30.11.2012
„Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć” w reżyserii Patryka Vegi –
świeżynka, produkcja z bieżącego roku. Dość długo wzbraniałam się przed
obejrzeniem tego filmu. Po pierwsze dlatego, że taki już mam głupi zwyczaj:
nie lubię iść za stadem; nie lubię iść do kina czy kupować książki tylko
dlatego, że jest nowa, świetnie rozreklamowana i omawiana przez
wszystkie możliwe media. Wolę trochę odczekać, żeby nabrać
odpowiedniego dystansu. Po drugie dlatego, że jestem bardzo sceptycznie
nastawiona do wszelkich remake’ów i kontynuacji; rzadko kiedy zdarza się,
żeby takie utwory były choć w połowie tak dobre, jak ich pierwowzory. Nie
żebym była jakąś szczególną fanką serialowej emisji „Klossa” – szczerze
mówiąc zawsze bliżsi sercu byli mi „Czterej pancerni i pies”. Ale jednak agent J-23 to postać kultowa,
szczególnie dla mojego pokolenia. I nie trzeba wcale być jego wielbicielem, żeby taki status mu
przyznawać.
Jednym słowem – obawiałam się, że film będzie kiepski. Że ktoś będzie chciał zrobić kasę na
przysłowiowych odgrzewanych kotletach. Że z każdą kolejną minutą będzie narastać rozczarowanie i
żal, że można było wykorzystać klasyczny temat w tak nieporadny sposób – jak to miało miejsce
chociażby w filmem o Muppetach. Ale muszę przyznać, że rozczarowanie, które było moim udziałem
przy oglądaniu nowego „Klossa” było pozytywne. Bowiem film okazał się zarówno ciekawy pod
względem fabuły (w końcu sięgnięto tu po jedną z najbardziej intrygujących zagadek współczesnej
historii – tajemnicę Bursztynowej Komnaty), jak i nowoczesny w formie – ze wszystkimi
spektakularnymi wybuchami, porozrywanymi zwłokami i tak dalej. Oczywiście – scena, w której Kloss
wyrzyna niemiecką załogę portu, strzelając z działka przeciwlotniczego, była bardzo stylu Rambo. Ale
to przecież nie miał być film dokumentalny. To miał być film wojenno-sensacyjny, więc takie akcje są
wpisane w taką, a nie inną konwencję – i już. Gdyby tego nie było, pewnie sarkałabym, że jak na
współczesne kino było zbyt mało „efektów”… W tym przypadku nie przeszkadzało to zupełnie w
czerpaniu przyjemności z oglądania filmu. I co jeszcze mnie ujęło – świetny scenariusz rodem z
męskiego kina Pasikowskiego, tyle że bez zbędnych wulgaryzmów. Nadało to filmowi wartkiego
tempa, współczesności i realizmu, które razem wzięte pozwoliły stworzyć naprawdę ciekawe kino.
Nie mogłam się początkowo przekonać do roli Kota jako młodego Klossa. Tak już mam, że
pewni aktorzy mi pasują lub nie, a jeśli mi nie pasują – to choćby film, w którym grają był nie
wiadomo jak dobry – dla mnie będzie to stracony obraz. W polskim kinie tak działają na mnie bracia
Mroczki oraz Kuba Wesołowski, w światowym – Leonardo di Caprio. Z Kotem to były inne odczucia –
nie chodziło o jakiś negatywny odbiór. Po prostu kojarzył mi się z głupawymi rolami, rodem z
„Wyjazdu integracyjnego” czy reklam telewizyjnych. W roli J-23 może nie zachwycił mnie jakoś
szczególnie, ale nadał tej postaci jakiś nowy wyraz. Ujął mnie natomiast wiekowy już Karewicz w roli
Brunnera – tyle było w nim swobody, tyle nonszalancji, ale i dało się odczuć pod podszewką tego
złego SS-mana z czarno-białego ekranu. Najsłabszym zaś ogniwem filmu był dla mnie – wbrew
wszystkiemu – Mikulski. Sztywny, grał jakby na siłę próbując przywołać do życia postać sprzed wielu
lat, ale mu to zupełnie nie wychodziło. Chyba tylko on mnie w tym filmie rozczarował w prawdziwym
tego słowa znaczeniu. Bo poza tym – to był kawał dobrego kina akcji, szczególnie jak na nasze
rodzime warunki.
No i jeszcze jedna sprawa: dziki zachwyt, gdy w końcówce filmu udało się rozpoznać znane z
własnych wycieczek okolice czołpińskiej latarni. Tylko po co było taką ładną latarnię burzyć… ;)