http://www.poland.gov.pl/Literatura,210.html
Polska szkoła reportażu
Reportaż jako samoistne zjawisko ukształtował się dopiero w XX w., a w piśmiennictwie polskim
już w dwudziestoleciu międzywojennym był traktowany jako jeden ze szczególnie atrakcyjnych
"gatunków granicznych" literatury. Nawiązanie do popularnych w XIX w. pamiętników, gawęd i
kronik ułatwiło niemal natychmiastowe wykroczenie poza dokumentalny zapis rzeczywistości.
Skupienie na losach autentycznych postaci, połączone z dążeniem do uogólnienia, okazało się
techniką narracyjną, która umożliwiła literacką diagnozę tragicznych zdarzeń XX w., wieku
totalitaryzmów, wojen, holokaustu.
Rozwój "polskiej szkoły reportażu" był związany z wydarzeniami II wojny światowej. Jednak
dzieła K. Pruszyńskiego czy M. Wańkowicza wyraźnie zmierzały w kierunku prozy fabularnej.
Odmienną metodę wybrali: Zofia Nałkowska w Medalionach - ascetycznym świadectwie
holokaustu, i Tadeusz Borowski, którego opowiadania rozgrywające się w obozie zagłady,
zaliczone początkowo do literatury faktu, postawiły oskarżenie światu, traktującemu człowieka jak
towar. Gustaw Herling-Grudziński wykorzystał przeżycia z sowieckich łagrów do postawienia na
nowo pytań o podstawowe kwestie etyczne i religijne. Głębia problematyki Innego świata sprawia,
że opinia Bertranda Russella, który zaliczył tę książkę do "najważniejszych i najwybitniejszych,
jakie ukazały się w XX w." nie traci aktualności.
Autentyczne wydarzenia - od ofiary ojca Maksymiliana Kolbego w Auschwitz po zbrodnię bandy
Mansona w kalifornijskiej willi Romana Polańskiego - przywołuje Jan Józef Szczepański w
utworach tomu Przed nieznanym trybunałem, aby uczynić je przedmiotem refleksji dotyczącej
moralności. Holocaust jest wciąż obecny w losach postaci opisywanych przez Hannę Krall (Zdążyć
przed Panem Bogiem, Taniec na cudzym weselu, Sublokatorka), ale jej książki to nie tylko
utrwalenie pamięci, to próba zrozumienia współczesnego świata. Podobną rolę pełnią egzotyczne
kraje w dziełach Ryszarda Kapuścińskiego (Cesarz, Szachinszach, Imperium). Odległe w czasie
wydarzenia, obce obyczaje, przewroty polityczne - służą interpretacji ludzkiej egzystencji i sensu
coraz gwałtowniejszych przemian rzeczywistości. Taka perspektywa jest zapewne głównym
powodem światowej popularności tych autorów.
http://donosyrzeczywistosci.blogspot.com/
Miałam ostatnio rozmowę na temat reportaży. Pretekstem był fakt, że zostałam przyjęta w poczet
studentów szkoły reportażu przy
. Wprawdzie "bliska mi osoba" (cudowne
gazetowe wyrażenie...) twierdzi, że na wszelkiego rodzaju kursach pisania już dawno powinnam
wykładać, ale kompleksy i brak większego dorobku (patrz: kompleksy) sprawiają, że wciąż wolę
aplikować - choćby tylko dla sprawdzenia, czy się nadaję.
W każdym razie pretekst do rozmowy był. Podczas dyskusji uświadomiłam sobie, że wbrew temu,
co słyszę w mediach i wydawnictwach - uważam, że z polskim reportażem wcale rewelacyjnie nie
jest. Bo spotkała go nieprzyjemna rzecz - przerost formy nad treścią, a więc zaprzeczenie temu, do
czego został stworzony.
Polacy, jak wiadomo, na światowej scenie literackiej reportażem i poezją stoją. Niebezpieczeństwo
polega na tym, że coraz częściej następuje symbioza tych nijak do siebie nieprzystających
rodzajów/gatunków. Reporterom zdarza się zapominać, że ich podstawowym zadaniem jest zdawać
relację, a dopiero w drugim (trzecim? kolejnym?) troszczyć się o formę i emocjonalizować przekaz.
Od dawna za kuriozum uważałam takie instytucje, jak Laboratorium Reportażu, czy inicjatywy w
rodzaju... warsztatów reportażu na pustyni (połączonych ze wsłuchiwaniem się w siebie i
odkrywaniem wewnętrznej prawdy). Reportaż nie powstaje bowiem w warunkach laboratoryjnych,
tylko w akcji (i czasem redakcji - hałaśliwej, zatłoczonej, z wściekłym szefem nad głową). A
czytelnika interesuje temat, a nie duchowy świat reportera - ten ostatni jest tylko medium,
przekaźnikiem, który może zrezygnować z "niewidzialności" tylko wtedy, gdy uzna to za
uzasadniony (bo mocny) literacki chwyt.
Jestem tu trochę gorliwym neofitą, bo sama kiedyś dostałam reprymendę za powyższe grzechy.
Było to na międzynarodowych warsztatach reportażu, podczas których zaprezentowałam
emocjonalny i pełen poetyckich niedomówień tekst o repatriantach z Europy Wschodniej. Brytyjska
dziennikarka, przyzwyczajona do zasady "po pierwsze: informować", nie zostawiła na nim suchej
nitki. Wtedy też rozmawiałam z Pawłem Goźlińskim, szefem "Dużego Formatu", który wyjaśnił mi
różnicę między "polską szkołą" reportażu - paraliteracką - a anglosaską - czysto informacyjną.
Ponoć kiedyś powstał w "Gazecie" pomysł na przetłumaczenie i publikację reportaży nagrodzonych
Pulitzerem - upadł, bo istniało niebezpieczeństwo, że czytelnik umrze z nudów nad suchymi
relacjami.
I zgoda. Co kraj to obyczaj. Obawiam się jednak, że zamiłowanie do literackości prowadzi polski
reportaż na manowce. Podczas owej niedawnej rozmowy, o której wspomniałam na początku, było
m.in. o tekście Wojciecha Tochmana
z bożonarodzeniowej "Wyborczej". Tochman to
jeden z moich ulubionych reporterów. Właściwie ulubiony. Dlatego ze zgrozą przeczytałam
sygnowany jego nazwiskiem tekst słaby, amorficzny, nieinformacyjny, będący właściwie czystą grą
na emocjach. O czym był artykuł? O zdeprawowanym katolicyzmie, opresyjnej męskości i
poddaństwie kobiet? Pewnie tak, problem w tym, że jeśli adept dziennikarstwa w ten sposób
określiłby temat planowanego tekstu, redaktor (lub wykładowca) prawdopodobnie powiedziałby
mu: "Ty nie pisz o idei, ty pisz o tym, jak pan Kowalski z parafii Dzieciątka Jezus, daje co tydzień
na misje i sanktuaria, a pani Kowalskiej nie stać na leczenie i ubrania dla dzieci". Tochman zrobił
odwrotnie.
Swego czasu podobny udziwniony formalnie, dezinformujący (i lekko narcystyczny) tekst
popełnił inny wielki - Jacek Hugo-Bader (krytyczne uwagi samej
). O Hugo-Baderze też mówiliśmy w kontekście Rosji - że tej prawdziwej w jego
tekstach coraz mniej, a coraz więcej tej Rosji wyobrażonej, brudnej, zapijaczonej, wielkiej, chorej i
"duszeszczipatielnej". Mówiliśmy i o "ustawianych" reportażach wojennych, kiedy dziennikarz
jedzie spotkać się z wcześniej zaproszonymi na wywiad osobami. O tym, że w spis lektur w
Instytucie Reportażu jest bardzo środowiskowy, a to niedobrze, bo wielcy twórcy są wielkimi, ale
nie mają monopolu na prawdę (i na dobrą formę też).
I o tym, że czekam na odrzuconą przez Znak książkę Artura Domosławskiego o Kapuścińskim. Jeśli
okaże się w niej, że Kapuściński popierał moskiewski ustrój, to pół biedy, a właściwie żadna bieda,
bo to od dawna podejrzewamy. Gorzej, gdy okaże się, że jego dzieła to raczej artystyczny konstrukt
niż zbiór faktów. Bo to podważy u podstaw samą ideę polskiego reportażu, dla którego
największym niebezpieczeństwem jest to, że twórcy starając się być literatami - oddają w zamian
dziennikarską wiarygodność.
Tak to sobie rozmawialiśmy, a gdy przyszłam do domu, z przyjemnością sięgnęłam po... reporterską
książkę.
Macieja Zaremby (Wyd. Czarne). Zaremba, jak wiadomo, jest
polskim imigrantem 1968 roku, żyjącym w Szwecji. W 1997 roku cykl jego reportaży "Czyści"
ujawnił (i doprowadził do zaprzestania) praktyki eugeniczne rządu szwedzkiego. "Polski hydraulik"
to rzecz o emigracji zarobkowej, o związkach zawodowych, o nielegalnych i rasistowskich
praktykach tychże. Do bólu konkretna, napisana świetnym, prostym językiem. Z literaturyzującą
"polską szkołą" ma niewiele wspólnego. Z interwencyjnym dziennikarstwem, informowaniem o
świecie, budzeniem sumienia - jak najwięcej. I takie właśnie nielaboratoryjne, nie-emocjonalne
reportaże chciałabym czytać (a i pisać też). Jeśli reportaż ma poszerzać moją wiedzę o
rzeczywistości, to niech to będzie wiedza o rządowych nadużyciach, a nie o wewnętrznym świecie
twórcy - choćby najwybitniejszego.
Autor: Małgorzata Olszewska o
autor: Małgorzata Olszewska, 2010-01-24
komentarze:
Komentarze ( 7 )
pisze...
O Jezus, to reportaż ma być tylko informacyjny? Ma nie być grą na emocjach? To ja nie chcę
takiego reportażu. Ilu reporterów, tyle sposobów podejścia do tematu i reportażu.
Reportaż jest subiektywnym gatunkiem i każdy kto pisze, niech go sobie pisze inaczej. Jeden
opowiada ekscytująco, inny rzeczowo, jeszcze inny w sposób egzaltowany? Dlaczego to
niszczyć? Bo Europa?
Właśnie 11 europejskie wydawnictwo zaproponowało przekład mojej książki. A tam każdy
tekst ma FORMĘ. I więcej powiem - uważam wręcz przeciwnie: polskie dziennikarstwo jest
nudne, właśnie z braku formy. Marzę, żeby dostawać teksty z pomysłem. Nie mówię, że to
ma być wielka literatura, ale pomysł. Czasem może być bardzo prosty: jak monolog bohatera
i tyle. Czasem starczy.
Zajrzałem właśnie pod wpisy pod reportażem Bóg zapłać. 65 wpisów i raczej wszyscy
zrozumieli o czym jest ten tekst, co więcej - odebrali go bardzo konkretnie, a nie
niekonkretnie”.
Reporter może być poetą - moim zdaniem.
Pod jednym warunkiem: że to, co pisze jest prawdą.
I pod jeszcze jednym: że daje do myślenia.
Pozdrawiam serdecznie.
Mariusz Szczygieł
26 stycznia 2010 18:34
pisze...
I jeszcze PS.
Pani Małgorzato, to właśnie Maciek Zaremba przygotował antologię polskiego reportażu w
Szwecji, a potem przysyłał nam recenzje z tamtejszej prasy: Dlaczego nie mamy tego, co
mają Polacy?”.
Jeszcze raz: nie mówię, że nie mamy drukować reportaży informacyjnych (i takie drukujemy)
ale dlaczego rezygnować z innych?
26 stycznia 2010 18:37
pisze...
Panie Mariuszu, bardzo dziękuję za komentarz! Bardzo mi miło, że Pan tu odpowiedział.
Ja nie twierdzę, że reportaż ma nie mieć formy. Pański "Gottland" przeczytałam z zapartym
tchem miedzy innymi ze względu na formę (i w ogóle jest w czołówce najlepszych książek,
jakie ostatnimi laty czytałam). Zastanawiam się tylko, czy poszukiwanie wyjątkowej formy
nie staje się czasem nadrzędne w stosunku do tematu i do informacyjności reportażu właśnie.
Bo mimo wszystko to w pierwszym rzędzie gatunek informacyjny.
Fakt, odniosłam się tutaj tylko do dwóch przykładów, chociaż wyrazistych. "Bóg zapłać"
niestety nie podoba mi się, właśnie ze względu na przerost formy (i emocji) nad informacją.
Poza tym nazwisko pana Tochmana zrobiło tu swoje - pewnie nie przejęłabym się tak
artykułem nieznanej mi osoby, ale jako tekst wybitnego (i mojego ulubionego) reportera
bardzo mnie rozczarował.
Natomiast jeśli chodzi o "Podziemne życie..." to tutaj informacja stała się tak zatarta, że z
trudem wywnioskowałam, o co może chodzić w reportażu, a wiadomości o bohaterce na
własną rękę szukałam w internecie.
Ja myślę - to zresztą nie jest jakaś moja oryginalna opinia - że reportaż jest okrakiem między
faktem/informacją a literaturą i nie zawsze potrafi sobie z tym poradzić. Jedni kierują się
bardziej w stronę informacji, inni - literatury. Myślę, że tu granicą może być funkcja
informacyjna - kiedy ona jest wyraźna to ok, ale kiedy okazuje się, że tekst przestaje
informować, a przyciąga uwagę tylko formą i emocjami, jakie budzi, to trzeba by się już
zastanowić.
I myślę, że takie w sumie pragmatyczne podejście wcale nie kłóci się z Pańskim
stwierdzeniem, że reporter może być poetą (no to chyba zmienię jednak tytuł postu;). Tyle że
do wymogu pisania prawdy dodałabym jeszcze jeden - przede wszystkim informowania.
Pozdrawiam serdecznie!
MO
27 stycznia 2010 19:51
pisze...
Pare miesiecy chodzilam sobie na wyklady w ramach cyklu "After Kapuscinsk: the art of
reportage in 21st century" Jeden z nich, Literary Reportage Between Fact and Fiction, Self
and Other - dotyczyl wlasnie problemu subiektywnosci i obecnosci "ja" autora w reportarzu.
Amerykanscy panelisci mowili o sztuce "zanurzania" sie w przedmiot, o ktorym sie
opowiada. Zanurzenie przynosi nie tyle obecnosc "subiektywnego" ja w reportarzu, co raczej
"glebsze zrozumienie" tematu. Sugerowali, ze poprzez "bycie w temacie" ja autora
obiektywizuje sie i rozmywa, pozostajac jednoczesnie sila sprawcza formy! Nie wiem, czy
"poetyzacja", albo emocjonalnosc autora obecna wszem i wobec, jest zagrozeniem dla
przejrzystosci i informacyjnego charakteru reportazu. Mysle sobie cichutko - miejsca w
sztuce jest bardzo duzo i spokojnie moze ona pomiescic reportaz jako jeden z artefaktow.
Poza tym moze istniec cale morze materialow informacyjnych. Granice wyznacza
kreatywnosc i talent.
27 stycznia 2010 22:04
b.
pisze...
Wydaje mi się, iż polski czytelnik (z pewnością dotyczy to mnie samego) nie
oczekuje/wymaga od polskich autorów weryzmu - ale właśnie kreacji, literatury,
przepuszczenia rzeczywistości przez filtr własnej wrażliwości. Dreszczyku, którego nie
gwarantuje literatura piękna, która przecież nie ukrywa, że nie o fakty jej chodzi.
Problem jest chyba szerszy i wynika z tego, że prawda wydaje się tracić na wartości. Innymi
słowy: podaż znacznie przerasta popyt. Media podcinają gałąź, na której siedzą. Jesteśmy
zalewani taką masą informacji, że klasyfikowanie ich wyłącznie wedle kryterium wierności
faktom przestaje mieć znaczenie, bo przestaje być możliwe. Przyswajamy je według zupełnie
innych zasad: poręczności, użyteczności, atrakcyjności. Może stąd przerost formy nad treścią
- ta bowiem schodzi na drugi plan.
Co tego, że Jacek Hugo-Bader nie opisuje Rosji takiej, jaką ona jest? Nie znam takiej Rosji i
nigdy znał nie będę. Gdzie takiej Rosji należałoby szukać? Jaka jest obowiązująca definicja
rosyjskiej duszy? Hugo-Bader pokazuje mi Rosję Hugo-Badera; niczego więcej od niego nie
oczekuję. To ma się czytać, a jego akurat czyta się doskonale. To samo dotyczy Czech
Mariusza Szczygła (pozdrawiam!) czy wojującego Afganistanu Wojciecha Jagielskiego
(którego jednak czyta mi się już nie tak dobrze).
Dygresja: czytałem ostatnio „Lęk i odrazę w Las Vegas” Thompsona, ojca gonzo. Literacko
książka jest słaba, rozpada się na szereg epizodów. Wbrew temu, co chciałby wmówić nam w
posłowiu Jakub Żulczyk, dla polskiego czytelnika pozostanie raczej ciekawostką.
Definicja gonzo za wikipedią: „styl tworzenia reportażu lub filmu dokumentalnego, w którym
reporter lub twórca, zamiast pozostawać biernym obserwatorem, angażuje się osobiście,
występują liczne wtrącenia, często nie związane z głównym wątkiem, subiektywne opinie i
kicz, jako środek artystycznego wyrazu (...) Filarem Gonzo jest przeświadczenie, że
dziennikarstwo może być bardziej prawdziwe i dosłowne bez przestrzegania tradycyjnych
zasad reportażu, czy podstawowych prawideł sztuki dziennikarskiej, w tym zasad etycznych.”
Margo, z tego co piszesz wynika, że reportaż w stylu gonzo popełnił Jacek Hugo-Bader
("Podziemne życie Ewy H.") ;-)
28 stycznia 2010 11:53
pisze...
Sylwia, Bartek, dziękuję Wam za komentarze! Bardzo się cieszę, że wywiązała się tu tak
ciekawa dyskusja. To jest fajne - widzieć, że reportaż jest żywym i wręcz namiętnie czytanym
(i pisanym) gatunkiem.
Sylwia, Tobie odpowiedziałabym to, co Panu Mariuszowi - że emocje, poezja - ok, byleby nie
zaburzały informacyjności. Bronię tego informowania, bo to jest dla mnie gatunkowy
wyznacznik reportażu. I tu jestem ortodoksyjna - informacja na pierwszym miejscu.
Mistrzostwo polega na tym, żeby dopiero ją ubrać w artystyczną formę (i tu oczywiście
"Gottland" czy "Jakbyś kamień jadła" to sztuka najwyższej miary).
Ale zdziwił mnie ten postulat "zanurzenia się" autora w obiekcie. Czy chodzi o to, że autor
może stopić się w jedno z opisywanym (zachowując wszakże własną świadomość
estetyczną)? Jakoś w to nie wierzę, myślę, że to taka sama fikcja jak totalny obiektywizm,
"wzięcie rzeczywistości w nawias". Że oba te stanowiska prowadzą do (nierealnego według
mnie) postulatu, że można oddalić własną świadomość, założenia, przed-sądy. Wątpię, czy to
możliwe. Obawiam się, że to kolejna fikcja teoretyczna, którą obali jakiś nowy "mistrz
podejrzeń".
A tu daję link do rozmowy z Wojciechem Tochmanem, która jest m. in. właśnie o tym, o
"mówieniu" ustami bohaterów.
http://www.empik.com/empikultura/aktualnosci/moje-zawstydzenie-wywiad-z-wojciechem-
tochmanem,40741
Bartek, nieporozumieniem jest dla mnie ocenianie dziennikarstwa według takich kryteriów
jak użyteczność czy atrakcyjność (a nie prawda). Tzn. inaczej - nie jestem ślepa i wiem, że tak
się dzieje. Ale po pierwsze, nie powinno, po drugie, czy to nadal dziennikarstwo? Nie podoba
mi się dewaluacja kryteriów, rozmycie gatunków. Jeśli wysuniemy użyteczność i estetykę na
plan pierwszy, kolejnym krokiem może być (i bywa) porzucenie prawdy w imię tychże. To
zresztą nie tylko problem mediów, ale całości kultury. Możemy kiedyś o tym pogadać.
Jeśli chodzi o subiektywne przedstawienie tematu, to oczywiste, że nie da się od niego uciec.
Jak już napisałam, "zamykanie rzeczywistości w nawias" to trochę przebrzmiały postulat.
Poprawiam się więc w stosunku do tego, co napisałam w oryginalnym poście. Rosja Hugo-
Badera naturalnie będzie odmienna od Twojej czy mojej. Bo mamy inną świadomość,
wrażliwość, znamy inne konteksty, mamy różne upodobania. Ja np. będąc w Moskwie,
pierwszego dnia poszłam na Patriarsze Prudy, żeby na ławeczce wypić z koleżanką zdrowie
kota Behemota;)
Nie wierzę w weryzm w literaturze. Ale jednak jak daleko można posunąć się w reportażu?
Czy reporter może kreować swój z założenia własny świat? Czy to nie jest już kreacja
artystyczna - kreacja, a więc literatura, fikcja? Oto pytania.
28 stycznia 2010 22:34
pisze...
Reportaż w stylu "gonzo" to dla mnie jakaś hybryda. Jeśli zostawiamy na boku etykę
dziennikarską, to tym samym podważamy swój profesjonalizm. Można się sprzeczać o rolę
prawdy i etyki w fikcji (niedawno - w "Wyborczej" zresztą - czytałam zabawną opowieść
Krzysztofa Vargi o krytyku, który postawił Oldze Tokarczuk zarzut niemoralności, bo
pozytywną bohaterką swojej ostatniej książki uczyniła morderczynię). Jednak czy jest na
takie dywagacje miejsce w reportażu? Czy etyka zawodowa nie jest po prostu podstawą
uprawiania tego zawodu? Czy jakikolwiek prawnik mógłby wykonywać swój zawód bez
dbałości o etykę? A dla mnie dziennikarstwo jest jednak bliższe zawodowi prawnika niż
kreatywnego pisarza.
I myślę, że te nasze spory wynikają właśnie z różnych sposobów rozumienia reportażu. Może
dla Was reportaż to przede wszystkim literatura? - dla mnie to przede wszystkim fakt. Jeśli
przyjąć, że przede wszystkim literatura, to oczywiście jest miejsce nawet na "gonzo", bo
literatura daje przyzwolenie na eksperymenty, a im oryginalniejsze one, tym lepiej.
Ja jednak na pierwszym miejscu stawiam - powtórzę - informację i to dla mnie prymarna
funkcja reportażu. Chwyty artystyczne - tak, ale do granicy zrozumiałości.
Uff, namęczyłam się z odpowiedzią, przemyślałam parę spraw, widzę, jak wiele mam jeszcze
do uporządkowania:) dziękuję Wam za tę inspirację.
M.
28 stycznia 2010 22:35
Miałam ostatnio rozmowę na temat reportaży. Pretekstem był fakt, że zostałam przyjęta w poczet
studentów szkoły reportażu przy
. Wprawdzie "bliska mi osoba" (cudowne
gazetowe wyrażenie...) twierdzi, że na wszelkiego rodzaju kursach pisania już dawno powinnam
wykładać, ale kompleksy i brak większego dorobku (patrz: kompleksy) sprawiają, że wciąż wolę
aplikować - choćby tylko dla sprawdzenia, czy się nadaję.
W każdym razie pretekst do rozmowy był. Podczas dyskusji uświadomiłam sobie, że wbrew temu,
co słyszę w mediach i wydawnictwach - uważam, że z polskim reportażem wcale rewelacyjnie nie
jest. Bo spotkała go nieprzyjemna rzecz - przerost formy nad treścią, a więc zaprzeczenie temu, do
czego został stworzony.
Polacy, jak wiadomo, na światowej scenie literackiej reportażem i poezją stoją. Niebezpieczeństwo
polega na tym, że coraz częściej następuje symbioza tych nijak do siebie nieprzystających
rodzajów/gatunków. Reporterom zdarza się zapominać, że ich podstawowym zadaniem jest zdawać
relację, a dopiero w drugim (trzecim? kolejnym?) troszczyć się o formę i emocjonalizować przekaz.
Od dawna za kuriozum uważałam takie instytucje, jak Laboratorium Reportażu, czy inicjatywy w
rodzaju... warsztatów reportażu na pustyni (połączonych ze wsłuchiwaniem się w siebie i
odkrywaniem wewnętrznej prawdy). Reportaż nie powstaje bowiem w warunkach laboratoryjnych,
tylko w akcji (i czasem redakcji - hałaśliwej, zatłoczonej, z wściekłym szefem nad głową). A
czytelnika interesuje temat, a nie duchowy świat reportera - ten ostatni jest tylko medium,
przekaźnikiem, który może zrezygnować z "niewidzialności" tylko wtedy, gdy uzna to za
uzasadniony (bo mocny) literacki chwyt.
Jestem tu trochę gorliwym neofitą, bo sama kiedyś dostałam reprymendę za powyższe grzechy.
Było to na międzynarodowych warsztatach reportażu, podczas których zaprezentowałam
emocjonalny i pełen poetyckich niedomówień tekst o repatriantach z Europy Wschodniej. Brytyjska
dziennikarka, przyzwyczajona do zasady "po pierwsze: informować", nie zostawiła na nim suchej
nitki. Wtedy też rozmawiałam z Pawłem Goźlińskim, szefem "Dużego Formatu", który wyjaśnił mi
różnicę między "polską szkołą" reportażu - paraliteracką - a anglosaską - czysto informacyjną.
Ponoć kiedyś powstał w "Gazecie" pomysł na przetłumaczenie i publikację reportaży nagrodzonych
Pulitzerem - upadł, bo istniało niebezpieczeństwo, że czytelnik umrze z nudów nad suchymi
relacjami.
I zgoda. Co kraj to obyczaj. Obawiam się jednak, że zamiłowanie do literackości prowadzi polski
reportaż na manowce. Podczas owej niedawnej rozmowy, o której wspomniałam na początku, było
m.in. o tekście Wojciecha Tochmana
z bożonarodzeniowej "Wyborczej". Tochman to
jeden z moich ulubionych reporterów. Właściwie ulubiony. Dlatego ze zgrozą przeczytałam
sygnowany jego nazwiskiem tekst słaby, amorficzny, nieinformacyjny, będący właściwie czystą grą
na emocjach. O czym był artykuł? O zdeprawowanym katolicyzmie, opresyjnej męskości i
poddaństwie kobiet? Pewnie tak, problem w tym, że jeśli adept dziennikarstwa w ten sposób
określiłby temat planowanego tekstu, redaktor (lub wykładowca) prawdopodobnie powiedziałby
mu: "Ty nie pisz o idei, ty pisz o tym, jak pan Kowalski z parafii Dzieciątka Jezus, daje co tydzień
na misje i sanktuaria, a pani Kowalskiej nie stać na leczenie i ubrania dla dzieci". Tochman zrobił
odwrotnie.
Swego czasu podobny udziwniony formalnie, dezinformujący (i lekko narcystyczny) tekst
popełnił inny wielki - Jacek Hugo-Bader (krytyczne uwagi samej
). O Hugo-Baderze też mówiliśmy w kontekście Rosji - że tej prawdziwej w jego
tekstach coraz mniej, a coraz więcej tej Rosji wyobrażonej, brudnej, zapijaczonej, wielkiej, chorej i
"duszeszczipatielnej". Mówiliśmy i o "ustawianych" reportażach wojennych, kiedy dziennikarz
jedzie spotkać się z wcześniej zaproszonymi na wywiad osobami. O tym, że w spis lektur w
Instytucie Reportażu jest bardzo środowiskowy, a to niedobrze, bo wielcy twórcy są wielkimi, ale
nie mają monopolu na prawdę (i na dobrą formę też).
I o tym, że czekam na odrzuconą przez Znak książkę Artura Domosławskiego o Kapuścińskim. Jeśli
okaże się w niej, że Kapuściński popierał moskiewski ustrój, to pół biedy, a właściwie żadna bieda,
bo to od dawna podejrzewamy. Gorzej, gdy okaże się, że jego dzieła to raczej artystyczny konstrukt
niż zbiór faktów. Bo to podważy u podstaw samą ideę polskiego reportażu, dla którego
największym niebezpieczeństwem jest to, że twórcy starając się być literatami - oddają w zamian
dziennikarską wiarygodność.
Tak to sobie rozmawialiśmy, a gdy przyszłam do domu, z przyjemnością sięgnęłam po... reporterską
książkę.
Macieja Zaremby (Wyd. Czarne). Zaremba, jak wiadomo, jest
polskim imigrantem 1968 roku, żyjącym w Szwecji. W 1997 roku cykl jego reportaży "Czyści"
ujawnił (i doprowadził do zaprzestania) praktyki eugeniczne rządu szwedzkiego. "Polski hydraulik"
to rzecz o emigracji zarobkowej, o związkach zawodowych, o nielegalnych i rasistowskich
praktykach tychże. Do bólu konkretna, napisana świetnym, prostym językiem. Z literaturyzującą
"polską szkołą" ma niewiele wspólnego. Z interwencyjnym dziennikarstwem, informowaniem o
świecie, budzeniem sumienia - jak najwięcej. I takie właśnie nielaboratoryjne, nie-emocjonalne
reportaże chciałabym czytać (a i pisać też). Jeśli reportaż ma poszerzać moją wiedzę o
rzeczywistości, to niech to będzie wiedza o rządowych nadużyciach, a nie o wewnętrznym świecie
twórcy - choćby najwybitniejszego.
autor: Małgorzata Olszewska, 2010-01-24
Reporter nie poeta. Odsłona druga
Mam pewną satysfakcję. Nie jestem w swoim myśleniu sama, chociaż z postów, jakie pojawiały się
tu parę tygodni temu, wynikało, że jest inaczej. Chodzi oczywiście o polski reportaż i o dyskusję o
"Kapuściński non-fiction" Artura Domosławskiego, której to książki wreszcie się doczekaliśmy.
Tak jak już wcześniej pisałam, nie interesuje mnie, że Kapuściński składał zeznania na UB, bo tego
każdy, kto ma choć niewielką wyobraźnię historyczną, mógł się domyślać. Nie interesuje mnie, że
miewał kochanki (właśnie przed chwilą Domosławski powiedział w Trójkowym klubie ciekawą
rzecz - polska biografia, w odróżnieniu od zachodniej, wciąż stawia wielkich na piedestale, zamiast
szukać w nich zwykłych, ułomnych ludzi. Jak widać, odbrązowiające wysiłki Boya poszły na
marne). Interesuje mnie tylko reportaż.
W "Gazecie Wyborczej" odbywa się debata na ten temat. Z zainteresowaniem przeczytałam
pierwsze teksty Marka Beylina i Adama Leszczyńskiego. Tekst Beylina świetnie napisany,
przejmujący. Nie zgadzam się tylko z jednym - otóż uważam, że dziennikarz nie ma prawa dopisać
łzy na twarzy zrozpaczonej kobiety. Przekonanie, że może tak zrobić, na własny użytek nazywam
"skazą Wańkowicza" (a w wersji międzynarodowej - "skazą Garcii Marqueza"). To
usprawiedliwianie pojawiającej się w reportażu fikcji wartościami literackimi czy
prawdopodobieństwem zaistnienia danych zdarzeń.
Dla mnie to niedopuszczalne. Za podstawowe cechy reportażu uważam wiarygodność i
informacyjność. Tutaj stoję po stronie Adama Leszczyńskiego, który kaja się, że w jednym ze
swoich tekstów zdarzenia z dwóch nocy dla lepszego efektu połączył w jedno. I po stronie
Wojciecha Jagielskiego, który szczerze wyznał czytelnikowi, iż trzej bohaterowie książki "Nocni
wędrowcy" stanowią zlepek kilku różnych postaci.
We wspomnianej Trójkowej audycji z Domosławskim w roli głównej, Dariusz Bugalski zwrócił
uwagę na to, o czym też na tym blogu dyskutowaliśmy - że próby wkładania w usta bohaterów
autorskich wypowiedzi, próby rozumienia ich lepiej niż oni sami, "stapiania się" z nimi, stanowią
nadużycie, rodzaj władzy, jaką pisarz ma nad swoją postacią. To odbieranie głosu realnym osobom i
przydawanie im swojego. W imię czego? Poszukiwania prawdy czy estetyki? Tak czy inaczej jest to
podporządkowanie, według mnie niedopuszczalne, bo nieetyczne. Ponadto demiurgiem może być
pisarz kreatywny. Reporter demiurgiem nie jest. Jest medium, jest przezroczysty, a nawet - jako ten,
który "tylko" zdaje relację - pozostaje na usługach swoich bohaterów.
Na marginesie, w tym kontekście przeczytałam ostatnio jeszcze raz "Mojżeszowy krzak" i w ogóle
całego "Wściekłego psa" Wojciecha Tochmana. I doszłam do zastanawiających wniosków, nieco
odmiennych niż kilka miesięcy/lat temu. Otóż te najbardziej emocjonalne reportaże (tytułowy
"Wściekły pies", "Amen") zrobiły na mnie bardzo złe wrażenie rodzaju duchowej pornografii. Nie
chodzi mi o wulgaryzmy czy opisy gejowskiego seksu we "Wściekłym psie". Chodzi mi o
epatowanie brzydotą, bólem, z krzykiem pokazywanie cierpienia światu. Budzą się we mnie
wątpliwości - czy po to, aby współczuć, czy aby zrobić wrażenie? Czy reportaż będący monologiem
zarażonego HIV księdza to słowa chorego, czy wyobrażenia reportera? Czy bez daleko idącej
kreacji można oddać na piśmie uczucia rodziców tragicznie zmarłych dzieci ("Amen")? I czy to nie
stawia czytelnika w roli podglądacza? I nie jest szukaniem skandalu tam, gdzie z szacunku, ale też
dla dziennikarskiej wiarygodności powinna być cisza, dystans i chłód?
Ilu czytelników, tyle pewnie odpowiedzi. Dla mnie najważniejsza jest puenta dyskusji o reportażu,
jaką wypowiedział sam Domosławski. Zgadzam się z nim. Otóż, zachwianie wiarygodności
reportażu wynika z pragnienia przesunięcia go z półki "Fakt" na półkę "Literatura". Przyzwyczajeni
do myślenia o "literaturze faktu", zwracamy uwagę tylko na drugi człon. Tymczasem twórcy
chętniej oscylują ku pierwszemu - chcą być literatami. Niedopuszczalne jest jednak, by nie
informowali o tym czytelnika. Dziennikarz nie ma prawa do kreacji. Dopiero pisarz może przyznać:
"tu zmyśliłem".
Jakie z tego wnioski dla polskiej szkoły reportażu? Może - oby - redefinicja swojej roli. Może
uczciwe postawienie się po stronie literatury i pozostawienie miana reporterów tym, którzy prosto,
chłodno i wiarygodnie informują - choćby nawet czasami było to nudnawe.
Autor: Małgorzata Olszewska o