L
UCY
M
AUD
M
ONTGOMERY
S
ZCZĘŚLIWA
POMYŁKA
P
RZEŁOŻYŁY
J
OANNA
K
AZIMIERCZYK
I
J
OLANTA
W
NUK
S
ZCZĘŚLIWA
POMYŁKA
O mój Boże! — biadoliła Nan Wallace, kręcąc się na sofie stojącej w ślicznym salonie. —
Nigdy przedtem nie sądziłam, że dni mogą się tak dłużyć.
— Biedactwo! — współczuła jej siostra. Maude, która szybko porządkowała pokój. Tego
wymagała od nich mama. Właściwie to Nan powinna sprzątać w tym tygodniu, ale trzy dni
temu skręciła nogę i nic nie mogła robić, tylko leżeć na sofie. Zwykle pełna energii, miała już
dość bezczynności.
— Przepadnie dzisiejszy piknik! — westchnęła. — Całe lato na niego czekałam. I dzień jest
idealny. A ja muszę siedzieć w domu i leczyć nogę.
Nan popatrzyła mściwie na obandażowaną stopę. Maude tymczasem wychyliła się przez
okno, aby zerwać kilka pnących róż. Pozdrowiła kogoś przechodzącego ulicą.
— Kto to był? — spytała Nan.
— Florrie Hamilton.
— Czy ona idzie na piknik? — głos Nan brzmiał obojętnie.
— Nie. Nie dostała zaproszenia. Pewnie się go nawet nie spodziewała. Wie, ze nie należy do
naszej paczki. Chyba czuje się okropnie samotna w szkole. Wiele dziewcząt uważa, ze to
śmieszne, gdy zwykły majster z fabryki posyła córkę do prywatnej szkoły panny Braxton.
— Mimo wszystko powinna zostać zaproszona na piknik — ucięła Nan. — Nawet jeśli nie
należy do naszej paczki, to chodzi do naszej klasy. Ale nie sądzę, żeby się dobrze bawiła. Nie
sądzę też, że przyjęłaby zaproszenie. Trzeba przyznać, że nie zabiega o towarzystwo koleżanek.
Ktoś mógłby pomyśleć, że nie ma dobrze w głowie.
— Jest najlepszą uczennicą w klasie — przyznała Maude, układając róże w wazonie i
stawiając je na stole, tuż przy łokciu Nan.
— Co zrobić, skoro Patty Morrison i Wilhelmina Patterson mają najwięcej do powiedzenia
w kwestii pikniku. A one nie chciały jej zaprosić. Popatrz Nan, czy te róże nie są cudowne?
Będą ci dotrzymywać towarzystwa.
— Życzę sobie lepszego towarzystwa niż róże — zadecydowała Nan, energicznie trzepiąc
poduszkę. — Nie mam zamiaru siedzieć samotnie przez całe popołudnie, podczas gdy ty
będziesz się świetnie bawić na pikniku. Napisz w moim imieniu liścik do Florrie Hastings,
dobrze? Licz na moją wdzięczność, gdy sama skręcisz nogę.
— Co mam napisać? — spytała Maude, posłusznie sięgając po papeterię.
— Spytaj po prostu, czy przyszłaby dziś po południu, rozweselić biedną kalekę. Wiem, że
przyjdzie. Bardzo lubię jej towarzystwo. Wyślij Dicka, aby nadał list.
— Zastanawiam się, czy Florrie Hamilton poczuła się urażona brakiem zaproszenia na
piknik — Maude z roztargnieniem włożyła list do koperty i zaadresowała ją.
Florrie Hamilton mogłaby odpowiedzieć na to pytanie. Rankiem szła oświetloną słońcem
ulicą i czuła się dotknięta bardziej, niż chciała się do tego przed sobą przyznać. Nie zależało jej
na pikniku. Nan Wallace miała rację, że nie bawiłaby się dobrze wśród tłumu dziewcząt,
patrzących na nią z góry albo ignorujących jej towarzystwo. Ale gdy się jest jedyną dziewczyną
w szkole, która nie otrzymała zaproszenia! Na samą myśl o tym usta Florrie wygięły się w
podkówkę.
— Poproszę tatę, aby po wakacjach przeniósł mnie do szkoły publicznej — wymamrotała.
— Nienawidzę szkoły panny Braxton.
Florrie dopiero niedawno zamieszkała w Winboro. Jej ojciec dostał pracę w największej
fabryce w tym małym mieście. Z tego powodu, niektóre źle wychowane dziewczynki
lekceważyły ją, a inne wcale nie zwracały na nią uwagi. To prawda, że na początku kilka z nich
chciało się zaprzyjaźnić, ale Florrie nie zareagowała, zauważyła bowiem nastroje panujące w
szkolnym środowisku. Poza tym dano jej do zrozumienia, że jest nudna. Coraz bardziej
zamykała się w sobie i stała się tak samotna w szkole panny Braxton jak rozbitek na bezludnej
wyspie.
— Nie lubią mnie z powodu moich nieładnych sukienek i dlatego, że mój tato nie ma
pieniędzy — myślała z goryczą. I faktycznie taka opinia przeważała wśród uczennic szkoły
panny Braxton, co bardzo komplikowało sprawy.
— Florrie, list do ciebie — oznajmił jej brat Jack, gdy zegar wybił południe. — Wziąłem go
z poczty, po drodze do domu. Od kogo?
Florrie otworzyła wykwintną, pachnącą kopertę i przeczytała list z miną, która najpierw
wyrażała zdumienie, a potem nagłą radość.
— Posłuchaj, Jack! — zawołała podniecona.
Droga Florrie!
Nan jest uwiązana w domu i leży w pokoju na sofie, z powodu skręconej kostki. Ponieważ
dziś będzie sama w domu, czy nie przyszłabyś spędzić z nią popołudnia? Bardzo chce, żebyś
przyszła, bo czuje się samotna i uważa, że tylko ty możesz ją rozweselić.
Serdeczności,
Maude Wallace
— Pójdziesz? — dopytywał się Jack.
— Tak. Nie wiem. Pomyślę jeszcze — odpowiedziała Florrie nieprzytomnie. Prędko
pobiegła na górę, do swego pokoju.
— Co mam zrobić? — zastanawiała się. — Pójdę, Założę się, że Nan napisała do mnie z
litości, bo nie dostałam zaproszenia na piknik. Ale mimo wszystko, to miło z jej strony. Zawsze
mi się wydawało, że polubiłabym Wallace’ówny, gdybym miała okazję poznać je bliżej. One
jedyne dobrze mnie traktowały. Właściwie, nie wiem dlaczego, w ich towarzystwie czuję się
głupia i zapominam języka w gębie. Bądź co bądź pójdę.
Tego popołudnia do pokoju Nan weszła pani Wallace.
— Nan, kochanie. Przyszła Florrie Hamilton.
— Florrie Hamilton?
— Tak. Wspomniała coś o liście, jaki dziś rano otrzymała od ciebie. Mam ją wprowadzić?
— Oczywiście — potwierdziła słabym głosem Nan. Po wyjściu matki opadła na poduszki i
zaczęła intensywnie myśleć.
— Florrie Hamilton! Maude musiała przez pomyłkę zaadresować do niej list. Ale Florrie nie
może dowiedzieć się o tym nieporozumieniu. Nie może się nawet domyślać. O Boże! Czy
znajdę jakiś temat do rozmowy z nią. Ciężko będzie przy jej nieśmiałości.
Dalsze refleksje zakłóciło wejście Florrie. Nan wyciągnęła rękę na powitanie i uśmiechnęła
się przyjaźnie.
— To bardzo miło z twojej strony, że poświęcasz popołudnie na wizytę u inwalidki — rzekła
serdecznie. — Nie możesz sobie wyobrazić, jaka czułam się samotna po wyjściu Maude.
Zdejmij kapelusz i wybierz najwygodniejsze krzesło.
Dzięki ciepłemu powitaniu zakłopotanie Florrie znikło i dziewczynka poczuła się zupełnie
swobodnie. Usiadła w bujanym fotelu, a na widok wazonu z różami jej oczy roziskrzyły się.
Widząc to Nan odezwała się: — Czyż nie są piękne? My, Wallace’owie bardzo lubimy pnące
róże. Nasza prababcia przywiozła sadzonki z Anglii sześćdziesiąt lat temu. Rosną tylko tutaj.
— Wiem — uśmiechnęła się Florrie. — Poznałam je, jak tylko weszłam do pokoju. Takie
same róże pną się wokół domu babci Hamilton w Anglii. Zawsze je bardzo lubiłam.
— W Anglii! Byłaś w Anglii?
— Tak — roześmiała się Florrie. — I zwiedziłam prawie wszystkie kraje na kuli ziemskiej, a
przynajmniej te, do których zawijał statek.
— Coś podobnego! Na serio?
— Tak. Pewnie nie wiesz, że nasza „obecna mama”, jak czasami mawia Jack, jest drugą
żoną taty. Prawdziwa mama zmarła, kiedy byłam małym dzieckiem i wychowywała mnie
bezdzietna ciotka. Jej mąż był kapitanem statku i ciocia wyruszała z nim w każdy rejs. Z
konieczności ja też pływałam. Prawie wyrosłam na pokładzie statku. Wspaniale spędzaliśmy
czas. Nigdy nie chodziłam do szkoły. Przed małżeństwem moja ciocia pracowała jako
nauczycielka, więc to ona mnie uczyła. Dwa lata temu, kiedy skończyłam czternaście lat, tato
ponownie się ożenił i chciał, żebym zamieszkała razem z nimi. Przeprowadziłam się więc,
chociaż na początku żal mi było opuszczać ciocię, drogi, stary statek i zrezygnować z podróży.
— Opowiedz mi o podróżach — poprosiła Nan. — Dlaczego nigdy nie pisnęłaś ani słowa na
ich temat? Ja uwielbiam słuchać opowieści o zamorskich krajach, zwłaszcza kiedy
opowiadający sam je odwiedził. Mów, proszę, a ja będę słuchać i zadawać pytania.
Florrie rozpoczęła wspomnienia. Nie jestem pewna, która z nich była bardziej zdziwiona jej
płynną mową i doskonałymi opisami różnych krajów, często okraszanymi żartem i
humorystycznymi scenami. Popołudnie szybko minęło. Florrie wyszła o zmroku po wspaniałym
podwieczorku podanym w pokoju Nan. Otrzymała zaproszenie do złożenia kolejnej wizyty.
— Świetnie się czułam w twoim towarzystwie — przyznała szczerze Nan. — Odwiedzę cię,
jak tylko stanę na nogi. Ale nie czekaj tak długo. Bądźmy dobrymi koleżankami bez większych
ceregieli.
Kiedy Florrie poszła już do domu z lekkim sercem i uśmiechem szczęścia na twarzy, wróciła
z pikniku spalona słońcem, zadowolona Maude.
— Bawiłyśmy się świetnie! — zawołała. — Żal mi cię było, że musisz tkwić tutaj. Czy
Florrie przyszła?
— Przyszła. Maude, zaadresowałaś list do Florrie Hamilton zamiast do Florrie Hastings.
— To niemożliwe, Nan! Jestem pewna…
— Zaadresowałaś. I ona przyszła. Strasznie się zdziwiłam na początku.
— Myślałam o niej adresując list i przez pomyłkę musiałam napisać jej nazwisko. Tak mi
przykro…
— Nie ma powodu. Już dawno tak się dobrze nie bawiłam. Czy wiesz Maude, że ona
zwiedziła prawie cały świat. Kiedy Florrie pozbędzie się oschłości, staje się mądra i dowcipna.
Nie ta sama dziewczyna! Absolutnie cudowna!
— Cieszę się, że tak miło razem spędziłyście czas. Czy wiesz, że niektóre dziewczynki
oburzyły się, że nie została zaproszona na piknik? Stwierdziły, że to zwykły brak wychowania i
że to wina nas wszystkich, nawet jeśli decyzję podjęły Patty i Wilhelmina. Wydaje mi się, że
wszystkie stałyśmy się snobkami w szkole panny Braxton i wstyd mi za to.
— Poczekaj tylko na rozpoczęcie roku szkolnego — powiedziała tajemniczo Nan. Ale
Maude zrozumiała.
Nie musiały jednak czekać na rozpoczęcie roku szkolnego. Już dużo wcześniej dziewczynki
z Winboro odkryły, że Wallace’ówny zaprzyjaźniły się z Florrie Hamilton. Jeśli Nan i Maude
polubiły ja to coś w niej musi być, rozumowały. Stopniowo dziewczynki odkryły to samo co
Nan, że pełna humoru Florrie jest świetna towarzyszka kiedy tylko zapomni o nieśmiałości. W
nowym roku szkolnym Florrie została ulubienicą całej klasy. Pomiędzy nią, a Nan Wallacc
zawiązała się piękna przyjaźń, która stopniowo umocniła się i przetrwała całe życie.
— A wszystko dzięki temu, że Maude w roztargnieniu napisała Hamilton zamiast Hastings
— rzekła do siebie Nan pewnego dnia. Ale Florrie Hamilton nigdy się o tym nie dowiedziała.
B
LIŹNIĘTA
I
ŚLUB
Czasami Johnny i ja rozważamy, jak by się sprawy potoczyły, gdybyśmy nie wyjechali na
ślub kuzynki Pameli. Ja sądzę, że Ted wróciłby kiedyś, ale Johnny nie zgadza się ze mną. Jest
chłopcem, więc pewnie wie lepiej. Z pewnością nie wróciłby przed upływem czterech lat. Tak
czy owak, wybraliśmy się w podróż i wszystko się dobrze skończyło. Ted powiedział, że
jesteśmy parą opatrznościowych bliźniąt.
Johnnyemu i mnie nawet nie przyszło do głowy, że mielibyśmy nie pojechać na ślub kuzynki
Pameli, ponieważ zawsze łączyła nas przyjacielska zażyłość. Pamela napisała do taty i mamy,
aby Johnnyego i mnie koniecznie zabrali ze sobą, ale oni chcieli mieć święty spokój. Naprawdę.
Chociaż nasi rodzice nie są wcale gorsi od innych. Nawet biorąc pod uwagę wszystkie za i
przeciw, nie można było wybrać sobie lepszych. Doskonale jednak wiedzieliśmy, że chętnie
zostawią nas w domu, aby uniknąć wspólnej podróży. Wuj Fred nie dziwi się, bo uważa nas za
parę wcielonych diabłów, które psocą i wszystkich trzymają w strasznym napięciu. Ja jednak
sądzę, że uwzględniając rozmaite pokusy, na jakie życie nas wystawia, nie jesteśmy tacy źli. A
bliźnięta mają podwójną liczbę pokus.
W każdym razie, mama i tata postanowili, że zostaniemy w domu pod opieką Hannah Jane.
Spadło to na nas jak grom z jasnego nieba. Na początku myśleliśmy, że to zwykłe żarty.
Czuliśmy, że po prostu musimy jechać na ślub Pameli. Nigdy nie byliśmy na żadnym ślubie i
strasznie chcieliśmy zobaczyć choć jeden. Poza tym napisaliśmy ślubną odę do Pameli, i
zamierzaliśmy z nią wystąpić. Johnny, który miał ją recytować, ćwiczył już od tygodnia za
powozownią. Większą część ja napisałam. Pisanie poezji przychodzi mi łatwo. Johnny pomagał
mi tylko w znajdowaniu rymów. Najtrudniejszą rzeczą w całej poezji jest znalezienie
odpowiedniego rymu. Johnny podawał rym, a ja pisałam wers i świetnie nam razem szło.
Kiedy w końcu dotarło do nas, że tata i mama faktycznie nie zamierzają nas zabrać,
straciliśmy chęć do życia. Tej nocy w łóżku naciągnęłam kołdrę na głowę i ryczałam z żalu. Nie
mogłam się powstrzymać, gdy pomyślałam o białej, jedwabnej sukni Pameli, tiulowym
welonie, druhnach i całej reszcie. Johnny najbardziej żałował uczty weselnej. Ale wiecie, jacy
są chłopcy.
Tata i mama odjechali porannym pociągiem, przykazując nam nie sprawiać kłopotów
Hannah Jane. Lepiej było powiedzieć Hannah Jane, żeby nie sprawiała nam kłopotów. Ona się
bardziej przejmuje naszym wychowaniem niż mama.
Po ich wyjeździe siedziałam na progu, gdy zjawił się Johnny z zagadkową i stanowczą miną.
Wiedziałam, że musiał wymyślić coś świetnego.
— Sue — głos Johnnyego brzmiał tajemniczo — jeśli masz w sobie żyłkę awanturniczą,
możesz ją teraz pokazać. Jak masz trochę ikry, pojedziemy na ślub Pameli.
— W jaki sposób? — spytałam, gdy już ochłonęłam z wrażenia.
— Po prostu pojedziemy. Pociągiem o dziesiątej, który dojeżdża do Marsden o jedenastej
trzydzieści. Ślub jest dopiero o dwunastej, więc zdążymy bez problemu.
— Ale nigdy przedtem nie jechaliśmy pociągiem i nigdy nie byliśmy w Marsden —
wyjąkałam.
— Jasne. Zaraz zaczniesz wynajdywać różne przeszkody — pogardliwie stwierdził Johnny.
— Myślałem, że masz więcej odwagi.
— Ależ mam, Johnny — przytaknęłam ochoczo. — Jestem odważna jak lew i zrobię
wszystko, co zechcesz. Czy jednak nie doprowadzi to rodziców do wściekłości?
— Na pewno. Ale jak się znajdziemy na miejscu, nie odwiozą nas przecież zaraz do domu i
zobaczymy ślub. Potem wymyślą jakąś karę, bez wątpienia, ale co zobaczymy to nasze. Nie
rozumiesz?
Rozumiałam. Poszłam na górę przebrać się. Ślepo zaufałam we wszystkim Johnnyemu.
Włożyłam swój najlepszy, bladoniebieski, jedwabny kapelusz, niebieską sukienkę z organdyny
i buciki na podwyższonych obcasach. Johnny zagwizdał na mój widok, ale nic nie powiedział.
Czasami mój brat zachowuje się jak głupia gęś. Wymknęliśmy się z domu, gdy Hannah Jane
karmiła kury.
— Kupię bilety — wyjaśnił Johnny. — Zostały mi pieniądze z zeszłego miesiąca, bo nie
wydałem ich na cukierki jak ty. Ale pamiętaj, że musisz mi zwrócić z następnego
kieszonkowego. Poproszę konduktora, żeby nas powiadomił, kiedy dojedziemy do Marsden.
Dom wuja Freda znajduje się niedaleko stacji i łatwo poznamy go po drzewach wiśniowych,
które rosną wokół niego.
Wszystko wyglądało tak prosto i było proste. Jazda pociągiem minęła wesoło i w końcu
przyszedł konduktor i powiedział: — Wysiadacie na tej stacji, dzieciaki.
Johnny nie lubił, jak go nazywano dzieciakiem, ale ja przebaczyłam konduktorowi, gdy
spostrzegłam jego pełen podziwu wzrok utkwiony w moim kapeluszu.
Marsden to ładna, mała wioska. W oddali zobaczyliśmy dom wuja Freda otoczony drzewami
wiśniowymi w pełnym rozkwicie. Ruszyliśmy szybko w tamtym kierunku, gdyż nie mieliśmy
wiele czasu. To istny koszmar iść prędko w butach na wysokich obcasach. Milczałam jednak,
bo wiedziałam, że od Johnnyego nie mogę spodziewać się współczucia. W końcu dotarliśmy do
domu i stanęliśmy przy otwartej furtce. Uważałam, że wszystko wygląda za spokojnie jak na
rychły ślub. Ogarnęło mnie przerażenie, że ślub się już odbył i przyjechaliśmy za późno.
— Bzdura! — zawyrokował Johnny, zły jak diabli, bo sam się tego obawiał. — Pewnie
wszyscy są w środku. Patrz, tam stoi dwoje ludzi. Zapytajmy, czy jesteśmy w dobrym miejscu.
Jeśli nie, trzeba się spieszyć.
Podbiegliśmy przez trawnik do dwóch osób stojących przy ławce. Jedną z nich była młoda
kobieta. W życiu nie widziałam ładniejszej. Wysoka i postawna, o pięknych, brązowych lokach,
dużych, niebieskich oczach i cudownej cerze, przypominała bohaterki książek. Wyglądała na
zagniewaną i kiedy ją tylko ujrzałam, wiedziałam, że pokłóciła się z młodym człowiekiem.
On stał przed nią, przystojny jak książę z bajki. Ale też miał zagniewany wyraz twarzy. Nie
widzieliście nigdy tak rozzłoszczonej pary. Podchodząc, usłyszeliśmy młodą kobietę: —
Prosisz o rzecz śmieszną, absurdalną i niemożliwą do zrealizowania. Ted. Nie mogę i nie
zamierzam wziąć ślubu w ciągu dwóch dni!
On na to: — Dobrze, Uno. Przykro mi, że tak to rozumiesz. Nie myślałabyś tak, gdyby ci na
mnie trochę zależało. Nawet lepiej, że się o tym dowiedziałem. Wyjeżdżam za dwa dni i
nieprędko wrócę.
— Możesz wcale nie wracać — oznajmiła Una.
Wyczułam jednak, że nie powiedziała prawdy. Młody człowiek tego nie wyczuł. Mężczyźni
są czasami tacy głupi. Bez słowa obrócił się na pięcie i byłby odszedł, gdyby prawie się nie
przewrócił wpadając na nas.
— Przepraszam pana — pospiesznie, ale z szacunkiem odezwał się Johnny. — Szukamy
domu pana Fredericka Murraya. Czy dobrze trafiliśmy?
— Nie — wyjaśnił nieco gburowato młody człowiek. — To jest dom pani Franklin.
Frederick Murray mieszka w Marsden, piętnaście kilometrów stąd.
Serce mi zakołatało i przestało bić. Johnny twierdzi, że to niemożliwe, ale ja wiem lepiej.
— Nie jesteśmy w Marsden? — krzyknął zdławionym głosem Johnny.
— Nie. Ta miejscowość nazywa się Harrowsdeane — odparł młody człowiek łagodniejszym
tonem.
Usiadłam na ławce i zalałam się łzami, niemal zupełnie tak jak opisują w książkach. Nie
mogłam się powstrzymać. Byłam zmęczona, zgrzana i rozczarowana.
— Nie płacz, moja droga — ton głosu młodej pani zmienił się. Usiadła obok i objęła mnie.
— Zawieziemy was do Marsden, jeśli wysiedliście na niewłaściwej stacji.
— Za późno — szlochałam. — Ślub ma się odbyć w południe, a już dochodzi dwunasta.
Och, Johnny, chociaż spróbuj mnie pocieszyć!
A Johnny włożył ręce do kieszeni i odwrócił się plecami. Uważałam, że to nieładnie z jego
strony. Wtedy bowiem jeszcze nie wiedziałam, że zrobił to, aby również się nie rozpłakać. Ja
czułam, że szczęście mnie całkiem opuściło.
— Opowiedz mi wszystko — poprosiła młoda pani. Opowiedziałam więc, jak umiałam
najlepiej o ślubie i jak bardzo chcieliśmy go zobaczyć, i o naszej ucieczce z domu.
— Na próżno — łkałam. — Rodzice ukarzą nas, jak się dowiedzą. Co innego, gdybyśmy
widzieli ślub, wtedy kara nie miałaby znaczenia. Nigdy nie widzieliśmy ślubu, a Pamela miała
włożyć białą, jedwabną suknię i… i… miały być druhny. Serce pęka mi z żalu i nigdy nie
przeboleję tego, nigdy… nawet za sto lat.
— Jak możemy im pomóc? — spytała śliczna pani, patrząc na młodego człowieka z lekkim
uśmiechem. Wydawało się, że już zapomniała o wcześniejszej kłótni. — Nie mogę patrzeć na
rozczarowane dzieci. Zbyt dobrze pamiętam własne dzieciństwo.
— Nie wiem, co możemy zrobić — młody mężczyzna również się uśmiechnął. — Chyba, że
pobierzemy się natychmiast dla ich dobra. Chcą zobaczyć ślub, więc to jest jedyne rozwiązanie,
jakie mi przychodzi do głowy.
— Bzdura! — powiedziała młoda kobieta takim tonem, jakby tylko czekała, aby ją
przekonano, że to wcale nie jest bzdura.
Młody człowiek spojrzał na nią.
— Jeśli chcecie się pobrać, zróbcie to od razu — wtrąciłam ochoczo. — Każdy ślub będzie
dobry. Naprawdę.
Młoda pani roześmiała się. — Właściwie to bez znaczenia, czy ślub odbędzie się za dwie
godziny, czy za dwa dni.
— Uno — zwrócił się do niej młodzieniec — czy wyjdziesz za mnie zaraz, w tej chwili? Nie
pozwól mi jechać samemu na drugi koniec świata.
— Co na to powie ciocia? — zastanawiała się Una.
— Pani Franklin nie sprzeciwiałaby się, gdybyś nawet zechciała brać ślub w balonie.
— Ale nie wiem, jak to wszystko załatwimy. Och, Fred, to zupełny absurd!
— Nic podobnego. Natychmiast jadę do miasta po zaświadczenie i obrączki. Wrócę za
godzinę. W tym czasie możesz się przygotować.
Una wahała się przez chwilę. Potem nagle zwróciła się do mnie:
— Jak ci na imię, kochanie?
— Sue Murray — przedstawiłam się. — To mój brat Johnny. Jesteśmy bliźniakami już od
dziesięciu lat.
— Podejmiesz za mnie decyzję, Sue. Ten pan nazywa się Theodore Prentice i za dwa dni
wyjeżdża do Japonii. Wróci aż po czterech latach. Rozkaz otrzymał dopiero wczoraj. Chce
mnie poślubić i zabrać ze sobą. Tobie pozostawiam decyzję. Mam za niego wyjść czy nie?
— Oczywiście, proszę za niego wyjść — powiedziałam bez zastanowienia. Johnny był
pewien, że tak postąpię.
— Dobrze — odezwała się Una. — Ted, możesz jechać do miasta załatwiać formalności.
Sue, musisz zostać moją druhną, a Johnny świadkiem. Chodźcie do domu. Zawiadomimy
ciocię.
Nigdy przedtem nie czułam się tak podniecona i zafascynowana. To wszystko wydawało się
zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. Weszłyśmy do domu z Uną i tam spotkałam najmilszą,
okrąglutką i rumianą staruszkę śpiącą w fotelu. Una ją zbudziła i poinformowała: — Ciociu, za
godzinę wychodzę za mąż za pana Prentice’a.
A ta wspaniała starsza pani powiedziała tylko: — O, mój Boże!
— Można by pomyśleć, że Una wyraziła jedynie chęć udania się na przechadzkę.
— Ted pojechał po dokumenty, obrączki i pastora — ciągnęła dalej. — Ślub odbędzie się
pod kwitnącymi wiśniami i włożę nową suknię z białej organdyny. Za dwa dni wyjedziemy do
Japonii. Te dzieci — to Sue i Johnny Murray, które przyjechały na ślub, jakikolwiek ślub. Ted i
ja pobieramy się, aby im sprawić przyjemność.
— O, mój Boże! —westchnęła jeszcze raz starsza pani. — Dosyć to nagłe. Ale jeśli
musicie… Pójdę zobaczyć, co jest w domu do jedzenia.
Odeszła uśmiechając się, a Una zwróciła się do mnie. Śmiała się, ale w jej oczach błyszczały
łzy.
— Ach, moi dobroczyńcy! — zawołała lekko drżącym głosem.
— Gdybyście się nie zjawili, Ted odjechałby rozgniewany i pewnie nie zobaczyłabym go już
nigdy. Sue, chodź, pomóż mi się ubrać.
Johnny został w hallu, a ja pobiegłam na górę z Uną. Ubieranie jej było świetną zabawą.
Biała sukienka z organdyny składała się z samych falbanek i koronek. Jestem pewna, że suknia
Pameli nie umywała się do tej. Ale brakowało welonu i czułam się trochę rozczarowana.
Rozległo się jednak pukanie do drzwi i weszła pani Franklin, trzymając w dłoniach coś
pięknego i mglistego, jak koronkowa pajęczyna.
— Przyniosłam ci mój welon, kochanie — wyjaśniła. — Nosiłam go czterdzieści lat temu.
Niech ci przyniesie szczęście. Ja pędzę, bo w tej chwili zabijane są kurczaki. Bridget je upiecze.
Syn pani Jenner, tej z naprzeciwka, poszedł do cukierni po tort weselny.
Ponownie odpłynęła. To wspaniała starsza pani. Wyobraziłam sobie mamę na jej miejscu.
Cóż, mama by kompletnie oszalała.
Ubrana do ślubu Una wyglądała jak marzenie. Kurczaki sprawiono i pani Franklin posłała
chłopca z koszem po róże dla nas. Każda z nas dostała piękny bukiet. Wkrótce wrócił Ted z
pastorem i nie upłynęło wiele czasu, a wszyscy staliśmy na trawniku pod drzewami
wiśniowymi, gdzie udzielono młodym ślubu.
Nie mogłam mówić z przejęcia. Nawet w najskrytszych marzeniach nie widziałam się w roli
druhny. A oto byłam nią. Całe szczęście, że włożyłam niebieską, organdynową sukienkę i
świąteczny kapelusz. Pani Franklin stała z boku ze śladem mąki na nosie i w fartuchu, bo
zapomniała go zdjąć. Bridget z pomocnikiem obserwowali ślub z ogrodu przy kuchni. Ale sama
ceremonia była strasznie poważna. Jestem pewna, że ja nigdy nie odważę się przejść przez coś
takiego, lecz Johnny mówi, że zmienię zdanie, gdy dorosnę.
Kiedy już było po wszystkim, szturchnęłam Johnnyego łokciem i wyszeptałam: „Oda”.
Johnny natychmiast wysunął się do przodu i wyrecytował naszą odę. Imię Pamela występowało
trzy razy i naturalnie powinien był zamienić je na Una, ale zapomniał. Nie da się wszystkiego
zapamiętać.
— Kochane dzieci! — zawołała Una, całując nas oboje. Johnny nie znosił pocałunków, ale
nie przeszkadzały mu w wykonaniu panny młodej.
Potem zjedliśmy obiad i jeszcze wyżej oceniłam zalety pani Franklin. Trudno uwierzyć, aby
jakaś kobieta urządziła przyjęcie w dwie godziny. Oczywiście przy pomocy Bridget i chłopca.
Zgłodnieliśmy z Johnnym porządnie i obiad spotkał się z wyjątkowym uznaniem.
Wróciliśmy do domu wieczornym pociągiem. Ted i Una odprowadzili nas na stację. Una
obiecała napisać z Japonii, a Ted powiedział, że będzie nam wdzięczny do końca życia.
W domu zastaliśmy oszalałych ze strachu: Hannah Jane oraz mamę i tatę, którzy wrócili
godzinę wcześniej. Rodzice tak się ucieszyli, widząc nas całych i zdrowych, że nawet nie
dostaliśmy bury. Tata uśmiał się do łez po wysłuchaniu naszego opowiadania.
— Niektórzy rodzą się szczęściarzami, inni muszą pracować na swoje szczęście, a takim jak
wy ono samo wciska się do rąk — podsumował.
N
OWY
R
OK
B
ERTIEGO
Chłopiec stał na mokrym progu i patrzył na ośnieżony świat. Ręce założył do tyłu, a na
szczupłej, zamyślonej twarzy pojawił się wyraz zdziwienia. Drzwi za nim otworzyły się
gwałtownie i ukazała się nachmurzona kobieta z miską pomyj w ręku.
— Jeszcze tu jesteś, Bert? — ostry ton wyrażał zaskoczenie. — Po co, u licha, jeszcze się tu
kręcisz?
— Mam dosyć czasu — wyjaśnił wesoło Bertie. — Pomyślałem, że gdyby przejeżdżał tędy
George Fraser, to mógłbym się z nim zabrać aż na wybrzeże.
— Pierwszy raz widzę takie lenistwo! Nie dziwię się, że stary Sampson nie chce cię
zatrzymać u siebie dłużej niż do końca roku. Boże, czy ten chłopak się nie uspokoi!’—
krzyknęła na odgłos rozpaczliwego płaczu dochodzącego z kuchni.
— Co dolega Williamowi Johnowi? — spytał Bertie.
— Upiera się, żeby iść na plażę razem z synami Robinsona, ale nie pozwoliłam mu. Nie ma
rękawiczek i mógłby złapać kolejne śmiertelne przeziębienie.
Zabrzmiało to tak, jakby William John już parę razy umierał z przeziębienia.
Bertie popatrzył z powagą na swoje stare, pocerowane rękawiczki. Było bardzo zimno, a
miał załatwić wiele spraw. Zadrżał i podniósł wzrok na surową twarz ciotki, która marszcząc
gniewnie brwi, stała wycierając miskę. Nie wróżyło to nic dobrego dla rozgoryczonego
Williama Johna. Nagle podjął decyzję i zdjął rękawiczki.
— Niech weźmie moje. Obejdę się bez nich.
— Bzdura! — rzekła pani Ross z mniejszą niechęcią w głosie. — Nie bądź głupi. Odmrozisz
sobie ręce na tym zimnie.
— Nic mi się nie stanie — nalegał Bertie. — Poradzę sobie, a William John tak rzadko
wychodzi z domu.
Wcisnął ciotce rękawiczki i zaraz uciekł, jakby obawiając się, że mroźne powietrze zmusi go
wbrew woli do zmiany postanowienia. Tego dnia musiał zatrzymywać się wiele razy, aby
pochuchać na zsiniałe ręce. Mimo to nie żałował, że oddał rękawiczki biednemu, chorowitemu
Williamowi Johnowi, który miał tak mało radości w życiu.
Słońce już zachodziło, gdy Bertie położył cały stos paczek na progu pięknego domu doktora
Forbesa. Zwrócony plecami do okna i zajęty rozgrzewaniem rąk, nie zauważył dwóch małych
twarzyczek, przyglądających mu się przez oszronione szyby.
— Popatrz tylko na tego biednego chłopca. Amy — odezwała się wyższa z dziewczynek. —
Jest zupełnie przemarznięty. Dlaczego Caroline nie pospieszy się z otwieraniem drzwi?
— No, nareszcie. Edith, może namówimy ją, żeby pozwoliła mu się u nas ogrzać? Wygląda
na skostniałego z zimna — zaciągnęła siostrę do hallu, gdzie gospodyni odbierała paczki.
— Caroline — wyszeptała nieśmiało Edith. — Proszę, powiedz temu chłopcu, aby wszedł i
ogrzał się u nas.
— Gwarantuję wam, że jest przyzwyczajony do mrozu — niecierpliwiła się gospodyni. —
Nic mu nie będzie.
— Ale to okres świąt — odparła ponuro Edith. — Wiesz. Caroline, mama za życia mawiała,
że w tym czasie trzeba okazać szczególną życzliwość ludziom biedniejszym i mniej
szczęśliwym od nas.
Może wzmianka o świętej pamięci pani Forbes poruszyła Caroline, bo zwróciła się do
Bertiego życzliwie: — Wejdź i ogrzej się, zanim ruszysz dalej. Jest wyjątkowo zimno.
Bertie nieśmiało poszedł za nią do kuchni.
— Usiądź przy ogniu — poleciła Caroline przysuwając krzesło, podczas gdy Edith i Amy
ustawiły się po drugiej stronie i przyglądały się chłopcu z przyjaznym zainteresowaniem.
— Jak się nazywasz? — spytała Caroline.
— Robert Ross, psze pani.
— Jesteś pewnie siostrzeńcem pani Ross — Caroline wbijała jajka do miski i zręcznie je
ucierała. — Pracujesz teraz dla pana Sampsona? Mój Boże! — wykrzyknęła, widząc jak
chłopiec ogrzewa zsiniałe ręce nad ogniem. — Gdzie są twoje rękawiczki, dziecko? Nie
wychodzi się z domu bez rękawiczek w taki dzień jak dziś.
— Pożyczyłem je Williamowi Johnowi, bo nie miał własnych — wyjąkał Bertie obawiając
się, że brak rękawiczek zostanie poczytany mu za zbrodnię.
— Nie masz rękawiczek! — zawołała przerażona Amy. — A ja mam aż trzy pary. Kim jest
William John?
— To mój kuzyn — wyjaśnił Bertie. — Jest strasznie chorowity. Chciał się pobawić nad
morzem, więc pożyczyłem mu swoje rękawiczki. Mogę się obejść bez nich.
— Jak obchodziliście Święta?
— Wcale nie obchodziliśmy.
— Nie? — Amy nie posiadała się ze zdziwienia. — Pewnie będziecie świętować Nowy Rok.
— Nie przypuszczam. Nigdy nie świętujemy.
Osłupiała Amy zamilkła. Edith zmieniła temat, domyślając się prawdy.
— Czy masz braci albo siostry, Bertie?
— Nie, psze pani — chłopiec poweselał. — I bez tego jest nas dużo w domu. Ale muszę już
iść. Jestem bardzo zobowiązany.
Podczas gdy Bertie odpowiadał na pytania, Edith wymknęła się z pokoju. Przy drzwiach
podała mu parę ciepłych rękawiczek.
— To dla Williama Johna — wyjaśniła — abyś mógł nosić swoje. Dla mnie i tak są za duże.
Jestem pewna, że tato by się zgodził. Do widzenia, Bertie.
— Do widzenia i dziękuję — wyjąkał Bertie, ale drzwi już zamknięto. Natychmiast pognał
do Williama Johna.
Tego wieczora doktor Forbes zauważył, że Edith siedzi nieruchomo, patrząc na żarzące się
węgielki w kominku i głęboko się nad czymś zastanawia. Położył rękę na ciemnych lokach
córki i zapytał:
— Nad czym tak dumasz?
— Był tu dziś mały chłopiec — zaczęła Edith.
— Milutki chłopiec — ochoczo wtrąciła Amy z kąta, w którym się bawiła z kotem. —
Nazywa się Bertie Ross. Przyniósł paczki i zaprosiłyśmy go do środka, żeby się ogrzał. Nie
miał rękawiczek i prawie odmroził ręce. Pomyśl tylko tatusiu, powiedział, że nigdy nie
świętował Bożego Narodzenia ani Nowego Roku!
— Biedny malec! — stwierdził doktor. — Słyszałem o nim. Nie ma lekkiego życia.
— Jest taki śliczny, tatusiu. Edith dała mu niebieskie rękawiczki dla Williama Johna.
— Intryga rozwija się. Kim jest William John?
— Jego kuzyn, czy coś w tym rodzaju, prawda Edith? W każdym razie jest chory. Chciał
bawić się nad morzem, więc Bertie oddal mu swoje rękawiczki. Przypuszczam, że on też nigdy
nie świętował Bożego Narodzenia.
— Wiele osób nie świętowało — doktor z westchnieniem podniósł serwetkę. — Wydaje mi
się, dziewczynki, że interesuje was ten chłopiec. Możecie więc zaprosić go wraz z kuzynem na
noworoczny obiad.
— Och, tatusiu! — oczy Edith zalśniły jak gwiazdy.
Doktor roześmiał się. — Napiszcie zaproszenie na bileciku. Przecież teraz wy jesteście
paniami tego domu. Ja dopilnuję, aby go jutro doręczono.
W ten sposób następnego dnia Bertie otrzymał zaproszenie na obiad. Przeczytał bilecik trzy
razy, żeby dokładnie zrozumieć jego treść. Pozostałą cześć dnia spędził w roztargnieniu, jak
gdyby nurtował go jakiś problem. Z tym samym wyrazem roztargnienia na twarzy wszedł
wieczorem do domu. Ciotka mieszała owsiankę na piecu.
— To ty, Bert? — spytała ostrym tonem. Mówiła tak bez złych intencji, po prostu nie
potrafiła inaczej.
— Tak — Bertie przytaknął potulnie, wieszając czapkę.
— Został ci tylko jeden dzień pracy w sklepie — oznajmiła pani Ross. — Sampson nic nie
wspomniał o zatrzymaniu cię na dłużej?
— Nie. Spytałem go, ale powiedział, że nie może.
— Nie spodziewałam się niczego innego. No to będziesz świętował Nowy Rok. Inna sprawa,
czy będziesz miał co jeść.
— Jestem zaproszony na obiad — nieśmiało wtrącił Bertie. — William John też. Zaprosiły
nas córki doktora Forbesa, te dziewczynki, które dały mi rękawiczki.
Podał ciotce bilecik i pani Ross przeczytała go w świetle ognia palącego się w kuchennym
piecu.
— Rób, co chcesz — oddała mu karteczkę. — Ale William John nie pójdzie, choćby
otrzymał dziesięć zaproszeń. Przeziębił się wczoraj na plaży. Ostrzegałam go, ale uparł się.
Poleży teraz co najmniej tydzień. Posłuchaj, jak kaszle,
— W takim razie ja też zostanę — zadecydował Bertie, wzdychając z ulgą, choć w głębi
serca był rozczarowany. — Nie chcę iść sam.
— Jesteś niemądry! — stwierdziła ciotka. — Nie zjedzą cię tam.
Ale zrobisz, jak zechcesz. W każdym razie nic nie mów Williamowi Johnowi, bo będzie
płakał i wrzeszczał, że chce iść.
Ostrożność okazała się spóźniona. William John znał już wiadomość. Kiedy matka weszła
do pokoju, aby go natrzeć, leżał z głową pod kołdrą i płakał.
— Wyłaź, muszę cię natrzeć.
— Nie chcę. Idź so–o–bie — szlochał William John. — Słyszałem was, nie myślcie, że nie.
Bertie idzie na obiad do doktora Forbesa, a ja nie mo–oo–gę.
— Tylko sobie to zawdzięczasz — odwzajemniła się matka. — Gdybyś wczoraj nie bawił
się na plaży, chociaż ci zabraniałam, poszedłbyś na obiad do doktora Forbesa. Nie słuchałeś
mnie i oto masz rezultaty. Przestań teraz płakać. Założę się, że Bertie przyniesie ci coś dobrego.
Ale William John był niepocieszony. Tego wieczora płacz ukołysał go do snu. Następnego
ranka, gdy Bertie go odwiedził, chłopiec miał czerwoną, opuchniętą twarz: wypłowiałą kołdrę
naciągnął na głowę.
— Jak się czujesz Williamie Johnie?
— Bez zmian — odparł ponuro chłopiec, — Pewnie miło spędzisz jutrzejsze popołudnie,
Bertie?
— Nie pójdę, skoro ty nie możesz iść — oznajmił wesoło Bertie. Sądził, że ta deklaracja
pocieszy Williama Johna, ale w rzeczywistości Przyniosła odwrotny rezultat. William John póty
płakał, aż zupełnie opadł z sił i tylko szlochał odwrócony do ściany.
— Tego się właśnie spodziewałem — wykrztusił z rozpaczą.
— Sądziłem, że skoro ja nie mogę iść, to ty pójdziesz i opowiesz mi wszystko. Jesteś podły.
— Daj spokój. Nie złość się. Myślałem, że wolisz, abym został. Ale pójdę, skoro chcesz.
— Słowo?
— Słowo. Zrobię to tylko dla ciebie. Teraz muszę pędzić do sklepu. Cześć.
Bertie zebrał się na odwagę i poszedł. Następnego dnia o zmierzchu stał z bijącym sercem
przed drzwiami domu doktora Forbesa. Ubrał się starannie w znoszone ubranie i czystą, białą
koszulę. Kręcone, rozwiane przez wiatr włosy, opadały mu na zarumienioną od mrozu twarz.
Caroline otworzyła drzwi i wprowadziła gościa do salonu, gdzie niecierpliwie oczekiwały go
Edith i Amy.
— Szczęśliwego Nowego Roku, Bertie! — wykrzyknęła Amy.
— A gdzie William John?
— Nie mógł przyjść — odpowiedział ze strachem Bertie. Bał się, że nie będzie mile
widziany bez kuzyna. — Jest naprawdę chory. Przeziębił się i musi leżeć w łóżku, ale strasznie
chciał przyjść.
— Biedny William John! — Amy była zawiedziona. Wejście doktora Forbesa przerwało
rozmowę.
— Jak się masz? — doktor przywitał się z Bertiem. — A gdzie ten drugi chłopaczek, na
którego czekały moje córki?
Bertie cierpliwie wyjaśnił przyczynę nieobecności Williama Johna.
— Teraz dużo ludzi choruje — poinformował doktor dokładając drew do ognia. —
Powiedziałbym, że trzeba szybko biegać, aby uciec przed chorobą. Podobno wkrótce
odchodzisz od pana Sampsona. Powiedział mi, że nie będziesz mu potrzebny po Nowym Roku.
Co zamierzasz począć? Masz już coś upatrzonego?
Bertie smutno potrząsnął głową.
— Nie, proszę pana. Ale — dodał wesoło — pewnie coś znajdę, jeśli dobrze poszukam.
Prawie zawsze mi się udaje.
Zapomniał o nieśmiałości. Twarz mu się rozjaśniła i patrzył ufnie w oczy doktora. Doktor
Forbes energicznie rozgrzebywał ogień, wyraźnie nad czymś się zastanawiając. W tym właśnie
momencie podeszły dziewczynki i zabrały Bertiego, aby pokazać mu prezenty świąteczne. Dla
niego były rękawiczki i futrzana czapka. Bertie pomyślał, że chyba śni!
— Oto książka z obrazkami dla Williama Johna — wyjaśniła Amy. — A w kuchni są
jeszcze dla niego sanki. Och, dzwonek na obiad. Jestem strasznie głodna. Tatuś mówi, że to u
mnie normalne, ale nie bardzo rozumiem, co chciał przez to powiedzieć.
Obiad okazał się prawdziwą ucztą. Bertie widywał takie potrawy we snach, ale nigdy na
jawie.
Gdy nadszedł czas na ciasto świąteczne, doktor, który do tej pory milczał, oparł się na
krześle, złożył dłonie i spojrzał badawczo na Bertiego.
— Więc pan Sampson nie chce cię zatrzymać?
Bertie natychmiast spoważniał. Prawie zapomniał o swym zmartwieniu.
— Nie, proszę pana. Mówi, że jestem za mały do ciężkiej pracy.
— Cóż, jesteś mały, ale przecież urośniesz. Chłopcy mają ten dziwny zwyczaj. Potrzebuję
kogoś do załatwiania drobnych spraw i opieki nad koniem. Jeśli chcesz, wezmę cię na próbę.
Możesz tu mieszkać i chodzić do szkoły. W czasie wizyt u pacjentów słyszę czasami o pracy
dla chłopców. Polecę cię, gdy znajdzie się coś odpowiedniego. Co ty na to?
— Jest pan zbyt dobry dla mnie — odpowiedział Bertie zduszonym głosem.
— W takim razie załatwione — głos doktora brzmiał przyjaźnie. — Przyjdź w poniedziałek.
Może da się też coś zrobić dla tego drugiego chłopca, Williama czy Johna, czy jak go tam zwą.
Weź jeszcze trochę ciasta, Bertie.
— Nie, dziękuję — odmówił Bertie. Dobre sobie! Po takiej wspaniałej wiadomości nie
mógłby zjeść ani kawałeczka.
Po obiedzie grano w różne gry, łuskano orzechy i pieczono jabłka. Bertie podniósł się równo
z wybiciem dziewiątej godziny.
— Idziesz już? — doktor podniósł wzrok znad gazety. — Pamiętaj— że czekam na ciebie w
poniedziałek.
— Pamiętam, proszę pana — odrzekł wesoło chłopiec. Nie zapomniałby o takiej rzeczy.
Kiedy się żegnał, Amy wyszła na korytarz z czerwonymi sankami.
— To prezent dla Williama Johna. Pozostałe rzeczy związałam razem, aby nie wypadły.
Edith podeszła do drzwi z paczką. — Zapakowałam dla Williama Johna trochę słodyczy i
owoców — wyjaśniła. — Życz mu od nas szczęśliwego Nowego Roku.
— Dziękuję wam. Spędziłem przemiły wieczór. Przekażę upominki Williamowi Johnowi.
Dobranoc.
Bertie wyszedł. Mróz był jeszcze większy, gdy chłopiec biegł ulicą, ciągnąc za sobą wesoło
brząkające sanki Williama Johna.
Śnieg skrzypiał i trzeszczał, gwiazdy świeciły przenikliwie jasno, ale dla Bertiego świat
jarzył się obietnicą i nadzieją. Wiedział, że nigdy nie zapomni wspaniałego Nowego Roku.
J
AK
URATOWANO
D
ONA
Will Barrie pogwizdując, szedł ścieżką obok farmy Locksleya, a potem ruszył na skróty
przez pole koniczyny i gęsty sad, w którym drzewa uginały się pod ciężarem jabłek, by
wreszcie znaleźć się na podwórku, gdzie na stercie polan siedział Curtis, leniwie strugając
kijek.
— Wygląda na to, że nie masz nic do roboty, Curt — zauważył Will. — To świetnie,
pójdziemy w takim razie na Grier Hill zbierać kasztany. Wczoraj spotkałem na drodze starego
Toma Griera, a on powiedział mi, że mogę przyjść, kiedy zechcę. Poczciwy staruszek z tego
Toma!
— Zgoda! — odparł ucieszony Curtis, podrywając się z miejsca. — Jeśli nawet nie mam
zbyt dużo wolnego czasu, to na pewno mam wolny dzień. Wuj dzisiaj mnie nie potrzebuje.
Poczekaj, tylko zawołam Dona. Możemy go zabrać ze sobą.
Curt zagwizdał, ale Don, piękny nowofunlandczyk nie pojawił się. Po dłuższym
nawoływaniu i pogwizdywaniu w obejściu Curtis odwrócił się rozczarowany. — To bardzo
dziwne, bo Don zazwyczaj nie oddala się od domu beze mnie. Ostatnio jednak przepadał gdzieś
kilka razy, a w zeszłym tygodniu nie było go przez dwa dni aż do południa.
— Na twoim miejscu trzymałbym psa na uwięzi, dopóki nie odzwyczai się od tego biegania
samopas — zauważył Will, kiedy skręcali na ścieżkę.
— Don nie znosi przebywania w zamkniętym pomieszczeniu. Wyje tak żałośnie, że trudno
to wytrzymać — rzekł Curtis.
— Cóż — powiedział z wahaniem Will — to chyba byłoby lepsze niż bieganie z innymi
psami, od których nabiera tylko złych nawyków. Pewnego wieczoru w zeszłym tygodniu
widziałem Dona wałęsającego się na drodze do przystani razem z tym brązowym psiskiem
Sama Ventnora. A jak wiesz, pies Ventnora ma złą reputację. Ostatnio, kilkakrotnie były
atakowane owce i…
— Don nie tknąłby owcy! — przerwał porywczo Curtis.
— Może jeszcze nie w tej chwili. Ale skoro pies Ventnora jest podejrzany, a Don biega
razem z nim, to na pewno nauczy się jego sztuczek. To pewne jak dwa dodać dwa jest cztery!
Farmerzy są wściekli i kiedy usłyszą, z kim zadaje się Don, wtedy wiesz, co się stanie. Już
lepiej trzymaj Dona przez jakiś czas na łańcuchu i niech wyje, ile mu się podoba.
— Chyba tak zrobię — zgodził się Curtis. — Nie chcę, żeby podejrzewano Dona o napaści
na owce, choć jestem pewien, że nigdy by czegoś takiego nie zrobił. W każdym razie lepiej,
żeby nie biegał razem z psem Ventnora. Uwiążę go na łańcuchu w stodole, jak tylko wrócę do
domu. Nie zniósłbym, gdyby stało mu się coś złego. Oprócz ciebie jest jedynym kumplem,
jakiego mam… i to dobrym kumplem.
Will przyznał mu rację. Lubił Dona prawie tak samo jak Curtis. Ale nie był równie
przekonany o niewinności psa. Nie chciał mówić Curtisowi, że Dona od pewnego czasu
podejrzewano o zagryzanie owiec. Oczywiście, na razie brakowało dowodów winy, ale
farmerom z Bayside, którzy potracili owce, bardzo zależało na ukaraniu zabójcy. W okolicy nie
brakło wśród psów kandydatów na winowajców i Will miał nadzieję, że jeśli Don zostanie
przez jakiś czas zamknięty—, to przestaną go oskarżać. Zwłaszcza wtedy, gdy nie ustaną
napaści. Zastanawiał się, czy powinien powiedzieć Curtisowi prawdę. Curt był chłopcem
bardzo porywczym i nie znosił, kiedy mówiono źle o Donie. Na wszelkie oskarżenia reagował
gwałtowniej, niż gdyby kierowano je pod jego adresem. Ale Will wiedział, że Curtis lepiej
przyjmie taką wiadomość od niego niż od któregokolwiek chłopca z Bayside. A pierwszy
lepszy wkrótce zrobi jakąś uwagę na temat psa. Will poczuł więc wyraźną ulgę, że Curtis
potraktował przyjacielską radę ze zrozumieniem.
— Kto ostatnio stracił owcę? — zapytał Curt, gdy zeszli z szosy na ścieżkę w brzozowym
lasku należącym do Toma Griera.
— Prawie każdy z farmerów w Hallow — rzekł Will. — Do ubiegłego tygodnia na żadnej
farmie w Hill nie brakowało owcy. Lecz we wtorek wieczorem, stary Paul Stockton znalazł na
górnym pastwisku Za sosnowym lasem sześć zagryzionych owiec. Jest z tego powodu wściekły
i przysięgał, że jak dowie się, który pies to zrobił, to go zastrzeli.
Curtis spoważniał. Farma Paula Stocktona znajdowała się tylko o pół mili od gospodarstwa
Locksleyów. Wiedział też, że Paul Stockton żywił jakąś starą urazę do wuja Arnolda. Uraza
dotyczyła oczywiście również bratanka i wszystkiego, co do niego należało. Curtis poczuł
ukłucie w sercu, gdy przypomniał sobie, że w środę rano Dona nigdzie nie można było znaleźć.
— Nic mnie to wszystko nie obchodzi — powiedział zmartwiony. — Ja wiem, że Don nie
zabił tych owiec.
— A skoro mowa o starym Paulu — odezwał się Will, który uznał, że należy zmienić temat
rozmowy — to przypominam sobie, że mieszkańcy przystani bardzo się martwią o szkuner
George’a Finleya „Amy Reade”. Miał wrócić trzy dni temu. A dotąd ani widu, ani słychu. A
odkąd wyszedł z Morro, były dwa paskudne sztormy. Na pokładzie, jak wiesz, jest Oscar
Stockton, a jego ojciec strasznie się niepokoi. Oprócz niego płynie tam jeszcze pięciu ludzi z
Przystani i ich rodziny też zamartwiają się z powodu tego szkunera.
Więcej o tych sprawach nie rozmawiano i niebawem zaabsorbowany zbieraniem kasztanów
Curtis zapomniał o swoich kłopotach. Stary Tom Grier zawołał chłopców, gdy mijali jego dom
i zaprosił ich na obiad. Nastało późne popołudnie, kiedy Curtis z zarzuconym na plecy workiem
kasztanów wszedł na podwórze Locksleyów.
Przed otwartymi wierzejami stodoły stał wuj, rozmawiając ze starszym, siwym mężczyzną o
szczupłej, lisiej twarzy. Żołądek podszedł Curtisowi do gardła, gdy rozpoznał Paula Stocktona.
Co go tu sprowadziło?
— Curtis! — zawołał wuj. — Podejdź bliżej.
Gdy chłopiec szedł przez podwórze, Don w podskokach wybiegł ku niemu. Położył psu rękę
na wielkim łbie i obaj powoli podeszli do stodoły. Stary Paul obrzucił ich pełnym nienawiści
spojrzeniem.
— Curtis — powiedział surowo wuj — to brzydka sprawa. Pan Stockton powiada, że twój
pies zagryza mu owce.
— To jest… — zaczął Curtis gniewnie, ale opanował się i ciągnął spokojniej.
— To niemożliwe, panie Stockton. Mój pies nie skrzywdziłby nikogo.
— On zabił lub pomógł zabić sześć najlepszych owiec z mego stada! — odparł wzburzony
stary Paul.
— Jaki pan ma na to dowód? — zapytał Curtis starając się opanować gniew.
— Abner Peck widział, jak dwa psy — twój i Ventnora — biegały razem po moim
pastwisku we wtorek o zachodzie słońca — odrzekł stary Paul. — W środę rano znalazłem coś
na skraju pastwiska, tam, gdzie zabito owce. Twój wuj potwierdza, że pies miał to na szyi we
wtorek.
. I stary Paul z triumfem wyciągnął starą, spłowiałą, czerwoną wstążkę. Curtis rozpoznał ją
od pierwszego rzutu oka. Tę wstążkę jego mała kuzynka Lena zawiązała Donowi na szyi we
wtorek po południu. Pamiętał, jak zaśmiewali się z tej frywolnej kokardy na masywnej szyi
Dona.
— Don na pewno jest niewinny! — zawołał z pasją. Pan Locksley pokręcił głową.
— Obawiam się, że jednak zawinił! Sprawy nie układają się pomyślnie, bo zabijanie owiec
to poważne przestępstwo.
— Psa trzeba zastrzelić — oświadczył zdecydowanie stary Paul.
— Liczę na pana, panie Locksley. Mam wystarczający dowód, by oskarżyć psa, a jeśli pan
go nie zabije, to zmuszę pana do zapłacenia za te owce.
Gdy stary Paul oddalił się, Curtis spojrzał błagalnie na wuja.
— Nie wolno zastrzelić Dona! — powiedział zdesperowany.
— Uwiążę go na łańcuchu…
— I będzie wyć dzień i noc jak stado upiorów? — zapytał z sarkazmem pan Locksley. Był
człowiekiem stanowczym, nie bawił się w sentymenty i nie rozumiał przywiązania Curtisa do
Dona. Ludzie w Bayside powiadali, że Arnold Locksley jest zbyt surowy dla swego siostrzeńca.
— Nie, Curtis, spójrz prawdzie w oczy. Pies sprawia kłopoty i trzeba go zastrzelić. Nie
możesz wiecznie trzymać zwierzęcia na uwięzi. Poza tym, jeśli raz spróbował owczej krwi,
nigdy tego nie zapomni. Dam ci innego psa, jeśli tak bardzo tego pragniesz. Powiem
Charlesowi Pippeyowi, żeby jutro zastrzelił psa. I żadnych dąsów. Curt. Jesteś na to zbyt duży.
Przywiąż Dona na noc, a potem przyprowadź cielęta. Nadciąga sztorm, bo wiatr wieje z
północnego wschodu.
Wuj odszedł i na podwórku został blady ze zmartwienia chłopiec. Patrzył na Dona, który
siedział na tylnych łapach i odpowiedział mu szczerym, otwartym spojrzeniem. Nie wyglądał
na winowajcę. Czy to możliwe, by potrafił zagryzać owce?
— Nigdy nie uwierzę, że to zrobiłeś, stan,’ — szeptał Curtis, prowadząc psa do wozowni i
przywiązując go w kącie. Sam rzucił się obok niego na stos worków i wtulił twarz w czarną,
kudłatą sierść. Czuł się taki zbuntowany, przygnębiony i nieszczęśliwy!
Leżał tak aż do zmierzchu, pogrążony w gorzkich rozważaniach i słuchał odgłosów
nadciągającej wichury. W końcu wstał i ruszył po cielęta, a rozpaczliwe wycie Dona
dźwięczało mu w uszach przez całą drogę.
— Jutro wieczorem już będziesz spokojny — pomyślał z udręką, kładąc się spać. Długo
leżał, kręcąc się niespokojnie, aż wreszcie zapadł w ciężki, głęboki sen. Obudziła go dopiero
ciotka i kazała wydoić krowy.
Wiatr szalał z coraz większą zaciekłością. Ponad polami rozlegał się huk i trzask fal
uderzających o brzeg. Wody zatoki na wschód od Bayside wzburzył sztorm.
Właśnie wstawali od śniadania, gdy do kuchni wpadł Will Barrie.
— „Amy Reade” wpadła na Rafę Gleesona! — zawołał. — Rąbnęła w nią dziś o świcie.
Chodźmy, Curt!
Curtis zerwał się i chwycił czapkę, jego wuj po namyśle zrobił to samo. Gdy chłopcy biegli
przez podwórko, usłyszeli skowyt Dona.
— Wezmę go ze sobą — mruknął Curtis. — Poczekaj chwilę, Will!
Droga do Zatoki pełna była ludzi, gdyż wieść o katastrofie „Amy Reade” rozeszła się lotem
błyskawicy. Do gnających co sił chłopców podjechał wozem Sam Morrow i krzyknął, by
wskakiwali, to ich podwiezie. Sam był już wcześniej na wybrzeżu, a teraz wracał od ojca,
którego zawiadomił o sytuacji. Wóz podskakiwał na wybojach, a Sam Morrow głośno
informował mijanych przechodniów, o tym co się stało.
— Paskudna sprawa. Nadział się na rafę jakieś ćwierć mili od brzegu. Na pewno pęknie.
Wiecie — to stara przeciekająca, przegniła łajba. Fale są tak wysokie, że bez przerwy zalewają
pokład. Trzeba jeszcze poczekać parę godzin, bo teraz nie da się spuścić żadnej łodzi. Obawiam
się, że utoną. Stary Paul już tam jest i zachowuje się jak szalony. Chce dać wszystko, co
posiada, temu kto uratuje Oscara… ale to niemożliwe…
Tymczasem dotarli już na brzeg, gdzie kłębił się gęsty tłum. W oddali, na Rafie Gleesona,
nieszczęsny mały szkuner tłukły spienione fale. Siwy rybak z przystani, którego Sam o coś
zapytał, potrząsnął głową.
— Nie! Nic się nie da zrobić! Przy takiej wodzie żadna łódź tam nie podejdzie. Szkuner
zaraz rozleci się na kawałeczki. Jakie to straszne patrzeć, gdy twoi sąsiedzi toną!
Curtis i Will przepchnęli się aż do samego brzegu. Stali tu zrozpaczeni krewni rybaków ze
szkunera, a stary Paul Stockton zdawał się tracić zmysły. Biegał po plaży, płakał i modlił się
głośno. Jego jedyny syn był na „Amy Reade”, a on nie mógł go uratować!
— Co się tu dzieje? — zapytał Will Martina Clarka.
— Chcą rzucić linę na brzeg. Młody Stockton próbuje. Ale nic z tego nie wyjdzie. Zbyt silne
są prądy na rafie.
— Och, Don przyciągnie linę na brzeg! — krzyknął Curtis. — Hej, Don! Don, chodźże tutaj!
Pies przybiegł poszczekując. Curtis chwycił go za obrożę i wskazał kołek na końcu liny,
którą młody Stockton właśnie cisnął do wody. Don warknął ze zrozumieniem i rzucił się w
morze.
Kiedy zgromadzeni ludzie zdali sobie sprawę, o co chodzi, zaczęli wykrzykiwać słowa
zachęty, a potem zamilkli. Słychać było tylko wycie wichru i huk fal. Wszyscy zamarli, patrząc
w napięciu na psa walczącego z ogromnymi falami. Czarny łeb pojawiał się na grzbiecie fali, by
za chwilę zniknąć w wodnej przepaści. Don wreszcie dopłynął do kołka na końcu liny, chwycił
go w pysk i zawrócił ku brzegowi. Nad plażą przeleciał okrzyk radości, a stojąca za Curtisem
kobieta, której mąż był na szkunerze, opadła na kolana, szlochając i dziękując Bogu. Chłopcu
łzy zaćmiły wzrok.
Don dopłynął do brzegu, upuścił kołek u stóp Curtisa i otrząsnął się z wody. Curtis chwycił
linę, a z tuzin kobiet i mężczyzn, jak w przystępie szaleństwa, rzuciło się na psa, całując go i
ściskając. Między nimi był i Paul Stockton. Czarny łeb Dona wystawał nad jego ramieniem, a
oczy psa wyrażały niebotyczne zdumienie.
Tymczasem jeden z mężczyzn już wyciągnął na brzeg długą linę i solidnie ją umocował. W
ciągu pół godziny załoga „Amy Reade”, przemarznięta i ociekająca wodą ale bezpieczna,
znalazła się na lądzie. Zanim odprowadzono rozbitków do ciepłego pomieszczenia, Stary Paul
Stockton chwycił Curtisa za rękę. Łzy spływały mu po ogorzałej, pomarszczonej twarzy.
— Powiedz wujowi, by nawet palcem nie tknął tego psa! — zawołał. — On nie zabił żadnej
owcy. Nie potrafiłby tego zrobić! A gdyby nawet zrobił, nic mnie to nie obchodzi. Może je
wszystkie zjeść, jeśli ma apetyt na baraninę.
Curtis wrócił do domu z lekkim sercem. Pan Locksley wysłuchał polecenia starego Paula z
uśmiechem. Bardzo go poruszył wspaniały wyczyn Dona.
— Cóż, Curtis, cieszę się, że sprawa przybrała taki obrót. Dobrze, że stary Paul zmienił
zdanie. Ale trzeba zamknąć Dona przynajmniej na tydzień; jakoś to zniesie. Sam rozumiesz, że
musimy być pewni jego niewinności. A poza tym, najwyższy czas, aby się odzwyczaił od
towarzystwa psa Ventnora.
Curtis przyznał wujowi rację i biednego Dona znowu przywiązano. Ale niewola nie trwała
długo, gdyż wkrótce zastrzelono psa Ventnora. Po wypuszczeniu Dona, Curtis przez tydzień był
bardzo niespokojny. Lecz napaści na owce ustały i niewinność Dona została dowiedziona. Jeśli
chodzi o starego Paula Stocktona, to wydawało się, że jest gotów wszystko zrobić dla Curtisa i
Dona. Puścił w niepamięć urazy do rodziny Locksleyów i został wielkim przyjacielem Curtisa.
O Donie zaś mawiał:
— Takiego psa, proszę was, nigdy jeszcze nie było, nigdy! Jego oczy wprost przemawiają.
Gdybyście widzieli, jak płynął do tego szkunera! Kości? Jasne, że tak! Ile razy przyjdzie do
mnie, dostaje najsmaczniejsze kości i coś lepszego również. Ten pies to bohater, proszę was,
prawdziwy bohater, ot co!
K
ONIEC
SPORU
RODZINY
Y
OUNGÓW
Tydzień przed Bożym Narodzeniem ciocia Jean napisała do Elizabeth zapraszając ją, Albertę
i mnie na świąteczny obiad w Monkshead. Przyjęłyśmy zaproszenie z radością. Ciocia Jean i
stryjek Norman są wspaniałymi ludźmi i wiedziałyśmy, że miło spędzimy u nich czas. Poza
tym, chciałyśmy zobaczyć Monkshead, gdzie tato mieszkał w dzieciństwie oraz stare domostwo
Youngów, gdzie urodził się i wychowywał i gdzie do dziś mieszka stryjek William. Tato nigdy
nie wspominał o tym miejscu, ale wiedziałyśmy, że bardzo je kocha i zawsze chciałyśmy choć
rzucić okiem na dom naszych przodków, jak go nazywała Alberta.
Ponieważ Monkshead było oddalony o niecałe 90 km i stryjek William wciąż tam mieszkał,
można by więc zapytać, co nas powstrzymywało od częstych wizyt w jego domu. Odpowiedź
jest prosta: spór rodzinny.
Jak głęboko sięgamy pamięcią, stryj William i tato pozostawali w złych stosunkach, a raczej
w żadnych stosunkach. Po śmierci dziadka Younga pokłócili się o podział majątku. Tato zawsze
mawia, że miał taki sam udział w kłótni jak stryjek, ale cioteczna babka, Emilia, poinformowała
nas, że należy bardziej winić stryjka Williama, który zachował się skandalicznie w stosunku do
taty. Co więcej, gdy sprawa trochę przyschła, tato pojechał zobaczyć się z bratem, bo chciał
przeprosić za niektóre słowa i pogodzić się. Stryjek William odwrócił się tylko do niego
plecami i odszedł w milczeniu, a jak stwierdziła babcia Emilia, youngowskie usposobienie
wychodziło wszystkimi porami Jego ciała. Cioteczna babcia Emilia jest krewną ze strony
mamy, więc nie lubi żadnych Youngów, poza naszym tatą i stryjkiem Normanem.
Dlatego dotychczas nie odwiedziłyśmy Monkshead. Nigdy nie widziałyśmy stryjka
Williama i jeśli już myślałyśmy o nim to jak o wilkołaku. W dzieciństwie, nasza stara niania,
Margaret Hannah, straszyła nas, kiedy udało nam się coś przeskrobać: — Jak będziecie
niegrzeczne, to przyjdzie stryjek William i was złapie.
Ani razu nie sprecyzowała, co on zrobi, gdy już nas złapie, wychodząc z założenia, że
nieznane jest zawsze straszniejsze. Ja w owych czasach uważałam, że usmaży nas na oleju i zje.
Stryjek Norman i ciocia Jean przez wiele lat mieszkali na Zachodzie. Trzy miesiące przed
tymi świętami przenieśli się na wschodnie wybrzeże i kupili dom w Monkshead. Przyjechali do
nas w odwiedziny, a rodzice z chłopcami pojechali do nich, ale my, dziewczynki, zostałyśmy w
domu. Byłyśmy więc bardzo podniecone perspektywą spędzenia u nich Bożego Narodzenia.
* * *
Świąteczny ranek wstał piękny, biały jak perła i przejrzysty niczym diament. Musiałyśmy
wyjechać pociągiem o siódmej rano, bo następny odchodził dopiero o jedenastej. Dotarłyśmy
do Monkshead o ósmej trzydzieści.
Na stacji zawiadowca spytał nas, czy jesteśmy pannami Young. Alberta przytaknęła i wtedy
dodał: — Mam dla was list.
Ze złymi przeczuciami przeszłyśmy z listem do poczekalni. Co się stało? Czy wujostwo
zachorowali na szkarlatynę i odbywali kwarantannę, a może złodzieje wkradli się do spiżarni i
wynieśli zapasy świąteczne? Elizabeth otworzyła list i przeczytała na głos. Ciocia Jean pisała:
Kochane dziewczynki,
Tak mi przykro, że muszę was rozczarować, ale nic nie mogę na to poradzić. Dostałam
wiadomość, że moja siostra uległa groźnemu wypadkowi i znajduje się w stanie krytycznym.
Musimy pojechać do Streatham najbliższym pociągiem ekspresowym o ósmej godzinie. Wiem,
ze jesteście już w drodze, więc na nic się zda wysyłanie depeszy. Chcemy, abyście poszły wprost
do naszego domu i rozgościły się. Klucz znajdziecie pod progiem kuchni. Obiad jest
przygotowany, trzeba go tylko odgrzać. Na trzeciej półce w spiżarni są dwie tarty z mięsem.
Pudding także należy podgrzać. Na stole w jadalni znajdziecie drobne upominki świąteczne.
Mam nadzieję, że miło spędzicie czas, a my zaprosimy was ponownie, jak tylko wrócimy do
domu.
Kochająca i spiesząca się ciotka Jean
Popatrzyłyśmy na siebie smutno. Alberta stwierdziła, że musimy jak najlepiej wykorzystać
czas, skoro i tak przed piątą nie ma pociągu powrotnego. Powlokłyśmy się więc do zawiadowcy
i słabym głosem poprosiłam o wskazanie domu pana Normana Younga.
Ten gburowaty osobnik z ołówkiem i notesem w ręku zajmował się jakimś przewożonym
towarem, ale zaszczycił nas swą uwagą przez krótką chwilę, aby wskazać ołówkiem i rzec
szybko: — Widzicie ten czerwony dom na wzgórzu? To właśnie dom Younga.
* * *
Czerwony dom stał w odległości około kilometra i widoczny był jak na dłoni. Ruszyłyśmy w
jego kierunku. Z bliska okazał się pięknym budynkiem, z dobrze utrzymanym przyległym
terenem, porośniętym wspaniałymi, starymi drzewami.
Znalazłyśmy klucz pod kuchennym progiem i weszłyśmy do środka. Ogień się nie palił i
wnętrze wyglądało bardziej ponuro, niż się spodziewałam. Mówiąc szczerze, najpierw
wkroczyłyśmy do jadalni po nasze prezenty.
Na stole leżały trzy paczki, dwie bardzo małe i jedna dość duża, ale żadna z nich nie miała
podpisu.
— Najwidoczniej ciocia Jean w pośpiechu i podnieceniu zapomniała o nalepkach —
stwierdziła Elizabeth. — Otwórzmy je. Może po zawartości poznamy, dla kogo są
przeznaczone.
Po otwarciu paczek ogarnęło nas zdumienie. Wiedziałyśmy, że prezenty cioci będą ładne, ale
nie przyszło nam do głowy, że dostaniemy takie wspaniałości. W paczkach bowiem znajdowały
się: futrzany kołnierz z kuny, śliczny, mały złoty zegarek i złota bransoletka z turkusami.
— Kołnierz jest dla Elizabeth, bo ciocia wiedziała, że my z Mary już takie mamy —
oznajmiła Alberta. — Zegarek musi być dla ciebie Mary, bo ja już jeden mam. Wobec tego,
drogą eliminacji ustalam, że bransoletka jest dla mnie. Czyż prezenty nie są śliczne?
Elizabeth włożyła kołnierz i paradowała w nim przed lustrem. Lustro pokrywała gruba
warstwa kurzu, więc musiała je wytrzeć chusteczką do nosa, zanim się dobrze przejrzała.
Wszystkie przedmioty w pokoju były równie zakurzone. Zaś koronkowe firanki wyglądały,
jakby nie prano ich od lat, a jedna z nich miała długą, wyszarpaną dziurę. Nie mogłam
opanować zdumienia, bo ciocia Jean cieszyła się opinią doskonałej gospodyni. Nic jednak nie
powiedziałam i moje siostry też milczały. Mama zaszczepiła nam zasadę, że szczylem złych
manier jest krytykowanie czegokolwiek w domu, w którym jesteśmy gośćmi.
— Zobaczmy co z obiadem — poleciła Alberta, zapinając bransoletkę na ręce i podziwiając
efekt.
Weszłyśmy do kuchni. Elizabeth zabrała się do rozpalenia ognia, co należało do jej
specjalności, podczas gdy my z Alberta badałyśmy spiżarnię. Znalazłyśmy artykuły
żywnościowe, tak jak opisała ciocia. Na właściwym miejscu leżał faszerowany, tłusty indyk i
mnóstwo jarzyn oraz tarty z mięsem. Co do reszty, to w spiżarni panował bałagan, który
schludną osobę przyprawiłby co najmniej na miesiąc o ból głowy.
— Nigdy w życiu nie widziałam… — zaczęła Alberta, ale zamilkła, najwidoczniej
przypominając sobie nauki mamy.
— Gdzie jest świąteczny pudding? — zastanawiałam się, zmieniając temat rozmowy na
bardziej bezpieczny.
Nigdzie nie było go widać, więc doszłyśmy do wniosku, że stoi w piwnicy. Jednakże na
drzwiach do piwnicy wisiała kłódka.
— Nic nie szkodzi — stwierdziła Alberta. — Tak naprawdę, żadna z nas nie lubi puddingu.
Robimy go tylko dlatego, że stanowi tradycyjny świąteczny deser. Zjemy więcej innych potraw.
Szybko wstawiłyśmy indyka do pieca i wkrótce wszystko szło jak z płatka. Świetnie się
bawiłyśmy, przygotowując ten obiad i wedle przykazania cioci, czułyśmy się jak u siebie w
domu. Rozpaliłyśmy na kominku w jadalni i zaczęłyśmy odkurzać, co się dało. Używałyśmy
własnych chusteczek, bo nigdzie nie można było znaleźć niczego przypominającego ściereczki
do kurzu. Po sprzątnięciu pokój wyglądał elegancko, gdyż meble były w świetnym gatunku. A
nasze chusteczki? Cóż, lepiej nie mówić.
Potem nakryłyśmy do stołu, używając pięknych sztućców i zastawy, które z trudem udało
nam się znaleźć. W komodzie znajdowała się tylko jedna duża serweta z trzema dziurkami, ale
przykryłyśmy je talerzami. Na środku stołu postawiłyśmy dla dekoracji małą palemkę w
doniczce. O pierwszej godzinie obiad był gotowy. Stół wyglądał ślicznie, gdy do niego
zasiadłyśmy.
Alberta wbiła właśnie widelec w indyka i już miała go dzielić, bo to z kolei jej specjalność,
kiedy otworzyły się drzwi kuchenne i ktoś wszedł do środka. Zanim zdążyłyśmy zrobić
jakikolwiek ruch, na progu stanął potężny, przystojny, gładko wygolony mężczyzna w futrze.
Nie przestraszyłam się. Wyglądał na przyzwoitego człowieka i pomyślałam, że to może
jeden z bliskich przyjaciół wujka Normana. Wstałam i powiedziałam uprzejmie: — Dzień
dobry.
Nigdy nie widzieliście większego zdziwienia niż to, które pojawiło się na twarzy biednego
przybysza. Wodził wzrokiem ode mnie do Alberty i od Alberty do Elizabeth i znowu do mnie,
jakby nie wierzył własnym oczom.
— Państwa Youngów nie ma w domu — wyjaśniłam współczując mu szczerze. — Dziś rano
pojechali do Streatham, ponieważ siostra pani Young poważnie zachorowała.
— Co to wszystko znaczy? — spytał gburowato potężny mężczyzna. — To nie jest dom
Normana Younga. To jest mój dom. Nazywam się William Young. A kim wy jesteście? I co
tutaj robicie?
Opadłam na krzesło bez słowa. Moim pierwszym impulsem było zakrycie złotego zegarka.
Alberta upuściła nóż do dzielenia indyka i rozpaczliwie próbowała zdjąć pod stołem złotą
bransoletkę, w jednej chwili zdałyśmy sobie sprawę z naszego błędu i powagi sytuacji. Jeśli o
mnie chodzi, to przeraziłam się okropnie. Ostrzeżenia Margaret Hannah, znane od dzieciństwa,
pozostawiły niezatarte wrażenie.
Elizabeth z godnością podniosła się z miejsca. To jedna z jej specjalności. Poza tym nie
miała wyrzutów sumienia z powodu włożenia prezentu przeznaczonego dla kogoś innego.
— Obawiam się, że nastąpiła pomyłka — powiedziała z powagą, którą doceniłam nawet w
panice — i przykro nam bardzo.
Zostałyśmy zaproszone na świąteczny obiad przez Normana Younga i jego żonę. Na stacji
otrzymałyśmy list z wiadomością, że muszą natychmiast wyjechać, ale zapraszają nas do
rozgoszczenia się w ich domu. Zawiadowca wskazał nam właśnie te zabudowania, więc tu
przyszłyśmy. To nasza pierwsza wizyta w Monkshead i dlatego doszło do pomyłki. Proszę nam
wybaczyć.
Do tego czasu udało mi się niepostrzeżenie, jak sądzę, zdjąć zegarek i położyć go na stole.
Alberta nie miała kluczyka do bransoletki, więc nie mogła uczynić tego samego i siedziała
purpurowa ze wstydu. Jeśli chodzi o stryjka Williama, to coś zamigotało mu w oczach. Nie
wyglądał bynajmniej na ludożercę.
— Cóż, to dla mnie szczęśliwa pomyłka — ucieszył się. — Spodziewałem się zastać w
domu chłód i nie ugotowany obiad, a tu taka niespodzianka. Jestem wam bardzo wdzięczny.
Alberta wstała, podeszła do kominka, wzięła z półki kluczyk do bransoletki i otworzyła ją.
Potem zwróciła się do stryja Williama: — Pani Young napisała w liście o świątecznych
podarunkach na stole w jadalni, dlatego przyjęłyśmy jako oczywiste, że te rzeczy są
przeznaczone dla nas — wyjaśniała, ratując rozpaczliwie sytuację. — Jeśli nam pan powie,
gdzie mieszka pan Norman Young, nie będziemy dłużej przeszkadzać. Chodźcie dziewczęta.
Elizabeth i ja podniosłyśmy się z westchnieniem. Całkiem zrozumiałe, że nie miałyśmy
innego wyjścia, ale byłyśmy strasznie głodne i nie uśmiechał nam się spacer do kolejnego
pustego domu i gotowanie drugiego obiadu.
— Poczekajcie chwilę — zatrzymał nas stryjek William. — Zadałyście sobie tyle trudu z
przygotowaniem obiadu, toteż myślę, że będzie sprawiedliwie, jeśli zostaniecie i pomożecie mi
go zjeść. Wypadki są teraz w modzie. Syn mojej gospodyni złamał nogę w Weston i musiałem
ją tam zawieźć dziś rano. Przedstawcie się teraz. Komu mam zawdzięczać taką przyjemną
niespodziankę?
— Elizabeth, Alberta i Mary Young z Green Village — przedstawiłam nas i czekałam na
reakcję ludożercy.
Ale stryjek William tylko w pierwszej chwili wyglądał na osłupiałego ze zdziwienia.
Wyraźnie wstrząsnęła nim ta wiadomość, lecz w końcu wrócił do równowagi.
— Córki Roberta? — spytał tak, jakby odwiedziny córek Roberta były najnaturalniejszą
rzeczą na świecie. — Jesteście moimi bratanicami? Cieszę się, że was poznałem. Usiądźcie i
zjemy obiad, tylko zdejmę płaszcz. Zobaczymy, czy jesteście tak dobrymi kucharkami jak
kiedyś wasza matka.
Usiedliśmy do stołu. Alberta miała okazję popisać się dzieleniem indyka, bo stryj przyznał,
że nigdy nie umiał tego robić i tylko dlatego zatrudniał gospodynię. Na początku czułyśmy się
trochę sztywno i nieswojo, ale stryjek okazał się dowcipny, wesoły i zabawny. Po pewnym
czasie stwierdziłyśmy ze zdziwieniem, że się świetnie bawimy. Stryjek chyba też. Kiedy
skończyliśmy jeść, przechylił się do tyłu razem z krzesłem i spojrzał na nas.
— Przypuszczam, że zostałyście wychowane w nienawiści do mnie i mojego postępowania?
— spytał wprost.
— Nie przez rodziców — zaprzeczyłam szczerze. — Nigdy nie powiedzieli na ciebie złego
słowa. Co innego Margaret Hannah. Ona nauczyła nas strachu przed tobą.
Stryjek William roześmiał się.
— Margaret Hannah to mój stary, wierny wróg — wyjaśnił. Cóż, zachowałem się jak
głupiec albo jeszcze gorzej. Zawsze tego żałowałem. Nie powiedziałbym tego waszemu ojcu,
ale wam muszę się przyznać. Możecie mu to powtórzyć, jeśli chcecie.
— Ucieszy się wiedząc, że nie żywisz już do niego urazy — oznajmiła Alberta. — Zawsze
chciał żyć z tobą w przyjaźni. Myślał jednak, ze wciąż masz do niego żal.
— Nie, nie, to tylko uparta duma — przyznał stryjek William.
— Skoro tu jesteście, postaram się uprzyjemnić wam czas Po południu pojedziemy na
przejażdżkę saniami. Także prezenty są wasze. Zegarek ładnie się prezentował na twojej bluzce,
Mary, a bransoletka doskonale pasuje do smukłej dłoni Alberty. Chodźcie i uściśnijcie starego,
zbzikowanego stryja!
Otrzymał serdeczne uściski, a potem umyłyśmy naczynia po obiedzie. Przejażdżka była
znakomita. Wróciliśmy na czas aby złapać wieczorny pociąg do domu. Stryjek odprowadził nas
na stację pod warunkiem, ze przyjedziemy z tygodniową wizytą, kiedy wróci jego gospodyni.
Gdy w domu zdałyśmy relację z całego wydarzenia, tata powiedział tylko bardzo cicho: —
Dzięki Bogu! — lecz w oczach miał łzy. Nie czekał na przyjazd stryjka Williama, ale
następnego dnia sam pojechał do Monkshead.
Na wiosnę Alberta zamieszka u stryja. Już teraz przygotowuje zapas ścierek do kurzu. Na
następne Boże Narodzenie odbędzie się w starym domu wielki zjazd rodzinny. Pomyłki nie
zawsze są złe.
W
OLNE
POPOŁUDNIE
T
EDA
Ted jak zwykle o piątej rano był już na nogach. Do jego obowiązków należało bowiem
rozniecanie ognia i dojenie krów. Tego dnia nie musiał zrywać się tak wcześnie. Jednak o
czwartej rano obudził się w swoim pokoju na facjatce i żwawo podbiegł do wychodzącego na
wschód okna, aby zobaczyć jaki wstaje dzień. Zadrżał z podniecenia, widząc zwiastuny
wspaniałej pogody. Nad ciemnymi, strzelistymi jodłami porastającymi wzgórze pana Lee,
widniało bezchmurne, różowozłote niebo. Na północy wesoło migotało i połyskiwało morze
przyozdobione gdzieniegdzie spienionymi grzywami fal, powstałymi na skutek powiewu
chłodnego, porannego wiatru. Zapowiada się piękny dzień!
A on, Ted Melvin, ma pół wolnego dnia. Po raz pierwszy odkąd zamieszkał w Brookdale
cztery lata temu. Pójdzie na majówkę urządzaną przez szkołę niedzielną na plaży, za hotelem.
To zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe!
Jacksonowie, u których zamieszkał po śmierci matki, nie uważali, aby chłopcy potrzebowali
wolnego czasu. Rok za rokiem oficjalne życie Teda składało się z ciężkiej pracy, znoszonych
ubrań i — po niechętnie udzielonym pozwoleniu — z uczęszczania do szkoły przez trzy
zimowe miesiące. Życie wewnętrzne stanowiły marzenia, o ich istnieniu zaś nikt nie wiedział,
ani nawet nie podejrzewał. Dla każdego w Brookdale, Ted Melvin był po prostu nieśmiałym,
małym chłopcem o wielkich, marzycielskich oczach i gęstych, splątanych lokach, które
wyglądały nieporządnie i zawsze niezmiernie drażniły Panią Jackson.
Było jeszcze za wcześnie na rozpalenie ognia i pójście do obory. Ted podreptał cicho do kąta
facjatki i zdjął ze ściany stare, brązowe skrzypce. Kiedyś należały do jego ojca. Uwielbiał grać i
wszystkie, nieliczne zresztą, wolne chwile spędzał ze skrzypcami w kącie facjatki albo na
sianie. Skrzypce stanowiły jedyny związek z dawnym życiem, jakie wiódł w małym domu
daleko stąd z kochającą go matką i wesołym, młodym ojcem. Ojciec na tych właśnie
skrzypcach tworzył cudowną muzykę.
Ted otworzył okno i usadowiwszy się na parapecie zaczął grać z oczami utkwionymi w
czerwone od wschodzącego słońca niebo’. Grał prawie niesłyszalnie, bo pani Jackson zabroniła
się budzić „rzępoleniem o nieludzkich godzinach”.
Tworzył piękne melodie, zdolne zadziwić każdego znającego się choć trochę na muzyce. Ale
nikt nie słuchał samorodnego muzykanta, któremu gra dawała szczęście. Melodia popłynęła
przez okno na facjatce, ponad wierzchołkami drzew i pokrytymi poranną rosą polami
koniczyny. W końcu zmieszała się z wiatrem i zagubiła na srebrnym niebie poranka.
Ted pracował całe przedpołudnie za dwóch. Pani Jackson kazała mu nadrobić popołudniowe
zwolnienie. Przecież miał się włóczyć po jakichś majówkach. Chłopiec uwijał się, pogwizdując
ochoczo.
Po obiedzie przyszła pani Ross, która mieszkała przy drodze biegnącej wzdłuż brzegu
morskiego. Utrzymywała siebie i dwoje dzieci piorąc i chodząc na posługi do zamożniejszych
domów. Nie należała do wesołych osób i mówiła zwykle takim tonem, jakby miała zaraz
wybuchnąć płaczem. Dziś wyglądała smutniej niż zazwyczaj i od razu przystąpiła do rzeczy.
— Dostałam wiadomość, że moja siostra z White Sands choruje na wyrostek robaczkowy —
pani Ross nie potrafiła zapamiętać poprawnej nazwy choroby — i idzie do szpitala. Muszę
zaraz pojechać do niej. Przybiegłam panią zapytać, pani Jackson, czy Ted nie mógłby
posiedzieć z Jimmym do mojego powrotu. Nie lubię go zostawiać samego. Amelia wyjechała i
nie zdążę znaleźć nikogo innego. Wrócę dziś wieczorem.
— Obiecałam Tedowi, że dziś po południu będzie mógł pójść na majówkę — rzekła krótko
pani Jackson. — Mój mąż się zgodził, więc Ted zrobi, co zechce. Jeśli woli zostać z Jimmym,
to jego sprawa. Ja się nie wtrącam.
— Ależ ja muszę iść na majówkę — zawołał impulsywnie Ted.
— żal mi Jimmyego, ale po prostu muszę.
— Cóż, jeżeli musisz… — pani Ross ciężko westchnęła. — Nie mam ci wcale tego za złe.
Bez wątpienia majówki są weselsze niż siedzenie z małym, ułomnym chłopcem. Cóż, zostawię
Jimmyemu kolację na stoliku tuż przy łóżku i zamknę kota w jego pokoju. Jakoś sobie da radę.
Biedak miał nadzieję, że trochę mu pograsz. Ma kręćka na punkcie muzyki, a rzadko trafia mu
się okazja słuchania jej. A jeśli chodzi o skrzypce… to w hotelu zatrzymał się znany
koncertujący skrzypek. Nazywa się Blair Milford. Znałam go dobrze przed laty. Byłam niańką
w domu jego ojca. Lubiłam Blaira, bo był miłym chłopcem. No, muszę się zbierać. Jimmy
poczuje się nieswojo zostając sam, ale musi to jakoś wytrzymać.
Pani Ross wyszła wzdychając, a Ted z ciężkim sercem powlókł się na facjatkę. Nie może
zostać z Jimmym, nie może zrezygnować z majówki. Nigdy w życiu nie był na majówce. Na
plażę pojadą wozami. Potem będą huśtać się, bawić i jeść lody. Popłyną też łódkami na wyspę
Curtain. Czekał na to wydarzenie i marzył o nim od dwóch tygodni. Musi iść. Jaka szkorda, że
biedny, mały Jimmy zostanie sam!
— Też bym tego nie chciał — przełykając ślinę, Ted desperacko próbował walczyć z
uciskiem w gardle. — To straszne leżeć cały czas na kanapie i nie móc biegać i wspinać się po
drzewach ani bawić się. Jimmy nie za bardzo lubi czytać. Będzie strasznie samotny. Cały czas
na majówce będę o nim myśleć. Jestem tego pewien. Przypuszczam, że mógłbym pójść do
niego, gdybym się tylko zdecydował.
Podejmowanie decyzji to powolny i trudny proces. Ale kiedy Ted włożył już zniszczone,
kuse, niedzielne ubranie, wziął pod pachę skrzypce i zszedł na dół.
— Myślę, że zostanę z Jimmym — oznajmił pani Jackson nieśmiałym głosem, jakim zawsze
z nią rozmawiał.
— Skoro masz już roztrwonić popołudnie, lepiej zrób to w ten sposób, zamiast przejadać się
na majówce — zabrzmiała nader uprzejma odpowiedź pani Jackson.
Ted dotarł do małego domku pani Ross, gdy ta zamykała właśnie Jimmyego i kota. —
Naprawdę bardzo się cieszę — powiedziała, gdy Ted wyjaśnił cel swej wizyty.
— Zamartwiłabym się, zostawiając Jimmyego bez opieki. On już płacze. Przestań, Jimmy.
Wytrzyj oczy. Jednak Ted zostanie z tobą. Patrz, przyniósł skrzypce.
Oczy Jimmyego natychmiast wyschły. Wesoło powitał Teda:
— Strasznie chciałem usłyszeć twoją grę — westchnął z zadowoleniem. — Ból wydaje się
mniejszy, gdy słucham muzyki. A jeśli to twoja muzyka, to całkiem zapominam o bólu.
Ted wyjął skrzypce i zaczął grać. Ostatecznie, całe popołudnie poświęcone muzyce było
równie dobre jak majówka. Mały, duszny pokój z odpadającym tynkiem i zniszczonymi
meblami wypełniły wspaniałe, harmonijne tony. Ted mógł grać godzinami, nie czując
najmniejszego zmęczenia. Jimmy leżał i słuchał w uniesieniu, a skrzypce Teda śpiewały, śmiały
się, szemrały i marzyły.
Oprócz Jimmyego Ted miał jeszcze jednego słuchacza. Na progu z piaskowca siedział
wysoki, elegancko ubrany mężczyzna o przystojnej, bladej twarzy i smukłych, białych dłoniach.
Siedział nieruchomo, zasłuchany, aż umilkła ostatnia nuta. Wtedy wstał i zapukał do drzwi. Ted
otworzył mu, wciąż trzymając skrzypce w ręku.
Przez twarz nieznajomego przemknęło zdziwienie, ale tylko zapytał: — Czy pani Ross jest w
domu?
— Nie, proszę pana — wyjaśnił nieśmiało Ted. — Pojechała do White Sands i nie wróci
przed nocą. Ale jest Jimmy, jej synek. Zechce pan wejść?
— Przykro mi, że nie zastałem pani Ross — rzekł nieznajomy wchodząc do domu. —
Kiedyś była moją nianią… Przyznaję, że przez pewien czas siedziałem na progu, słuchając twej
muzyki, chłopcze. Kto uczył cię grać?
— Nikt — uśmiechnął się Ted. — Zawsze umiałem grać.
— On wymyśla tę muzykę w głowie, proszę pana — wtrącił skwapliwie Jimmy.
— Nie wymyślam jej w głowie, sama się wymyśla, tworzy się — stwierdził Ted, a jego
duże, czarne oczy zapłonęły.
Gość uważnie mu się przyjrzał. — Trochę znam się na muzyce — wyjaśnił. — Nazywam się
Blair Milford i jestem zawodowym skrzypkiem. Wspaniale grasz. Jak się nazywasz?
— Ted Melvin.
— Cóż, Ted, uważam, że masz wielki talent, ale trzeba go rozwijać. Potrzebna ci
odpowiednia edukacja. Opowiedz mi wszystko o sobie.
Blair Milford słuchał opowiadania chłopca i kiwał głową, domyślając się rzeczy, z jakich
Ted nie zdawał sobie sprawy. Potem poprosił, aby Ted jeszcze coś zagrał.
— Zadziwiające — szeptał.
W końcu wziął skrzypce do rąk i sam zagrał. Ted i Jimmy słuchali bez tchu.
— Gdybym ja umiał tak grać! — rozmarzył się Ted.
Blair Milford uśmiechnął się. — Pewnego dnia będziesz grał jeszcze lepiej, ale musisz się
kształcić. Masz wielki talent, chłopcze i trzeba go rozwijać — mówił przejęty. Nie można
zmarnować takiego geniusza, pomyślał. Oto właściwe słowo: „Geniusz”. Natura nas ciągle
zdumiewa. To dziecko posiada talent, jakiego ja nigdy nic miałem, i dla którego poniósłbym
wszelkie ofiary. Może się zmarnować z powodu braku odpowiednich warunków. Nie
powinienem do tego dopuścić. — Musisz się kształcić — dodał głośno.
— Nie mogę brać lekcji, jeśli o to panu chodzi — powiedział z niedowierzaniem Ted. —
Pan Jackson nie zapłaci za nie.
— Myślę, że nie musimy martwić się o koszty. A raczej o to, czy będziesz chciał ćwiczyć —
uciął Blair Milford. — Zostaję tu jeszcze przez dwa miesiące. Będziesz moim pierwszym
uczniem. Znajdziesz czas na ćwiczenia?
— Znajdę, proszę pana — wyjąkał osłupiały ze zdumienia Ted, skoro tylko zdołał
wypowiedzieć pierwsze słowo. — Będę wstawać o czwartej rano i ćwiczyć godzinę przed
dojeniem krów. Ale, obawiam się, że to zbyt wielki kłopot dla pana.
Blair Milford roześmiał się i położył smukłą, białą dłoń na kędzierzawej główce Teda. — To
nie kłopot uczyć przyszłego artystę. To przywilej. Kiedyś myślałem, że posiadam to co ty, ale
teraz wiem, że nigdy tego nie osiągnę. Któregoś dnia zrozumiesz mnie.
— Czy ten pan nie jest strasznie miły? — spytał Jimmy po wyjściu gościa. — Ale co
oznaczała cała ta gadka?
— Nie jestem zupełnie pewien — odparł z roztargnieniem Ted.
— Mogę się domyślać, ale nie śmiem tego wypowiedzieć. Jimmy, jestem taki szczęśliwy!
Będę brał lekcje. Zawsze o nich marzyłem.
— Pewnie cieszysz się, że nie poszedłeś na majówkę? — zauważył Jimmy.
— Cieszę się. Ale słowo ci daję, że i wcześniej byłem zadowolony.
Blair Milford dotrzymał słowa. Porozmawiał z państwem Jackson i nie wiadomo jakim
cudem przekonał ich, że Ted powiniem brać lekcje muzyki w sobotnie popołudnia. Każdy
nauczyciel byłby dumny z takiego ucznia i po kolejnej lekcji Blair Milford mruczał do siebie:
— Zadziwiające!
W końcu jeszcze raz odwiedził Jacksonów i następnego dnia spytał Teda: — Czy chcesz stąd
wyjechać, zamieszkać u mnie, stać się moim synem i uczyć się muzyki?
— Co pan ma na myśli? — Ted zadrżał.
— To znaczy, że rozmawiałem z panem Jacksonem, który wyraził zgodę na twój wyjazd.
Będziesz się kształcił u najlepszych mistrzów. Pewnego dnia zrobisz karierę, o jakiej ja kiedyś
marzyłem. Pojedziesz ze mną, Ted?
Ted wciągnął głęboko powietrze. — Tak. Ale nie robię tego dla samej muzyki. Pokochałem
pana i jestem szczęśliwy, mogąc zostać pańskim synem.
Ś
WIĄTECZNA
POMYŁKA
Jutro jest Boże Narodzenie — radośnie obwieścił Teddy Grant. Usiadł na podłodze, mężnie
zmagając się z opornym sznurowadłem, które poplątane i bez skuwki uparcie odmawiało
wejścia do dziurki połatanych butów Teda. — Ale się cieszę! Niech żyją święta!
Matka Teda w posępnym nastroju, mechanicznie zmywała naczynia po śniadaniu.
Wyglądała na zmęczoną i zrozpaczoną. Entuzjazm Teda musiał ją zdenerwować, bo
odpowiedziała ostro:
— Też mi coś. Nie mamy żadnego powodu do radości. Inni może mają się z czego cieszyć.
Ja wolałabym, żeby nadchodziła już wiosna, a nie zima i Boże Narodzenie. Mary Alice, podnieś
dziecko z podłogi, włóż mu pończochy i buty. Wszystko jest dzisiaj poprzewracane do góry
nogami.
Keith, najstarszy chłopiec, zwinięty w kłębek na kanapie, cicho rozwiązywał zadania z
algebry. Nie zwracał uwagi na panujący wokół hałas. Podniósł jednak głowę znad zeszytu i z
ołówkiem zawieszonym nad opornym równaniem zadeklamował uroczyście:
Boże Narodzenie przypada raz w roku każdemu w udziale,
Ale nasza mama nie chce go wcale.
— Ja też nie chcę — wtrącił następny w kolejności, Gordon. Szykował właśnie przy stole
drugie śniadanie, składające się z chleba z melasą i wokół panował straszny bałagan, a
rozsypane okruchy pokrywał lepki syrop. — Jestem wdzięczny za jedną rzecz. Nie będzie
szkoły. Przed nami tydzień wakacji.
Gordona powszechnie znano z awersji do szkoły i miłości do wakacji.
Na obiad zjemy indyka — stwierdził Teddy wstając z podłogi. Podszedł szybko do stołu,
aby zapewnić sobie porcję chleba z melasą. — Sos żurawinowy i ciasto! Prawda, mamo?
— Nie! — zdesperowana pani Grant odrzuciła ścierkę i posadziła sobie na kolanach dziecko,
aby wytrzeć melasę i popiół z pucołowatej twarzyczki. — Nie mówiłam wam o tym do tej pory,
bo sądziłam, że coś się jeszcze zmieni na lepsze. Nie stać nas będzie na świąteczny obiad. Przez
ostatni miesiąc oszczędzałam, jak mogłam, mając nadzieję, że wystarczy na zakup indyka.
Niestety, musicie się bez niego obejść. Trzeba zapłacić lekarzowi i z dziesięć innych
rachunków, bo ludzie nie chcą poczekać. Pewnie nie mogą, ale przyznam, że nam jest
wyjątkowo ciężko.
Mali Grantowie stali z otwartymi buziami i przerażonymi oczyma. Boże Narodzenie bez
indyka! Czy nadchodzi koniec świata? Czy rząd się nie wtrąci, jeśli ktoś odważy się zignorować
święta?
Teddy, mały żarłok, włożył piąstki do oczu i rozpłakał się.
Keith, lepiej niż pozostali rozumiał wyraz twarzy matki, toteż chwycił beczącego młodszego
brata za kołnierz i wprowadził go do sieni. Obserwując bieg wydarzeń, bliźnięta powstrzymały
się od krzyków, do których się już szykowały, ale nie mogły pohamować dużych łez toczących
się po pyzatych policzkach.
Pani Grant ze współczuciem popatrzyła na rozczarowane buzie.
— Nie płaczcie dzieci. Pogarszacie tylko moje samopoczucie. Nie my jedni musimy się
obejść bez indyka. Powinniśmy Bogu dziękować za to, że w ogóle mamy co jeść. Wiem, jak
jesteście rozczarowane, ale nic na to nie mogę poradzić.
— Nie martw się mamo — pocieszał Keith i w pewnej chwili przestał naciskać klamkę przy
drzwiach do sieni. Drzwi otworzyły się z hukiem i wpadł Teddy, który dotąd gwałtownie
szarpał za klamkę z drugiej strony. — Wiemy, że robiłaś, co mogłaś. To był ciężki rok dla
ciebie. Ale poczekaj. Wkrótce dorosnę i wtedy ty i te głodomory będziecie codziennie jeść
indyka. Cześć, Teddy, przeszło ci już? Pamiętaj, dość mazgajstwa!
— Kiedy zostanę mężczyzną — oświadczył Teddy z godnością — to zobaczymy, czy
spróbujesz wyrzucić mnie z domu. Codziennie będę jadał indyka i nie podzielę się z tobą.
— Dobrze, ty mały chytrusie. A teraz marsz do szkoły i przestań kwiczeć. Znikajcie wszyscy
i pozwólcie mamie skończyć zmywanie. Pani Grant wyprostowała się i wróciła do naczyń z
pogodniejszą twarzą.
— Nie trzeba się poddawać. Liczę na to, że za jakiś czas sytuacja się poprawi. Zrobię słodką
leguminę z chleba, a wy możecie przygotować cukierki toffi z melasy. I zaproście tych małych
Smithsonów do pomocy. Założę się, że nie będą rozpaczać z powodu braku indyka. Nawet nie
wiem, czy go kiedyś jedli. Gdybym mogła, zaprosiłabym ich wszystkich na obiad. Pastor Evans
miał ubiegłej niedzieli kazanie na ten temat. Powiedział, że zawsze powinniśmy dzielić
świąteczną radość z biedakami, bo oni nawet nie znają słowa święta. Nie stać mnie na zrobienie
tego, czego pragnę. Co innego, gdyby żył wasz ojciec.
Dzieci uciszyły się jak zawsze, gdy mówiono o ojcu. Zmarł rok temu i od tej pory rodzina
borykała się z trudnościami. Aby ukryć swe uczucia, Keith zaczął poganiać resztę dzieci:
— Man1 Alice, pospiesz się. Bliźnięta, jazda do szkoły! Jeśli nie wyjdziecie od razu,
spóźnicie się i nauczyciel was wychłoszcze.
— Nie wychłoszcze — sprzeciwił się niepohamowany Teddy.
— On nas nigdy nie bije. Czasami tylko stawia w kącie — dodał, przypominając sobie, jak
często klasa podziwiała pięty jego tłustych nóżek, doskonale widoczne z katedry.
— Ten człowiek — pani Grant miała na myśli nauczyciela — okropnie mnie denerwuje. —
To najbardziej roztargniony mężczyzna jakiego znam. Dziwię się, że jeszcze nie wpadł do
rzeki. Można go spotkać chodzącego ulicami i zapatrzonego w przestrzeń, a daję głowę, że w
dziewięciu wypadkach na dziesięć, nawet cię nie zauważy ani nie usłyszy, co do niego mówisz.
Wczoraj — Gordon zachichotał na samo wspomnienie — wszedł do klasy z dużym
kawałkiem papieru, podniesionym z podłogi przy wejściu, w jednej ręce i kapeluszem w
drugiej. Potem włożył kapelusz do wiadra na węgiel, a papier powiesił na kołku. Nie
zorientował się, dopóki Ned Slocum nie powiedział mu o pomyłce. Często robi podobne rzeczy.
Keith zebrał swoje książki i wraz z rodzeństwem pomaszerował do szkoły. Pani Grant
została sama z niemowlakiem, po czym z ciężkim sercem zabrała się do pracy. Nie poczyniła
wielkich postępów w zmywaniu, bo ponownie przerwano jej zajęcie.
— Dam głowę — powiedziała patrząc przez okno — że przez podwórko idzie ten
roztargniony nauczyciel. Czego on chce? O Boże, mam nadzieję, że to nie z powodu nowych
figli wyplatanych przez Teddyego.
Poprzednia wizyta nauczyciela w październiku dotyczyła niepoprawnego Teddyego, który
poszedł do szkoły z kieszeniami pełnymi żywych świerszczy. W czasie lekcji, kiedy nauczyciel
stał odwrócony tyłem do klasy, chłopiec puszczał je w zaprzęgach wzdłuż przejścia pomiędzy
ławkami. Ponieważ łagodne kary nie odniosły pożądanego skutku, nauczyciel przybył, aby
pomówić z panią Grant. W wyniku tej rozmowy zachowanie Teddyego poprawiło się,
przynajmniej w kwestii dotyczącej świerszczy.
Teddy zachowywał się niezwykle przykładnie przez zbyt długi okres. Nadszedł więc czas na
następną psotę. Biedna pani Grant obawiając się, że skończyła się cisza i nastała pora burzy, z
nerwowym pośpiechem podeszła do drzwi i powitała młodego nauczyciela.
Był to drobny, blady człowiek o chłopięcym wyglądzie z roztargnionym, jakby nieobecnym
spojrzeniem wielkich, ciemnych oczu. Pani Grant zauważyła rozbawiona, że pomimo zimy miał
na głowie słomkowy kapelusz. Oczy nauczyciela patrzyły na nią z łagodnym rozmarzeniem.
— Zupełnie jakby widział przeze mnie coś znajdującego się o tysiące kilometrów stąd —
wyjaśniła później pani Grant. — Pewnie tak było. Ciało stanęło na progu naprzeciwko mnie, ale
trudno powiedzieć, gdzie znajdowała się w tym czasie jego dusza.
— Dzień dobry — odezwał się niezdecydowanie. — Wstąpiłem po drodze do szkoły z
wiadomością od panny Millar. Zaprasza was do siebie na jutrzejszy świąteczny obiad.
— Na miłość Boską! — głos pani Grant załamał się. — Nic nie rozumiem. — A pomyślała:
— Chciałabym mieć dość odwagi, aby potrząsnąć nim solidnie i przekonać się, czy przestanie
wreszcie śnić na jawie.
— . Panią i wszystkie dzieci — kontynuował sennie nauczyciel,
jakby recytował wyuczoną lekcję. — Prosiła, abym upewnił się, czy pani przyjdzie. Mogę
zawiadomić, że zaproszenie zostało przyjęte?
— Ależ tak, to znaczy… myślę, że nie wiem — plotła bez związku pani Grant. — Nie
spodziewałam się. Tak, proszę jej powiedzieć, że przyjdziemy — zakończyła nagle.
— Dziękuję — odpowiedział nieprzytomny posłaniec, uroczyście wkładając kapelusz i
patrząc przez panią Grant w nieznane. Po jego odejściu, pani Grant usiadła i wybuchnęła
histerycznym śmiechem.
— Zastanawiam się, czy się nie pomylił. Czy faktycznie Cornelia nas zaprosiła? Pewnie tak.
Ale to zadziwiające.
Pani Grant i Cornelia Millar były kuzynkami i kiedyś najbliższymi przyjaciółkami. Ale
przed laty rozdzieliły je oszczercze i złośliwe plotki. Zaczęło się od małej rysy, która
przerodziła się w przepaść chłodu i obcości. Dlatego zaproszenie ogromnie zdziwiło panią
Grant.
Cornelia, stara panna w nieokreślonym wieku, posiadała konto bankowe zapewniające
wygodne życie i ładny, staromodny dom na wzgórzu za wioską. Zawsze wynajmowała pokoje
nauczycielom i zajmowała się nimi po matczynemu. Aktywnie działała w kościele i stała się
oparciem dla borykających się z ubóstwem pastorów i ich rodzin.
— Jeśli Cornelia zdobyła się w końcu na wyciągnięcie ręki do zgody, z przyjemnością ją
uścisnę. Bóg jeden wie, że dawno już chciałam się z nią pogodzić, ale nie sądziłam, by ona tego
pragnęła. Obie mamy w sobie zbyt wiele dumy i uporu. To sprawa krwi Turnerów. Oni zawsze
byli zawzięci. Ale skoro uczyniła pierwszy krok, teraz kolej na mnie — mówiła do siebie pani
Grant i z rozpromienioną twarzą przypuściła ostateczny szturm na naczynia.
Kiedy dzieci wróciły ze szkoły i usłyszały nowinę, Teddy z radości stanął na głowie, a
bliźnięta całowały się nawzajem. Mary Alice i Gordon tańczyli wokół kuchni.
Keith uważał, że jest za duży na wyrażanie radości z powodu świątecznego obiadu, lecz
gwizdał przy pracy, aż uszy puchły. Teddy, pomimo złego zachowania, nie został
wyprowadzony ani razu do sieni.
Goście ruszyli do domu, gdy zapadł gwieździsty, grudniowy wieczór. Panna Cornelia
odprowadziła ich kawałek i odbyła długą poufną rozmowę z panią Grant. Po powrocie do domu
zastała Hannah wdającą na widok kuchni pomruki niezadowolenia i nauczyciela próbującego
oczyścić buty z melasy za pomocą szczotki do garnków Pobłażliwa panna Cornelia uratowała
swoją własność i wysłała pana Palmera do drewutni po szczotkę do butów. Potem usiadła i
roześmiała się.
— Hannah, co dalej będzie z tym chłopcem? Nie można przewidzieć jego następnych
kroków. Nie wiem, jak uda mu się przejść przez życie. Ale póki tu jest, zajmę się nim. Mam
wobec niego wielki dług wdzięczności za tę świąteczną pomyłkę. Ale tu bałagan! Czy widziałaś
kiedyś, Hannah, coś wspanialszego, niż mały Tommv Smithson opychający się ciastem? Nie
mówiąc już o Teddym Grancie? Sam ich widok wprawił mnie w dobry nastrój…
P
RZYGODA
NA
I
SLAND
R
OCK
Co to za człowiek, z którym rozmawiałeś na łące? — zapytała ciocia Kate, gdy wuj Richard
przyszedł na obiad. — Bob Marks — odparł krótko wuj Richard. — Sprzedałem mu Laddiego.
Ernest Hughes, dwunastoletni sierota, wykonujący w gospodarstwie drobne prace za ubiór i
wyżywienie, nagle przestał jeść.
— Och, panie Lawson, pan chyba nie sprzeda Laddiego? — zapytał zdławionym głosem.
Wuj Richard popatrzył na niego. Nigdy jeszcze podczas pięciu spędzonych z nimi lat nie
zdarzyło się, by Ernest odzywał się nie pytany, a tym bardziej by próbował w czymkolwiek
sprzeciwić się wujowi Richardowi.
— Oczywiście, że sprzedam — powiedział szorstko Lawson. — Bob zaproponował mi
dwadzieścia dolarów i przyjdzie po psa w przyszłym tygodniu.
— Och, panie Lawson! — błagał Ernest, wstając z krzesła, a na jego piegowatej twarzy
wystąpiły ciemne rumieńce. — Och, niech pan nie sprzedaje Laddiego! Proszę, panie Lawson,
niech go pan nie sprzedaje!
— Co za bzdury! — rzekł ostro wuj Richard. Nie znosił, gdy mu się kto sprzeciwiał i nigdy
nie zmieniał decyzji, jeśli już raz ją podjął.
— Niech pan nie sprzedaje Laddiego! — mówił zrozpaczony Ernest. — On jest moim
jedynym przyjacielem. Nie przeżyję tego, jeśli Laddie stąd odejdzie. Och, niech go pan nie
sprzedaje, panie Lawson!
Siadaj i milcz — powiedział wuj Richard stanowczo. — Pies Jest mój i zrobię z nim, co
zechcę. Został sprzedany i nie ma o czym gadać. Kończ wreszcie obiad.
Ale Ernest po raz pierwszy nie usłuchał polecenia. Chwycił leżącą na krześle czapkę,
naciągnął ją głęboko na oczy i wybiegł z kuchni, ledwie powstrzymując szloch.
Wuj Richard był rozgniewany, ale ciocia Kate starała się go ułagodzić.
— Nie złość się na chłopca, Richardzie — powiedziała. — Wiesz, że jest bardzo
przywiązany do Laddiego. Opiekował się nim od szczeniaka i na pewno ciężko mu pogodzić się
z myślą, że ma go utracić. Mnie też jest przykro, że sprzedałeś psa.
— Cóż, sprzedałem i sprawa zakończona. Nie twierdzę, że to nie był dobry pies, ale nam nie
jest potrzebny, a dwadzieścia dolarów piechotą nie chodzi. Bob tyle za niego daje, bo
potrzebuje dobrego stróża. Tak więc obaj zrobiliśmy świetny interes.
Więcej o Laddiem i Erneście nie rozmawiano. Nie brałem udziału w dyskusji, ponieważ
sprawa ta mnie nie interesowała. Laddie był miłym psem, Ernest zaś spokojnym chłopcem, pięć
lat młodszym ode mnie i to było wszystko, co sobie pomyślałem o każdym z nich.
Spędzałem wakacje na farmie wuja Richarda, położonej nad zatoką w Nowej Szkocji, na
wybrzeżu Fundy. Uchodziłem za ulubieńca wuja, chyba dlatego, że bardzo lubił moją matkę a
swoją siostrę albo może z powodu zadziwiającego podobieństwa między mną i jedynym,
zmarłym przed kilku laty, synem wuja Richarda. Wuj był człowiekiem surowym i raczej nie
demonstrującym uczuć, ale okazywał mi szczere i głębokie przywiązanie. Zawsze cieszyłem się
z pobytu na farmie.
— Ned, co zamierzasz robić dziś po południu? — zapytał, gdy zamieszanie wywołane
wybuchem Ernesta już ucichło.
— Zaplanowałem sobie popłynąć na Island Rock. Chciałbym zrobić stamtąd kilka zdjęć
wybrzeża.
Wuj przytaknął. Bardzo się interesował moim nowym aparatem fotograficznym.
— Postaraj się być tam około czwartej, to zobaczysz wyjątkowo piękny widok. Promienie
zachodzącego słońca przechodzą przez „dziurę w ścianie” i oświetlają powierzchnię morza.
Moim zdaniem byłoby to doskonałe zdjęcie.
— Jak skończę fotografować, to chyba pójdę brzegiem do wuja Adama i zostanę tam na noc
— oznajmiłem. Ciemnia Jima jest wygodniejsza od mojej, a on też ma zamiar wywoływać
zdjęcia.
Wyruszyłem nad morze około drugiej. Gdy przechodziłem przez podwórko, Ernest siedział
na stercie drewna, trzymając w ramionach Laddiego i tuląc twarz do jego kędzierzawej sierści.
Widać było, że bardzo się przyjaźnili. Współczułem chłopakowi, który nie chciał stracić swego
ulubieńca.
— Nie bierz sobie tego tak bardzo do serca, Ernie — odezwałem się, próbując go pocieszyć.
— Wuj na pewno znajdzie ci innego szczeniaka.
— Nie chcę innego szczeniaka! — wybuchnął Ernest. — Och, Ned, może poprosisz wuja,
żeby nie sprzedawał psa. Ciebie pewnie posłucha.
Potrząsnąłem głową. Zbyt dobrze znałem wuja Richarda, aby mieć nadzieję.
— Nie widzę szans, Ernie — odparłem. — Powiedziałby, że to nie moja sprawa. Wiesz
dobrze, że nic go nie poruszy, kiedy już o czymś zadecyduje. Chyba musisz pogodzić się ze
stratą Laddiego.
Jasnowłosa głowa Ernesta znowu pochyliła się nad psem, a ja uznałem, że nie ma nad czym
dłużej dyskutować i ruszyłem w stronę morza, które znajdowało się w odległości mili od domu
wuja Richarda. Pusta i zaniedbana plaża ciągnęła się wzdłuż gruntów jego i jeszcze kilku
farmerów. Osada rybacka leżała dwie mile dalej, w Rowley Cove. Mniej więcej trzysta jardów
od brzegu wyrastała z wody ogromna, dziwaczna skała, znana jako Island Rock. Tuż nad
poziomem wody pełno w niej było szczelin i pęknięć, górna zaś część wznosiła się stromo
wąskim, spłaszczonym grzbietem. W czasie odpływu ponad dwadzieścia stóp wystawało nad
wodę, ale wysoki przypływ zakrywał skałę na sześć stóp a może i więcej.
Zepchnąłem małą, płaskodenną łódź wuja Richarda na wodę i powiosłowałem do Island
Rock. Na miejscu wcisnąłem koniec liny głęboko w skalną szczelinę. Był to zwykły sposób
cumowania i czułem się absolutnie bezpieczny.
Wdrapałem się na skałę od wschodu, żeby mieć więcej równego miejsca, no i ze względu na
roztaczający się stąd wspaniały widok.
Morze wokół skały było spokojne, ale dalej fale wznosiły się wysoko i uderzał w nie wiatr
od lądu. W zasięgu wzroku nie było żadnej łodzi. Odpływ odsłonił liczne jaskinie i cyple
wzdłuż wybrzeża, więc udało mi się zrobić kilka ciekawych zdjęć. Musiałem czekać jeszcze
godzinę, żeby mieć najlepsze ujęcie „dziury w ścianie”, czyli olbrzymiego, łukowatego otworu
w skale na zachód ode mnie. Odwróciłem się, chcąc popatrzeć na dziurę i zobaczyłem z
przerażeniem i rozpaczą, że moja łódka dryfuje w pobliżu cypla. Uderzenia fal musiały ją
uwolnić, a odpływ pociągnął za sobą i w rezultacie zostałem uwięziony!
Początkowo tylko trochę się zaniepokoiłem, lecz po chwili przez moją głowę przemknęła
pewna myśl, a od niej zrobiło mi się słabo ze strachu. Tego wieczoru będzie wysoki przypływ.
Jeśli nie zdołam opuścić Island Rock, to się po prostu utopię.
Siedziałem na skalnym występie i próbowałem spojrzeć prawdzie w oczy. Nie umiałem
pływać; wołania o pomoc nikt nie usłyszy. Jedyną nadzieję pokładałem w przypadkowym
przechodniu lub rybackiej łodzi.
Zerknąłem na zegarek. Było piętnaście po trzeciej. Przypływ zacznie się około piątej, a o
dziesiątej cała skała znajdzie się pod wodą. Pozostało mi więc mniej niż sześć godzin życia,
chyba, że mnie ktoś uratuje.
Tymczasem łódka zniknęła za cyplem. Liczyłem na to, że widok pustej łodzi, dryfującej
wzdłuż wybrzeża, zwróci czyjąś uwagę i spowoduje poszukiwania. Ta myśl dodała mi otuchy.
W domu nikt się nie zaniepokoi moją nieobecnością, wiedzieli bowiem, że mam nocować u
wuja Adama.
Podobno ludziom w takim położeniu czas się okropnie dłuży, lecz mnie się zdawało, że
pędzi jak wicher i każda chwila zmniejszała szansę na ocalenie. Zacząłem się modlić o pomoc,
ale postanowiłem nie okazywać strachu i czekać na śmierć tak dzielnie, jak tylko potrafię. Co
jakiś czas krzyczałem z całej siły, a kiedy słońce stanęło pod odpowiednim kątem, to spokojnie
zrobiłem zdjęcie „dziury w ścianie”. Później okazało się bardzo udane, jednak oglądając je,
zawsze czułem ciarki na plecach.
O piątej zaczął się przypływ. Woda wokół skały wciąż się podnosiła: coraz wyżej i wyżej.
Patrzyłem na to jak zahipnotyzowany, czując się jak szczur w pułapce. Słońce opadało ku
horyzontowi; o ósmej pojawił się duży i lśniący księżyc; o dziewiątej zapadła piękna,
niezwykle jasna i cicha noc. Słyszałem tylko fale, rozbijające się o najwyższe występy skały. Z
trudem wdrapałem się na sam szczyt i usiadłem czekając końca. Już straciłem wszelką nadzieję
na ratunek, lecz opanowałem się całym wysiłkiem woli. Przynajmniej spotkam śmierć z
godnością. Kiedy jednak pomyślałem o matce, to prawie się załamałem.
Nagle usłyszałem gwizd. Jeszcze żaden dźwięk nie wydał mi się tak słodki. Wstałem i w
napięciu obserwowałem brzeg. Po szczycie urwiska szedł chłopiec z psem. Zacząłem co sił w
płucach wołać do niego.
Chłopiec stanął i spojrzał w moim kierunku. Zawołał, a wtedy poznałem głos Ernesta. Obok
niego biegał szczekając Laddie.
— Ernest! — Ernest! — krzyczałem wniebogłosy. — Biegnij co tchu po ludzi! Prędko! Za
pół godziny przypływ zakryje skałę! Leć, bo będzie za późno.
Oczekiwałem, że Ernie popędzi z powrotem, ale on zastanawiał się chwilę, a potem ku
memu zdziwieniu, zaczął ostrożnie schodzić z urwiska. Laddie podążał za nim.
— Erneście! — wołałem zrozpaczony. — Co robisz? Dlaczego nie idziesz po pomoc?
Tymczasem Ernest już dotarł do występu skalnego tuż nad lustrem wody. Zauważyłem
wtedy, że niesie coś na ramieniu.
— To by za długo trwało! — odkrzyknął. — Zanim dojdę do Cove i sprowadzę łódź, ty już
utoniesz. Uratujemy cię — ja i Laddie. Czy jest tam coś, do czego mógłbyś przywiązać linę?
Sądzę, że jest wystarczająco długa. Byłem w Cove i Alec Martin dał cały zwój dla twego wuja.
Rozejrzałem się dookoła. Woda wypłukała okrągłą dziurę przy wierzchołku skały.
— Mogę przywiązać linę, jeśli ją tylko złapię — krzyknąłem. — Ale jak mi ją podasz?
W odpowiedzi Ernest przywiązał kawałek drewna do końca liny i włożył go do pyska
Laddiemu. Po chwili pies już płynął do mnie. Gdy tylko zbliżył się dostatecznie, chwyciłem
linę. Akurat wystarczyło jej na przeciągnięcie od brzegu do mojej skały i jeszcze zostało trochę
na umocowanie. Kawałkiem znalezionego w kieszeni sznurka przywiązałem sobie na głowie
aparat fotograficzny, a potem zsunąłem się do wody. Chwytając kurczowo linę, przekładałem
ręce i posuwałem się do brzegu. Laddie płynął obok mnie. Ernest naciągał linę z całej siły, a nie
było to łatwe zadanie dla takiego szczupłego, chłopca. Kiedy wreszcie wdrapałem się na występ
skalny obok niego, twarz miał mokrą od potu i drżał z wysiłku jak liść.
— Ernie, jesteś wspaniały! — zawołałem. — Uratowałeś mi życie!
— Nie, to zasługa Laddiego — rzekł Ernest, odmawiając sobie wszelkiej chwały.
Na farmie zjawiliśmy się około dziesiątej; wujostwo właśnie kładli się spać. Kiedy wuj
Richard usłyszał całą historię, zbladł i szepnął: „Dzięki Bogu”! Ciocia Kate kazała mi zdjąć
mokre ubranie i zaraz położyła mnie do łóżka, zawijając w nagrzane koce. Wypiłem imbirową
herbatę i spałem jak zabity, a nazajutrz rano obudziłem się rześki jakby nigdy nic.
Przy śniadaniu wuj Richard prawie się nie odzywał, a gdy skończyliśmy, zwrócił się
nieoczekiwanie do Ernesta:
— Nie sprzedam Laddiego. Uratowaliście Nedowi życie i pies, który tak się zasłużył, nie
może zostać sprzedany. Od tej chwili Laddie należy do ciebie, bo daję ci go na własność.
— Och, panie Lawson! — westchnął Ernest i oczy mu zalśniły.
Nie widziałem równie szczęśliwego chłopca. A Laddie? Ten siedział, trzymając kudłatą
głowę na kolanach przyjaciela, Naprawdę wierzę, że zrozumiał wszystko, o czym mówiliśmy.
Miał prawie ludzkie spojrzenie. Wuj Richard schylił się i pogłaskał go.
— Dobry pies! — powiedział. — Dobry pies!
C
ÓRKA
STAREGO
S
HAWA
Już pojutrze… pojutrze — powtarzał stary Shaw, zacierając z zadowoleniem długie,
szczupłe dłonie. — Muszę to sobie stale powtarzać, żeby uwierzyć. Kwiatuszek wraca do
domu; to wydaje się zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Wszystko przygotowałem poza
jedzeniem. I czyż tym sadem nie sprawię jej niespodzianki? Przyprowadzę mojego Kwiatuszka
od razu do sadu, lecz nawet słówkiem nie uprzedzę. Powędrujemy ścieżką między świerkami, a
gdy dojdziemy do jej końca, to niepostrzeżenie cofnę się, żeby sama wyszła z lasku. Kiedy
szeroko otworzy te swoje wielkie, brązowe oczy i powie tylko: „Och, tatusiu!” — to otrzymam
nagrodę za wszystkie wysiłki i kłopoty.
Znowu zatarł ręce i roześmiał się cicho. Był to wysoki, pochylony stary mężczyzna, o
śnieżnobiałych włosach, lecz twarzy czerstwej i różowej. Miał oczy chłopca — duże, niebieskie
i wesołe, i usta uśmiechające się przy każdej okazji. Czasem nawet i bez szczególnego powodu.
Prawdę mówiąc, mieszkańcy White Sands nie mieli najlepszej opinii o starym Shawie.
Gdyby ich zapytano o zdanie, powiedzieliby, że jest gnuśny i zamiast troszczyć się o farmę,
zajmuje się jakimiś kwiatkami i robaczkami, włóczy się po lasach albo czyta książki na brzegu
morza.
Nikomu nie przyszło na myśl powątpiewać w prawdziwość tych twierdzeń, choć tylko w
części odpowiadały one rzeczywistości. Dochód ze starej farmy wystarczał na zaspokojenie
skromnych potrzeb, a większych ambicji stary Shaw nie miał. Był pogodnym wędrowcem
zdążającym ku zachodzącemu słońcu. Niewielu ludzi poznało tę tajemnicę, że należy chwytać
szczęście wtedy, gdy się je znajduje, a nie czekać sposobniejszej pory, bo go tam po prostu nie
będzie. I łatwo jest być szczęśliwym, jeśli się wie — a stary Shaw wiedział to doskonale — jak
czerpać radość z drobiazgów dnia codziennego. Cieszył się każdą chwilą i chętnie uczył tego
innych. Jego własne życie było udane, cokolwiek by twierdzili mieszkańcy White Sands. Co z
tego, że nie „ulepszał” swojej farmy. Są na świecie ludzie, dla których życie jest wyłącznie
przydomowym ogródkiem i są też tacy, dla których otwiera swe podwoje królewski pałac z
krainy fantazji.
Sad, chociaż się nim szczycił, na razie stanowił zaledwie dobrze się zapowiadającą plantację
młodych drzewek. Dom starego Shawa, stojący na szczycie nagiego, nasłonecznionego wzgórza
osłaniało kilka wytrwałych starych sosen i świerków — jedynych drzew, jakie zdołały
wytrzymać gwałtowne, nieustanne podmuchy nadmorskich wichrów. Drzewa owocowe nie
mogły rosnąć obok domu i to i bardzo martwiło Sarę.
— Och, tatku, gdybyśmy tak mieli sad! — mówiła często z żalem, widząc jak inne
gospodarstwa w White Sands toną w bieli kwiatów: jabłoni. Po jej wyjeździe ojciec trapiony
tęsknotą postanowił, że kiedy Sara wróci, to zastanie tu sad.
Na południowym zboczu łagodnego wzniesienia sosnowy las osłaniał, wystawione na
słońce, niewielkie poletko o bardzo urodzajnej ziemi. Nawet niedbałe gospodarowanie nie
mogło mu zaszkodzić. Tutaj stary Shaw posadził sad i obserwował, jak rośnie. Wkrótce znał
każde drzewko, dbał o nie i kochał jak własne dziecko. Sąsiedzi drwili sobie z niego i
przepowiadali, że owoce z sadu położonego tak daleko od domu będą zawsze rozkradane.
Tymczasem jednak owoców jeszcze nie było, a kiedy drzewa zaczną rodzić, to wystarczy ich
dla wszystkich.
— Dla mnie i Kwiatuszka owoców nie zabraknie, a chłopcy mogą sobie wziąć resztę, jeśli
będą je woleli od czystego sumienia — mówił pozbawiony żyłki do interesów stary Shaw „nie z
tego świata”.
Wracając z ukochanego sadu, znalazł w lesie rzadką odmianę paproci i wykopał ją dla Sary
— ona bardzo lubiła paprocie. Zasadził krzaczek po cienistej i zasłoniętej od wiatru stronie
domu, a potem usiadł na ławce obok furtki, by przeczytać jej ostatni list. List był bardzo
króciutki i zapowiadał, że Sara niebawem wraca do domu.
Znał cały na pamięć, ale to nie przeszkadzało mu czytać go z przyjemnością, przynajmniej
co pół godziny od nowa.
Stary Shaw późno się ożenił i — jak powiadali ludzie z White Sands — wybrał żonę z
właściwym sobie brakiem rozsądku. Inaczej bowiem nigdy by nie poślubił Sary Glover,
młodziutkiej dziewczyny o wielkich brązowych oczach przestraszonego leśnego zwierzątka,
delikatnej jak pierwiosnek.
„Zupełnie nie nadaje się na żonę dla farmera — ani siły w niej, ani obrotności” — brzmiała
powszechna opinia.
Ludzie z White Sands nie mogli także zrozumieć, dlaczego Sara Glover wyszła za starego
Shawa.
„Cóż, trafił swój na swego” — znowu podsumowała opinia publiczna.
Stary Shaw (nazywano go starym Shawem, choć miał dopiero czterdzieści lat) i jego
młodziutka żona nie przejmowali się wcale poglądami ludzi z White Sands. Przeżyli rok w
idealnym szczęściu, co znaczy zawsze bardzo wiele, nawet jeśli reszta życia przeminie . jak
smutna wędrówka, a potem stary Shaw został sam z maleńkim Kwiatuszkiem. Dziewczynce
dano na imię Sara, po matce, ale dla ojca na zawsze pozostała Kwiatuszkiem: ślicznym i
kochanym, choć zerwanie go kosztowało matkę życie.
Rodzina Sary Glover, zwłaszcza bogata ciotka z Montrealu, chciała zabrać dziecko, lecz
stary Shaw oburzył się na tę propozycję. Nie odda nikomu Kwiatuszka. Wynajął kobietę, aby
zajmowała się domem, zaś o córkę troszczył się sam. Był czuły, zręczny i ostrożny jak kobieta.
Sara nigdy nie odczuła braku matczynej opieki i wyrosła na pełną życia i ciepła piękną
dziewczynę. Wszystkim, którzy ją znali, sprawiała radość swą obecnością. Potrafiła upiększać
rzeczywistość. Natura obdarzyła ją wszystkimi zaletami rodziców, a poza tym żywotnością i
zdecydowaniem, jakich oni nie posiadali. Kiedy skończyła dziesięć lat, zwolniła kolejną
gospodynię i przez sześć cudownych lat sama prowadziła dom. W tym czasie byli dla siebie
ojcem i córką, ale tez bratem i siostrą, jednym słowem parą dobrych przyjaciół. Sara nigdy nie
chodziła do szkoły, lecz ojciec dbał o jej edukację.
Po zakończeniu prac w gospodarstwie, wędrowali po lesie lub spędzali czas w małym
ogródku, urządzonym po zawietrznej stronie domu albo wędrowali nad morzem. Ich przyjaźń
była doskonała i dawała im wiele radości.
— Zajmują się wyłącznie sobą — mówili ludzie w White Sands z zazdrością, ale również z
dezaprobatą.
Kiedy Sara miała szesnaście lat, pani Adair, wspomniana wcześniej bogata ciotka, zjawiła
się w White Sands w oszałamiającym blasku mody, kultury i światowych manier. Natarła na
starego Shawa z takimi argumentami, że musiał skapitulować.
— To wstyd, żeby Sara rosła w takiej dziurze jak White Sands bez perspektyw i
wykształcenia — oświadczyła pogardliwie pani Adair, nie zdając sobie sprawy, że mądrość i
wiedza są dwiema zupełnie różnymi sprawami.
— Pozwól mi przynajmniej zrobić dla dziecka mojej drogiej siostry to, co zrobiłabym dla
rodzonej córki, gdybym ją miała — prosiła łzawym głosem. — Pozwól mi zabrać ją i posłać na
kilka lat do dobrej szkoły. Potem, jeśli zechce, może oczywiście wrócić do ciebie.
W głębi duszy pani Adair ani przez chwilę nie wierzyła, że po trzech latach życia w
luksusach, Sara zechce powrócić do White Sands i ojca — dziwaka.
Stary Shaw uległ wreszcie, nie tyle płynącym na zawołanie łzom pani Adair, co przede
wszystkim wewnętrznemu przekonaniu, że wymaga tego dobro Sary. Sara nie chciała opuścić
domu; protestowała i prosiła, lecz ojciec, gdy już doszedł do przeświadczenia, że to będzie dla
niej korzystne, pozostał nieugięty. Musiała podporządkować swoje uczucia rozsądkowi. Ale
miała przecież wrócić do niego bez żadnych przeszkód, gdy zdobędzie „wykształcenie’’. Kiedy
Sara wreszcie to zrozumiała, zgodziła się wyjechać. Na pożegnanie powiedziała ojcu przez łzy:
— Wrócę, tatku. Za trzy lata wrócę do ciebie. Nie płacz, tylko czekaj na mnie.
Czekał więc trzy długie i samotne lata, podczas których ani razu nie widział ukochanej córki.
Rozdzielało ich pół kontynentu, a pani Adair pod różnymi pretekstami sprzeciwiała się
wakacyjnym wizytom. Co tydzień jednak przychodził list od Sary i stary Shaw przechowywał
wszystkie w saloniku, przewiązane niebieską wstążeczką, w należącym do jej matki pudełku do
szycia z różanego drzewa. Czytał je w każde niedzielne popołudnie, patrząc z miłością na
fotografię Sary. Mieszkał sam i nie życzył sobie pomocy życzliwych sąsiadów, ale utrzymywał
dom we wzorowym porządku.
— Lepsza z niego gospodyni niż farmer — mówili ludzie z White Sands.
Niczego w domu nie zmienił. Gdy Sara wróci, wszystko musi być takie, jak w dniu
rozstania. Nie przychodziło mu jednak do głowy, że ona sama może się zmienić.
W końcu trzy nieskończenie długie lata minęły i Sara wracała. Nie wspominała w liście o
prośbach ciotki, o wymówkach i potokach łez. Napisała tylko, że w czerwcu kończy szkołę i w
tydzień później wyrusza do domu.
* * *
Stary Shaw wpadł w szał radości i zaczął przygotowywać dom na przyjazd córki. Teraz
siedział w słońcu na ławce, wpatrując się w błękitną taflę morza lśniącą u stóp zielonego zbocza
i z zadowoleniem myślał, że życie jest wspaniałe. Zatopił się więc w marzeniach tak słodkich,
jak sen w czarownej krainie.
Właśnie zakwitły czerwone róże. Sara zawsze lubiła czerwone róże — tyle w nich było
radości i pełni życia. A oprócz tego w ogrodzie starego Shawa zdarzył się cud. W jednym
narożniku rósł krzew różany, który mimo wielu starań nigdy nie zakwitł. Sara nazywała go
.,nadąsanym krzewem”. I oto tego lata okrył się masą przepięknych kwiatów barwy kości
słoniowej o cudownym, intensywnym zapachu. Stary Shaw uznał, że stało się to z okazji
przyjazdu Sary do domu. Wszystkie rośliny, nawet „nadąsany krzew” wiedziały, że wraca i
cieszyły się z tego powodu.
Pogrążył się znowu w czytaniu listów Sary, kiedy nadeszła pani Blewett. Oznajmiła, że
wpadła tylko na chwilę zobaczyć, jak idą przygotowania i czy nie trzeba mu w czymś pomóc
przed powrotem Sary.
Stary Shaw pokręcił przecząco głową.
— Nie, dziękuję pani. Wszystko zrobiłem. Sam chciałem przygotować dom na powitanie
Kwiatuszka. Niech pani pomyśli, łaskawa pani, to już pojutrze! Całe moje ciało i duszę
przepełnia radość na myśl, że znowu będziemy razem z Kwiatuszkiem.
Pani Blewett uśmiechnęła się kwaśno. Taki uśmiech zapowiadał kłopoty i mądrzy ludzie
nauczyli się znikać, zanim uśmiech pani Blewett zamieni się w słowa. Ale stary Shaw nigdy nie
nabrał rozumu, gdy chodziło o panią Blewett, choć od wielu lat była jego najbliższą sąsiadką i
wciąż prześladowała go dobrymi radami i „sąsiedzką pomocą”.
Pani Blewett należała do tych osób, których życie nie pieściło. W związku z tym, szczęście
innych ludzi uważała za osobistą zniewagę. Czuła urazę z powodu bijącej w oczy radości
starego Shawa i uznała za swój obowiązek, natychmiast otrzeźwić go jakąś „rozsądną” uwagą.
— Czy myśli pan, że Sara będzie teraz szczęśliwa w White Sands? — zapytała.
Stary Shaw popatrzył na nią zaskoczony.
— Naturalnie — odrzekł powoli. — Czyż to nie jej dom rodzinny? Wraca do niego i do
mnie.
Pani Blewett znowu się uśmiechnęła. Tym razem z podwójną dawką lekceważenia dla takiej
prostoduszności.
— Cóż, to doskonale, że jest pan tego pewny. Gdyby to moja córka wracała do White Sand
po trzech latach wytwornego życia między bogaczami i po ukończeniu modnej szkoły, nie
miałabym ani chwili spokoju. Wiedziałabym doskonale, że zacznie patrzyć na wszystko z góry i
będzie się czuła nieszczęśliwa.
— Pani córka tak — odparł stary Shaw z niezwykłym u niego sarkazmem. — Ale mój
Kwiatuszek nie!
Pani Blewett wzruszyła kościstymi ramionami.
— Może i nie. Zawsze trzeba mieć nadzieję. Ale gdyby to o mnie chodziło, nie byłabym taka
spokojna. Sara przebywała wśród ludzi i wyższych sfer, spędzała czas wesoło, miała wiele
rozrywek, więc na pewno uzna White Sands za miejsce odludne i nieciekawe.
Niech pan przypomni sobie Laurettę Bradley. Zeszłej zimy mieszkała w Bostonie tylko
miesiąc i od tej pory nie może wytrzymać w White Sands.
— Lauretta Bradley i Sara Shaw są dwiema różnymi osobami — odparł stary Shaw z
wymuszonym uśmiechem.
— No i ten pański dom — ciągnęła z nutą okrucieństwa pani Blewett. — Jest taki
dziwaczny, stary i ciasny. Nie umywa się do tego, w którym Sara mieszkała u ciotki. Słyszałam,
że pani Adair ma prawdziwy pałac. Mówię to z życzliwości… lepiej, żeby się pan przygotował,
że Sara na pewno będzie patrzeć na pana z góry. Ona pewnie uważa, że powinna wrócić, skoro
obiecała, ale w głębi serca tego nie chce i wcale bym jej za to nie winiła.
Nawet pani Blewett musiała kiedyś zaczerpnąć tchu i wtedy Stary Shaw skorzystał z okazji.
Słuchał dotąd oszołomiony i wstrząśnięty, jakby doznawał fizycznych cierpień, lecz nagle jakby
oprzytomniał. Jego błękitne oczy rozbłysły i przenikliwy wzrok wbił się groźnie w umykające,
krecie oczka pani Blewett.
— Martho Blewett, skoro powiedziałaś, co miałaś do powiedzenia, to możesz sobie iść —
rzekł wzburzony. — Nie mam zamiaru dłużej cię wysłuchiwać. Precz z moich oczu, a swoje
złośliwości zachowaj dla siebie!
Pani Blewett zabrała się i poszła tak zaskoczona niesłychanym wybuchem łagodnego zwykle
Shawa, że nie odezwała się już ani jednym słowem.
* * *
Kiedy stary Shaw został sam, jego oczy straciły blask i opadł bezsilnie na ławeczkę.
Opuściła go dotychczasowa radość, a serce przepełniły gorycz i ból. Martha Blewett była
złośliwą kobietą, ale w tym co powiedziała, mogło się kryć ziarnko prawdy. Dlaczego przedtem
o tym nie pomyślał? Oczywiście, że White Sands wydadzą się Kwiatuszkowi nudne, a mały
domek w którym się urodziła ubogi, po wspaniałościach domu ciotki. Stary Shaw wracał przez
ogród i widział wszystko nowymi oczami. Jakie to było biedne i siermiężne!
Stary dom, smagany wichrami, pochylił się i zapadał w ziemię. Wszedł do środka i powlókł
się na górę do pokoiku Sary. Pokój wyglądał czysto i porządnie, tak jak go zostawiła przed
trzema laty. Ale był mały, mroczny, a na suficie widniały plamy… no i te meble… takie
staroświeckie i podniszczone!
Jak Sara spojrzy na to nędzne pomieszczenie? Nie pocieszyła go nawet myśl o sadzie.
Kwiatuszka pewnie nie obchodzą już żadne sady. Będzie się wstydzić starego, głupiego ojca i
ubogiej farmy. Znienawidzi White Sands i tutejszą nudę. Z wyższością spojrzy na to wszystko,
czym żyje jej ojciec.
Tej nocy stary Shaw czuł się tak nieszczęśliwy, że nawet pani Blewett byłaby
usatysfakcjonowana. Spojrzał na siebie tak, jak przypuszczał, patrzą na niego ludzie z White
Sands: na biednego, leniwego, głupiego starca, który miał tylko jedną wartościową rzecz —
małą córeczkę, ale nie potrafił jej zatrzymać.
— Och, Kwiatuszku, Kwiatuszku! — powtarzał, a zabrzmiało to tak, jakby mówił o umarłej.
Po jakimś czasie najgorszy ból minął. Nie wierzył, by Kwiatuszek się go wstydził. Trzy lata
nie mogły przeistoczyć tej lojalnej dziewczyny, nie, nawet dziesięć razy po trzy lata! Ale mimo
wszystko zmieni się. Po tym fascynującym życiu, kiedy absorbowało ją tyle spraw,
towarzystwo ojca przestanie jej wystarczać. Był dziecięco naiwny, spodziewając się czego
innego. Pozostanie słodka i czuła, bo nie potrafi być inna. Ukryje niezadowolenie i
rozczarowanie — nie jest przecież Laurettą Bradley — ale one będą w niej tkwić a on je na
pewno wyczuje i to złamie mu serce.
Pani Blewett miała rację. Skoro zgodził się na wyjazd Kwiatuszka, powinien teraz poświęcić
się całkowicie, a nie zobowiązywać jej do powrotu.
Spacerował po ogródku do późnej nocy; świeciły gwiazdy, a w dali nawoływało morze. W
końcu położył się do łóżka, lecz nie mógł zasnąć i leżał do rana z rozpaczą w sercu, z oczami
mokrymi od łez. Całe przedpołudnie z roztargnieniem wykonywał codzienne obowiązki. Często
popadał w zadumę i stojąc nieruchomo, spoglądał przed siebie tępym wzrokiem. Tylko raz się
ożywił. Zobaczył nadchodzącą ścieżką panią Blewett, wpadł do domu, zamknął za sobą drzwi i
słuchał jej pukania w ponurym milczeniu.
W końcu odeszła, a on znalazł na ganku przykryty serwetką talerz świeżutkich pączków.
Pani Blewett dawała mu do zrozumienia, że nie żywi urazy za wczorajszą wypowiedź, a może
dręczyło ją sumienie.
Ale pączki nie mogły uleczyć ran zadanych duszy. Stary Shaw zaniósł talerz do chlewika i
oddał pączki świniom. Pierwszy raz postąpił złośliwie i poczuł niemałą satysfakcję.
Po południu wyszedł do ogrodu, gdyż pustka panująca w domu stała się trudna do zniesienia.
Ławka była nagrzana od słońca. Usiadł na niej z długim westchnieniem i bezsilnie opuścił na
piersi siwą głowę. Zdecydował już, jak postąpi. Powie Kwiatuszkowi, by wróciła do ciotki i nie
martwiła się o niego, gdyż on sobie doskonale sam poradzi.
* * *
Wciąż jeszcze siedział pogrążony w niewesołej zadumie, kiedy na ścieżce pojawiła się
młoda dziewczyna. Była wysoka i wyprostowana, a szła z gracją i tak lekko, jakby za chwilę
zamierzała ulecieć. Włosy miała ciemne, śniadą cerę i zdrowe, śliczne rumieńce na policzkach.
Duże piwne oczy chłonęły każdy szczegół krajobrazu, a od czasu do czasu śmiała się,
objawiając niepohamowaną radość.
Doszedłszy do ogrodowej furtki, ujrzała pochyloną postać na ławce i w następnej chwili
pomknęła wysadzaną różami ścieżką.
— Tatku! — zawołała. — Tatku!
Stary Shaw wstał oszołomiony i natychmiast objęła go para dziewczęcych ramion a gorące,
pąsowe usta przylgnęły do jego policzka. Oczy patrzyły pełne miłości i niezapomniany głos,
drżący od śmiechu i łez wołał:
— Och, tatusiu, czy to naprawdę ty? Och, nie potrafię wyrazić, jak cieszę się, że znowu cię
widzę!
Stary Shaw przytulił ją mocno, milcząc ze zdziwienia i radości. Toż to jego Kwiatuszek,
który wyjechał trzy lata temu; ta sama słodka dziewczynka!
Trochę wyższa, bardziej kobieca, ale to jego własny Kwiatuszek, a nie obca dziewczyna.
Uświadomiwszy sobie ten fakt, poczuł się jak mieszkaniec raju.
— O, moja dziecinko! — szepnął. — Moja malutka dziecinko!
Sara potarła policzkiem o spłowiały rękaw ojcowskiej kurtki.
— Tatusiu kochany, ta chwila wszystko nam wynagradza, prawda?
— Ale… ale skąd ty się wzięłaś? — spytał, otrząsnąwszy się z zaskoczenia. —
Spodziewałem się ciebie dopiero jutro. Przyszłaś pieszo ze stacji? I twój stary ojciec cię nie
powitał!
Sara roześmiała się, zatańczyła wokół niego na czubkach palców, tak jak to robiła w
dzieciństwie.
— Okazało się, że mam wcześniejsze połączenie i mogę być na wyspie wieczorem. Tak się
spieszyłam do domu, że postanowiłam skorzystać z okazji. Oczywiście, przyszłam ze stacji
pieszo — przecież to tylko dwie mile, a każdy krok sprawiał mi radość. Bagaże zostały na
stacji, pojedziemy po nie jutro, tatku. Teraz chcę zwiedzić wszystkie drogie mi zakątki.
— Przede wszystkim musisz coś zjeść — zaprotestował czule. — A w domu nie ma nic
specjalnego. Zamierzałem piec i gotować jutro od rana. Mam jednak nadzieję, kochanie, że coś
dla ciebie znajdę.
Gorzko żałował, że wyrzucił świniom pączki pani Blewett, ale Sara zbagatelizowała te
sprawy.
— Teraz nic nie zjem. Trochę później coś przegryziemy, tak jak to robiliśmy dawniej, gdy
nam się chciało jeść. Pamiętasz, jak gorszyliśmy mieszkańców White Sands, że nie
naśladujemy ich i nie jadamy posiłków o stosownych porach? W tej chwili moje serce
spragnione jest widoku drogiego, starego pokoiku i innych ulubionych miejsc. Chodźmy, do
zachodu słońca zostały cztery godziny, a ja pragnę je wypełnić tym, czego mi brakowało przez
trzy lata. Zacznijmy od ogrodu. Och, tatusiu, czy to czarami skłoniłeś nadąsany krzew do
zakwitnięcia?
— Nie czarowałem; zakwitł dlatego, że miałaś wrócić do domu, kochanie.
* * *
Spędzili cudowne popołudnie jak dwoje rozbawionych dzieci.
Zwiedzili każdy zakątek ogrodu i domu. Sara tańczyła przechodząc z pokoju do pokoju, aż w
końcu weszła do swojej izdebki, trzymając mocno rękę ojca.
— Och, to cudowne zobaczyć znowu własny pokoik, tatusiu. Jestem pewna, że czekały tu na
mnie wszystkie dawne marzenia i tęsknoty.
Podbiegła do okna, otworzyła je na oścież i wychyliła się.
— Tatusiu, na całym świecie nie ma piękniejszego widoku od tego skrawka morza między
przylądkami. Widziałam wspaniale krajobrazy, a potem zamykałam oczy, żeby przywołać ten
obraz. Och, posłuchaj, jak wiatr śpiewa w gałęziach drzew! Jakże tęskniłam za tą muzyką!
Zaprowadził ją do sadu, realizując swój chytry plan. Zachowała się zupełnie tak, jak to sobie
wyobraził. Zaczęła klaskać w dłonie i wołać:
— Och, tatusiu! Ależ tatusiu!
Zakończyli wędrówkę nad brzegiem morza, a gdy słońce zaczęło zachodzić, wrócili do
ogrodu i usiedli na starej ławce. Przed nimi morze rozciągało się w całej krasie, płonąc jak
ogromny klejnot. Długie przylądki po obu stronach zatoki stały się ciemnofioletowe, a
olbrzymi, różowo–złoty łuk biegł sierpem po bezchmurnym nieboskłonie. Wysoko, na cichym,
seledynowym niebie migotała srebrzysta gwiazda. Z przejrzystego kielicha noc sączyła na nich
najczystsze wino rosy, sosny radowały się podmuchami wiatru i nawet powyginane świerki
śpiewały pieśń o morzu. W sercach ojca i córki odżyły dawne wspomnienia.
— Córeczko — odezwał się po długich wahaniach stary Shaw — czy jesteś zupełnie pewna,
że będzie ci tu dobrze? Tam — wskazał ręką daleki horyzont, za którym był inny świat — jest
tyle przyjemności; niezwykłych i ciekawych rzeczy… Czy nie poczujesz ich braku? Czy nie
znudzisz się starym ojcem i White Sands?
Sara łagodnie pogłaskała go po ręce.
— Tamten świat nie jest zły — odrzekła powoli. — Przeżyłam trzy wspaniałe lata i mam
nadzieję, że wzbogaciły mój umysł. Ujrzałam wiele pięknych rzeczy, dużo się nauczyłam i
spotkałam mądrych, niezwykłych ludzi, ale — tu objęła ojca ramieniem i przytuliła policzek do
jego twarzy — tam nie było tatusia!
Stary Shaw spojrzał w milczeniu na zachodzące słońce, a raczej na znajdujące się za nim
cuda, których świat widzialny jest tylko odbiciem, nie zasługującym na uwagę tego, kto ma dar
widzenia rzeczy ukrytych przed wzrokiem innych ludzi.
Ś
WIĄTECZNA
NIESPODZIANKA
W
E
NDERLY
R
OAD
Strasznie zgłodniałem. Kiedy dotrzemy do jakichś niewątpliwych oznak cywilizacji? To
odezwał się mój kolega, Frank Ward. Przyjechaliśmy do domu na ferie świąteczne i tego
grudniowego, słonecznego popołudnia spędzaliśmy czas, włócząc się po „końcu świata”, jak
nazywano pustkowie rozciągające się na południe od wioski. Porastały je tylko karłowate
świerki, a jedyne ścieżki zostały wydeptane przez owce. Wiły się i krzyżowały, ale prowadziły
donikąd.
Nie wiedzieliśmy dokładnie, gdzie jesteśmy, lecz „koniec świata” nie był na tyle rozległy,
żebyśmy nie mieli dojść do jakiejś wioski. Robiło się późno i chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć
do domu.
— Mam wrażenie, że wkrótce dojdziemy do Enderly Road — oznajmiłem.
— I ty nazywasz to cywilizacją? — zaśmiał się Frank.
Jeszcze się nie zdarzyło, aby jakiś chłopak z Blackburn Hill nie wykorzystał okazji do
zakpienia sobie z Enderly Road, nawet jeśli w pobliżu nie było kogoś z tej okolicy, kto mógłby
poczuć się dotknięty.
Enderly Road to uboga, mała, wyglądająca na opuszczoną przez Boga i ludzi osada,
położona na peryferiach Blackburn Hill. Jej mieszkańcy, z reguły biedni i niezaradni, prawie
nie utrzymywali stosunków towarzyskich z mieszkańcami Blackburn Hill, bo uważali ich za
strasznych pyszałków. Między dwiema miejscowościami panowały niesnaski.
W tej chwili doszliśmy z Frankiem do Enderly Road. Usiedliśmy na murku, żeby trochę
odpocząć i ustalić trasę do domu.
— Drogą to cztery i pół mili marszu — obliczył Frank. — Czy nie ma innej możliwości?
— Powinniśmy iść na skróty przez leśną przesiekę wychodzącą obok domu Jacoba Harta —
odpowiedziałem. — Ale nie wiem, jak na nią natrafić.
— Ktoś nadchodzi, możemy się zapytać — Frank patrzył na zakręt oblodzonej drogi.
Tym kimś okazała się mała, mająca około dziesięciu lat dziewczynka z książkami szkolnymi
pod pachą. Blada i wynędzniała, ubrana była w kurtkę z czerwonym kapturem. Kurtka
wyglądała na bardzo starą i podszytą wiatrem.
— Dzień dobry, panienko — przywitałem ją, gdy podeszła i natychmiast zamilkłem, widząc,
że płacze.
— Co się stało? — spytał Frank, który znacznie lepiej dawał sobie radę z dziećmi niż ja i
zawsze dostrzegał ich kłopoty. — Czy nauczycielka zatrzymała cię po lekcjach za
nieposłuszeństwo?
Kruszynka potarła czerwonymi piąstkami oczy i odparła oburzona: — Też coś! Zostałam z
Minnie Lawler po lekcjach, aby posprzątać klasę.
— Pokłóciłyście się z Minnie i dlatego płaczesz? — dopytywał się Frank z powagą.
— Minnie i ja nigdy się nie kłócimy. Płaczę, bo w końcu nie możemy udekorować klasy na
poniedziałkowy egzamin. Dickeyowie wystawili nas do wiatru… a obiecali — i niebieskie oczy
ponownie wypełniły się łzami.
— Bardzo to niegrzeczne ze strony Dickeyów — zauważył Frank. — A bez nich nie
potraficie udekorować klasy?
— Oczywiście, że nie. To najwyżsi chłopcy w szkole. Obiecali, że natną gałęzi, przyniosą
jutro drabinę i pomogą nam zawiesić girlandy, a teraz nie chcą. Wszystko przepadło i panna
Davis będzie bardzo rozczarowana.
Zadając proste pytania, Frank w mig dowiedział się całej historii. Półroczny,
przeprowadzany publicznie egzamin miał się odbyć w poniedziałek po południu, dzień przed
Bożym Narodzeniem. Panna Davis ćwiczyła już swoją trzódkę na tę okazję. Przygotowano
program złożony z poetyckich recytacji: monologów i dialogów oraz zabawnych skeczów.
Nasza mała informatorka o imieniu Maggie Bates, razem z Minnie Lawler i innymi
koleżankami wpadła na pomysł udekorowania klasy jedliną. Do tego koniecznie potrzebowały
pomocy nielicznych w szkole chłopców. Na szczęście trzech braci Dickeyów obiecało pomoc.
.— A teraz nie pomogą — szlochała Maggie. — Matt Dickey wścieka się na pannę Davis,
bo postawiła go do kąta za nieprzygotowanie lekcji. Przyrzekł, że nie ruszy palcem i innym
chłopcom też nie pozwoli. Wszyscy słuchają Matta. W związku z tym czuję się okropnie i
Minnie też.
— Na twoim miejscu nie płakałbym dłużej — pocieszał Frank.
— Wiesz, że płacz nic nie pomoże. Czy możesz nam powiedzieć, jak znaleźć przesiekę
prowadzącą do Blackburn Hill? — Maggie podała nam dokładne wskazówki. Podziękowaliśmy
i zostawiając ją niepocieszoną, ruszyliśmy w drogę do domu.
— Chciałbym pokrzyżować plany Mattowi — wypalił Frank.
— Widać jak na dłoni, że próbuje rządzić szkołą w Enderly Road i mści się na nauczycielce.
Popsujemy mu szyki i wyświadczymy Maggie przysługę.
— Zgoda, ale jak?
Frank miał już gotowy plan i kiedy dotarliśmy do domu, zwierzyliśmy tajemnicę jego
siostrom: Carrie i Mabel. Nazajutrz, w sobotę, pracowaliśmy w czwórkę cały dzień i do
wieczora wszystko było gotowe.
* * *
O zmroku poszliśmy z Frankiem do Enderly Road, niosąc koszyk, mała drabinę, latarnię i
pudełko gwoździ. Zrobiło się całkiem ciemno, gdy doszliśmy na miejsce. Na szczęście szkoła
stała na uboczu, otoczona lasem. Tajemnicze światełka o dziwnej porze nie powinny
przyciągnąć niczyjej uwagi.
Drzwi były zamknięte, ale bez trudu weszliśmy przez okna Potem zapaliliśmy latarnię i
zawrzała praca. Klasa, choć mała i umeblowana starymi sprzętami noszącymi ślady długoletniej
służby, lśniła czystością. Dokładnie zamieciona podłoga i wyszorowane ławki świadczyły o
zamiłowaniu do porządku naszej małej przyjaciółki Maggie i jej koleżanki Minnie.
W koszyku mieliśmy pełno napisów, zrobionych z liter wyciętych z kartonu i pokrytych
giętkimi gałązkami jedliny. Na dodatek ozdobiliśmy je różowymi i czerwonymi różami z
bibuły, dostarczonymi nam przez Carrie i Mabel. Zawieszenie ich w odpowiedni sposób
sprawiło nam sporo kłopotu, ale kiedy skończyliśmy dekorować drzwi, okna i tablicę zielonymi
wieńcami, mała szkoła w Enderly Road została zupełnie przeobrażona.
— Wygląda ładnie — stwierdził Frank z satysfakcją. — Mam nadzieję, że spodoba się
Maggie.
Sprzątnęliśmy po sobie i rozejrzawszy się na wszystkie strony, wyleźliśmy przez okno.
— Chciałbym zobaczyć minę Matta Dickeya w poniedziałek rano — zaśmiałem się, gdy
doszliśmy na „koniec świata”.
— A ja chciałbym ujrzeć naszą malutką Maggie — dodał Frank.
— Wiesz co, Phil, chodźmy w poniedziałek po południu przyjrzeć się egzaminowi. Chętnie
obejrzę nasze dzieło w świetle dziennym.
Postanowiliśmy tak zrobić i jeszcze jeden pomysł wpadł nam przy okazji do głowy. Śnieg
padał przez całą niedzielę, więc w poniedziałek rano trzeba było wyciągnąć sanie. Pojechaliśmy
z Frankiem do sklepu i zainwestowaliśmy znaczną sumę z naszych oszczędności w rozmaite
drobiazgi.
Po obiedzie wyruszyliśmy do szkoły. Przywiązawszy konia w zacisznym miejscu,
weszliśmy do środka. Nasze przybycie spowodowało niemałe poruszenie, jako że z zasady
mieszkańcy Blackburn Hill nie bywali na imprezach organizowanych w Enderly Road. Panna
Davis, blada, wyglądająca na zmęczoną nauczycielka, najwidoczniej ucieszyła się i dostały nam
się honorowe miejsca na podium, tuż obok pastora.
* * *
Dekoracje rzeczywiście wyglądały ładnie. Uzupełniono je dwiema donicami czerwonych
pelargonii w pełnym rozkwicie, które jak potem dowiedzieliśmy się, przyniosła z domu
Maggie, aby ozdobić biurko nauczycielki. Boczne ławki zajmowali rodzice, a uczniowie
siedzieli pośrodku wystrojeni w najlepsze ubrania. Nasza mała przyjaciółka, Maggie,
uśmiechnęła się i wskazała na wieńce, gdy udało jej się przyciągnąć nasz wzrok.
Egzamin zakończył się sukcesem, a programu, który po nim nastąpił, nie trzeba się było
wstydzić. Maggie i Minnie okryły się chwałą zarówno w nauce jak i na scenie. W czasie
kończącej imprezę przemowy pastora. Frank wymknął się z sali.
Gdy pastor usiadł na swoim miejscu, drzwi się otworzyły i wszedł święty Mikołaj o
rumianych policzkach, z długą, białą brodą, ubrany w wielkie futro i z ogromnym workiem
przewieszonym przez ramię. Wywołał chór zdziwionych „ochów” i „achów”, tak ze strony
dzieci jak i dorosłych.
Z worka wyjrzały wspaniałe podarki: bączki, scyzoryki i gwizdki dla chłopców, lalki i
wstążki dla dziewczynek i prawdziwy rarytas — pudełko cukierków dla wszystkich. Każde
dziecko dostało mały upominek, wręczony przez św. Mikołaja z odpowiednim komentarzem.
Potem Mikołaj, korzystając ze zgiełku i ogólnego zamieszania, ulotnił się dyskretnie, a
zgromadzeni goście rozeszli się do domów. Frank czekał na zewnątrz, schowawszy swoje
przebranie w saniach. Szybko dopadły nas Maggie i Minnie, których długie warkocze już
przyozdabiały różowe, jedwabne wstążki podarowane przez Mikołaja.
— To wy udekorowaliście naszą szkołę! — zawołała podniecona Maggie. — Wiem, że to
wy. Powiedziałam to Minnie, jak tylko was zobaczyłam.
— Przyśniło ci się dziecino — zaprzeczył Frank.
— Na pewno nie — odparowała sprytna Maggie. — Matt był wściekły dziś rano! Ale
miałyśmy zabawę. Uważam, że obaj jesteście bardzo mili i Minnie się zgadza ze mną, prawda
Minnie?
Minnie poważnie przytaknęła. Najwidoczniej Maggie była rzecznikiem tej spółki.
— Egzamin świetnie się udał — stwierdziła Maggie, nabierając powietrza w płuca. —
Panowała prawdziwie świąteczna atmosfera. Czy wiecie, że nigdy przedtem nie spędziliśmy tak
przyjemnie czasu.
— Opłacił się wysiłek. Zgadzasz się ze mną? — spytał Frank w drodze do domu.
— Chyba tak — potwierdziłem.
Opłacił się jeszcze w inny sposób, nie tylko dlatego, że dostarczył rozrywki. Od tej pory
zmienił się stosunek mieszkańców Enderly Road do ludzi z Blackburn Hill i odwrotnie.
Ziomkowie małych dziewczynek, którym zrobiliśmy świąteczną niespodziankę, uważali, że
najwyższy czas zakończyć spór i kłótnie pomiędzy dwiema wioskami przeszły do historii.
H
ISTORIA
PEWNEGO
ZAPROSZENIA
Bertha Sutherland wróciła z poczty do pensjonatu i szybko wspięła się na trzecie piętro do
wynajmowanego wspólnie z koleżanką pokoju. Jej współmieszkanka, Grace Maxwell, siedziała
na tapczanie i obserwowała przez okno zapadający zmrok. Grace i Bertha poznały się rok temu,
gdy obie przyjechały do Dartmouth studiować w Akademii. Bertha, pogodna, ładna i budząca
sympatię dziewczyna, została wkrótce ulubienicą kolegów i nauczycieli. Poważna i milcząca
Grace, chodziła w żałobie po ciotce, która ją wychowała. Ciotka zmarła niedawno i Grace
została zupełnie sama na świecie. Na początku znajomości błyskotliwa i gadatliwa Bertha
onieśmielała ją, ale wkrótce stały się przyjaciółkami. Rok upłynął im w miłej atmosferze.
Rozpoczęły się egzaminy końcowe i za tydzień wszyscy rozjadą się na wakacje.
— Poczęstuj się czekoladką, Grace — zaproponowała wesoło Bertha. — Musiałam
odpowiednio uczcić otrzymane dziś w liście dobre wiadomości. Poszłam więc do Cartera i
zainwestowałam wszystkie oszczędności w słodycze. Na szczęście semestr się już kończy, bo
jestem prawie bez grosza. Zostało mi jedynie trochę pieniędzy na dzień rozdania dyplomów.
— Czy możesz zdradzić tajemnicę, co to za dobra wiadomość? — spytała Grace.
— Wiesz, że mam ciotkę Margaret, potocznie zwaną Meg, mieszkającą samotnie w
Riversdale. To najmilsza i najweselsza ciotka na świecie. Dostałam dziś od niej list. Posłuchaj,
przeczytam ci, co pisze:
Moja droga, chcę żebyś spędziła ze mną wakacje. Zaprosiłam też Mary Fairweather, Louise
Fyshe i Lily Denis. Zostaje zatem miejsce tylko dla ciebie. Przyjedź do Riversdale tuż po
zakończeniu roku szkolnego. Najesz się przepysznych truskawek ze śmietaną, placków i
pączków, nadziewanych babeczek i wszystkich, uwielbianych przez dziewczęta, ciężkostrawnych
potraw, jakich kochające matki zakazują im jeść. Jestem pewna, że polubisz Mary, Lou i Lil.
Spędzicie czas wedle swego gustu. Zamierzam urządzać pikniki, przyjęcia i mnóstwo innych
wesołych imprez.
— No i co? — Bertha popatrzyła z uśmiechem na przyjaciółkę.
— Czy to nie wspaniałe?
— Wspaniale jest mieć kochających przyjaciół, którzy o wszystkim pomyślą za ciebie —
westchnęła Grace z tęsknotą w głosie.
— Jestem pewna, że spędzisz cudowne wakacje. Ja muszę całe lato pracować w księgarni.
Pan Clarkman zgodził się mnie zatrudnić.
Bertha wyglądała na zdziwioną. Nie znała wakacyjnych planów koleżanki.
— Nie powinnaś pracować, Grace — zatroskała się. — Nie jesteś zbyt silna i potrzebujesz
wypoczynku. Praca w księgarni przez całe wakacje bardzo cię wyczerpie.
— Nie mam wyboru — przyznała Grace, udając wesołość. — Wiesz, że jestem biedna jak ta
przysłowiowa mysz kościelna. Prawdę powiedziawszy nie stać mnie na równoczesne opłacenie
czynszu w lecie i zakup zimowego płaszcza. Muszę zarabiać. Dzięki pracy nie odczuję
samotności, a poza tym będę czekać na twoje długie listy z opisami wesołych wydarzeń. To
będą takie wakacje z drugiej ręki. Teraz muszę się wziąć do tych zadań z algebry. Nie mogłam
ich wcześniej rozwiązać. Bolała mnie głowa i czułam się strasznie ograniczona. Będę
szczęśliwa, gdy egzaminy się skończą.
— Ja powinnam dziś wieczorem poprawić wypracowanie z angielskiego — Bertha mówiła z
roztargnieniem.
Nie zabrała się jednak do angielskiego. Patrzyła ukradkiem na przyjaciółkę. Twarz Grace
wydawała się bledsza i szczuplejsza niż rok temu. A i w chwili rozpoczęcia roku szkolnego nie
była okrągła i różowa. Nie wytrzyma dwóch miesięcy u Clarkmana, myślała Bertha. Gdybym
nie jechała do cioci Meg, zaprosiłabym ją do siebie na wakacje. Napiszę cioci o Grace i spytam,
czy możemy przyjechać razem. Ciocia mnie zrozumie, jak zawsze. Ale… nie tym razem.
Napisała przecież, że nie ma miejsca dla dodatkowego gościa. W tym momencie Bertha wpadła
na wspaniały pomysł.
— Bzdura! — stwierdziła tak nagle i zdecydowanie, że Grace podskoczyła w miejscu.
— Co się stało?
— Nic takiego — Bertha wstała gwałtownie. — Zmarnowałam już dość czasu. Zabieram się
do pracy.
Zwinęła się na tapczanie i próbowała czytać angielskie wypracowanie. Ale nie mogła się
skupić. W końcu poddała się i poszła spać. Nie mogła jednak zasnąć. Leżała i biła się z
myślami. Już po północy siadła na łóżku i powiedziała z namaszczeniem: — Tak właśnie
zrobię.
Następnego dnia Bertha w tajemnicy przed Grace napisała list do ciotki Meg. Podziękowała
za zaproszenie i opowiedziała o przyjaciółce.
Proszę Cię Ciociu, abyś zamiast mnie zaprosiła Grace i pozwoliła jej spędzić wakacje w
Riversdale. Nie uważaj mnie za niewdzięcznicę. Ty przecież zawsze wszystko rozumiesz. Nie
możemy przyjechać razem, więc niech Grace sama jedzie. Ja mogę wrócić do wspaniałego
domu, którego ona nie ma. Wypoczynek dobrze jej zrobi.
Ciotka Meg jak zwykle wszystko zrozumiała. Natychmiast odpisała i załączyła zaproszenie
dla Grace.
Bertha zastanawiała się, jak rozegrać tę partię. Grace nie może dowiedzieć się o jej
machinacjach. Powie, że na skutek pewnych okoliczności musi zrezygnować z zaproszenia
cioci Meg. To przecież prawda. Powie, że poprosiła ciocię, aby Grace mogła przyjechać
zamiast niej. To też się zgadza.
Gdy Grace wróciła do domu po egzaminie z historii, Bertha opowiedziała wszystko
przyjaciółce i wręczyła jej bilecik z serdecznym zaproszeniem.
— Musisz przyjechać do mnie zamiast Berthy — pisała ciotka. — Znam cię dobrze z jej
listów i będziesz tak samo traktowana jak ona. Zostaniesz moją honorową siostrzenicą.
— Czy to nie miłe ze strony cioci Meg? — spytała dyplomatycznie Bertha. — Oczywiście
pojedziesz?
— Nie wiem — wahała się Grace. — Jesteś pewna, że nie chcesz jechać?
— Ależ chcę, bardzo — szczerze wyznała Bertha. — Ale powiedziałam ci przecież, że nie
mogę. Trzeba oszczędzić cioci rozczarowania. Musisz jechać, Grace i tyle.
Ostatecznie Grace pojechała. Zakłopotana i niepewna, ale wdzięczna, że może uciec przed
harówką w sklepie oraz miejskim gwarem i spiekotą. Bertha wróciła do domu. Trochę smutna,
nie da się ukryć, ale przekonana, że drugi raz postąpiłaby tak samo.
Lato szybko przeminęło i w końcu Bertha dostała dwa listy, jeden od cioci Meg, drugi od
Grace.
— Spędziłam wspaniałe wakacje — pisała Grace — I… nie zgadniesz! Zostaję tu.
Oczywiście wracam do szkoły za miesiąc, ale tu będzie mój dom. Ciocia Meg — mam ją tak
nazywać — mówi, że muszę z nią zostać na zawsze.
W liście ciotki Meg na uwagę zasługuje ten fragment:
Grace z pewnością napisała Ci w liście, że zamierzam zatrzymać ją tutaj. Zawsze chciałam
mieć własną córkę. Moi bracia i siostry nigdy nie chcieli zostawić mi żadnego ze swoich dzieci.
Zamierzam zaadoptować Grace. To najsłodsza dziewczyna na świecie i jestem ci wdzięczna za
przysłanie jej do mnie. Nie poznasz jej po wakacjach. Utyła i ma rumieńce.
Bertha z uśmiechem złożyła list: — Mam niejasne, wspaniałe przeczucie, że odegrałam rolę
dobrej wróżki w tej historii.
J
ACK
I
J
ILL
BIORĄ
SPRAWĘ
W
SWOJE
RĘCE
W
ERSJA
J
ACKA
Jill kazała mi rozpocząć tę opowieść, bo uważa, że ja wplątałem ją we wszystkie kłopoty. To
do niej podobne. Sama ma krótką pamięć. A przecież to ona zaproponowała mi cały spisek. Ja
bym nigdy na to nie wpadł. Nie dlatego, że Jill jest ode mnie mądrzejsza, ale dziewczynki
zawsze planują jakieś psoty i wciągają w nie inne osoby, a jak coś się nie uda, to zwalają na nie
winę. Skąd mogłem przewidzieć, że Dick zachowa się jak osioł? Sądziłem, że dorośli mają
więcej rozumu w głowie. Ciocia Tommy złościła się na mnie tygodniami, a Jill traktowała jak
prawdziwą bohaterkę. Widzieliście coś takiego! Dziewczyny nie znają się na uczciwej grze. Jak
długo będę żyt, zdecydowanie nie chcę mieć z nimi i ich miłosnymi problemami nic do
czynienia. Jill twierdzi, że zmienię zdanie, kiedy dorosnę. Nie zmienię.
A jednak Jill jest fajną dziewczyną. Muszę ją czasami besztać, ale gdyby ktoś inny
spróbował, miałby ze mną do czynienia.
Czas chyba wyjaśnić, kim są Dick i ciocia Tommy. Dick to tutejszy pastor. Przybył do nas
dopiero rok temu. Nigdy nie zapomnę naszego wielkiego zdziwienia, gdy ujrzeliśmy go którejś
niedzieli pierwszy raz w kościele. Zawsze nam się wydawało, że pastor musi być stary.
Wszyscy pastorzy, jakich znaliśmy, byli starzy. Pastor Grinnell, ten przed Dickiem, musiał mieć
chyba ze sto lat. Ale Dick okazał się młody i przystojny. Jill uważała to nawet za grzech.
Twierdziła, że to nie po chrześcijańsku. Ale to dlatego, że byliśmy przyzwyczajeni do innego
wzorca.
Wysoki i blady, Dick wyglądał na intelektualistę. Miał gęste, kręcone włosy brązowego
koloru i duże, ciemnoniebieskie oczy jak archanioł. To Jill tak sądziła. Ale skąd wiedziała, jakie
oczy ma archanioł? Przecież nigdy żadnego nie widziała. Mnie się podobał jego nos. Prosty i
zgrabny. Pastor Grinnell miał najbrzydszy nos, jaki można sobie wyobrazić. Jill i ja
układaliśmy w kościele wiersze na jego temat, aby nie zasnąć w czasie długich kazań.
Dick wygłaszał świetne kazania. Ładne i krótkie. Czasami w podnieceniu, walił ręką w
ambonę i mieliśmy wtedy niezłą zabawę. Gdy podniecił się jeszcze bardziej, opierał się na
ambonie i mówił tak cichym i uroczystym głosem, że przechodziły nam ciarki po plecach.
Dick przyjechał do Owlwood — to nasza miejscowość (nie znoszę tych wszystkich
wyjaśnień) — jeszcze przed ciocią Tommy. Znał naszego tatę i przyjaźnił się z nim od czasów
college’u. Według taty, Dick to najlepszy znany mu piłkarz. Wkrótce Jill i ja zaprzyjaźniliśmy
się z nim i to była kolejna niesamowita sprawa. Nie sądziliśmy, że można się przyjaźnić z
pastorem. Jill uważała, że prawdziwy pastor nie powinien być taki koleżeński. Cóż, trochę
przemawiała przez nią zazdrość.
Dick nauczył mnie jeździć na łyżwach i fechtować się na kije. Nauczyłem się też przy nim
dzielenia, którego nigdy przedtem nie rozumiałem, choć dobrze mi szły ułamki.
Właśnie wpadła Jill i kazała mi napisać, że pastor tak naprawdę nie miał na imię Dick.
Chciałbym, aby Jill pilnowała własnego nosa. Przecież sam o tym wiem. Dick w rzeczywistości
nazywał się wielebny Stephen Richmond, a za jego plecami używaliśmy imienia Dick, tak dla
hecy. Musieliśmy jednak uważać, żeby nie usłyszeli nas rodzice. Mama jest kobietą starej daty i
nawet tacie nie pozwala zwracać się do pastora po imieniu. Mówi, że nie wolno dawać
dzieciom złego przykładu. Nigdy by nie uwierzyła, na co sobie z Jill pozwalamy.
Na początku maja przyjechała ciocia Tommy. Muszę wam o niej opowiedzieć, bo inaczej Jill
znowu na mnie naskoczy. To młodsza siostra taty, która nazywa się Bertha Gordon, ale tato
zawsze mówił do niej Tommy i tak się przyjęło.
Nie znaliśmy wcześniej cioci Tommy, lecz od razu przypadła nam do serca, bo rozmawiała z
nami jak z dorosłymi i była bardzo ładna. Zwracała się do Jill per Elizabeth, a Jill pokochałaby
samego diabła, gdyby tak ją nazywał.
Ciocia Tommy jest najładniejszą dziewczyną, jaką znam. Jeśli Jill w wieku dwudziestu lat
będzie w połowie tak ładna — a teraz ma dziesięć lat, tak jak ja, bo jesteśmy bliźniakami —
będę dumny z takiej sióstr.
Ciocia Tommy ma białą cerę i urocze dołeczki, kręcone rude włosy i duże, brązowe,
śmiejące się oczy oraz klawe piegi. Lubię piegowate dziewczyny, chociaż Jill wścieka się, gdy
pomyśli o jednym piegu na swoim nosie. Kiedy przymierzaliśmy się do napisania tej historii,
uważała, że mówienie o piegach cioci jest mało romantyczne. A co mi tam. Chociaż ciocia jest
piegowata, według mnie świetnie wygląda.
Pierwszej niedzieli poszliśmy z ciocią do kościoła. Ciocia jest jedyną dziewczyną, której
pozwoliłem trzymać się za rękę przy ludziach. Tego dnia ciocia wyglądała szczególnie ślicznie.
Włożyła wspaniałą suknię przybraną falbankami i koronkami, a na głowę miękki, biały
kapelusz z dużym rondem. Dumny byłem z takiej cioci i chciałem, żeby Dick ją zobaczył.
Podszedł do nas po nabożeństwie i wtedy przedstawiłem ich sobie, tak jak to robią dorośli: —
Ciociu Tommy, to jest pan Richmond. — Ciocia Tommy i Dick podali sobie ręce, przy czym
Dick zabawnie się zaczerwienił.
Następnego wieczoru, w poniedziałek, pastor zjawił się w Owlwood, chociaż nie
oczekiwaliśmy go przed wtorkiem. Poniedziałek jest dniem zebrań tatusia, a mama też
wyjątkowo wyszła z domu. Powitałem Dicka na werandzie i wprowadziłem go do salonu,
ciesząc się z góry na rozmowę bez udziału Jill. Za minutę weszła do salonu ciocia Tommy i nie
mogłem już wtrącić ani słowa do ich ożywionej konwersacji. Zirytowany, podniosłem się z
miejsca, ale nawet nie zauważyli mojego odejścia. Lubię ciocię, ale to nie powód, żeby tak
przywłaszczała sobie Dicka, zwłaszcza że byliśmy kumplami.
Na werandzie natknąłem się na Jill. Siedziała sama w ciemnościach. Zajęła najlepsze
miejsce, żeby widzieć salon przez oszklone drzwi. Usiadłem obok niej, oczekując współczucia.
— Dick rozmawia w salonie z ciocią Tommy — oznajmiłem. Nie wiem, o czym mogą tak
długo gadać.
— Ale z ciebie dzieciak! — głos Jill brzmiał protekcjonalnie. — Przecież Dick zakochał się
w cioci Tommy.
Słowo wam daję, że aż podskoczyłem ze zdziwienia.
— Skąd wiesz? — spytałem.
— Bo wiem. Zauważyłam już wczoraj w kościele. Czy to nie romantyczne?
— Jak to możliwe, że ty wiedziałaś, a ja nie — zdziwiłem się.
— Zrozumiesz, jak dorośniesz — ucięła Jill. Czasami moja siostra uważa się za staruszkę i
zapomina, że jesteśmy bliźniakami. Choć prawdę mówiąc, nieraz odnoszę wrażenie, że jest
starsza ode mnie.
— Nie wiedziałem, że pastorzy zakochują się — zaprotestowałem.
— Niektórzy się zakochują — mądrzyła się Jill. — Może nie tacy jak pastor Grinnell, ale
Dick jest inny. Sama chciałabym go za męża, lecz jest dla mnie zbyt stary, więc ciocia Tommy
może go sobie zatrzymać. Pocieszam się nadzieją, że zostanie w rodzinie. Ja będę druhną cioci;
wystąpię w różowej, jedwabnej sukience przybranej tiulem, z bukietem róż w ręku.
— Zadziwiasz mnie, Jill — powiedziałem uczciwą prawdę, bo moja wyobraźnia tak szybko
nie pracuje. Ale po przemyśleniu całej sprawy, ten pomysł mi się spodobał. Pastor dodaje
godności rodzinie.
— Musimy im pomóc — zdecydowała Jill.
— Co możemy zrobić? — spytałem.
— Musimy zachwalać Dicka przed ciocią Tommy i odwrotnie. Musimy także trzymać się od
nich z daleka, zwłaszcza, gdy chcą zostać sami — wyjaśniła Jill.
— Nie chcę stracić przyjaźni Dicka — wtrąciłem.
— Trzeba się poświęcić — ucięła Jill. Przekonała mnie tym poważnym stwierdzeniem.
Przez godzinę obserwowaliśmy ciocię i Dicka. Według mnie zachowywali się sztywno i
pruderyjnie. Powiedziałem Jill, że ja na miejscu Dicka objąłbym ciocię, co zaszokowało moją
siostrę. Ona uważa, że taki gest uchodziłby za nieprzyzwoity przed zaręczynami.
Po odejściu Dicka, ciocia Tommy odkryła nas na werandzie. Usiadła pomiędzy nami i
przytuliła się, jak to ona potrafi.
— Bardzo lubię waszego pastora — przyznała.
— Jest fantastyczny — dodałem.
— A przystojny jak książę z bajki — rozmarzyła się Jill.
— Świetny kaznodzieja. Ludzie zawsze uważnie słuchają jego kazań — powiedziałem.
— Śpiewa tenorem jak chóry anielskie — Jill puściła wodze fantazji.
— Ma wspaniałe muskuły — nie chciałem zostać w tyle.
— A oczy pełne poezji — wtrąciła Jill.
— Pływa jak ryba — krzyknąłem.
— W ogóle wygląda jak młody, grecki bóg — zakończyła Jill. Nie jestem pewien, czy Jill
wiedziała, jak wygląda młody, grecki bóg, ale pewnie zaczerpnęła to porównanie z powieści.
Moja siostra zawsze czyta powieści pożyczone od kucharki.
Ciocia Tommy roześmiała się i powiedziała: — Jesteście bardzo kochani.
Przez następne trzy miesiące chodziliśmy bliscy obłędu. Gdy obserwowaliśmy ciocię
Tommy i Dicka, wydawało nam się, że czytamy powieść w odcinkach. Pewnego dnia, gdy
przyszedł Dick, ciocia nie była jeszcze gotowa do zejścia na dół.’ Weszliśmy z Jill do salonu i
postanowiliśmy kuć żelazo póki gorące. Nie mieliśmy dużo czasu, więc zaczęliśmy prosto z
mostu:
— Ciocia Tommy to najweselsza dziewczyna na świecie — zacząłem.
— Piękna jak marzenie — dodała Jill.
— W grach dorównuje chłopakom — pochwaliłem.
— Jej robótki są bardzo eleganckie — roztkliwiła się Jill.
— Nigdy się nie złości — dorzuciłem.
— Bosko śpiewa i gra na fortepianie.
— Świetnie gotuje — zaczęło mi brakować wyszukanych komplementów. Zaszokowałem
Jill, która uznała to sformułowanie za mało romantyczne. Ale co mi tam — jestem pewien, że
Dickowi się podobało, bo jego oczy się uśmiechały jak zawsze, gdy jest zadowolony.
Dziewczyny nie wszystko rozumieją.
Po upływie trzech miesięcy zaczęliśmy się niepokoić. Sprawy nie posuwały się naprzód.
Stosunki pomiędzy ciocią i Dickiem pozostały takie same jak na początku ich znajomości. Jill
uważała, że ciocia Tommy nie dość zachęca Dicka.
— Mogliby się trochę pospieszyć — powiedziała Jill. — Jeśli tak dalej pójdzie, to nie
pobiorą się w tym roku, a w przyszłym będę za duża na druhnę. Strasznie szybko rosnę. Mama
znowu musiała podłużyć wszystkie moje sukienki.
— Powinni się zaręczyć i zakończyć sprawę — stwierdziłem. — Wtedy byłbym spokojny.
To wszystko wina Dicka. Dlaczego nie poprosi cioci o rękę? Czemu się tak guzdrze? Gdybym
ja chciał się ożenić — ale nigdy nie będę chciał — od razu bym jej powiedział i kłopot z głowy.
— Pewnie pastorzy muszą wykazać więcej przezorności — wyjaśniła Jill. — Chociaż trzy
miesiące powinno każdemu wystarczyć. Poza tym ciocia zostanie u nas jeszcze tylko przez
jeden miesiąc. Może odrobina zazdrości przyspieszy decyzję Dicka. Gdybyś miał trochę
odwagi, moglibyśmy wzbudzić w nim zazdrość.
— Mam więcej odwagi niż ty — odrzekłem.
— Sęk w tym, że nikt inny nie składa wizyt cioci Tommy, więc Dick nie ma konkurencji.
Gdybyś szepnął odpowiednie słówko, skłoniłoby go to do działania.
— Jesteś tego pewna?
— Zawsze tak się dzieje w powieściach — i tym kategorycznym stwierdzeniem Jill
wyczerpała zagadnienie.
Uzgodniliśmy, co powiem Dickowi, a potem jeszcze powtórzyłem każde słowo, żeby nic nie
przeoczyć. Powiedziałem Jill z przekąsem, że sama powinna porozmawiać z Dickiem, jeśli się
boi, że coś pokręcę. Wyjaśniła, że lepiej, żeby z Dickiem porozmawiał mężczyzna. W razie
potrzeby ona zajmie się ciocią. Oczywiście zgodziłem się.
Nie wiedziałem, kiedy będę miał okazję obudzić zazdrość Dicka, ale czuwała nade mną
Opatrzność. Dorośli wyszli z domu, bo ciocia nie spodziewała się wizyty Dicka, a on jednak
przyszedł. Kiedy wszedłem do salonu, Dick stał przed kominkiem i rozmarzonym wzrokiem
wpatrywał się w portret cioci Tommy. Widziałem wyraźnie w lustrze i poznałem ten wzrok, bo
sam go ćwiczyłem na wypadek, gdyby kiedyś miał się przydać. Chyba nie wychodził mi zbyt
dobrze, bo kiedy spróbowałem na Jill, spytała, czy coś mnie boli.
— I co nowego, Jack, stary przyjacielu? — spytał Dick, siadając na kanapie.
— Ciocia Tommy wyszła — wykrztusiłem, chcąc mieć najgorsze za sobą. — Lubi pan
ciocię, panie Richards, prawda?
— Tak — przyznał cicho Dick.
— Inni mężczyźni też — zawiesiłem głos tajemniczo, jak mi kazała Jill.
— Tak przypuszczam — Dick grzmotnął w jedną z poduszek.
— Jeden Nowojorczyk po prostu uwielbia ciocię — kontynuowałem. — Pisze do niej
codziennie, przysyła książki, nuty i eleganckie prezenty. Wydaje mi się, że ona też go lubi, bo
trzyma jego fotografię w sypialni. Raz nawet widziałem, jak ją całowała.
Przerwałem, nie dlatego, że już wszystko powiedziałem, ale przeraziła mnie twarz Dicka —
słowo daję. Zupełnie zbielała, jak czasami podczas kazania na ambonie, tylko dziesięć razy
więcej.
— Czy ciocia Bertha jest zaręczona z tym panem?
— Niezupełnie — wyjąkałem — ale każdy, kto by pragnął ją poślubić, musiałby się z nim
liczyć.
— Nie mogę dłużej czekać — Dick podniósł się z miejsca.
— Myślałem, że zostanie pan i pogadamy. Już tak dawno nie rozmawialiśmy i mam milion
pytań do pana.
Dick z trudem zdobył się na uśmiech.
— Nie dziś Jack. Innym razem, stary druchu.
Wziął kapelusz i wyszedł. W salonie zjawiła się zaciekawiona Jill. Opowiedziałem jej
wszystko, ale to jej nie usatysfakcjonowało. Jeśli Dick zareagował spokojnie, to znaczy, że nie
dość jasno przedstawiłem sprawę.
— Gdybyś tylko widziała twarz Dicka — powiedziałem — zmieniłabyś zdanie. Ciekawe,
jak zareaguje ciocia Tommy, kiedy się o tym wszystkim dowie.
— Przecież powiedziałeś tylko prawdę — stwierdziła Jill. Następnego dnia przypadał termin
stałych odwiedzin pastora, ale Dick nie przyszedł, choć go wypatrywaliśmy. Nie odprowadził
nas również do domu po wieczornym zebraniu kościelnym kolejnego dnia. Ukłonił się tylko z
uśmiechem. Ciocia Tommy prawie nie odzywała się do nas w drodze do domu, lecz mocniej
ściskała nas za ręce. W domu poweselała, śmiała się i rozmawiała z rodzicami.
— Co to ma znaczyć? — zastanawiała się Jill, dopadając mnie w korytarzu przed pójściem
spać.
— Lepiej pożycz nową powieść od kucharki i dowiedz się — poradziłem złośliwie.
Wszystko mnie mierziło, a Dick w szczególności.
Przez trzy tygodnie Dick nie zbliżył się do Owlwood. My z Jill kłóciliśmy się każdego dnia
ze złości i rozczarowania. Nie udała się nam intryga i Jill na mnie zwalała winę. Oskarżała mnie
za zbytnią brutalność. Nic nas nie cieszyło, nawet wizyty w kościele. Dick prawie nie walił w
ambonę, a jeśli już mu się zdarzyło, to walnięcie było mizerne. Ciocia Tommy śpiewała, śmiała
się i żartowała od rana do wieczora, jakby się niczym nie martwiła.
— Jedyna pociecha w tym, że ciocia nie przejmuje się faktem, że Dick zrobił z siebie durnia
— powiedziałem do Jill.
— Złamał jej serce i to jest według ciebie pocieszenie? — Jill nie kryła oburzenia.
— Nie wierzę. Skąd ci to przyszło do głowy?
— Płacze co noc — wyjaśniła Jill. — Rano ma zaczerwienione oczy.
— Ty się bardziej tym przejmujesz niż ona.
— Ja na jej miejscu też bym niczego nie dała poznać po sobie. Poprosiłem o wyjaśnienie, ale
dała mi do zrozumienia, że mali chłopcy nie rozumieją takich rzeczy.
Przez kolejny tydzień nic się nie zmieniło, a potem według Jill nagle nastąpił punkt zwrotny.
Nie wiem, co to znaczy, nawet jeśli Jill wie. Tym punktem zwrotnym okazał się Paluszek
Carewe, który tak naprawdę nazywa się James. My z Jill nie znosimy go i stąd to przezwisko.
Otóż zaczął bywać w Owlwood i pewnego wieczora zabrał nawet ciocię na przejażdżkę.
— Coś trzeba z tym zrobić — zdecydowała stanowczo Jill. — Nie chcę mieć Paluszka
Carewe’a za wuja. Idź do Dicka i powiedz mu prawdę o Nowojorczyku.
Nie wiedziałem, czy Jill mówi serio. Przekonawszy się, że nie żartuje, wyjąkałem: — Za
żadne skarby świata nie powiem Dickowi, że go nabrałem. Możesz sama to zrobić, panno Jill
Gordon.
— Powiedziałeś mu prawdę! — zawołała Jill.
— Nie jestem pewien, czy pastor podzieliłby naszą opinię. Tak czy owak nie pójdę.
— W takim razie na mnie kolej — oznajmiła Jill żałośnie.
Na tym kończy się moja część. Jill opowie do końca. Ale nie wierzcie wszystkiemu, co o
mnie mówi.
W
ERSJA
J
ILL
Jack okropnie namieszał w swojej części opowiadania, ale już przepadło. Nie można się
spodziewać niczego dobrego po chłopcu. Lecz muszę jeszcze raz opisać wara ciocię Tommy,
bo opis Jacka woła o pomstę do nieba. Opiszę ciocię tak, jak się to robi w powieściach. Ciocia
Tommy jest niebiańsko piękna. Pukle wspaniałych, gęstych włosów w kolorze lśniących
kasztanów opadają falami na muskane pocałunkami wietrzyka brwi. Cudowne, ciemne oczy
odbijają w swej głębi gwiazdy, jak jeziora o północy. Kształty cioci przypominają marmurowe
rzeźby, a soczyste i lśniące jak zroszona róża usta są niby drżący łuk Kupidyna. To klasyczna
aluzja. Kremową cerę można porównać do jasnych i nieskazitelnych, wewnętrznych płatków
białej lilii. I chociaż w lecie pojawi się na nosie jeden mały pieg lub dwa, nawet ich nie
zauważycie. Szczupła sylwetka cioci zachwyca symetrią, a jej głos to szmer leśnego strumyka.
Mój opis jest z pewnością lepszy. Mogę teraz z czystym sumieniem kontynuować opowieść.
Nie bardzo podobał mi się pomysł wyjaśnienia Dickowi całej historii, ale wolałam to, niż
wejście Paluszka Carewe’a do rodziny. Poszłam więc do Dicka następnego popołudnia.
Włożyłam najładniejszą, różową sukienkę z organdyny i zrobiłam twarzową fryzurę. Zawsze
należy zadbać o wygląd w przypadku ważnej rozmowy. Włożyłam również duży kapelusz
przybrany różyczkami, który ciocia Tommy przywiozła mi z Nowego Jorku, a w ręku
trzymałam parasolkę,
— Wracaj z tarczą lub na tarczy, Jill — pożegnał mnie Jack innym klasycznym cytatem.
Ruszyłam drogą pnącą się pod górę, wprost do domu, w którym mieszkał Dick wraz ze swą
starą gospodynią. Zapukałam, i gdy pani Dodge otworzyła mi drzwi, powiedziałam bardzo
grzecznie:
— Chciałabym się zobaczyć z wielebnym Stephenem Richmondem.
Pani Dodge poszła zawiadomić pastora o moim przyjściu i wróciwszy poprosiła mnie na
górę. Miałam serce w gardle, gdy wchodziłam do jego gabinetu. Blady Dick siedział wśród
książek i wyglądał niezwykle interesująco ze smutkiem na twarzy. Zupełnie jak Lord Algernon
Francis w jednej z powieści pożyczonej od kucharki. Matka Boska stojąca na biurku, bardzo
przypominała ciocię Tommy.
— Dzień dobry, panno Elizabeth — przywitał mnie Dick jak dorosłą osobę, — Proszę
usiąść, może na tym zielonym, aksamitnym krześle. Zostało z pewnością stworzone dla różowej
sukni. Niestety ani ja, ani pani Dodge nie posiadamy takiej. Jak się miewa pani rodzina?
— Dziękuję, nieźle — odpowiedziałam. — Może z wyjątkiem cioci Tommy. Ona… — tu
miałam powiedzieć, że płacze nocami przed zaśnięciem. Ale przypomniałam sobie w porę, że
na miejscu cioci Tommy nie chciałabym, aby mężczyzna wiedział, że jest przyczyną łez.
Wobec tego dokończyłam: — Jest bardzo przeziębiona.
— Naprawdę? Jakże mi przykro z tego powodu — odezwał się Dick grzecznie lecz chłodno,
jakby z obowiązku współczuł każdemu choremu, ale nie dbał o to, czy ciocia Tommy umiera na
suchoty.
— Jack i ja strasznie się zadręczamy — ciągnęłam dalej. — To jest powodem mojej wizyty.
— Opowiedz mi o tym — poprosił Dick.
— Boję się — przyznałam. — Wiem, że pan będzie zły, chociaż jest pan pastorem. Chodzi o
tego Nowojorczyka, o którym opowiedział panu Jack i o ciocię Tommy.
Dick zaczerwienił się.
— Wolałbym nie omawiać spraw twojej cioci Berthy — odezwał się sucho.
— Musi mnie pan wysłuchać — krzyknęłam, w duchu dziękując Bogu, że przyszłam
zamiast Jacka, który by się nie posunął dalej po takiej ostrej odprawie. — To wszystko
pomyłka. W Nowym Jorku mieszka mężczyzna, który uwielbia ciocię Tommy i ona go
ubóstwia. To siedemdziesięcioletni wuj, który wychowywał ją po śmierci rodziców. Na pewno
słyszał pan o nim tysiąc razy. Przysięgam, że mówię szczerą prawdę.
Nigdy byście nie przypuszczali, jak może się zmienić wyraz twarzy. Twarz Dicka
rozpromieniła się, gdy skończyłam przemowę. Ale spytał nieufnie: — Dlaczego Jack
opowiedział mi o tym w taki sposób?
— Chcieliśmy wzbudzić w panu zazdrość — wyjaśniłam. — To był mój pomysł.
— Nie posądzałem was o coś podobnego — powiedział Dick z wyrzutem.
— Och, Dick! — krzyknęłam, zapominając się zupełnie. Jack nie uwierzy, że ośmieliłam się
nazwać pastora Dickiem. Ale to przez roztargnienie. — Och, Dick, nie mieliśmy nic złego na
myśli. Chcieliśmy cię tylko zachęcić do szybszego działania, jak w powieściach. Pomyśleliśmy,
że trochę zazdrości nie zaszkodzi. Ale nie zamierzaliśmy nikogo zranić. Błagam, przebacz nam.
Tu mało się nie rozpłakałam, ale kochany Dick nachylił się i pogładził mnie po ręce.
— No, już dobrze. Rozumiem i wybaczam wam. Nie płacz, kochanie.
Dick wymówił słowo „kochanie” w nadzwyczajny sposób. Zazdrościłam cioci Tommy i
chciałam się rozpłakać, żeby Dick mnie pocieszał.
— Czy przyjdzie pan odwiedzić ciocię Tommy? — spytałam. Dick zachmurzył się, wstał i
kilka razy okrążył pokój, zanim odezwał się ponownie. Usiadł obok mnie i wyjaśnił jak dorosłej
osobie:
— Porozmawiajmy na ten temat kochanie. Widzisz, twoja ciocia Bertha to najsłodsza
kobieta na świecie. Ja jestem tylko biednym duchownym i nie mam prawa narażać jej na życie
pełne wyrzeczeń. Nawet gdybym się jej oświadczył, wiem, że dałaby mi kosza. Lubi mnie jako
znajomego. Nie mogłem się powstrzymać od wizyt w Owlwood, chociaż nie miałem zamiaru
odkrywać swych uczuć. To była słabość z mojej strony. Ponieważ przestałem do was
przychodzić, może lepiej nie zaczynać od nowa. To strasznie boli, ale potem bolałoby jeszcze
bardziej. Zgadza się pani ze mną, panno Elizabeth?
Szybko przeleciałam w myślach wszystkie za i przeciw. Na miejscu cioci Tommy nie
chciałabym, aby mężczyzna wiedział o moich łzach. Jednak z drugiej strony lepiej, żeby
wiedział, niż gdybym go miała stracić. Wypaliłam więc bez ogródek:
— Nie zgadzam się panie Richmond. Cioci Tommy zależy na panu. Płacze co noc, bo nie
przychodzi pan do Owlwood.
— Och, Elizabeth! — wyszeptał Dick. Pastor wstał i ponownie okrążył pokój.
— Przyjdzie pan? — dopytywałam się.
— Przyjdę.
Odetchnęłam, bo kamień spadł mi z serca.
— W takim razie proszę iść ze mną — oznajmiłam. — Wczoraj wieczorem Paluszek Carewe
zabrał ją na przejażdżkę. Trzeba temu położyć kres. Mimo swego bogactwa przypomina
prosiaka.
Dick wziął kapelusz i wyszliśmy. Idąc drogą w kremowożółtym świetle zapadającego
zmierzchu, poczułam się szczęśliwa.
— Zupełnie jak w powieści — westchnęłam.
— Obawiam się, Elizabeth, że czytasz zbyt dużo powieści nie zawsze odpowiednich dla
twojego wieku — pouczał Dick. — W przyszłości poproszę cię, żebyś czytała tylko książki
wybrane przez mamę i przeze mnie.
Poczułam się zdruzgotana. Wiedziałam, że dotrzymam obietnicy, bo dla Dicka zrobię
wszystko.
W Owlwood, zostawiłam Dicka w salonie, a sama pognałam po ciocię Tommy. Znalazłam ją
skuloną na łóżku w sypialni, z twarzą wtuloną w poduszkę.
— Ciociu. Dick jest w salonie i chce się z tobą zobaczyć — oznajmiłam.
Ależ ciocia Tommy podskoczyła do góry!
— Jill, nie nadaję się teraz do przyjmowania gości. Powiedz mu, że za chwilę zejdę.
Wiedziałam, że ciocia chce poprawić fryzurę i przypudrować nos. Potulnie podreptałam do
salonu zawiadomić Dicka. Potem odszukałam Jacka i zaciągnęłam go pod szklane drzwi.
Zasłaniało je dzikie wino, więc zrobiliśmy szparę, żeby nie przeoczyć niczego, co się dzieje w
środku.
Jack powiedział, lecz dopiero na drugi dzień, że tylko szpiedzy tak postępują. Ale podglądał
razem ze mną. Ja po prostu musiałam to zrobić bez względu na to, czy było to podłe, czy nie.
Chciałam usłyszeć, jak mężczyzna się oświadcza, a kobieta przyjmuje oświadczyny. Nie
mogłam przegapić takiej okazji.
Ciocia Tommy wkroczyła do salonu w eleganckiej sukni i z pięknie ułożonymi włosami.
Wyglądała cudownie, tylko nos miała trochę zaczerwieniony. Dick popatrzył na nią, zrobił krok
do przodu i wziął ją w ramiona.
Na krótką chwilkę ciocia odsunęła twarz od Dicka, jak gdyby chciała zetrzeć go w proch, ale
potem oparła głowę na jego ramieniu.
— Och, Bertho! Kocham cię, kochani cię — właśnie tak oświadczył się Dick szybkimi,
krótkimi słowami.
— Okazywałeś uczucie w dziwny sposób — odpowiedziała ciocia przytłumionym głosem.
— Dano mi do zrozumienia, że istnieje inny mężczyzna, bardzo ci bliski, więc sądziłem, że
stroisz sobie ze mnie żarty. Dąsałem się jak zazdrosny głupiec. Bertho, czy kochasz mnie choć
trochę?
Ciocia Bertha podniosła głowę i wystawiła usta, które Dick pocałował. I… po wszystkim.
Byli zaręczeni i kropka. On nawet nie klęknął. Żadnego romantyzmu… Kiedy dorosnę i ktoś
zechce mi się oświadczyć, będzie musiał wykazał więcej elokwencji i fantazji jeśli mam go w
ogóle wysłuchać.
Zostawiłam Jacka przy drzwiach, a sama poszłam do łóżka Tak byłam zdegustowana. Po
pewnym czasie przyszła do mojego pokoju ciocia Tommy i siadła na łóżku w świetle księżyca.
°
— Kochana Elizabeth! — powiedziała.
— Wszystko w porządku, prawda? — chciałam się upewnić
— W jak największym, dzięki tobie, kochanie. Ślub odbędzie się w październiku i
potrzebuję druhny.
— Dick będzie świetnym mężem — zapewniłam. — Ale ciociu nie gniewaj się zbyt na
Jacka. On tylko chciał pomóc, a sam ponrysi wyszedł ode mnie.
— Ty odpokutowałaś, przyznając się do winy i wyjaśniając sprawę — ciocia objęła mnie. —
Jack nie powinien zrzucać tego obowiązku na ciebie. Przebaczę mu, oczywiście, ale dowie się o
tym dopiero za jakiś czas. To będzie jego kara. Potem poproszę, aby został paziem.
* * *
Ślub odbył się w zeszłym tygodniu i był absolutnie wspaniały Suknia cioci wyglądała jak
marzenie. Tak samo moja, uszyta z różowego jedwabiu i szyfonu przybranego goździkami. Jack
też doskonale się prezentował w garniturze z białego aksamitu. Tort weselny miał cztery piętra.
Dick wyglądał bardzo przystojnie. Pocałował mnie zaraz po cioci Tommy.
Wszystko skończyło się dobrze i wierzę, że Dick nigdy by się nie odważył na oświadczyny,
gdyby nie mała pomoc z naszej strony Ale oboje z Jackiem postanowiliśmy nie mieszać się
więcej w takie sprawy. To źle działa na nerwy.
N
IEUDANY
ŻART
Moim zdaniem to niedopuszczalne, żeby taka osoba chodziła do naszej klasy — oznajmiła
Edna Hayden tonem urażonej bogini.
— Ona nie ma żadnych kompleksów — dodała Agnes Walters.
— Powiedziałabym nawet, że jest z tego dumna — dorzuciła z niechęcią jej
współmieszkanka. — Gdybym ja była taka biedna, że musiałabym sama gotować sobie posiłki i
chodzić tak nędznie ubrana, nie mogłabym nikomu spojrzeć w oczy. Co też myślą o niej
chłopcy? Gdyby nie ona, nasza klasa uchodziłaby za najszykowniejszą w college’u. Przyznają
to nawet te zarozumiałe dziewczęta ze starszych roczników.
— Wstyd! — zakończyła Agnes. — Ale niech nie liczy na przyłączenie się do naszego
towarzystwa. Ja w każdym razie nie chcę z nią mieć nic do czynienia.
— Ani ja. Powinna zrozumieć, gdzie jest jej właściwe miejsce. Gdyby tylko się udało dać jej
po nosie, może by wreszcie pojęła i przestała wkręcać się tam, gdzie nie należy. Pomyśleć
tylko, że miałaby zostać wybrana na prezydenta pierwszego roku! Ale ona jest chyba nieczuła
na afronty.
— Edno, wypłatamy Grace figla. Wyślemy jej w czyimś imieniu zaproszenie na bal
studentów ostatniego roku.
— Świetny pomysł. Podpiszemy zaproszenie „Sidney Hill”. To najprzystojniejszy i
najbogatszy chłopak w Payzant College. Pochodzi z jednej z najlepszych rodzin w mieście i jest
przy tym okropnie wybredny. Bez wątpienia Grace będzie zachwycona i oczywiście przyjmie
zaproszenie. Pomyśl, jak głupio się poczuje, gdy wyjdzie na jaw, że Sidney nigdy go nie wysłał.
Napiszmy to zaproszenie i od razu wyślijmy. Nie ma czasu do stracenia, bo bal odbędzie się w
czwartek wieczorem.
Większość początkujących studentów Payzant Collegc’u nie lubiła Grace Seeley. Nikt nie
odmawiał jej inteligencji. Ale to ubóstwo i niegustowne sukienki… „były nie do przyjęcia”‘,
jak twierdziły dziewczęta. Fakt, że wynajmowała mały, nie umeblowany pokój i sama
przygotowywała posiłki na olejowej kuchence, nie mógł przypaść do gustu wyjątkowo
snobistycznej młodzieży tego roku.
Bal „seniorów”, jak go potocznie nazywano, odbywał się zawsze w połowie jesiennego
semestru, z inicjatywy studentów ostatniego roku. Zaliczał się do szczególnie eleganckich i
wesołych wydarzeń w college’u i każda dziewczyna, która otrzymała zaproszenie, uważała się
za uprzywilejowaną. Naturalnie, wszystkie studentki kończące studia brały udział w balu, ale
słuchaczki młodszych lat mogły przybyć jedynie za zaproszeniem otrzymanym od starszego
kolegi. Grace Seeley uczyła się właśnie greki, gdy otrzymała zaproszenie. Typowa forma i treść
nie budziły zastrzeżeń, co do jego autentyczności. Zrozumiałe, że Grace zdziwiła się, iż Sidney
Hill, przewodniczący swego roku i czołowa postać w sporcie oraz wszelkich stowarzyszeniach
studenckich prosi właśnie ją o towarzyszenie mu na balu.
Ucieszyła się, zresztą taka perspektywa sprawiłaby radość niejednej dziewczynie. A ona
lubiła dobrą zabawę i w skrytości ducha marzyła o uczestnictwie w znakomitym i słynnym w
całym mieście balu ostatniego roku.
Nieświadoma towarzyskiej porażki w swojej grupie. Grace sądziła jedynie, że niezbyt łatwo
zaprzyjaźnić się z koleżankami i kolegami pierwszego roku. Szczera, niezależna i pozbawiona
próżności natura Grace nie dopuszczała do głowy myśli, że koledzy patrzą na nią z góry z
powodu jej niezamożności i sposobu ubierania się.
Natychmiast odpisała Sidneyowi, że przyjmuje zaproszenie. Młody człowiek zdziwił się,
gdy następnego ranka otworzył list i przeczytał go w domowej bibliotece.
— Grace Seeley — zastanawiał się. — To ta wesoła dziewczyna o brązowych oczach, którą
spotkałem któregoś wieczoru na posiedzeniu koła filomatów. Dziękuje za zaproszenie na bal i
przyjmuje je z przyjemnością. Cóż, nie zapraszałem ani jej, ani nikogo innego. To jakieś
nieporozumienie.
W tym momencie przeszła obok Grace, spiesząc się na wykład z łaciny. Skinęła głową i
uśmiechnęła się przyjacielsko. Sidney Hill poczuł się nieswojo. Co ma zrobić? Nie chciał, aby
panna Seeley znalazła się w niezręcznej sytuacji z powodu czyjegoś głupiego żartu.
— To pewnie robota jakiegoś chama, który chciał mi dokuczyć —— pomyślał. — Jeśli to
prawda, pokrzyżuję mu szyki. Zabiorę pannę Seeley na bal, jakby nigdy nic. Nie zostanie
upokorzona, tylko dlatego, że ktoś w Payzant zbyt daleko się posunął.
Wszedł na salę razem z Grace i podziękował za przyjęcie zaproszenia. W dniu balu przysłał
jej bukiet białych goździków; ich intensywny zapach przypomniał dziewczynie mały ogród
wokół domu. Grace uważała, że to bardzo miło z jego strony i ubierała się w nastroju
przyjemnego podekscytowania.
Prosta suknia z białej organdyny, była jedyną suknią wieczorową, jaką posiadała. Jednak nie
przeszkadzała jej myśl, że na balu zobaczy mnóstwo naprawdę eleganckich kreacji.
Z miłością dotykała skromnych, białych falbanek, przypominając sobie słoneczne, letnie dni
w domu rodzinnym i mały pokój do szycia, do którego okien zaglądały gałęzie kwitnącej wiśni.
Mama i siostry pomagały jej w szyciu. Zaśmiewając się, prorokowały i snuły przypuszczenia, w
jakich okolicznościach włoży ją pierwszy raz. W szwach, bufkach i falbankach zaszyto wiele
nadziei i dziewczęcych marzeń. Wszystkie powróciły do Grace w chwili wkładania sukni i
otoczyły dziewczynę atmosferą szczęścia.
Gdy była gotowa do wyjścia, wzięła w dłonie bukiet i przejrzała się w lustrze od czubka
kędzierzawej główki, po noski białych pantofelków. Skinęła głową na znak zadowolenia. Grace
nie była specjalnie ładna, ale jej promieniejąca radością twarz, wesołe, brązowe oczy i
przyjacielski uśmiech sprawiały, że wyglądała ślicznie. Tej nocy dużo osób tak uważało.
Nigdy przedtem Grace nie bawiła się tak świetnie jak na tym balu. Starsi studenci szybko
odkryli jej oryginalność i naturalny urok.
Gdziekolwiek się udała, stawała się ośrodkiem zainteresowania. Krótko mówiąc, ku
własnemu i ogólnemu zdziwieniu, Grace odniosła towarzyski sukces.
Sidney przedstawił dziewczynie swego brata, który rzekł:
— Proszę mi wybaczyć, panno Seeley, ale czy ma pani brata lub krewnego o imieniu Max?
Grace przytaknęła: — Tak, to mój brat. Jest lekarzem na zachodzie kraju.
— Byłem pewny! — zawołał tryumfalnie Murray Hill. — Jest pani ogromnie do niego
podobna. Proszę mnie uważać za swojego przyjaciela. Jesteśmy z Maxem jak dwaj bracia.
Szczerze mówiąc, zawdzięczam mu życie. Zeszłego lata przebywałem na zachodzie z
ekspedycją mierniczą i zachorowałem na tyfus. Nie można było znaleźć opieki za żadne
pieniądze. Pani brat sam mnie pielęgnował i cudem wyciągnął z choroby. Siedział nade mną w
dzień i w nocy dopóki nie minął kryzys. Strasznie się przy tym napracował.
— Kochany Max! — oczy Grace zalśniły z radości i dumy. — To podobne do niego. Jest
wspaniałym bratem, ale nie widziałam go już od czterech lat. Spotkanie kogoś, kto zna go tak
dobrze, jest nieomal równie przyjemne, jak spotkanie samego Maxa.
— To wspaniały człowiek — potwierdził ochoczo pan Hill. — Jestem szczęśliwy, mogąc
poznać jego „małą siostrzyczkę”, o której często mi opowiadał. Chciałbym, żeby pani poznała
moją mamę i siostrę. Słyszały tyle opowieści o Maxie i mają o nim, tak samo jak ja, bardzo
wysokie mniemanie. Z przyjemnością poznają jego siostrę.
Pani Hill, przystojna, majestatyczna dama, przebywająca na balu w charakterze przyzwoitki,
ciepło powitała Grace. Beatrice Hill, prześliczna, elegancko ubrana dziewczyna odnosiła się do
niej wyjątkowo serdecznie.
— Przyszłaś z Sidem, prawda? — wyszeptała. — Mój brat jest skryty i nigdy nie zdradza
nam, jaką dziewczynę przyprowadzi. Ale kiedy zobaczyłam, jak wchodzisz z nim na salę, od
razu wiedziałam, że cię polubię. Wyglądałaś na wesołą osobę. I rzeczywiście jesteś siostrą tego
wspaniałego doktora Seeleya, co uratował życie Murrayowi? Pomyśleć tylko, że już prawie
cały semestr studiujesz w Payzant, a my o tym nic nie wiedzieliśmy.
— Jak się pani bawiła na naszym balu, panno Seeley? — spytał Sid, gdy wracali do domu
pod sklepieniem wiązów, rosnących na terenie college’u.
— Wspaniale — odpowiedziała z entuzjazmem Grace. — Wszyscy byli mili. A do tego
jeszcze spotkanie z kimś, kto wiedział tyle o Maxie! Napiszę o tym do domu jeszcze przed
pójściem spać. Zainteresuje to mamę i dziewczynki. Lou i Mab prześlę po goździku do ich
albumów.
— I ja poproszę o jeden — rzekł, a Grace zarumieniona po uszy podała mu kwiat.
* * *
Tej nocy, w czasie gdy Grace podcinała łodygi goździków i wkładała je go wazonu, miały
miejsce trzy rozmowy. Należy je przytoczyć, aby zręcznie zakończyć naszą historię. Wszystkie
historie powinny mieć zgrabne zakończenia.
W pierwszej rozmowie, Beatrice Hill mówiła do Sidneya: — Sid, panna Seeley, którą
przyprowadziłeś na bal, to urocza osoba. Nie wiem, czy spotkałam dotychczas kogoś tak
miłego. Wesoła i przyjacielska, nie zadzierała nosa jak wiele dziewcząt z Payzant College’u. Na
moją prośbę opowiedziała mi wszystko o swojej mamie, siostrach i domu. O tym, jak im było
razem dobrze i jak wszyscy ciężko pracowali, żeby mogła wstąpić do college’u. Mówiła też o
pracy w szkole w czasie wakacji i o wynajętym pokoju. Czy to nie odważna dziewczyna?
Wiem, że zostaniemy przyjaciółkami.
— Mam nadzieję — uciął Sidney — bo i ja myślę, że zostaniemy dobrymi przyjaciółmi. —
Sidney poszedł na górę i bardzo ostrożnie schował biały goździk.
Nieco później pani Hill zwróciła się do starszego syna: — Podobała mi się ta panna Seeley.
To przemiła dziewczyna.
Wreszcie, Agnes Walters i Edna Hayden w wielkim sekrecie omawiały pewną sprawę, przy
zamkniętych drzwiach swego pokoju:
— Nic z tego nie rozumiem — oświadczyła z namysłem Agnes. — Sid Hill zabrał ją na bal i
przysłał goździki. Grace nie byłoby na nie stać. Czy zwróciłaś uwagę, jakie robiono wokół niej
zamieszanie? Słyszałam, jak Beatrice obiecywała, że jutro ją odwiedzi.
Pani Hill poprosiła, by w czasie pobytu w Payzant uważała ich dom „Beechlawn” za swój
własny. Jeśli Hillowie tak dobrze ją potraktowali, to i my musimy być dla niej miłe.
— Przypuszczam — doszła do wniosku Edna — że Sid Hill i tak miał zamiar zaprosić ją na
bal. Obawiam się, że zrobił to dawno temu. W takim razie, musiała wiedzieć, że nasze
zaproszenie jest podrobione. Summa summarum, same sobie wypłatałyśmy figla.
Ale jak wiecie, tylko ostatnie zdanie było prawdziwe.
L
ATAWIEC
,
KTÓRY
UCIEKŁ
Na wyspie Big Half Moon nie było się z kim bawić, ale jak mawia Claude, nie można mieć
wszystkiego. Musimy sami sobie wystarczyć.
Wyspa Big Half Moon leży w miejscu najbardziej oddalonym od świata, poza wyspą Little
Half Moon, oczywiście. Lecz ona się nie Uczy, bo nikt tam nie mieszka.
My osiedliśmy na Big Half Moon. My, to znaczy tata, Claude, ja, ciocia Esther, Mimi i Dick.
Na początku mieszkaliśmy tylko z Claudem i tatą. To dzięki latawcowi jest nas więcej. I
właśnie o tym chcę wam opowiedzieć.
Tata jest latarnikiem na Big Half Moon. Odkąd pamiętam, pracował jako latarnik. Nie
pamiętam jednak dużo, bo żyję dopiero jedenaście lat na tym świecie. Mój brat, Claude, ma
dwanaście lat.
Zimą port zamarza i światło latarni morskiej jest niepotrzebne. Wtedy przenosimy się na
stały ląd. Claude. Dick. Mimi i ja chodzimy do szkoły. Z nastaniem wiosny płyniemy na naszą
kochaną wyspę. Rozpiera nas taka radość, że nie wiemy, co ze sobą robić.
Najśmieszniejsze jest to, że ludzie zawsze się nad nami litowali, kiedy nadchodził czas
powrotu na wyspę. Uważali, że musimy czuć się osamotnieni, nie mając innych dzieci do
zabawy i kobiety, która by się nami zajmowała.
Claude i ja nigdy nie czuliśmy się samotni. Zawsze mieliśmy co robić, a poza tym Claude
doskonale wszystko udaje. Odgrywa pirata najlepiej, jak tylko można sobie wyobrazić. Dick też
dobrze to robi, ale nie potrafi wydawać rozkazów tonem mrożącym krew w żyłach, tak jak
Claude.
To zrozumiałe, że zawsze chcieliśmy mieć jeszcze kogoś do zabawy, bo trudno tylko we
dwoje biegać po pirackich jaskiniach i robić tym podobne rzeczy. W zimie przeważnie
kłóciliśmy się z lądowymi dziećmi, więc może lepiej, że nie mieliśmy towarzystwa.
My z Claudem nigdy się nie kłócimy. Sprzeczamy się czasami i trochę się zacietrzewiamy,
ale uważamy zawsze, żeby się nie posunąć za daleko. Gdy widzę, że Claude zbyt się podnieca,
ustępuję mu. To chłopak, więc bywa humorzasty. Chłopcy różnią się tym od dziewczynek.
Jeśli chodzi o tę kobietę, która by się nami zajmowała, to uważałam pomysł za głupi i
Claude się ze mną zgadzał. Czy w domu była potrzebna kobieta, jeśli mieliśmy tatę? Mogliśmy
gotować to, na co przyszła nam chętka i jeść cukierki z melasy, kiedy tylko nam się zachciało.
Tato porządnie łatał nasze ubrania i latarnia błyszczała czystością. Naturalnie ja mu bardzo
pomagałam. Lubię takie zajęcia.
Tato przesłuchiwał nas z lekcji i opowiadał wspaniałe historie. Pilnował codziennego
odmawiania modlitwy. Claude i ja nigdy byśmy niczego nie zrobili, żeby popsuć mu humor.
Tato jest cudowny.
Oprócz nas tato nie miał żadnej rodziny. Wydawało się to dziwne. Wszyscy na lądzie
posiadali krewnych, dlaczego my nie mieliśmy? Czy z powodu mieszkania na wyspie?
Uważaliśmy, że przyjemnie byłoby posiadać ciocię, wujka i kuzynów.
Kiedyś zapytaliśmy o to tatę, ale zrobił tak nieszczęśliwą minę, że pożałowaliśmy naszego
pytania. Przyznał, że to jego wina. Nie wiedziałam z jakiego powodu, ale się nie odezwałam.
Jednak żałuję, że nie mamy krewnych.
* * *
W lecie na naszej wyspie żyje się wspaniale. Przy pięknej pogodzie port jest niebieski i
spokojny. Delikatny wietrzyk marszczy powierzchnię wody, a brzeg stałego lądu wygląda jak
długi zielony pasek ziemi zamieszkany przez wróżki. Daleko, za piaszczystą ławą, gdzie
przepływają wielkie statki, zamglone morze przybiera często kolor perłowy jak wnętrze muszli.
Claude chce tam popłynąć, gdy dorośnie. Ja też chciałabym popłynąć, ale Claude mówi, że nie
mogę, bo jestem dziewczynką. Czasami bycie dziewczynką jest strasznie uciążliwe.
Podczas sztormu uwielbiamy obserwować wielkie fale rozbijające się o wyspę, tak jakby
chciały ją pochłonąć. Nie widać wtedy wcale Big Half Moon. Zasłania ją mgła i piana.
Nasza piracka jaskinia mieściła się wśród skał. Trzymaliśmy w niej stary pistolet z zepsutym
zamkiem, zardzewiały nóż myśliwski, parę butów do kolan i należące do Clauda brodę i perukę
z juty. Nad Syrenim Stawem puszczaliśmy łódeczki na wodę i szukaliśmy rusałek. Nigdy
żadnej nie spotkaliśmy. Dick twierdzi, że rusałek nie ma, ale jemu brakuje wyobraźni. Jeśli
czegoś nie widziałeś, to nie znaczy, że ta rzecz nie istnieje. Ja, na przykład nigdy nie widziałam
piramid, a wiem, że one istnieją.
Każdego roku mieliśmy nowe hobby. Ostatniego lata przed przyjazdem Dicka i Mimi
zwariowaliśmy na punkcie latawców. W zimie chłopiec z lądu pokazał Claude’owi, jak się robi
latawce i kiedy wróciliśmy na wyspę, zrobiliśmy ich mnóstwo. Nawet zabawa w piratów
straciła swój urok. Claude szedł na drugi koniec wyspy i udawaliśmy rozbitków przesyłających
sobie wiadomości za pomocą latawców. To pasjonujące zajęcie!
Jeden latawiec był szczególnie piękny. Największy, jaki nam się udało zrobić i cały pokryty
czerwonym papierem. Okleiliśmy go złotymi, błyszczącymi gwiazdkami i napisaliśmy nasze
imiona i nazwiska: „Claude Martin Leete i Philippa Brewster Leete zamieszkali w latarni
morskiej na wyspie Big Half Moon”. Latawiec ozdobiliśmy również świetnym ogonem.
Mewy strasznie się bały latawców. Nie miały pojęcia, co to za stwory. Big Half Moon słynie
z mew, które gnieżdżą się tu setkami.
Pewnego dnia wiatr sprzyjał naszej nowej rozrywce. Claude i ja świetnie się bawiliśmy.
Najpierw dawaliśmy sobie sygnały za pomocą małych latawców, a kiedy nam się znudziło,
Claude posłał mnie do domu po duży latawiec. Nie wiem, jak to się stało, ale wracając przez
skały, poślizgnęłam się i upadłam. Mój łokieć przebił piękny czerwony papier. Nie
uwierzylibyście, jaką dużą dziurę może zrobić mały łokieć. Claude stwierdził, że upadłam i
zrobiłam dziurę zupełnie po dziewczyńsku. Nie rozumiem dlaczego po dziewczyńsku, a nie po
chłopięcemu. A wy rozumiecie?
Musieliśmy się spieszyć z naprawą latawca, bo chcieliśmy zdążyć, zanim ucichnie wiatr.
Pognaliśmy więc do latarni po papier. Niestety zabrakło już czerwonego papieru. Wiedzieliśmy,
że i tak popsujemy wygląd latawca, więc chwyciliśmy pierwszy kawałek papieru, jaki wpadł
nam w ręce — stary list leżący na biblioteczce w salonie. Pewnie nie powinniśmy byli go brać,
chociaż, jak się później okazało, zrobiliśmy dobrze.
Tato popłynął na stały ląd po zakupy, a my nie przypuszczaliśmy, że jeden pożółkły list
może mieć jakieś znaczenie. Poprzedniego wieczoru Tato wyjął go w trakcie sprzątania
szuflady w biblioteczce.
Załataliśmy latawiec, przylepiając po jednej kartce z każdej strony i wysuszyliśmy przy
ogniu. Potem puściliśmy go, a latawiec wzniósł się w górę jak ptak. Przy doskonałym wietrze,
szybował wysoko i naprężał się jak żywa istota. A potem nagle zerwał się. Claude stał z
kawałkiem sznurka w ręce i wyglądał okropnie głupio. A nasz latawiec poleciał z wielką
szybkością w kierunku stałego lądu.
Mogłam odgryźć się Claude’owi i powiedzieć: — Zupełnie po chłopięcemu! —Ale
milczałam. Zamiast tego współczułam mu i pocieszyłam, że nie ma się czym przejmować, bo i
tak latawiec został zniszczony przez mój łokieć. W tym czasie latawiec zniknął nam z oczu i nie
spodziewaliśmy się kiedykolwiek jeszcze go zobaczyć.
* * *
Miesiąc później tato otrzymał list. Przywiózł go Jake Wiggins swym małym statkiem. Tato
poszedł przeczytać go w samotności, a jak wrócił, jego twarz bardzo się zmieniła. Wydawało
się, że płakał, ale to chyba niemożliwe, bo według Clauda mężczyźni nigdy nie płaczą. W
każdym razie teraz wyglądał na zadowolonego i uśmiechał się.
— Czy dwaj moi piraci chcą wiedzieć, co się stało z ich latawcem? — spytał.
Potem usiadł koło nas na skalach przy Syrenim Stawie i opowiedział nam całą historię.
Przeczytał nam też list. To niezwykła historia.
Okazało się, że mimo wszystko tato miał krewnych, a konkretnie brata i siostrę. Jako młody
człowiek pokłócił się z bratem, który źle go potraktował i opuścił rodzinne strony. Brat zmarł
wiele lat temu, a o zmarłych nie mówi się źle, więc milczę. Tato nigdy nie wrócił do domu i
nawet nie dał znaku życia.
Tato uważa, że źle postąpił i ja się z nim zgadzam. Ale z drugiej strony nie wyobrażam
sobie, żeby tata mógł robić coś niestosownego.
W każdym razie, tato miał też siostrę i bardzo ją kochał. Do niej też miał żal, bo wydawało
mu się, że za bardzo trzyma stronę brata.
Nigdy nie odpowiedział na list, w którym prosiła go o powrót do domu. Potem nie
otrzymywał już żadnych wiadomości. Po latach zrobiło mu się przykro i pojechał do domu, ale
brat już nie żył, a siostra wyjechała i ślad po niej zaginął.
Tyle z dawnych dziejów, a teraz o latawcu. List, który tato otrzymał, napisała jego siostra,
ciocia Esther, mama Dicka i Mimi. Mieszkała o setki kilometrów stąd. Jej mąż zmarł i chociaż
nie napisała tego w liście, była bardzo biedna. Pewnego dnia, gdy Dick i Mimi szukali w lesie
okazów roślinnych, zobaczyli coś dziwnego na czubku drzewa. Dick wspiął się na drzewo i
zdjął duży, czerwony latawiec z łatami po obu stronach i z naszymi podpisami. Zaniósł go do
domu pokazać mamie. Potem opowiadał nam, że mama zbladła jak ściana, gdy zobaczyła nasze
imiona. Bo jej matka miała na imię Philippa, a ojciec nazywał się Claude. Po przeczytaniu
przylepionego listu, wiedziała już, kim jesteśmy, bo sama go wysłała do brata dawno temu.
Zaraz więc usiadła i napisała kolejny list, który Jake Wiggins przywiózł tacie na Big Half
Moon. Ciocia Esther napisała tak pięknie, że po przeczytaniu listu pokochałam ją, zanim
jeszcze zobaczyłam.
Następnego dnia tato poprosił Jake’a, żeby go zastąpił na parę dni. Mnie i Claude’a zostawił
pod opieką znajomych na lądzie, a sam pojechał na spotkanie z ciocią. Wrócili już wszyscy
razem: tato, ciocia, Dick i Mimi i odtąd mieszkają z nami.
Nie możecie sobie wyobrazić, jak wspaniale żyjemy. Ciocia Esther jest bardzo kochana i
trudno wprost opisać słowami, jacy weseli są Dick i Mimi. Kochają naszą wyspę tak samo jak
my. Dick świetnie udaje rozbitka.
Ale najważniejsze ze wszystkiego jest to, że posiadamy krewnych!
Z
APOMNIANY
GRÓB
Freda mieszkała w North Point, najbardziej ponurym miejscu na ziemi. Sami mieszkańcy to
przyznawali, chociaż bardzo kochali swoje miasto. Północno—wschodnie wiatry ze świstem
przewalały się nad zatoką i wiały nad opadającym do morza długim wzgórzem, niszcząc
wszystko, co stało na drodze. Jedynie silne jodły i świerki zdołały się im oprzeć. Dlatego w
North Point nie było sadów ani zagajników, ani też ogródków kwiatowych.
Tuż za wzgórzem, w zacisznej południowo—zachodniej dolinie, znajdował się kościół z
przyległym do niego cmentarzem, który uważano za najpiękniejszy zakątek w North Point i
okolicy. Mieszkańcy North Point kochali kwiaty. Nie mogli ich mieć koło domów, więc sadzili
kwiaty na cmentarzu. Ambicją każdej rodziny było posiadanie jak najlepiej utrzymanego i
wypielęgnowanego grobu, ozdobionego pięknymi kwiatami.
Każdy mieszkaniec North Point wybierał sobie majowy dzień, kiedy udawał się na cmentarz,
aby sadzić, plewić i porządkować. Takie panowało niepisane prawo w małej społeczności. Nie
był to niemiły obowiązek, nawet dla tych pogrążonych jeszcze w żalu po niedawnej stracie
kogoś bliskiego. Pracowali bowiem dla dobra przyjaciół, którzy zanim odeszli, też dbali o
miejsca wiecznego spoczynku.
Co do dzieci, to oczekiwały one na „Dzień Pięknego Grobu” jak na niezapomniane święto,
mogące się równać jedynie z udanymi połowami śledzi.
— Jutro jest Dzień Pięknego Grobu — oznajmiła Minnie Hutchinson na przerwie w szkole,
gdy wszystkie dziewczynki siedziały na płocie. — Ale się cieszę! Mam zamiar posadzić na
grobie babci Hutchinson najpiękniejszy krzew białej róży. Wuj Robert przysłał go z miasta.
— Moja mama ma do zasadzenia dziesięć krzewów tuberozy — pochwaliła się Nan Gray.
— My ozdobimy nasz grób rzędem lilii — dodała Katie Morris.
Poza Fredą, każda z dziewczynek miała się czym pochwalić. Nieszczęsna Freda siedziała
sama w kącie i czuła się kompletnie wyobcowana. Nie miała żadnego udziału w tym święcie.
— A ty, Fredo, posadzisz coś? — spytała Nan, mrugając przy tym do pozostałych
dziewczynek.
Freda bez słowa potrząsnęła przecząco głową.
— Freda nie może niczego zasadzić — powiedziała z nieświadomym okrucieństwem Winnic
Bell. — Ona nie ma grobu.
W tym momencie Freda poczuła, że brak grobu oznacza hańbę, a nawet zbrodnię w North
Point i na zawsze czyni z człowieka wyrzutka społeczeństwa. Trzeba przyznać, że prawie miała
rację. Pozostałe dziewczynki współczuły Fredzie, a równocześnie patrzyły na nią z góry, z
wyższością osób posiadających groby rodzinne od urodzenia, a więc uprawnionych do
obchodzenia Dnia Pięknego Grobu.
Freda poczuła, jak jej serce wypełnia gorycz. Wciąż siedziała nieszczęśliwa na płocie, gdy
inne dziewczynki pobiegły się bawić. Tego wieczoru sama wróciła do domu. Zdawało jej się, że
dłużej już nie wytrzyma.
Freda miała dziesięć lat. Cztery lata temu pani Wilson zabrała ją z miejskiego sierocińca.
Pani Wilson mieszkała po tej samej stronie wzgórza co cmentarz i mieszkańcy North Point
nazywali ją dziwaczką. Współczuli każdemu przebywającemu u niej dziecku. Mawiali, że
zaharowuje dzieci niemal na śmierć i traktuje jak niewolników. Próbowali wyciągnąć od Fredy
informacje dotyczące pani Wilson, ale dziewczynka nie dała się namówić do zwierzeń. Cicha i
niewielkiego wzrostu, o dużych ciemnych, smutnych oczach ignorowała wszelkie próby
pociągnięcia jej za język. Gdyby Freda była skłonna do narzekań, mieszkańcy North Point
przekonaliby się o całkowitej zasadności swych podejrzeń.
— Pani Wilson — spytała nieśmiało Freda wieczorem — dlaczego nie mamy grobu?
Pani Wilson oświadczyła, że od takich pytań ciarki chodzą jej po skórze.
— Powinnaś być wdzięczna, że nie mamy grobu — kontynuowała surowym głosem. — A
ten Dzień Pięknego Grobu jest pogańskim zwyczajem. Przeradza się w zwykłą majówkę.
Niedobrze mi się robi, kiedy słucham paplaniny uczennic, co też zamierzają posadzić, a każda
chce prześcignąć koleżanki. Gdybym ja miała tam grób, to nie robiłabym z niego kwietnej
rabaty.
Następnego dnia, choć wypadała niedziela, Freda nie poszła na cmentarz. Ale wieczorem,
gdy już opustoszał, wspięła się na wzgórze i przemknęła przez bukowy zagajnik, aby zobaczyć,
co też zrobiono przy grobach. Każdą mogiłę już uporządkowano i ozdobiono świeżo
posadzonymi roślinami. Niektóre byliny zaczęły puszczać pąki. Miejsce wiecznego spoczynku
zmarłego przed czterdziestu laty stryjecznego dziadka Katie Morris, pokrywały fioletowe
bratki.
Wszystkie groby bez względu na ich wiek i wielkość zostały przystrojone. Wszystkie z
wyjątkiem jednego. Freda podeszła do niego ze zdziwieniem. Znajdował się w rogu cmentarza,
odgrodzony gęsto rosnącymi, młodymi topolami. Zapadł się, porastały go krzaki jagód i nie
miał tablicy z nazwiskiem. Wyglądał tak nieporządnie i nieopisanie ponuro, że Fredę ogarnęło
współczucie. Ona nie miała grobu, a ten grób nie miał nikogo, kto by się nim zajął.
Po powrocie do domu zapytała panią Wilson o właściciela grobu. — Jeśli masz zbyt dużo
czasu, to lepiej zajmij się szyciem, zamiast włóczyć się po cmentarzu. Spodziewasz się, że będę
urabiać ręce po łokcie, przygotowując ci ubrania? Żałuję, że wzięłam cię z sierocińca. Ten grób
należy chyba do Jordana Slade’a. Ten bezwartościowy, wiecznie pijany niegodziwiec zmarł
dwadzieścia lat temu. Odsiedział wyrok za włamanie do sklepu Andrewa Messerveya, a potem
miał jeszcze czelność wrócić do North Point. Żaden uczciwy obywatel nie chciał mieć z nim nic
do czynienia, no i w końcu całkiem zszedł na psy. Gdy zmarł, pochowano go na koszt miasta,
bo nie miał tu żadnych krewnych. Jego siostra, mała, dziesięcioletnia dziewczynka mieszkała u
Cogswellów w East Point. Po śmierci Jordana wzięli ją do siebie, zachwyceni urodą dziecka,
jacyś bogaci państwo. Nie wiem, co się z nią potem stało i nie obchodzi mnie to. Idź,
przyprowadź krowy z pastwiska.
W nocy Freda uczyniła postanowienie. Zajmie się grobem Jordana Slade’a.
Od tej pory spędzała rzadkie chwile wolnego czasu na cmentarzu. Starymi zardzewiałymi
nożyczkami, niemiłosiernie raniącymi jej małe dłonie, wycięła krzaki jagód i splątaną trawę z
grobu. Wokół niego posadziła przyniesione z lasu paprocie. Wyżebrała u Nan Gray korzeń
heliotropu, kępę liliowca żółtawego u Katie Morris, szczep róży u Nellie Bell, trochę nasion
bratków u pani Bennett i pelargonię od siostry Minnie Hutchinson. Cały ten trud nie poszedł na
marne, bo wkrótce „jej” grób wyglądał tak ładnie jak pozostałe.
Nikt o rym nie wiedział oprócz Fredy. Topole zasłaniały kąt cmentarza, a ludzie już całkiem
zapomnieli o biednym, niegodziwym Jordanie. A przynajmniej tak się wydawało.
Pewnego wieczoru Freda wymknęła się na cmentarz, aby podlać rośliny. Podchodziła
właśnie do topoli, gdy ujrzała stojącą przy grobie panią. Ubrana na czarno nieznajoma, o
najpiękniejszej twarzy jaką kiedykolwiek widziała Freda, miała łzy w oczach.
Kobieta drgnęła, gdy zobaczyła dziewczynkę z konewką w ręku.
— Czy możesz mi powiedzieć, kto opiekuje się tym grobem? — spytała.
— To… to ja — wyjąkała Freda zastanawiając się, czy nieznajoma pani się rozgniewa. —
To byłam ja psze pani, ale nie chciałam zrobić nic złego. Wszystkie dziewczynki miały groby, a
ja nie, więc zaopiekowałam się nim.
— Czy wiesz, kto tu leży? — głos nieznajomej brzmiał łagodnie.
— Tak, psze pani, Jordan Slade. Pani Wilson mi powiedziała.
— Jordan Slade był moim bratem — wyjaśniła kobieta. — Zszedł na złą drogę, ale nie był
całkiem zepsuty, tylko słaby i łatwo ulegał złym wpływom. Jakiekolwiek byłyby jego winy,
okazywał mi wiele dobroci. Kochałam go całym sercem. Zawsze chciałam tu powrócić i
odwiedzić jego grób, ale mieszkałam zbyt daleko, aby móc przyjechać. Sądziłam, że jest bardzo
zaniedbany. Nie wyobrażasz sobie, jaka jestem zadowolona i wzruszona widząc go tak
pięknym. Stokrotne dzięki, moje dziecko!
— Więc nie jest pani zła? — ochoczo spytała Freda. — I mogę dalej się nim opiekować? Nie
zniosłabym myśli o porzuceniu go.
— Możesz się nim opiekować, jak długo zechcesz. Ja ci pomoce, kochanie. Spędzę całe lato
w East Point. To będzie nasz wspólny grób.
Freda spędziła wspaniałe lato. W pani Halliday znalazła wierną przyjaciółkę. Jej mąż zmarł
niedawno i wdowa odziedziczyła znaczny majątek. Nie mieli dzieci.
Odjeżdżając jesienią, zabrała ze sobą Fredę, żeby została jej małą córeczką. Pani Wilson
zgodziła się niechętnie i narzekała na ludzką niewdzięczność.
Przed wyjazdem złożyły pożegnalną wizytę na cmentarzu. Pani Halliday załatwiła, aby w
czasie ich nieobecności ktoś opiekował się grobem. Freda płakała.
— Nie smuć się — pocieszała pani Halliday. — Co roku będziemy przyjeżdżać w lecie do
Nonh Point. Ten grób na zawsze pozostanie nasz.
Freda wsunęła małą rączkę w dłoń pani Halliday i uśmiechnęła się do niej. ,
— Gdyby nie ten grób, ciociu, nigdy bym cię nie znalazła — wyznała. — Jestem taka
szczęśliwa, że się nim zajęłam.
L
ATARNIA
NA
B
IG
D
IPPER
Mary Margaret, nie pozwól Nellie biegać po dworze i uważaj na ogień. Mam zamiar wrócić
przed wieczorem, więc nie obawiaj się, że długo będziesz sama.
Mary Margaret roześmiała się i przerzuciła gruby, czarny i długi warkocz z jednego ramienia
na drugie.
— Nie boję się samotności, mateczko. Postaram się zachować wszelkie środki ostrożności.
Poza tym w domu jest tyle roboty, że przez cały dzień muszę się uwijać niczym pszczółka. To
mi wystarczy do szczęścia. Spędzimy czas bardzo przyjemnie. Nie, nie będę się czuła samotnie,
a gdybym się zaczynała tak czuć, to natychmiast pomyślę: „Ojciec wraca do domu. Wkrótce tu
przybędzie”. I w ten sposób przepędzę samotność na cztery wiatry, zanim jeszcze zdąży
pokazać czubek nosa. Nie martw się, mamo.
Pani Campbell uśmiechnęła się. Wiedziała, że może polegać na małej Mary Margaret —
przezornej, statecznej i roztropnej małej Mary Margeret. Małej! Na tym polegał cały kłopot.
Przezorności i rozwagi dziewczynce nie brakowało, lecz miała zaledwie dwanaście lat, a w
Little Dipper przez cały dzień nie będzie żywego ducha oprócz niej i Nellie. Pani Campbell
wiedziała, że w tych okolicznościach nie powinna wyjeżdżać. Ale musiała to zrobić! Wczoraj
wieczorem przypłynął Oscar Bryan z wiadomością, że jej jedyna, mieszkająca w Cartonville
siostra, jest chora i ma się poddać poważnej operacji. Powinna więc pojechać i zobaczyć się z
nią. Wuj Martin już czeka w łodzi na przystani. Odwiezie ją na stały ląd, aby zdążyła złapać
ranny pociąg do Cartoiwille.
Gdyby pięcioletnia Nellie była całkiem zdrowa, pani Campbell po prostu by zamknęła dom i
zabrała dziewczynki ze sobą. Ale Nellie się przeziębiła i w tym stanie nie mogła popłynąć
łodzią przez zatokę w listopadowym chłodzie. Nie było więc innego wyjścia, jak tylko zostawić
Mary Margaret na gospodarstwie. Mary Margaret bardzo się zresztą z tego powodu cieszyła.
— Wiesz, mateczko, nie boję się niczego prócz włóczęgów. Ale przecież żaden włóczęga nie
przypłynął jeszcze do Dipper. Widzisz, jak to praktycznie i wygodnie mieszkać na wyspie! O,
wuj Martin macha do nas. Biegnij już, mateczko!
Mary Margaret patrzyła na łódź, dopóki ta nie zniknęła jej z oczu, a potem zaczęła się
krzątać, podśpiewując sobie wesoło. Rola samodzielnej gospodyni w domu wyjątkowo jej
odpowiadała. Czuła się ważna i dorosła. Postara się zrobić wszystko bardzo starannie i gdy
matka wróci, przekona się, jaką córka jest gosposią.
* * *
Mary Margaret, Nellie i pani Campbell mieszkały na Little Dipper od kwietnia. Przedtem
rzadko opuszczały swój przytulny dom w Harbour Head. Jednak w kwietniu kapitan Campbell
wyruszył w długi rejs na żaglowcu „Two Sisters” i wtedy brat pani Campbell, Martin Clowe,
który miał na Little Dipper wytwórnię konserw z homarów, zaproponował, żeby siostra pod
nieobecność męża przyjechała i poprowadziła mu dom.
Po krótkich rozważaniach pani Campbell zdecydowała się przenieść z córkami na Little
Dipper. Nie było to zbyt odosobnione miejsce, ponieważ mieszkali tu z rodzinami poławiacze
homarów, a łodzie i kutry często kursowały między wysepką i stałym lądem.
Mary Margaret bardzo się spodobały takie wakacje. Cały czas kąpała się, żeglowała i
uganiała się po skałach, a w pogodne dni wuj George, mieszkający samotnie latarnik z Big
Dipper, często zabierał ją na swoją wysepkę. Mary Margaret uważała latarnię morską za
cudowne miejsce. Wuj George nauczył ją zapalać lampy i regulować światło.
Gdy sezon na homary dobiegł końca, rybacy zaczynali łowić dorsza i trwało to do
października, po czym wszyscy wracali na stały ląd. Ale wuj Martin budował sobie dom w
Harbour Head i zwlekał z przeprowadzką do chwili, aż zamarznie zatoka i łatwiej będzie
transportować dobytek. Tak więc siostra z dziećmi została razem z nim, czekając na powrót
kapitana Campbella.
Tego dnia Mary Margaret znalazła sobie dużo zajęć i nawet przez chwilę nie czulą się
samotnie. Kiedy jednak zapadł zmierzch, ogarnął ją niewesoły nastrój. Nellie zasnęła i dookoła
poza kotem nie było żywej duszy, do której mogłaby zagadać. I wyglądało na to, że nadciąga
sztorm. Zatoka jeszcze była gładka jak lustro, ale od północnego wschodu nadciągały czarne
chmury, a to, jak przewidywała znająca się na rzeczy Mary Margaret, zapowiadało opady
śniegu. Miała nadzieję, że matka zdąży wrócić do domu, zanim zacznie padać i niecierpliwie
czekała, kiedy zalśni światło latarni na Big Dipper, jak bystre oko starego, wiernego przyjaciela.
Mary Margaret wypatrywała tego światła każdego wieczoru i zawsze zapalało się z północno–
wschodniej strony nieba, gdy słońce znikało po zachodniej.
— Posiedzę sobie przy oknie i poczekam — westchnęła Mary Margaret. — A jak się już
zapali, to pójdę przyrządzić smaczną kolację dla mamy i wuja Martina.
Usiadła przy kuchennym oknie, wpatrując się w wieczorne niebo. Minuta mijała za minutą, a
latarnia na Big Dipper pogrążona była w ciemnościach. Co tam się stało? Mary Margaret
zaczęła się niecierpliwić. Nadciągnęło zbyt dużo chmur, żeby mogła zauważyć zachód słońca,
ale wiedziała, że musiało zajść, bo w domu zapanował głęboki mrok. Zapaliła lampę i
otworzyła kalendarz, w którym podawano dokładny czas każdego zachodu. Okazało się, że
słońce zaszło przed piętnastoma minutami!
A latarnię na Big Dipper spowijała ciemność! Mary Margaret ogarnął niepokój. Co się tam
mogło wydarzyć? Czy wujek George wyjechał? Czy mu się coś stało? Mary Margaret wiedziała
z całą pewnością, że nigdy by nie zapomniał zapalić lamp.
Przez kolejne piętnaście minut siedziała zdenerwowana przy oknie, a wreszcie doszła do
wniosku, że musiało stać się coś naprawdę złego. Od zachodu słońca upłynęło pół godziny, zaś
na największej na całym wybrzeżu latarni morskiej nie zapłonęło światło!
Co miała robić? Co mogła zrobić?
Rozsądna i poważna Mary Margaret podjęła stanowczą i nieodwołalną decyzję. Ona sama
przedostanie się na Big Dipper i zapali lampy!
Ale czy potrafi? Myśl o wszystkich uciążliwościach zamierzenia przemknęła jej przez
głowę. Właśnie zaczęła się śnieżyca i w powietrzu wirowały wielkie, miękkie płatki. Czy
podczas takiej zadymki, w panujących wokół ciemnościach, zdoła dopłynąć do Big Dipper? A
nawet jeśli zdoła, to czy powinna zostawić Nellie samą w domu? Och, w żadnym wypadku!
Ktoś w Harbour Head na pewno zauważy, że latarnik nie zapalił świateł i zechce sprawdzić
przyczynę tego stanu rzeczy. Lecz jeśli nikt nie zauważy? Jeśli śnieg będzie nadal taki gęsty,
nikt nie spostrzeże braku światła. A przypuśćmy, że pojawi się statek, to jak marynarze poradzą
sobie wśród niebezpiecznych skał i mielizn u wejścia do zatoki?
Mary Margaret przestała się wahać. Musi popłynąć. Szybko, lecz rozważnie czyniła
przygotowania. W pierwszej kolejności zgasiła ogień i zamknęła drzwiczki pieca, potem
napisała krótki list do matki i położyła go na stole. W końcu obudziła Nellie.
— Nellie — powiedziała bardzo stanowczo i spokojnie — w latarni na Big Dipper nie
zapłonęło światło. Muszę tam popłynąć i zobaczyć, co się stało. Wrócę tak prędko, jak tylko
zdołam, a mama i wujek Martin zjawią się niebawem. Nie boisz się zostać sama w domu,
prawda kochanie? Nie wolno ci się bać, bo ja muszę popłynąć. I jeszcze jedna sprawa, Nellie,
teraz przywiążę cię do fotela, lecz nie powinnaś płakać. Nic ci się nie stanie. Postaraj się być
dzielną, małą dziewczynką i pomóż mi w miarę swych sił.
Nellie, zbyt rozespana i oszołomiona, aby zrozumieć o czym mówi Mary Margaret,
pozwoliła się owinąć kocem i przywiązać do fotela, który Mary Margaret dodatkowo
przymocowała do kanapy, żeby Nellie nie mogła go przewrócić. Chyba jest bezpieczna —
pomyślała. — Na pewno nie wybiegnie z domu, nie upadnie i nie wznieci pożaru.
Mary Margaret włożyła ciepły żakiet, czapkę i rękawiczki. Wychodząc, wzięła ze sobą
latarnię wuja Martina. Gdy zamykała drzwi, dotarł do niej cichy płacz Nellie. Przez chwilę się
wahała, lecz ciemność na Big Dipper utwierdziła ją w słuszności podjętej decyzji.
Musi pójść, a Nellie jest przecież całkiem bezpieczna. Lepiej, żeby sobie trochę popłakała,
niż gdyby ktoś miał bardzo ucierpieć, jeśli nikt nie zapali latarni. Zacisnęła zęby i zbiegła na
przystań.
* * *
Mary Margaret wyrosła nad zatoką i zupełnie dobrze radziła sobie z łodzią, odkąd skończyła
dziewięć lat. Mimo to, serce w niej niemal zamarło, gdy łódka odbijała od przystani. Wciąż
padał gęsty śnieg. Czy zdoła przepłynąć dwie mile do Big Dipper, zanim pogoda się nie
pogorszy? Cóż, musi zaryzykować. Postawiła lampę na parapecie kuchennego okna; teraz
powinna tylko pilnować, żeby jej światło mieć cały czas za plecami, a na pewno trafi do latarni.
Wiosłowała zawzięcie, modląc się o pomoc i opiekę.
Był to długi i ogromny wysiłek dla dwunastoletnich ramion. Niebawem przestała widzieć
światło lampy i wówczas Mary Margaret zadrżała z rozpaczy, ale zaraz odetchnęła z ulgą, bo w
pobliżu ujrzała ciemny kształt wieży. Latarnia na łodzi rzucała nikłe światło, lecz pozwoliło ono
odnaleźć przystań i Mary Margaret wreszcie wyskoczyła na brzeg, po czym błyskawicznie
przywiązała łódź i za minutę już stała w kuchni.
Drzwi prowadzące do schodów na wieżę były otwarte, a u ich stóp leżał wujek George,
blady i nieruchomy.
— Och, wujku! — krzyknęła Mary Margeret. — Co się stało?
— Mary Margaret! Bogu dzięki! Modliłem się, żeby ktoś przypłynął i zapalił latarnię. Kto
jest z tobą?
— Nikt… Przestraszyłam się, bo latarnia nie świeciła i sama przypłynęłam. Mamy i wujka
Martina nie ma w domu.
— Chcesz powiedzieć, że sama tu dotarłaś w taką pogodę? Cóż, jesteś najdzielniejszą
dziewczynką w całej przystani! Co za szczęście, że nauczyłem cię, jak się zapala lampy. Biegnij
na górę i bierz się do dzieła. Nie zwracaj na mnie uwagi. Potknąłem się i spadłem z Uch
cholernych schodów jak stary osioł. Złamałem nogę i tak potłukłem sobie plecy, że nie mogę
się nawet ruszyć. Leżę tu już ze trzy godziny, które wydawały się latami.
Pospiesz się z tym światłem, Mary Margeret.
Mary Margaret pospieszyła się, a światło latarni na Big Dipper wkrótce zapłonęło wesoło i
rozjaśniło smaganą wichrem zatokę. Potem zbiegła do rannego, któremu niewiele mogła
pomóc, ale przynajmniej okryła go kocem, podłożyła pod głowę poduszkę i napoiła herbatą.
— Zostawiłam mamie wiadomość, więc jestem pewna, że wujek Martin wkrótce tu
przypłynie.
— Powinien się pospieszyć. Posłuchaj, jak wieje… Śnieg coraz większy. Jeśli twoja matka i
wuj nie wyruszyli z Harbour Head przed sztormem, to dzisiaj już tu nie dotrą. Ale
najważniejsze, że latarnia świeci. Niemal zwariowałem, wyobrażając sobie jakiś statek
wpadający na skały.
Ta noc była bardzo długa i niespokojna. Sztorm przybierał na sile, a wokół latarni szalała
śnieżyca. Wuj George wkrótce dostał gorączki i stracił przytomność. Mary Margaret, myśląc o
małej Nellie przywiązanej do fotela i matce, być może przebywającej teraz na morzu, prawie
odchodziła od zmysłów. Jednak, po najdłuższej nawet nocy, zawsze nadchodzi ranek i wreszcie
ukazało się czyste, błękitne niebo nad pokrytym śniegiem lądem. Mary Margaret wybiegła na
przystań i wbiła wzrok w przeciwległy brzeg, ale z komina domu wuja Martina nie unosił się
dym!
Nie może zostawić nieprzytomnego wuja George’a, lecz musi jak najprędzej sprowadzić
pomoc! Nagle przypomniała sobie, że wujek pokazał jej kiedyś, jak się nadaje sygnał
alarmowy. Nie zwlekając ani chwili, wywiesiła flagi.
Dziesięć minut później z Harbour Head, gdzie sygnał zauważono, wyruszyła na Big Dipper
łódź żaglowa. Mary Margaret wydawało się, że minęły godziny, zanim pomoc dotarła na
wysepkę. W końcu jednak kilku mężczyzn wyskoczyło na brzeg i tam przywitała ich blada,
wystraszona dziewczynka, wyrzucając z siebie jakąś niesłychanie chaotyczną historię o latarni,
która nie świeciła, wujku ze złamaną nogą i siostrze, przywiązanej do fotela. Wreszcie
poprosiła, aby zajęli się wujem George’em, bo ona musi natychmiast wracać na Little Dipper.
Jeden z przybyłych rybaków postanowił ją odwieźć. Byli w połowie drogi, gdy na wodach
zatoki pojawiła się druga łódź, a kiedy przybiła do brzegu, Mary Margaret zauważyła, że
wysiadło z niej dwóch mężczyzn oraz kobieta i cała trójka szybkim krokiem udała się w stronę
domu.
— To mama i wuj Martin, ale kim jest ten drugi pan — zastanawiała się.
Gdy weszła do domu, matka i wuj właśnie czytali jej list, a jakiś wysoki, opalony i
zarośnięty pan trzymał Nellie na kolanach. Mary Margaret przyjrzała mu się uważnie, a potem
rzuciła się w jego stronę z radosnym okrzykiem: — Tatuś!
Przez dłuższy czas przekrzykiwali się nawzajem i nikt nikogo nie mógł zrozumieć.
Całowano się, śmiano i ściskano. Mary Margaret opanowała się pierwsza i zapytała poważnie:
— Może teraz ktoś mi to wszystko wyjaśni? Powiedzcie mi, co się właściwie stało?
— Zbyt późno wróciliśmy z Martinem do Harbour Head, żeby móc popłynąć na naszą
wysepkę — powiedziała matka. — Nie było sensu ruszać na morze w czasie sztormu, chociaż
ja wprost umierałam z niepokoju o was. Dobrze, że nie wiedziałam, co tu się naprawdę
wydarzyło, bo chyba bym straciła zmysły. Noc spędziliśmy w Head, a rano zjawił się ojciec.
— Przypłynęliśmy wczoraj wieczorem — rzekł kapitan Campbell. — W tych ciemnościach
podczas śnieżycy nie widzieliśmy żadnych świateł. Bardzo się niepokoiłem i nie mogłem się
zorientować, gdzie właściwie się znajdujemy, gdy nagle latarnia na Big Dipper zapłonęła
silnym światłem i od razu wszystko stało się jasne. Wiesz. Mary Margaret, to światło nas
uratowało, bo jak nic byśmy się nadziali na rafy.
Ocaliłaś statek i wszystkich przebywających na nim ludzi, moja dzielna, mała dziewczynko!
— Och! — Mary Margaret westchnęła głęboko i oczy jej zalśniły łzami szczęścia. — Jak to
dobrze, że zdecydowałam się popłynąć. Mamo, ja musiałam przywiązać Nellie do fotela, nie
miałam innego wyjścia. Wujek George złamał sobie nogę… a dziś rano był bardzo chory. Na
dodatek nie ma śniadania i nie rozpaliłam w piecu. Ale to wszystko bez znaczenia, skoro tatuś
jest bezpieczny i… taka jestem zmęczona!
Mary Margaret usiadła na chwilkę. Zamierzała wstać i pomóc matce w kuchni, lecz gdy
przytuliła głowę do ramienia ojca, natychmiast zapadła w kamienny sen.
K
AŻDY
W
SWOIM
JĘZYKU
Purpurowe i bursztynowe klony przed domem Abla Blaira kąpały się w złocistych jak miód
promieniach jesiennego słońca. Zewnętrzne drzwi w domu starego Abla były otwarte. Mały,
czarny psiak bez jednego ucha, kulejący na przednią łapę, zgodnie ze swoim zwyczajem spał na
wyślizganym czerwonym piaskowcu, służącym staremu Ablowi za stopień, a na jeszcze
bardziej wyślizganym progu, jak zawsze spał szary kocur. Tuż za progiem, na staroświeckim
krześle z wygiętymi nóżkami przesiadywał zwykle stary Abel.
Siedział tam i tego właśnie popołudnia — mały starowina, zniekształcony reumatyzmem, z
niezwykle dużą głową porośniętą długimi, sztywnymi i całkiem czarnymi włosami. Twarz miał
ogorzałą i porytą zmarszczkami, a w czarnych, głęboko osadzonych oczach od czasu do czasu
błyskały tajemnicze płomyki.
Stary Abel wyglądał bardzo dziwnie i był dziwnym człowiekiem. Tak twierdził każdy
mieszkaniec Lower Carmody.
W ostatnich latach życia Abel Blair prawie zawsze był trzeźwy. Dzisiaj również. Lubił
pławić się w słońcu tak samo jak jego pies i kot, a w takich chwilach obserwował z progu
swego domu dalekie błękitne niebo nad wierzchołkami rozłożystych klonów. Dzisiaj jednak nie
spoglądał na niebo, lecz utkwił wzrok w czarnych zakurzonych belkach powały kuchni, z
których zwisały płaty suszonego mięsa, wianki cebuli, pęki ziół, wędki i wyprawione skórki.
Ale stary Abel nie widział tego wszystkiego. Jego twarz odzwierciedlała wewnętrzny
niepokój, jakby doznawał na przemian niebiańskiej rozkoszy i piekielnego bólu, jakby właśnie
zdał sobie sprawę, że miał wkrótce marnie skończyć, mimo danych mu przez naturę wielkich
możliwości.
Zawsze tak bywało, kiedy Feliks Moore grał mu na skrzypcach. I uczucie, że jest znowu
młody, że nie zmarnował życia, było tak silne i przekonywające, że równoważyło udrękę
nędznej starości i świadomość roztrwonienia talentu.
Feliks Moore stał naprzeciwko Abla, przed prymitywnym paleniskiem, w którym ogień
dawno zamienił się w popiół. Brodą przytrzymywał stare, poobijane brązowe skrzypce Abla.
Patrzył w sufit i widział rzeczy, o jakich można mówić tylko językiem muzyki, a najlepiej czyni
to udręczona lub zachwycona dusza skrzypiec. Feliks miał zaledwie dwanaście lat i wyglądał
bardzo dziecinnie, jakby nic nie wiedział o smutku, grzechu, czy wyrzutach sumienia. Tylko
nad wiek dojrzałe spojrzenie ogromnych, szarych oczu mówiło o dziedzictwie wielu dawno
spopielonych serc, co niegdyś radowały się i smuciły, walczyły i doznawały porażek, odnosiły
sukcesy i bywały poniżane. Nie sprecyzowane tęsknoty i pragnienia przeniknęły duszę tego
chłopca i przeobraziły się w muzykę.
Feliks był pięknym dzieckiem. Tak uważali ludzie z Carmody, co nigdzie nie bywali, tak
myślał Abel Blair, choć przewędrował kawał świata, a także wielebny Stephen Leonard,
chociaż nauczał i chciał wierzyć, że łaskawość jest obłudna, a piękno próżne.
Chłopiec, bardzo szczupły, prawie wątły, miał spadziste ramiona i cienką, śniadą szyję.
Poruszał się z niezwykłym wdziękiem i godnością. Proste, czarne włosy opadały mu na uszy, a
czoło przysłaniała równa grzywka, którą zawdzięczał fantazji Janet Andrews, gospodyni
pastora. Bardzo jasna karnacja i profil jak z kamei dopełniały obrazu chłopca. Matki z Carmody
uważały go za słabowite dziecko i przepowiadały, że pastorowi nie uda się go wychować. Ale
Stary Abel, słysząc takie proroctwa, gładził wąsy i uśmiechał się.
— Feliks Moore będzie żył — powiadał stanowczo. — Tacy jak on nie odchodzą, dopóki nie
spełnią swego zadania. A chłopak ma coś do zrobienia — jeżeli mu pastor na to pozwoli. A jeśli
nie pozwoli? No, cóż, nie chciałbym na sądzie ostatecznym znaleźć się w jego skórze. O, nie!
Już wolę swoje miejsce. To rzecz niebezpieczna sprzeciwiać się woli Wszechmocnego i
wszystko jedno czy chodzi o własne, czy o cudze życie. Czasem myślę, że to jest
niewybaczalny grzech, właśnie tak myślę, ot co!
Ludzie z Carmody nigdy nie pytali Abla, co chciał przez to powiedzieć. Już dawno
zrezygnowali z daremnego indagowania. Kiedy człowiek przejdzie przez życie tak jak Abel, to
czy można się dziwić, że opowiada niestworzone rzeczy? Chodziło zwłaszcza o te aluzje
dotyczące pana Leonarda — człowieka anielskiej wprost dobroci — że ma jakiś niewybaczalny
grzech na sumieniu. Cóż, to już przekraczało wszelkie granice! Ale czy należało się
przejmować dziwacznymi perorami starego Abla? Chociaż, każdy przecież wie, że w
skrzypcach nie ma nic złego, więc może pan Leonard był odrobinę za surowy dla dziecka pod
tym względem. Jednak trudno było mu się dziwić, sprawa miała związek z ojcem chłopca.
Feliks w końcu opuścił skrzypce i podszedł do starego Abla z długim westchnieniem. Abel
uśmiechnął się boleśnie, jak człowiek poddany torturom.
— To straszne, jak ty grasz, straszne! — zawołał i wzdrygnął się. — Nigdy czegoś takiego
nie słyszałem. I odkąd skończyłeś dziewięć lat, nikt cię nie uczył, a i ćwiczysz niewiele; tylko
wtedy kiedy pograsz na moich starych skrzypcach… Trudno sobie wyobrazić, że wszystkiego
nauczyłeś się sam. Pewnie twój dziadek nawet słyszeć nie chce, abyś się uczył muzyki, tak?
Feliks skinął głową.
— Nie chce, Ablu. On pragnie, żebym został pastorem. Pastorzy robią dużo dobrego, ale ja
chyba nie nadaję się na pastora.
— Na pewno nie nadajesz się na kaznodzieję. Są jednak różni duchowni i każdy musi
przemawiać do ludzi własnym jeżykiem, jeśli chce czynić prawdziwe dobro — mówił Abel
poważnie. — Twoim jeżykiem jest muzyka. Dziwne, że dziadek tego nie dostrzega, choć to taki
mądry człowiek. Jest jedynym pastorem, jakiego darzę szacunkiem. Prawdziwym sługą bożym.
No i kocha cię — tak mój panie — kocha cię, jak źrenicę swego oka.
— Ja go też kocham — odparł Feliks z mocą. — Kocham go tak bardzo, że tylko dla niego
postaram się zostać pastorem… chociaż wcale tego nie chcę…
— A kim chcesz zostać?
— Wielkim skrzypkiem — oznajmił chłopiec, a jego bladą twarz oblał rumieniec. —
Chciałbym grać dla tysięcy ludzi i widzieć ich oczy, tak jak teraz twoje, Ablu. Czasem twoje
oczy mnie przerażają, ale to jest wspaniałe przerażenie! Gdybym miał skrzypce ojca, grałbym
lepiej. Kiedyś ojciec powiedział, że one posiadają duszę, która przechodzi męki czyśćcowe za
popełnione kiedyś grzechy. Trudno to pojąć, ale zawsze mi się wdawało, że jego skrzypce są
żywe. Zaczął mnie uczyć grać, gdy tylko mogłem utrzymać w ręku instrument.
— Czy kochałeś swego ojca? — spytał Abel, patrząc badawczo. Feliks poczerwieniał, lecz
spojrzał staremu przyjacielowi prosto w oczy.
— Nie. Nie kochałem, ale — dodał z powagą — nie powinieneś mi zadawać takich pytań.
Teraz Abel się zaczerwienił. Ludzie z Carmody nigdy by nie uwierzyli, że to potrafi i
zapewne nikt prócz tego dziecka nie zdołałby przywołać rumieńca na pomarszczone policzki
starca.
— Nie, nie powinienem — odparł. — Ale ja nigdy nie grzeszyłem taktem. Pewnie dlatego
dla ludzi z Carmody jestem tylko „starym Ablem”. Nikt poza tobą i twoim dziadkiem nie mówi
do mnie „panie Blair”. A przecież William Blair, bogaty i szanowany właściciel sklepu, nie
miał nawet połowy moich zdolności u progu dorosłego życia. Wierz lub nie, ale to prawda.
Najgorsze zaś jest to, mój chłopcze, że przeważnie nie obchodzi mnie, czy jestem panem Blair,
czy starym Ablem. Panem Blair chcę być tylko wtedy, gdy ty mi grasz. Coś dziwnego się ze
mną dzieje. Tak się czułem kiedyś, gdy spojrzałem w oczy pewnej małej dziewczynki.
Nazywała się Ania Shirley i mieszkała u Cuthbertów w Avonlea. Rozmawialiśmy w sklepie
Blaira… Ta dziewczyna mogła gadać bez wytchnienia. Powiedziałem o czymś, że to nie ma
znaczenia dla starego, przetrąconego przez życie sześćdziesięciolatka. A ona spojrzała na mnie
swymi wielkimi, niewinnymi oczami trochę z wyrzutem, jakbym powiadał jakieś herezje i
palnęła:
— Nie sądzi pan, panie Blair, że im jesteśmy starsi, tym więcej różne rzeczy powinny dla
nas znaczyć? — Kiedy to mówiła, trudno było uwierzyć, że nie ma stu, tylko jedenaście lat.
— Pewne rzeczy są teraz dla mnie bardzo ważne — dodała, przyciskając ręce do piersi — a
jestem przekonana, że gdy skończę sześćdziesiąt lat, będą jeszcze ważniejsze.
Słuchając tej dziewczynki, poczułem się do głębi serca zawstydzony. Ale mniejsza z tym…
Moje uczucia się nie liczą. Co się stało ze skrzypcami twego ojca?
— Dziadek je zabrał, jak tylko tu przyjechałem. Sądzę, że je spalił, a ja tak za nimi tęsknię.
— Cóż, zawsze możesz grać na moich starych skrzypkach.
— Tak, wiem o tym i cieszę się ogromnie. Ale brakuje mi skrzypiec na co dzień. Przychodzę
tutaj, kiedy pragnienie staje się nie do zniesienia. Nie powinienem przychodzić… zawsze sobie
powtarzam, że to ostatni raz… Dziadek byłby niezadowolony, gdyby się dowiedział.
— Czy ci kiedyś zabronił grać?
— Nie, lecz wyłącznie dlatego, że nie wie, co ja tu robię. Nawet mu nie przyjdzie do
głowy… Gdyby wiedział, na pewno by mi zabronił. Z tego powodu czuję się okropnie. A mimo
to muszę grać. Panie Blair, dlaczego dziadek nie pozwala mi grać na skrzypcach? Przecież
kocha muzykę i nie przeszkadza mu, kiedy gram na organach. Nie mogę tego zrozumieć, a pan?
— Chyba wiem, ale nie powinienem ci tego mówić, bo to nie mój sekret. On sam ci powie
pewnego dnia. Ale pamiętaj, powód nie jest błahy i wiedząc to, co wiem, wcale go zbytnio nie
winie. Sądzę jednak, że się myli. No, a teraz zagraj coś jeszcze, zanim wyjdziesz. Coś
wesołego, żeby mi zostało przyjemne wspomnienie. Ten ostatni utwór zaprowadził mnie wprost
do nieba, lecz niebo jest zbyt blisko piekła i w końcu tam się znalazłem.
— Nie rozumiem pana — rzekł Feliks zaniepokojony, marszcząc swe wąskie czarne brwi.
— I lepiej żebyś nie rozumiał. Zresztą nawet nie mógłbyś, dopóki nie staniesz się starcem,
który miał świetne widoki w młodości, a zrobił z siebie idiotę. Ale ty i tak rozumiesz rozmaite
rzeczy, inaczej nie potrafiłbyś tak grać. Jak ty to robisz? Jak ty to robisz…
— Nie wiem, lecz dla każdego gram inaczej. Tak to już jest. Gdy jestem z panem, muszę
grać tak, a jak słucha mnie Janet, to jestem mniej podniecony, spokojniejszy i… bardziej
samotny. A tego dnia, kiedy przyszła tu Jessie Blair, to czułem, że skrzypce chcą się beztrosko
śmiać i śpiewać ze szczęścia.
Dziwne światełko zapłonęło w oczach Abla.
— Boże! — mruknął półgłosem — zdaje się, że ten chłopiec zagląda w dusze innych ludzi i
jego gra uzależniona jest od tego, co tam dostrzeże.
— Co pan mówi? — zapytał Feliks, gładząc skrzypce.
— Nic szczególnego. Zagraj mi coś. Ale coś dziarskiego. Przestań włazić do mojej duszy,
czyli tam, gdzie wcale nie powinno cię być, tylko graj wesołe i słodkie melodie.
— Zagram o tym, jak się czuję w słoneczne poranki; gdy śpiewają ptaki, a ja zapominam, że
mam zostać pastorem — rzekł Feliks z prostotą.
Upojna, radosna melodia, w której dźwięczały pieśni ptaków i srebrny szmer strumyka,
popłynęła przez bezwietrzne, łagodne powietrze, między opadającymi na dróżkę złocisto—
purpurowymi liśćmi. Właśnie szedł tamtędy wielebny Stephen Leonard i usłyszawszy ją,
uśmiechnął się pogodnie. A trzeba przyznać, że gdy wielebny się uśmiechał, to przybiegały doń
dzieci, a dorośli zapominali o smutkach i troskach dnia codziennego.
Pan Leonard kochał muzykę, tak jak kochał wszystko co piękne, choć nie zdawał sobie
sprawy, jak wiele to piękno dla niego znaczyło. Gdyby się o tym dowiedział, byłby wstrząśnięty
i pełen skruchy. Sam także był piękny. Trzymał się prosto i zachował młodzieńczą sylwetkę
mimo przeżytych siedemdziesięciu lat. Jego twarz o delikatnych kobiecych rysach wyrażała
męską siłę i stanowczość, a ciemnobłękitne, przenikliwe oczy błyszczały jak u dwudziestolatka.
Nawet siwe włosy nie postarzały pastora. Wszyscy go uwielbiali.
— Stary Abel znowu zabawia się grą na skrzypcach — pomyślał. — Ale cóż to za urocza
melodia! Ma prawdziwy talent. To niesłychane, żeby tak grał człowiek o zmarnowanym życiu i
grzesznej przeszłości! Trzy dni temu znowu hulał i pijany do nieprzytomności wylądował
wśród psów na rynku w Charlottetown. A teraz gra niby młody anioł w niebiańskiej krainie.
Cóż, to ułatwi mi zadanie. Kiedy Abel gra, to znaczy, że czuje skruchę.
Pan Leonard stanął w progu. Mały czarny psiak powitał go radośnie, a szary kociak
przymilnie ocierał się o nogi. Stary Abel nie zauważył gościa — z uśmiechem poruszał ręką do
taktu melodii Feliksa, a jego oczy stały się młode i promieniały szczęściem.
— Feliksie, co to ma znaczyć?
Smyczek wypadł z ręki chłopca, a on sam odwrócił się i napotkał spojrzenie dziadka pełne
cierpienia i wyrzutu. Wzrok Feliksa zasnuł się męką skruchy.
— Dziadku… przepraszam… — wykrztusił wreszcie z trudem.
— Zaraz, zaraz — w starym Ablu obudził się sprzeciw. — To wszystko moja wina, panie
Leonardzie. Niech pan nie wini chłopca. Namówiłem go, żeby mi trochę pograł. Nie miałem
siły dotknąć skrzypiec… wie pan… jeszcze czuję piątek… A więc prosiłem go, nie dawałem
spokoju, dopóki nie zagrał. To wszystko moja wina.
— Nie — powiedział Feliks, odrzucając głowę do tyłu. Twarz — biała jak marmur —
płonęła wstydem i pogardą dla kłamstw starego Abla. — Nie, dziadku, Abel nie zawinił.
Przyszedłem tu, aby zagrać, bo sądziłem, że jesteś na przystani. Odkąd zamieszkałem u ciebie,
często tu przychodzę.
— Więc cały czas mnie oszukujesz?
W głosie pana Leonarda nie słychać było gniewu tylko niezmierny smutek. Wargi chłopca
zadrżały.
— Przebacz mi, dziadku — szepnął błagalnie.
— Nigdy nie zabraniał mu pan przychodzić — wtrącił gniewnie stary Abel. — Niech pan
będzie sprawiedliwy, panie Leonardzie, tylko sprawiedliwy.
— Jestem sprawiedliwy. Feliks wie, że był nieposłuszny, jeśli nie czynem, to w duchu.
Prawda, Feliksie?
— Tak, dziadku. Postąpiłem źle i za każdym razem kiedy tu przychodziłem, wiedziałem, że
źle robię. Przebacz mi, dziadku.
— Przebaczam ci, Feliksie, ale obiecaj mi, że do końca życia nie tkniesz skrzypiec.
Ciemnopurpurowy rumieniec oblał twarz chłopca. Krzyknął, jak smagnięty biczem. Stary
Abel poderwał się z miejsca.
— Niech pan nie żąda od niego takiej obietnicy, Panie Leonardzie! — zawołał z
wściekłością. — To grzech, ot, co!
Człowieku, człowieku zaślepiony, czy nic widzisz, że dusza tego chłopca przepełniona jest
muzyką? Jeśli nie da się jej ujścia, to go zadręczy na śmierć albo jeszcze gorzej…
— Taka muzyka to szatańska sprawa — odrzekł wzburzony pan Leonard.
— Możliwe, lecz niech pan nie zapomina, że to boski dar — odparował niskim, napiętym
głosem stary Abel.
Pan Leonard milczał zaskoczony. Uznał Abla za bluźniercę i odwrócił się od niego.
— Feliksie, obiecaj mi.
Zarówno w twarzy jak i w jego głosie nie było skłonności do ustępstwa. Bezlitośnie
egzekwował władzę, którą miał nad tą młodą i kochającą istotą. Feliks zrozumiał, że nie ma
wyjścia i odpowiedział zbielałymi wargami:
— Przyrzekam, dziadku.
Pan Leonard westchnął z ulgą. Wierzył, że wnuk dotrzyma obietnicy. Wiedział o tym
również stary Abel. Podszedł do Feliksa i wyjął mu z ręki skrzypce, a potem w milczeniu
wyszedł do przyległej sypialni i głośnym trzaśnięciem drzwiami wyraził swoje głębokie
oburzenie. Ale przez okno, ukradkiem, obserwował odejście gości.
Pan Leonard położył dłoń na ramieniu wnuka i spojrzał na niego. Chłopiec natychmiast
chwycił rękę dziadka i uśmiechnął się czule. W ich spojrzeniach było tyle miłości i zaufania, a
także przyjaźni, że oczy starego Abla podejrzanie zalśniły.
— Jakże oni się kochają — westchnął zazdrośnie. — I jak się torturują nawzajem!
Po powrocie do domu pan Leonard zamknął się w gabinecie, szukając ukojenia w modlitwie.
Wiedział, że Feliks pobiegł szukać pociechy u Janet Andrews, drobnej kobiety o słodkiej
twarzy i surowo zaciśniętych ustach, prowadzącej gospodarstwo na plebanii. Wiedział również,
że Janet, tak jak stary Abel, nie popiera jego postępowania wobec wnuka. Nie robiła, co
prawda, żadnych uwag, lecz patrzyła z bolesnym, niemym wyrzutem. Pana Leonarda sumienie
nie dręczyło. Wierzył, że zrobił, to co zrobić powinien i tylko na dnie serca tkwił jakiś
szczególny, trudny do wyjaśnienia niepokój.
Przed trzynastu laty jego córka, Margaret, niemal złamała mu serce, wychodząc za mąż za
człowieka, którego on nie chciał zaakceptować. Martin Moore, zawodowy skrzypek, cieszył się
wielkim uznaniem, chociaż nie posiadał prawdziwego talentu.
Złotowłosą córkę pastora poznał w Toronto, gdy gościła u przyjaciółki z college’u i zakochał
się w niej od pierwszego wejrzenia. Margaret pokochała go także całą mocą dziewczęcego
serca i poślubiła wbrew woli ojca. Pastorowi nie chodziło o zawód, lecz o charakter Martina.
Domyślał się, że ukrywał pewne sprawki z przeszłości, a poznawszy bliżej konkurenta do ręki
swej jedynaczki pojął, że ten nigdy nie uszczęśliwi trwale żadnej kobiety.
Margaret Leonard sądziła inaczej. Wyszła za Martina Moore’a i przeżyła jeden cudowny
rok. Musiał on zrekompensować jej trzy następne lata. W każdym razie była do końca lojalna i
zmarła bez słowa skargi. Umierała samotnie, gdy mąż przebywał na tournee koncertowym, a
chorowała tak krótko, że ojciec nie zdążył jej pożegnać. Przywiózł tylko ciało córki i pochował
obok matki, na małym cmentarzyku w Carmody. Pastor chciał zabrać wnuka, lecz Martin
Moore nie oddał syna.
Sześć lat później Moore zmarł również i marzenia pana Leonarda spełniły się nareszcie. Miał
dziecko Margaret! Szczerze mówiąc, to bał się spotkania z wnukiem, a raczej — jak
podejrzewał — z kopią Martina Moore’a. Co będzie, jeśli syn okaże się zbyt podobny do tego
przystojnego włóczęgi? Albo odziedziczy brak zasad i zamiłowanie do cygańskiego życia?
Pan Leonard zadręczał się straszliwie różnymi przypuszczeniami.
* * *
Dziecko nie było podobne ani do ojca, ani do matki. Panu Leonardowi wydawało się, że
spogląda na twarz osoby, którą pochował przed trzydziestu laty, na twarz swej młodziutkiej
żony i znowu miał przed sobą jej pięknie sklepione czoło i świetliste, szare oczy. Z tych oczu
wyzierała wspaniała dusza. W tej chwili serce starego człowieka pociągnęło ku sobie serce
dziecka i pokochali się wielką miłością.
Feliks odziedziczył po ojcu zamiłowanie do muzyki, ale podczas gdy ojciec miał tylko
talent, chłopiec okazał się geniuszem. Do technicznej doskonałości Martina natura dodała
niezwykłą wrażliwość — może po babce, którą tak bardzo przypominał? Moore zdawał sobie
sprawę, jaka kariera czeka syna i uczył go swej sztuki od momentu, gdy szczupłe paluszki
mogły objąć smyczek. Kiedy dziewięcioletni Feliks przybył na plebanię, umiał tyle, ile niewielu
muzyków nauczy się w ciągu całego życia. Moore zostawił synowi skrzypce Amatiego, z
których wartości nikt w Carmody nawet nie zdawał sobie sprawy. Pan Leonard zabrał skrzypce
i odtąd chłopiec ich nie widział. Z tego powodu często płakał przed zaśnięciem. Pastor o tym
nie wiedział, a Janet trzymała język za zębami, bo sztukę tę opanowała do perfekcji Nie
widziała w skrzypcach nic złego i uważała, że pan Leonard jest zbyt surowy dla wnuka. Ale
gdyby ktoś obcy odważył się na takie stwierdzenie, miałby się z pyszna! Przymykała oczy na
wizyty Feliksa u starego Abla, uzyskując spokój swego prezbiteriańskiego sumienia w sobie
tylko wiadomy sposób.
Kiedy Janet usłyszała o wymuszonym na chłopcu przyrzeczeniu, zapłonęła oburzeniem i
choć „znała swoje miejsce”, to stanowczy i łagodny zarazem staruszek poczuł, że atmosfera
domowa staje się napięta i lodowata.
Z całego serca pragnął, aby Feliks został pastorem. Tak jak by tego pragnął dla swego syna.
Pan Leonard uważał służenie bliźnim za najszczytniejsze zadanie człowieka. Lecz pracy
duszpasterskiej przypisywał większe znaczenie, niż ma ona w rzeczywistości. Ludziom
przecież można służyć na różne sposoby.
Janet liczyła, że pan Leonard nie będzie zbyt rygorystycznie zadał od Feliksa wypełnienia
obietnicy. Chłopiec jednak dotrzymywał słowa z własnej i nieprzymuszonej woli. Przestał
odwiedzać Abla, unikał nawet organów, chociaż tego mu nie zabroniono. Lecz każda muzyka
wprawiała go w ekstazę trudną do zniesienia, gdy nie mógł jej wyrazić grą na skrzypcach. W
posępnym nastroju zabrał się do nauki i wkuwał łacińskie i greckie czasowniki z takim uporem,
że wkrótce zajął pierwsze miejsce w klasie. Tylko raz, pod koniec zimy, omal nie złamał
przyrzeczenia. Pewnego wieczoru, gdy marzec udawał kwiecień i życie zaczynało pulsować
pod śniegiem, wracając samotnie ze szkoły, usłyszał skoczne tony ustnej harmonijki. Młody,
francuski najemnik grał, siedząc na płocie przy strumyku. Dźwięki tego prostego instrumentu
przeniknąły Feliksa i kiedy Leon przyjaznym gestem wyciągnął w jego stronę organki, porwał
je tak, jak zgłodniała istota chwyta kęs pożywienia.
I nagle, z organkami przy wargach, znieruchomiał. Chociaż tylko skrzypiec miał nie
dotykać, czuł, że jeśli teraz ustąpi i ulegnie pokusie, to nic go już nie zatrzyma i wieczorem
pójdzie do Abla. Wiedział, że pójdzie. Ku zdumieniu Leona odrzucił organki i pobiegł, jakby
go ścigano. W jego chłopięcej twarzy pojawiło się coś, co wystraszyło Leona, a później Janet
Andrews, kiedy Feliks przebiegł obok niej przez hali plebanii.
— Dziecko, co się z tobą dzieje? — zawołała. — Chyba nie jesteś chory? Czy coś się stało?
— Nic, nic. Zostaw mnie w spokoju, Janet — odparł Feliks zdławionym głosem i uciekł do
swego pokoju.
Na herbatę zszedł blady i z mocno podkrążonymi oczami, ale zupełnie opanowany.
Pan Leonard przyjrzał się wnukowi niespokojnie. Nagle wydało mu się, że Feliks wygląda
mizerniej niż dawniej. Cóż, dużo się uczył całą zimę i niewątpliwie szybko rośnie. Kiedy
nadejdą wakacje, trzeba go gdzieś wysłać.
— Słyszałam, że Naomi Clark jest naprawdę chora — odezwała się Janet. — Kwękała całą
zimę, a teraz zmogło ją na dobre. Pani Murphy mówi, że jest umierająca, ale nikt nie śmie jej
tego powiedzieć. Nie chce słuchać o chorobie, cud, że bierze lekarstwa. No i nie ma kto się nią
opiekować, poza tą niedorozwiniętą Maggie Peterson.
— Może powinienem do niej pójść — powiedział z wahaniem pastor.
— Nie ma sensu. Ona pana i tak nie przyjmie, zamknie drzwi przed nosem, jak to robiła
przedtem. To strasznie zła kobieta, ale mimo to przykro myśleć, że leży tam sama bez opieki.
— Naomi Clark jest złą kobietą i nie prowadziła się dobrze, lecz lubię ją — zauważył Feliks
z powagą i skupieniem.
Pan Leonard spojrzał na Janet Andrews z wyrzutem, jakby chciał zapytać, dlaczego to pod
jej opieką Feliks doszedł do tej wątpliwej wiedzy na temat dobra i zła. Janet zaś rzuciła mu w
odpowiedzi kwaśny uśmiech, który mówił, że skoro Feliks chodzi do miejscowej szkoły, to nic
dziwnego, że nauczył się czegoś więcej niż arytmetyki i łaciny.
— Co ty wiesz o Naomi Clark, żeby ją lubić lub nie lubić? — zapytała z ciekawością. —
Widziałeś ją kiedyś?
— O, tak — odparł chłopiec, z zapałem zabierając się do wiśniowych konfitur. — Zeszłego
lata byłem w Spruce Cove, kiedy zaczęła się burza z piorunami. Schowałem się w domu
Naomi. Drzwi zastałem otwarte, nikt nie odpowiadał na moje pukanie, więc wszedłem do
środka. Naomi stała przy oknie i przyglądała się chmurze nadciągającej znad morza. Spojrzała
na mnie, ale nic nie powiedziała i dalej obserwowała niebo. Nie chciałem usiąść, bo mnie nie
zaprosiła, więc też podszedłem do okna i stanąłem przy niej. To był straszny widok — czarne
chmury i zielone morze, a między chmurami i wodą pokazało się takie dziwne żółte światło. I
mimo wszystko było w tym coś wspaniałego. Wpatrywałem się na przemian w niebo i twarz
Naomi. Na nią też strach było patrzeć, ale jednak mi się podobała.
Jak przestało grzmieć, to jeszcze trochę padało i Naomi usiadła. Zaczęła ze mną rozmawiać,
pytała, kim jestem, a wreszcie poprosiła, żebym jej coś zagrał na skrzypcach… — tu Feliks
spojrzał niepewnie na pana Leonarda — ponieważ słyszała, że jestem doskonałym skrzypkiem.
Chciała posłuchać czegoś dziarskiego, no, to bardzo się starałem… Ale nie mogłem… Grałem
coś strasznego… To się po prostu samo grało… Jakby coś zginęło i nie można było tego
odnaleźć. Zanim skończyłem, Naomi podbiegła do mnie, wyrwała mi skrzypce i… zaklęła. A
potem powiedziała: „Ty wielkooki smarkaczu, skąd o tym wiedziałeś?” Chwyciła mnie za
ramię tak mocno, że zabolało, wypchnęła na deszcz i zatrzasnęła za mną drzwi.
— A to źle wychowane, paskudne stworzenie! — oburzyła się Janet.
— O, nie. Ona miała rację — odparł spokojnie Feliks. — Zasłużyłem na to. Widzicie, ona
przecież nie wiedziała, że ja musiałem grać, to co grałem. Pomyślała pewnie, że zrobiłem to
złośliwie.
— A cóż takiego grałeś, mój chłopcze?
— Nie wiem — rzekł Feliks i zadrżał. — Lecz to było okropne… straszne… i mogło złamać
serce. Ale nic innego nie mogłem zagrać.
— Zupełnie nie rozumiem, o co ci chodzi — powiedziała zaskoczona Janet.
— Sądzę, że lepiej będzie, jeśli zmienimy temat rozmowy — odezwał się pan Leonard.
Miesiąc później „niedorozwinięta” Maggie Peterson stanęła na progu plebanii i zapytała o
pastora.
— Naomi chcą was widzieć — wymamrotała. — Naomi posłali Maggie, żebyście zara
przyszli.
— Oczywiście, zaraz pójdę — odparł łagodnie pan Leonard.
— Czy jest bardzo chora?
— Ona umiera — powiedziała Maggie z szerokim uśmiechem.
— I okropnie się boi piekła. Ona wi, że zara umrze, Maggie jej powiedziała. Nie chciała
słuchać kobit z przystani, ale Maggie uwierzyła. Strasznie wrzeszczała.
Maggie zachichotała pod nosem, przypominając sobie ten ponury szczegół. Pan Leonard z
serefem pełnym litości przywołał Janet i polecił, aby dała temu biednemu stworzeniu coś do
jedzenia. Lecz Maggie pokręciła głową.
— Nie, nie, kapłanie. Maggie musi wracać do Naomi. Maggie jej obiecała, że pastor
przyjdzie ocalić ją od piekła.
Po czym wydała niesamowity okrzyk i pobiegła pędem przez sosnowy lasek w stronę morza.
— Boże, miej nas w swej opiece! — powiedziała Janet nabożnym tonem. — Podejrzewałam,
że ta biedna dziewczyna jest słaba na umyśle, ale żeby aż tak… Czy pan pójdzie, pastorze?
— Tak, naturalnie. Proszę Boga, abym mógł okazać pomoc tej biednej duszy — odparł
szczerze zmartwiony pan Leonard. Zawsze spełniał, to co uważał za swój obowiązek. Ale
obowiązki bywały różne: mniej lub bardziej przyjemne.
Ta kobieta była czarną owcą w Lower Carmody i Carmody Harbour. Na początku pastor
próbował uratować jej duszę, ale Naomi tylko z niego szydziła. Później, ze względu na
zgorszenie, którego była przyczyną, starał się wykorzystać przeciwko niej prawo. Naomi jednak
wykpiła i prawo. W końcu musiał zostawić ją w spokoju.
A przecież Naomi, zanim została wyrzutkiem, była przepiękną, niewinną dziewczyną. Matka
jej wcześnie umarła, a ojciec słynął z grubiaństwa i gwałtownego charakteru. Kiedy Naomi tak
fatalnie zaufała miłości, a potem została zdradzona i porzucona, ojciec wyrzucił ją z domu, nie
szczędząc przekłeństw i wyzwisk.
Naomi zamieszkała w małym, opuszczonym domku w Spruce Cove. Gdyby jej dziecko żyło,
być może losy dziewczyny potoczyłyby się inaczej, lecz zmarło zaraz po urodzeniu i wraz z
malutką duszyczką odeszła ostatnia szansa ocalenia Naomi. Od tej chwili podążała
konsekwentnie w kierunku piekła.
Przez ostatnie pięć lat Naomi prowadziła względnie przyzwoite życie. Po śmierci Janet
Peterson, jej niedorozwinięta córka, Maggie, została samiutka na świecie. Nikt nie wiedział, co
z nią począć i nikt nie chciał zawracać sobie głowy kalekim dzieckiem. Naomi Clark wzięła
dziewczynkę do swego domu. Ludzie wprawdzie zaczęli sarkać, że nie jest odpowiednią osobą
do opieki nad Maggie, jednak wszyscy jak ognia unikali głębszego wnikania w tę sprawę, poza
panem Leonardem, któn.’ udał się do Naomi, by zaprotestować. Lecz, jak wspomniała Janet, w
zamian za troskliwość, zatrzaśnięto mu drzwi przed nosem.
Jednak od chwili gdy Maggie z nią zamieszkała. Naomi przestała być miejscową Magdaleną.
Kiedy pan Leonard dotarł do Spruce Cove, słońce prawie zaszło i przystań tonęła w
liliowym zmierzchu. W oddali dyszało ciemnofioletowe morze, a w słodkim i chłodnym
powietrzu niosły się odgłosy miarowych uderzeń fal. Niebo rozkwitało gwiazdami wysoko nad
przedwieczorną poświatą, na wschodzie wznosił się księżyc i woda skrzyła się i srebrzyła. Mała
łódź, zacumowana przy molo, przemieniła się w szalupę elfów z czarodziejskiej krainy.
Pan Leonard westchnął ciężko, przenosząc wzrok z tego bezgrzesznego piękna na domostwo
Naomi. Domek miał tylko jedną izbę na dole, zaś na górze poddasze do spania. Ale teraz dla
chorej kobiety ustawiono łóżko w pokoiku na dole, przy oknie wychodzącym na przystań.
Naomi leżała, a dwie lampy oświetlały pokój — zawsze bała się ciemności.
Rzucała się gorączkowo na swym biednym posłaniu, podczas gdy Maggie kuliła się na
skrzynce w nogach łóżka. Pan Leonard nie widział Naomi od pięciu lat i był wstrząśnięty
zmianą, jaka w niej zaszła. Straszliwie wychudła, a rysy zaostrzyły się, upodobniając ją do
wiedźmy z koszmarnych snów. Chociaż Naomi dobiegała sześćdziesiątki, wyglądała na sto lat.
Potargane białe włosy rozsypały się na poduszce, a ręce, nerwowo skubiące pościel,
przypominały pomarszczone ptasie szpony. Tylko oczy pozostały niebieskie i błyszczące jak
dawniej, lecz były pełne takiego przerażenia i bezradności, że serce pana Leonarda niemal
zamarło ze zgrozy. Naomi usiadła i wczepiła się w jego ramię.
— Czy może mi pan pomóc? Czy może mi pan pomóc? — wykrztusiła błagalnie. — Och,
już myślałam, że nigdy pan nie przyjdzie! Bałam się, że umrę, zanim się pana doczekam i pójdę
do piekła. Do dzisiaj nie wiedziałam, że umieram. Żadna z tych tchórzliwych kobiet nie chciała
mi powiedzieć. Czy pomoże mi pan?
— Jeśli nie ja, to na pewno pomoże ci Bóg — rzekł łagodnie pan Leonard. Czuł się bezradny
w obliczu tego strachu. Widział smutnych konających, zatroskanych i zrozpaczonych, ale nigdy
nie widział kogoś takiego jak Naomi Clark.
— Bóg! — głos Naomi okropnie zaskrzeczał. — Nie mogę prosić o pomoc Boga. Och, tak
się boję piekła, ale jeszcze bardziej się boję Boga. Tysiąc razy lepiej iść do piekła, niż stanąć
przed Bogiem po takim życiu. Mówię panu, żałuję grzechów, zawsze ich żałowałam — choć
pewnie trudno w to uwierzyć. Jakiś szatan siedział we mnie, pan tego nie rozumie, pan nie
może rozumieć, lecz ja zawsze żałowałam…
— Wystarczy, jeśli wyrazisz skruchę. Bóg ci wybaczy, gdy go o to poprosisz.
— Nie. On nie zechce. Takich grzechów jak moje nie wybacza się.
— On jest Bogiem miłości, Naomi.
— Nie — odparła Naomi z uporem. — Wcale nie jest Bogiem miłości. Nie, nie! Jest Bogiem
gniewu, sprawiedliwości i kary. Miłość! Nie ma czegoś takiego. Nigdy jej nie spotkałam na
ziemi i nie wierzę, że można ją znaleźć w Bogu!
— Naomi, Bóg kocha nas jak ojciec…
— Taki jak mój? — skrzekliwy śmiech Naomi zabrzmiał strasznie w ciszy pokoju.
Stary pastor zadrżał.
— Nie, nie! Jest dobrym, czułym, wszystkowiedzącym ojcem, Naomi. Tak cię kocha, jak ty
byś kochała swoje dziecko, gdyby żyło…
Naomi zasłoniła twarz rękami i jęknęła.
— Och, tak bym chciała w to uwierzyć. Nie bałabym się wtedy umierać. Naucz mnie tej
wiary. Możesz przecież nakazać mi wierzyć, że istnieje miłość i przebaczenie, ale ty sam nie
jesteś przekonany…
— Jezus Chrystus przebaczył Magdalenie i kochał ją, Naomi.
— Jezus Chrystus? Och, jego się nie lękam. Tak, on mógł zrozumieć i wybaczyć. Był
półbogiem. Ale lękam się Boga!
— Oni są jedną osobą — rzekł bezradnie pan Leonard. Wiedział, że nie zdoła wyjaśnić tego
Naomi. Łoże śmierci nie jest odpowiednim miejscem do teologicznych rozważań o Trójc}1
Świętej. — Chrystus umarł za ciebie, Naomi. Cierpiał za twoje grzechy na krzyżu.
— Sami cierpimy za swoje grzechy! — zawołała gwałtownie Naomi. — Ja cierpiałam przez
całe życie i będę znosić męki przez długą wieczność. W nic innego nie uwierzę. Nie, Bóg mi
nie wybaczy! Rujnowałam ludzkie ciała i dusze, łamałam serca i niszczyłam rodziny. Jestem
gorsza od morderczyni. Nie, nie, nie dla mnie nadzieja! — Jej głos wzniósł się do krzyku, aż
świdrował w uszach. — Ja muszę iść do piekła. Lecz nie tyle się boję ognia, co ciemności.
Zawsze się bałam ciemności — tyle w niej strasznych rzeczy… i myśli. Och, czy nikt mi nie
pomoże? Człowiek nie ma siły, a Boga się boję!
Załamała dłonie. Pan Leonard chodził po pokoju tam i z powrotem w duchowej męce. Co
mógł zrobić? Co mógł powiedzieć? Jego religia niosła pokój i ukojenie tej kobiecie, tak samo
jak innym ludziom, ale on nie umiał wyrazić tego w języku, jaki by ta umęczona istota
zrozumiała. Popatrzył na jej zmienioną twarz, na niedorozwiniętą dziewczynę chichoczącą do
siebie w nogach łóżka i wzrok przeniósł na daleką, rozjaśnioną gwiazdami noc. Opanowało go
poczucie straszliwej niemocy. Nie mógł zrobić niczego, niczego! Przez całe życie nie zaznał
takiej goryczy jak teraz, kiedy uświadomił sobie własną bezradność.
— Jaki z ciebie pożytek, jeśli nie możesz mi pomóc? — jęczała umierająca kobieta. — Módl
się, módl, módl! — wrzasnęła nieoczekiwanie.
Pan Leonard padł na kolana przy łóżku; nie wiedział, co powiedzieć. Żadna modlitwa tu nie
pomoże. Stare piękne formuły, które pocieszały i koiły wiele dusz, dla Naomi Clark były tylko
pustymi frazesami. W swej duchowej udręce Stephen Leonard wyszeptał najszczerszą
modlitwę, jaką kiedykolwiek wypowiedziały jego wargi.
— O Boże, Ojcze nasz! Pomóż tej kobiecie. Przemów do niej w języku, który ona zrozumie.
Piękna biała twarz wychynęła z ciemności nocy. Nikt jej nie zauważył, bo szybko usunęła
się w cień. Raptem Naomi opadła na poduszkę, usta jej posiniały, twarz ściągnęła się skurczem,
oczy stanęły w słup. Maggie podskoczyła, odepchnęła pana Leonarda i zaczęła stosować jakieś
zabiegi z zadziwiającą zręcznością. Pan Leonard przekonany, że Naomi umiera, podszedł do
drzwi z uczuciem, że poniósł klęskę.
Niebawem w słabym świetle pojawiła się nieduża postać.
— Feliksie, czy to ty? — zapytał zdziwiony pan Leonard.
— Tak, dziadku — Feliks wszedł na kamienny schodek.
— Janet bała się, że możesz w ciemności potknąć się na tej nierównej drodze, więc kazała
mi przyjść z latarnią. Czekałem za cyplem, ale potem pomyślałem, że lepiej dowiem się, jak
długo pozostaniesz. Jeśli będziesz tu dłużej, dam ci latarnię i wrócę do Janet.
— Tak, to najlepsze wyjście. Muszę jeszcze tu posiedzieć — powiedział pan Leonard
myśląc, że łoże śmierci za jego plecami nie jest odpowiednim widokiem dla Feliksa.
— Czy rozmawiasz ze swoim wnukiem? — odezwała się Naomi silnym i dźwięcznym
głosem. Bolesny atak widocznie minął. — Jeśli to on, przyprowadź go do mnie. Chcę go
zobaczyć.
Pan Leonard, ociągając się, dał znak Feliksowi, żeby wszedł do środka. Chłopiec stanął przy
łóżku Naomi i wpatrywał się w nią współczująco. Naomi utkwiła wzrok w pastora.
— Omal nie umarłam — oświadczyła z wyrzutem. I byłabym teraz w piekle. Nie możesz mi
pomóc i mam cię dosyć. Dla mnie nie ma żadnej nadziei i teraz to zrozumiałam.
Odwróciła się do Feliksa.
— Zdejmij ze ściany skrzypce i zagraj mi — rzekła rozkazująco. — Umieram i idę do
piekła, i chcę o tym zapomnieć. Zagraj mi coś, co odegna ode mnie złe myśli. Jest mi wszystko
jedno, co mi zagrasz. Zawsze lubiłam muzykę, zawsze znajdowałam w niej coś, czego nie było
gdzie indziej.
Feliks spojrzał na dziadka. Stary człowiek skinął głową, zbyt zawstydzony aby mówić.
Usiadł, opierając piękną siwą głową na rękach, a Feliks nastroił stare skrzypce, na których
grano tyle wesołych melodii podczas wielu szalonych hulanek. Pan Leonard czuł, że zawiódł
swego Boga. Nie zdołał dać Naomi otuchy.
Feliks przeciągnął łagodnie smyczkiem po strunach. Nie miał pojęcia, co powinien zagrać. I
wtedy jego oczy spotkały płonący, magnetyczny wzrok Naomi. Dziwny wyraz natchnienia
pojawił się na twarzy chłopca. Zaczął grać tak, jakby kierowała nim jakaś potężna siła, a on był
tylko jej narzędziem.
Muzyka, która napełniła pokój, była słodka, łagodna i kojąca. Pan Leonard zapomniał o
troskach i słuchał jej zaskoczony. Jakże dziecko mogło grać w ten sposób? Spojrzał na Naomi i
zdumiała go zmiana na twarzy kobiety. Strach i szał ustępowały; słuchała wstrzymując oddech i
nie spuszczała oczu z Feliksa. U stóp łóżka siedziała niedorozwinięta dziewczyna, a po jej
policzkach płynęły łzy.
W tej osobliwej melodii brzmiała radość niewinności, pogodne dzieciństwo, śmiech fal i
wołanie wiatru, a potem zabrzmiały szalone, niepohamowane marzenia młodości — słodkie i
czyste w całym swym szaleństwie i nierozwadze. Po nich nastąpiło zachwycone zdziwienie
miłością — wszechogarniającą i zdolną do wielkich poświęceń.
Melodia zmieniła się. Teraz dźwięczała w niej męka przepłakanych lat, udręka oszukanego i
niepocieszonego serca. Pan Leonard pragnął zasłonić dłońmi uszy i odciąć się od tego
przejmującego smutku. Lecz na twarzy umierającej malowała się niewysłowiona ulga, jakby
długotrwały ból ustąpił i pozwolił zabliźnić się ranie.
Wreszcie przyszła kolej na posępną obojętność rozpaczy, gorycz buntu i niedoli,
lekkomyślne odrzucenie wszystkiego co dobre.
W muzyce brzmiało coś nieopisanie złego; tak złego, że czysta dusza pana Leonarda
skurczyła się z oburzenia, a Maggie zakryła twarz i piszczała jak przestraszone zwierzątko.
I znowu nastąpiła zmiana. Melodia niosła udrękę i strach, skruchę i wołanie o przebaczenie.
Panu Leonardowi wydało się to dziwnie znajome. Próbował sobie uprzytomnić, gdzie to słyszał
i nagle… już wiedział! Przecież taką wymowę miało straszliwe oskarżenie Naomi! Spojrzał na
wnuka z nabożnym zdumieniem. Oto siła, o której nie miał pojęcia — potężna i straszna moc.
Czy od Boga? Czy może od szatana?
Melodia zmieniła się po raz ostatni. Teraz była tylko wielkim, nieskończonym
przebaczeniem i miłością, co wszystko pojmuje. Było to lekarstwo dla chorej duszy, światło,
nadzieja i ukojenie.
Panu Leonardowi przypomniał się nagle werset z Biblii, pozornie nie mający z tym nic
wspólnego: ,.Oto dom Boży, a to są bramy raju”.
Feliks opuścił skrzypce i ciężko opadł na krzesło. Blask natchnienia znikał z jego twarzy;
teraz był tylko zmęczonym chłopcem. Ale Stephen Leonard padł na kolana, płacząc jak
dziecko. Naomi Clark leżała nieruchomo z rękami złożonymi na piersiach.
— Teraz rozumiem — powiedziała bardzo łagodnie. — Nie wiedziałam tego wcześniej, a to
jest takie oczywiste. Bóg, jest Bogiem miłości. Może przebaczyć każdemu, nawet mnie…
nawet mnie… Wie o każdym wszystko. Już się przestałam bać. On po prostu mnie kocha i
przebaczy mi tak, jak ja bym kochała i przebaczyła swemu dziecku, gdyby żyło. Chociażby
popełniło najgorsze czyny. Pastor mi to mówił, ale nie chciałam mu wierzyć. Teraz wiem, że to
Bóg przysłał mi ciebie, abym zrozumiała…
Naomi Clark umarła, gdy nad morzem zaczęło świtać. Pan Leonard wstał i podszedł do
drzwi. Przed nim leżała przystań szara i posępna w słabym świetle poranka, ale na wschodzie
słońce już wysyłało mlecznobiałe mgiełki, by otulały morze.
Na przylądku kołysały się miękko sosny i szeptały o czymś między sobą. Cały świat śpiewał
o wiośnie i przebudzeniu życia. Martwa twarz Naomi Clark przybrała wyraz spokoju, który
wznosi się ponad wszelkie ziemskie sprawy.
Stan,’ pastor wracał do domu razem z wnukiem. Żaden z nich nie miał ochoty przerwać
milczenia. Janet Andrews dała im solidną burę i znakomite śniadanie. A potem kazała pójść do
łóżek. Pan Leonard jednak uśmiechnął się i powiedział:
— Za chwilę, Janet, niebawem. Tymczasem weź ten klucz i przynieś mi to, co znajdziesz w
czarnej skrzyni na strychu.
Kiedy Janet wyszła, zwrócił się do wnuka.
— Feliksie, czy chciałbyś zostać muzykiem?
Chłopiec spojrzał na dziadka i zarumienił się ze szczęścia,
— Och, dziadku! Och, dziadku!
— Możesz to osiągnąć, moje dziecko. Po dzisiejszej nocy nie mam odwagi ci przeszkadzać.
Przyjmij moje błogosławieństwo i niech Bóg cię prowadzi, a także uczyni silnym, abyś mógł
wykonywać jego wolę i przekazywać boskie posłanie na swój własny sposób. Nie takiej
przyszłości pragnąłem dla ciebie, lecz wiem, że się myliłem. Stary Abel miał rację, kiedy
powiedział, że w twoich skrzypcach jest i Chrystus i diabeł. Teraz zrozumiałem, o co mu
chodziło.
Odwrócił się do Janet, która przyniosła do gabinetu skrzypce. Serce Feliksa zabiło żywiej —
rozpoznał je od razu. Pan Leonard wziął od Janet instrument i podał chłopcu.
— To skrzypce twego ojca, Feliksie. Pamiętaj, żeby służyć wyłącznie dobru i nigdy nie
obniżaj artystycznego poziomu swojej gry. Talent bowiem nakłada na każdego
odpowiedzialność i Bóg ciebie też z niego rozliczy. Przemawiaj do świata swoim językiem,
kieruj się prawdą i szczerością, a wtedy spełni się wszystko, o czym marzyłem dla ciebie.
N
ATTY
Z
B
LUE
P
OINT
Natty Miller podążał do przystani, gdzie Bliss Ford zacumował „Cockawee”. Bliss z
wyraźną odrazą spoglądał na starannie pomalowaną białą farbą łódź, której rozwinięte żagle
wyglądały, jakby wyjęto je dopiero z wody, a nowiutkie wnętrze lśniło świeżą wilgocią. Grupa
rybaków wymownie kiwała głowami, gdy Natty podszedł bliżej.
— Możesz spokojnie porąbać ją na podpałkę, Bliss — powiedział Jack McLaren. — Nikt na
niej nie popłynie. Mogło ci się udać pierwszy raz, bo szyprem był młody Johnson, ale kiedy
łódź się wywraca nawet przy kapitanie Franku, to musi być z nią coś nie tak.
— O co chodzi? — zapytał Natty.
— „Cockawee” znowu się wywróciła dzisiaj rano — odparł Will Scott. — To już drugi raz.
„Grey Guli” wyłowiła załogę i przyholowała łódź. Nie ma co pływać nią dalej. Poławiacze
homarów; nie chcą ryzykować życia. A jak żyjecie na Blue Point. Natty?
— Całkiem dobrze — odrzekł Natty lakonicznie. Nigdy nie tracił słów na darmo. Przez
czternaście lat życia mało mówił, lecz za to dużo rozmyślał. Nie był wysoki i nie rzucał się w
oczy, ale paru rówieśników już zapoznało się z jego mięśniami.
— Czy Everett otrzymał ostatnio wieści z Ottawy w sprawie latarni morskiej? —
zainteresował się Will.
Natty pokręcił głową.
— Myślicie, że ma jakieś szansę otrzymania tej posady? — zapytał od niechcenia Adam
Lewis.
— Ani cienia szansy — odparł stanowczo Cooper Creasy. — Reprezentuje nie takie jak
trzeba poglądy polityczne, ot co. Chociaż właściwie dotyczyło to jego zmarłego ojca. Ale syn
torysa nie może dostać posady od rządu liberałów, w tym rzecz.
— Pan Barr mówi, że Everett jest za młody, by go wyznaczono na takie odpowiedzialne
stanowisko — zacytował z powagą Natty.
Cooper wzruszył ramionami.
— Możliwe. Osiemnaście lat to jeszcze szczenięcy wiek, ale wszyscy wiedzą, że odkąd wasz
ojciec zachorował, Ev faktycznie pełnił funkcję latarnika przez ostatnie dwa lata. Irving Elliot
chce tej latarni, zresztą chciał jej zawsze, a on ma chody u nowej władzy, ot co. Barr jest mu od
dawna coś winien za harówkę przy wyborach. Ja tam nie mam nic przeciwko Elliotowi, to
zacny człowiek. Ale twój brat powinien dostać tę latarnię… choć pewnie jej nie dostanie, ot co!
— Kto wybiera się jutro na zawody sportowe do Summerside? — spytał Will Scott, chcąc
oderwać Coopera od polityki, którą ten się zawsze pasjonował.
— Ja jadę — powiedział Adam. — Zapowiadali wyścigi jachtów między klubami
Summerside i Charlottetown. Nie darowałbym sobie. Jeśli chcesz, dam ci fory, Natty?
Natty pokręcił głową przecząco.
— Nie jadę — stwierdził krótko.
— Powinieneś uczcić dzień królowej Wiktorii — zauważył Adam patriotycznie. —
Dwudziesty czwarty maja to urodziny królowej. „Nie będzie wolnego, to pójdziemy na
wagary”, jak mówiliśmy w szkole. Dobra, stara królowa nie żyje, ale składamy hołd jej
pamięci, obchodząc w tym dniu święto narodowe, Natty, mój chłopcze.
— Skoro nie mogę iść razem z Evem, niech popłynie sam — wyjaśnił Natty. — Prue i ja
zostaniemy w domu, żeby zapalić latarnię. Muszę wracać, zanosi się na szkwał.
— Wątpię, czy będziemy jutro mieli królewską pogodę — zauważył Cooper, spoglądając
krytycznie na niebo. — Wygląda na to, że zacznie wiać północno—zachodni, ot co! O, idzie
Bliss. Chyba jest porządnie zdenerwowany. Ta „Cockawee” to dla niego duża strata, o to
chodzi. Natty już odpływa, ten to wie, jak się obchodzić z łodzią. Szkoda, że taki z niego mały
dzieciak. Niewiele ma jeszcze siły.
Natty odcumował łódź „Merry Maid” i wciągnął żagiel. Po kilku minutach mknął przez
zatokę. Wiatr był dobry i silny i „Merry Maid”‘ unosiła się jak ptak. Natty trzymał ster, kierując
się ku wyspie Blue Point. Na twarzy miał wyraz skupienia. Nie był w nastroju odpowiednim do
zawodów z okazji Dnia Królowej. Już wkrótce on, Ev i Prue będą musieli opuścić latarnię w
Blue Point, gdzie spędzili całe życie. Dla Nattyego znaczyło to tyle samo co koniec świata. Czy
warto gdziekolwiek żyć, jeśli będzie to z dala od samotnej i wietrznej wyspy Blue Point?
* * *
David Miller zmarł ostatniej zimy po długiej chorobie. Był latarnikiem na Blue Point przez
trzydzieści lat. Jego troje dzieci tam się urodziło i wyrosło. Gdy cztery lata temu umarła ich
matka, mała Prue dzielnie zajęła jej miejsce, a chłopcy bardzo się o siostrę troszczyli. Kiedy
zabrakło ojca, Everett złożył podanie o stanowisko latarnika. Nic jeszcze w tej sprawie nie
postanowiono, ale stary Cooper Creasy trafnie określił sytuację. Millerowie nie mogli liczyć na
to, że Everett otrzyma tę posadę.
Dzień Wiktorii nie przyniósł, co prawda, sztormu, ale okazał się niezbyt przyjemny.
Porywisty północno–zachodni wiatr wzburzył wody zatoki, wywołując wysokie fale. Niebo
pokryły chmury, a majowe powietrze zaskakiwało przenikliwym zimnem.
Na Blue Point Millerowie wcześnie wstali, jeśli bowiem Everett chciał popłynąć na stały ląd
i zdążyć na wycieczkowy pociąg, to nie było czasu na poranne drzemki. Wybierał się sam.
Natty uparł się, że skoro tylko jeden z nich może wziąć udział w zawodach, to tym
szczęśliwcem powinien zostać Everett. Prue postanowiła pilnować domu z Nattym.
Tego roku Prue nie miała serca do świętowania Dnia Królowej. Nie poczuła ani odrobiny
podniecenia, gdy Natty wywiesił flagę i ozdobił portret królowej gałązkami jedliny. Podobnie
jak chłopcy. Prue bolała, że muszą opuścić Blue Point.
Dzień powoli mijał. Po południu wiatr ucichł całkowicie, chociaż utrzymywała się jeszcze
wysoka fala, a krótko przed zachodem słońca nadciągnęła ze wschodu mgła i rozpostarła swoje
macki nad całą wyspą i zatoką. Była tak gęsta i biała, że Prue i Natty nie widzieli nawet
położonej niedaleko, nieco na prawo od nich, wyspy Little Bear.
— Cieszę się, że Everett nie wraca dziś wieczorem — powiedziała Prue. — Nie odnalazłby
drogi do domu w tej mgle.
— Jest strasznie gęsta — zgodził się Natty. — Światło latarni nie sięgnie zbyt daleko.
Zapalili wielkie lampy, a potem zagłębili się w czytaniu. Nie minęło wiele czasu, gdy Natty
oderwał wzrok od książki i powiedział: — Prue, co to było? Zdaje mi się, że słyszałem jakiś
hałas.
— Ja też słyszałam — potwierdziła Prue. — Chyba ktoś woła. Oboje pobiegli do drzwi
wychodzących na przystań. Z powodu mgły ciemność wydawała się namacalna. Gdzieś z
mroku dochodziły stłumione okrzyki; zapewne wydawała je osoba znajdująca się w
prawdziwym niebezpieczeństwie.
— Prue, ktoś ma kłopoty! — krzyknął Natty.
— Och, to nie może być Ev! — zawołała przerażona Prue. Natty pokręcił głową.
— Nie przypuszczam. Ev nie miał zamiaru dzisiaj wracać. Przynieś latarnię, Prue. Muszę
popłynąć i sprawdzić, kto to jest.
— Och, Natty, nie rób tego! Morze jest bardzo wzburzone… i do tego ta mgła! Och, a jeśli
zabłądzisz? — prosiła zaniepokojona Prue.
— Nie zabłądzę i wiesz, że muszę iść. Może tam ktoś tonie. Jestem pewien, że to nie Ev, ale
gdyby to był jednak on? Nie martw się o mnie.
Prue przyniosła latarnię i z godnym podziwu opanowaniem powstrzymywała łzy, strach i
cisnące się na usta słowa protestu. Szybko schodzili ku wodzie i gdy znaleźli się na przystani,
Natty wskoczył do małej, wiosłowej łodzi. Ustawił latarnię na rufie, odwiązał cumę i zanurzył
wiosła.
— Wrócę tak prędko, jak będę mógł! — zawołał do Prue. — Czekaj tu na mnie.
Po chwili brzeg zniknął mu z oczu i Natty znalazł się w gęstej mgle i mroku, w których
jedynym przewodnikiem było coraz cichsze wołanie o pomoc. Zdawało się dochodzić od Little
Bear i w tę stronę wiosłował Natty. Szło mu opornie, bo wzburzone fale zalewały mała łódkę.
Ale Natty od dzieciństwa miał do czynienia z morzem. Długi trening i silne mięśnie okazały się
teraz bardzo przydatne. Rytmicznie poruszał wiosłami; powoli wypływał z zacisza Blue Point i
wchodził w bardzo niebezpieczny, rozkołysany kanał między wysepkami. Wołania o pomoc
brzmiały coraz ciszej.
Musiał przepłynąć około mili. Minął jeszcze mały przylądek i tuż przed sobą, ledwie
widoczną w słabym, przenikającym przez mgłę świetle latarni, ujrzał wywróconą łódź. Przy
obu jej burtach wisieli dwaj mężczyźni, najwyraźniej bardzo wyczerpani i trzymający się
resztkami sił. Natty powiosłował ostrożnie w kierunku znajdującego się bliżej mężczyzny.
Obawiał się, że tonący może przewrócić jego lekką łódkę.
— Puść, kiedy zawołam — krzyknął. — I nie chwytaj za nic. Czy mnie słyszysz? Nie
chwytaj! Teraz!
Za chwilę mężczyzna leżał na dnie łódki. Natty po prostu złapał go za kołnierz i wciągnął
przez rufę.
— Leż spokojnie — rozkazał uratowanemu i zabrał się znowu do wioseł. Omijanie
przewróconej łodzi, między wodnymi wirami i na wysokiej fali było nie lada wyczynem i
niemal całkowicie wyczerpało siły chłopca. Drugi rozbitek został wciągnięty przez dziób i z
westchnieniem ulgi Natty odwrócił się od tonącej żaglówki. Dopiero kiedy odpłynął na
bezpieczną odległość, mógł na kilka minut przerwać wiosłowanie — drżał od stóp do głów po
straszliwym, wyczerpującym wysiłku i napięciu wszystkich mięśni.
— Nie wolno mi się tak zachowywać — mruknął do siebie. — Nie jestem dzieciakiem. Ale
czy zdołam dopłynąć z powrotem?
Niebawem zaczął z całej siły uderzać wiosłem o wodę i popłynął w stronę latarni, której
światło z trudem przebijało się przez gęstą mgłę. Mężczyźni, posłuszni jego poleceniom leżeli
nieruchomo na dnie łodzi. Wreszcie Natty dotarł do przystani, gdzie czekała wystraszona Prue.
Pomogli rozbitkom zejść na ląd i dotrzeć do latarni. Tam Natty zaczął przede wszystkim
szukać suchych ubrań, a Prue przygotowała coś gorącego do picia.
— Pomyśleć tylko, że ten dzieciuch uratował nam życie! — wykrzyknął jeden z mężczyzn.
— Nie wiem, czy dorosły by się na to odważył. To pani brat, panno Miller? Ale zdaje mi się, że
pani ma jeszcze jednego brata?
— O, tak, ale wyjechał z domu — wyjaśniła Prue. — Usłyszeliśmy wołanie i Natty uparł się,
żeby natychmiast iść na pomoc.
— No cóż, zjawił się dosłownie w ostatniej chwili. Nie utrzymałbym się ani minuty dłużej.
Natty kazał nam leżeć bez ruchu, ale ja i tak nie mógłbym nawet kiwnąć ręką.
W tej chwili wrócił Natty i zawołał:
— Ależ to pan Barr! Nie poznałem pana od razu.
— Tak, tak, Barr we własnej osobie. A ten dżentelmen, to mój przyjaciel, pan Blackmore, Z
okazji święta rozbiliśmy obóz na Littlc Bear. Wypłynęliśmy rano z przystani, na łodzi
pożyczonej od Forda. Mówił, że nazywa się „Cockawee”. Ja tam nie znam się specjalnie na
żeglowaniu, ale pan Blackmore sporo pływał, więc nie jest nowicjuszem. Byliśmy akurat po
drugiej stronie wyspy, kiedy nadeszła mgła i choć ruszyliśmy bez zwłoki, zrobiło się ciemno,
nim dotarliśmy do przystani. Zaraz za przylądkiem nieoczekiwanie rzuciło łodzią… i
natychmiast się wywróciła. Pojęcia nie mam, dlaczego…
— Ale ja wiem! — krzyknął oburzony Natty. — Ta „Cockawee” wciąż się przewraca i to
przy dobrej pogodzie. Ford postąpił jak drań, że ją wam wypożyczył. Dobrze wiedział, czym to
się może skończyć. To… to było z jego strony prawie morderstwo!
— I ja pomyślałem, że z tą łodzią nie wszystko jest w porządku — stwierdził pan
Blackmore. — Naprawdę potrafię nieźle żeglować, choć przyjaciel żartował z moich
umiejętności. „Cockawee” wywróciła się bez najmniejszego powodu. Tego Forda należałoby
wybatożyć!
Obaj mężczyźni rozgrzani gorącym sokiem porzeczkowym nie ucierpieli zbytnio, mimo
przemoczenia i zmarznięcia. Nazajutrz rano Natty odwiózł ich na ląd swoją „Merry Maid”, a
kiedy się rozstawali, pan Barr serdecznie uścisnął mu rękę i powiedział:
— Dziękuję ci, mój drogi. Jesteś dzielnym i zręcznym chłopcem. Powtórz swemu bratu, że
zrobię wszystko co w mojej mocy, aby otrzymał tę latarnię, a ty masz we mnie na zawsze
przyjaciela i dłużnika.
Dwa tygodnie później Everett otrzymał oficjalny dokument zatwierdzający go na stanowisku
latarnika na wyspie Blue Point. Natty zawiózł tę wiadomość rybakom, czym bardzo ich
ucieszył.
— Sprawiedliwości stało się zadość — rzekł Cooper Creasy.
— Nie wyobrażam sobie Blue Point bez Millera w latarni. I Ev na to zasłużył.
— Oj, chyba najbardziej przyczynił się do tego Natty — zauważył Adam, a jego słowa
spotkały się z gorącym aplauzem. Will Scott nie chciał pozostać w tyle.
— Mówiłeś, że Irving ma plecy, a Millerom brakuje poparcia — zażartował. — Ale wygląda
na to, że Natty potrafił załatwić sprawę. Popłynął tylko na Little Bear i z powrotem.
— To prawdziwy cud, że uratował tych dwóch i to jeszcze w taką noc — dodał Charles
Macey.
— A gdzie się podział Ford? — spytał zakłopotany Natty1, który miał już dość rozmów o
swoim wyczynie.
— Ford się zmył — odrzekł Cooper. — Wyjechał aż do Summerside do pracy w fabryce
Tobe Meekina. Nic innego mu nie pozostało, po tym jak wynajął swoją śmiertelną pułapkę tym
dżentelmenom, chociaż to liberałowie. „Cockawee” podryfowała na Little Bear i tam pewnie
zostanie do końca świata. Natty, chciałbyś dla mnie łowić makrele tego lata?
— Chętnie — odparł Natty — ale myślałem, że ma pan pełną obsadę łodzi.
— Dla ciebie zawsze znajdzie się miejsce — powiedział Cooper.
— Szkoda, żeby chłopak z takim sprytem i krzepą marnował się na lądzie, ot co!
Natty poczuł się absolutnie szczęśliwy.
N
OTA
EDYTORSKA
Opowiadania zamieszczone w tym zbiorze były po raz pierwszy publikowane w
czasopismach i gazetach kanadyjskich, dziś trudno dostępnych. Poniżej podajemy tytuły
oryginalne, daty i miejsca pierwodruków — według kolejności przyjętej w tym tomie.
A Fortunate Mistake, „Girls’ Companion”, 1904, January, 4.
Szczęśliwa pomyłka (tłum. Jolanta Wnuk)
The Twins and a Wedding, „Holland’s Magazine”, 1908. 12–13 May.
Bliźnięta i Ślub (tłum. Jolanta Wnuk)
Bertie’s New Year, „Pittsburgh Christian Advocate”, 1905, Decemher, 10–12.
Nowy Rok Bertiego (tłum. Jolanta Wnuk)
How Don was Saved, „ Boys’ World”, 1904, June.
Jak uratowano Dona (tłum. Joanna Kazimierczyk)
The End of the Young Family Feud, „Epworth Herald”. 1907, December, 743–45.
Koniec sporu rodziny Youngów (tłum. Jolanta Wnuk)
Ted’s Afternoon, Off. ,.King’s Owry” 1907, August.
Wolne popołudnie Teda (tłum. Jolanta Wnuk)
Natty of Blue Point, „Forward”, 1904, August.
Świąteczna pomyłka (tłum. Jolanta Wnuk)
A Christmas Mistake, ,. Familly Herald”. 1899, December. 5.
Przygoda na Island Rock (tłum. Joanna Kazimierczyk)
An Adventure on Island Rock, „Boys’ World”, 1906, December.
Córka starego Shawa (tłum. Joanna Kazimierczyk)
Old Man Shaw’s Girl, „Chronicles of Avonlea”, 1912.
Świąteczna niespodzianka w Enderly Road (tłum. Jolanta Wnuk)
The Christmas Surprise at Enderly Road, „King’s Own”. 1905. December. 201–02.
Historia pewnego zaproszenia (tłum. Jolanta Wnuk)
The Story of an Invitation, „Philadelphia Times”, 1901, August.
Jack i Jill biorą sprawę w swoje ręce (tłum. Jolanta Wnuk)
When Jack and Jill Took a Hand, „Gunter’s Magazine”, 1905, October. 370–78.
Nieudany Żart (tłum. Jolanta Wnuk)
The Jest That Failed. „Household Guest”, „Aso in Presbyterian Banner”, 1911, March,
1930–31.
Latawiec, który uciekł (tłum. Jolanta Wnuk)
Our Runaway Kite, „New Idea Womarys Magazine”. 1903, October, 44–45.
Zapomniany grób (tłum. Jolanta Wnuk)
Freda’s Adopted Grave, „Ziorys Herald”, 1904, September.
Latarnia na Big Dipper (tłum. Joanna Kazimierczyk)
The Light on the Big Dipper, „Churchman”, 1906, March.
Każdy w swoim języku (tłum. Joanna Kazimierczyk)
Each In His Own Tongue, „Chronicles of Avonlea”, 1912.
Natty z Blue Point (tłum. Joanna Kazimierczyk)