekt
umowy przedmałżeńskiej, która przewiduje przekazanie Samowi udziałów
w holdingu Coltonów. Przecież Harrison nie śmiałby poprosić ojca o coś
takiego!
Westchnął i potrząsnął głową, przypominając sobie, że jak burza wypadł
wówczas z gabinetu Sama, chwycił Annette za rękę i pociągnął ją na dwór,
mówiąc, że chyba mają problem. A potem ją zapytał, czy zgodzi się z nim uciec.
Mogliby wskoczyć do samochodu, dojechać wieczorem do Reno, a rano wziąć
ślub.
- Ależ ja byłem głupi! - mruknął do siebie, biorąc do ręki pióro i ciskając
nim w dragi kąt pokoju.
Annette wcale nie miała zamiaru z nim uciekać. W istocie nie miała też
zamiaru go poślubić przed podpisaniem umowy przedmałżeńskiej. Nawet nie
udawała, że go kocha, nawet nie uznała za stosowne skłamać. Traktowała ich
związek jako korzystny dla ojca pod względem finansowym, a dla siebie -
towarzyskim. Zaś Harrison bez udziałów w holdingu ojca, bez intratnej tam
pozycji - był dla nich po prostu bezużyteczny.
O tak, pomyślał, niech no tu wejdzie któreś z Hamiltonów. Już ja mu
pokażę! A tymczasem za drzwiami gabinetu czekała Savannah...
Przecież ona nigdy mu niczego nie zrobiła, prawda? Była wówczas tak
samo młoda i niewinna, jak on był łatwowierny. To nie jej wina, że miała ojca
drania i pozbawioną serca, zachłanną siostrę-. Harrison pochylił się nad
biurkiem i nacisnął guzik.
- Poproś ją, Lorraine, i możesz iść do domu.
Wstał i wyszedł zza biurka, mając zamiar spotkać Savannah na środku
gabinetu.
W świetle otwartych drzwi stanęła Lorraine i zaanonsowała gościa, po
czym wycofała się ze słowami:
- To ja już znikam. I niech pan nie robi nic, czego ja bym nie zrobiła.
- Dzięki, Lorraine - odparł, zastanawiając się, ile by musiał liczyć sobie
lat, ile mieć tytułów, ile razy się wykazać, aby Lorraine zaczęła traktować go jak
dorosłego. Pewnie takiej chwili nie dożyje.
A potem już nie miał czasu na myślenie, bo w progu stanęła Savannah.
Od tamtej pory nie urosła - liczyła sobie metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, kilka
centymetrów więcej niż Annette. Miała nadal jasnopopielate włosy, które
niegdyś wiązała w koński ogon, a teraz nosiła splecione we francuski warkocz.
Nadal była szczupła, choć może miała nieco za szerokie ramiona. W jej
błękitnych niczym kalifornijskie niebo oczach malował się ten sam, nieco
zdumiony i spłoszony wyraz. Patrzyła na niego przez chwilę, po czym wbiła
wzrok w dywan.
Kremowa, jasna skóra. Przypomniał sobie, że napisała pracę na temat
szkodliwego działania promieni słonecznych i otrzymała za nią wysoką ocenę.
Zapewne tę pracę także zapamiętała, bo nie dostrzegł na jej twarzy piegów ani
innych przebarwień. Zauważył jednak szminkę, róż na policzkach i cienie na
powiekach.
Wygląda dobrze, skonstatował, ale nie jak Savannah. Wygląda jak
Savannah usiłująca upodobnić się do Annette.
Poczuł, że ogarnia go złość.
- Dzień dobry, Savannah - zaczął, ponieważ milczała. - Co za miła
niespodzianka.
Podniosła głowę, spojrzała na niego uważnie i uśmiechnęła się nieśmiało.
- Och, mocno w to wątpię, Harry - odezwała się tym swoim lekko
przytłumionym głosem, który zawsze sprawiał mu przyjemność, a potem chyba
przypomniała sobie, że przyszła tu załatwić coś ważnego, bo jej uśmiech zniknął
niczym słońce za chmurami.
- Harry - powtórzył. - Mój Boże, jak długo tego nie słyszałem. Jesteś
jedyną osobą, która mnie tak nazywała.
Zatrzymała na nim wzrok na całe trzy sekundy i znowu spuściła oczy.
Ponieważ zmęczyła go niemożność nawiązania z nią kontaktu wzrokowego,
wskazał jej fotel w części wypoczynkowej gabinetu.
- Nie powinnam tak cię nazywać - powiedziała, wtykając torebkę między
siebie a oparcie fotela. - Przepraszam.
- Ależ nie przepraszaj. Bardzo mi się to podoba. Przynajmniej nikt nie jest
rozczarowany, kiedy wchodzę do pokoju i okazuje się, że nie jestem Harrisonem
Fordem.
Usiadł w fotelu naprzeciwko, po drugiej stronie stolika, ponieważ odniósł
wrażenie, że gdyby usiadł bliżej niej, mogłaby wyskoczyć z gabinetu jak
oparzona i nigdy by się nie dowiedział, co ją tu przywiodło.
- Powiedz mi, co u ciebie.
- Właśnie skończyłam studia - odrzekła, nerwowo wykręcając palce.
- Domyślam się, że z wyróżnieniem. Zawsze świetnie się uczyłaś. - Boże,
ależ ona się denerwuje. Czy się go boi?
Kiwnęła głową.
- A co u ciebie, Harry? Czytałam, że ojciec przekazał ci kierowanie
holdingiem. Twoja własna firma ma się dobrze, a teraz to? W tym artykule,
który czytałam, dziennikarz nazwał cię magnatem finansowym i geniuszem.
- Nie wierz we wszystko, co piszą w gazetach - powiedział, zmieniając
pozycję. Z żadnym z Hamiltonów nie miał ochoty rozmawiać o finansach. - A
co u twojej rodziny?
Dostrzegł, że twarz Savannah zabarwia się delikatnym rumieńcem,
znacznie bardziej naturalnym, niż wybrany przez nią róż.
- W zeszłym tygodniu Annette wniosła sprawę o rozwód - oznajmiła i
wyraźnie czekała na jego reakcję.
- Tak? - mruknął zdawkowo, ze zdumieniem uświadamiając sobie, że nic
go nie obchodzą poczynania Annette.
- Szkoda.
- Myślę, Harry, że ona żałuje - dodała Savannah, a Har-rison przypomniał
sobie, że zawsze próbowała usprawiedliwić siostrę. - Wiem, że zerwała
zaręczyny z tobą, bo poznała Roberta, ale wiem także, że prawie od samego
początku zdawała sobie sprawę, że popełniła błąd. Robert O'Meara nie jest...
No, powiedzmy, że niewiele ich łączy, jego i Annette.
- Robert 0'Meara ma pewnie z sześćdziesiąt lat, moja droga. Jakim cudem
Annette mogła się spodziewać, że coś ich połączy? Przecież on jest w wieku
Sama. - Harrison rozłożył ręce w geście mającym oznaczać, że nie powinien był
mówić tego, co powiedział, i że nie ma ochoty ciągnąć dalej tego wątku.
Niemniej jedną sprawę musiał wyjaśnić.
- A więc tak ci to wytłumaczyli? Że Annette najpierw poznała Roberta, a
potem mnie rzuciła? Że oddała pierścionek, powiedziała, że jest jej przykro, ale
lepiej żebym sobie poszedł?
- A to nieprawda? - zapytała Savannah, otwierając szeroko oczy. - Zawsze
sądziłam...
- Ależ tak, to prawda - przerwał jej. - Zachowałem się jak dżentelmen i
zniknąłem. Żałuję tylko, że po drodze nie wpadłem do twojej szkoły, żeby się
pożegnać. A tak przy okazji, to jak oceniona została ta praca, którą razem
robiliśmy?
- Na piątkę. Dziękuję ci.
- Przecież wiele nie zrobiłem. Podrzuciłem ci zaledwie parę materiałów -
zauważył i podszedł do barku, by nalać sobie i jej po szklance wody. Miał sucho
w gardle i był właściwie zły na Savannah, że swoim przyjściem wskrzesiła
dawno pogrzebane wspomnienia. - Teraz mi powiedz, jak się miewa Sam.
Zagryzła wargi i odwróciła głowę. Niedobrze...
- Savannah, co z ojcem? Zachorował?
- Nie... - Pokręciła głową.
- Ale coś nie tak? Znowu pokręciła głową.
- Savannah, możemy siedzieć tu cały wieczór i grać w dwadzieścia pytań,
ale podejrzewam, że przyszłaś do mnie z powodu Sama. Więc porozmawiajmy
o nim, dobrze? Przysłał cię?
Gwałtownie podniosła głowę.
- Nie, skąd! On nie ma pojęcia, że tu jestem. Nikt nie wie, że tu
przyjechałam. I chyba ja sama nie wiem, ale teraz widzę, że to był błąd. -
Odstawiła szklankę, wzięła torebkę i wstała. - Do widzenia, Harry. Miło mi było
cię widzieć...
Zrobiła trzy kroki w kierunku drzwi, gdy się odezwał:
- Siadaj, i to już.
Posłusznie wróciła na swoje miejsce, ale na niego nie spojrzała. Wyjęła z
torebki chusteczkę, wytarła oczy i nos, a gdy to zrobiła, Harrison pochylił się w
jej stronę i zapytał:
- Albo mi powiesz, co cię tu sprowadza, albo nie wezmę cię na pizzę...
Była to aluzja do jego wizyt, kiedy to parę razy dzięki niemu nie musiała
jeść w szkolnej stołówce. Słysząc to, odetchnęła głęboko i przesłała mu blady
uśmiech.
- I nie będę mogła zamówić swojej pepperoni?
- Trafiłaś w dziesiątkę - odrzekł, zastanawiając się, czy ma jej powiedzieć,
że tusz jej się rozmazał i teraz wygląda trochę jak blond szop. Nie, może lepiej
nie mówić, że rozpłynęły się jej barwy wojenne, bo ona i tak jest w marnym
stanie. - A teraz powiesz mi, o co chodzi? Proszę...
Przez chwilę bawiła się zamkiem torebki, zatrzaskując go i otwierając, po
czym wstała i zaczęła przemierzać pokój.
- Nie jest mi łatwo o tym mówić, Harry.
- Rozumiem. - Starał się mówić neutralnym tonem, bo poczuł szaleńczą
chęć, by przytulić ją do siebie i obiecać, że wszystko będzie dobrze. Wątpił
jednak, by pozwoliła mu się zbliżyć aż tak bardzo, a poza tym lepiej nie
ryzykować bliskości z żadnym z Hamiltonów. - Poczekam, aż będziesz gotowa,
Savannah. I obiecuję ci nie przerywać.
Zatrzymała się i spojrzała na niego z uśmiechem.
- Och, możesz mi przerywać, kiedy tylko zechcesz. Myślę, że się nie
powstrzymasz. - Wzięła swoją szklankę i wypiła wodę. - No więc tak - zaczęła,
podejmując marsz. -Firma ojca ma kłopoty - oznajmiła, po czym szybko dodała:
- Prawdziwe kłopoty.
- Bardzo mi przykro, Savannah - skomentował, w myślach zacierając
ręce. Miał ochotę dorwać się do Internetu, sprawdzić, w jakim stanie jest firma
Sama i zastanowić się, co mógłby zrobić, by pchnąć ją na krawędź przepaści.
- Ojciec jest bliski bankructwa - ciągnęła, biorąc przycisk do papieru i
przekładając go z ręki do ręki. - To wina Roberta, oczywiście.
- Oczywiście - powtórzył. - W jakim sensie? Savannah odłożyła przycisk i
wróciła na swój fotel.
- No cóż, nie znam wszystkich szczegółów, ale Annette mówiła, że
Robert obiecał zainwestować znaczną sumę w firmę ojca, a poza tym dać mu
prawo do akcji, czy coś takiego, w jego własnej spółce. To miał być taki prezent
ślubny. Dla niej.
- Ach, tak - mruknął Harrison, z trudem ukrywając gorycz. - Rozumiem.
A więc co się stało?
- Stało się to, że Robert nie wspomniał, że ma zobowiązania wobec
urzędu skarbowego.
- Mówiąc krótko, stary poczciwy Robert był nie tylko bankrutem, ale i po
uszy tkwił w długach. Czy tak?
Savannah pokiwała głową.
- Prawnicy ojca i prawnicy Roberta tuszowali to wszystko przez parę lat,
ale teraz obie firmy mają naprawdę kłopoty.
- I dlatego Annette wniosła sprawę o rozwód. Zawsze mówię, że nie ma to
jak lojalna żona.
- Och nie, nie! Annette czuła się zobowiązana dotrzymać przysięgi, tak mi
mówiła. Ale Robert... No cóż,, nie był jej wierny. Tego mu nie może wybaczyć,
i jej nie winię.
Harrison czuł przemożną chęć, by ją zapytać, czy nie ma ochoty na
następną szklankę wody, by łatwiej jej było przełknąć te wszystkie kłamstwa,
jakimi siostra ją uraczyła. Przypomniał sobie jednak, że jest porządnym facetem
i nie będzie mówił Savannah, że jej ojciec jest łobuzem, a siostrzyczka dziwką,
która sprzedała się za pieniądze. Tyle że dziwki na ogół lepiej pilnują swoich
interesów. Nagle go olśniło.
- Savannah, czy ty przypadkiem nie występujesz w roli adwokata
Annette?
- Adwokata? Dlaczego?
- Nieważne - mruknął, mając nadzieję, że się myli i że Savannah nie
przyjechała tu, by namówić go do spotkania z Annette, która mu oczywiście
powie, że popełniła błąd, że go nadal kocha i że chce do niego wrócić. Do niego
i do jego pieniędzy. Na samą myśl o tym robiło mu się niedobrze. Ze słów
Savannah jednak wnosił, że ona nie ma pojęcia, dlaczego zaręczyny jej siostry
zostały zerwane. - Chyba trochę wariuję na stare lata.
- Aha. - Ponieważ nadal nerwowo zacierała ręce, domyślił się, że to nie
koniec opowieści. Mimo że nie miał ochoty słuchać dalszego ciągu, powiedział:
- No dobrze, Savannah, mów. Chciałbym pomóc. Naprawdę.
- Nie wiem, dlaczego myślałam, że to wszystko będzie łatwiejsze -
mruknęła jakby do siebie, po czym podniosła wzrok na Harrisona. - No cóż,
powiem ci to szybko, bo inaczej stracę odwagę. Ojciec wbił sobie do głowy, że
mam poślubić Jamesa Vaughna. Znasz go?
Na jakiej podstawie założył, że Savannah nie jest w stanie powiedzieć mu
niczego takiego, co jeszcze bardziej pogrąży Sama w jego oczach?
- James Vaughn? - powtórzył, wyobrażając sobie tego hałaśliwego,
tłustego typa razem z Savannah. Całowałby ją, dotykał, miażdżył w uścisku.
Ohyda. - Ten facet miał już chyba z sześć żon i gdybym był twoim ojcem,
trzymałbym cię od niego jak najdalej.
- Miał pięć żon - uściśliła spokojnie - a ojciec jasno mi zakomunikował,
że James uratuje nas od finansowej ruiny, jeśli zgodzę się zostać jego żoną.
Ojciec mówi, że moim obowiązkiem jest wyjść za mąż za kogoś bogatego.
- Twój ojciec powinien się za to smażyć w piekle -stwierdził, ponownie
kierując się do barku, tym razem po odrobinę szkockiej. - Chyba tego nie
zrobisz, prawda?
- Nie chcę tego zrobić - odrzekła, odwracając się w jego stronę. - Dlatego
tu przyjechałam.
Patrzył na nią przez długą chwilę, potem przeniósł wzrok na swoją
szklankę i dolał sobie jeszcze odrobinę.
- Mów dalej - poprosił, odnosząc nieprzyjemne wrażenie, że historia
znowu się powtarza.
- Wiem, że proszę cię o bardzo wiele, pewnie nazbyt wiele. A może
byśmy uznali to za coś w rodzaju pożyczki, co? Dostałbyś w efekcie część firmy
ojca. Wiadomo mi, że James ma dostać czterdzieści procent udziałów, kiedy...
jeśli mnie poślubi. A my nie musielibyśmy brać ślubu. Nie byłoby to konieczne,
prawda? Moglibyśmy zawrzeć układ... Ty pomożesz ojcu, a on ci zapisze część
firmy. Wiem, że nadal przejmujesz firmy, Harry, oprócz tego, że kierujesz tym
holdingiem. Czytałam o tym w tym artykule, o którym ci mówiłam. Jeśli
ktokolwiek jest w stanie wycisnąć coś z firmy ojca, to właśnie ty. Pisali, że
jesteś magnatem finansowym, w którego rękach wszystko zamienia się w
złoto...
Urwała, przestała wykręcać palce. Spojrzała na Harrisona wzrokiem, w
którym odczytał zarówno determinację, jak i przerażenie. W jej błękitnych
oczach otoczonych rozpływającym się tuszem zalśniły łzy.
- Wiem, że nie mam prawa cię o to prosić. Naprawdę wiem, ale nie mogę
poślubić Vaughna. Nie mogę, Harry.
- A więc odejdź od nich, Savannah - rzekł Harrison, zdając sobie sprawę,
że zabrzmiało to okrutnie. - Jesteś już dorosłą kobietą, a nie dzieckiem. Zostaw
ich. A jeśli przedtem zechcesz posłać Sama do diabła, to masz moje
błogosławieństwo.
- Tego też nie mogę zrobić, Harry - odrzekła, biorąc torebkę i podnosząc
się z fotela. - W zeszłym tygodniu powiedział mi coś, o czym nie wiedziałam i
czego wolałabym nigdy nie usłyszeć. Mam wobec niego... dług.
- Ty masz wobec niego dług? Jakim cudem? Za to, że posyłał cię do
szkoły? Że dał ci dach nad głową? Przestań, Savannah. Rodzice nie mówią
swoim dzieciom, że są im coś winne. Dobrzy rodzice tak nie mówią.
- On nie jest moim ojcem - wyszeptała, przymykając oczy. - Właśnie tego
się dowiedziałam, Harry. Tuż przed śmiercią moja matka przyznała się do
niewierności i powiedziała mu, że Annette jest jego córką, a ja nie. Matka
umarła, kiedy miałam pięć lat. Ojciec... Sam cały czas o tym wiedział. A ja
zawsze zastanawiałam się, dlaczego jesteśmy z Annette niezbyt do siebie
podobne. Teraz już wiem. Teraz wiem mnóstwo rzeczy.
Harrison poczuł się jak człowiek, który otrzymał silny cios. Szybko nalał
odrobinę whisky do drugiej szklanki i wcisnął ją Savannah do ręki.
- Dobrze się czujesz? - spytał, prowadząc ją z powrotem w stronę fotela.
Pociągnęła łyk i skrzywiła się lekko.
- Nie jestem pewna, Harry. Prawdę mówiąc, jestem ciągle trochę
oszołomiona.
- I myślisz, że jesteś Samowi coś winna. Za co jesteś mu cokolwiek
winna? Za to, że naopowiadał ci tych bzdur?
- Powiedział mi prawdę, Harry. Pokazał mi nawet list od mojego
prawdziwego ojca, który znalazł wśród rzeczy matki. Był on oficerem sił
powietrznych i zginął w katastrofie samolotu przed moim urodzeniem. W tym
liście pisał, że za trzy tygodnie wróci z Hiszpanii do domu i wtedy uciekną
razem z moją matką. - Upiła następny łyk szkockiej. - Jak więc widzisz, to
wszystko jest całkiem prawdziwe. Nie należę do rodziny Hamiltonów.
- Jak się dobrze zastanowić, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło
- mruknął pod nosem, po czym natychmiast przywołał się do porządku.
Nawet idiota widzi, że Savannah jest przybita. I tylko taki łajdak jak Sam
Hamilton mógł ją doprowadzić do takiego stanu, po tylu latach ujawniając jej
tak brzemienną w skutki tajemnicę. I tylko łajdak w rodzaju Sama trzymałby w
zanadrzu ten sekret po to, by wykorzystać go w tak niecnym celu.
- Czy możesz mi pomóc, Harry? - zapytała, nie mogąc się doczekać
odpowiedzi. - Może i zwariowałam, ale wydaje mi się, że jeśli pomogę ojcu
uratować firmę, spłacę mu część długu za to, co mu zrobiła moja matka, za to,
że go zraniła. Ale... ale nie mogę wyjść za mąż za Jamesa Vaughna. I nie
podoba mi się, że ojciec mnie o to poprosił,nawet jeśli jestem mu coś winna.
Słyszałam, że jeśli ktoś przychodzi i inwestuje nowe pieniądze w firmę, i ją
ratuje, to ten ktoś nazywany jest białym rycerzem. Podoba mi się to określenie...
- Zamilkła na moment, po czym obdarzyła go słabym uśmiechem. - Od zeszłego
tygodnia ciągle o tym myślę i doszłam do wniosku, że jedynym białym
rycerzem, którego znam, jesteś ty.
- Daj mi parę minut - poprosił, uświadamiając sobie, że musi
uporządkować myśli.
Albowiem właśnie przypomniał sobie, że sześć lat temu podejrzewał, iż
Savannah jest w nim zadurzona. Jednak wcale mu nie przyszło do głowy, że
mimo wszystko dostrzeże w nim bohatera. Cała ta sytuacja była dla niego
ogromnie niezręczna.
Było dla niego jasne, że Savannah nie miała pojęcia o tym, iż jej siostra -
teraz już przyrodnia - odegrała aktywną rolę w planach Sama, by wydać córki za
pieniądze. Savannah była święcie przekonana, że Annette po prostu zakochała
się w Robercie i dlatego rzuciła jego, Harrisona. A jednak, nie mając o tym
wszystkim bladego pojęcia, Savannah przyszła do niego, swego starego
przyjaciela, byłego narzeczonego jej siostry - jej białego rycerza - by prosić go o
pomoc i uratować ojca przed bankructwem.
Historia zdecydowanie się powtarza...
Wyjątek stanowi jedynie to, że rękę Savannah zaproponowano Jamesowi
Vaughnowi, a nie Harrisonowi, ona zaś wspaniałomyślnie stwierdziła, że
Harrison nie musi się z nią żenić. Wystarczy, że pomoże Samowi, człowiekowi,
któremu chętnie podałby kotwicę, gdyby ten tonął.
- A co będzie, jeśli pomogę Samowi? - zapytał w końcu. - Nie wyjdziesz
za mąż za Vaughna, to już wiem. Ale co potem, Savannah? Co zrobisz?
- Chodzi ci o to, co zrobię z moim... z Samem? O to pytasz?
- Nie na próżno byłaś jedną z najlepszych studentek -zauważył. - No
więc? Czy masz zamiar zostać z nim i czekać, aż znowu będziesz musiała
wyciągać go z tarapatów?
- Znowu? Tak naprawdę myślisz? - Potrząsnęła głową. - Nie. Wydaje mi
się, że kocham ojca, ale nie jestem ślepa na jego wady. Nie jestem też ślepa na
wady Annette, choć nie chciałabym o niej źle mówić, zwłaszcza przy tobie. Ale
przez wiele lat byłam poza domem, i już wiem dlaczego. W zeszłym tygodniu
uzyskałam odpowiedź na wiele pytań. Ale nie mogę tak po prostu odejść, Harry.
W pewnym sensie jestem mu coś winna. Co wcale nie oznacza, że nie
wyprowadzę się z domu, jeśli znajdę inny sposób, żeby pomóc Samowi. Odejdę
jednak ze swojej własnej woli, i nie będę oglądała się za siebie.
Harrison pokiwał głową.
- Widzę, że wszystko już przemyślałaś, prawda? - odezwał się,
wyciągając rękę i pomagając jej wstać.
W jego głowie zaczynał rodzić się pewien pomysł, musiał tylko dać sobie
trochę czasu, by dojrzał.
- Jeszcze porozmawiamy, ale teraz chodźmy na pizzę.
ROZDZIAŁ DRUGI
Savannah stała przed lustrem w małej łazience restauracji Sal's Pizza,
zastanawiając się, dlaczego Harry nic jej nie powiedział o rozmazanym tuszu.
Musiała przyznać, że wygląda dość upiornie.
- Wodoodporny - mruknęła, gdy zwilżyła papierowy ręcznik, by usunąć
czarne smugi spod oczu. - Co za oszuści!
Kobieta w średnim wieku wyszła z toalety i Savannah usunęła się lekko
na bok, by zrobić jej miejsce przy umywalce.
- Dzięki - rzekła kobieta, namydlając dłonie. - Czy dobrze się pani czuje?
Savannah bezwiednie postąpiła krok do tyłu. Czyżby jej stan widać było
na twarzy?
- Och, tak, dziękuję - odparła. - Dobrze.
- Myślałam, że pani płakała - ciągnęła kobieta. - Tusz może być odporny
na wodę, odporny nawet na huragan, ale jeszcze nie miałam takiego, który byłby
odporny na łzy. - Zakręciła kurek i wytarła dłonie w papierowy ręcznik, który
podała jej Savannah. - Noszę w torebce buteleczkę olejku dziecięcego, razem z
całym gabinetem kosmetycznym, jak mówi mój mąż. Tylko tym olejkiem
można zetrzeć to mazidło.
Zanim Savannah zdążyła cokolwiek powiedzieć, kobieta pogrzebała w
pokaźnych rozmiarów torebce i wyjęła buteleczkę oraz paczkę chusteczek.
- Proszę bardzo - odezwała się, podając Savannah chusteczkę nasączoną
kilkoma kroplami olejku. - I jeszcze jedno - dodała, kierując się do drzwi. - On
nie jest tego wart. Żaden nie jest tego wart, niech mi pani wierzy.
Savannah patrzyła przez chwilę w miejsce, w którym zniknęła kobieta, po
czym odwróciła się z powrotem do lustra i przetarła chusteczką lewe oko.
Zabieg okazał się skuteczny, może aż nadto, bo chusteczka wchłonęła nie tylko
tusz, lecz także cień do powiek. Uznała, że nie pozostaje jej nic innego, jak
oczyścić całe prawe oko.
- Nie wiem, dlaczego wyglądam teraz jeszcze gorzej - mruknęła, patrząc
na swe odbicie w lustrze. - A niech to! - dodała, odkręciła kran i sięgnęła po
mydło.
Gdy po raz kolejny spojrzała w lustro, wycierając twarz papierowym
ręcznikiem, ujrzała w nim Savannah Hamilton taką, jaką znała przez całe życie.
- Tymi rurami spłynęło właśnie ponad sto dolarów -powiedziała głośno i
zdała sobie sprawę, że wcale tego nie żałuje.
A taki to był fajny pomysł - wstąpić do domu towarowego, poprosić
wizażystkę z działu kosmetycznego o zrobienie makijażu, a potem kupić kilka
kosmetyków. Chciała podczas spotkania z Harrym wyglądać bardziej
profesjonalnie, doskonale. A poza tym, szczerze powiedziawszy, pragnęła także
się ukryć za fasadą makijażu. Wydawało jej się, że nabierze wtedy większej
pewności siebie. A tymczasem wyglądała śmiesznie.
Wcale nie oczekiwała, że Harry tylko na nią spojrzy i natychmiast straci
głowę, a gdy się odezwie, to tylko po to, by zaproponować jej małżeństwo. Nie,
czegoś takiego nie spodziewała się nawet w najśmielszych snach. Chyba że w
tych najbardziej zwariowanych...
- No dobra, pora wracać na ziemię - rzekła do siebie, szukając w torebce
szminki, jedynego kosmetyku, jakiego używała. - On może ci pomoże, może
nie, ale jeśli zaraz nie wrócisz do stolika, wyśle ekipę ratowników.
Poprawiła włosy, upchnęła niesforny kosmyk za uchem, wygładziła swe
ulubione beżowe spodnie, dobraną kolorystycznie elegancką bluzkę i kamizelkę,
a gdy usunęła kawałek mokrego papierowego ręcznika ze złotego łańcuszka na
szyi, uznała, że jest gotowa do wyjścia.
Harry siedział przy odrapanym drewnianym stoliku, przy oknie
wychodzącym na pasaż handlowy odległy o trzy przecznice od siedziby Colton
Media Holding. Przyszli tu na piechotę. Wiosenne słońce przyjemnie
przygrzewało, Savannah zaś pomyślała, że jeśli przez najbliższą godzinę
posiedzi przy stoliku, to mimo swych bardzo wysokich obcasów zdoła wrócić
do firmy na piechotę, nie wyrządzając przy tym stopom większej krzywdy.
Harry na jej widok wstał i usiadł z powrotem dopiero wtedy, gdy zajęła
miejsce naprzeciwko. Przez chwilę patrzył na nią, po czym się uśmiechnął.
- No, wreszcie mam przed sobą taką Savannah, jaką znałem i kochałem.
Ze wszystkimi piegami.
- Chcesz powiedzieć, że wyglądam na siedemnaście lat? - zapytała. - To
przygnębiające. A już myślałam, że dorosłam.
Na twarzy Harry'ego pojawił się wyraz zaskoczenia.
- Ależ dorosłaś, Savannah - odezwał się po chwili. -Z całą pewnością.
Zamówiłem dużą pizzę, w połowie margeritę, w połowie pepperoni. Może być?
- Może być - odparła, kiwając głową i wyciągając rękę po szklankę z
lemoniadą, którą Harry wcześniej zamówił. Gdy pociągnęła przez słomkę
pierwszy łyk, poczuła się znacznie lepiej. Wreszcie język przestanie jej się
przyklejać do podniebienia...
Kiedy to właściwie zadurzyła się tak bezsensownie w Harrisonie? Czy
było to już owego pierwszego dnia, gdy przyjechała z internatu do domu i
ujrzała go przy basenie na tyłach domu? Stał i śmiał się z czegoś, co mówiła do
niego Annette. Był wysoki, świetnie zbudowany... Z jego czarnych włosów
spływała woda, a zielone oczy lśniły ciepłem i łagodnością. Uśmiechem zaś...
uśmiechem był w stanie uwieść nawet anioła.
Jej przyjaciółka Elizabeth, która przyjechała tam z nią na weekend, stała
przez chwilę z szeroko otwartą buzią, po czym oprzytomniała i żartobliwie
rzekła:
- Savannah, jeśli dobrze to rozegramy, to uda nam się zamknąć twoją
siostrę w łazience przy basenie, a jego będziemy miały tylko dla siebie. Co o
tym sądzisz?
Savannah i Elizabeth były w rzeczywistości dość nieśmiałe, lecz w
wyobraźni prowadziły bardzo aktywne życie. Właśnie w wyobraźni Savannah
oddała Harry'emu swe serce - na zawsze.
Teraz Savannah uśmiechnęła się do swych wspomnień, choć w istocie był
to uśmiech słodko-gorzki, ponieważ wieczorem tego samego dnia Annette i
Harry ogłosili swe zaręczyny.
- Uśmiechasz się - odezwał się Harry, przerywając jej rozmyślania. -
Przypomniało ci się coś zabawnego?
- Co...? - zapytała spłoszona. - Och, nie, nic. Przypomniał mi się tylko ten
dzień, kiedy cię poznałam. Wrzuciłeś mnie do basenu.
- Ale najpierw przez dwadzieścia minut patrzyłem, jak się skradasz -
przypomniał jej. -I tak byłaś już mokra. Była z tobą koleżanka, prawda? O ile
pamiętam, przez całe popołudnie próbowaliśmy się wzajemnie utopić. Jak ona
się nazywała?
- Elizabeth Mansfield. Byłaby zdumiona, że ją pamiętasz. W zeszłym
roku tuż po studiach wyszła za mąż, ale chyba jej się nie układa. No, na pewno
się nie układa, bo w przeciwnym razie pojechałabym do niej się wypłakać, a ty
nie musiałbyś tego wszystkiego wysłuchiwać.
- Bardzo mi przykro z powodu twojej przyjaciółki, ale cieszę się, że
przyjechałaś do mnie. Wspaniale się bawiliśmy tego dnia: ty, Elizabeth i ja.
Annette nie zaryzykowała wejścia do basenu - dodał w zadumie. - Chyba nie
chciała zepsuć sobie fryzury, bo wcześniej wróciła od fryzjera. Ale wiesz, jakoś
nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek korzystała z tego basenu.
- Ona nie umie pływać - wyjaśniła Savannah, a potem potrząsnęła głową.
- Nie, to nieprawda. Ona umie pływać, ale nie lubi moczyć włosów czy niszczyć
sobie makijażu. Zabawne. Ja wcale nie potrzebuję aż basenu, żeby rozmazać
sobie makijaż.
- Cieszę się, że już go nie masz - oznajmił Harry i usiadł prosto, bo
właśnie kelnerka przyniosła dużą metalową tacę z pizzą, dwa talerze i stos
papierowych serwetek.
- Mówię serio - dodał, gdy Savannah z powątpiewaniem się skrzywiła. -
Zawsze byłem zdania, że ta prawdziwa amerykańska dziewczyna, o której piszą
wszystkie magazyny, to właśnie ty. Jesteś bardzo naturalna.
- A ja zawsze zastanawiałam się, dlaczego nie jestem taka wymuskana i
światowa jak moja siostra - powiedziała, zdejmując z kawałka pizzy plasterek
kiełbasy pepperoni i wkładając go do ust. - A teraz już wiem. W życiu aż roi się
od niespodzianek, no nie, Harry?
- Boli cię to, prawda? - Wyciągnął rękę i ścisnął jej dłoń. - Wcale się nie
dziwię. Przeżyłaś straszny szok, i to właściwie niejeden. - Gdy oparł się o
krzesło, zauważyła mięsień drgający w jego twarzy. - Chętnie bym przyłożył
Samowi, tak żeby mnie dobrze popamiętał.
Uśmiechnęła się do niego blado.
- A więc chyba mam odpowiedź na moje pytanie, prawda? Nie
zainwestujesz w firmę ojca, nie wykupisz go. Właściwie ani cię nie winię, ani
się temu specjalnie nie dziwię. Domyślałam się, że to posunięcie jest nieco
ryzykowne...
- Jedz pizzę - powiedział, gdy jego telefon komórkowy zaczął dzwonić. -
Czekam na sygnał z pewnego źródła, z którym się skontaktowałem. Odbiorę na
zewnątrz, dobrze?
Wstał, przyłożył do ucha słuchawkę, i zanim odszedł, Savannah usłyszała:
- No to jak, masz?
Ciekawe, co „ma" owo „źródło", zastanawiała się, patrząc, jak Harry
chodzi po chodniku, na zmianę to mówiąc, to słuchając. W tej chwili wyglądał
na prawdziwego przedstawiciela wyższych sfer. Garnitur szyty na miarę, szyte
ręcznie buty, prosta sylwetka i władcze ruchy. Tak, w tej chwili był
zdecydowanie Harrisonem Coltonem. Bardzo się różnił od Harry'ego Coltona,
którego niegdyś znała, z którym grała w badmintona i piłkę wodną, dzieliła się
pizzą i któremu opowiadała swe niemądre, panieńskie sny.
Wzięła następny kawałek i najpierw jak zwykle wsunęła do ust krążki
pepperoni, a potem jadła resztę, przez cały czas udając, że nie zwraca uwagi na
Harry'ego prowadzącego rozmowę telefoniczną za szybą.
W pewnej chwili przy jej stoliku stanęła ta sama kobieta, która przyszła
jej z pomocą w łazience, a za nią przystanął mężczyzna, zapewne jej mąż,
jedzący ostatni kawałek pizzy. Ruchem głowy kobieta wskazała na Harry'ego
spacerującego po ulicy, mrugnęła i powiedziała:
- Przyznaję się do błędu, kochaniutka. Ten może być coś wart. Życzę ci
szczęścia. Chodź, Bill. Skończ wreszcie to jedzenie i chodź, bo się spóźnimy!
Savannah uśmiechnęła się do Billa, który podniósł do góry wolną rękę i
zaczął otwierać i zamykać wyprostowaną dłoń.
- Ta kobieta potrafi zagadać człowieka na śmierć - zauważył, po czym
pospiesznie ruszył za żoną, która w ich stadle najwyraźniej grała pierwsze
skrzypce.
Savannah roześmiała się, widząc, jak Bill grzecznie podąża śladem żony.
Odprężyła się na chwilę, po czym znowu przypomniała sobie, że właśnie teraz
Harry wysłuchuje informacji mogących mieć ważki wpływ na jej życie.
Udawała, że na niego nie patrzy, lecz zapuszczała żurawia w jego kierunku co
kilka sekund.
W końcu Harry wyłączył telefon i wrócił do restauracji. Gdy usiadł na
swoim miejscu, bez słowa sięgnął po kawałek pizzy i zaczął go szybko
pochłaniać.
- No i? - nie wytrzymała Savannah. - Co ci twój informator powiedział?
To pewnie dotyczyło ojca, prawda? Sprawdzałeś go. A może nawet sprawdzałeś
prawdziwość moich słów, bo przecież mogłam to wszystko wymyślić.
Harry przełknął pizzę, popił lemoniadą.
- Wiedziałem, że niczego nie wymyśliłaś. Znam Sama jak zły szeląg i
uwierzyłem w każde twoje słowo. Ta cała historia jest bardzo w jego stylu. A
tak między nami wygląda mi na to, że Annette będzie miała okazję niedługo się
uwolnić. Podobno jej mąż, już wkrótce były mąż, zostanie w przyszłym
tygodniu oskarżony o oszustwa podatkowe. Cudowna jest ta rodzinka, której już
nie masz, Savannah. Wprost cudowna.
- I ty nie chcesz mieć z nią do czynienia - rzekła, kiwając głową. - Nie
mam o to żalu. To był niedobry pomysł, żeby tu przyjechać. Pewnie jesteś dalej
zły na Annette za zerwanie zaręczyn, powinnam wziąć to pod uwagę. Wiem, jak
bardzo ją kochałeś.
Po twarzy Harry'ego przemknął cień i Savannah nagle poczuła
ogarniający ją lęk.
- Przepraszam, Harry, nie powinnam była tego mówić. Odchylił się na
krześle i spojrzał na nią ciepło.
- Nie przejmuj się, Savannah. Było, minęło. Nie mogę Annette za nic
winić. Kiedy patrzę na to wszystko z perspektywy czasu, kiedy biorę pod uwagę
wszystko, co teraz wiem, to myślę, że Annette postąpiła słusznie. Między nami
nigdy by się nie ułożyło.
- Jesteś bardzo szlachetny - stwierdziła, przyglądając mu się uważnie. - I
kłamiesz. Dlaczego kłamiesz, Harry?
Czy coś przed tobą ukryłam? Dowiedziałeś się czegoś więcej niż
usłyszałeś ode mnie?
Harry wyciągnął z portfela dwa banknoty, położył je na stoliku i wstał,
wyciągając rękę do Savannah.
- Byłaś taką dobrą studentką, a nie wiesz, że powinnaś w tej chwili kuć do
egzaminu na temat bieżących wydarzeń, zamiast martwić się wydarzeniami
sprzed sześciu lat?
- Wydarzenia bieżące - powtórzyła, mrugając powiekami. - To znaczy
bankrutująca firma ojca, James Vaughn, no i to, co powinnam w obu tych
sprawach zrobić. Tak, chyba masz rację. Przepraszam, że tyle razy wplątałam w
to Annette.
- I znowu to robisz - zauważył, gdy skręcili w stronę budynku
mieszczącego holding. - Od tej pory za każde wymienienie jej imienia będziesz
płaciła dziesięć centów. Myślisz, że byłbym bogaty, gdybym nie zarabiał
dosłownie na wszystkim?
- Teraz żartujesz sobie ze mnie - powiedziała, czując, że Harry obejmuje
ją w talii. Było bardzo przyjemnie poczuć dotyk jego dłoni, serdeczny i
przyjacielski, jakby te sześć lat, podczas których się nie widzieli, nic dla niego
nie znaczyło.
- Ja? Żartuję? Wstydź się, Savannah. Czy ja kiedykolwiek sobie z ciebie
żartowałem?
Podniosła do góry głowę, by na niego spojrzeć, i wsunęła za ucho ciągle
ten sam nieposłuszny kosmyk.
- No, niech pomyślę... Zaraz, zaraz, gdzie my idziemy? Czy nie
powinniśmy byli skręcić w lewo?
- Owszem, gdybyśmy szli do biura, ale tam nie idziemy.
- No to gdzie idziemy? Czy to ma jakiś związek z tym telefonem?
Nie zabierając ręki z jej talii, Harry podprowadził ją do ławeczki w
malutkim parku. Savannah usiadła, zastanawiając się, dlaczego odnosi wrażenie,
jakby wkrótce w jej życiu miał się dokonać następny wielki zwrot w ciągu tego
tygodnia.
- Harry? Coś zrobiłeś, prawda? Masz taką samą minę jak wtedy, kiedy
graliśmy w Monopol i zobaczyłeś, że ja zaraz wyląduję w Atlantic City, a ty tam
masz trzy swoje hotele.
Uśmiechnął się i wziął do ręki platynowy kosmyk, który znowu
próbowała umieścić za uchem.
- Zostaw, podoba mi się tak - powiedział. - No i chyba masz rację. Dziś
czuję się zupełnie jak tego dnia, kiedy doprowadziłem cię do ruiny w Monopolu.
Wiesz, czasem dochodzi we mnie do głosu instynkt zabójcy. Mają go wszystkie
rekiny tego świata, przynajmniej tak się mówi.
- Och, wspaniale, a ja jestem na linii ognia, tak?
- Tylko pośrednio - zapewnił ją. - W tej właśnie chwili mam na celowniku
firmę Sama. Tak między nami, to straszny w niej bałagan. Od dawna zresztą. Na
szczęście, i zapewne tylko przypadkiem, Sam zdołał nie uzależnić swojej firmy
od interesów O'Meary, toteż federalni go nie ścigają. Oczywiście, jedynie oni go
nie ścigają, ale przecież nie można mieć wszystkiego.
- Wolałabym, żebyś się tak nie uśmiechał, kiedy mi to mówisz - odezwała
się, zbyt późno zdając sobie sprawę, że Harry, którego znała sześć lat temu, i
Harry siedzący teraz obok niej to dwaj zupełnie inni ludzie. Zaczynała również
nabierać przekonania, że popełniła największy błąd swego życia, przyjeżdżając
do tego człowieka po pomoc.
- Przepraszam - mruknął, przybierając posępną minę.
- Wiem, że to nie jest śmieszne. A właściwie to cholernie szkoda, bo
firma Sama Hamiltona była niegdyś znakomita. Zbadałem dokładnie jej
sytuację, zanim podjąłem tam pracę, zanim zdałem sobie sprawę, że Sam
Hamilton ma wadę, którą w świecie biznesu nazywa się śmiertelną.
- Jaka to wada?
- On jest pazerny, Savannah - oznajmił bez ogródek.
- Miał fajny interes, niezły dochód, naprawdę bezpieczną przystań. Ale,
jak zresztą wielu innych, przecenił swoje możliwości w okresie boomu
gospodarczego, chciał rozwinąć się zbyt szybko, no i liczył na pieniądze,
których nie było jeszcze w jego kieszeni. Pieniądze, które miały być w
kieszeniach innych.
- Na przykład Roberta O'Meary - rzekła Savannah, której się wydawało,
że zaczyna coś rozumieć. - Prawda?
- Na pewno liczył na pieniądze zięcia - odparł, a zaskoczona Savannah
ponownie zauważyła przemykający po jego twarzy cień. - Ale to nadal niezła
firma, sprzedająca niezły produkt, toteż wydaje mi się, że warto w nią
zainwestować, warto ją mieć.
- Mieć? - Wyprostowała się gwałtownie. - Przecież nie mówiłam, że
ojciec... że Sam chce sprzedać firmę. On po prostu szuka poważnego inwestora.
- I bogatego męża dla kobiety, którą wychowywał jak swoją córkę.
Pewnie czesne za twoją szkołę wliczał sobie w koszty. Sprzedał jedną córkę,
zaczął szantażować drugą. Taki jest nasz Sam, prawdziwy wielki pan - ciągnął
Harry, a Savannah odwróciła wzrok, nie będąc w stanie patrzeć mu w oczy. -
Pomyśl. Z inwestora można pociągnąć raz, w sprzyjających układach ze dwa
razy, ale bogaty zięć to studnia bez dna, prawda? No dobrze, mąż Annette
okazał się dość suchą studnią. Ale Vaughn jest finansowo pewny, nawet jeśli
jest moralnym bankrutem. Sama to ostatnie nic nie obchodzi, muszę mu to
przyznać. On wyznaje zasadę, że jeśli raz się nie powiedzie, należy próbować
dalej. Aż do skutku.
Savannah wstała i patrząc w punkt lekko na lewo od jego ucha,
powiedziała:
- Chciałabym pójść do samochodu, Harry. Już skończyliśmy, prawda?
- Niezupełnie. - Również się podniósł i podobnie jak przed chwilą, objął
ją w talii, kierując się w stronę ulicy. - Moi prawnicy przygotowują właśnie
dokumenty, które w poniedziałek rano znajdą się na biurku Sama. Dokumenty
przedstawiające mnie w roli białego rycerza, który wjeżdża do firmy Sama, tak
jak chciałaś, i spłaca jego długi w zamian za udziały. Pięćdziesiąt jeden procent.
- Pięćdziesiąt jeden procent? - Zatrzymała się gwałtownie i omal na nią
nie wpadł. - Sam nigdy się nie zgodzi na oddanie ci kontrolnego pakietu akcji.
- Jestem pewien, że się zgodzi, zwłaszcza kiedy wyślemy mu telegram, że
właśnie jedziemy wziąć ślub, skutecznie eliminując w ten sposób kandydaturę
Jamesa Vaughna. A kiedy już się pobierzemy, to wóz albo przewóz, i Sam
będzie o tym wiedział. Szczerze mówiąc, dla mnie jest bardzo ważne, żeby był
tego świadomy.
- Ale... ale ty nie chcesz mnie poślubić. Przecież nie przyjechałam tu po
to, żeby cię błagać o małżeństwo i mnie ratować. Chciałam rycerza na białym
koniu, ale nie narzeczonego.
- A więc mam kazać prawnikom przerwać? - zapytał, stając twarzą do niej
i kładąc jej ręce na ramionach. - Mam wycofać moją propozycję? Stać i patrzeć,
jak ofiarnie poślubiasz Jamesa Vaughna, bo masz jakieś chore przekonanie, że
nie wolno ci opuścić Sama i Annette bez wielkiego pożegnalnego prezentu? Bez
spłacenia swoich długów?
- Wiesz, że nie chcę wyjść za niego - odpowiedziała. - Ale za ciebie? Czy
to jest naprawdę konieczne?
- Chodzi mi o to, żeby Sam dostrzegł światło, żeby sobie uświadomił, że
James Vaughn nie jest w stanie zrobić dla niego tego co ja. Vaughn nie będzie
miał żadnych powodów, żeby pomóc Samowi, kiedy zabraknie głównej
nagrody.
- Czyli mnie? Harry, nie bądź śmieszny. To nie ja, ale firma jest główną
nagrodą.
- Nigdy się nie doceniałaś, Savannah, i nie mam pojęcia dlaczego.
Wydawałoby się, że taka mądra dziewczyna jak ty powinna lepiej siebie
widzieć. Trochę winię za to Sama, który powtarzał, że Annette ma urodę, a ty
rozum, przy czym robił to w taki sposób, że wydawało się, że brakuje ci
zarówno jednego, jak i drugiego. Jesteś bardzo ładna, Savannah, na swój sposób.
Uwierz mi, że James Vaughn wprost nie może się doczekać, żeby ujrzeć pewną
śliczną dziewicę w swoim łóżku.
Utkwiła wzrok w swych nieco przyciasnych butach. Słowa Harry'ego
wywołały w niej zażenowanie, lekko ją zraniły, lecz jednocześnie czuła się w
dziwny sposób cudownie.
- Kto powiedział, że jestem dziewicą?
Po raz pierwszy tego dnia usłyszała jego głośny śmiech, szczery i
radosny.
- To wcale nie jest zabawne! - rzekła ze złością i pognała przed siebie, nie
zmieniając jednak kierunku.
Dogonił ją i znowu objął w pasie, tak jakby był jej właścicielem, tak jakby
miał do niej prawo.
Tym razem nie szarpnęła się, by mu przypomnieć, że jednak nie ma do
niej żadnych praw.
- Nie chcesz wiedzieć, dokąd idziemy? - zapytał, gdy skręcili na
najbliższym rogu.
- Nic mnie to nie obchodzi - odparła, podnosząc do góry głowę i
zastanawiając się, czy nie można by przejść z Prosperino prosto w świat
zapomnienia, choćby i w tych okropnych butach.
- Ale ja mimo wszystko ci powiem - oznajmił, przystając - bo właśnie
doszliśmy do celu.
Podniosła głowę jeszcze wyżej i stwierdziła, że stoją na wprost ratusza.
- O mój Boże! - wyszeptała.
Wziął ją za rękę i wprowadził do wnętrza chłodnego budynku o
marmurowych ścianach. Zatrzymali się przy tablicy informacyjnej i Harry
oświadczył:
- Urząd stanu cywilnego, drugie piętro.
- Ty idź, a ja tam poczekam - powiedziała, odwracając się w kierunku
wyjścia.
- Savannah! - zawołał na tyle głośno, że kilka osób zwróciło na nich
uwagę. - Musisz za mnie wyjść. Pomyśl o dziecku!
- No tak - rzekła starsza pani do swej siwowłosej koleżanki. - Tak jak ci
właśnie mówiłam, Maude. Ten kraj zdecydowanie schodzi na psy.
Savannah poczuła, że płoną jej policzki. Zacisnęła dłonie w pięści i
odwróciła się do Harry'ego, który stał przy windzie i przytrzymywał otwarte
drzwi z tak niewinną miną, z jaką pojawił się niegdyś w jej szkole ze
sfałszowaną kartką, w której ojciec prosił, by pozwolono jej wyjść z campusu w
towarzystwie „mego zaufanego przedstawiciela". Właśnie wtedy ów zaufany
przedstawiciel zabrał ją na ich pierwszą tajną wyprawę do pizzerii w mieście.
Dziwne. Dopiero w tej chwili Savannah zdała sobie sprawę, że mimo
swych błazeńskich manier Harry jest znacznie bardziej poważnym człowiekiem
niż sześć lat temu. Nie spędził tego okresu pod szklanym kloszem -już prędzej
można to powiedzieć o niej - i zapewne dlatego się zmienił. Ciekawa była, w
jakim stopniu jej siostra przyczyniła się do tych przemian.
- Wsiada pani czy nie, młoda damo? - zapytał starszy pan stojący w głębi
kabiny. - Jestem ławnikiem i właściwie nie spieszy mi się do sali sądowej, ale
chyba nie powinienem się spóźniać.
- Och, przepraszam - rzekła, patrząc ze złością na Harry'ego, który
podniósł brwi do góry i patrzył na nią, szczerząc zęby. Teraz był właśnie taki,
jakim go zapamiętała i w jakim się zakochała z całą intensywnością
siedemnastolatki.
- Przestań, Savannah - odezwał się Harry, na szczęście już spokojniej. -
Chcesz opuścić dom, ale mówiłaś, że nie masz dokąd pójść. A więc już masz. A
poza tym czy naprawdę chcesz zatrzymać nazwisko Hamilton?
- Mogę poszukać pracy, a to nazwisko jeszcze mi nie zaszkodziło -
wyjaśniła, próbując zyskać na czasie i modląc się o to, by jakiś łaskawy bóg
podsunął jej do głowy właściwe słowa, podpowiedział, co ma robić.
Nie, nie. Już nikt nie będzie jej mówił, co ma robić. Miała dosyć ludzi
dyrygujących jej życiem.
- Wiesz co? Chyba nie odpowiada mi bycie pionkiem. Ani Sama, ani
twoim. Zegnaj, Harry. Dziękuję za wszystko, ale nie - rzekła dobitnie, po czym
wybiegła z budynku.
- Jeśli wolno mi coś powiedzieć - odezwał się pasażer windy - to pograłeś
sprawę, młody człowieku.
- Jeszcze nie - odparł Harrison, puszczając drzwi. -Życzę przyjemnego
dnia, i przepraszam za zatrzymanie windy.
- Och, mam nadzieję, że dziś będziemy mieli jakiś proces o zabójstwo.
Lepsze to niż siedzenie w domu, oglądanie telewizji i wynoszenie śmieci na
rozkaz żony. Proszę nie iść na emeryturę, młody człowieku. To piekło za życia,
a kiedy tylko znajdziesz coś ciekawszego do roboty, od razu wzywają cię do
sądu. Los ławnika!
Harrison uśmiechnął się, podziękował mężczyźnie za dobrą radę i ruszył
w pościg za Savannah, która nie mogła ujść daleko w tych idiotycznie wysokich
butach.
Kiedy zobaczył ją na ulicy, przez chwilę patrzył na nią z przyjemnością.
Jej biodra kołysały się łagodnie, gdy na zmianę to szła, to biegła w stronę
swojego samochodu.
Dogonił ją na rogu, ujął pod rękę i zaprowadził w plamę cienia pod
najbliższym budynkiem.
- Przepraszam - powiedział, widząc, że jej wielkie oczy lśnią nienaturalnie
z powodu wezbranych łez. - Jestem taki sam łobuz jak Sam i jeśli chcesz mnie
teraz kopnąć w łydkę i zostawić tu, pod tym domem, nie będę miał pretensji.
Ale najpierw mnie wysłuchaj. Proszę.
- Nie mamy sobie już nic do powiedzenia, Harry - oznajmiła. - Nic.
- Mylisz się, Savannah. Jestem ci winien prawdę. Czy zechcesz jej
wysłuchać, czy mnie kopniesz i znowu się rozstaniemy?
Podniosła głowę i zerknęła na niego z zaciekawieniem. Ów nieposłuszny
kosmyk włosów ponownie wysunął się zza ucha, a Harry skonstatował, że ze
wzruszeniem patrzy, jak platynowe pasmo kładzie się miękko na jej idealnie
owalnym policzku i podwija lekko pod brodą.
- Pięć minut, Harry. Daję ci pięć minut.
- Wspaniale, ale nie tutaj. Wracajmy do biura.
Posłusznie ruszyła z nim, lecz odsunęła się, gdy spróbował położyć rękę
na jej talii. Harrison zorientował się, że dawne rany uczyniły go nieczułym na
ciosy, jakie otrzymała niedawno Savannah, i dlatego tak bez żenady wystąpił ze
swymi dalekosiężnymi, nie przemyślanymi planami.
Swoim kluczem otworzył zamknięte drzwi gmachu i weszli do środka. W
milczeniu wjechali windą na odpowiednie piętro, bez słowa przeszli przez
korytarze urzędników średniego szczebla, aż wreszcie dotarli do gabinetu
naczelnego dyrektora.
- Witam - rzekła radośnie Lorraine, usadowiona za biurkiem. - Czekałam
na was.
- Doprawdy? - mruknął Harrison, zastanawiając się, czy jego asystentka
nie ucieszyłaby się z darmowego biletu do dalekiej Mongolii. Biletu w jedną
stronę, oczywiście.
- Doprawdy. Zawsze wracają na miejsce zbrodni -oświadczyła, patrząc na
Savannah. - Dobrze się pani czuje, kochanie?
- Owszem, dziękuję - odparła Savannah, rzucając Har-risonowi tak
chłodne spojrzenie, że mogłoby zapewne zmrozić piekło, po czym weszła do
jego gabinetu.
- Przykładasz czasem ucho do dziurki od klucza? - zapytał Harrison,
patrząc groźnie na Lorraine.
- Robiłam to w czasach pana ojca, ale teraz po prostu nie wyłączam
interkomu, korzystając z tego, że się pan na tym nie zna. - Lorraine
wyprostowała się, oparła ręce o blat biurka. - Przecież ta kobieta mogłaby być
terrorystką. Chyba nie sądził pan, że zostawię was samych, zwłaszcza że biuro
jest puste od południa. Chociaż spodziewałam się, że wróci pan tu, żeby mi o
wszystkim opowiedzieć. Dlatego szybko schowałam się w szafie, kiedy
usłyszałam, że wychodzicie. No więc ma pan zamiar wykupić firmę i uratować
tę biedną dziewczynę? Proszę poczekać, mam ważniejsze pytanie: czy zamierza
pan powiedzieć jej, co naprawdę wydarzyło się sześć lat temu?
- A skąd ty możesz coś o tym wiedzieć? - zapytał, po czym machnął ręką.
- Jasne. Przecież ty wiesz wszystko, i dlatego nie mogę cię wyrzucić. Po prostu
pójdziesz wtedy do jakiejś konkurencyjnej stacji i zaczniesz sypać pikantnymi
szczegółami...
Uśmiech Lorraine zamarł.
- Nigdy bym...
Harrison szybko podszedł do biurka i ucałował chudy policzek swej
asystentki.
- Wiem, Lorraine. I przepraszam, ale jestem w bardzo trudnej sytuacji.
- Proszę nie skrzywdzić tej dziewczyny, panie Colton - rzekła Lorraine,
biorąc do ręki torebkę i nieodłączny kryminał w wydaniu kieszonkowym. - Jest
w niej coś bardzo... kruchego.
Harrison kiwnął głową, po czym ruszył prosto do biurka w swym
gabinecie, by odłączyć interkom. Dziesięć sekund później zamknęły się drzwi za
opuszczającą biuro Lorraine.
- To bardzo miła kobieta - zauważyła Savannah, odzywając się do niego
po raz pierwszy od ponad dziesięciu minut.
- Wszyscy tu się jej boją, ale nie wiem, co bym bez niej począł - odrzekł
Harrison, nalewając do szklanek lemoniadę. - Dobrze - dodał, wręczając jedną
ze szklanek Savannah, a z drugą zajmując miejsce w fotelu, w którym
poprzednio siedział. - Nadeszła godzina prawdy.
- Całej prawdy? - spytała z pobladłą twarzą.
- Całej - przyznał. - W tym celu musimy się cofnąć w czasie o sześć lat,
co dla mnie nie jest takie przyjemne. Inaczej jednak nie będę w stanie ci
wyjaśnić, że to już po raz drugi Sam próbuje wybrnąć z kłopotów na swój
szczególny sposób. Cała różnica polega na tym, że w przeciwieństwie do ciebie
Annette świadomie z nim konspirowała.
- Nie rozumiem - przyznała Savannah ze zmarszczonym czołem. - Nie, to
nieprawda. Rozumiem. Harry, czy chcesz mi powiedzieć, że Annette miała
wyjść za ciebie dlatego, żebyś uratował Sama z jakichś opresji? To chyba
absurd. Przecież pracowałeś u niego, nie miałeś żadnych pieniędzy.
- Dalej, Savannah. Chyba dobrze rozumujesz...
- Nie miałeś pieniędzy - powtórzyła, rozglądając się po dość wytwornie
urządzonym gabinecie. - Ty nie, ale twój ojciec miał. Więc o to chodziło? Sam
chciał, żeby twój ojciec zainwestował w jego firmę?
- Och, jeszcze lepiej. Chciał, żebyśmy inwestowali razem z nim, a poza
tym zażądał części holdingu jako prezentu za to, że pozwala mi poślubić jego
córkę. Kiedy kazałem mu iść do diabła, Annette mnie dobiła, mówiąc, że jeśli
się nie zgodzę na propozycję ojca, ona za mnie nie wyjdzie, bo przecież
przystała na ten ślub tylko dlatego, że jestem bogaty, mogę pomóc ojcu i
zapewnić jej taki poziom życia, na jaki sobie zasłużyła.
- A więc to ty odwołałeś ślub, a nie Annette? I nie miało to nic wspólnego
z tym, że Annette zakochała się w Robercie?
- Masz rację - pokiwał głową, wiedząc, że dzięki swej inteligencji
Savannah szybko dopowie sobie resztę, i zapewne mimo wszystko kopnie go na
koniec w łydkę. - A teraz pora na tę część, w której nie wyglądam już tak
szlachetnie...
- Musiałeś być okropnie zły. I czułeś się zraniony. Kochałeś ją, Harry.
Wiem, że ją kochałeś. Jak ona mogła być taka okrutna? I taka głupia! Czy nie
zdawała sobie sprawy, że miała szczęście, skoro ty... Ach, dość na ten temat.
Odstawiła szklankę na stolik, wstała i podeszła do okna wychodzącego na
ulicę.
- Sześć lat później przychodzę do ciebie, opowiadam ci podobną
historyjkę, tyle że, jak sam powiedziałeś, nie jestem aktywną uczestniczką tego
spisku. Niemniej rezultat będzie podobny, chociaż zamienię Vaughna na ciebie.
Odwróciła się do niego twarzą.
- Czy to nie ironia losu, Harry? Studiowałam co prawda środowisko, ale
na ironii też się umiem poznać. No cóż, ojciec zostanie uratowany, a jeśli
naprawdę chcesz się ze mną ożenić, będzie miał dostęp do studni bez dna. Tyle
że nie będzie mógł z niej czerpać, prawda? Bo przecież chcesz zażądać
pięćdziesięciu jeden procent.
- Masz rację. Chcę mieć pakiet kontrolny w firmie Sama, on nie położy
łapy na holdingu, a ponieważ będę mężem jego ostatniego majątku trwałego,
czyli ciebie, będzie musiał na moją propozycję przystać. Chyba że Annette
zechce ponownie zapolować na bogacza. Jak jej się układa z Jamesem?
- Skaczą sobie do gardła - odparta Savannah, pocierając w zamyśleniu
szyję. - To byłby dla ciebie znakomity układ, prawda, Harry? Zemściłbyś się na
ojcu, machnął mną przed Annette, i tak dalej. Ale co ja z tego będę miała?
- Mnóstwo, jeśli choć trochę przypominasz siostrę -rzekł Harrison,
dodając szybko: - Jeśli uważałaś, że ślub dla pieniędzy to dobry pomysł.
Zyskasz trochę mniej, jeśli po prostu szukasz sposobu na uwolnienie się od
Sama i rozpoczęcie nowego życia. Ale nie pomogę Samowi, jeśli się z tobą nie
ożenię. Miałbym wtedy na głowie firmę, w której musiałbym topić wielkie
pieniądze, żeby postawić ją na nogi, a ty dalej byłabyś wolna, Sam utrwalałby w
tobie poczucie winy za postępek twojej matki, no i James krążyłby gdzieś na
horyzoncie.
- Jak długo?
- Jak długo będziemy mężem i żoną? O to pytasz?
- To chyba jedno z najbardziej sensownych pytań do tej pory - oznajmiła
Savannah, podnosząc głowę. - I oczywiście, będzie to wyłącznie małżeństwo z
rozsądku - dodała. - Umowa w interesach. Nic poza tym.
Harrison zatrzymał na niej wzrok, dostrzegł kruchość, o jakiej
wspomniała Lorraine, i potaknął.
- Umowa w interesach. Dobrze, zgadzam się. Ustalimy czas jej trwania.
Co byś powiedziała o dwóch latach? Ja będę miał swoją zemstę, bo przecież
kłamałbym, gdybym stwierdził, że idea zemsty do mnie nie przemawia, a ty
wyrwiesz się spod tyranii Sama. A po dwóch latach uzyskasz wolność, już bez
Sama. Zaryzykuję stwierdzenie, że wygramy oboje.
- Ja miałabym wygrać, Harry? To dlaczego nie czuję się jak zwycięzca? -
zapytała, kierując się w stronę drzwi. - Chodź, lepiej wracajmy do ratusza,
zanim wszyscy wyjadą na weekend.
ROZDZIAŁ TRZECI
W sobotę Harrison przyszedł do biura, by przygotować się do tygodnia
ciężkiej pracy, kiedy to Sam Hamilton odkryje - zapewne w poniedziałek po
południu - że jego plany wzięły w łeb.
Późnym popołudniem w piątek odesłał Savannah do domu jej „ojca",
nakazując, by nie wspomniała nikomu słowem o ślubie cywilnym, który miał się
odbyć w poniedziałek rano. Skłonił ją także do obietnicy, że z bagażami
przyjedzie do niego w niedzielę wieczorem, i z tego miejsca zaczną działać.
Nie miał jednak pojęcia, na czym konkretnie to „działanie" miałoby
polegać, choć zaczął sobie zdawać sprawę, że nie bardzo podoba mu się idea
małżeństwa jedynie na papierze.
Wczoraj uznał to za dobry pomysł, ponieważ żądza zemsty przytłumiła
wyznawane przez niego zasady moralne, niemniej Lorraine miała rację.
Savannah Hamilton jest krucha. Krucha, młoda, śliczna i warta grzechu.
Początkowo tego nie zauważył, bo przez cały czas starał się pamiętać, jak
wyglądała sześć lat temu, a nie teraz. Teraz zaś była już dorosła...
Mógłby jeszcze odwołać tę ceremonię, mógłby wycofać się ze
wszystkiego. Wykorzystywał Savannah, niewinną i niedoświadczoną, do
odegrania się na Samie.
Sam Hamilton. Łobuz światowej klasy. Przeżytek starych złych czasów,
w których córki traktowano jako towar.
- I dlatego właśnie nie mogę tego odwołać - rzekł do siebie, spacerując
tam i z powrotem po dywanie. - Wyrobił w Savannah takie poczucie winy z
powodu rzekomego grzechu jej matki, że gotowa wydać się za tego
obrzydliwego Vaughna w ciągu tygodnia.
Poprzedniego wieczoru, gdy siedział u siebie w domu, popijając w
ciemnościach szkocką, na samą myśl o Jamesie mającym coś wspólnego z
Savannah zrobiło mu się niedobrze. Przez cały wieczór usiłował sobie
wytłumaczyć, że troska o Savannah bierze się stąd, że Vaughn jest
kobieciarzem, że taka młoda dziewczyna będzie przytłoczona jego stylem życia.
Znalazł wiele powodów, z których nie wolno było dopuścić do tego, by
Savannah poświęciła się i wzięła ślub z Vaughnem.
Odpędzał jednak od siebie myśl, że robiło mu się niedobrze głównie
dlatego, że wyobrażał sobie Vaughna dotykającego Savannah, podczas gdy to
on sam, Harrison, pragnął ją dotykać, całować, rozbudzać.
Zawsze ją lubił, od samego początku, od dnia, w którym ją po raz
pierwszy zobaczył, kiedy miał dwadzieścia pięć lat, a ona siedemnaście. Lubił ją
niczym siostrę, podziwiał jej bystry umysł, podobał mu się jej nieśmiały
uśmiech. Przyjemność sprawiał mu też sposób, w jaki na niego patrzyła, kiedy
wydawało jej się, że on nic nie widzi. Uwielbiał, gdy ją na czymś takim
przyłapał.
Ale to było sześć lat temu, gdy był młody i głupi i pochlebiało mu
wyraźne zadurzenie młodej dziewczyny. Mógł się z tego wszystkiego śmiać, bo
był zaręczony z jej siostrą, był zakochany w jej siostrze.
A ona wcale nie była zakochana w nim.
Podszedł do okna, tego samego, przed którym wczoraj stanęła Savannah, i
przywołał na myśl Annette, czego nie robił już od dłuższego czasu. Była taka
piękna! Mleczna skóra, czarne jak węgiel włosy, wielkie fiołkowe oczy.
Doskonała. Może zbyt doskonała...
A może też oślepiła go jej uroda i nie dostrzegał niedoskonałości.
Przecież nie chciała się niczym zająć, ograniczała się do tego, by siedzieć i
wyglądać pięknie. Nigdy nie weszła do basenu, nigdy nie zagrała w słońcu w
badmintona, dawała się zapraszać tylko do najlepszych restauracji, i zawsze,
zawsze odpychała go, gdy próbował posunąć się do czegoś więcej niż
pocałunek.
W jego wyobraźni jawiła się niczym delikatna księżniczka z bajki, i tak
też ją traktował. Teraz zdawał sobie sprawę, że idealizował Annette, że to tylko
jej olśniewająca uroda skłoniła go do przypisania jej takich atrybutów jak
dobroć i kochające serce.
A to właśnie Savannah była dobra i kochająca. Cieszyła się życiem,
potrafiła godzinami siedzieć na podłodze i grać w planszowe gry, nie obrażała
się, gdy ktoś próbował pod-topić ją w basenie.
Savannah była prawdziwa, Annette była nierealna.
Lecz wtedy Savannah miała zaledwie siedemnaście lat.
- Teraz jest już znacznie starsza - przypomniał sobie, gdy zamykał
żaluzje, by odciąć się od ostrego popołudniowego słońca, by odciąć się od
myśli, które niewiele miały wspólnego ze zjawiskiem zwanym małżeństwem z
rozsądku.
Małżeństwem bez miłości. Małżeństwem bez skonsumowania.
Małżeństwem pomyślanym wyłącznie jako zemsta.
- No tak - mruknął, kierując się do telefonu. - Nie mogę tego zrobić. Nie
mogę tego zrobić Savannah. I sobie też; żadnemu z nas nie przyniesie to nic
dobrego.
Zanim jednak zdążył podnieść słuchawkę, zadzwonił telefon podłączony
do jego prywatnej linii i Harrison mruknął pod nosem coś niecenzuralnego.
- Słucham, Colton - mruknął nieuprzejmie, zastanawiając się, kto z grupki
niewielu osób mających jego prywatny numer zadał sobie trud szukania go w
biurze w sobotnie popołudnie.
- Mówi Colton - odezwał się śpiewny głos po drugiej stronie linii. - Na
litość boską, Harrison, nie warcz tak na mnie.
- Babcia - rzekł półgłosem, opadając na krzesło i uśmiechając się
niemrawo. - Jak tam twój artretyzm?
- Dobija się do drzwi, ale go nie wpuszczam. Dzięki za troskę.
Harrison uśmiechnął się, słysząc odpowiedź babki. Ilekroć pytano ją o
zdrowie, zawsze odpowiadała w inny, lecz zawsze zabawny sposób.
- To dobrze. O co tym razem chodzi? Kiedy poprzednio dzwoniłaś pod
ten numer, pytałaś, czy mam w puszce księcia Alberta, i kazałaś mi go
wypuścić. Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że kobiety w pewnym wieku nie
powinny robić dowcipów przez telefon? Zwłaszcza jeśli ten telefon jest po
drugiej stronie Atlantyku.
- Ostatnio nie - odrzekła Sybil Colton dźwięcznym głosem, którego nie
zniekształciły tysiące mil dzielące Kalifornię od Paryża. - A od kiedy to jestem
kobietą w pewnym wieku? - zapytała, a Harrison usłyszał, jak wydmuchuje
dym. Wyobraził ją sobie na wyłożonej poduchami kanapie, trzymającą
papierosa wetkniętego w cygarniczkę z kości słoniowej, a obok na stoliku
szklankę z martini. - Jestem stara, Harrison. To jedno z pewnością można o
mnie powiedzieć.
Zerknął na zegar stojący na biurku.
- Z pewnością już dawno powinnaś się położyć - ciągnął beztrosko,
myśląc sobie, że na tym świecie niewiele jest przyjemności większych niż
rozmowa telefoniczna z mieszkającą w Paryżu babką. - Stracisz urodę, jeśli nie
będziesz się wysypiać.
- Już niedługo zacznę się wysypiać za wszystkie czasy, Harrison -
odparowała. - A teraz nie mogę spać. Coś mi chodzi po głowie, i chciałam z
tobą o tym porozmawiać. Twój brat reaguje tylko wtedy, kiedy ktoś zacznie
narzekać na woreczek żółciowy albo inne okropne choróbska fascynujące dziś
lekarzy, a Frank i Shirley są nadal na wakacjach. Nie znam nikogo, kto by
odpoczywał tyle co mój Frank. Czy on wykorzystuje twoje dobre serce,
Harrison? Czy przez niego nie znajdziesz się wcześniej w grobie?
- Słucham cię, babciu - wtrącił, zachodząc w głowę, co też może oznaczać
ta radosna paplanina. - Czy coś się stało? Czy chciałaś z kimś dzisiaj
porozmawiać? A dlaczego najpierw wspomniałaś o Jasonie? Źle się czujesz?
Chyba nie poszłaś na tańce i nie złamałaś nogi w biodrze?
- Kochanie, do kogo ty mówisz? Chyba do jakiejś starowinki, bo na
pewno nie do mnie - obruszyła się Sybil i zaciągnęła swym nieodłącznym
papierosem. Zgadzała się, że jest to nałóg niebezpieczny, lecz gdy ktoś
namawiał ją, by go rzuciła, stwierdzała, że w wieku osiemdziesięciu ośmiu lat
wielu zagrożeń spodziewać się już nie może. - Czy nie wolno mi po prostu
zadzwonić do mojego wnuka i spytać, co u niego? Czy to zbrodnia?
- Dzwonisz, bo chcesz wiedzieć, co u mnie - powtórzył Harrison,
podnosząc przycisk do papieru, który wczoraj wzięła do ręki Savannah, i zaczął
obracać go w dłoni. -Dobrze, moja droga. Kim pani jest i co pani zrobiła z moją
babcią?
Zduszony śmiech Sybil poprawił mu nastrój.
- No dobrze, niech ci będzie. Może i miałam powód, żeby zadzwonić, ale
to nie znaczy, że nie mogę spytać, co u ciebie. No więc co? Masz ostatnio jakieś
towarzystwo? Uwodzisz piękne kobiety? Wiesz, Frank i Shirley nie mogą
doczekać się wnuków. Mógłbyś przynajmniej ich zadowolić.
- A więc w istocie chciałabyś mi powiedzieć, żebym znalazł sobie jakąś
miłą kobietę, ożenił się i ustatkował. Babciu, czy jesteś pewna, że nie
zwariowałaś?
- Zwariowałam? Ja? Harrison! Czyżbyś miał zamiar się żenić? O mój
Boże, mam sensacyjną wiadomość! Prawda? Ha! Frank dostanie furii. On, taki
potentat w świecie mediów, nie wytropił pierwszy hiobowej wieści, a uprzedziła
go w tym stara baba mieszkająca gdzieś na antypodach! Kim ona jest, Harrison?
Chyba nie wybrałeś sobie jakiejś anorektycznej modelki, które wy, bogaci,
uważacie za takie atrakcyjne.
- Uspokój się, proszę - powiedział, żałując w duchu,że zdradził się przed
babką, która gotowa była zadzwonić do jego rodziców, brata oraz wszystkich
najbliższych krewnych z informacją, że mały Harrison dał się w końcu usidlić, i
dobrze, bo to już najwyższa pora. - Ja tylko myślę o tym, czyby się nie ożenić.
To wszystko. Ja się zastanawiam.
Po drugiej stronie zapadło milczenie, po czym Sybil odezwała się
przytłumionym głosem:
- Nie chcesz rozgłosu, prawda? Dalej mam ochotę powyrywać tej
dziewczynie włosy z głowy. Jej i temu jej tatusiowi. Przysięgam ci, Harrison, że
jeśli nie usłyszę więcej nazwiska Hamiltonów, to umrę szczęśliwa. Chyba że
chcesz mi powiedzieć, że Sama Hamiltona i tę jego małą poszukiwaczkę złota
spotkała wreszcie zasłużona kara.
Ta rozmowa przybiera niedobry obrót, pomyślał Harrison i ze słuchawką
wetkniętą między ramię a głowę sięgnął do małej lodówki ukrytej pod
wydłużonym blatem biurka, by wyjąć butelkę wody. Ciekawe, jak babka
zareaguje, jeśli jej powie, że wkrótce znowu usłyszy to nazwisko, bo w
poniedziałek po południu on prawdopodobnie będzie już mężem Savannah.
Postanowił jednak nie ryzykować. Babka jest zbyt inteligentna, by nie
wyczuć pisma nosem. Zwłaszcza że jego rola w tej grze jest dosyć podejrzana.
- Babciu - odezwał się, uznawszy, że w tej sytuacji najbezpieczniej będzie
skłamać - czekam na ważny telefon i dlatego jestem teraz w biurze, a nie na polu
golfowym. Toteż, mimo że chętnie wysłuchałbym twojej opowieści o tym, ileż
to jest sposobów skręcenia Sama Hamiltona w paragraf, to jednak bym wolał się
szybko dowiedzieć, w jakiej sprawie dzwonisz.
- Wycofujesz się, prawda? No cóż, niech ci będzie. Zwłaszcza że
naprawdę muszę z tobą o czymś pogadać. Czy dostałeś zaproszenie od Meredith
na sześćdziesiąte urodziny Joego?
Harrison szybko przestawił myśli na inne tory. O ile jego ojciec, Frank,
był raczej miejskim chłopcem -jeśli Prosperino można nazwać miastem, bo
przecież było znacznie mniejsze od Los Angeles czy San Francisco - o tyle jego
kuzyn Joe spędził większość życia na znakomicie prosperującym ranczu pod
miastem.
Joe, który zaczynał od niczego, z czasem dorobił się tak wielkiego
majątku, że zainwestował w górnictwo, nabył szyby naftowe i spore
przedsiębiorstwo armatorskie oraz udziały w spółkach wielu innych branż. Dla
Harrisona Joe Colton stanowił wzorzec do naśladowania. Harrison często jeździł
na ranczo, lubił towarzystwo Joego, jego kuzynów, pasierbów oraz dzieci
adoptowanych, które Meredith i Joe wychowywali z miłością. Ranczo Coltonów
było niegdyś bardzo szczęśliwym miejscem.
Wszystko zmieniło się dziesięć lat temu, gdy Meredith wraz z Emily,
jedną z ich adoptowanych córek, omal nie zginęła w dziwnym wypadku
samochodowym. Zachowała życie, lecz zmieniła się tak bardzo, iż Harrison z
trudem ją poznawał. I, sądząc z tonu, z jakim babka wymówiła imię Meredith,
nie był w swym poglądzie odosobniony.
- Harrison, jesteś tam?
- Słucham? Och, przepraszam, babciu. Tak, tak, dostałem zaproszenie.
Zanosi się na niezłą imprezę. Przylatujesz?
- Owszem, mam nadzieję. Ale chyba nie będę się dobrze bawić.
- Słyszę, że przemawia przez ciebie wieczna optymistka
- stwierdził, wracając na swe miejsce za biurkiem. - O co chodzi? Nie
masz się w co ubrać? Trudno w to uwierzyć, bo przecież paryscy krawcy skaczą
z radości, kiedy wpadasz obejrzeć ich nowe kolekcje.
- No tak, ale wiesz, co mam włożyć na to przyjęcie? Balową suknię.
Przyznaj, że to zupełnie do Meredith niepodobne. Gala? Meredith nie znosiła
takiej celebry, tego blichtru i przepychu. Ona uwielbiała swojskie rodzinne
pikniki. Nie rozumiem, skąd pomysł tych smokingów. I nie pojmuję, dlaczego
Joe tak potulnie się na to zgadza.
- To jego sześćdziesiąte urodziny - przypomniał Harrison. - Może
zamarzyło mu się coś bardziej oficjalnego?
- Wykluczone, Harrison. To dziwne jak na Joego, i dziwne jak na
Meredith. Mówię ci, Harrison, tam dzieje się coś podejrzanego, i to nie od
wczoraj. Czuję to nawet z Paryża.
Harrison ujął w palce czubek swego nosa.
- No, babciu...
- Nie mów do mnie tym tonem! Pamiętasz, jak w zeszłym roku Meredith
potraktowała mnie jak gościa? Mnie! Przecież nigdy przedtem nie traktowała
mnie jak gościa, i to nieproszonego! No i jeszcze ta Emily...
- Co się dzieje z Emily? Przecież wyzdrowiała? - zapytał, wyciągając
kartkę z faksu i stwierdzając, że jest to raport na temat sytuacji finansowej Sama
Hamiltona. Nieźle, same długi. Zapragnął nagle skończyć tę rozmowę i
przestudiować ten dokument oraz wszystkie inne, które drukowała maszyna.
- Czyżby? - mruknęła babka, czekając, aż wnuk zareaguje na jej
tajemniczy, pełen wątpliwości ton.
Postanowił, że jej nie rozczaruje, zwłaszcza że doskonale wiedział, że
babka i tak powie wszystko, co ma do powiedzenia, bez względu na to, czy
rozmówca ma ochotę jej słuchać, czy nie.
- Dobrze, babciu, wal. Zamieniam się w słuch.
- No, wreszcie! Twój ojciec uważa, że tracę dar przekonywania. Ale na
ciebie zawsze można liczyć.
- Ja jestem prawdziwym dżentelmenem - mruknął ironicznie, przeglądając
nadchodzące wydruki. No tak, firma Sama jest na krawędzi bankructwa.
Jamesowi Vaughnowi potrzebna jest jak dziura w moście. Jasne, facet marzy o
Savannah, a nie o firmie. A ten wstrętny Sam zachowuje się jak stręczyciel.
Harrison rzucił wydruki na biurko i zaklął pod nosem.
- Nigdy w to nie wątpiłam, kochanie - odrzekła Sybil i przystąpiła do
rzeczy. - Coś ci powiem. Emily straciła przytomność podczas wypadku, lecz
kiedy ją odzyskała, to zobaczyła dwie pochylone nad nią Meredith. Słyszysz,
Harrison? Dwie! Tak Emily utrzymuje.
- Wiem, babciu, słyszałem. - Pokiwał głową. - Jedna Meredith uśmiechała
się łagodnie, druga była zła i podła. Ale Emily była wtedy dzieckiem, straciła
świadomość i miała wstrząs mózgu. Równie dobrze mogła widzieć sześć
identycznych Meredith, różowego słonia i klowna w cylindrze.
- No wiesz!.- W tonie babki zabrzmiała irytacja. - Wobec tego wyjaśnij
mi, dlaczego Meredith to już nie ta sama Meredith. Wyjaśnij mi to, proszę!
- Nie mogę ci tego wyjaśnić, babciu, bo to nieprawda. Zgoda, jest teraz
trochę inna, jakby nieobecna, mniej związana z życiem rancza, i nie chce już
adoptować dzieci.
A czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że ona obarcza się winą za ten
wypadek i chorobę Emily? I że może nie chcieć więcej dzieci właśnie z powodu
tego poczucia winy oraz bólu, jaki czuła, kiedy Emily została ranna? Nie
zapominaj, babciu, że syn Meredith i Joego wpadł pod samochód i zginął. To
dużo nieszczęść, jak na jedną kobietę.
- Może... - odrzekła Sybil nieco łagodniejszym tonem. - Niemniej wydaje
mi się, że tam coś się dzieje i chciałabym, żebyś do nich wpadł się rozejrzeć.
- Nie mogę, babciu. Mam... Jestem w trakcie przejmowania firmy. Ojciec
wyjechał, więc muszę też pilnować CMH. Przykro mi, ale naprawdę nie mogę.
- Chodzi o dziewczynę, prawda? - zapytała, a Harrison gwałtownie
zamrugał powiekami. - Dobra, dobra, mało mówisz, ale cię wyczułam. No cóż,
nie zapominaj o sprawdzianie.
- Sprawdzianie? Jakim?
- Z naszyjnikiem. Jeszcze nigdy się nie pomylił - oznajmiła Sybil, a
Harrison mógł przysiąc, że usłyszawszy jego pytanie, babka wzniosła oczy do
nieba. - A teraz muszę już kończyć, bo zaczynasz udawać głupiego i nie chcesz
mnie słuchać. Niedługo zadzwonię do twojego brata, Jasona, jeśli on jeszcze
mnie pamięta. Ten chłopak pracuje za ciężko, i ty pewnie też. A oprócz tego nie
rozumiem, dlaczego pozwoliłam ci tak długo trzymać mnie na linii. Te telefony
kosztują fortunę. Dobranoc, mój drogi.
W słuchawce rozległ się przerywany sygnał.
- Babcia szaleje - mruknął zadowolony i odłożył słuchawkę, po czym
natychmiast sięgnął po wydruki. - Chętnie się z nią spotkam.
Był sobotni wieczór i nie mógł wprost uwierzyć, że siedzi samotnie w
pustym domu, ogląda mecz w telewizji, na stoliku ustawił puszkę ze sprite' em,
a w ręku trzyma naszyjnik z szafirów. To wszystko przez babkę!
Tylko ona mogła przypomnieć mu o tym naszyjniku, i to w takiej chwili.
Znał jego historię, słyszał ją w swym życiu już kilka razy, i zawsze uważał ją za
fantastyczną, niezmiernie romantyczną i właściwie fajną.
W tej jednakże chwili spoglądał na naszyjnik z taką miną, jakby ten miał
lada moment ożyć i go ugryźć.
Klejnot ten został podarowany lordowi Redbridge przez samą królową
Elżbietę I. Piękne szafiry osadzone pośród lśniących brylantów były
przekazywane najstarszemu ze spadkobierców każdego pokolenia, aż znalazły
się w rękach Williama Coltona, trzeciego lorda Redbridge.
William był bardzo niespokojnym duchem. Wezwała go powinność, tak
jak wzywała wszystkich Coltonów, lecz powinnością człowiek się w nocy nie
ogrzeje. Niemniej, ponieważ wiedział, że w jakiś sposób musi zapełnić
stosunkowo puste skrzynie Coltonów - co było nieco ironiczne, zważywszy na
to, co się działo - został on zaręczony z Katherine Mansfield, której rodzina nie
należała wprawdzie do wybitnych, lecz której pieniądze - jak kiedyś ujęła to
Sybil Colton - dosłownie wypadały z tyłka.
Harrison pociągnął z puszki długi łyk, niechętnie myśląc o
podobieństwach między jego przodkami a Samem Hamiltonem. Ale wtedy były
inne czasy, inna epoka, inne zasady moralne, A poza tym William Colton
wyszedł w końcu ze wszystkiego obronną ręką, chociaż...
W przeddzień ślubu Williama i Katherine stary dobry
Willie przyniósł swej narzeczonej w prezencie ślubnym ów owiany
legendą naszyjnik z szafirów i brylantów. Nikt nie miał pojęcia, dlaczego tak
długo z tym prezentem zwlekał.
Być może to legenda związana z naszyjnikiem powstrzymywała go przed
włożeniem go na szyję Katherine, a może też William podejrzewał, co się może
stać, i nie chciał ryzykować, by jego małżeństwo z rozsądku nie doszło do
skutku z powodu tych przeklętych kamieni. Reasumując, o ile Harrison dobrze
całą tę historię pamiętał, owe piękne szafiry stanowiły weryfikację
prawidłowego doboru narzeczonej.
Jeśli owa drogocenna kolia znalazła się na szyi niewłaściwej kobiety,
kamienie matowiały i ciemniały. Te same klejnoty umieszczone na szyi
odpowiedniej narzeczonej zaczynały lśnić pełnym blaskiem.
Harrison powątpiewał w te opowieści.
William jednak w nie wierzył i, gdy Katherine wzięła kolię z jego rąk i
zawiesiła ją na szyi, z przerażeniem patrzył, jak szafiry brzydną w oczach, tracą
blask i życie. Najwyraźniej los przemówił poprzez drogocenne kamienie i
William odwołał ceremonię. Albo się przestraszył, albo po prostu szukał
pretekstu, by się nie żenić.
W tamtych czasach była to rzecz niesłychana, ponieważ powszechnie
uważano, że narzeczeni są parą jeszcze przed złożeniem przysięgi małżeńskiej w
kościele. Prawo ten obyczaj sankcjonowało. Za porzucenie narzeczonej na kilka
godzin przed ślubem facet mógł trafić do więzienia, można było wytoczyć mu
proces. A jeśli nieszczęsnym zbiegiem okoliczności narzeczona miała braci,
zdrajca mógł być wyzwany na pojedynek i skończyć w ten sposób życie.
William jakimś cudem zdołał uniknąć tych pesymistycznych scenariuszy,
chociaż między obiema rodzinami doszło do takich animozji, że w Anglii nie
czuł się już dobrze - zwłaszcza że znalazł prawdziwą miłość, a gdy na szyi swej
wybranki zawiesił kolię, szafiry i brylanty natychmiast zalśniły i zamigotały,
jakby na pobłogosławienie związku.
Harrison oglądał jeszcze przez chwilę mecz, po czym zgasił telewizor.
Obraz odpłynął, a Harrison przypomniał sobie koniec tej starej opowieści.
Podobno William miał już po dziurki w nosie dobrej starej Anglii, a także
waśni z Mansfieldami, toteż wraz z narzeczoną wsiedli na okręt płynący do
Nowego Świata, i w ten oto sposób ta gałąź Coltonów znalazła się w Ameryce.
Z czasem William i jego potomkowie dorobili się i zaprzepaścili kilka fortun, a
w czasie jakiegoś kryzysu jeden z późniejszych Coltonów sprzedał naszyjnik.
- Ale ojciec cię odnalazł, prawda? - rzekł Harrison, podnosząc kolię do
góry i przyglądając jej się uważnie. Jego ojciec Frank, który zbił majątek na
holdingach medialnych, usłyszał kiedyś o wystawieniu naszyjnika na licytację, i
wrócił z nim do domu szczęśliwy, jakby odzyskał najcenniejszy skarb. Odnalazł
go, podzielił na dwa mniejsze i dał jeden Jasonowi, a drugi Harrisonowi. - I tak
dostałem cię w moje ręce. No, no, ale mam szczęście - dokończył nieco
ironicznie i wypił resztkę sprite'a.
Zadzwonił telefon, lecz Harrison się nie ruszył, czekając, aż włączy się
automatyczna sekretarka. Gdy jednak usłyszał znajomy głos, zerwał się na
równe nogi.
- Savannah - powiedział szybko - coś się stało?
- Nie, nie, wszystko w porządku. - Zamilkła na moment. - Właściwie
czego się mogłam spodziewać... Sam powiedział Annette, że nie jest moim
ojcem. Obiecał mi, że jej nie powie, ale nie dotrzymał słowa. Przyszła do mnie
dziś wieczorem do pokoju, żeby mi to powiedzieć. No i teraz ona też mi mówi,
że moim obowiązkiem jest poślubić Jamesa.
- I...? - zapytał, wyczuwając, że to nie wszystko. Prawdę rzekłszy, miał
ochotę wskoczyć do samochodu i zabrać ją z tamtego domu, wywieźć jak
najdalej od tamtych ludzi.
- Nie miałam zamiaru niczego im mówić - odrzekła z wahaniem. - Wiem,
że sobie tego nie życzyłeś, że miała to być niespodzianka...
- Powiedziałaś jej - stwierdził, przymykając oczy. No cóż, czasem nawet
najlepszy plan się nie powiedzie. -I co?
- Masz rację, powiedziałam jej. To było bardzo głupie z mojej strony,
głupie i dziecinne. A co potem? Nie przyjęła tego dobrze - oznajmiła, a Harrison
się uśmiechnął. Nie przypuszczał, że Savannah jest mistrzynią niedopowiedzeń.
- To znaczy?
- Zaczęła mówić okropnie brzydkie rzeczy, o tobie, o mnie, o matce. Moja
matka była też matką Annette, a Annette znała ją lepiej niż ja, bo matka umarła,
kiedy ja miałam zaledwie pięć lat. Och, Harry, ona nazwała ją dziwką, a mnie
niewdzięcznym bękartem. To okropne.
- Nie wątpię. A Sam o tym wie?
- Jeszcze nie. Pojechał z Jamesem na weekend do Las Vegas. Świętuje.
Wróci dopiero jutro wieczorem. Nie wiem, jak się z nim skontaktować, bo nie
mówił mi, gdzie się zatrzyma.
Świętuje. Świętuje sprzedaż córki, którą wychował jak swoje własne
dziecko. Łajdak.
- Dobrze - odezwał się, chowając naszyjnik do wyłożonej aksamitem
kasetki, a tę wkładając do szuflady i natychmiast zapominając o całej sprawie. -
Poczekaj na mnie, zaraz po ciebie przyjadę.
- To nie jest konieczne, Harry. Hamowana dotąd wściekłość znalazła
upust.
- Do jasnej cholery! Czy myślisz, że zostawię cię z Annette? Chyba
zwariowałaś! Poczekaj, a ja...
- Harry, jestem przed twoim domem w samochodzie i rozmawiam przez
telefon komórkowy - oznajmiła, przerywając mu. - Chciałam się tylko upewnić,
czy jesteś w domu i czy nie śpisz. Nie chciałam o północy tak po prostu
zadzwonić do twoich drzwi...
- Już do ciebie idę! - zawołał, rzucił słuchawkę na stolik i wybiegł do
holu, zapalając po drodze światła. Potem otworzył drzwi i w dwóch susach
znalazł się na podjeździe.
W chwili, gdy wysiadła z samochodu, a on wziął ją w ramiona, by ją
pocieszyć, zdał sobie sprawę ze swej radości. Cieszył się, że ją widzi, że do
niego przyjechała.
Gdy poczuł, jak drży, przytulił ją mocniej i zaprowadził do domu.
Powędrował z nią prosto do swego gabinetu, który znajdował się na tyłach
domu, tam kazał jej usiąść, a sam poszedł do kuchni, by nastawić czajnik.
Gorąca herbata. Ją to właśnie w chwilach stresu podawała jego matka,
przysięgając, że nie ma nic lepszego niż gorąca, słodzona herbata, by ogrzać
zmarznięte ciało i uspokoić nerwy.
Niecierpliwie stał przy kuchence, czekając, aż woda się zagotuje. Potem
zaparzył herbatę, ustawił na tacy dwie filiżanki, cukiernicę i dzbanuszek z
mlekiem. Gdy wszystko było gotowe, wrócił do gabinetu.
Savannah stała przy kominku, odwrócona do niego plecami.
- Chodź tutaj - odezwał się - i wypij.
Miała na sobie stare dżinsy i czarny sweter. Rozpuszczone włosy lekko
zasłaniały jej twarz. Gdy się w końcu do niego odwróciła, miała opuszczoną
głowę i patrzyła gdzieś w bok.
Wyglądała na zdenerwowaną. Z wahaniem podeszła do kanapy obok
stolika, na którym umieścił tacę. W niczym nie przypominała dziewczyny z jego
wspomnień. Była jedynie podobna do tej kobiety, jaką widział wczoraj: dorosła,
piękna i działająca na wszystkie jego zmysły.
- Savannah? - odezwał się ponownie, siadając przy niej i marszcząc czoło,
gdy się cofnęła, kiedy spróbował odsunąć jej włosy z twarzy. - Co ci jest?
Przecież się mnie nie boisz? Gdyby tak było, nie przyjechałabyś tutaj.
Przyłożyła rękę do policzka.
- Oczywiście, że nie boję się ciebie, Harry. Po prostu... miałam mały
wypadek.
Harrison odwrócił ją twarzą do siebie i odsunął rękę.
- To ona ci to zrobiła? - zapytał przez zaciśnięte zęby, widząc siniec na
policzku Savannah oraz malutkie rozcięcie w okolicach oka. Był pewien, że to
sprawka Annette, a właściwie jej upierścienionej dłoni.
Savannah kiwnęła głową, po czym ponownie przycisnęła dłoń do
policzka.
- Obrzuciła mnie też paroma wymyślnymi słowami -oznajmiła,
uśmiechając się do niego blado. - Aha, i pewnie jeszcze nie wiesz, że przez całe
życie dostawałam używane rzeczy? To, czego Annette nie chciała już nosić?
- Doprawdy? - zapytał, wsypując dwie łyżeczki cukru do filiżanki
Savannah i usiłując nie wybuchnąć śmiechem.
- Tak - odparła, przyjmując od niego filiżankę. - Ale zanim pomyślisz, że
jestem skończoną idiotką, to powinieneś chyba wiedzieć, że jej oddałam.
Oddałam jej za wszystko. Ma chyba nieźle podbite oko.
Ujął jej prawą dłoń, gdy odstawiła filiżankę, i zauważył niewielkie
zaczerwienienie na kostkach placów.
- Jakie to było uczucie? Wspaniałe?
- O tak - odparła. Teraz śmiały się także jej oczy, w których już nie było
łez. - Wspaniałe i cudowne.
I wtedy oboje wybuchnęli śmiechem. Oparli głowy na poduszkach
kanapy, popatrzyli na siebie i śmiali się, śmiali jak szaleni.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Budziła się bardzo powoli, przeciągała pod prześcieradłami, przewracała
z pleców na bok - aż wreszcie syknęła, gdy zabolał ją uderzony przez siostrę
policzek.
Ponownie przewróciła się na plecy i mrugając powiekami, zaczęła
przypominać sobie, jak się tu znalazła.
Śmiała się. Śmiali się oboje z Harrisonem. Głupio. Pewnie
odreagowywali stres. A potem nagle zaczęła płakać. Miarka się przebrała. Tego
wszystkiego było już za wiele. Poruszała się niczym we śnie, odkąd jej ojciec -
nie, nie ojciec, lecz Sam - posadził ją naprzeciwko siebie i powiedział o
niewierności matki oraz o tym, jak to się poświęcił i wychował ją jak swoją
własną córkę. Oznajmił jej, że jest mu winna rekompensatę za kłamstwa matki i
że nadeszła pora spłacić ten dług.
Rozpłakała się wtedy, ale być może nie dość wylała wówczas łez i wiele
goryczy jeszcze w jej duszy pozostało. A może to dopiero oświadczenie Sama,
że ma poślubić Jamesa Vaughna i w ten sposób uratować firmę, sprawiło, że łzy
jej obeschły, a zamiast tego jej ciało ogarnęła drętwota, która sparaliżowała ją na
wiele dni.
Wtedy to Sam przychodził do niej dzień po dniu i przypominał, że czasu
pozostało już niewiele, że pora podjąć decyzję, bo jeśli nie, to wszyscy skończą
na ulicy, firmę trafi szlag, a to, co on w takim mozole budował przez tyle lat,
zostanie bezpowrotnie stracone. Powtarzał, że liczy na nią, że od niej zależy
przyszłość Annette. I że jest im to winna. Mój Boże, winna!
Odrzuciła prześcieradła i wstała z łóżka, kierując się do przyległej do
pokoju łazienki.
Jest im winna? Kiedy to zaczęła kwestionować to stwierdzenie? Czy
podczas ataków płaczu, kiedy przypominała sobie, że Sam zawsze traktował ją
inaczej niż Annette? Przez wszystkie lata musiała wysłuchiwać, jaka Annette
jest piękna, jakie ma maniery! Jakim dobrym i posłusznym była dzieckiem, jaką
kochającą córką, i jak to ojciec był u niej zawsze na pierwszym miejscu, nawet
po ślubie.
Savannah natomiast sprawiła mu ogromny zawód. Zawsze była z niej
chłopczyca, łaziła po drzewach, miała po-ścierane kolana, zbierała owady i
przynosiła je do domu. No i nie była ładna, nawet nie usiłowała ładnie wyglądać
ani też nie pomagała Annette sprawować obowiązków pani domu, gdy ojciec
wydawał służbową kolację. Co prawda później nie zapraszano jej na te kolacje,
bo kiedyś stanęła w obronie środowiska w rozmowie z prezesem firmy, która z
zapałem godnym lepszej sprawy wycinała drzewa na północnym zachodzie
kraju, w ogóle nie myśląc o przyszłych pokoleniach.
- Jesteś za bystra i za bardzo wygadana - powiedział jej Sam, i zapewne
miał rację, bo Savannah miała wtedy czternaście łat.
Po tym wydarzeniu wysłał ją do szkoły z internatem, i od tej pory
przyjeżdżała do domu wyłącznie w weekendy lub na święta. Decyzję o
usunięciu z domu Savannah uznała za sygnał, że ojciec nie może znieść jej
widoku. A kiedy odwiedzała dom, Annette albo jej w ogóle nie zauważała, albo
traktowała ją jak brzydkie kaczątko, Sam zaś prawie zawsze był nieobecny.
Kiedy jednak Harrison pokazał się na scenie, Savannah miała już
siedemnaście lat. Był dla niej miły, bawił się z nią w basenie, mówił do niej i jej
słuchał. Odwiedzał ją także w szkole, przywoził artykuły na temat środowiska z
czasopism drukowanych przez firmę ojca, pomagał przy pisaniu niektórych
prac, zabierał ją na pizzę.
W którym to momencie tego okropnego tygodnia Savannah przestała
myśleć o szokującym oświadczeniu Sama, o przyszłości, jaką dla niej
zaplanował, a zaczęła myśleć o Harrym, o tym, jak się o nią troszczy?
Czy jednak ma to znaczenie? W tej chwili ważne jest jedynie to, że pod
wpływem impulsu przyjechała do Harry'ego i wkrótce ma zostać jego żoną.
- Choć nic za tym nie przemawia - powiedziała sobie, gdy wyszła spod
prysznica i owinęła się wielkim białym ręcznikiem kąpielowym, po czym
mniejszym zaczęła wycierać włosy. - Ale teraz i tak wszystko pewnie zostanie
odwołane, bo musiałaś się wygadać przed Annette.
Na myśl o siostrze spojrzała w stronę lustra, by obejrzeć ślad po uderzeniu
na policzku. Zaczerwienie już zniknęło, pozostało jedynie niewielkie
obrzmienie. Rozcięcie kolo oka było za to widoczne doskonale. Jezu, ależ mi
przyłożyła, pomyślała Savannah, choć była pewna, że nie pozostała siostrze
dłużna.
Mogła być nawet z siebie dumna, że wytrzymała aż taką szarżę, chociaż
lepiej byłoby się w ogóle nie wdawać w kłótnie. Lecz Annette przyszła do jej
pokoju nie proszona, zaczepiała ją i drażniła, nic więc dziwnego, że
odpowiedziała jej jedyną bronią, jaką posiadała. A tą bronią był Harry...
A Harry się z tego wszystkiego śmiał. Och, najpierw się zdenerwował, ale
potem rozbawił do łez. Oboje się śmiali - aż do chwili, gdy Savannah poczuła,
że ogarnia ją bezbrzeżny żal. Spoważniała, Harry chwycił ją w objęcia, i wtedy
wybuchnęła głośnym, rozpaczliwym płaczem. Płakała z żalu za matką, za
ojcem, którego nie poznała, za dzieciństwem, które przepadło bezpowrotnie. To
wszystko było takie straszne...
Harry trzymał ją w objęciach, usiłował ją pocieszyć, aż w końcu zaniósł ją
do pokoju gościnnego, a potem przyniósł jej walizki z samochodu i kazał
przebrać się w piżamę.
Próbowała nieśmiało protestować, mówiąc, że pójdzie do hotelu, nie
włożyła w to jednak serca i Harry nie dał się przekonać. Położył otwartą walizkę
na łóżku, pocałował Savannah w policzek i kazał się dobrze wyspać. Obiecał jej,
że rano wszystko będzie wyglądać lepiej.
No i tak to się potoczyło. Spędziła noc pod tym samym dachem co Harry,
bezpowrotnie rozłączona z rodziną, nawet jeśli nie była to rodzina kochająca.
Nastał poranek, ona wypłakała się już i wyspała, i nadal nie miała zielonego
pojęcia, co dalej.
Świadoma była jedynie dwóch rzeczy. Po pierwsze, że jej młodzieńcze
zauroczenie Harrym wraz z wiekiem nie minęło, lecz przeistoczyło się w
miłość, a po drugie, że pod żadnym pozorem nie wolno jej wyjść za niego za
mąż.
Harrison podsmażał właśnie bekon, gdy z łazienki dla gości dobiegł go
szum prysznica. Świetnie, zdąży. Gdy Savannah wchodziła do kuchni, nakładał
na talerze jajecznicę.
Miał nadzieję, że skoro mu tak sprawnie poszło przygotowanie śniadania,
równie dobrze potoczy się cały dzień. Tymczasem jedno spojrzenie na twarz
Savannah powiedziało mu, że jego optymizm może być nadmierny.
- Dobrze spałaś? - zapytał, gdy Savannah podeszła do ekspresu i napełniła
dwie filiżanki wspaniale pachnącą kawą, którą postawiła na stole.
- Tak, dziękuję - odparła, siadając i biorąc do ręki widelec. - Spałam
naprawdę znakomicie. A ty?
- Jak kamień - skłamał bez ząjąknienia.
W istocie do trzeciej w nocy krążył po gabinecie, zastanawiając się, czy
będzie się smażył w piekle, jeśli ulegnie impulsowi i zastuka do drzwi
Savannah, by ją pocieszyć. Więcej niż pocieszyć...
Oczywiście, nie odważył się na taki krok. Był na to zbyt dobrze
wychowany, a poza tym wiedział, że gdyby to zrobił, Savannah uznałaby go za
jeszcze jednego człowieka, który ją wykorzystuje. Poza tym istniał następny
problem, i Harry był pewien, że Savannah zacznie o nim mówić, zanim skończą
śniadanie.
Od szóstej rano zachodził w głowę, jak obrócić jej wnioski na swoją
korzyść i przekonać ją, że ich umowa małżeńska ma nadal sens.
- Świetnie gotujesz - oświadczyła. - W domu nigdy mnie nie wpuszczano
do kuchni, ale w szkole zapisałam się na kurs gospodarstwa domowego.
Myślałam, że będą nas uczyć gotowania, ale oni uczyli nas, jak poznać się na
profesjonalnym cateringu. Prywatne szkoły są nieco zawieszone w próżni, nie
sądzisz? Ale kiedy wynajmowałam mieszkanie podczas studiów, nauczyłam się
robić w kuchence mikrofalowej dość podłą pizzę. Niemniej - oznajmiła,
nabierając na widelec podsmażane ziemniaki, które o świcie ugotował - nigdy
nie próbowałam zrobić czegoś takiego.
- Życie kawalera, Savannah - wyjaśnił, kończąc swoją porcję i zanosząc
talerz do zlewu. - Albo polubisz kolacje z mrożonych dań, albo nauczysz się
gotować. Ja wybrałem to drugie. Matka sugerowała mi zatrudnienie stałej
gospodyni, ale rzadko jadam w domu więcej niż śniadanie, toteż się nie
zdecydowałem.
Czy to już koniec rozmowy o niczym? Był pewien, że tak. Teraz
Savannah powie, że dziękuje za śniadanie, ale ze ślubu nici.
- Harry... - zaczęła, odwracając się na krześle, by na niego spojrzeć.
- Czy chcesz usłyszeć coś zwariowanego? - przerwał jej, chwytając się
pierwszej myśli, która mu się nasunęła.
Spojrzała na niego z westchnieniem, po czym zaniosła swój talerz do
zlewu.
- Dobrze, Harry. Powiedz mi coś zwariowanego. Sam Pan Bóg wie, że nie
słyszałam niczego zwariowanego od przynajmniej dziesięciu albo i dwunastu
godzin.
- Umyjemy je później - powiedział, zalewając wodą talerze, po czym
zaprowadził ją do gabinetu. Tam kazał jej poczekać, a sam wrócił do kuchni po
następne dwie filiżanki kawy. - Otwórz szufladę, tę po prawej stronie - polecił,
gdy znalazł się przy niej. - Widzisz to granatowe aksamitne pudełko? Wyjmij je
i otwórz.
Spojrzała na nie, po czym przeniosła wzrok na niego.
- Mam je otworzyć? Dlaczego? - zapytała, próbując obrócić wszystko w
żart, który chyba jej nie wyszedł. - Czy jest pełne malutkich wybuchających
papierowych węży?
- Mniej więcej - odparł, czując, że jej komentarz jest zbyt bliski prawdy. -
Proszę, Savannah, otwórz.
Gdy zastosowała się do jego polecenia, z jej ust wyrwał się cichy okrzyk.
- Coś innego, prawda?
- Czy one są... prawdziwe? - zapytała, dotykając palcem największego
kamienia w kolii z szafirów i brylantów. - Mój Boże, Harry, one są prawdziwe,
nie? Co ty wyrabiasz, dlaczego trzymasz taką cenną rzecz w miejscu, gdzie
każdy może ją znaleźć i ukraść?
- Masz zamiar to ukraść? - zażartował, po czym się roześmiał, gdy zrobiła
przestraszoną minę. - No więc czy chcesz usłyszeć coś szalonego? O tym
naszyjniku.
Usiadła wygodnie w fotelu, podwijając pod siebie nogi, i dała mu znak, że
słucha. Harrison pomyślał, że nie dopuścił co prawda do tego, by odwołała ślub,
lecz pewnie wykopał pod sobą następny dołek. Kobiety nadające się na
narzeczone Coltonów to nie jest temat, który należy poruszyć tego ranka. Lecz
cóż, nie miał wyjścia.
Opowiedział jej całą historię, a potem z zapartym tchem czekał na
komentarz.
- Czy Annette go mierzyła? Jak na niej wyglądał? Czy błyszczał? -
dopytywała się, trzymając kasetkę na kolanach, lecz nie gładząc już palcami
drogocennych kamieni.
- Annette? Nie, właściwie to zapomniałem o tym naszyjniku. Dopiero
wczoraj babka mi o nim przypomniała.
No i wyjąłem go z sejfu. - Gdy Savannah obrzuciła go przenikliwym
wzrokiem, dodał: - No, mało brakowało, a bym jej powiedział, że bierzemy
ślub. Ona jednak i tak się czegoś domyśliła, bo inaczej nie mówiłaby o
naszyjniku. Ale moja babka jest w Paryżu. Nie siedziała na wprost mnie i nie
czyniła żadnych paskudnych uwag. Toteż jeśli martwisz się, że tajemnica się
wydała...
- Sprawa się rypła, kij wsadzony w szprychy - przerwała mu, nadając
całemu temu zdarzeniu specyficzną wymowę poprzez dobór słów. -
Pozbawienie elementu niespodzianki.
- No właśnie - potaknął. - No więc jeśli się martwisz o coś takiego, to
niepotrzebnie. Nic się nie zmieniło.
- Och, nie, Harry, to nieprawda - zaprotestowała, zamykając kasetkę i
odstawiając ją na stolik. - Annette nie zachowa tego dla siebie. Element
zaskoczenia przepadł, a Sam będzie wiedział, co zamierzasz, zanim twoi ludzie
złożą mu ofertę. Nie chciałabym przytaczać wielu starych przysłów, ale
ostrzeżony jest lepiej uzbrojony, prawda?
Dopił kawę i wstał.
- Mówię ci, że to nie problem. Moja oferta jest nadal aktualna, Sam nadal
nie może mi odmówić.
- Harry, siadaj. Nie mogę patrzeć, jak krążysz, a chyba zaraz zaczniesz to
robić, prawda?
Posłusznie usiadł i zaczął bębnić dłonią o kolano. Po chwili uświadomił
sobie, co robi, i jego ręka znieruchomiała.
- Kiedy przyszłam do ciebie w piątek do biura, byłam w strasznym stanie.
Wtedy jeszcze wierzyłam, że częściowo jestem winna Samowi pomoc za
problem, jaki on sam stworzył. Czułam się zagubiona i skrzywdzona - nadal
czuję się skrzywdzona, nie mam zamiaru się wypierać - i zrzuciłam cały ciężar
na twoje barki.
- Nie narzekam - mruknął, wiedząc, że wcale sobie tym stwierdzeniem nie
pomaga.
- No jasne, że nie, ponieważ Sam i Annette próbowali to samo zrobić z
tobą, co teraz z Jamesem Vaughnem. W moim położeniu dostrzegłeś szansę,
żeby się zemścić. Przejmiesz kontrolę nad firmą Sama i weźmiesz jedyną rzecz,
jaka Samowi została: siłę przetargową. Czyli konkretnie mnie. Przynajmniej
grasz w otwarte karty. Przejęcie firmy, małżeństwo, i tak dalej. Ale to już nie
jest konieczne, Harry.
- Bo ty spaliłaś mosty - skonstatował, biorąc filiżankę i ze zdziwieniem
stwierdzając, że jest pusta. - Po tej wczorajszej awanturze z Annette uznałaś, że
ona i Sam mogą sami albo się ratować, albo zginąć, bo ty znikasz z pola walki.
Było, minęło. Mam rację?
Savannah dotknęła policzka.
- Można by powiedzieć, że Annette wbiła mi do głowy rozum. Nic im nie
jestem dłużna, Harry, co mnie sprowadza do sedna sprawy. Ty też nic mi nie
jesteś winien. Możesz nadal się mścić, bo wiesz, że Sam rozpaczliwie poszukuje
inwestora. Założywszy, że James Vaughn się wycofa, kiedy się zorientują, że ta
niewdzięczna mała Savannah wzięła nogi za pas i nie ma zamiaru wracać.
Westchnęła, wstała i spojrzała na Harrisona.
- No więc to tyle, prawda? Harry, bardzo ci dziękuję za wszystko, co
zrobiłeś, za twoją propozycję.
- Ale już mnie nie potrzebujesz, tak? - odparł, również się podnosząc. - A
co z naszym zezwoleniem na ślub? -dodał, wiedząc, że brzmi to śmiesznie i
modląc się, by nie zabrzmiało żałośnie.
Wzruszyła ramionami i odwróciła wzrok.
- Myślę, że zawsze możesz oprawić je w ramkę...
- Bardzo śmieszne, Savannah - powiedział, kładąc ręce na jej ramionach. -
Co z sobą zrobisz?
W jej pięknych niebieskich oczach pojawiły się łzy.
- Nie wiem. Mam malutki fundusz powierniczy od matki, na którym Sam
nie mógł położyć łapy. Na jakiś czas mi to starczy. A poza tym jestem przecież
wykształcona. Znajdę pracę.
- Do tego czasu zostań tutaj. Proszę, Savannah. To duży dom. Poza tym
nie chcę, żeby Sam gdzieś cię dopadł. Przynajmniej nie teraz. Wiesz, że mam
trochę racji.
Opuściła na moment oczy, potem znów je na niego podniosła i bez słowa
kiwnęła głową.
- Dobrze - powiedział, usiłując ukryć radość. - Załatwione.
- Tydzień - oznajmiła, odstępując krok do tyłu. - Najwyżej dwa. To ci da
dość czasu, żeby przemówić Samowi do rozumu, żeby się zemścić. A ja w tym
czasie znajdę pracę i mieszkanie.
- Jak sobie życzysz - przytaknął, mimo że snuł już zupełnie inne plany.
W czwartek wieczorem Savannah weszła do kuchni, rzuciła na stół swą
nową teczkę i - ponieważ na podjeździe dojrzała BMW Harrisona - zawołała
śpiewnym głosem:
- Kochaaanie, wróciiiłam!
Kilka sekund później Harry wpadł do kuchni. Miał na sobie białą
koszulkę do gry w golfa i spodnie khaki, w ręku trzymał gazetę.
- Jesteś bardzo zadowolona - powiedział, wyjmując z lodówki dwie
puszki z lemoniadą. - Domyślam się, że dziś na froncie poszło lepiej niż
wczoraj.
- Lepiej niż wczoraj, przedwczoraj, i przez cały poprzedni tydzień -
uściśliła, wyjmując puszkę z jego dłoni, otwierając z trzaskiem wieczko i
upijając długi łyk. - W tej chwili rozmawiasz z kobietą, która znalazła posadę.
Czekała na jego reakcję, nie spuszczając z niego oczu. Zastygł z ręką na
wieczku puszki, a potem się uśmiechnął. Może zbyt radośnie? Czy też zbyt
wiele się w tym śmiechu dopatrywała?
- Savannah, wspaniale! - oświadczył, odstawił puszkę i podszedł do niej z
szeroko otwartymi ramionami, by ją uściskać. - To wspaniale!
- Też tak myślę - odparła, najpierw poprawiając żakiet, a potem zdejmując
go i wieszając na oparciu krzesła. -Wiesz, że dziś miałam dragą rozmowę u
Boggsa, prawda? I muszę ci powiedzieć, że mnie tam uwielbiają. Szanują i
uwielbiają. - Jej uśmiech objął całą twarz. - Zaczynam za dwa tygodnie, kiedy
otworzą nowy obiekt. Startuję od samego dołu, ale przede wszystkim mam etat!
- Oto Savannah Hamilton staje do walki o słuszną sprawę na polu
gospodarki ściekami. Jak sądzisz, czy udźwigniesz całą romantyczną stronę tego
przedsięwzięcia?
- Idiota - mruknęła, żartobliwie wymierzając mu cios w ramię. - To jest
ważna praca, ważna gałąź przemysłu. Doskonale zdajesz sobie z tego sprawę,
chyba że chciałbyś usłyszeć ode mnie następny wykład na temat środowiska,
deficytu czystej wody, i tak dalej.
- Dziękuję, nie trzeba, choć jeśli weźmiesz mnie na męki, to zamówię u
ciebie artykuł na ten temat - odrzekł Harry i ucałował ją w policzek.
Robił to często. Lubił ją też dotykać, choć nigdy nie przekraczał granic.
Od niemal dwóch tygodni mieszkali razem w jednym domu, jadali razem
posiłki, oglądali na wideo filmy, grali w gry planszowe i przesiadywali do późna
w gabinecie, spędzając czas na rozmowie.
Czuła się z Harrym tak dobrze jak nigdy z nikim w życiu. A jednak co
wieczór, gdy szli na górę położyć się spać, gdy stawali pod drzwiami swych
sypialni, gdy Harry całował ją na dobranoc i potem każde z nich wchodziło do
innego pokoju, Savannah czuła się ogromnie nieszczęśliwa.
Nieszczęśliwa. Niespełniona. Sfrustrowana.
Czasami, upewniwszy się, że Harry smacznie śpi, schodziła na paluszkach
do gabinetu, wyjmowała z szuflady naszyjnik i przez chwilę patrzyła na niego,
podziwiając odbijające się w szafirach i brylantach refleksy światła. Nigdy nie
wyjęła go z kasetki, nigdy nie przymierzyła. Zawsze odczuwała taką pokusę,
lecz obawiała się jej ulec.
Bała się, że gdy kolia znajdzie się na jej szyi, klejnoty stracą blask.
A teraz będzie musiała ten dom opuścić.
- Harry, może pójdziemy to uczcić? Ja stawiam.
- To jest twoja nowa praca, więc stawiam ja - oświadczył, kierując się do
holu. Po czym nagle się zatrzymał i odwrócił. - Byłbym zapomniał. Dziś rano o
dziesiątej podpisana została umowa. Rozmawiasz teraz z nowym właścicielem
większości akcji Hamilton, Incorporated.
- A więc to tak - powiedziała, czując miękkość w kolanach i opadając na
krzesło. W ostatnich dniach wiele rozmawiali, nigdy jednak nie poruszyli tematu
Sama, Annette czy kwestii przejęcia firmy. - Widziałeś się z nim? Pytał o mnie?
Spojrzał na nią i powoli potrząsnął głową.
- Przykro mi, ale nie. Nie pytał.
- Aha - mruknęła, zastanawiając się, dlaczego ją to tak bardzo boli. Być
może stare przyzwyczajenia tak łatwo nie mijają, a ona zbyt długo starała się
zadowolić Sama, zdobyć jego uwagę. - No cóż, pewnie nie powinnam się tego
spodziewać, prawda? On chyba nawet nie wie, że tu jestem.
- Wie - oświadczył, po czym usiadł na krześle naprzeciwko niej i ujął ją
za ręce. - Dobrze, wszystko ci powiem, ale musisz to odpuścić. Masz nowe
życie, nową pracę, i cały świat stoi przed tobą otworem, więc przestań się już
przejmować Samem.
- Wiem - odrzekła, uścisnęła jego dłonie i odsunęła się od niego. - No to
mów.
- Tak wiele do powiedzenia właściwie nie ma - zaczął, sięgając znowu po
puszkę. - Głównie mówili prawnicy, potem nastąpiło podpisanie dokumentów.
Był taki jeden nieprzyjemny moment, wtedy kiedy do Sama dotarło, że
zrestrukturyzowana firma przyjmie nazwę Colton-Hamilton, Inc. Nie zachował
się wtedy ładnie, ale kiedy sytuacja jest podbramkowa, należy wykorzystać
każdą szansę. Ja to zrobiłem.
- Nie lubisz go, prawda? Ile czasu ci potrzeba, żeby go wykupić
całkowicie? Bo taki masz zamiar, prawda? Chcesz wyeliminować jego nazwisko
z rynku?
- Uważasz, że się mszczę?
- Pewnie nie. Uważam, że czekałeś przez sześć długich lat, czekałeś na
stosowną chwilę, a potem przypuściłeś na niego szturm. Sam i Annette cię
skrzywdzili, a teraz ty wziąłeś za to odwet, choć nie zostawiłeś ich bez grosza.
Chciałeś podeptać ich dumę, bo oni to samo zrobili z tobą.
- Mylisz się - stwierdził, patrząc na nią z napięciem. - Nie wykupiłem
Sama z powodu tego wydarzenia sprzed sześciu lat. Oczywiście, taki był mój
początkowy zamysł, nie mam zamiaru cię okłamywać, ale nie to przesądziło.
Zrobiłem to, bo przez nich płakałaś. Zrobiłem to za twoje dzieciństwo, za to, jak
cię traktowali, że chcieli cię zmusić do ślubu z Vaughnem. Zrobiłem to, bo oni
na to zasługiwali.
Savannah przyłożyła dłoń do ust i wolno pokręciła głową.
- Nie - wyszeptała w końcu, opuszczając rękę. - Nie, Harry. Jak możesz
tak mówić? Dla mnie? Ależ ja cię wcale o to nie prosiłam. Choć może... może w
głębi duszy chciałam ujrzeć Sama pokonanego. Nie, nie chcę już o tym mówić.
Wstała z zamiarem opuszczenia kuchni, lecz zatrzymały ją słowa Sama.
- Więc nie chcesz wiedzieć, co Sam o tobie powiedział, i co powiedziała
Annette? Bo uczestniczyła w tym, wiesz.
- Annette? - zdziwiła się, nieświadomie dotykając ręką policzka. - A cóż
ona tam robiła?
Harry wstał i z uśmiechem do niej podszedł.
- Nie jestem pewien, i nie chcę wyjść na aroganta, ale wydaje mi się, że
przyszła tam, żeby mnie uwieść.
- No i? - zapytała, cofając się o krok i czując ból przeszywający jej ciało.
Annette zawsze zdobywała wszystko, co chciała! I kiedyś zdobyła nawet
Harry'ego...
- Rzekłbym, że twoja siostra nie rozumie aluzji. Ale myślę, że w końcu
coś do niej dotrze.
- Co jej powiedziałeś? - zapytała na poły z lękiem, na poły
zafascynowana, patrząc, jak rozbawiona twarz Harry'ego niespodziewanie
poważnieje.
- Powiedziałem jej - położył ręce na ramionach Savannah - że mi to
pochlebia, ale jestem zainteresowany kimś innym.
Zagryzła wargi, przymknęła powieki.
- No cóż, to pewnie podziałało...
- Chciała wiedzieć, kim.
- O? - zapytała, przywołując na twarz blady uśmiech.
- To mogło ją zainteresować. Powiedziałeś jej?
- Nie. Najpierw muszę o tym powiedzieć tej kobiecie.
- Głaskał delikatnie jej ramiona, patrzył jej wyczekująco w oczy. - Czy
mam to zrobić?
- Ja... ja... - Zegar stojący w gabinecie wybił szóstą i Savannah odstąpiła
krok do tyłu, oddychając z ulgą. - Nie dostaniemy tej rezerwacji, jeśli zaraz nie
zadzwonimy. Ty to zrób, a ja pójdę na górę się przebrać, dobrze?
Harry oparł się ramieniem o lodówkę i kiwnął głową.
- Nie spiesz się, i włóż coś niezobowiązującego. Mam ochotę zamówić
pizzę, chyba że koniecznie chcesz wyjść...
- Nie, nie. To... uhm, dobrze. Tylko wezmę prysznic i... Dobrze. Pizza
może być.
Gdy dotarła do podestu schodów, przystanęła i oparłszy się o poręcz,
zaczerpnęła głęboko powietrza.
Zadziałał zbyt szybko. Posunął się za daleko.
Dwa tygodnie. Savannah mieszka w jego domu od niespełna dwóch
tygodni, podczas których odnowili starą przyjaźń, wyznali sobie wiele rzeczy, o
wielu jednak nawet nie wspomnieli. Podczas tych dwóch tygodni także się
przekonał, że jest Savannah zauroczony.
Przekonał się także, że zauroczenie i miłość to dwie różne rzeczy. Bo
teraz ją kochał, kochał całym sercem.
Podczas tych dwóch tygodni załatwił także stare porachunki z Samem, nie
z powodu swej własnej wewnętrznej potrzeby, lecz z powodu Savannah, którą
Sam zranił. Harry wiedział, że zniszczy każdego, kto kiedykolwiek skrzywdził
tę kobietę.
Teraz jednak przesadził. Zagalopował się. Savannah dopiero wynurzyła
się z kokonu, dopiero zaczęła rozpościerać skrzydła. Wyrwała się z naprawdę
chorego domu rodzinnego, właśnie dostała pierwszą pracę, i cały świat stanął
przed nią otworem, roztaczając wszelkie powaby życia.
Czy naprawdę sądził, że ona zechce wyjść za niego za mąż, zamieszkać z
nim w tym domu, kochać go?
Wdzięczność. W jej uczuciach do niego dominuje wdzięczność, i tego
należało się spodziewać. Wdzięczność i zapewne odrobina lęku, ponieważ
zademonstrował jej, że jest teraz zupełnie innym człowiekiem niż ów dawny
Harry, który przed laty zaprzyjaźnił się z samotną nastolatką. Poznała teraz
Harrisona Coltona, biznesmena. Czasami dosyć bezwzględnego.
Z czasem Savannah zrozumie, że jeśli chodzi o firmę Sama, zrobił - bez
względu na motywy - najlepszą rzecz, jaką mógł. Tysiąc pięćset osób zatrzyma
pracę. Dzięki jego pieniądzom i umiejętnościom firma zacznie się rozwijać,
kwitnąć. Ludzie, z którymi pracował sześć lat temu, przyjaciele, których tam
poznał, z radością przyszli na zebranie do stołówki i z entuzjazmem wysłuchali
jego oświadczenia.
A więc zrobił dobry uczynek. Działał w dobrej wierze, lecz także z
pobudek mniej szlachetnych. Był człowiekiem interesu, i się z tym pogodził.
Nie był jednak pewien, czy Savannah się z tym pogodzi. Miał nadzieję, że z
czasem to nastąpi.
Trochę to było niegodziwe z jego strony mówić Savannah o Annette, lecz
Savannah miała dobre serce, skłonne do wybaczania, i z jej zachowania wnosił,
że Samowi i swej przyrodniej siostrze nadal nieco współczuła. Wiedziała
jednak, że próba nawiązania kontaktów z jednym bądź drugim byłaby błędem.
Nikt nie próbuje oswajać rekina.
- Co wcale nie oznacza, że teraz ty masz kierować jej życiem - powiedział
sobie Harrison. A zmierzając w kierunku holu, bo właśnie zadzwonił dzwonek u
drzwi, dodał: - I wcale nie chcesz tego robić. Chcesz być po prostu jego częścią.
A więc nie spieprz tego!
Dostawca pizzy opuścił jego dom kilka minut później, bardzo
zadowolony z napiwku, Harry zaś wrócił do gabinetu i położył pudełko na
stoliku, na którym już wcześniej ustawił talerze i dwie miski wypełnione gotową
mieszanką sałatkową. Udekorował stolik serwetkami, otworzył butelkę wina,
które teraz oddychało, w zamrażarce zaś chłodziły się dwa kieliszki. Potem
przeszedł się po pokoju, zgasił dwie lampki, które wcześniej włączył, i zapalił
świece ustawione w lichtarzach.
Wszystko było gotowe. Wcześniej miał dosyć czasu, by pobiec na górę i
spakować walizkę, dosyć czasu, by zarezerwować dwa miejsca na południowy
lot do Reno. O wszystko zadbał, i teraz tylko czekał...
A ten cholerny naszyjnik leżał zamknięty w szufladzie, skąd miał być
wyjęty nie wcześniej niż dziesięć lat po ich ślubie. Zagrożenie było tylko jedno,
takie mianowicie, że mógł wyciągnąć niewłaściwy wniosek - i że Savannah go
lubi, jest mu wdzięczna, ale go nie kocha.
Usłyszał jej kroki na schodach i ruszył w stronę holu na spotkanie,
zdenerwowany niczym młody chłopak.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Szła przez hol, mając wrażenie, że to sen. Piękny sen, cudowna baśń, w
której wszystko prowadzi do szczęśliwego zakończenia.
Przed chwilą w swoim pokoju rzuciła walizkę na łóżko, błyskawicznie
wzięła prysznic, poświęciła kilka minut na wtarcie w skórę balsamu
nawilżającego, po czym włożyła na siebie różowe aksamitne szorty i
odpowiednią górę. Włosy miała związane w koński ogon, lekko umalowane
usta, lecz poza tym twarz nietkniętą makijażem. Nos jej się błyszczał, stopy były
bose. Na koniec spryskała dekolt perfumami o nazwie Obsession.
Wcale nie czuła się jak niezdarna nastolatka.
- Wyglądasz na zrelaksowaną - powiedział Harry, gdy usiadła na drugim
końcu kanapy w granatowo-zieloną kratę. - Jesteś głodna?
- Umieram z głodu - oznajmiła, po czym uniosła wieczko pudełka i ich
oczom ukazała się duża pizza. W połowie margherita, w połowie pepperoni. -
Czy nie popadamy w rutynę? - zapytała, podsuwając mu swój talerz. - Czemu
nie spróbujemy z pieczarkami, bekonem czy anchovies?
- Nigdy w życiu. Jestem purystą w kwestii pizzy. Zaraz przyniosę
kieliszki.
Z mocno bijącym sercem patrzyła, jak Harry idzie w kierunku kuchni, a
potem wraca, niosąc dwa pokryte szronem kieliszki, uśmiechając się do niej w
sposób, który sprawił, że szybko włożyła do ust kawałek pizzy, a potem zaczęła
się zastanawiać, jak ma pogryźć i połknąć tak wielki kęs.
- Moja babcia znowu dziś dzwoniła - oznajmił, napełniając kieliszki
winem. - Czasami nie odzywa się całymi tygodniami, ale teraz coś ją opętało.
Jestem pewien, że lada dzień zadzwoni do Jasona i przyprze go do ściany
swoimi podejrzeniami.
- Podejrzeniami? - zapytała szczęśliwa, że znalazł się temat do rozmowy,
po czym uprzytomniła sobie, że jeśli babcia dzwoniła ponownie tylko dlatego,
że Harry omal się nie wygadał na temat swojego planowanego małżeństwa,
znacznie chętniej będzie rozmawiać na ten temat niż pogody. - Czego dotyczą te
podejrzenia, Harry?
- To długa historia, dotycząca innej gałęzi rodziny Coltonów w Kalifornii.
Rodziny mojego stryja. Czy jesteś pewna, że chciałabyś ją usłyszeć?
- Oczywiście - odparła, czując się nieco odprężona. Nie miała pojęcia, czy
po prostu odsuwa w czasie to,
co jest nieuniknione, czy też żadne „nieuniknione" nie istnieje, bo po
skończonym posiłku ona i Harry pójdą na górę do swych oddzielnych sypialni.
- Czy ta historia ma coś wspólnego z naszyjnikiem? -Spojrzała na stolik
stojący obok obitego granatowym sztruksem fotela. - Wiesz, chyba naprawdę
powinieneś schować go w sejfie. A poza tym chętnie opowiedziałabym tę
historię Elizabeth, Elizabeth Mansfield, oczywiście. Chociaż nie sądzę, żeby jej
przodkowie byli krewnymi tych Mansfieldów, z którymi twoi przodkowie
toczyli boje. Proszę cię, usuń stąd ten naszyjnik.
- Skąd wiesz, że nie schowałem go z powrotem do sejfu? - zapytał, po
czym odstawił talerz z pizzą, podszedł do stolika przy fotelu, wyjął z szuflady
naszyjnik i położył go na stoliku, przy którym jedli. Savannah tak przesunęła
pudełko z pizzą, by jego odchylone do tyłu wieko przykryło kasetkę z
naszyjnikiem. - Ale masz rację. Schowam go po kolacji, dobrze?
- A najpierw opowiesz mi historię o swych krewnych. Czytałam o Joe
Coltonie, jego interesach, jego akcjach dobroczynnych, ale o nim samym wiem
niewiele. Czy to o nim chcesz mi opowiadać?
- Tak, o stryju Joe, choć na jego prośbę nie nazywałem go stryjem przez
całe lata - wyjaśnił Harry z uśmiechem, ponownie sięgając po pizzę. - Poza tym
zawsze był dla mnie bardziej przyjacielem niż stryjem. To wspaniały facet,
Savannah. Naprawdę wspaniały.
Zerknęła na wieko opakowania od pizzy, pamiętając, co się pod nim
kryje.
- Mówiłeś, że twój brat ma podobny naszyjnik, bo twój ojciec kazał
podzielić ten oryginalny. Czy Joe Colton też ma naszyjnik?
- Nie, tylko ja i Jason. Mamy szczęście. A wracając do babci, to
wydzwania dlatego, że Meredith, żona Joego, ma podobno wydać szumne
przyjęcie na cześć jego sześćdziesiątych urodzin. Stroje wieczorowe, wielka
orkiestra, wielka pompa.
- Co jest w tym takiego podejrzanego?
- Nic, jeśli się nie jest babcią. Wydaje mi się, że ona podziela uwielbienie
Lorraine do powieści kryminalnych. A poza tym ma zbyt wiele czasu.
Zaproponowałem jej, żeby znalazła sobie kochanka, a ona kazała mi pilnować
swojego własnego nosa, bo skąd wiem, że kochanka nie ma. -
- To niesamowite! Bardzo chciałabym poznać twoją babcię. A Lorraine
bardzo polubiłam.
- Tylko jej nigdy tego nie mów - poprosił z szerokim uśmiechem. - Ona
lubi myśleć, że ma moc napełniania strachem serc zwykłych śmiertelników.
Czasem tak bywa, fakt. A poza tym...
- Właśnie, poza tym - wtrąciła, podsuwając mu pusty kieliszek.
Pragnęła, by Harry mówił dalej, i czuła, że on też pragnie mówić. Oboje
najwyraźniej się czegoś bali. Zastanawiała się tylko, czy ona boi się tego
samego co on, tego mianowicie, że będzie to ich ostatnia wspólna kolacja.
- A poza tym - ciągnął Harry - już nie jeżdżę tak często na ranczo
Coltonów. Najpierw przeszkodą był college, potem praca. I szczerze
powiedziawszy, kłębi się tam tyle dzieci - Joego i Meredith, adoptowanych i
pasierbów - że dla mnie to za dużo hałasu oraz szczęścia.
- Pytali cię, dlaczego ty i Annette zerwaliście zaręczyny? - spytała
Savannah.
- Tak. A potem, ilekroć tam pojechałem, sadzali u mojego boku coraz to
inną uśmiechniętą młodą damę. Toteż teraz dzwonię do nich, ale tak często nie
jeżdżę. I zapewne dlatego nie zauważam tego, co widzi babcia. Ale ona uwielbia
konspiracje. Ma wszystkie książki, jakie napisano na temat zabójstwa
Kennedy'ego, Lincolna, Martina Luthera Kinga, i tak dalej. Pod pewnymi
względami nawet się z nią zgadzam, ale nie wydaje mi się, żeby na ranczu
Coltonów działo się coś tajemniczego. To niemożliwe.
Savannah odstawiła talerz, wytarła palce w serwetkę.
- Wiesz, trochę za tobą nie nadążam... Harry uśmiechnął się.
- Babcia ma prawie dziewięćdziesiąt lat. Pali, pije, czasem przeklina, ale
umysł ma ostry jak brzytwa. Musisz ją szybko poznać.
- Tylko w sprawie rancza Coltonów trochę dziwaczy? Poznać ją? Harry
chce, żeby poznała jego babcię? Savannah poczuła słaby przypływ nadziei.
Harry przestał się uśmiechać i patrzył na nią przez chwilę spod
półprzymkniętych powiek.
- Właśnie. Coś tu się nie zgadza, prawda? Jej rozumowanie w tym
przypadku jest wyjątkowo absurdalne. Podobno adoptowana córka Joego,
Emily, kiedy odzyskała przytomność po wypadku, w jakim uczestniczyła z
Meredith dziesięć lat temu, powiedziała, że widziała dwie Meredith. Jedna była
miła i uśmiechnięta, a druga zła i ponura.
Savannah potarła dłońmi ramiona.
- Dziwne. Ile lat miała wtedy Emily?
- Dziesięć, może dwanaście, nie jestem pewien. Bardzo w tym wypadku
ucierpiała. Podobno do dziś nawiedzają ją koszmary senne. A poza tym babcia
utrzymuje, że od tamtego czasu Meredith też jest inna, i to wielkie przyjęcie
stanowi dowód tej inności.
- Dlaczego?
- Bo Meredith i Joe, mimo swych ogromnych pieniędzy, byli zawsze
wielkimi domatorami. Rzeczywiście, o ile pamiętam, Meredith wydawała tylko
przyjęcia ogrodowe, z barbecue, pod nogami plątały się miliony dzieci, i może
jeszcze wszyscy wspólnie śpiewali przy ognisku. A dziś babcia zadzwoniła,
żeby przedstawić mi inny dowód.
- Jaki? - spytała zaintrygowana.
- Zadzwoniła do Meredith, żeby osobiście podziękować jej za
zaproszenie, a Meredith nie zapytała o jej artretyzm.
Savannah uniosła do góry brwi.
- No cóż - powiedziała - to chyba przesądza sprawę, prawda? Meredith na
pewno uderzyła się w głowę w tym wypadku, spowodowanym zapewne przez
istoty pozaziemskie, których w Kalifornii sporo, no i przeistoczyła się z miłej
gospodyni domowej w potwora wydającego przyjęcia, i to na oczach samej
Emily. To jest jedyne wyjaśnienie. Jestem zdziwiona, że ani ty, ani babcia nie
wpadliście na to.
Harry zrobił minę.
- Widzę, że ciebie i babci nie można będzie zostawić samych. Tylko
naprawdę jest nieco dziwne, że Meredith nie zapytała babci o artretyzm. Fakt, że
w wieku niemal dziewięćdziesięciu lat babcia jest nadal tak energiczna jak
nastolatka, stal się w naszej rodzinie czymś w rodzaju żartu. Jedyną osobą, która
nie zaczyna rozmowy z babcią od pytania o artretyzm, jest Jason, ale to tylko
dlatego, że jest lekarzem, a babcia oznajmiła całe lata temu, że żadnemu
lekarzowi nigdy nie odpowie na żadne pytanie związane z jej zdrowiem.
Savannah roześmiała się, potrząsnęła głową i wysączyła wino do dna,
myśląc sobie, że zapewne wypiła już zbyt wiele, bo poczuła się wyjątkowo
lekko i swobodnie.
- A więc pojedziesz na to przyjęcie, prawda?
- Tak, jeśli ty pojedziesz ze mną - odrzekł Harry, nogą odsuwając stolik
od kanapy. - Powiedziałaś już, że chcesz poznać babcię. A poza tym będą tam
moi rodzice, no i Jason, jeśli uda się wyciągnąć go ze szpitala.
Savannah zdała sobie sprawę, że nerwowo wykręca palce, i natychmiast
przestała to robić.
- Czy... naprawdę chciałbyś się pokazać na ranczu z następną panną
Hamilton? Czy jednak nie...
Szeroki uśmiech Harry'ego stanowił odpowiedź na to pytanie, i na
wszystkie inne. Jego słowa zaś rozwiały jej wątpliwości do reszty.
- O tym nie pomyślałem, lecz skoro już o tym wspomniałaś, to ci powiem,
że o wiele chętniej pokażę się tam z Savannah Colton niż z Savannah Hamilton.
Ale tylko z tego powodu, że bardzo cię kocham i pragnę, żebyś mnie poślubiła.
- Kochasz mnie? - zapytała drżącym głosem. - Czy jesteś tego pewien,
Harry?
Przysunął się do niej bliżej, ogrzewając ją swym ciepłem, czując, że się
uspokaja pod wpływem jego łagodnego spojrzenia.
- Myślę, że zakochałem się. w tobie tego dnia, kiedy weszłaś do mojego
biura. I jeśli nie byłem tego całkowicie pewien w pierwszej chwili, to nabrałem
tej pewności w pizzerii, kiedy wracałaś do stolika po zmyciu makijażu.
Savannah, jesteś najuczciwszą, najnaturalniejszą, najcudowniejszą i najmniej
egoistyczną kobietą, jaką znam. A ten twój koński ogon jest seksowny jak
wszyscy diabli.
- Pewnie mówisz tak do wszystkich dziewczyn - mruknęła lekko
oszołomiona.
- Nie przerywaj, bo teraz chcę ci powiedzieć coś o sobie. - Położył rękę na
jej karku i przyciągnął ją do siebie. - Wydaje mi się, że w ciągu tych dwóch
tygodni zasłużyłem sobie na nagrodę, bo chciałem ci dać trochę czasu. Po to,
żebyś jakoś uporała się z tym, co powiedział ci Sam, żebyś uświadomiła sobie,
że szukam w tobie czegoś więcej niż tylko jakiejś śmiesznej okazji do zemsty,
po to, żebyś się nie przestraszyła, kiedy ci wyznam moją miłość. Czy czekałem
wystarczająco długo, Savannah? Czy mi wierzysz? Wierzysz w to, że cię
kocham?
- Och, tak, Harry - odparła. - Muszę ci wierzyć, bo bardzo cię kocham.
Chyba zawsze cię kochałam.
Wziął ją wtedy w ramiona i patrzył na nią, pożerał ją wzrokiem, czekając
bez słów, aż Savannah się do niego uśmiechnie, aż i ona wyciągnie do niego
ramiona. Domyśliła się, o co mu chodzi, położyła ręce na jego szyi i
przyciągnęła go do siebie na tyle blisko, by spotkały się ich usta. W tej chwili
nic ich już nie dzieliło, ani przeszłość, ani Annette, ani Sam, ani nawet
przyszłość. Istniało tylko teraz, ten właśnie moment, i Savannah mu uległa.
Harry zaś, podobnie jak dwa tygodnie temu, wziął ją na ręce i zaniósł na
piętro. Na górnym podeście jednak skierował się do swojej sypialni.
Kalifornijskie słońce już zaszło i sypialnia tonęła w półmroku. Savannah
uznała, że łóżko Harry'ego jest cudownie miękkie, prześcieradła chłodne i
zapraszające, a jego ciało gorące. Całował ją najpierw delikatnie, potem z coraz
większą namiętnością. Potem trochę się z nią droczył, a później znowu zatracili
się w rozkoszy. Savannah nie pamiętała już, jak się tu znalazła, wiedziała
jedynie, że Harry trzyma ją w ramionach, że ją kocha.
Jego dłonie wydobywały z jej ciała dreszcze, ożywiały tajemne miejsca,
budziły w niej kobietę, kobietę kochaną przez mężczyznę. Tuliła go do siebie,
jej palce przesuwały się po jego plecach, całowała jego szyję, ramiona, wciągała
go coraz głębiej w siebie. Ból nadszedł i minął tak szybko, że jej umysł ledwo
go zarejestrował. Harry mnie kocha, śpiewała jej dusza, Harry mnie kocha...
- Otwórz oczy - wyszeptał do jej ucha, ona zaś z ogromnym wysiłkiem go
usłuchała.
Ujrzała nad sobą jego twarz i taki zachwyt w oczach, że odnalazła w sobie
siłę, by odpowiedzieć mu tym samym, by otworzyć przed nim swoje serce i
umysł, by mu się oddać, lecz także od niego czerpać.
- Na zawsze - wyszeptała wprost w jego usta. - Na zawsze, Harry.
- Na zawsze, Savannah - obiecał, po czym znowu wniknął w jej usta,
wziął w posiadanie jej ciało. Poruszając się zgodnym rytmem, bez słów uczynili
sobie obietnicę, że będą się kochać wiecznie.
Harrison powoli opuszczał krainę snu. Jego wzrok wyłowił z półmroku
tarczę stojącego przy łóżku zegara cyfrowego. Nie mógł uwierzyć, że jest
dopiero ósma. A potem nagle oprzytomniał, dostrzegł światło dnia przenikające
przez zasłony, i uśmiechnął się radośnie. Jest ósma, ale rano!
No cóż, to wiele wyjaśnia.
Poruszył lekko ramieniem i wyczuł obok siebie ciepłe ciało śpiącej
Savannah. Przekręcił na bok głowę, ucałował pasmo jej popielatych włosów,
złożył pocałunek na czole.
Ona jednak tylko westchnęła, uśmiechnęła się przez sen i jeszcze mocniej
zacisnęła rękę na jego talii.
Ależ on ją kocha! Pół nocy przegadali, drugie pół się kochali. Tak, wezmą
ślub. Natychmiast. Nie miał zamiaru wykorzystywać owego „podejrzanego"
zezwolenia na ślub, jakie załatwili, lecz polecą do Reno. Jego rodzina zapewne
uprze się, by później wydać uroczyste przyjęcie, może nawet powtórzyć od
nowa całą ceremonię, ale jemu było to obojętne. Savannah też. Oni pragnęli
wziąć ślub teraz.
Harrison zmarszczył czoło, bo słowa „ślub" i „Reno" poruszyły coś w
jego pamięci. Zaniepokoiła go również godzina na zegarze. Ach tak!
Zarezerwował dla nich bilety na samolot odlatujący w południe! Jak mógł o tym
zapomnieć?
Powoli wyzwolił się z objęć Savannah, ucałował delikatnie jej lekko
nabrzmiałe usta, po czym wziął z komody i garderoby ubranie i poszedł do
łazienki. Spakował walizkę wczoraj wieczorem, a więc nie będzie się musiał z
tym borykać, a jeśli Savannah zabraknie czasu na spakowanie się, kupi jej
wszystko, co potrzebne, w Reno. Kupi jej cały świat, jeśli ona sobie tego
zażyczy.
Urok tej kobiety polegał jednak na tym, że nie chciała całego świata.
Wystarczał jej on, Harry.
Kiedy wziął prysznic i ubrał się, podszedł do łóżka i dotknął palcem
policzka swej kochanki.
- Pani Colton, pora wstawać.
Spojrzała na niego, położyła się na plecach i uśmiechnęła.
- Pani Colton... Myślę, że mi się to podoba.
- To dobrze, bo będę tak do ciebie mówił przez co najmniej pięćdziesiąt
lat. A teraz czy chcesz wziąć prysznic i się ubrać, żebyśmy mogli zdążyć na
samolot i uprawomocnić nasz związek?
- Co? Która godzina? - spytała, wzrokiem szukając zegara. - O Boże,
wpół do dziesiątej? - Pociągnęła Harry'ego na łóżko i wymierzyła palec w jego
pierś. - Dlaczego wcześniej mnie nie obudziłeś? Muszę wziąć prysznic, umyć
włosy. I muszę się spakować! Harry, dlaczego pozwoliłeś mi tak długo spać!
Oparł głowę o jej piersi i śmiał się, podczas gdy ona okładała pięściami
jego plecy, powtarzając, że nie ma nic tak przyzwoitego, w czym mogłaby
wziąć ślub.
- Za minutę już nie będziesz musiała się tym martwić, bo jeśli będziesz
dalej tak się miotać, nie wypuszczę cię z tego łóżka przez następny tydzień.
Podniósł głowę i roześmiał się, widząc jej zszokowaną minę, którą szybko
zastąpił szeroki uśmiech.
- Mówisz, że nie można mi się oprzeć? Bardzo mi się to podoba.
- Nie - oznajmił żartobliwie, ściągając z niej prześcieradło. - To nie tobie
nie można się oprzeć, to ja jestem nienasycony. To jakieś przekleństwo. - Ujął w
dłoń jej pierś, połaskotał palcem brodawkę. - Ale za to jestem dzielny. Nauczę
się z tym żyć. Chyba że masz coś przeciwko temu?
Jej odpowiedź była bardziej niż zadowalająca.
Godzinę później Harry znalazł się w kuchni i zaczął zmywać naczynia po
wczorajszej kolacji, gdy nagle rozległ się dzwonek u drzwi. Z uśmiechem ruszył
przez hol, słysząc dobiegający go z łazienki na górze szum prysznica. Gdy
otworzył drzwi, na piętrze zapadła cisza.
- Tak? - powiedział, na patrząc na gościa, ponieważ myślami i sercem był
nadal w sypialni.
- Dzień dobry, Harrison - rzekła Annette, wchodząc do holu, nim zdążył
zatrzasnąć drzwi przed jej piękną, uśmiechniętą twarzą.
Annette była niższa niż Savannah, miała bardziej zaokrąglone kształty i
należała do tych kobiet, które ubierają się tylko w suknie i wyglądają w nich
wspaniale. Miała buty na bardzo wysokich obcasach, jej gęste czarne włosy były
upięte w pozornie niedbały kok, makijaż był nieskazitelny, a w błękitnych
oczach lśniły psotne ogniki. Kiedyś samo spojrzenie na nią wystarczało, by cały
stopniał. Teraz pragnął jedynie wyrzucić ją stąd i zatrzasnąć drzwi.
- Chyba mamy jeszcze coś do załatwienia - powiedziała, wchodząc w głąb
mieszkania i rozglądając się. Robi wycenę, pomyślał Harrison. Nagle obróciła
się w jego stronę i spojrzała na niego przez zwężone oczy. - A może naprawdę
myślisz, że ci wczoraj uwierzyłam? Dałeś mi do zrozumienia, że ciebie i moją
siostrę coś łączy. No wiesz, Harrison! Jeśli myślisz, że w ten sposób wzbudzisz
we mnie zazdrość, to mnie nie znasz. Savannah? W niej nic nie może cię
pociągać.
- Wyjdź, Annette - poprosił, wskazując otwarte drzwi. - Proszę, wyjdź i
odejdź stąd jak najdalej. Nie chcę, żeby Savannah cię widziała.
Gdy kończył wypowiadać te słowa, uzmysłowił sobie, że popełnił błąd.
- Ona tu jest? Tatuś tak mówił, ale mu nie wierzyłam.
Harrison, ale to jest chore! Nie mogłeś zdobyć mnie, więc z braku laku
wziąłeś ją? To gorzej niż chore, to jest żałosne! Czy ci nie wystarcza, że w inny
sposób zraniłeś już ojca? Czy musiałeś mnie też przytrzeć nosa, idąc do łóżka z
tą chłopczycą? Jesteś mi winien przeprosiny, Harrison!
Wpatrywał się w nią przez krótką chwilę, nie widząc absolutnie żadnego
podobieństwa do Savannah. Uświadomił sobie wtedy, że uroda Annette jest
tylko powierzchowna, podczas gdy Savannah ma w sobie także wewnętrzne
piękno.
- Wiesz, Annette - odezwał się, zmierzając w stronę gabinetu, skąd chciał
uprzątnąć opakowanie po pizzy i kieliszki - masz rację. Jestem ci coś winien, ale
nie przeprosiny. Winien ci jestem podziękowanie za to, że pokazałaś mi, sześć
lat temu i teraz, że dokonałem słusznego wyboru. Nie jesteś dobrym
człowiekiem, Annette. Twój ojciec pewnie się do tego przyczynił w jakiś
sposób, ale teraz jesteś już dorosła i dość wredna. I to jest twoja wina. I twoja
strata, bo twojej siostrze kiedyś na tobie bardzo zależało. Drugi raz tego błędu
nie popełni, uwierz mi.
- Och, aż się trzęsę, Harry, tak mnie przestraszyłeś -odrzekła
sarkastycznie. Weszła za nim do gabinetu, rzuciła torebkę na kanapę, spojrzała
na zastawiony stolik. - A co to jest, Harrison? Resztki uroczystej kolacji na
cześć wczorajszego poniżenia mojego ojca, czy też akcji uwodzenia? A może
jedno i drugie?
- Chyba mam już dosyć, Annette - powiedział, dochodząc do wniosku, że
jeszcze chwila, a złapie ją za łokieć i wyrzuci na ulicę. Nie chciał, by Savannah
wiedziała, że jej siostra tu przyszła, nie chciał, by wysłuchiwała jej złośliwości.
- Nie wyjdę, dopóki się nie zobaczę z moją siostrą -oświadczyła Annette,
siadając na kanapie, zakładając nogę na nogę i dając do zrozumienia, że nie
ruszy się z miejsca. - Muszę cię przed nią ostrzec. Bo ją wykorzystujesz,
prawda? Wyciągnąłeś z niej wszystkie informacje dotyczące stanu interesów
ojca, a potem ukryłeś ją przed nami, tak żebyśmy nie mogli z nią porozmawiać i
niczego jej wyjaśnić.
- Och, sądzę, że wszystko świetnie jej wyjaśniliście, i to oboje - odparł
Harrison, zamykając pudełko po pizzy i zabierając je do kuchni. - A tak przy
okazji, które to było oko, lewe? Widzę jeszcze ślady.
Uśmiechnął się do siebie radośnie, gdy jeden z kieliszków roztrzaskał się
za nim o framugę drzwi. Wyrzucił resztki pizzy do śmieci i stwierdził, że jeśli
zastanie Annette jeszcze w gabinecie, zrobi z nią to samo. Przynajmniej w
przenośni.
Lecz gdy wrócił do gabinetu, Annette stała przed lustrem wiszącym nad
kominkiem. Wyłożona granatowym aksamitem kasetka, ukryta poprzednio za
kartonem z pizzą, leżała otwarta na stoliku, a szafiry Coltonów znalazły się na
szyi Annette.
Co gorsza, w drzwiach od strony holu stała Savannah i z pobladłą twarzą
wpatrywała się w siostrę. Podszedł do niej, objął ją w pasie i przytulił.
- Wszystko w porządku, Savannah. Wezwałem już ekipę deratyzacyjną.
Zaraz jej tu nie będzie.
- No proszę, wszyscy są w komplecie - rzekła Annette, parząc na nich ze
złością. - Wiesz, Harrison, słyszałam cię i uważam, że to wcale nie jest takie
dowcipne. Oprócz tego - dodała, dotykając dłonią naszyjnika - myślę, że miałam
po prostu szczęście. Te klejnoty nie są prawdziwe, co? Dałeś jej sztuczne
kamienie, uwiodłeś ją fałszywymi brylantami. No cóż, to jest nawet zabawne.
Całe szczęście, że wreszcie to odkryłam.
Harrison spojrzał na Annette. Naszyjnik z szafirów i brylantów powinien
podkreślić piękny błękit jej oczu, tymczasem wielkie szafiry, które zawsze lśniły
na tle aksamitu, straciły blask i stały się niemal czarne. Cera Annette, zawsze
kremowobiała, przybrała teraz ziemisty odcień, a puder maskujący siniec w
okolicach oka nadał mu zielonkawą barwę.
Annette odpięła naszyjnik, wzięła torebkę, po czym z pogardliwą miną
upuściła kamienie w otwartą dłoń Harrisona - takim gestem, jakim się wyrzuca
śmieć. Potem zatrzymała się przy Savannah.
- Pamiętaj, on był najpierw mój - podkreśliła.
- Nigdy nie był twój - odrzekła Savannah spokojnym głosem. - Nikt nigdy
do nikogo nie należy ani nie ma wobec nikogo długów. Nikt nikomu nic nie jest
winien. Dostajemy od innych tyle, ile im dajemy. Harry dał mi swoją miłość, a
ja dałam mu swoją. Z własnej woli, bez żadnej presji, bez oczekiwania, że
otrzymam coś w zamian. A ty, Annette? Żal mi ciebie, bo czegoś takiego po
prostu nie pojmujesz. I to się nigdy nie zmieni.
Harrison przechylił głowę lekko na bok i uniósł do góry brwi, gdy
Annette prychnęła z pogardą i stukając głośno obcasami o drewnianą podłogę,
opuściła dom.
Savannah wciągnęła powietrze głęboko w płuca, potem powoli je
wypuściła i pocałowała Harrisona prosto w usta.
- No, to było bardzo interesujące. Czy możemy już iść? - zapytała. Tym
razem jej oczy lśniły radością, a nie łzami.
- Dobrze, za chwilę - odparł, podnosząc do góry naszyjnik. Promienie
słońca przenikające przez okna za jego plecami odbiły się w kamieniach,
zabłysły, zamrugały. -Chciałbym, żebyś to włożyła.
Cofnęła się, nagle spłoszona.
- Nie, Harry. Proszę, nie. Ta rzecz mnie przeraża.
- Te klejnoty wyglądały na niej okropnie, prawda? -stwierdził, postępując
w stronę Savannah, podczas gdy ona znowu się cofnęła. - I ona też wyglądała w
nich okropnie. To ciekawe, nie sądzisz? Co nie znaczy, że ja wierzę w tę starą
legendę. A ty w nią wierzysz?
- Harry, spóźnimy się na samolot - broniła się, wpatrzona w kolię
przestraszonym wzrokiem.
- Boisz się - oznajmił z wesołym uśmiechem. - Boisz się tych kamieni.
Zwilżyła wargi, spojrzała na naszyjnik, potem przeniosła wzrok na
Harry'ego, a potem znowu na szafiry.
- Kilka... kilkakrotnie schodziłam na dół, kiedy już spałeś, i patrzyłam na
ten klejnot. Ale nie włożyłam go na szyję.
- Ponownie przeniosła wzrok na Harrisona. - Harry, a jeśli on będzie tak
wyglądał na mnie jak na Annette? Co wtedy zrobimy?
Harrison wzruszył ramionami.
- To wtedy go zakopiemy pod krzakiem róży, dobrze? - zasugerował,
trzymając naszyjnik za dwa końce i zbliżając się do niej. - Ale wiesz co,
kochanie? Wydaje mi się, że właśnie uwierzyłem w tę historię. I założę się, że ta
kolia z dumą ułoży się na twojej szyi.
- Możesz dużo stracić, Harry - ostrzegła go, a potem opuściła bezradnie
ramiona. - Och, dobrze. Tylko Pan Bóg wie, ile się zastanawiałam nad tym
naszyjnikiem.
Odwróciła się do niego plecami i uniosła włosy, tak by mógł zawiesić
szafirowo-brylantowy sznur na jej szyi.
Zawahał się jedynie na sekundę, przestraszony nagłą myślą, że być może
popełnia błąd, bo Savannah najwyraźniej zdawała się wierzyć w tę starą
opowieść związaną z szafirami. Potem szybkim ruchem zawiesił naszyjnik,
zapiął go na karku i, kładąc dłonie na ramionach ukochanej, skierował ją w
stronę lustra wiszącego nad kominkiem.
Nie odważyła się unieść powiek, a Harrison uśmiechnął się do siebie,
widząc w lustrze, jak Savannah zagryza dolną wargę, zbierając się na odwagę,
by spojrzeć na swoje odbicie.
- Jest piękny - oznajmił, ściskając ją za ramiona. -Przepiękny.
Zwróciła lekko ku niemu głowę, a potem otworzyła oczy i zerknęła z
ukosa w zwierciadło.
Widziała to samo co Harrison - odbicie ich obojga. Widziała jego dłonie
oparte na jej ramionach, miłość w jego oczach. Dostrzegła także, a może przede
wszystkim, szafiry - ich barwa była tak czysta i głęboka, że refleksy światła
niemal tańczyły i skakały z radości.
Musiała też dostrzec, jak pięknie wygląda ona sama, nawet jeszcze
piękniej niż szafiry, które tak długo czekały, by ponownie zaświecić pełnym
blaskiem.
- Kocham cię, Savannah, i cieszę się, że wkrótce zostaniesz moją żoną -
rzekł Harrison, odwracając ją przodem do siebie i mocno tuląc. - Nie
potrzebowałem tego naszyjnika, aby wiedzieć, że trzymam w ramionach
właściwą narzeczoną czy też że jestem najszczęśliwszym człowiekiem na
świecie.
- Ale to nie boli, prawda? - spytała, śmiejąc się i obejmując go za szyję. -
Och, Harry, jak ja cię kocham.
Na szczęście do Reno był jeszcze jeden lot, popołudniowy. Tym razem
miejsca zarezerwowała im Lorraine...