Ledda Gavino
WE WŁADZY OJCA
7 stycznia 1944 znalazłem się po raz pierwszy w szkole, trzy miesiące później niż moi
koledzy. W tym roku kończyłem sześć lat i zgodnie z przepisami nauczycielka musiała
przyjąć mnie do pierwszej klasy. W rzeczywistości jednak miałem dopiero piąć lat. W
pierwszych dniach dzieci często mi dokuczały i naśmiewały się ze mnie. Wszyscy, zarówno
chłopcy jak i dziewczęta, byli ode mnie starsi. Wielu z nich powtarzało klasę. Umieli więcej
ode mnie: znali już dobrze litery, potrafili je czytać i pisać. Na szczęście, siedziałem w ławce
razem z Pizzente, który był moim rówieśnikiem i przyszedł do szkoły tego samego dnia co i
ja. Z naszego powodu nauczycielka musiała wrócić do nauczania alfabetu- Początkowo
Pizzente był równie nieśmiały jak ja i pełen obaw. Wkrótce zmienił się jednak całkowicie,
przyjął wyzywającą postawę i zachowywał się jak rozzuchwalony uczeń, który gotów
nauczyć się wszystkiego, tylko nie czytać i pisać.
Utkwiło mi w pamięci, że ten kolega ze szkolnej ławki był wielkim bałaganiarzem: nigdy
nie nosił teczki ani zeszytów i nie uważał na lekcjach. Co więcej, często, gdy nauczycielka
uczyła dzieci poprawnej wymowy, poruszając przy tym wyraźnie ustami, a ja w skupieniu
rysowałem literki, odwracał się ostrożnie, rozpinał rozporek i siedzącym koło niego dzieciom
pokazywał ptaszka. Był to z jego strony akt odwagi. Chciał w ten sposób udowodnić, że
nikogo się nie boi. Klasa była tym poruszona. Nauczyciclka, nie mogąc sobie z nim poradzić,
biła go, tajała i stawiała do kąta. Jednak postępowała tak tylko wtedy, kiedy było to
nieodzowne. Natomiast gdy Pizzente rozpraszał uwagę zaledwie kilkorga dzieci, nie
przeszkadzając pozostałym w pilnym śledzeniu lekcji, wolała nie reagować. Właśnie w
takich chwilach Pizzente czuł się bardzo mocny.
Zdarzało się, że nauczycielki -nie było w klasie. Wówczas wchodził na ławkę i rozbudzał
naszą ciekawość, komentując ekshibicjonistyczne pokazy wybuohami śmiechu. Nawet
uczniowie, którzy już dobrze znali alfabet, nie śmiali się tak zuchwale jak on. Niektórzy
chłopcy naśladowali go. Zgorszone dziewczęta nie potrafiły jednak ukryć swego
zainteresowania. Większość dzieci, do których ja również należałem, wstydziła się i nie
pochwalała tego, co się działo. Ja natomiast czułem się niemal winny, jakbym sam był
sprawcą tych czynów. Zuchwałe zachowanie mego kolegi nie tylko mnie denerwowało, ale
często sprawiało, że stawałem się jeszcze bardziej nieśmiały. Poza tym musiałem nadrobić
stracony czas, usunąć powstałe nie z mojej winy braki i dogonić inne dzieci. Dlatego nie
mogłem sobie pozwolić, żeby Pizzente rozpraszał moją uwagę. Podczas przerw prosiłem
koleżanki i kolegów, aby uczyli mnie poprawnej wymowy spółgłosek i samogłosek, które
opanowali już dość biegle w mowie i w piśmie.
Mimo najlepszych chęci nauczycielki i moich, pozostałem w szkole niewiele dłużej ponad
miesiąc. Zabrano mnie z niej, nim stałem się normalnym uczniem. Nauczycielka polubiła
mnie. Dzięki wytrwałej nauce alfabetu zyskałem sympatię wielu dzieci, które początkowo
naśmiewały się ze mnie. Ale wydarzenia i bieg czasu działały na moją niekorzyść. Pewnego
ranka, w lutym, kiedy nauczycielka kazała mi pisać na tablicy, do szkoły wpadł ojciec jak
grom z nieba. Miał spojrzenie wygłodzonego sokoła i biło z niego moralne przekonanie, że
jeat moim panem. Wtargnął z hałasem do klasy. Zbliżył się bez słowa do katedry i pozdrowił
nauczycielkę oschłym „dzień dobry"? Odpowiedziała mu, a on stał przed nią sztywny i
zakłopotany. Na jego widok zapanowała w klasie absolutna cisza. Ojciec .natychmiast
przystąpił do rzeczy.
W swym pasterskim stroju wyglądał dumnie i imponująco: barchanowe spodnie,
welwetowa kurtka, buciory i sztywny beret.
Początkowo nie potrafił ukryć swego ogromnego zniecierpliwienia. Oczy mu błyszczały.
— Przyszedłem po chłopca. Jest mi potrzebny do pilnowania owiec. Należy do mnie. A
ja jestem sam. Kjedy wyjeżdżam do Siligo, żeby odstawić mleko do mleczarni albo zabrać
zapasy żywności, nie mogą zostawiać nie strzeżonego stada. Muszę też uprawiać na kawałku
pola zboże dla własnych potrzeb. Pracują ciężko, żeby żyć uczciwie i nie okradać bliźniego.
Chociaż Gavino jest jeszcze mały, pilnował owiec, ja zaź będę uprawiał zimię, przycinał
pędy winnej latorośli i pracował przy gaju oliwnyktóry już zacząłem
1
sadzić... Sama pani
widzi, że nie mogę robić tego wszystkiego pilnując jednocześnie owiec. Nie strzeżone,
mogłyby zniszczyć mi winną latorośl lub zboże, a przecież nie możemy cały rok pozostać
bez chleba. Ga- vino będzie pilnował owiec. Ja zajmę 6ię innymi pracami, żeby zdobyć
wyżywienie dla jego młodszego rodzeństwa... Nie mam pieniędzy, żeby zapewnić im środki
utrzymania. Gotówka, jaką otrzymuję za owcze mleko, wystarcza zaledwie na kupno ubrania
i tego, czego my, pasterze, nie wytwarzamy. Ziemniaki, zboże, cebulę, groch mifezę pro-
dukować sam... Przykro mi, że go zabieram, ale bez niego nie mogę sobie poradaić. Taka
była zawsze nasza pasterska dola. Bandyci są wszędzie i pani dobrze o tym wie.
— Gavino jest jeszcze za mały. Jakże będzie mógł strzec owiec przed bandytami? Jego
obecność nie zda się na nic... Tu nauczy się życia, zanim będzie musiał się z him zmierzyć.
Jeszcze nie urosły mu skrzydła do lotu.
— Cóż pani wie o naszym życiu? Pasterze fruwają bez skrzydeł. — Jego głos brzmiał
zdecydowanie. — Do pilnowania owiec chłopiec nie musi być duży. Co do bandytów,
wystarczy czyjaś obecność. Jeśli zajdzie potrzeba, z pewnością wystarczy mu siły, żeby mnie
zawołać. Moja zagroda nie jest zbyt duża. Ale owce w pogoni za lepszą trawą lub żołędziami
szybko zmieniają pastwisko. Często, j żeby schronić się przed wiatrem, zaszywają się w doli-
j nach i niespodziewanie znikają. Gdy pracuję na jednym | krańcu mego pola, a owce
oddalają się na przeciwny, 1 bandyci i lis łatwo mogą wyrządzić mi szkodę... Lis! Tak! I Lis!
Z jego strony jesteśmy stale narażeni na ogromne I niebezpieczeństwo. Jest szczególnie
groźny dla małych | owieczek. Porywa je. Jagnię dla takiego biednego jak ja j pasterza to nie
byle co. Niech pani sobie wyobrazi, że my, pasterze, wbrew temu, co się mówi, nie żywimy
się mię- I sem jagnięcia. To tylko złodzieje jedzą go do syta. Za pie- j niądze otrzymane za
jagnię mogę kupić chleba i makaro- I nu i żywić rodzinę przez dziesięć dni... Dlatego muszę ]
dbać o małe, które urodzą się w mojej owczarni Nie będzie on pierwszy i ostatni... Ja
również spędziłem dzieciń- £ stwo w podobny sposób. Dzieciństwo! Ba! Musiałem stać 9 się
przedwcześnie dorosły, a starsi wykorzystywali mnie, ' żebym pilnował owiec w środku
zimy, chroniąc je przed 9 atakami lisa... Sam też musiałem zajmować się stadem, -j chociaż
wówczas potrzebowałem bardziej matczynego niż T. owczego mleka.
Zapanowało ogólne milczenie, jakby nikt nie był w sta- i nie sprzeciwić się sile jego woli.
Nauczycielka i uczniowie ! wsłuchiwali się w tę okrutną ciszę.
— Potrafię zrobić z niego dobrego pasterza. Nauczę go, jak się uzyskuje mleko, ser i
mięso. Nie może zostać w szkole. Musi myśleć o tym, żeby się wyżywić. Kiedy do- j rośnie,
zanim pójdzie do wojska, zrobi piątą klasę jak wielu innych pasterzy. Nauka jest dla
bogatych: służy ; lwom, a my jesteśmy jagniętami..
Koledzy słuchali gwałtownych i ostrych słów mojego ' ojca, niczym pierwszych
grzmotów zwiastujących burzę,
:
jaka miała przetoczyć się nad ich przyszłym życiem.
Stałem przed tablicą cały sparaliżowany, jakby mowa ojca przygwoździła mnie do
podłogi. Nie mogłem nic zrobić przeciwko tej okrutnej rzeczywistości. Płakałem tylko i
trzymałem się kurczowo nauczycielki z nadzieją, że z ho-
ryzontu zniknie groźny błysk, który zapłonął w oczach ojca, i ucichnie grzmot, który
wydobywał się z jego ust, a teraz roznosił się po klasie i raził umysły uczniów niczym ponura
wizja przyszłości.
Stałem oparty o nauczycielkę, z głową pochyloną na prawe ramię. Szybko gdzieś zniknął
ów straszny błysk, a grzmot, który zdawał się zapowiadać okrutną przyszłość, ucichł,
przetaczając się na lasy i pola. Widziałem już je oczami wyobraźni. Nauczycielka pozwoliła
mi trochę popłakać, ale zaraz. zaczęła przekonywać mnie do smutnej rzeczywistości.
Tłumaczyła mi:
— Zostaniesz pasterzem. Ojciec nauczy eię doić owce i krowy. Są bardzo ładne, wiesz o
tym? Na polach rosną kwiaty, trawa i tyle drzew, a na nich pełno ćwierkających i
śpiewających ptaków. Wiją gniazdka w krzakach, na ziemi, na drzewach. Znajdziesz ich tyle,
ile zechcesz! Tu w Siligo nie ma tego wszystkiego!
Mówiła -te słowa szeptem, głaszcząc mnie po włosach i starając się ukoić mój płacz.
Wycierała mi łzy 9woją chusteczką. Ojciec stał sztywny w swym pasterskim ubraniu. Czekał,
aż pogodzę się z prawdą, którą zbyt wcześnie poznałem. Jednakże przez jego powierzchowną
pewność siebie przenikało zakłopotanie. I jakby chciał je w sobie przezwyciężyć, usiłował,
popychając mnie do wyjścia, usprawiedliwić się przed nauczycielką i uczniami, których
oszołomiły jego słowa.
— Jest mi potrzebny, bez niego nie zdołam utrzymać rodziny. Ot co! Gdyby rząd opłacał
mi człowieka do pilnowania owiec albo pomógł mi w inny sposób, pozwoliłbym mu się
uczyć. Chłopiec jest mój. Czego chce ten ich cały rząd? Żebym wysyłając go do szkoły,
naraził pozostałe dzieci na głodową śmierć? Nie, o nie! Zabieram chłopca i będzie mi
pomagał, bo nie mogę postąpić inaczej. Ciekaw jestem, co mi zrobi to podłe prawo? Mam
spokojne sumienie. To prawo nie jest w porządku wobec mnie. Chce wprowadzić
obowiązkowe nauczanie. Obowiązkowa jest tylko bieda.
Słyszą-c wciąż jeszcze głos ojca, ze łzami w oczach spojrżałem uważnie po raz ostatni na
klasę, jakbym chciał ją ze sobą zabrać. Szybko przebiegłem wzrokiem po ławkach.
Pożegnałem w myśli wszystkich kolegów, utrwalając ich obraz w pamięci. Jeszcze raz
zerknąłem na przedmioty, które najbardziej przemawiały do mojej wyobraźni: tablicę,
katedrę, mapy.
— Do widzenia pani.
— Bądź dzielny, Gavino! — wyszeptała nauczycielka. Jej uśmiechnięta twarz znikała
powoli za drzwiami.
Po wyjściu z klasy poczułem się nagle jak zając wypłoszony z nory, ścigany przez psy,
pod obstrzałem myśliwych, których nie widzi. Ich kule dosięgają go i ranią. Gdy schodziłem
po schodach ratusza, gdzie mieściła się szkoła, w mojej głowie dźwięczały słowa i zdania
wypowiedziane przez tatusia: — Będzie pilnował owiec, gdy ja będę uprawiał ziemię pod
zboże... przycinał pędy winnej latorośli... żeby wyżywić jego młodsze rodzeństwo... Jest z
nich najstarszy i musi myśleć o tym, żeby urośli i nie pomarli z głodu...
Kochałem moje siostry i braci i nie chciałem, żeby umarli z głodu. Przez chwilę
wyobraziłem sobie, że grozi im niebezpieczeństwo, a oni proszą mnie, żebym posłuchał ojca.
Dlatego też po krótkim płaczu pogodziłem się z nową rzeczywistością i nie czułem do ojca
żalu. A czas, który minął od opuszczenia szkoły do przyjścia do domu, pozwolił mi pogodzić
się z koniecznością wyjazdu.
— Mariantóó!! Mintóó! — zawołał ojciec, wchodząc do domu.
— Jestem — odpowiedziała ze strychu zaniepokojona mama. Naszykowała zapasy
żywności dla ojca i dla psa i ładowała je do wełnianej torby.
— Przygotuj Gavina. Pośpiesz się! Zabieram go ze sobą w pole — krzyknął ze
wściekłością. Mama nic nie odpowiedziała. Być może, wiedziała o tym wcześniej. W niecałe
pół godziny zmieniłem zupełnie wygląd: barchanowe spodnie, buciory i kurtka.
Przypominałem orawdziwego paste-
rza! Tymczasem ojciec osiodłał osła. Otworzył gwałtownie drzwi i wpadł do domu. — Jesteś
gotowy? — W odpowiedzi skierowałem się bez słowa do wyjścia. Objuczony osioł czekał na
wymarsz. Przywiązany do kółka w murze, bił kopytami o ziemię, tłukąc się w porośnięty
gęstą sierścią brzuch. Machał przy tym ogonem, szykując się do drogi. Ojciec odwiązał go z
postronka. Przytrzymał. Położył, na ziemi powróz i posadził mnie na grzbiecie zwierzęcia.
Chwyciwszy osła lewą ręką za grzywę, sam szybko na niego wskoczył i usadowił się
wygodnie w siodle. Wyprostował się i zwisającymi nogami poszturchiwał zwierzę. Machając
powrozem wprawił w ruch nasz „pojazd" i skierował go ku drodze wiodącej do owczarni.
Siedząc na grzbiecie osła, wsłuchiwałem się w milczeniu w jego trucht i kołysałem się
zgodnie z rytmem jego kroków, obijając się o plecy ojca. Odziany w welwetową kurtkę,
wydał mi się po raz pierwszy silny i dobrze zbudowany. Wkrótce potem przejeżdżaliśmy
obok szkoły. Ileż myśli kłębiło się wówczas w mojej głowie? Ale nie byłem już uczniem.
Stałem się pasterzem. Osioł wciąż stukał kopytami, pozostawiając w tyle szkołę i mych
kolegów, których na zawsze zachowałem w pamięci. Odwróciłem się i z grzbietu zwierzęcia
patrzyłem na szkołę. Podskakując przy każdym jego ruchu, odnosiłem wrażenie, że szkoła
cała drży, jakby słowa ojca poruszyły nią niczym trzęsienie ziemi. Wkrótce nawet szczyt jej
dachu zniknął z mego pola widzenia. I tylko głęboko w wyobraźni utrwalił mi się jej żywy
obraz. Pozostawiając za sobą ostatnie chaty Si- ligo, znaleźliśmy się po jakimś czasie w
otwartym polu.
Osioł dreptał szybko po piaszczystej i wysypanej żwirem drodze. Stawiając ostrożnie
kopyta między kamieniami, pospiesznie oddalał się od Siligo: wiózł mnie zupełnie tak samo
jak żarcie dla psa, paszę dla świń czy nasiona, którymi ojciec zasiewał ugór. Ja też czułem się
podobny do ziarna. Miałem wzejść samotnie na naszym polu, zgodnie z rządzącymi tu
prawami przyrody, obowiązującymi zresztą wszystkich sardyńskich pastuszków.
Dzień był piękny i przejażdżka bardzo mi się podobała.
Siedząc na ośle i kołysząc się w rytm jego kroków, odno- |.j siłom wrażenie, że dalekie
doliny i góry poruszają się, 1 jakby wykonywały powitalny taniec.. Bardzo mnie to ba- I
wiło. Jednak obraz Siligo szybko odżył w mojej pamięci. 1 Słowa nauczycielki i mego ojca
dźwięczały mi w uszach. | Ale miały już dla mnie zupełnie inne znaczenie: napawały • I mnie
otuchą i dodawały odwagi.
Po drodze od czasu do czasu spotykaliśmy pasterzy. Po- J zdrawiali ojca utartymi
zwrotami, często tylko coś mrucząc lub czyniąc powitalne gesty, aby nie przechodzić obok
siebie w milczeniu. Na tej drodze musieli się ze sobą spotykać, zbliżali się wzajemnie i
zapominali, przynajmniej j na chwilę, o nieufności, jaką zwykle do siebie żywili.
Niekiedy wręcz rodziła się przyjaźń. Wprawdzie zdarza- ło się to rzadko, ale niektórzy
nie ograniczali się do zwyczajowych pozdrowień, do jakich zmuszały; ich okoliczności.
— Będziesz mógł wreszcie spokojnie uprawiać ziemię — powiedział jeden z nich. —
Teraz, gdy jest was dwóch, będzde wam dużo łatwiej, w jedności siła... A poza tym chłopak
nabierze od dziecka dobrych nawyków, nie wy- kolei się i nauczy się naszego zawodu.
— Ba! Wcześnie się zabrałeś do poskromienia źrebaka. Miejmy nadzieję, że będzie
posłuszny — powiedział inny pasterz, oddalając się na swym ośle w przeciwną stronę. . Nie
przestał mówić, dopóki nie zniknął nam z oczu.
—
Jak możesz takiego małego chłopca wywozić na pole? — zapytał jeszcze inny. —
Chcesz go oderwać od matki niczym cielę od krowy?
Ojciec, zajęty swoimi sprawami, nie zwracał uwagi na tę gadaninę. Opętany manią pracy,
popędzał osła, uderzając go buciorami.
Po półtoragodzinnym truchcie dotarliśmy do naszej chaty tfa początku pokazał się moim
oczom jej nieruchomy słomiany dach. Otaczające ją drzewa, które kołysał wiatr, wydawały
się ją pieścić swym gęstym listowiem. Powitał nas szczekaniem pies Rusigabedra,
wybiegając nam naprzeciw. Skakał i merdał ogonem. Stawał na tylnych ła-
pach i węszył jedzenie. Wreszcie nasz „pojazd" zatrzymał się na podwórku przed chatą.
Ojciec zszedł z osła i postawił mnie na ziemi. Chata, której dotąd nie miałem okazji zbyt
często oglądać, wydała mi się ładna. Pobiegłem, żeby ją lepiej zobaczyć. Wszedłem
drzwiami wychodzącymi na południe i moje spojrzenie spoczęło na suficie i stropie, które
pokrywała sadza. Ze środka kamiennego paleniska unosił się do komina dym. Pozostawiony
przez tatusia ogień nie wygasł: żarzyły się węgle i popiół. Dmuchając rozniecił go i
rozgrzaliśmy sobie skostniałe z zimna ręce.
— Teraz rozpalimy ogień i przygotujemy sobie jedzenie — powiedział tatuś. —
Chodźmy po drzewo.
Przynieśliśmy drzewa, a Rusigabedra towarzyszył nam przez cały czas. Ojciec poszedł
zdjąć ładunek z osła, przywiązanego do dębu. Uwolnił go od ciężaru i puścił luzem. Zaraz
sięgnął po torbę z zapasami. Przytrzymując ją rękami, oparł o brzuch i wniósł do chaty.
Następnie położył na ziemi. Pies szalał z radości. Ojciec rzucił mu placek z otrąb, który
Rusigabedra chwycił zębami stojąc na tylnych łapach. Wyjął również nasze zapasy. Odgrzał
na ogniu chleb i starannie przygotował obiad.
Po pierwszym posiłku w chacie nadeszła pora na poznanie naseego gospodarstwa. Tak
oto rozpoczynała się pasterska szkoła. Na początku ojciec nauczył mnie, jak orientować się w
polu i w lesie. W czasie tego obchodu starał się za wszelką cenę utrwalić w mojej pamięci
charakterystyczne cechy naszego pola. Zwracał mi uwagę na dęby, które wyróżniały się
kształtem, wysokością, pochyleniem czy też jakimiś wadami, jak dziury lub garby. Na głazy
lub krzaki. Dzięki doświadczeniu potrafił pokazać mi istniejący między nimi związek:
zwracał moją uwagę na ich miejsce w krajobrazie, żebym mógł, gdy znajdę się sam lub
gdybym zabłądził, określić stałe punkty orientacji.
— Musisz poznać każdy skrawek naszego pola i lasu, dobrze zapamiętać znaki
szczególne drzew, jeżyn, dębów,
całego terenu i jego ukształtowanie. Pozostaniesz tu sam i musisz umieć się orientować w
każdym miejscu, gdzie się znajdziesz. Widzisz ten gruby dąb, tara daleko? Nazywa się
s'dt;ure manna. A tę dolinę nazywają su addiju de su palone. A tamto pokryte lasem wzgórze
nosi nazwę su montiju de su carrasu. A ta mała polana to su pianu de su aladerru. Góra, która
rozpościera się nad nami, to Monte Santu. A te dwie skały u jej podnóża nazywają się sa
rocca de thiantina i sa rocca de su nidu de s'intusu (skała sępiego gniazda). Miejscowość
nazywa się Badde- vrustana. Jak widzisz, nasi przodkowie nazywali po swojemu
poszczególne miejsca na tej ziemi. Te wszystkie punkty nie tylko posłużą ci do orientacji, ale
także pozwolą ci, jeśli cię o to spytam, określić mi dokładnie, gdzie znajduje się stado, osioł
ozy inne zwierzęta. Teraz na przykład nasze owce pasą się na issu addiju de s'am- pidda, a
osioł na sa tuppa de sos suesos.
Słuchałem uważnie, niczym oczarowany, objaśnień ojca i jego „naturalnej matematyki".
Jego usta przypominały mi kuźnię, w której wykuwa się rzeczywistość, a ja obserwowałem
jej cudowne powstawanie. Ojciec wydawał mi się twórcą tego świata, który budował za
pomocą słów. W czasie pierwszej lekcji dotarliśmy do issu addiju de issa ampidda, do
naszego stada liczącego 19 owiec i psa.
Taki był wówczas nasz dobytek. Oprócz tego posiadaliśmy jeszcze kilka jagniąt. Ojciec
wziął jedno z nich na ręce, żebym mógł go dotknąć i je pogłaskać. Miało miękką -i
poskręcaną w loki wełnę. Oddychało z trudem. Serce tłukło mu się pod żebrami. Beczało i
dyszało. Kiedy przyciskałem je do piersi i głaskałem, jedna z owiec, przeraźliwie becząc,
kręciła się koło nas niespokojnie.
— To matka — ojciec skorzystał z okazji, żeby uzupełnić lekcję., Wypuściłem z rąk
jagniątko, a ono natychmiast podbiegło do owcy i wepchnęło swój pyszczek pod jej wymię,
energicznie je podbijając. Bodło ją gwałtownie. Ssało żarłocznie i przyciskało silnie wymię
językiem. Matka pyskiem pieściła jego zadek. Owieczka z podniecenia kręciła ogonkiem. —
Właśnie teraz ssie — objaśnił tatuś.
Początkowo, gdy ojciec udawał się do Siligo, żeby odstawić mleko lub przywieźć zapasy,
nigdy nie zostawiał mnie samego w owczarni. Zabierał mnie zawsze ze sobą i często
zostawiał we wsi na jeden lub dwa dni. Postępował tak, chcąc stopniowo i bez wstrząsów
przyzwyczaić mnie do samotnego pasterskiego życia. Dni spędzone na wsi napawały mnie
radością. Odnawiałem przyjazne stosunki z kolegami z Siligo, ale potem ojcu nie
przychodziło łatwo zabierać mnie z powrotem do owczarni.
— Wracasz ze mną na pole?
— Nie.
— Czy wiesz, że znalazłem w krzakach gniazdo kosa z czterema jajami?
— Jak wyglądają? Powiedz mi.
— Zielonkawe, z orzechowymi plamami.
— Pokażesz mi je?
— Dobrze. Jak wrócimy wieczorem, zaraz pójdziemy je zobaczyć. Gniazdo jest duże i
bardzo ładne.
— Az czego zbudowane?
— Na zewnątrz z siana; w środku wyłożone sierścią i wełną, jaką gubią owce
przedzierając się przez jeżyny i zarośla... Znalazłem też na ziemi gniazdko skowronka: są w
nim pisklęta.
Ojciec tak obudził moją ciekawość, że w tym dniu zupełnie zapomniałem o kolegach z
Siligo. Dzięki tym sposobom, nim zdołałem się zorientować, wywoził mnie do owczarni.
W pierwszych miesiącach, kiedy przygotowywał mnie do życia w polu, unikał ostrych
środków. Wyjeżdżając co •dwa lub trzy dni do Siligo po zapasy żywności, zabierał mnie ze
sobą do naszego domu we wsi, gdzie matka porządnie mnie myła i mogłem trochę odpocząć.
W ten sposób pobyt na wsi urozmaicał mi życie wśród pól. Do owczarni wracałem coraz
niechętniej. Wkrótce, by pobudzić moją fantazję, nie wystarczały już gniazdka skowronków,
kosów czy srok, z kropkowanymi i różnokolorowymi jajami, które tatuś znajdował
przypadkiem, kiedy pasał owce. Przestały mnie cieszyć i ciekawić.
Był to okres wicia, gniazd, ale wówczas widziałem już ich wiele i znałem prawie
wszystkie gatunki miejscowych ptaków. A on przecież nie mógł stworzyć nowych i dlatego
nie udawało mu się już tak łatwo zwabić mnie do owczarni. Poza tym coraz bardziej
ograniczał moje pobyty w Siligo i oczywiście nie był w stanie wymyślać nowych przynęt,
które przyciągałyby mnie do samotnego życia pasterza. Jeśli początkowo zainteresowanie
przyrodą odciągało mnie od rozrywek, jakich wówczas dostarczało mi Siligo, to teraz
monotonia życia w polu budziła we mnie tęsknotę za światem, z jakim się rozstałem.
W taki to sposób nastąpiło oderwanie od wiejskiego środowiska, przymusowe
opuszczenie szkoły i w konsekwencji zsyłka do Baddevrustany, oddalonej o 8 kilometrów od
Siligo. Jakkolwiek ojciec stosował różnego rodzaju zachęty, godziłem się z tą sytuacją tylko
z miłości do mego rodzeństwa, któremu w przeciwnym razie groziłaby śmierć głodowa. Nie
mogłem jednak ulegać biernie woli ojca. I choć dzieci są bezsilne wobec dorosłych, to
przecież protestują, żałośnie płacząc. Oczywiście nie byłem temu winny, że zachęty ojca nie
odnosiły już pożądanego skutku. On przecież musiał odzwyczaić mnie od domu. W trzecim
miesiącu jego metody wychowawcze stały się surowsze. Przystąpił do drugiego etapu. Gdy
udawał się do Siligo, zaczynał mnie zostawiać już samego ze stadem. Nie chcąc jednak,
żebym zbyt silnie odczuwał oderwanie od rodzeństwa i mamy, raz w tygodniu zabierał mnie
na wieś. Teraz nie zostawiał mnie już w Siligo i tego samego dnia, a niemal zawsze jeszcze
przed południem, musiałem wracać z nim do owczarni. Tak oto moje obcowanie z ro-
dzeństwem i innymi dziećmi ograniczało się do jednej lub co najwyżej dwóch godzin. Ten
krótki czas wystarczał mi, żeby umocnić łączące mnie z nimi więzi nierozerwalnej przyjaźni.
Dlatego też nie zdarzało się, żebym rozstawał się z nimi nie płacząc.
O ustalonej godzinie ojcif c siodłał osła i wzywał mnie do odjazdu. Od radości i zabaw
natychmiast przechodziłem do płaczu i wyrażałem protest z próżną nadzieją prze
konania tatusia, aby pozostawił mnie w Siligo. Byłem niczym jagnię, które należało
przenieść do obcego stada, żeby je odzwyczaić od ssania matki. Nadszedł bowiem czas, żeby
owcę doił pasterz i żeby małe żywiło się trawą i gałązkami. Beczałem z bólu jak i ono. Ojciec
z całą su- • rowością wprowadzał dobrze mu znane metody wychowawcze, które kiedyś, być
może, stosowano wobec niego. Był nieczuły na mój płacz. Pewnego razu udało mi się
podstępem wywieść go w pole. Schowałem się. Gdy nadeszła godzina odjazdu i usłyszałem
jego wołanie, nie wyszedłem z kryjówki, zachowując się jak osioł, którego wzywa pan, żeby
go osiodłać. Ojcu było spieszno do owczarni i nie mógł poświęcić wiele czasu na szukanie
mnie. Wyjechał więc sam, a ja przez całe popołudnie, aż do jego powrotu, mogłem uganiać
się z kolegami po Siligo, poznając dzięki nim nowe zabawy. ■
Podczas jednej z takich wypraw przyłączyłem się do grupy starszych chłopców'. O ojcu
całkowicie zapomniałem. Gdy biegałem z tymi urwisami, którym udało się uniknąć szkoły
jak mnie owczarni, dotarliśmy do szopy jednego z chłopców.
— Chodźcie, chłopaki! — zawołał nas Antonio.
—Co się stało?
— Wejdźmy do. szopy i zobaczmy, kto się dziś pierwszy spuści. Ostatnio zwyciężył
Baingio, ale jestem ciekawy, co będzie dzisiaj?
— Chodźmy powiedział Juanne jf§| dzisiaj ja was • wyzywam.
Weszliśmy do szopy całą gromadą. Usiedliśmy na ziemi wokół okrągłego muru. Starsi
porozpinali rozporki ku ogromnemu zdziwieniu młodszych, którzy, równie jak ja, nie
wiedzieli, co tamci będą robić.
Patrzyłem zażenowany, podobnie jak dwaj czy trzej inni chłopcy w moim wieku albo
jeszcze ode mnie młodsi. Onieśmielenie nie pozwalało nam odejść. Przyglądaliśmy się
rozpoczynającym się zawodom.
— Jesteśmy gotowi... Niech nikt wcześniej nie zaczyna.
—
Nie bawię się... Zacząłeś przed innymi... Zatrzymaj I się!
— Dobrze. Zaczynamy od początku!
— A więc śmiało. | Siedząc w tej niewygodnej pozycji, wszyscy onanizowa- j li się na
wyścigi przynajmniej przez pół minuty. Później zaczęli się sprzeczać.
— Wygrałem.
— Jak to? Przecież ja skończyłem wcześniej. Podniosłem i rękę przed tobą!
Dwa dni później ojciec powrócił do Siligo i okropnie | mnie pobił, a następnie wywiózł
do owczarni. Gdy pozo- i] stawałem sam ze stadem, chciałem powtórzyć zabawę :■]
chłopców, którą nabiłem sobie głowę. Schroniłem się przed wiatrem za krzak i zacząłem
bawić się ptaszkiem. Odczu- . łem miłe łechtanie. Zrobiło mi się tak przyjemnie, że
położyłem się na ziemi niemal omdlały. Leżałem na tra- j wie uszczęśliwiony. Po trzech czy
czterech minutach powtórzyłem tę samą czynność: znów odczułem błogość. - W głębokiej
ciszy jedynie dzwonki owiec przypominały mi, że jestem pastuszkiem. Tego popołudnia
zabawiałem się w taki sposób co najmniej dwadzieścia razy, chowając się w różnych
miejscach, jakie mogłem sobie wybrać, kiedy chodziłem za owcami. Nie mając jeszcze
sześciu lat i będąc pastuszkiem zaledwie od trzech miesięcy, znalazłem jedyną prawdziwą
rozrywkę, której mogłem oddawać się w samotności. Od tego czasu ciągle się to powtarzało.
Kiedy nie miałem nic do roboty, ukrywałem się w ulubionych krzakach i nikt mnie nie mógł
pozbawić moich trzydziestu czy czterdziestu przyjemności dziennie. Przynajmniej raz w
tygodniu ojciec zawoził mnie do Siligo. Wykorzystywałem tę okazję, aby spotkać się z tą
samą grupą chłopców. Pewnego razu, gdyśmy się wspaniale bawili, usłyszałem głos ojca,
który nawoływał mnie do odjazdu. Wybuchnąłem gwałtowniejszym niż zwykle płaczem i
tupałem nogami. Wówczas nie odczuwałem jeszcze lęku wobec ojcowskiej władzy. Ale tym
razem, znudzony, być może, szukaniem dla mnie wciąż nowych zachęt lub prze-
świadczony, że nadeszła pora wprowadzenia z największą ' surowością zasad pasterskiego
wychowania, ojciec przeobraził się nagle we władcę. Dogonił mnie i zaczął tłuc, bijąc na
przemian po twarzy, smagając batem i bezładnie kopiąc do chwili, gdy otępiały z bólu
zawołałem: — Nie będę więcej płakał... Pojadę z tobą...
Blady na twarzy, sapiąc, chwycił osła za powróz. Mocno mnie uniósł i rzucił na grzbiet
zwierzęcia, niczym torbę z żywnością albo worek z paszą. Wskoczył na siodło. Ścisnął
energicznie osła nogami i bez słowa ruszył w drogę.
Nie pomogło bicie i łajanie. Ledwie minęliśmy ostatnie domy wsi i pojawiły się pierwsze
pola, strach i wręcz przerażenie, że będę musiał pozostać wśród nich zupełnie sam,
opanowały moje myśli i wywracały mi wnętrzności. Uległem mieszanym, sprzecznym
uczuciom, zmiennym i przelotnym, które ze sobą walczyły. Strach przed samotnością. Nie
dające się pokonać przerażenie przed (znanym mi już) gniewem ojca i przyjemność zabawy z
rówieśnikami w Siligo, o której teraz marzyłem na grzbiecie osła. Te myśli skłębione w
szalonej walce przygnębiły mnie. Zacząłem popłakiwać. Nie wiedziałem, co robić, bo prze-
cież groził i bił mnie tylko dlatego, że płakałem. Odwracał się na siodle i upominał mnie,
uderzając w twarz. Osioł, jak" zwykle, biegł truchtem po białej drodze. Chciałem uciekać.
Przestałem płakać i przygotowywałem się do zsunięcia się na ziemię. Myślałem, że w
stukocie kopyt zwierzęcia ojciec nie usłyszy, jak się poruszam, i że zostanie uśpiona jego
czujność. Ześliznąłem się z grzbietu. Spadłem jak worek uderzając tyłkiem o ziemię.
Umierając z bólu, natychmiast cicho się poderwałem. Zacząłem biec w kierunku Siligo ze
wszystkich sił, rozpaczliwie. Ojciec usłyszał jednak, że spadłem. Poza tym miałem krótkie
nogi i na tym zakończyła się moja próba ucieczki. Wkrótce mnie dogonił i bił po twarzy
dłońmi i pięściami. Mimo płaczu i protestów posadził mnie z powrotem na grzbiecie osła i
ruszyliśmy w drogę. Tego dnia byłem najwidoczniej uparty i na wszystko zdecydowany. Z
pewnością przerażało mnie, że znów zostanę sam w tym lesie pełnym zwie-
rząt i różnych stworzeń, których wówczas jeszcze się bałem. Samotność w nie kończącej się
ciszy doprowadzała mnie do rozpaczy. Nowa fala walczących ze sobą myśli wystarczyła,
żebym podjął jeszcze jedną próbę.
Zsunąłem się z osła po raz drugi i upadłem na ziemię. Osiągnąłem tylko to, że runął na
mnie grad ciosów. Moje mizerne ciało musiało znosić wychowawcze tortury. Byłem
zbuntowany i nieposłuszny. Nadeszła jednak moja godzina i tatuś musiał odłączyć mnie od
matki i ujarzmić. Byłem uparty niczym jedno z tych niesamowitych jagniąt, które
przerzucone nagle do obcego stada, szamoce się i ogłusza wszystkich przeraźliwym
beczeniem. Przeskakuje przez ogrodzenie w poszukiwaniu matki i dlatego pasterz musi je
spętać. Nie byłem jeszcze spętany i mogłem swobodnie pobekiwać i skakać. Zeskoczyłem na
ziemię z osła po raz trzeci. I wówczas - ojciec związał mnie.
Widział z pewnością, jak postępowano w podobnych przypadkach z buntującymi się
chłopcami, dlatego postanowił mnie skrępować. Wyciągnął postronek. Na początku zdzielił
mnie nim kilkakrotnie, żebym poznał, czym to pachnie, a następnie obwiązał mnie nim w
pasie. Zostałem jego niewolnikiem. Przeklinając postawił mnie na ziemi. Wskoczył na osła,
ruszył z impetem i wściekle wykrzykiwał. Pragnąc odzyskać stracony z mojego powodu czas,
ściskał bez przerwy zwierzę nogami i zmuszał je do szybszego niż zwykle biegu. Czynił tak
również po to, żeby napędzić mi strachu. Musiałem biec równie szybko jak osioł i starałem
się nie potknąć, żeby 6ię nie przewrócić.
W ten sposób przebyłem znaczną część drogi. Na moje szczęście, dogoniliśmy wkrótce
innych pasterzy, którzy jadąc na osłach, żywo z sobą rozmawiali Ich uwagi skłoniły ojca do
ustępstwa. Zawstydzony, że zastosował najwyższą karę, rozwiązał mnie 1 posadził na
grzbiecie osła. Na tym skończyły się tego dnia moje udręki. Wystrzegałem się, żeby więcej
nie płakać. Tak rozpoczęło się moje okrutne życie w odosobnieniu.
Niemal nikt nie zaglądał do Baddevrustany. Wyjątek
stanowili bandyci, którzy udawali się do Barbagii lub stamtąd wracali, oraz myśliwi
szukający dzikiej zwierzyny. Do -tych ostatnich odnosiłem się zawsze bardzo nieufnie.
Oczywiście ojciec nie wymagał jeszcze, żebym pracował samodzielnie. I tak już dużo
osiągnął, bo zaledwie po trzeSfmiesiącach zostawałem sam z psem, czekając na jego powrót.
Nadszedł maj i wiedziałem, że węże zaczynają się. budzić z zimowego snu. W dzieciństwie,
kiedy byłem w Siligo, słyszałem na ich temat wiele strasznych historii.
Teraz wszystko nabierało ostrzejszego charakteru. Lekcje stawały się surowsze, bez
pobłażania. Przyszła pora przejścia do praktyki. Okres wstępny wymagał jeszcze wiele czasu.
Ale ojciec chciał, żebym przynajmniej niektóre czynności wykonywał już samodzielnie.
Pierwsza prpba, jakiej mnie poddał, polegała na przepędzeniu owiec z jednego pastwiska
na drugie.
Pewnego majowego popołudnia, chcąc zapewne przekonać się, czego zdołał mnie
nauczyć i co sam potrafię robić, polecił mi zapędzić owce do ogrodzenia, gdzie wkrótce miał
je doić.
Nie mogłem się jeszcze otrząsnąć z wrażenia, jakie wywarł na mnie jego bezwzględny
rożkąz, i wszedłem na pierwszą lepszą ścieżkę, prowadzącą w stronę stada pasącego się
daleko nfe wzgórzu.
Jak zwykle szedłem boso. Latem chłopcy nie nosili butów, oszczędzając ich na zimę. Na
skutek chodzenia po gałęziach, suchej ziemi i ostrej trawie, skóra pod moimi stopami
stwardniała i zrogowaciała. Na piaszczystej, zygzakowatej ścieżce nie było suchych gałęzi
ani kamieni. Jednakże tu i tam wdzierały się na nią gęste, wybujałe na wiosnę gałęzie jeżyn.
Poza tym z rosnących wzdłuż niej krzaków spadały kolce, które wiatr i kopyta owiec wy-
mieszały z piachem. Ja zaś szedłem pospiesznie i stawiałem stopy niefrasobliwie, dlatego też
od czasu do czasu musiałem przerywać swój marsz. Zatrzymywałem się, o-
Po tym wstępie, kiedy szalejąc z wściekłości, nie szczę-
pierałem przebitą stopę o kolano i stojąc na jednej nodze l
__ |wydobywałem kolec. Wyciągałem go energicznie, starając 1
się go nie złamać. Zanim go wyrzuciłem ze ścieżki, nie 1 chciałem bowiem, żeby zranił mnie
po raz drugi, spraw- ' d za lem jeszcze, jak uczył mnie ojciec, czy wyszedł cały. '
Wbijając sobie kolce w stopy i wyciągając je, często kulejąc, dotarłem wreszcie do stada,
które pasło się tak głęboko zanurzone w wysokiej trawie, że niemal nie moż- i na go było
dostrzec. Widziałem, jak wyginały się pączki I i trawy pod wełniastymi i wyładowanymi
brzuchami zwie- \ rząt. Zaszedłem je, jak mnie uczył ojciec, z przeciwnej strony ogrodzenia.
Owce zbiły się w stado i ruszyły.
Nagle ujrzałem na ziemi pełznącego węża. Był zielonkawy w czarne plamy. Posuwał się
ścieżką w moją stronę. Musiał tędy przejść i coraz bardziej się przybliżał, wprawiając mnie w
ogromne przerażenie. Nigdy,dotąd nie widziałem węża i nie przypuszczałem, że mogę się tu
na niego natknąć. Bardzo się przestraszyłem i omal nie straciłem przytomności. ^Uciekłem
ze ścieżki, skacząc po gałęziach i ostach, na nic nie patrząc i nie zważając, że kaleczą mi nogi
i kłują stopy.
Nie czułem nawet wbijających się w stopy kolców. Biegłem instynktownie w stronę ojca,
który usłyszał mój płacz i szedł ku mnie, przedzierając się przez gęste zarośla;
— Co się stało? — spytał zdziwiony.
— Wąż!... Zaganiając owce, zobaczyłem węża.
Ojciec, który nie chciał stracić okazjfi pragnął pouczyć mnie, jak powinienem się
zachować w podobnym przypadku, podszedł i udzielił mi lekcji. Zamiast mi współczuć, zdjął
skórzany pasek i bił mnie nim długo po gołych nogach, pokaleczonych kolczastymi
gałęziami, żebym bardziej lękał się paska niż węży.
—
Nie powinieneś bać się węży! Nie są groźne. Nie robią nic złego. A nawet gdyby były
bardzo niebezpieczne, też nie powinieneś się ich bać. Pastwisko jest nasze i musimy go
bronić: korzystać z niego, wypasać na nim sta-
dził mi razów 1 pouczeń, trochę się uspokoił. Popychał mnie w kierunku stada i dalej
prowadził swoją lekcję już w bardziej umiarkowanym tonie.
— Jak spotkasz węża, powinieneś zaopatrzyć się w kij lub w to, co ci wpadnie w rękę
(zawsze powinieneś chodzić uzbrojony, a nie tak, jakbyś szedł się załatwić... zresztą tu trzeba
trzymać kij w garści, nawet gdy się idzie za swoją potrzebą). Jeśli wąż nie ucieka i
przeszkadza ci, powinieneś go zabić... Ładnie byśmy wyglądali, zaniedbując wszystko z
powodu jakiegoś tam gada!... Nawet diabła trzeba przegonić, gdyby przyszedł na nasze pole i
przeszkadzał nam ze swoim orszakiem. Tak, nawet samego diabła! Musisz zawsze
doprowadzić stado do owczarni, choćbyś miał po nie iść aż do piekła. Gdzie widziałeś tego
węża?
— Tam.
— Chodźmy!
Dotarliśmy błyskawicznie do tego miejsca. Ojciec trzymał w rękach olbrzymi kij i
kroczył przodem niczym władca, gotów nawet gryźć kamienie, żeby mi udowodnić, że to
pole należy tylko do nas.
Węża już nie było. Ale przerażenie wciąż mnie nie opuszczało. Drżałem na samą myśl, że
mógłbym go znów zobaczyć.
„A jeśli na niego trafię, kiedy ojciec pojedzie do Siligo? Przecież musi tu gdzieś być! Kto
wie, czy nie ma tu jeszcze innych węży, ukrytych pod kamieniami albo w jamach!"
*
Te myśli raziły mnie jak zadawane ciosy. Gdy zbliżaliśmy się do stada, tatuś obrzucił
mnie przenikliwym spojrzeniem. Wszystko zaraz zrozumiał. Chciał przeprowadzić lekcję do
końca, kierując się swym doświadczeniem i u- kazując mi prawdę, zniszczyć w mojej
wyobraźni tego potwora o przerażających kształtach, straszniejszych niż w rzeczywistości,
którego obraz utworzyłem sobie na podstawie tego, co o nim słyszałem.
Orientując się doskonale w sytuacji, ojciec odgadł moje myśli bardzo szybko. Wyczuł
lęk, jaki zbudziło we
mnie pojawienie się węża, zostawił stado i poprowadził W mnie w kierunku rowu, gdzie
węże miały swą kryjówkę.
Przetrząsał krzaki i przewracał kamienie niczym rozsza-jE lały żywioł. Przeszukiwał
pospiesznie każde wgłębienie wij ziemi i każde miejsce, gdzie — o czym wiedział z
doświadczenia ;— mogą gnieździć się węże. Węszył niemal za nimi jak pies goniący dziką
zwierzynę. Sparaliżowany stra-j-j chem, a jednocześnie zaciekawiony, obserwowałem, co się
dzieje. Krzaki drżały, jakby rozpętała się straszna wichu-S ra, a kamienie spadały, jakby
wzgórze chciało je zrzucić^ ze swego grzbietu. Zgodnie z wolą ojca, nie uczestniczy-- 1 lem
w jego gwałtownych poszukiwaniach. Stałem spokoj-||j nie do chwili, kiedy ujrzałem
straszliwego węża, takiego 1 samego jak przedtem, zwiniętego pod głazem, który ojciec* I
usiłował przewrócić, wytężając wszystkie siły. — Oto on! Zabij go!
Wąż, znalazłszy się niespodziewanie pod gołym niebem,'fi I wyprostował krętą spiralę -
swego ciała. Cofnął się. Nagle * się wyprężył i wypełznął ze swej kryjówki. Ojciec trzy-- 1
mał kij w rękach, ale go jeszcze nie uderzył. Teraz, gdy 1 miał Węża przed sobą, pragnął
skorzystać z okazji i po- I kazać mi, jak wygląda rzeozywistość. Dał mi znak, żebym I .z
bliska oglądał jego pasterskie widowisko. Wąż, kurcząc ■ się i wyciągając na przemian,
chciał umknąć, ale on mu I nie pozwalał, zagradzając drogę kijem.
— Widzisz, że jest nieszkodliwy. Jeśli chcesz, możesz I go zabić albo darować mu życie... Z
kijem w ręku jesteś 1 panem. "Wystarczy, że mu zagrodzisz drogę... Widzisz? I Patrzł. Co ci
może zrobić? Nic!
Wydawało się, że się bawi i że sprawia mu przyjemność P przedłużanie tej sceny. Cisnął
mi w ręce drugi kij i po- V wierzył mi gada, wszystkiemu bacznie się przyglądając, fa
Dotykałem go kijem tak samo jak ojciec i szybko zro- E zumiałem, jak łatwo trzymać go na
uwięzi. Tatuś z jedrnrj j strony, ja z drugiej, zagradzaliśmy mu na wyścigi drogę t kijem, a on
wciąż ponawiał próby ucieczki. W końcu do- | prowadziliśmy go do rozpaczy. Desperacja i
instynkt sa- r mozachowav£czy sprawiły, że skurczył się, ile tylko mógł,
zmniejszając się o połowę i przybierając przerażający kształt sinusoidy: był to ostatni
manewr węża.
Jego szyja stała się krótsza, a jednocześnie proporcjonalnie zgrubiała. Z pyska wypływała
piana, wysuwał bez ustanku swój rozwidlony język.
Przejęty ponownie strachem, odsunąłem się na bok, po- . zostawiając go ojcu. Wąż
wycofywał się w ostatniej próbie ucieczki. Ale gdy ojciec raz jeszcze zagrodził mu drogę
kijem, gad zdecydował się ~na wszystko. Przeszedł do ataku. Ruszył gwałtownie do przodu,
nacierając na ojca i usiłując w swej niemocy wywołać postrach, który nie mógł jednakże
wywrzeć wrażenia na wytrawnym pasterzu. Być może, ojciec nie chciał dłużej żartować z
wężem i posługiwać się niebezpiecznym gadem, żeby uczyć mnie odwagi. Lekcja trwała
zresztą wystarczająco długo.. Gniewne i gwałtowne przeobrażenie skurczonego węża ze
zgrubiałą szyją i wyciągniętym, nabiegłym krwią pyskiem wywołało w moim ojcu równie
brutalną reakcję, popychając go do agresji , i gwałtu. Nastąpiło starcie. Ojciec nagle, ze-
sztywniał, zdzielił gada kijem w łeb i zaraz zmiażdżył obcasem swego lewego buciora,
podczas gdy wąż okręcił mu się wokół nogi, jakby chciał ją zgnieść rozpaczliwymi
skurczami dogorywającego ciała. Ojciec kopnięciem odrzucił go daleko, a później
zadowolony podniósł go z ziemi. Następnie zawiesił na kiju i szedł ku mnie z£ zmiażdżonym
potworem.
— Widziałeś, jak się to robi?... Biada ci, jeśli jeszcze będziesz bał się węża lub czego
innego... — I, jakby dla podsumowania swojej lekcji, cisnął na moją pierś krwawiącego gada.
—- Weź go na kij i zabierz ze sobą: damy go kotu... A teraz chodźmy doić owce.
-— Aj! Aj! — krzyknąłem idąc za nim.
— Co się stało?
-Jestem cały podrapany... Oj! Oj!
— Eh! Widzisz, coś sobie narobił?... Czego się boisz? Uciekałeś jajc głupi, nie zważając na
jeżyny i osty, raniąc sobię nogi i stopy. Stój, Trzeba opatrzyć "rany«.
— Czym?
—
Uryną. Gdy brak innego środka, ona jest najlepszym lekarstweml
—
Teraz mi się nie chce — powiedziałem mu. Wstydziłem się przy nim sikać. — A poza
tym, nie chcę... opatrywać ran...
Ale i tę sprawę, jak zwykle, szybko rozstrzygnął.
— Poczekaj — powiedział, też trochę zażenowany.
Skrył się za krzakiem. Odwróciwszy się do mnie plecami, nasikał na podstawioną prawą dłoń
i posmarował mi uryną największe rany.
— Szczypie.
—
Wiem! Teraz, w razie potrzeby, będziesz mógł tak robić — powiedział, powtarzając
zabieg dwa albo trzy razy. — Chodźmy! Szybciej!
Ojciec, jak zwykle, wcześnie rano jeździł do Siligo odwożąc mleko tuż po dojeniu.
Zostawałem sam w lesie, gdzie wylęgały się węże, sroki na dębach skrzeczały bez końca, a
jedynymi towarzyszami były mi drapieżne ptaki i lisy. Często przywoził upraną przez mamę
odzież, w którą się przebierałem. Przypominam sobie, że kiedy zdejmowałem stare ubranie,
było nie tylko przepocone i za- brudzone, ale poplamione krwią. ,Pchły, które wówczas
żerowały na moim ciele, brudziły mi odzież odchodami. Taki smutny koniec spotykał moją
krew, którą pasożyty ze mnie wysysały, przetrawiały i z lubością wydalały.
Tak więc, ile razy zmieniałem odzież, mogłem ustalić, z plam powstałych z mojej krwi i z
odchodów pcheł, miejsca ich popasu. Na mojej bieliżnie pozostawały ślady udręki, jaką
musiałem znosić w dzień i w nocy. A gdy w naszym cywilizowanym świecie pasterzom
często brakowało chleba we dnie, one miały strawę nawet w nocy.
Gdy o zmierzchu wyciągaliśmy się na słomie, pchły wychodziły na żer, przemierzając
najbardziej żyzne wzgórza i doliny. Przebiegały po moim ciele walcząc ze sobą o
miejsca, gdzie skóra jest najdelikatniejsza, a krew najsmaczniejsza i tatwa do wyssania.
W takich warunkach ciężko było zasnąć. Czułem, jak mnie gryzą, ciągną krew, biegają
po moim ciele i ciągle zmieniają miejsce w poszukiwaniu lepszego „pastwiska". To na
piersiach, to na ramionach, to znów pod pachami lub na żebrach, zależnie od kaprysu czy
apetytu.
Wierciłem się nieustannie i w ciemności wyobrażałem sobie
(
że piją moją krew.
Szamotałem się, jakbym chciał je z śiebie pozrzucać. Jednakże pchły znały dobrze swoje
„kwitnące łąki", a to, że wiłem się z bólu, prawdopodobnie podniecało tylko ich nienasycony
głód. Leżąc na słomie w mroku, który powoli górował nad słabym światłem ognia gasnącego
w palenisku, wyobrażałem sobie ich wieczerze, toasty i zabawy: ich miłosne gry.
Było to okropne i często wywoływało we mnie dreszcze obrzydzenia. Każdego wieczoru,
zanim sen przerwał tę okrutną męczarnię, czułem się tak, jakbym był dla tych wstrętnych i
żarłocznych natrętów jednocześnie stołówką i pastwiskiem. A one, za to, że je żywiłem,
odpłacały mi się pokrywając odchodami moje ciało. Na szczęście, byłem jeszcze mały i
dosyć szybko zapadałem w sen. Często wieczorem padałem ze zmęczenia i kiedy ojciec
rozkładał mi słomę i przykrywał mnie starą, nigdy nie praną derką i szmatami, które kładł
osłu pod siodło, natychmiast ogarniał mnie sen. Pchły wychodziły ze swych kryjówek i mo-
gły hasać po mym uśpionym ciele do chwili, gdy ojciec wydoiwszy owce i przygotowawszy
się do wyjazdu do Siligo, budził mnie o świcie i wydawał polecenia.
Każdej nocy musieliśmy obaj z ojcem znosić takie męki. Próbowaliśmy jakoś temu
zaradzić. Ojciec wykorzystywał swoje doświadczenie i przypominał sobie, co robili starzy
pasterze w podobnej sytuacji. W pogodne dni od samego rana rozkładaliśmy na murach i
krzakach w pobliżu chaty derki, sienniki i różne łachmany, którymi się przykrywaliśmy, i
trzepaliśmy je starannie kijami. Leżały
na słońcu przez wiele godzin. Wieczorem, zanim zapadł I zmrok, wypowiadaliśmy pchłom
wojną. Dokładnie prze- i glądaliśmy derki, zaglądając w każde załamanie, gdzie I
szczególnie lubią się ukrywać.
— Bądź uważny, gdy będziesz je łapał. Skaczą i cho-rl wają się w fałdy; są sprytne —
mówił mi ojciec — zaled- I wie dotkniesz derki, wyskakują i chowają się... Te, które I teraz
uciekną, będą cię gryzły w nocy... Musisz być bardzo I uważny.
Doskonale sobie z nimi radził. Chwytał je i rozgniatał ] paznokciami kciuków. I
oczywiście wtedy, gdy urządzaliś- I my polowanie na te ciche, umykające pijawki, spędzaliś-
I my noc spokojnie i mniej nas gryzły w czasie snu. Nie- I stety, ojciec nie miał czasu, żeby
codziennie na nie polo- I wać. Jego dziką zwierzyną i jedynym terenem łowieckim 1 był
bowiem gaj oliwny. A poza tym pchły rozmnażały I się szybko, zwłaszcza w ciepłe dni
wiosny i lata, i tortu- I rowały nasze pogrążone we śnie ciała.
Ojciec rzadko zabierał mnie do Siligo. Zdarzało się to 1 raz na dwa lub trzy miesiące.
Wówczas zmieniałem ubra- 1 nie. Matka postępowała bardzo ostrożnie, żeby nie zapchlić I
domu. Kazała mi stanąć w pobliżu ognia, gdzie w wielkim I miedzianym kotle gotowała
wodę. Starała się za jednym 1 zamachem ściągnąć ze mnie ubranie i, zwinięte, wkładała I do
kotła z wrzątkiem. Tymczasem szykowała mi kąpiel 3 w miednicy. Ta smutna, a
jednocześnie zbawienna opera- 1 cja przenosiła mnie do czasów mego krótkotrwałego dzie- I
ciństwa w Siligo. Siedząc w miednicy i poddając się ner- 9 wowym ruchom rąk mojej matki,
przychodziły mi na myśl 9 sceny z okresu wojny, kiedy matki zajmowały się odwsza- ■ niem
swoich dzieci. Brano nas po trzech lub czterech ■ i przystępowano do akcji. Kładliśmy się na
ziemi. Pod a głowę podsuwano nam gazetę i zaczynało się przeszukiwa- Jj nie włosów. Wszy
razem z gnidami spadały ną papier. Tera: a moje ubranie przypominało mi tamte gazety,
które po zwi- ■ nięciu wrzucano pośpiesznie do ognia.
— Te pchły wcale nie są lepsze od wszy z okresu woj- I ny — mówiła mama. — Żarłocznie
wysysają krew.
— Ale teraz nie powieaz mi, tak jak dawniej, że przechodzą na mnie od chłopców, o
których nie troszczą się matki. Przecież nie bawię sią z zapchlonymi dziećmi. Niestety! Teraz
jestem sam! A jednak mam pełno pcheł, znacznie więcej niż wtedy... Więcej niż wówczas,
gdy bawiłem się z dziećmi kumy Franciszki, która nie miała nafty, żeby nią polać zawszone
głowy swoich dzieci.
Teraz, kiedy matka czyściła mnie z pcheł, moja głowa nie była taka podrapana i obolała i
nie śmierdziała naftą, jak wówczas, gdy tępiono wszy. Stanowiło to jedyną pociechę.
Ubierałem się i odczuwałem miły zapach czystej odzieży, która przyjemnie mnie łaskotała.
Nadszedł środek lata. Okres, kiedy pasterze z Logudoro zmieniają pastwiska (w tym
regionie czynią to tylko raz w roku, gdyż w zimie, że względu na łagodny klimat, nie jest to
konieczne, jak w środkowej części wyspy). Udają się na równiny: na ścierniska.
W porzuconej Baddevrustanie pozostają jedynie lisy i ptaki polujące na szarańczę. Nie
opuściło jej tylko nasze stado. Ojciec nie chciał wynajmować pastwiska na lato. Oszczędzał
pieniądze. W tym roku za wydzierżawienie łąki w Baddevrustanię zapłacił prawie tyle, ile
uzyskał ze sprzedaży mleka. A trawę niemal całkowicie wyżarła szarańcza. Natomiast
właściciel żądał za nią wcz_eśniej uzgodnionej zapłaty. Ojciec z trudem zdołał mi kupić
nowe buty.
Naszemu małemu stadu w Baddevrustanie nie działo się źle, pod warunkiem, że poiliśmy
je dwa razy dziennie. Latem, jak zwykle, wyprowadzaliśmy je z ojcem w nocy, żeby się
napasło zmiękczoną od rosy trawą: resztkami, których nie pożarła szarańcza. Spaliśmy pod
gołym niebem, układając się pod drzewami, żeby uniknąć porannej rosy. Lubiłem podziwiać
księżyc w pełni, pośrodku nieba. Gdy zaś pojawiał się na widnokręgu, patrzyłem jak na
wspaniałe widowisko. Wydawało mi się, że dnieje.
Jedynym niebezpieczeństwem, które zagrażało naszemu zdrowiu, były komary.
Na szczęście, ojciec zaopatrzył się w chininę i często
__ |wieczorem podawał mi ją z kawałkiem chleba lub z czerJ
woną dojrzałą gruszką. Opowiadał, że na malarię umąrł<| wielu znanych mu pastuszków,
którzy nie zachowali śród-: ków ostrożności.
W polowie września powrócili ze ściernisk wszyscy oko-, liczni pasterze. Nocą, gdy z
oddali dochodziły głosy lisów^ często słyszeliśmy z ojcem dzwonki różnych stad. Zwracał
moją uwagę mówiąc, że ton każdego dzwonka brzmi ina| czej oraz że poszczególne stada
wydają odmienne dżwię-. ki. Powinienem umieć je rozpoznawać. To było ważne? Po głosie
dzwonków powinienem odróżnić jedno stado od drugiego, gdyby weszło do naszego
ogrodzenia lub gdyby je gonili złodzieje. Każdy pasterz powinien umieć poznać cudze stado
po dzwonkach, mówił mi tatuś, żeby bronić się i wzajemnie sobie pomagaći
Gdy skończyło się lato, znów sypialiśmy w chacie. Lepsze pchły niż zimowe chłody. Po
zapadnięciu zmroku jeszcze przez kilka godzin pozostawialiśmy stado na pastwisku, po czym
zapędzaliśmy je do zagrody, skrupulatnie licząc wszystkie sztuki. Obaj z ojcem spaliśmy
czujnie, gotowi zerwać się na szczekanie psa.
Z pierwszymi deszczami skończyły się letnie upały i nadeszła moja pierwsza pasterska
jesień. Pola zazieleniły się, a owce zaczęły się kocić. W ciągu dziesięciu dni nasze stado, ku
mojej wielkiej radości, zaroiło się od małych. Razem z ojcem budziliśmy się wcześnie rano,
żeby ich doglądać. Sprawdzaliśmy jednocześnie, czy nie urodziły się nowe jagniątka. W tym
okresie tatuś wstawał w nocy dwa albo trzy razy, opiekował się małymi, które dopiero co
przyszły na świat i uczył je ssać. Często, przemarznięte, nie potrafiły pić matczynego mleka i
mogły zasłabnąć lub nawet zdechnąć. Przynosił je wtedy do chaty, ogrzewał przy ogniu, a
gdy zaczynały dawać znaki życia, karmił. Otwierał im pyszczek i wyciskał do niego mleko z
wymienia matki lub innej owcy, gdy nieszczęśliwym trafem
matce zabrakło pokarmu. Czynności te wykonywał bardzo troskliwie.
Jagniątka rosły szybko. Gdy zaspokoiły głód matczynym mlekiem, gromadziły się w
jakimś miejscu i zaczynały biegać po ścieżkach, jakby się chciały ścigać. Ustawiały się w
jednym lub w wielu szeregach i pędziły z jednego punktu do drugiego. Pokonywały tę trasę
wielokrotnie z wielką radością. Od czasu do czasu, zupełnie jakby się umówiły, rozbiegały
się w różne strony, by później znów zbić się w gromadę. Ocierały się o siebie nawzajem i
jednocześnie wszystkie zrywały się, skacząc po trawie. Przypominały stado ptaków. W
pogodne dni ukrywałem się za stosem kamieni lub za krzakiem. Z tej kryjówki wsłuchiwałem
się w pobrzękiwanie dzwonków i rozkoszowałem się gonitwą jagniąt. Trwała ona dotąd, aż
owieczki poczuły głód. Wówczas biegły do stada, dopadały matki i ssały ją żarłocznie.
Przyklękając, bodły silnie mordką jej wymię.
Minął listopad z rzadkimi słonecznymi dniami. Chłody stawały się coraz dotkliwsze. Gdy
w nocy niebo pokrywały gwiazdy, na ziemię opadała rosa. Mroził ją wtedy zimny wiatr i
zamieniał w szron.
>
Tak więc, kiedy ojciec odjeżdżał rano do Siligo i pozostawiał mnie samego z owcami
zamkniętymi w ogrodzeniu, polecał mi, abym je wypuścił dopiero wtedy, gdy słońce
wzejdzie wysoko i rozpuści białą i lśniącą warstwę szronu. Nasza chata stała wewnątrz
ogrodzenia. Siedziałem przy ogniu, obserwowałem pyski przeżuwających o- wiec, leżących
pod murem, i Rusigabedrę, który, zwinięty w kłębek, wsadzał pysk w zadek, żeby się ogrzać.
Moja pierwsza pasterska zima nadeszła wraz z przymrozkami. Miałem ją znowu spędzić w
tej samej chacie, śpiąc na sianie i owczych skórach. Noce były zimne i często musieliśmy
kłaść na derki kapoty i worki, które w dzień chroniły nas od chłodu i deszczu. Nawet szmaty,
które wsuwało się oełu pod siodło, służyły teraz za materac albo okrycie. Nie miało
znaczenia, czy były mokre. Chodziło o to, żeby na derkach powstała warstwa posiadająca
pewien ciężar i w ten sposób nie przepuszczała zimna. Ciepło wydzielało się samo.
Zimowe dni dokuczały deszczem i ojciec niepokoił się coraz bardziej, że zostawia mnie
samego. W tym czasie musiał koniecznie jeździć do Siligo z mlekiem. Był to o- kres
kradzieży bydła. Każdego ranka, kiedy oddalał się ścieżką w kierunku drogi prowadzącej do
Siligo, powtarzał mi na cały głos swoje polecenia dwa lub trzy razy, zanim nie zniknął w
lesie i głos jego nie umilkł w zbitym gąszczu kolczastych żarnowców i pokrytych rosą jeżyn.
Czynił tak raczej po to, by wykurzyć lisy z kryjówki, aniżeli dla przypomnienia swoich
rozkazów.
Co więcej, chcąc zastraszyć bandytów, uciekał się do podstępu. Wszyscy wiedzieli, że
przychodzi do nas często kum Juanne. W deszczowe dni, gdy burze nie pozwalały pracować
na ziemi, bo tak nasiąkła wodą, że nie można jej było ruszyć motyką, ten człowiek
przychodził na nasze pole po drzewo. Wykopywał pnie i korzenie ściętych przez tatusia
drzew. Ojciec wykorzystywał tę sytuację. Opowiadał sąsiadom, że płaci kumowi Juanne, aby
pilnował stada, dotrzymywał mi towarzystwa i uczył mnie podczas jego nieobecności. _ '
Naturalnie wszystko to było komedią. Ojciec i kum Juanne zgodnie odgrywali swoje role,
nawet gdy nie było nikogo obcego. Tatuś tak postępował zawsze, kum Juanne tylko wtedy,
gdy wpadał do nas po drzewo.
Tak więc rano, kiedy ojciec wyjeżdżał do Siligo, po naszej posiadłości roznosiły się jego
polecenia i krzyki, które wszyscy słyszeli. Zanim zniknął za horyzontem, krzyczał do mnie:
— O hej, Gavf? — powtarzając swoje nawoływania przynajmniej dwa lub trzy razy. Nawet
jeśli odpowiedziałem mu zaraz po pierwszym wezwaniu, dalej krzyczał głośno. — Hop, hop,
heeeejJ — i przeciągał końcowe e, które echo roznosiło po dolinach. Chodziło mu o
narobienie wrzawy i hałasu. Chcąc, aby słyszeli go bandyci, ich miejscowi informatorzy i
sąsiedzi, ojciec udawał, że zapomniał mi czegoś powiedzieć. — Pamiętaj o tym,
gdy przyjdzie kum Juanne! Powiedz mu, że zaraz wracam,
— O hej, heeej! — odpowiadałem na zakończenie tej codziennej komedii.
Wiele osób nam wierzyło, chociaż zostawałem sam, nawet gdy padał deszcz. Kum
Juanne zjawiał -ię bowiem tylko wtedy, gdy przyszła mu ochota i gdy potrzebował drzewa.
Kiedy przychodził, były to najpiękniejsze chwile, jakie mogłem w tym lesie, przeżyć. Był
sympatycznym człowiekiem. Opowiadał mi historyjki i wydarzenia ze swego dawno
minionego dzieciństwa. Słuchałem ich z wielkim zainteresowaniem, podczas gdy on w tym
czasie pracował kilofem, wyciągając z ziemi korzenie.
Często opowiadał o zdarzeniach, jakie miały miejsce w Baddevrustanie. Bohaterami ich
byli moi przodkowie, do czego przywiązywałem dużą wagę. Słyszał je od starszych pasterzy,
a przede wszystkim od mojego dziadka ze strony ojca, którego nie znałem (osierocił ojca w
wieku jedenastu lat). Oczywiście nie omieszkał mi opowiedzieć również o jakimś
dziecinnym wybryku mego ojca.
— Najbardziej interesującą postacią w twojej rodzinie był kum Giommaria Ledda,
pradziadek twojego dziadka ze strony ojca. Człowiek bardzo odważny. Było o nim głośno
około 1850 roku. Budził postrach całej okolicy, gdzie był swego rodzaju przywódcą. Nikt w
Siligo nie ośmielał mu się sprzeciwić, prócz bogaczy i szlachciców, którzy nie mogli
sprzymierzać się z takim jak on pasterzem i świniopasem. Żaden z pasterzy i chłopów nie
cieszył się tak wielkim jak on autorytetem. Prawo, sprawiedliwość były wówczas dla wsi
czymś bardzo odległym. Istniały w Sassari i w Cagliari, ale podporządkowała je swoim
interesom zachłanna szlachta: don, książęta, mar- kizi i kawalerowie.
Pasterze łączyli się w wielorodzinne grupy i wzajemnie się bronili. Kum Giommaria stał
na czele grupy, która była najliczniejsza nie tylko w Siligo, ale również w okolicznych
wioskach. Lękano się go, kochano i nienawidzono
jak każdego prowodyra. Istniało wówczas wielu rozbój- ników: pasterzy, którzy wzbogacili
się na kradzieży. Rozbójnicy z Mores, których kum Giommaria wielokrotnie zmusił do
oddania skradzionego bydła, napadli na niego pewnej nocy w miejscowości Colominzu, w
jego szopie. Pilnował świń, które hodował dla szlachcica z Banari na zasadzie dzielenia po
połowie uzyskanego dochodu. Słysząc szczekanie psów, odsunął gałęzie, którymi zasłaniał
wejście do szopy. Wówczas w szopie nie było drzwi, nie! Wyskoczył na zewnątrz, żeby nie
dać się schwytać w pułapkę. Nie był byle kim, o nie... Nie pozwolił sobie dmuchać w kaszę...
Tych z Mores było razem ze sługami ponad dziesięciu. Rzucili się na niego, chcieli go zabić.
Noc była bardzo ciemna. Nie pozostawało mu nic innego, jak tylko przyjmować ciosy, które
spadały na niego ze wszystkich stron. Był jednak chytry jak lis. Zdołał wcisnąć głowę pod
korzeń drzewa pistacjowego. Wtedy rosły jeszcze drzewa pistacjowe. Teraz spotyka się je
rzadko... W ciemności nie zauważyli tego. Zadawali mu ciosy zarówno słudzy jak i ich
panowie, aż wreszcie któryś powiedział: — Wystarczy. Pewnie już umarł ze trzy razy.
Sprawdźcie.
Od tej chwili naprawdę udawał martwego. Wówczas jeden z rozbójników postawił go na
nogi, uderzył w szczęki, a gdy zobaczył, że poruszają się jak kołatka w Wielki Piątek,
powiedział: — Nie żyje!
— Jeszcze nie umarł — powiedział inny rozbójnik.
— Ależ tak.
— Nie. Wezmę sztylet i poćwiartuję go!
— Nie będziesz go ćwiartował: nie godzi się szpecić trupa.
— Jeśli chcesz, przynieś szydło i kłuj go, gdzie ci się podoba, ale nie chcę, żeby
szpecono zwłoki uśmierconych przeze mnie ludzi.
Wówczas ten okrutny rozbójnik chwycił szydło, zdjął buciory z nóg kuma Giommarii i z
wściekłością dzikiego zwierzęcia odgryzł mu mały palec. Zadał mu kilka ran szydłem i
popatrzył na niego. Kum Giommaria nie poru
szył się. — Nie tyje — powiedział. — Możemy iść. Zdechł, przeklęta dusza!
Rozbójnicy wypędzili świnie z chlewa i udali się w stronę Mores, do swoich owczarni.
Kum Giommaria, który rozpoznał napastników po głosie, podniósł się obolały, bardziej
martwy niż żywy. Udał się boso do Paulubeddari, do owczarni brata. Wydaje się to
niemożliwe, ale musisz uwierzyć. Opowiadał mi o tym ktoś, kto widział to na własne oczy.
— Macie buciory? — o nie najpierw się zatroszczył.
— Tak. Co się steło? Co się stało?
— Ukradli mi świnie, a mnie dali spokój, myśląc, że nie żyję!
— Ukradli ci świnie? Kto to był? Rozpoznałeś ich?
— Daj mi buciory, no daj. Osiodłaj dwa konie, jedziemy do Banari. Natychmiast. Muszę
zawiadomić właściciela.
Osiodławszy konie, popędzili kłusem do Banari. Giommaria zawiadomił właściciela i
powiedział mu, żeby jechał razem z nimi do Mores. Rano, gdy słońce stało już wysoko,
pojawili się w owczarni rozbójników, którzy wzięli kuma Giommarię za potępioną duszę.
Szlachcic z Banari zabrał głos pierwszy.
— Ładne z was ptaszki, nie ma co.
— Jesteśmy gotowi oddać wam wszystkie świnie.
— Pewno, że musicie je oddać — powiedział szlachcic. -
—
Oczywiście. Oddamy wam wszystkie, oprócz jednej. Zabiliśmy ją i zrobiliśmy z niej
kiełbasy. Zapłacimy za nią, ile zechcecie.
— Oddajcie te, co należą do właściciela — powiedział kum Giommaria. — Moją część
możecie sobie zatrzymać.
Odwrócił się plecami do rozbójników, których ogarnął ogromny niepokój. I odszedł ze
szlachcicem z Banari, obiecując im w sercu okrutną zemstę.
Kiedy kum Giommaria wyleczył się z ran i powrócił do zdrowia, zwołał swych
najwierniejszych przyjaciół. Wybrał ich z rodzin, wśród których cieszył się niepodważal
nym autorytetem, i wyruszył z nimi do Mores. Gdy przyjechali do owczarni, psy uprzedziły
rozbójników o ich przybyciu. Kum Giommaria uderzył na nich ze swoimi _J ludźmi.
Hersztami byli dwaj bracia i mieszkali tam ze swymi rodzinami w dwóch chatach.
Zrozpaczone kobiety wyszły na dwór trzymając-dzieci na rękach. Jeden z rozbójników
schował się w chacie pod wywróconym kociołkiem. Drugi zdołał zbiec. Nie mogąc znaleźć
żadnego z wino-- wajców, kum Giommaria wpadł w szał.
—
Podpalmy chaty. Natychmiast — rozkazał swoim ludziom.
—
Dzieci są w środku... Na Bogal Zlitujcie się przynajmniej nad nimi — krzyczały
kobiety płacząc.
Wówczas kum Giommaria i jego ludzie skoczyli do stada cieląt i wszystkie wyrżnęli. Na ryk
cieląt przybiegły krowy; zabijali je jedną po drugiej. Strzelanina nie miała końca. Krwi i
powalonego bydła wystarczyło też dla psów połowy Sardynii. Po rzezi powrócili do Siligo,
każdy do swojej owczarni.
— Jaki los spotkał dwóch braci i ich przyjaciół? ~ zapytałem.
— Z biegiem czasu kum Giommaria i jego towarzysze z wszystkimi sobie poradzili.
Żaden nie zdołał ujść z życiem. Jeśli ktoś zawinił wobec tego człowieka, płacił własną skórą,
ot co. I to było słuszne!
— Opowiedzcife mi jakieś inne wydarzenie z życia kuma Giommarii.
— Eh, znam ich bardzo dużo. W Siligo rządził wówczas don Peppe Mannu. Człowiek
wszechwładny i rozpustny jak wszyscy panowie... hmm! Sprawiedliwość dosięgła ich
wszystkich... Ten szlachcic polował na córki kuma Giommarii... Były bardzo urodziwe...
Najładniejsze dziewczyny ze wsi. Twój przodek przejrzał zamiary don Peppe i nie bał mu się
pokazać kłów. Od tej pory zaczęli się na sobie mścić, co trwało przynajmniej dwa lub trzy
lata. Naturalnie kum Giommaria zapłacił pierwszy. Był przecież zwykłym świniopasem,
chociaż rządził połową Siligo i wymierzał sprawiedliwość ludziom ze wsi.
Pewnego wieczoru, o zachodzie słońca, kum Giommaria wracał do Siligo i przechodził
przed domem don Peppe. Na progu stał jeden ze sługusów szlachcica i bezczelnie zaczął się
przechwalać.
— Po co ci ten rzemień? — zapytał, zwracając się do kuma Giommarii.
— Mógłbym go zacisnąć na twojej szyi.
— Eh, idź,. idź! Wkrótce wybije twoja godzina — powiedział ów nicpoń, pewny
protekcji swego pana.
Kum Giommaria nie zapomniał o tej groźbie śmierci. Nadszedł karnawał. Pewnej nocy
przebrał się za szlachciankę. Zaczaił się za drzewem granatu, które rosło z tyłu za salą
balową. Stał tam do chwili, aż pojawił się ów sługus szlachcica don Peppe. Zabił go jednym
strzałem z fuzji, wywołując ogromne zaskoczenie tancerzy!
Don Peppe wiedział, co zaszło między tymi dwoma mężczyznami, a ponieważ zdołał
podporządkować sprawiedliwość swojej władzy, wezwał karabinierów z Banari i kazał im na
podstawie podejrzenia aresztować kuma Giom- marię. Oczywiście nikt niczego nie widział!
Karabinierzy prowadzili go do koszar i przechodzili przed domem don Peppe, który stał
w drzwiach.
— Teraz don Peppe może być spokojny, kazał aresztować Giommarię Leddę.
— Z pewnością. Przyjrzyj się dobrze drzewom na Monte Santu. Kiedy wyjdziesz na
wolność, będą już duże.
— Mam przeczucie, że wrócę wcześniej — powiedział kum Giommaria Ledda,
trzymany przez żandarmów. — I wierzę, że pana już wtedy nie będzie.
Słowa jego były wyrokiem. Nie rzucał ich nigdy na wiatr. Don Peppe był człowiekiem
bez skrupułów i czynił spustoszenie wśród kobiet z okolicznych wiosek, a zwłaszcza wśród
żon i córek pasterzy, którzy u niego pracowali. Wielokrotnie usiłowali go zastrzelić, zawsze
jednak wychodził cało. Krążyły wieści, że był tak zbudowany, że nie imały się go kule.
Pewnej nocy zorganizowali na niego zasadzkę w Par- ruogliari, pomiędzy Banari a Siligo,
tamtędy miał bowiem
wracać do domu. Gdy usłyszeli odgłos końskich kopyt, wzięli go na cel i strzelali do niego
złotymi kulami. Złoto J przechodzi przez każdą materię, nawet jeśli jest tworem samego
diabła. Podziurawili go jak sito.
— A kto to zrobił?
— Bez wątpienia przyjaciele kuma Giommarii.
— A jego tam nie było?
— Siedział jeszcze w więzieniu, czekając na rozprawę. Wkrótce potem wyszedł, po
przeszło dwóch latach więzienia, uniewinniony z braku dowodów.
Kum Juanne wciąż opowiadał, karczując bez przerwy pniaki i nie pozwalając sobie na
wypoczynek, i tylko w ciszy lasu słychać było od czasu do czasu jego pierdnięcia. W jego
towarzystwie dzień mijał mi niepostrzeżenie. Jednakże kiedy była ładna pogoda, nie
przychodził. Modliłem się, żeby padał deszcz, i często zima wysłuchiwała moich próśb. W
ten sposób mogłem znów zobaczyć kuma Juanne, jak pojawiał się na widnokręgu.
— Ciao! Gavine! Co słychać? Nie zmarzłeś?
— Nie. Będziecie mi dzisiaj opowiadać historie o kumie Giommarii?
— Dobrze. Teraz jednak zjedzmy coś w chacie. Później, gdy będę zbierał drzewo...
Kum Juanne wybierał sobie, jak zwykle, jakiś pień i przystępował do karczowania go,
kopiąc wokół, żeby wyrwać korzenie z ziemi.
Gdy go prosiłem, żeby mi opowiadał, nie odmawiał nigdy.
— Opowiem ci pewną historię, żebyś zobaczył, jakim szacunkiem i poważaniem cieszył
się kum Giommaria w Siligo i w okolicznych wioskach. Jeden z jego przyjaciół, kum
Jonbattista, powierzył zimą swemu słudze, tu w Bestia, swoje niewielkie stado, bez małych, z
baranami, żeby miał nad nim pieczę. Sługa był prostakiem ograniczonym umysłowo, ale
dobrym pasterzem.: W tym czasie kum Jonbattista pilnował swego mlecznego stada w
Baccattinie. Prowadził tam też hodowlę koni. Raz na tydzień przyjeżdżał do Bestia, żeby
dostarczyć słudze zapasów żywności
i wina i obejrzeć swoje pastwisko. Pewnego dnia, gdy przybył w odwiedziny i macał, jak
zwykle, bydło po grzbiecie, chcąc sprawdzić, czy jest tłuste, spostrzegł, że jeden z
rozbójników z Mores pędzi na koniu razem ze swoim sługą. Rozbójnik pochodził z rodziny
Magari, z takich, co chodzili po owczarniach i mówili: „Musisz mi dać jałówkę." „Musisz mi
dać barana, a jeśli nie, wybiję ci całe stado." „Musisz mi dać to, musisz mi dać tamto." Ehi
Tak to się wówczas działo. Oj, działo.
— O! Jonbattil — powiedział rozbójnik. — Daj mi barana. Muszę zrobić dobry obiad.
Jutro przychodzą do mnie ważni goście... Wiesz, jak jest!
— Baran mi potrzebny! Weź to jagnię — powiedział kum Jonbattista, nie chcąc sobie
zrażać podobnych ludzi.
Wówczas rozbójnik zwierzył się swemu słudze z zamiaru dokonania zemsty: — Jutro o
świcie, gdy on wróci do Baccattiny, przyjedziemy tu, zabijemy mu sługę i zabierzemy barana
i jagnięta.
Kum Jonbattista, który oddalił się nieco i przyglądał się z lubością swoim jagniętom, niczego
nie słyszał. Ale do uszu sługi dotarł-wydany na niego wyrok.
— A więc, Jonbatti, wrócimy po jagnię innego dnia. Teraz jadę postarać się o barana.
— Dobrze! Dobrze!
Sługa kuma Jonbattisty zaczął płakać niespokojny o własne życie.
— Dlaczego płaczesz? — zapytał kum Jonbattista. — Powiedz!
Sługa bał się mówip, płakał nadal, drżący i mocno przestraszony.
— Mów, rozkazuję ci — nalegał jego pan.
Nie było wyjścia. Kum Jonbattista wyciągnął sztylet i przystawił mu go do brzucha.
— Jeśli nie powiesz, o co chodzi, zaraz cię zabiję. Mów i basta! Co znaczy twoje
milczenie?
— Nie słyszeliście, co mówili?
— Nie.
— Jutro rano zabiją mnie, zabiorą barana i resztę.
—
Ach, więc to tak! Idź szybko do Siligo. Powiedz mojej żonie, żeby ci dała prochu, bo
lis robi nam szkody.
Pragnąc ratować swoje życie, sługa gnany strachem przebył szybkp drogę do Siligo i zaraz
wrócił.
—
Pójdziesz do Baccattiny. Dziś w nocy ja tu zostanę —. powiedział kum Jonbattista.
Temu człowiekowi nie brakowało odwagi. Osłaniali się wzajemnie z kumem Giommarią, jak
to było w zwyczaju.
Wcześnie rano, przed świtem, pojawił się Magari ze swoim sługą. Zobaczywszy, że nie
ma nikogo (kum Jonbattista ukrył się na odległość dogodną do strzału), rozbójnik rozkazał
słudze zabrać barana.
Kum Jonbattista, zamiast wypalić do sługi, strzelił do . Magariego, który czekał i, siedząc
na koniu, przyglądał się, dopóki nie padł na ziemię martwy. Koń rzucił się do ucieczki. Sługa
rozbójnika skoczył wówczas na kuma Jon- battistę, który zaczął uciekać: liczył już sobie
niemało lat i być może obawiał się fizycznego starcia z młodym ., _ i silnym sługą z Mores.
Znał doskonale teren i szybko dobiegł do bagna. Był właśnie przypływ. Wszedł w wodę,
starając się ukryć. Uparty sługa ścigał go nadal. Przebiegły kum Jonbattista zaczął krzyczeć z
całych sił:
— o Giommaria Ledda! Poratuj mnie! Poratuj! Ratun- kuuuu!
Gdy sługa usłyszał imię Giommarii Leddy, odwrócił się i zaczął uciekać. Kum Jonbattista
wykorzystał ten moment. Wyskoczył błyskawicznie z bagna, załadował fuzję (była to fuzja
ładowana w biegu, jednostrzałowa), wymierzył do sługi i rozstrzaskał mu kość ramienia.
— Jak widzisz, bano się kuma Giommarii. Z pewnością nie zasługiwał na koniec, jaki go
spotkał.
— Dlaczego? W jaki sposób zginął?
— Przyjaciele zaprosili go do owczarni na strzyżenie owiec. Takiej prośby nigdy się nie
odrzuca, postanowił więc przyjąć zaproszenie. Rodzina odradzała mu. Coś tam
On jednak nie lękał się samego diabła. W Paulubeddari zaufany sługa wraz z bratową
perswadowali mu całą noc, żeby go odwieść od tego zamiaru. Dwie godziny przed świtem
wyruszył w kierunku Corona Majore.
— Nie idźcie tam — mówiły kobiety czepiając się jego czarnej peleryny.
— Nie idźcie tam, zabiją was. Nie idźcie tam, zabiją was.
Był jednak uparty. Kobiety szły za nim ponad kilometr, aż do Riu Ruzzu. Później oddalił
się i więcej nie wrócił.
Do Corona Majore przybył niejaki Francesco Rassu z Thiesi, morderca opłacony przez
kuma Antoniego Luisi z Banari, i udało mu się wkręcić do grona pasterzy strzy- żących
owce. A ponieważ pieniądze zawsze zaślepiały wielu ludzi, postąpili w taki oto sposób:
zaproponowali kumowi Giommarii, żeby zabijał jagnięta na obiad. Na koniec poprosili go,
żeby przytrzymał na pieńku łeb jagnięcia. Francesco Rassu, który trzymał w ręku siekierę,
zamiast uderzyć jagnię, zadał mu cios w głowę. Kum Giommaria padł martwy. Siligo
pogrążyło się w wielkim bólu. Kum Giommaria był bardzo niewygodny dla paniczów z
sąsiednich wiosek. Bronił słabych i poskramiał zachłanność bogatych.
— Czy karabinierzy aresztowali tych, którzy mordowali ludzi? Teraz, gdyby wydarzyło
się coś podobnego, sprawcy zostaliby ujęci. Jak to? Tyle trupów? A gdzie była
sprawiedliwość?
— Mówiłem ci już o tym innym razem. Sprawiedliwość wówczas spała. Oczywiście
istniała, ale życie toczyło się tak, jakby jej nie było. Bogaci, a nawet zwykli rozbójnicy
kupowali ją za złoto i pieniądze. Sprawiedliwości broniły wówczas zrzeszenia strażników,
którzy pilnowali bydła w różnych gminach za wynagrodzeniem, wspólnie z takimi ludźmi jak
kum Giommaria, a nawet często z bandytami, którzy nimi zostali ze szczególnych powodów.
— Co to takiego te zrzeszenia?
— To była instytucja utworzona na żądanie ludu za
zgodą rządu. Składała się ze strażników, którzy mieli obowiązek pilnow-ać bydła w swojej
gminie. W razie kradzieży pokrywali właścicielowi szkody. Eh, z pewnością przewinęli ci się
przed oczami?
—
Nie. Nigdy mi się to nie zdarzyło.
—
Zobaczysz ich wcześniej czy później.
—
A kto im dawał pieniądze?
— Każdy właściciel wpłacał im swoją dolę. Do nich należało pilnowanie bydła.
Opowiadania te podniecały mnie i pobudzały moją fantazję. Często oczami wyobraźni
widziałem kuma Giom- marię walczącego ze swymi wrogami. Don Peppe... kum
Jonbattista... Wszyscy oni stali się moimi bohaterami. Ja, który nie umiałem czytać,
utrwalałem w swej pamięci czyny tych wielkich ludzi, zdecydowanych na wszystko,
ponieważ wszystkiemu potrafili stawić czoło. To byli prawdziwi mężczyźni i oni ustanawiali
prawo dla mężczyzn.
Ojciec nie bawił długo w Siligo. Jak przystało na prawdziwego pasterza, nie poświęcał
żonie zbyt wiele czasu. Załatwiwszy swoje sprawy, w ciągu czterech godzin był z powrotem.
Mimo że zostawiał mnie z psem, obawiał się, że bandyci mogą nam ukraść stado.
Wielu pasterzy, którzy folgowali sobie we wsi przy własnych żonach, po powrocie spotykały
gorzkie niespodzianki. Nie znajdowali owiec i często zdarzało się, że pastwiska wyżarły im
stada z sąsiednich zagród.
Pewnego razu mnie również próbowali podejść bandyci. W okolicy było wielu takich jak
ja pastuszków, którzy pod nieobecność ojca pilnowali owiec. Dlatego złodzieje zachowywali
się podobnie, starając się oszukać chłopaków. Chodziło o to, żeby w jakiś sposób odwrócić
uwagę dziecka od stada. Zwykle jeden z nich wchodził do. domu lub szedł tam, gdzie
znajdował się pastuszek, a inni kradli bydło.
Pewnego dnia poięiwił się przed nasza chata iakiś chlo-
pak. Słysząc szczekanie Rusigabedry, wyszedłem na dwór. Przybysz przypominał wyglądem
jednego z myśliwych, którzy od czasu do czasu przemierzali zarośla.
— Widziałeś zające w tych okolicach? Cały ranek — ciągnął zagniewanym głosem, nie
zostawiając mi czasu na odpowiedź — kręcą się wkoło i nie zdołałem wytropić ani jednego...
Na pewno niedawno przeehodZili tędy inni myśliwi... Może ich widziałeś, wczoraj albo dziś
rano?
— Nie. Często widzę, jak zające wyskakują zza krzaków. Przedwczoraj omal nie
rozdeptałem jednego. Nieraz uciekają mi wprost spod nóg... Tylko że mój pies coraz wolniej
biega i nie może ich dogonić. Są zbyt szybkie. A poza tym, umykają zawsze w stronę
wzgórza... Tylne nogi mają dłuższe i dlatego pod górę biegną szybciej niż na równinie. Tam
nikt ich nie dogoni... Jedynie krogulec może ich dopaść, o ile nie ukryją się w zaroślach czy
w norach.
— A widziałeś, jak krogulec chwyta zające? — ciągnął odbijając piłkę w locie, aby
odwrócić moją uwagę.
— Tak. Pewnego razu obaj z tatusiem byliśmy świadkami, jak krogulec porwał na polu
zająca. Widząc, że zbliżamy się niespodziewanie, próbował uciekać ze schwytanym przed
chwilą łupem. Wzbił się do lotu, ale zając był duży i ciężki i wypadł mu z dzioba i ze
szponów. Krogulec chcąc się ratować, musiał odfrunąć z niczym. Zająca zabraliśmy. Nie
zdążył jeszcze wystygnąć... Był smaczny i pachnący.
Sztuczka udała się chłopakowi doskonale. Na szczęście Rusigabedra, przywiązany do
drzewka na podwórku, nie przestawał szczekać, obrócony w kierunku stada. Początkowo
myślałem, że chce, żebym go odwiązał. Spuściłem go z łańcucha na wolność. Ale naprawdę
tylko pies zrozumiał, co się działo W owczarni. Ujadając pomknął przez krzaki do stada, z
pochylonym łbem i najeżoną ma grzbiecie sierścią, jak kula wypuszczona z fuzji. Ze
wściekłym warczeniem rzucił się na dwóch chłopaków, którzy kręcili się przy naszych
owcach, i przepędził ich.
— Popatrz, co za ludzie. Chcieli ci ukraść owcę — po-
wiedział młody myśliwy. Po czym oddalił się udając, że idzie polować.
| Owce pasły się na moich oczach niezbyt daleko od chaty. Mogłem więc zobaczyć tych
złodziejaszków, którzy zdemaskowani przez psa, nie ośmielili się już szukać łupu w „moim"
stadzie i oddalili się znikając za dębami. Zapewne zamierzali postarać się o owcę w jakiejś
innej owczarni, której pilnował podobny do mnie pastuszek. Jednakże, na swoje nieszczęście,
mógł on nie mieć takiego psa jak Rusigabedra.
Podohnych grabieży dokonywali zwykle słudzy, karmieni byle jak, przeważnie chlebem i
wodą, czasem tylko serem, zupą i mlekiem. Pod nieobecność swego pana próbowali
zaopatrywać się w coraz to innym sąsiedzkim stadzie i w ten sposób wzbogacać skąpe
codzienne pożywienie obfitymi kąskami pieczonego mięsa. Musieli jednak działać z wielką
ostrożnością. Nie mogli dopuścić do tego, żeby ich wykryto. Rzuciłoby to złe światło na
hoiior ich pana i świadczyłoby nieodparcie, że ich źle żywi. Często nienaganne zachowanie
sług zapewniało chlebodawcy społeczny prestiż, pod którego „przykrywką" on sam doko-
nywał niekiedy grabieży. Poza tym pracodawca zwalniał i wyganiał przyłapanych na
gorącym uczynku pasterzy.
To wydarzenie wstrząsnęło mną. Gdy młody „myśliwy" zniknął w krzakach, zapragnąłem
towarzystwa i zawołałem psa, który szybko przybiegł i zaczął mnie lizać po rękach. Skoczył
mi na piersi. Stając na tylnych łapach, przednimi objął mnie i uścisnął. Lizał mnie po twarzy i
uszach na znak zadowolenia. Nie zdołałem jednak utrzymać się na nogach pod jego
ciężarem. Skacząc, przewrócił mnie na trawę.
Poszliśmy razem na obchód pola. Rusigabedra węszył po ścieżkach i wilgotnych
krzakach. Szedłem za nim. Od czasu do czasu pokrzykiwałem w bezkresnej i przeraźliwej
ciszy lasu. Moje pokrzykiwania i pogwizdywania zachęcały psa do wypędzania lisów z nor,
parowów i zarośli. Balem się wówczas tej ciszy i cłjoć mój krzyk, który ją przerywał,
wynikał ze strachu, dodawał mi jednak odwagi.
Strach, który budziła we mnie cisza, sprawia£\że krzyczałem, dzięki czemu rodziło się we
mnie uczucie odwagi i pomagało mi przezwyciężyć tę niezmiernie monotonną grozę.
Teraz wiem już z doświadczenia, że podobnie zachowują się zwierzęta, gdy zagubią się w
krzakach biegnąc za panem. Tak na przykład zachowywał się jeden mój szczeniak, gdy ginął
za moimi plecami w jakimś porośniętym krzakami wąwozie.
Kiedy zatopiony w wysokiej trawie i gałęziach nie mógł mnie dojrzeć i słyszał jedynie
moje nawoływania, zbliżał się w kierunku, skąd dochodził mój głos, i wył dla dodania sobie
odwagi. Postępowałem zupełnie tak samo, gdy zostawałem sam z Rusigabedrą.
W pewnej chwili ta ponura i nieprzenikniona cisza znikła jak pod wpływem czarów. Z
dala dochodziły donośne, wiosenne porykiwania naszego osła. Rusigabedra natychmiast
mnie zostawił i wybiegł wierny na spotkanie pana, który wracał z zapasami żywności.
Poszedłem w stronę chaty i czekałem, aż wynurzywszy się zza krzaków, pojawi się na tle
drzew ojciec, ściskając, jak zwykle, nogami boki osła.
Wyprzedzał go Rusigabedra. Przybiegł do mnie na podwórko przed chatę. Lizał mnie po
rękach, okazując widoczną radość z powrotu mego ojca, który przywiózł żywność w tym
samym co zwykle worku. Djmagił się w ten sposób, żebym ja także dzielił z nim jego
zadowolenie. Skakał wesoło i lizał mnie po rękach, jakby chciał powiedzieć, że razem
powinniśmy się cieszyć z przyjazdu tatusia, naszego pana, i z przywiezionego chleba.
Kiedy już mogłem go usłyszeć, pytał, siedząc jeszcze w siodle: — Jak było dzisiaj?
Wszystko dobrze?
Wówczas powiedziałem mu, co się wydarzyło, a on bardzo zaniepokojony przypomniał
mi, że jego lekcje okazały się przydatne.
Nadszedł luty i zima szalała śniegiem i mrozem. Kum Juanne nie przychodził tak często
jak w grudniu albo w styczniu. Był chory. Cierpiał na reumatyzm. Jedynym moim
towarzyszem był porywisty wiatr. W nocy siedzibą była mi chata, zbudowana w stylu
nuragów wystawiona azy lepiej od nas i posiada węch, który pozwala mu wykryć to, czego
nie widzi.
— Kum Juanne mówił mi, że strażnicy pilnują bydła, to dlaczego bandyci nie boją się
pokazywać tak jawnie?
— Po pierwsze, nie wszystkie wioski posiadają strażników. Siligo ich nie ma. Zależy to
od zarządu gminy. Po drugie, bandyci nie boją się strażników. Po trzecie, byli to zapewne
pasterze z naszego sąsiedztwa, którzy chcieli zdobyć owcę, żeby ją sobie upiec.
Chlebodawcy morzą ich głodem. Ale ty powinieneś być zawsze czujny. Musisz ciągle
pokrzykiwać, żeby wszyscy słyszeli, że nasza owczarnia nie jest opuszczona.
— Niedawno przechodził wuj Salvatore. Powiedział mi, że w nocy ukradli mu całe
stado. Pasterza, który je pilnował, związali kolczastym drutem. Znaleziono go w kącie
owczarni dziś rano, gdy słońce wzeszło już wysoko; Był cały okryty szronem i skostniały z
zimna.
—
Słyszałem już o tym. Trzeba być czujnym, oj trzeba! Czułem się spokojniejszy
wieczorem, gdy tatuś wracał
ze wsi, nawet jeśli musiałem ulegać kaprysom owiec i iść za nimi tam, gdzie rosła lepsza
trawa lub były słodsze żołędzie. Pracował przy gaju oliwnym, gdzie kopał ziemię, przewracał
skiby i wyrywał chwasty i krzaki.
Często, nie zwracając nawet specjalnie uwagi, słyszałem z daleka odgłosy jego zawziętej
pracy: rytmiczne uderzanie motyki wbijanej w twardą ziemię, a przede wszystkim znajome
zgrzyty przy kopaniu, kiedy nieopatrznie uderzy się motyką w Ukryty kamień albo gdy się ją
czyści, trąc jej wewnętrzną stroną o pierwszy lepszy głaz.
na wszystkie wiatry, które wdzierały się doSjej wnętrza przez szpary w murze. Moja bliska
sercu chatiknie zdołała jednak uchronić mnie przed lodowatym wichrem,, który wiał, hucząc
całymi nocami, jakby groził, że pócjvi
e
jej słomiany dach i uniesie ze sobą. Często budziłem
się z zimna, mimo że polano nieustannie się tliło. Wydawało mi się, że w jego drżącym
świetle tańczą narzędzia, które za dnia towarzyszyły nam w pracy.
Z nadejściem pierwszych okrutnych chłodów, jakie przyniósł ze sobą luty, nabawiłem się
strasznego przeziębienia. Spalała mnie gorączka. Ojciec pozostawił mnie przez kilka dni na
słomianym sienniku, gdzie leżałem powalony chorobą, z brzuchem rozpalonym jak ogień.
Oczekiwał poprawy po zastosowanych przez siebie lekach, którymi wyleczył mnie jesienią
ubiegłego roku. Wtedy także stosował znane mu metody: gorące mleko z cukrem, trochę
chininy. Ale jego zdaniem, najlepszym lekarstwem była rozpalona cegła, owinięta w papier i
szmaty, którą przykładał mi do obolałego brzucha. Mama, pozostająca na wsi, martwiła się o
mnie, on jednak był przekonany, że mnie wyleczy, podobnie jak mu się to udało--jesienią. W
Siligo stara kuma Fiorentina zażegnywała moją chorobę, jak to czyniła już wielokrotnie w
przeszłości, wypowiadając zaklęcia przeciwko rzuconemu na mnie urokowi, tatuś zaś
przywiózł amulety i przyczepił je do mego ubrania. Niestety, ani filozoficzny kamień tatusia,
ani amulety nie zdołały mnie wyleczyć z zapalenia oskrzeli. Oddychając, wydawałem
ochrypłe dźwięki świadczące o silnym przeziębieniu. Pociłem się od gorącej cegły, ale
temperatura nie spadała. Głowa mi pękała, a krew w żyłach wezbrała niczym woda w potoku
w czasie gwałtownej ulewy. Gdy pod koniec tygodnia tatuś przekonał się, że stosowane przez
niego środki nie przynoszą poprawy, postanowił zawieźć mnie do Siligo.
Pewnego wieczoru, po wydojeniu owiec, okręcił mnie w przechodzone marynarki i
łachmany, w których spędziłem tyle zimowych dni, posadził na ośle i wyruszyliśmy w drogę
do Siligo.
mnie do nich. Moją ciekawość podniecały jedynie cisza pól i odkrywanie tajników przyrody.
Chciałem wrócić do nich jak najprędzej.
Miałem szczęście. Pokonałem gorączkę i szczęśliwie przebrnąłem przez pierwszy rok
oderwania od domu. Wielu pastuszków nie zdołało tego przeżyć. Moi rówieśnicy ginęli jak
jagnięta, które przyszły na świat w mroźną zimową noc, a pasterze nie nauczyli ich ssać,
kiedy wyszły z łona matki. Pierwszy rok wypasu owiec stanowił okres prawdziwej próby.
Kto go przetrwał, mógł żywić nadzieję, że nie umrze w dzieciństwie.
Tym razem moje pragnienie powrotu do przyrody zbiegło się z wolą ojca. Wyznaję, że
nie mogłem doczekać się chwili, kiedy do niej wrócę. Przywiązałem się do wszystkiego, co
tam zostawiłem. Nauczyłem się czuć i rozumieć jej ciszę, która rok temu napawała mnie
lękiem. Nie było na ziemi niczego droższego i milszego od naszych pól z drzewami i
pagórkami, Rusigabedrą i owcami. Teraz stanowiłem część naszego pola. Odrodziłem się
wraz z nim. Wszedłem w świat zwierząt, minerałów i roślin, wyrosłem w nim i nie mogłem
już poza nim istnieć. Głęboka cisza lasów i łąk, przerywana zimą jedynie podmuchami
wiatru, piorunami czy burzą, a wiosną śpiewem ptaków, nie wydawała mi się już niema.
Ciągle się w nią wsłuchując, nauczyłem się ją rozumieć. Przemówiła do mnie swym
tajemniczym językiem. Dlatego miałem wrażenie, że wszystko żyje, mówi i pozostaje w
ciągłym ruchu. Znałem ten świat, czułem się z nim związany uczuciowo i w swej fantazji
mogłem się z nim porozumiewać. Działo się tak, jakbym znał prawie wszystkie dialekty
przyrody i mówił nimi tak biegle, że samotny mogłem w głębokiej ciszy nawiązać z nią
kontakt. Były to jedyne rozmowy, jakie wówczas prowadziłem.
Z tą chwilą wykład mego ojca o naturalnej matematyce stał się czymś normalnym i
spontanicznym. Wzorem starych pasterzy, nie tylko nauczyłem się nazw poszczególnych
miejsc na naszym polu, ale poszedłem ich śladem
dalej i nawet nie zdając sobie z tego sprawy, ja takie nadawałem nazwy naturze.
Każde drzewo, krzak, owca, każde miejsce lub ukształtowanie terenu na naszym polu i
otaczających nas górach otrzymywało ode mnie zdrobniałe, podyktowane uczuciem imię.
Ukrywałem je potajemnie w ciszy, w jakiej każda rzecz przemawiała do mnie na swój sposób
i była jak żywa.
W mojej fantazji przenosiłem nazwy rzeczy i osób, spotkanych w czasie krótkiego
dzieciństwa w Siligo, na otaczającą mnie rzeczywistość. Czyniłem tak, kiedy obserwowałem
ją z chaty albo wtedy, kiedy podążałem do lasu.
Całą istniejącą wokół mnie przyrodę, od drzew po szczyty górskie, od skał po pieczary,
od owiec do innych zwierząt, przyrównywałem do osób lub rzeozy, które miałem okazję już
gdzieś zobaczyć. W tym osamotnionym życiu przyroda stanowiła dla mnie nieokreślone „ty",
jedyne przyjacielskie „ty", z którym mogłem porozumiewać się bez wstydu i lęku. Każdy
element otaczającej mnie rzeczywistości kojarzył mi się z nazwą, która go ożywiała i
sprawiała, że przemawiał do mnie swym własnym językiem. Górę widniejącą w dali nad
skałami nazwałem kumem Puli nar im (stary pasterz z sąsiedztwa, którego zobaczyłem
przypadkiem, gdy poił owce). Pochyłe drzewo na naszym polu było teraz dla mnie Su Gobbe
(biedny garbus, znany mi jeszcze z Siligo, kaleka od dziecka, kiedy to baran wziął go na
rogi). Ta intymna rozmowa, jaką prowadziłem z przyrodą, w gruncie rzeczy była milczeniem,
ale dla mnie stała się czymś bliskim i naturalnym, jakby milczeniem była rzeczywistość, a
rzeczy jej słowami. Podobnie, rozmawiając z ojcem, posługiwałem się nazwami i obrazami,
jakie sobie w tej ciszy wymyśliłem. Zwierzętom i rzeczom nadawałem imiona, które
odpowiadały skojarzeniom, jakie nasuwały mi się, kiedy na nie patrzyłem.
Ojciec, Toamawiając u mną, wchodził bez trudu w świat mojej twórczej fantazji. Nie
zapojnnial je^s&za swego samotnego dzieciństwa, które przeżył w tych samych co ja
miejscach i w podobnych warunkach. Być może on także Ijnadawał imiona rzeczom, które
ciągle oglądał, wsłuchując się w ich milczenie. Łatwość, z jaką zapamiętywał naiwnie
wymyślone przeze mnie nazwy, oraz sposób, w jaki je później stosował w rozmowie ze mną,
świadczyły o tym, że jego dzieciństwo było podobne do mojego i pozostawiło trwałe ślady w
jego wewnętrznym świecie i sposobie myślenia doświadczonego pasterza.
Ozęsto wygłaszałem monologi. Pozostając w samotności spostrzegłem, że im więcej
rozmawiałem sam ze sobą albo w milczeniu porozumiewałem się z przyrodą, słowa coraz
bardziej traciły na znaczeniu. Języka i krtani, oddechu i strun głosowych używałem po to
tylko, żeby krzykiem i wrzaskiem odstraszyć lisy. Dlatego też, jeśli niespodziewanie
musiałem porozumiewać się z ojcem w „cywilizowanym języku" albo, co gorsza, rozmawiać
z kimś innym, ozułem się bardzo zakłopotany. Nie odzywałem się prawie nigdy. I choć w
sąsiedztwie były inne chaty i inne owczarnie, a w nich pastuszkowie, to jednak nie mogłem
do nich ohodzić. Przeszkadzał mi w tym ojciec. Zabraniała tradycja. Ojcowie nie pozwalali,
żeby ich synowie spotykali się ze sobą. Obawiali się, że przejmą od siebie wady i, zajmując
się zabawą, pozostawią stado nie strzeżone.
Zdarzało się czasami, że my pastuszkowie spotykaliśmy się potajemnie. Jednakże gdy
rozwśoiekleni ojcowie dowiadywali się o tym przypadkowo, nie szczędzili nam razów.
Dlatego lęk kazał nam siebie unikać. Gdy niespodziewanie jeden natknął,się na drugiego,
rzucał się do ucieczki, przemykając chyłkiem wzdłuż granicznych murów.
Obawę przed takim spotkaniem wzmagało również i to, że sąsiadujący ze sobą pasterze
prawie nigdy nie żywili do siebie przyjaznych uczuć. Byli powaśnieni z różnych powodów.
Zwykle główną przyczyną wzajemnej do siebie niechęci było to, że często owce z jednej
owczarni wychodziły poza obręb właąnego pastwiska i dostawały się na cudze. Nie chcąc
narazić się dorosłym, mali nie powinni
sią byli nawet domyślać istnienia sąsiednich owczarni, a jeśli już o nich wiedzieli, powinni je
traktować jako zarzewie wrogości.
Latem następowała pewna zmiana. Na pola wychodziły ekipy do walki z komarami,
spryskujące płynem DDT bagna, kanały, domy i owczarnie.
Nie zmienialiśmy w lecie pastwiska naszemu stadu, pozostawaliśmy woiąż w
Baddevrustanie, mogłem więc obserwować tych dziwnych przybyszów, ich samochody i na-
rzędzia, jakich używali do dezynfekcji i wykrywania w bagnach złośliwych komarów.
Istniał jednak powód, który sprawiał, że latem sytuacja ulegała zmianie.
Nasze pole, podobnie jak całą okolicę, pokrywała wówczas szarańcza. Zalewając łąki i
uprawną ziemię, wdzierała się wszędzie, niczym rzeka, której nie można zatrzymać. W
pierwszym okresie mego wiejskiego życia nie istniały przeciwko tej pladze środki
zapobiegawcze. W mojej szczęśliwej niewiedzy ta inwazja, która dla wszystkich oznaczała
głód i pomór, dla mnie stanowiła okazję do zabawy i zetknięcia się z ludźmi.
Nie można było chodzić po drogach i ścieżkach. Dosłownie zasypywały je stosy
szarańczy: prawdziwa warstwa piasku albo żwirowatego pyłu. W pewnych godzinach, o
ściśle określonej porze, zaczynało się widowisko, które mnie porywało. Niebo zmieniało
kolor. Z lazurowego stawało się matowe, zadymione. Horyzont zaciemniała dziwna mgła.
Zachodziły zmiany w atmosferze, a chmury szarańczy gromadziły się na pogodnym niebie.
Wybuchała nagle najstraszniejsza z burz, bez grzmotów i błyskawic. Szarańcza spadała z
góry miiiadami. Następowało zaćmienie słońca i przez dwie lub trzy godziny nie było nic wi-
dać, zupełnie tak, jakby je przesłaniał dym szalejącego pożaru. Wielu pasterzy
przywiązywało do drzew albo do kłosów pszenicy amulety, żeby zażegnać szarańczę, ale nie
odnosiło to żadnego skutku.
Wypoczywając w południe w cieniu dębu, wśród owiec, zabawiałem się obserwacją tej
niszczycielskiej fali, która spadała w środku lata pod promieniami słońca. Ze wzrokiem
utkwionym w jakiegoś szarańczaka śledziłem go do chwili, aż wylądował na ziemi. Podobnie
czyniłem zimą, kiedy patrząc przez okno domu w Siligo, często rozkoszowałem się śniegiem.
Wyznaczałem sobie wzrokiem punkt na ziemi albo na dachówce sąsiedniego domu.
Oczekiwałem niespokojnie, aż przysypią go płatki śniegu, którymi dla zabawy kręcił wiatr.
W takd więc sposób spędzałem porę południa, patrząc na kamienie i krzaki, kiedy z nieba
spadała na nie szarańcza. Śledziłem ich powolne znikanie, .jak wtedy, kiedy zimą okrywały
je śnieg. Jednakże owady spadały całymi gronami, gęstsze i szybsze od śniegu, ale podobnie
jak on zmieniały wygląd dolin i ziemi, okrywając wszystko swą jednaką szatą. Zapełniały
bruzdy i rowy wirującym, nie dającym się powstrzymać gradem. Jedyna różnica, jaka mnie
uderzała, polegała na tym, że płaszcz śnieżny był nieruchomy ć błyszczący bielą, podczas
gdy ten, utworzony przez szarańczę, falował jak pola pszenicznych kłosów pod podmuchem
wiatru, zgodnie z gwałtownym ruchem żarłocznych owadów. Ziemia wprawiona została w
wir, w taniec. Zupełnie tak, jakby pokrywał ją ożywiony śnieg, który poruszał się i przesuwał
w wygłodniałym tańcu.
W pierwszym dniu, kiedy wszystko pokrywała szarańcza i nie było widać krzaków ani
kamieni, pole przypominało dywan. W dwa lub trzy dni później z tego żarłocznego płaszcza
zaczęły wystawać gołe kamienie i poogryzane krzaki — pozostałości strasznego pożaru lub
żarłocznego biwaku. Po tygodniu płaszcz ten stopniowo się osuwał, zapadał, tworząc
olbrzymie, sąsiadujące ze sobą place. Wydawało się, że pole jest zaorane, gotowe do siewu.
Widać było jedynie ziemię pokrytą kurzem i doszczętnie ogołoconą jak zabronowany ugór.
W końcu zmieniły również wygląd krzaki jeżyn i drzewa korkowe, skały i mury. Tak
więc i głazy mogły zmienić swoje „okrycie" j zgolić §.obję ,jbrodę". Mech, który
przedtem je porastał, został całkowicie wyżarty. Drzewa korkowe, odcinające ae swymi
czerwanokrwistymi pi>iami (niemal jakby miały świadczyć o cierpieniu i -nędzy śro-
dowiska), podobnie jak wszystkie drzewa, nosiły na swej korze rany powstałe w wyniku tego
szerzącego się głodu. W istocie szarańczaki pożerały wszystko: nie pomijały trujących traw
ani roślin. Dokonywały całkowitego spustoszenia. Wszystko zostawało oczyszczone w
wyniku tej wizyty głodu.
Szał był proporcjonalny do temperatury powietrza. Proces niszczenia ustępował dopiero o
zmierzchu, choć nie ustawał głód. Wieczorny chłód i wiatr utrudniały ruch szarańczakom i
sprawiały, że skrzydła ich drętwiały, odbierając im siły do jedzenia. Całą noc pozostawały
zwalone na siebie, w ciszy, nieruchome, do późnego ranka.
O świcie, zwłaszcza kiedy ustępowała rosa, ich masa wydawała się nieruchoma. A gdy
przypadkiem nabrałem jej w garść, widziałem, że szarańczaki z trudem poruszają łapkami i
pyszczkiem.
W tym czasie świnie z każdej zagrody (a także psy, lisy i drapieżniki) wychodziły żywić
się szarańczą. Rano w ciągu dwóch godzin, nie narażając się na bieganie i zmęczenie, szybko
zaspokajały głód, jakby piły szarańczę z ziemi. Nie musiały uciekać się do polowania. Ale i
w upalne godziny, gdy odczuwały głód (ich właściciele nie mieli zbyt dużo paszy), też
wychodziły na żer. Zawierzały swemu instynktowi. Teraz nie było łatwo chwytać szarańczę.
Udawało się to jedynie zręczniejszym i szybszym zwierzętom. Biegały na oślep. Leciały
naprzód bez konkretnego kierunku i celu, z pyskiem otwartym jak z pułapką. Pędzące świnie
zmuszały owady, by podrywały się do lotu, i wtedy wpadały często w ich wygłodzone pyski,
które mechanicznie poruszały się w nieustającym rytmie. Otwierały się i zamykały, żeby
połknąć szarańczę, która niefortunnie w nie wpadła, lub też czatowały i polowały na nią.
W ten sposób dziwną igraszką losu, mimo braku paszy w tamtych czasach, przynajmniej
w lecie pasterze mieli tłuste świnie. Oczywiście, z innymi zwierzętami był pro-
blem. .Owce z trudem dźwigały swoje szkielety owinięte w wyleniała skórę, pasąc się na
skrawkach miedzy ocalałych przed żarłocznymi owadami, jakby zapomniały lub może nie
chciały niszczyć granicznego pasa. Często widziałem, jak nasze owce wdrapywały się i
padały na wzgórzach, gdzie zazwyozaj szarańcza nie docierała. Śmiertelny głód powodował,
że z trawożernych owce stawały się stopniowo owadożerne. Była to prawdziwa tragedia,
która zmieniała ich właściwą naturę. Często widywałem, jak Pacifico objadał się szarańczą
zmieszaną z niewielką ilością siana zmiękczonego poranną rosą. Silne wrażenie sprawiał
widok owiec walczących z bezlitosnym głodem. Ze łbem spuszczonym nisko, wiedząc już,
że nie znajdą w polu nic innego, pochłaniały to ruchome pastwisko owadów, ten letni śnieg
okrutny i żarłoczny. A kiedy go przeżuwały, wydawało się, że rzucają wyzwanie samej na-
turze, jakby mówiły do szarańczy: — Ty mi zjadasz trawę, a ja zjadam ciebie.
Głód doprowadzał ludzi do rozpaczy, a elementarne środki zaradcze skierowane
przeciwko tej pladze nie odnosiły skutku. Ogrodnicy otaczali ogrody pochodniami z gałęzi
przetykanych słomą lub sianem i powoli je palili. Dym był dość skutecznym środkiem. Ale
tam, gdzie znajdowało się bydło, nie można było stosować tego systemu. Pozostawała
jedynie siła fizyczna. Rano, korzystając z tego, że szarańcza była bezwładna i zalegała pola,
również L pasterze wychodzili na polowanie, naśladując świnie.
Zaopatrzeni w duże płachty, zużyte worki i miotły z wrzosu, przypuszczali atak na pola,
aby zwalczać wroga. Rozwijali płachty. Wymachiwali miotłami, krzyczeli i zwijali się jak w
ukropie. Szurając nogami, czyniąc zamęt, napędzali szarańczę, która przesuwała się wolno,
unosząc się niepewnie, niemrawo. Gdy płachty już się zapełniły, brali je za rogi, zwijali,
zsypywali owady do worków, zawiązywali, załadowywali na osły i dostarczali do odpo-
wiednich gmin. Chcąc zachęcić ludzi do polowania, gmin-
na administracja wynagradzała „myśliwych" od ilości dostarczonych kilogramów. W te
smutne po ramki można było oglądać woiąż to samo widowisko: świnie, psy i wiele innych
zwierząt, zaskrońce, wrony i lisy uganiające za szarańczą.
Walka pasterzy z plagą wyglądała nie mniej żałośnie. Współzawodniczyli w polowaniu z
zaskrońcami i wronami. Napełniali i wiązali worki tragicznie wypchane szarańczą. Te same
worki, które przez tyle lat napełniali pszenicą i owsem. Wszyscy byli pochłonięci
polowaniem, worki ustawiali za sobą niczym snopki na pszenicznych ścierniskach, tym
razem zżętych i omłóconych przez owady. Drogi ożywiały się od wędrujących osłów,
dźwigających bez przerwy do gmin pełne worki. Ten wysiłek nie przynosił większego
pożytku. Szturm, jaki na pola przypuszczały świnie i inne zwierzęta, naśladowany niejako
przez pasterzy, nie rozwiązywał niczego. Wyglądało to tak, jakby ktoś wybrał z morza
wiadro wody. Szarańcza rozmnażała się w przerażającym tempie. Ziemia wylęgała ją
wszędzie. Z dnia na dzień, pod działaniem słońca, otwierały się tysiące jaj. Cała ziemia
wydawała się olbrzymim potokiem szarańczy. Od wewnątrz wprawiały ją w wir pękające
jaja, a z zewnątrz bombardowana była przez owady, które w upalną porę spadały na nią jak
grad. I jak w czasie burzy ziemia tryska wodą, choć wali na nią ulewa z nieba, tak teraz
płynęła szarańczą. W ten sposób pasterze, nie zdając sobie z tego sprawy, mieli do czynienia
nie z bagnem, ale z morzem szarańczy. W swym uporze i wściekłości pragnęli je osuszyć
wiadrami, wylewając ich zawartość do tego samego morza.
Pasterze zamartwiali się coraz bardziej. Nie wiedziano, co robić. Uciekano się do
egzorcyzmów. Staruszki wymyślały dla poszczególnych pól zaklęcia przeciwko urokowi, a
wiele amuletów rozmieszczano na polach lub rozwieszano na drzewach, jak w wypadku
każdego innego nieszczęścia. Szarańcza podważyła dawne przesądy, szła naprzód mimo
zaklęć i odozynań i niszczyła wszystko, a często dochodziło nawet do tego, że zjadała
amulety rozwieszo-
ne w zbożu lub w winnicy, jakby chciała wykazać, że jest ponad tę wszystko. W dni
odpustów w różnych parafiach proboszcz modlił sią, nakłaniając wiernych, by czynili tak
samo.
Co gorliwsi sprowadzali wielokrotnie księdza na pastwiska lub zasiane pola. Proboszcz,
zawsze gotowy spełnić prośby wiernych, nie kazał na siebie czekać. Kierował się z
orszakiem w stronę lasów i pól. Procesja zatrzymywała się przy zasiewach lub przy
pastwisku. Wszyscy zaczynali się modlić ze skupieniem w oczach i z rękami wzniesionymi
do nieba, a na ziemi pasła się szarańcza.
Dziewczyny i ministranci śpiewali pieśni okolicznościowe wspomagani przez żony i
siostry właścicieli. Proboszcz tradycyjnym gestem nawoływał wszystkich do ciszy.
Wymawiał błagalne prośby po łacinie, wzmacniając ich znaczenie święconą wodą. Na
zakończenie ministranci mieli za zadanie zebrać dla niego i dla parafii dary od pasterza lub
rolnika, który prosił o błogosławieństwo. A później w drogę do następnego pola.
Opowiadają, że w jednej z sąsiednich wiosek na Św. Narcyza, po procesji we wsi, wierni
ponieśli wizerunek swojego patrona na pobliskie pola. Po rytualnych modlitwach i należnym
błogosławieństwie, pozostawili go na wzgórzu dla przepędzenia szarańczy. Wzgórze
dominowało nad ?yz- ną i urodzajną pszeniczną doliną. Proboszcz pobłogosławił dolinę,
udzielając któregoś z rzędu błogosławieństwa- Obficie pokropił ją święconą wodą, 9;
następnie na czele orszaku wyruszył na wieś. Dzień był upalny. Wczesnym popołudniem
szarańcza spadła gradem na polanę i drewniany wizerunek świętego. Po dwóch dniach
przybyli wierni, by odnieść figurę do kościoła. Spostrzegli z wielkim zdziwieniem, że
świętemu brakowało jednej ręki i że cały był poogryzany.
W końcu podjęto skuteczniejsze i lepiej pomyślane środki. Gminne administracje
zaangażowały specjalne ekipy do walki z szarańczą, które latem wychodziły na pola.
Jednakże ich interwencja, chociaż następowała niezwłocznie, okazywała się nieskuteczna od
samego początku. Cho-
dziło bowiem o działanie o ograniczonym zasiągu, podobnie jak w przypadku płacht
używanycn przez pasterzy. Te ekipy zostały wyposażone w benzynowe miotacze płomieni,
które stosowano w miejscach, gdzie gromadziła się szarańcza. Ale jaja, jakie nosiła i żywiła
ziemia, były nieprzebrane, i mimo że pola zostały zamienione w czarne place i pokryte
palącymi się 9tosami, następnego dnia zapełniały się nowymi, jeszcze bardziej
wygłodzonymi owadami, które przyfruwały lub też wylęgały się z ziemi.
Podobnie przedstawiała się sytuacja z „zatrutymi otrębami", które pasterze mieli
rozsypywać na własnym polu. Tu także chodaiło o działanie o charakterze zlokalizowanym.
Zdarzało się, że wyczerpywała się benzyna, kończyły się zatrute otręby, a szarańczy ciągle
przybywało niczym za sprawą ozarów. Spadała z nieba lub wylęgała się z ziemi z
ubiegłorocznych jaj.
Jej cykl biologiczny trwał od maja do lipca. W tym okresie dokonywała całkowitego
spustoszenia! W ciągu ostatnich dni swego życia składała jaja w ziemi, którą dosłownie
dziurawiła swoim zaostrzonym odwłokiem, żeby je w niej umieścić, nbserwowałem tę
operację z zaciekawieniem. Samioa ustawiała się w twardym i możliwie solidnym miejscu.
Wyostrzonym odwłokiem powoli próbowała zrobić szczelinę, silnie opierając się na łapkach.
Gdy tylko skierowała odwłok ku ziemi, cztery samce ustawiały się po jej bokach i
podtrzymywały ją prosto, kierując i popychając ją do dołu tak, by ogon wszedł jak najgłębiej
w ziemię. Tak podtrzymywana, z odwłokiem wydłużonym z wysiłku i do połowy
wetkniętym w ziemię, wydzielała soki i wkrótce budowała rodzaj kapsułki, niedostępnej dla
zimnej wody i chłodu, i składała w niej jaja, nie ruszając się wcale. Po operacji szarańczaki,
które miały jedynie za zadanie popychać i podtrzymywać samicę podczas składania jaj,
oddalały się pojedynczo, pozostawiając ją, aby wypełniła do końca swój obowiązek.
Wzdłuż ścieżek, które przemierzałem idąc za stadem w gęstej chmurze kurzu, mogłem
obserwować ostatnią operację, jaką wykonywały przed śmiercią grupy szarań-
Dopiero w czterdziestym szóstym roku zastosowano skuteczniejszą operację polegającą
na okresowym i rotacyjnym skrapianiu pastwisk arszeniklem. Zatruwano je wielokrotnie,
kolejno, jedno po drugim, pnzysiółek po przysiółku. Działano w tern sposób na obszarrze
całej gminy, aby pasterze mogli wyżywić własne stada, nie narażając ich na
niebezpieczeństwo zatrucia. Po drobnym deszczu lub po upływie pewnego czasu, zamknięte
pastwiska znowu nadawały się do wypasania. Trucizna była bardzo silna. Straszna. Żaden
szarańczak, który znalazł się na polu, przyfrunął na nie lub wylągł się z kapsułki, nie mógł
przeżyć. Wreszcie pola zmieniały stopniowo wygląd, jakby pokrywały się śniegiem
czerwonego wulkanicznego koloru. Był to „śnieg" martwej, spalonej przez arszenik
szarańczy. Nie falował i nie igrał już z ziemią w orgii żarłocznego tańca.
Nawiązałem znajomości z członkami tych brygad. Prawie wszyscy pochodzili z Siligo, a
niektórzy z nich byli moimi kuzynami. Jednakże nie mogłem się cieszyć ich przelotnym i
przejściowym towarzystwem. Na skutek wieloletniej samotności stałem się bardzo nieśmiały
wobec innych. Jedynie z daleka, a często ukrywając się w krzakach, żeby nie być
zauważonym, obserwowałem ich zachowanie i pracę oraz przysłuchiwałem się żartom.
Mimo że byłem zawsze od nich daleko i przypatrywałem
czy. Po dwóch stronach ścieżki lub innego przejścia tych pięcioosobowych grupek było pełno
jak okiem sięgnąć.
Czasami wybierałem sobie którąś z nich, żeby zobaczyć, co sdę z nią stanie po upływie
dwóch lub trzech godzin. Kiedy ponownie tamtędy przechodziłem, stwierdzałem, że odwłok
samicy, starannie podtrzymywanej przez czterech jej towarzyszy, zagłębiał się coraz bardziej
w ziemię. Często zauważałem, że grupka już się rozwiązała. Czasami zabawiałem się, kopiąc
ziemię, żeby wydobyć kapsułkę z jajkami, lub też rozgniatałem nogą te działające grupki,
dopóki się nie zmęczyłem.
się im na odległość, zdołałem się czegoś nauczyć. Pozostając sam, starałem się ich
naśladować. Gdy minął okres walki z szarańczą, moje życie stało się znów takie jak dawniej.
Zamknąłem się ponownie w ciszy.
Kiedy przechodził jakiś myśliwy, usiłowałem zniknąć za wszelką cenę. Jeśli nie miałem
na to czasu, zagłębiałem się w zarośla, pochylałem za głazami lub za stosami kamieni czy też
kryłem się we wgłębieniu dębu. Często narażałem się na niebezpieczeństwo, że psy wezmą
mnie za dziką zwierzynę. Nie mogłem jednak zachowywać się inaczej. Nie byłem w stanie z
nikim rozmawiać. Wstydziłem się ludzi i lękałem się ich. Znałem jedynie owce, nasze pole i
jego milczenie, które w swojej tajemnej mowie nie mogło kpić sobie ani żartować ze mnie,
jak to często robili znający dobrze mój los bogaci myśliwi, przed którymi nie udało mi się w
porę uciec.
Po skończeniu siedmiu lat i niemal po dwóch latach spędzonych wśród owiec, w moim
życiu dokonała się rewolucja. Mogłem już, gdy ktoś posadził mnie na osła, utrzymać się na
nim o własnych siłach. Potrafiłem też samodzielnie trafić z Baddevrustany do Siligo.
Ojciec mógł już podjąć ryzyko wysyłania mnie samego z mlekiem do mleczarni. Było to
dla mnie duże osiągnięcie. Dawało mi okazję do częstych kontaktów z rodzeństwem i matką.
Przynajmniej przez kilka godzin mogłem się cieszyć ich towarzystwem, zjeść gorący posiłek
przy stole. Ojciec również był zadowolony i dumny z mojego wyczynu. Miał on dla niego
ogromne znaczenie. Mógł pracować przez cały dzień w gaju oliwnym, czego gorąco pragnął.
Oczywiście uprzednio musiał wydoić owce, posadzić mnie na osła i wyprawić w drogę do
Siligo.
Pamiętam doskonale ów wielki dzień. Rano, gdy osioł został już objuczony (bańki z
mlekiem, worek i trochę drewna dla ogrzania domu), ojciec usadowił mnie w siodle, włożył
mi w ręce lejce i wyprawił w drogę. — Uważaj tylko, żebyś nie spadł, a o drogę się nie
martw, zna
Ją osioł. Pozwól mu iść, którędy zechce — powiedział oj. ciec, gdy oddalałem się od chaty.
— Trzymaj się dobrze siodła i ściskaj mocno osła nogami. Jeśli będzie chciał biec, ciągnij za
lejce i uważaj, żebyś się z niego nie zsunął.
;
>
Osioł szedł ścieżką i nie potrzebowałem nim kierować. Tego dnia wyjazd z lasu i wejście
na główną drogę do Siligo wydawały mi się znacznie trudniejsze niż kiedykolwiek dotąd. Ileż
razy zwierzę musiało się wspinać pod górę i schodzić w dół! Byłem jednak zadowolony.
Jechałem do Siligo. Kołysałem się na ośle i czułem się prawdziwym wieśniakiem. Miałem
wrażenie, że naprawdę nim kierują. Wressacrie zwierzę weszło na główną drogę. Tu już
ozułem się raźniej, bo przecież w razie trudności mogłem zawsze spotkać przechodzących
chłopów czy pasterzy. Dzień był ładny. Czułem poprzez kapotę, . w którą byłem odziany, jak
grzeje słońce.
W miarę zbliżania się do Siligo rozpoznawałem znajome miejsca: sa cheja de mesu
mandu, sa riu de idda noa i issa iscia. Wiedziałem już, jak stąd trafić na wieś. Uradowany
dotarłem do mleczarni. Nie potrafiłem jednak zsiąść z osła. Czułem się w siodle tak, jakby
umieszczono mnie w miejscu, z którego nie ma zejścia. Na szczęście, pasterze, przyjaciele
ojca, wyjęli mi lejce z ręki, przywiązali zwierzę i zsadzili mnie z niego. Odwiązali bańki z
mlekiem i zanieśli je do mleczarni. Odmierzyli mleko, a bańki z serwatką załadowali na osła.
Posadzili mnie na siodło i wyprawili w drogę do domu. Cieszyłem się ogromnie. Mama
zdjęła mnie z osła i przywiązała go do kółka. Wreszcie mogłem wejść do domu, żeby się
rozgrzać. W palenisku płonął ogień. Mama nakarmiła mnie. Przygotowała kąpiel, wydając,
jak zwykle, walkę ■ pchłom. Przebrałem się i przez godzinę mogłem hasać po Siligo.
Jednak nie zawsze tak się działo. Osioł był stary i zdziwaczały. Coraz trudniej jeździło mi się
na nim do Siligo. Wczesne grudniowe poranki były bardzo zimne. Kiedy po wydojeniu owiec
ojciec umieszczał mnie na siodle, często słońce nie pokazało się jeszcze na niebie. Po
pogodnej nocy występował rano przymrozek i wydawało się, że pola pokryte są śniegiem.
Półtoragodzinna jazda na tym „zna- rowionym i krnąbrnym" ośle była wówczas dla mnie
prawdziwą męczarnią.
Siedząc nieruchomo w siodle, odczuwałem dokuczliwe zimno. Nie mogłem jednak
ryzykować i schodzić na ziemię, żeby przejść dla rozgrzewki kilka kroków. Musiałbym
wówozas odbyć całą drogę pieszo. Ale na tym się nie kończyło.
Gdy przypadkiem spadałem z siodła albo kiedy zsuwałem sią z niego cały skostniały z
zimna, słowem z chwilą, kiedy znalazłem się na ziemi, zwierzę zatrzymywało się, nie szło
dalej i ustawiało się w poprzek drogi. Musiałem więc walazyć z zimnem, nie schodząc z osła.
Już po kwadransie marzły mi stopy i gołe nogi wystające spod podwiniętych spodni. W
połowie drogi, w Riu Ruzu, nogi tak mi lodowaciały, że piszczałem i płakałem z rozpaczy,
chowając się pod kapotę tatusia. Ze zsiniałą twarzą, skurczony i pochylony w siodle,
poddawałem się rytmowi kroków zwierzęcia i tylko dzięki sile bezwładu utrzymywałem się
w siodle z gołymi i popękanymi z zimna rękami.
Moje krzyki i płacz rozchodziły się po dolinach pokrytych szronem albo spowitych we
mgle. Często budziłem litość w jakimś pasterzu, który kierując się ludzkimi uczuciami,
przychodził mi z pomocą. Pewnego ranka, gdy pola pokrywał szron, popiskiwałem z bólu,
jaki mi sprawiały zlodowaciałe nogi. Nagle jakiś pasterz wyskoczył ze swej zagrody. Był to
Tonni. Zagrodził mi drogę. Zatrzymał osła i zaniósł mnie do swej chaty. Kazał mi się
rozgrzewać stopniowo, z dala od ognia. Poczęstował mnie szklanką ciepłego mleka z
odrobiną soli. — Nie podsuwaj zbytnio zmarzniętych rąk i stóp do ognia, bo będą cię strasz-
nie bolały... Trzeba je powoli rozgrzewać albo lepiej... włóż ręce do garnka z serwatką.
Właśnie robiłem twaróg, gdy usłyszałem, że skomlesz jak zabłąkany pies... Jak się czujesz?
— W ręce już mi ciepło, ale stopy...
— Za chwilę ci przejdzie. Ale... czy ojciec nie mógł po-
jechać z mlekiem? — powiedział do mnie pochylony, dmuchając w ogień.
— Przycina pędy winnej latorośli i pracuje przy gaju oliwnym — powiedziałem,
dochodząc powoli do siebie.
— No tak! — ciągnął dalej krzątając się po izbie. Gdy już dobrze się rozgrzałem, Tonni
posadził mnie na grzbiecie osła i wyruszyłem do Siligo. Z moich ust unosiła się niemal
namacalna strużka pary. Był to dla mnie szczęśliwy dzień. Prawie zawsze musiałem
pokonywać bez zatrzymania cały etap. Przyjeżdżałem do mleczarni całkiem przemarznięty,
zesztywniały. Nie byłem nawet w stanie ześliznąć się z grzbietu osła. Pasterze wiedzieli o
tym. I gdy tylko pokazałem się, ściągali mnie z siodła i zanosili do ognia, gdzie podgrzewali
mleko.
Często podróż wyglądała znacznie gorzej. Nie tylko marzłem na grzbiecie osła, ale
musiałem pokonywać inne jeszcze trudności: starcze dziwactwa zwierzęcia. Osioł był
„narowisty" | wykorzystywał moją słabość. Ocierał się
0 krzaki i zarośla, żeby pozbyć się ciężaru. Często kładł się na ziemi, chociaż trzymałem się
rozpaczliwie siodła
1 lejc, albo przewracał się specjalnie, żeby zrzucić mnie, zlodowaciałego, ze swego
grzbietu. Spadałem na drogę i nie pozostawało mi nic innego, jak iść dalej pieszo. Płakałem i
krzyczałem, łudząc się nadzieją, że ktoś mnie usłyszy. W takich chwilach, gdy zwierzę
wypoczywało leżąc wyciągnięte na ziemi, pomagał mi dróżnik, kum Zi- rominę. On to stał
się wówczas moim opiekunem. Spotykałem go na swej drodze, a on spieszył mi zawsze z po-
mocą.
Pewnego razu, gdy zbliżałem się do Capiana, wydarzyło się coś, czego się ciągle obawiałem.
W moim kierunku jechali na koniach karabinierzy. Osioł szedł wolno, jakby na przekór
żwawym krokom ich koni. Zaskoczony tym spotkaniem, wyobrażałem sobie, że mnie
schwytają i aresztują. Przypomniał mi się pewien epizod, o którym zapomniałem albo
wydawało mi się tylko, że o nim nie pamiętam. Wspomnienie tamtego wydarzenia ożyło we
mnie tak gwałtownie, jakby miało miejsce teraz i jakbym nie
siedział wcale na grzbiecie osła. Działo się to podczas wojny. Nie ukończyłem jeszcze
czterech lat, gdy pewnego dnia wpadli do nas karabinierzy z nakazem rewizji i nie pytając o
pozwolenie, zabrali się do przeszukiwania domu.
— Gdzie pani trzyma zapasy? — zapytał brygadier.
— Na strychu — odpowiedziała mama.
Brygadier wszedł z żandarmami i oglądał zgromadzoną tam żywność.
— Weźcie pół wieprza.
— Litości! — zawołała mama. — Jestem sama. Mąż służy w wojsku. Muszę wyżywić
dzieci.
— O, proszę pani, to nie moja wina!... Spełniam jedynie swój obowiązek. Niech się pani
uspokoi: zostawiamy połowę wieprza tylko dlatego, że mąż pand jest tam, gdzie jest. Ale są
ludzie, którzy wieprzowiny nie jedzą od lat. To wszystko idzie na front... Dla biedaków
przelewających krew w naszej obronie. Weźcie także trochę zboża — ciągnął brygadier. — A
nie ukryła pani czegoś, jak to robi teraz wielu, chowając zapasy w pieczarach na polu albo
zakopując je w ziemi w słojach? Grozi za to duża kara. Zarekwirowanie zbożia...
— Nie. Wszystko, co mam, jest tutaj.
— Oby tak było. Pani mąż mógłby mieć z tego powodu nieprzyjemności.
Oczami wyobraźni widziałem karabinierów niosących połowę wieprza i ogarniał mnie
coraz większy strach. Droga była prosta i długa, ale odległość między nami wciąż malała.
Gdy zobaczyłem, że dzieli nas tylko pięćdziesiąt metrów, całkiem straciłem głowę.
Ześliznąłem się z grzbietu osła. Porzuciłem zwierzę i zacząłem uciekać biegnąc po
wysypanej żwirem drodze w stronę Baddevrustany. Dogonił mnie kum ZLromine, który
właśnie wracał rowerem z Siligo i wyprzedził jadących na koniach żandarmów. Tak byłem
przerażony, że zupełnie nie czułem mrozu.
— Dlaczego biegniesz? Dlaczego uciekasz i płaczesz? Co oi się stało?
—
Zobaczyłem karabinierów — powiedziałem zrozpaczony.
— Ale... czy zrobiłeś coś złego? Czy coś przeskrobałeś?
— Nieeee! Nieeee! Nie. Nic nie zrobiłem.
— To dlaczego się boisz?
— Karabinierzy zabierają wszystko. Zaaresztują mnie i wsadzą do więzienia... Jednego
razu przyszli do nas na wieś i zabrali nam pół wieprza!
— Co ty opowiadasz? Wtedy była wojna. Teraz ścigają tylko bandytów... Zatrzymaj się.
Przecież ja tu jestem, czyż nie tak?
Słuchając kuma Ziromine zacząłem biec wolniej. Zagrodził mi drogę rowerem. Zszedł na
ziemię. Wziął mnie za rękę i zatrzymał. Wkrótce karabinierzy przejechali obok nas. Być
może zrozumieli, o co chodzi. Na szczęśoie nie zatrzymywali się. Dróżnik zaprowadził mnie
do osła, który korzystając z okazji, położył się na drodze. Kum Ziromine zmusił zwierzę
kopniakami, żeby się podniosło wraz | ładunkiem, który ułożył możliwie jak najlepiej, i wy-
prawił mnie w drogę.
Zwierzę wyraźnie się starzało i z biegiem czasu robiło się coraz bardziej kapryśne. Ojciec
wkrótce temu zaradził. Udał się na targ zwierząt, żeby kupić młodszego osła. Zanim
wyjechał, poprosił o zastępstwo kuma Costantinu, któremu pod opiekę powierzył stado, psa i
mnie.
Kum Constantinu był bardzo sympatyczny. Zawsze u- śmiechnięty i rumiany, z cygarem w
ustach, które żarzyło się przesłonięte popiołem (żeby nie zgasił go wiatr lub deszcz i żeby
nocą nie zwracać na siebie uwagi). Był dobrze zbudowany i bardzo lubił pociągać z flaszki.
Tego wieczoru, gdy przybył do owczarni i ojciec przekazał mu dobytek, a na dworze
zaczynało się już ściemniać, poszliśmy wydoić owoe. Przyprowadziłem je z pastwiska i za-
goniłem do ogrodzenia, oddzielając niemleczne sztuki, barana i jagnięta.
Zmrok schodził z gór zamazując wszystko. Była pełnia księżyca. Drzewa i zarośla rzucały w
jego blasku długie cienie. Stado w zagrodzie, oczekując na dojenie, przeżu
wało pokarm. W wieczornym podmuchu rozchodziły się wyziewy ulatujące z pysków owiec
i górowały nad innymi zapachami. Kum Costantinu zagrodził wejście płotkiem i przeszedł
górą z wiadrem w ręku. Wszedł do środka. Pochylił się trzymając wiadro pomiędzy
kolanami. Przykucnął, jakby usiadł na stołku. Głośno pierdnął. Na mój chichot odpowiedział
śmiechem. W półmroku odbijała się wyraźnie jego twarz z czerwonymi policzkami. Pochylił
głowę. Zabrał się do pierwszej owcy. Chwycił ją za wymię. Splunął na wskazujący palec i na
kciuk i zaczął ją doić.
Pozostając na zewnątrz ogrodzenia słyszałem, jak chlupie mleko tryskając z wymienia.
Zwilżając sobie od czasu do czasu palce pianą, kum Costantinu obszedł całą zagrodę dojąc
jedną owcę po drugiej. Bawiłem się dobrze w jego towarzystwie i nie żałowałem, że nie ma
tatusia. Spaliśmy razem.
Okrywał mnie w nocy. Przy poctuszce stawiał sobie beczułkę z winem. Kładł się,
przykrywał się, ogrzewał mnie swoim oiałem i palił cygaro. Często w ciszy budziło mnie
jego głośne gul-gul-gul. Kum Costantinu pił łapczywie ze swej beozułki.
Po trzech dniach wieczorem na podwórku przed chatą pojawił się wreszcie ojciec.
Przyjechał na dużym czarnym ośle, pokrytym gęstą sierścią, przypominającym z wyglądu
konika.
Osioł był bardzo wysoki i odnosiłem wrażenie, że będzie go trudno dosiąść. Na szczęście
był dobrze ujarzmiony i łagodny. Biegał szybko i mogłem być pewien, że nie będzie się
zatrzymywał ani kładł na drodze. Co więcej, mogłem teraz ścigać się z innymi pasterzami.
Nasz Pacifico, tak go nazwał ojciec, był wówczas największym i najpiękniejszym osłem w
Siligo. Czułem się dumny, że na nim jeżdżę.
Chociaż już podrosłem i nie sprawiało mi trudności odwożenie mleka do mleczarni, to
jednak nie każdego dnia jeździłem na wieś. Ojoiec musiał również załatwiać swoje
sprawy: odwiedzić dzieci i żonę. Dlatego też często udawał się do Siligo. W zasadzie
przyjeżdżałem do domu na godzinę dwa lub trzy razy w tygodniu. Poza tym nadal
pozostawałem sam z owcami. Pędziłem je na pastwisko leżące za naszym polem. Przede mną
zawsze biegły psy. Idąc za nimi, krzykiem i wrzaskiem wypełniałem ścieżki i doliny.
Chciałem sobie w ten sposób dodać odwagi i przepędzić lisy, które zwłaszcza w deszczowe
dni stawały się groźne, zapuszczając się na równiny w poszukiwaniu pożywienia.
Kiedy padało, moją ruchomą chatą był „nieprzemakalny zielony parasol". Kryłem się pod
nim, podążając zgodnie z upodobaniami i zwyczajami stada, które dowolnie zmieniało
miejsce w poszukiwaniu pokarmu albo dla o- chr-ony przed wiatrem. Woda spływała na
parasol gwałtownie i obficie. Osłaniałem się nim przed atakami wichury i przed zacinającym
deszczem. Owce z pochylonymi nisko łbami zatrzymywały się w jakimś parowie albo w
innym zacisznym miejscu. Chcąc dodać sobie otuchy, często nuciłem jakąś sardyńską
piosenkę, której towarzyszył szum spadających na parasol kropli.
'Acollu Jattende die ponzende grinas in marę e deo ancora a toeare, bellą, su pettus a tie...
1
Na tle głosów rozszalałej przyrody: piorunów i spływającego z gałęzi deszczu, z którym
igrał wiatr, śpiew w tonacji „re", typowy na Sardynii w okolicach Logu- doro, brzmiał
cudownie i pomagał mi zabijać czas. A dzień był długi i szybko pogrążałem się w głębokiej
samotności. I podczas gdy przyroda prowadziła swój hałaśliwy dialog z niebem i ziemią,
pisała go wodą, wiatrem i mrozem, a kropki i wykrzykniki znaczyła błyskawicami i
grzmotami, zapadałem w taki stan, że tworzyłem z nią biologiczną jedność. Plusk deszczu w
lesie, grzmoty
i Oto oni pogodny dzień, /świt jaśnieje nad morzem,/ a ja Jeszcze nie mogę, /ślicznotko,
dotknąć twej piersi...
i wiatr były wówczas jedynymi słowami, jakie mogłem słyszeć. Czułem się z nimi dobrze.
Gdy stado zmieniało pastwisko, chodziłem za "im kryjąc się pod liściastym dachem
drzew korkowych, przez który prawie nie przechodziła woda. Ich pnie o krwistym kolorze
przypominały wieże, a pod ich rozłożystymi konarami mogło się schronić całe stado. Tupiąc
nogami z zimna, nuciłem pod tymi olbrzymimi, pomarszczonymi i pokrzywionymi
drzewami, inną jeszcze piosenką.
Sos anzones currende currene a totta ima poi torrana a s'ama. Sos anzones currende se beru
chi mi oma dae intro'e ucca dua tia chórrere intendere. Currene a totta vua se beru chi mi arna
tia chćrrere intende dae intro'e ucca dua. Poi torrana a s'ama dae intro'e ucca dua tia chśrrere
intende se beru chi mi arna
Nawet w najbardziej ponure dni słońce zjawiało się wcześniej czy później i powracał
spokój. Na górskich szczytach rzedniała mgła i wyłaniała się z niej przyroda. Wówczas na
okolicznych polach rozbrzmiewały inne głosy. Przyroda uspokajała się, a każda owczarnia
zaczynała przemawiać własnym językiem: szczekaniem psa, uderzaniem siekiery w drzewo,
rykiem osła lub beczeniem owiec.
Sąsiednie stada opuszczały miejsca, gdzie schroniły się przed deszczem. Otrząsały się z
wody i rozchodziły się po pastwiskach. Przy akompaniamencie dzwonków odbywał się taki
sam, co zazwyczaj, koncert. Przysłuchiwałem się
i Jagnięta w biegu, /pędzą z wielkim zapałem,/ potem wracają do stada. /Jagnięta w
biegu,/ jeśli mnie kochasz, tz twoich pięknych ust/ chciałbym usłyszeć te słowa. /Biegną ze
wszystkich sił,/ Jeśli mnie kochasz, /chciałbym usłyszeć te słowa/ z twoich pięknych ust. ID
o stada wracają potem,/ z twoich pięknych ust, /chciałbym usłyszeć te słowa,/ jeśli mnie
kochasz.
mu i niemal bezwiednie zaczynałem odróżniać jedno stado od drugiego.
W pobliskich owczarniach z chat unosił się dym i snuł się na horyzoncie. Pasterze
ogrzewali się i sposobili do stawienia czoła następnej burzy, jaką przemówi przyroda. W
czasie tych przerw, gdy po burzy następował spokój, a natura przestawała dokuczać mrozem,
wiatrem i śniegiem, szedłem z psami obejrzeć strumyki i źródła wypryskujące w różnych
miejscach na polu, które nasiąkło deszczem i spływało wodą. W mojej wyobraźni każdy stru-
myk stawał się rzeką. Każda kałuża, dołek, sadzawka czy wypełnione wodą szczeliny w
skałach wydawały mi się morzem, którego nigdy nie widziałem. Mogłem je sobie jedynie
wyobrazić na podstawie mgliście ukształtowanych pojęć, w wyniku usłyszanych
przypadkowo rozmów.
Ilekroć się wypogadzało, przebiegałem doliny i wzgórza i obserwowałem, jakie zaszły w nich
zmiany. Dokonując takiego przeglądu, często zatrzymywałem się i w panującej wokół ciszy
nastawiałem uszu z nadzieją, że usłyszę, jak w trawie wytryska jakiś nowy strumień. Biegłem
natychmiast go zobaczyć, zanurzyć w nim ręce i czuć, jak woda przepływa mi między
palcami, chwytać płynące liście i gałązki. Największą radość i przyjemność sprawiało mi
odkrywanie tych „rzek" i „jezior" na terenie naszego gospodarstwa. Często zazdrościłem
innym, że ich pola miały większe jeziorka i rzeki niż nasze. Nie mogłem tam pójść. Zabraniał
mi tego ojciec. Pola te należały do naszych nieprzyjaciół.
Mój dialog i zabawa z naturą końozyły się z chwilą, gdy usłyszałem ryk osła
oznajmiający przyjazd ojca lub gdy ujrzałem jego postać na horyzoncie. Jego obecność
sprawiała, że zarówno ja sam, jak i otaczająca mnie przyroda stawaliśmy się cisi i niemi.
Każde z nas zamykało się w skorupie własnego milczenia. Czuliśmy się jak dwa ślimaki,
które wobec nieprzewidzianej przeszkody, jaką stanowił dla nas ojciec, przerywają zabawę i
chowają się skurczone w swych skorupach, żeby wyjść z nich dopiero przy następnej burzy i
pożywić się miękką trawą rosną
cą wzdłuż kanałów i sadzawek. Jego obecność wyrywała mnie z życia, jakie sobie
stworzyłem, i przenosiła w jego świat. Do pracy.
Zdarzało sią czasem, zwłaszcza kiedy ojciec czuł sią źle albo bolała go głowa, że
przerywaliśmy pracę. Wówczas chodziliśmy w odwiedziny do jakiegoś pobliskiego pasterza.
Pozwalało mi to na ciekawe obserwacje. Dawało okazję do poznania ludzi. Mogłem
dowiedzieć się o różnych wydarzeniach i kolejach człowieczego losu. Tak więc pewnego
wieczoru zaszliśmy do chaty właściciela dużej owczarni.
Wybiegło nam naprzeciw siedem psów, strzegących zawistnie, niczym władcy, swojego
dobytku. Z podwiniętymi ogonami, z najeżoną na grzbiecie sierścią przeciągle ujadały.
Właściciel, który dopiero co wrócił ze wsi, zdejmował ładunki z konia: jego słudzy czekali w
milczeniu. Pozdrowił, jak zwykle, mego ojca. Znali się dobrze. Rozmawiając z nim, nie
przerywał swoich czynności. Zdjął torbę przyczepioną do siodła i postawił ją na ziemi przed
psami i sługami, którzy zerkali na nią i kręcili się niespokojnie. Właściciel wyjął
przywiezione zapasy i rozdzielił je na trzy kupki: jedną dla siebie, drugą dla psów, trzecią dla
sług. Zauważyłem natychmiast, że były tam trzy rodzaje chleba: biały dla właściciela, dla
sług z otrąb i jęczmienia, a z samych otrąb dla psów.
W końcu właściciel dał znać najstarszemu słudze, który wiercił się niespokojnie, bo
chciał zobaczyć, co będzie jadł, żeby zabrał zapasy. Pasterz zaniósł wszystko do chaty. W
tobołku znajdował się garnek, w którym było coś w rodzaju zupy (z pewnością resztki potraw
spożywanych Codziennie na wsi). Postawił go na trzech kamieniach na ogniu. W tym czasie
jego towarzysze rozwiązali worek i zaczęli łamać na kawałki jęczmienny chleb. Nadrobili go
już sporo. Kiedy zupa zaczęła się gotować, najstarszy sługa chwycił worek za uszy, wywrócił
go nad garnkiem i powoli przesypał do niego podrobiony chleb.
Przyglądałem się tej scenie stojąc na progu chaty, oparty o mur, który osłaniał ją od
wiatru. Czułem się jak
•intruz. Tatuś i właściciel owczarni, pozostając jeszcze na zewnątrz, rozmawiali o
pastwiskach i bydle. Wygłodniali słudzy próbowali co jakiś czas smaku zupy i wymieniali
między sobą zadowolone spojrzenia.
Kiedy jadło się już uwarzyło, byłem świadkiem sceny pełnej rozpaczy i okrucieństwa.
Najstarszy ze sług zdjął garnek z ognia i postawił go w rogu izby. Pozostali słudzy ustawili
się wokół naczynia, z którego unosiła się smuga pary przypominająca kształtem belkę
podtrzymującą chatę. Usadowili się, każdy jak mógł najwygodniej, czekając, aż strawa
ostygnie, żeby rzucić się na nią i wreszcie najeść się do syta gorącego posiłku, który rzadko
spożywali.
Nagle wszyscy skoczyli do łyżek wiszących na ścianie chaty. Na nieszczęście, okazało
się, że jednej zabrakło. Nie starczyło dla któregoś ze sług.
Szczęśliwcy, pochyleni nad garnkiem, czekali przez chwilę na towarzysza. Jednakże nie
byli już w stanie oprzeć się głodowi. Najstarszy ze sług zanurzył pierwszy łyżkę w garnku, a
w ślad za nim poszli dwaj następni, którzy przez przypadek, czy też na skutek pośpiechu,
zdołali zaopatrzyć się w łyżkę. I po zwykłym (bardziej pozornym niż faktycznym)
skosztowaniu, smaku potrawy, co miało niby świadczyć o pewnej zwłoce spowodowanej
solidarnością i dać towarzyszowi czas na znalezienie łyżki, przeszli do ataku. Głód wyzwolił
w nich niczym nie poskromioną zachłanność. Wsżyscy trzej pochylali się jednocześnie,
stukając się głowami za każdym razem, ilekroć zanurzali łyżki w garnku. Jedli żarłoczniej niż
zwykle, jakby głód odebrał im zrozumienie dla towarzysza i nakazywał spożyć strawę
wcześniej, nim biedaczyna zdąży coś wymyślić!
Ich nieszczęśliwy towarzysz próbował jeść rękami. Ale gorąca i wodnista zupa nie dawała się
zaczerpnąć. Odsunięty od łupu, widząc, że głód jego towarzyszy jest silniejszy niż ich dobre
chęci i że nie mogą już mieć dla niego litości, szukał wszędzie brakującej łyżki. Ogarnięty
żądzą zaspokojenia głodu skręcał się i miotał, jakby jego
wybałuszone i wytężone w rozpaczliwym wysiłku oczy posiadały moc jej stworzenia.
Jego towarzysze pochyleni nad garnkiem wydawali dźwięki jak zwierzęta przy korycie.
Łykali hałaśliwie strawę, nie gryząc i nie czując smaku tego, co pospiesznie wpychali sobie
do ust. Wszystko im się w nich natychmiast rozpływało. Nie ulegało wątpliwości, że
mlaskanie i żarłoczność towarzyszy skręcały mu żołądek bardziej niż głód. Wiercił się i nie
zaznawał spokoju. Ten hałas drażnił go, wywracał mu wnętrzności.
W pewnej chwili doznał olśnienia. Zrozpaczony, że zostanie wyłączany z biesiady (i że
znów przez tydzień albo miesiąc nie skosztuje gorącego posiłku, a co więcej będzie musiał
pójść spać bez kolacji, co nie byłoby dla niego pocieszające), skierował spojrzenie na sufit.
Oczy mu się rozjaśniły. W półmroku chaty błyszczał dzwonek, zwisający ze słomianego
dachu, zardzewiały i brudny od potu a tłuszczu owcy, która go nosiła. A więc znalazł łyżkę.
Oto ona.
Podskoczył rozpaczliwie i zerwał dzwonek, który wisiał przyczepiony do słomianej
strzechy. Smuga sadzy opadła na niego i ha towarzyszy. Jak opętany szaleństwem zanurzył
go desperacko w zupie, zżartej do połowy przez jego towarzyszy (cała ich istota sprowadzała
się teraz do ust, łyżki i garnka). Włożył tę swoją łyżkę do ust i mimo że była gorąca, opróżnił
ją jednym ruchem i połykając całą jej zawartość, starał się nadrobić straoony czas i dogonić
towarzyszy spożywających posiłek. Ta scena trwała tak długo, aż zupa została całkowicie
zjedzona.
Lepsze widowisko nie mogło nadarzyć się chlebodawcy. Hałas wywołany przez sługi
sprowadził go na próg chaty. Zaśmiał się sarkastycznie, jakby dla przypomnienia swojej
władzy. Czuł się twórcą tej sceny.
— Co o tym sądzisz? — zapytał, zwracając się do ojca, który również nie mógł
powstrzymać się od śmiechu, chociaż odczuwał współczucie dla sługi, który jadł używając
dzwonka zamiast łyżki. Mówiąc to, właściciel przeszedł w kąt izby, żeby się posilić. Wyjął
żywność z wor-
ka. I znów zauważyłem, że jego chleb jest biały, doskonałe i fachowo upieczony przez
służące, które trzymał na wsi. Do chleba miał pieczone jagnię. Wyciągnął butelkę wina i
różne inne potrawy. Zaprosił nas do jedzenia. Po pańsku, z dala od sług, jak każe zwyczaj.
Ojciec przyjął zaproszenie. Również i ja zjadłem kawałek mięsa, którym mnie poczęstował.
Kiedy jadłem, moje oczy zatrzymały się w nieokreślonym punkcie. Zdziwione i
nieruchome, widziały czarny chleb dla sług. Tak silnie to na mnie podziałało, że biały chleb,
który trzymałem w lewej ręce, wydał mi się czarny.
Miałem siedem lat. Według mego ojca, powinienem już być prawdziwym pasterzem. Nie
mogłem teraz kryć się w krzakach i wygrzewać na słońcu z brzuchem do góry, jak owce
przeżuwające pokarm albo jak inne zwierzęta, gdy zapełniły już sobie żołądki. W wolnych
chwilach, gdy nie byłem zajęty pilnowaniem stada, wykonywałem w owczarni drobne
czynności: wywoziłem gnojówkę od świń lub owiec, przygotowywałem wiązki drzewa do
Siligo albo naprawiałem graniczny mur.
Oczywiście zawsze się bardzo starałem. Nie szczędziłem sił także i dlatego, że ojca nie
można było oszukiwać ani prucować niedbale. Po powrocie kontrolował i oceniał to, co
zrobiłem. Prawie zawsze wszystko szło gładko. Ale ojcowie byli zbyt surowi i wymagali,
żeby dzieci stawały się dorosłe na przekór czasowi i były w pracy wydajne na równi z
mężczyznami. Dla słabostek nie mieli żadnego usprawiedliwienia. Żądali, aby dzieci były
mądre i dojrzałe.
Odjeżdżając pewnego ranka do Siligo, ojciec polecił mi, żebym wywiózł gnojówkę z
ogrodzenia dla owiec. Ledwie zniknął, powtarzając mi, jak zwykle, swoje polecenia i
przestrogi, natychmiast poczułem się wolny. Niczym „król" Baddevrustany. I bez wątpienia
do chwili jego powrotu faktycznie jaim pozostawałem. To poczucie nieogra-
niezonej wolności uczyniło ze mnie olbrzyma! Jak władca przyrody zjadłem mleczną zupą z
solą. Na podwórze wyszedłem silny niczym lew, gotowy rozprawić się z pracą.
Posłuchałem dźwięku dzwonków stada. Owce były spokojne. A więc wszystko w
porządku. Pasły się. Mogłem pracować!
Chwyciłem wózek i skierowałem się do ogrodzenia. Ale słodki jak miód i melodyjny glos
Nicolau (pasterza z sąsiedniej zagrody, odległej o 200 metrów od naszej chaty) dotarł do
moich uszu i oczarował mnie:
Daghi inasprid'tu dolore flores chisco in totue ammentindemi chi tue lis dedlcas tantu amore
gioial In dogni fiore mi pared'de di mirare: appo dispóstu a passarc trlstas sas dies pro de!
1
Ten swojski śpiew w tonacji „re" zachwiał moją pewność siebie i spowodował, że
zacząłem się wahać, czy wykonać polecenia tatusia czy też pobiec do Nicolau. Pragnąłem
bardzo pójść do niego, porozmawiać z nim i posłuchać jego śpiewu. Teraz, gdy ojciec jechał
na Pacificu w stronę Siligo, mogłem się wzbić do lotu i pofrunąć tam, gdzie chciałem!
Su don non f id'amore fidi neula passizzera podes ingram Clicera su chi affirmo eo negare.*
„Re-do" Nicolau wystarczało, aby rozpostarł skrzydła i wzbił się do lotu. Natychmiast
porzuciłem wózek, pozostawiając go na gnoju, i w mig przebiegłem dwieście
i Kiedy rośnie mój ból /szukam kwiatów w dolinach i górach,/ przypominam sobie, że ty
/dajesz mi tyle miłości/ i radości. Wydaje nil sle wtedy, /że mogę clę odnaleźć w każdym
kwiecie: Idla ciebie postanowiłem/ przetrwać te smutne dni.
i Twoja miłość nie była miłością, /lecz jedynie przelotną mgłą;/ możesz niewdzięczna
Oilcero/ temu, co twierdzę, zaprzeczyć.
metrów po mokrej i wyższej ode mnie trawie. Przeskoczyłem przez mur okalający nasze
gospodarstwo i znalazłem się w owczarni Nioolau. Śpiewał sercem, ale jego głowa była
zajęta pracą, jak przystało na „dobrego pasterza". Przesuwał ogrodzenie do dojenia owiec i
wzmacniał mur owczarni.
—Cześć, Gavino! Co się stało, że przyszedłeś?
—Tatuś pojechał do Siligo. Dzisiaj na niego kolej...
—Aha!... Hm!... rozumiem...
Podede ingrata Glicera su -daffirmo deo negareA
Nicolau, jak zwykle, śpiewał i jednocześnie pracował. Sprawiało mi przyjemność słuchanie
jego głosu i piosenki, poznawanie jej melodii i słów.
—Nie masz nic do roboty? Dziwi mnie, że Abraham nie dał ci żadnego zajęcia.
—Powinienem wywieźć wózkiem trochę gnoju.
—Ach tak, więc... nie zabawiaj tu długo.
In su monte'e Gennargentu bógo sa robba a pdschere a sa asciada'e s'istella. In su monte'e
Gennargentu tra nois duos, bella, amore deve nóschere doi custu momentu...»
Ten śpiew był dla mnie wszystkim. Poza nim nie istniało nic, ani mury, ani płoty. Gnój
mógł poczekać. W najgorszym razie dostanę-, jak zwykle, cięgi. Jedna burza mniej, jedna
więcej, zdążyłem się do tego przyzwyczaić- Dla takiej przyjemności warto pocierpieć.
Tak więc czas upływał mi niepostrzeżenie na słuchaniu piosenek Nicolau. Po południu
bardzo rozbolała mnie głowa. Nie mogłem
i Czy możesz niewdzięczna Glicero /temu, co twierdzę, zaprzeczyć. t Gdy błyśnie
gwiazda /prowadzę stado na wypas/ n* górę Gen- nujentu. /Między nami, moja piękna,/ z tą
cbwllą /winna narodzić się miłość/ na górze Gennargentu.
wykonać poleceń tatusia. Próbowałem się zmusić, ale o- stry ból głowy odbierał mi wszelką
energię i musiałem położył się na gnoju. Tego dnia wywiozłem zaledwie pięć czy sześć
taczek. O piątej po południu dotarł z daleka do mych uszu potężny ryk Pacifica. Zmroził
mnie i pogrążył w rozpaczy. Próbowałem coś działać i przynajmniej przez ostatni kwadrans
nadrobić stracony czas. Skronie mi pękały. Władca wtargnął bezlitośnie na podwórze.
Moje dalsze wysiłki nie miały sensu. Zastał mnie przy pracy, ale jej efektów nie było
widać.
Swym posępnym, groźnym i doświadczonym spojrzeniem odkrył moją „winę".
Natychmiast się zorientował, że dopiero niedawno zabrałem się do roboty.
— Na nic się nie zda pokazywanie, że pracujesz! Przypominasz sobie o moich
poleceniach dopiero wtedy, gdy usłyszysz ryk osła.
— Nie! Nie! Chciałem wywieźć gnój, ale dostałem silnego bólu głowy. Nie mogłeim
sobie poradzić. Teraz też nie mogę wytrzymać!
Ból głowy usprawiedliwił mnie i uspokoił ojca, który chciał się na mnie rzucić.
Wydawało się, że na tym się skończy. Alibi, jakim był ból głowy, chwilowo wzięło górę nad
pasterskimi zasadami.
Ojciec zaszedł jednak wieczorem do Nicolau i moja kurtka, której zapomniałem zabrać,
bo przestraszył mnie ryk osła, stanowiła niezbity dowód, że tam byłem. Nicolau próbował
mnie usprawiedliwić, ale nie zdołał przekonać władcy. Ojciec oszalał ze złości i postanowił
wymierzyć mi kairę. Ból głowy, który uznał za pretekst, przestał się już liczyć. Natychmiast
po swojemu wytłumaczył moje nieposłuszeństwo.
—
Okłamałeś mnie. Byłeś u Nicolau — powiedział, cis- nąwszy we mnie kurtką. —
Ciężko zawiniłeś. Musisz za to zapłacić. — Schwycił pierwszą lepszą gałąź, jaka wpadła mu
pod rękę, i zaatakował mnie wściekle krzycząc. Postępował ze mną tak samo, jak zwykł to
czynić ze zwierzętami, bijąc je gdzie popadnie. Zacząłem uciekać zrozpaczony, starając się
umknąć przed jego atakiem, w nadziei, że mu minie gniew. Ganialiśmy się wokół owczarni
jak szaleńcy.
Zmykałem, chcąc uniknąć jego ciosów, i 'gdy tylko poczułem się bezpieczniej,
odwracałem głowę, żeby zobaczyć, czy burza wreszcie ucichła. Ale wciąż widziałem za sobą
chmury i gromy jego złości. Jak wściekły i oszalały pies stale mnie dopadał i zadawał razy.
Zaślepiony złością nie patrzył, co robi. Bił i koniec.
Raz za razem walił mnie gałęzią po twarzy. Jego wściekła ręka poruszała się jak wahadło.
Ilekroć odwracałem się, otrzymywałem cios prosto w twarz. Ta „okrutna młocka" trwała
ponad dziesięć minut. Dopadał mnie, gdy próbowałem ukryć się w krzakach i zaroślach albo
chować za głazami leżącymi w pobliżu chaty. Bicie trwało dłużej niż zwykle, ale nie znałem
przyczyny, która to sprawiła. A działo się tak dlatego, że ratowałem się ucieczką. Nie
wiedziałem jeszcze, że należało się poddać i, stojąc w miejscu, przyjmować zadawane przez
ojca ciosy. Instynkt sugerował mi ucieczkę. Nie znałem tych reguł. W ten sposób sam
doprowadziłem do tragicznego paradoksu. Im bardziej starałem się uniknąć kary, tym
gwałtowniej mnie atakował i rzucał się na mnie.
W końcu po dziesięciu minutach „okrutnej młocki", kiedy zobaczył, że mam
zakrwawioną twarz, a oczy opuchnięte i zaczerwienione, ochłonął z gniewu. Jak za sprawą
czarów „mistral" rozpędził deszczowe chmury. Rozjaśniło się i umilkł ryk lwa, ale tego, co
się stało, nie można już było odwrócić.
Początkowo nie zdawał sobie sprawy z tego, co uczynił. Pozwolił mi się wypłakać.
Stałem zrozpaczony, opierając się o głaz. Krzyczał. Miotał przekleństwa, którymi uzupełniał
udzieloną mi lekcję, i poszedł przypędzić krowę do dojenia.
Po kwadransie przeszedł obok mnie, ciągnąc zwierzę na postronku. Obrzucił mnie
krótkim spojrzeniem i gdy zobaczył moją pokaleczoną i opuchniętą twarz, ogarnął go lęk.
Lew przeobraził się w jagnię. A ryk w beczenie.
— Widzisz na oczy? — spytał zaniepokojony.
— Tak, widzę! Ale... szczypią mnie. Bardzo mnie bolą. Twarz też mnie piecze —
powiedziałem przerażony.
Natychmiast przestał zajmować się krową. Wszedł do chaty i wziął jodynę. Opatrzył mi rany
i skaleczenia od bicia gałęzią. Pozostawił mnie z rozpaloną i pożółkłą od jodyny twarzą.
— Hej, Nicolau! Hej, Nicolaaa!
— O hej... Abrahamie!
— Przyjdź zaraz.
— Co się stało?
—
Muszę natychmiast zawieźć chłopca na wieś. Przesadziłem. Jego oczy... martwię się o
oczy. Już więcej nie będę bił go gałęzią. Wystarczy rózga albo pas.
— Zrozumiałeś to... nareszcie!
—
Proszę cię, wydój mi krowę. Owce wydoję jutro rano. Przez jeden wieczór nic się nie
stanie. Przypilnuj mi owczarni. Zaraz wracam.
Osiodłał Pacifica. Okrył mnie swoim paltem, okręcił różnymi łachami i wyruszyliśmy w
drogę.
— Widzisz na oczy? Widzisz?
— Tak. Tak.
— Zamknij prawe.
— Tak.
— Zamknij lewe.
— Tak.
—
Nie powinieneś był uciekać. Biada ci, jeśli jeszcze raz będziesz chciał uniknąć kary,
gdy na nią zasłużysz.
— Nie wiedziałem o tym.
Zapadł zmierzch. Ogarnęły nas ciemności napływające z gór, a zwierzę niosło nas do domu.
Obaj bardzo cierpieliśmy.
Tragedia nastąpiła dopiero po przyjeździe do Siligo. Mama rozpoznała mnie z trudem,
bardziej po sylwetce i ubraniu niż z twarzy.
Zaczęła płakać.
—
Co zrobiłeś? Idę do karabinierów. Złożę na ciebie doniesienie.
— Wiem. Tym razem moja wina! Wezwij teraz doktora. Potniej zobaczymy co dalej.
Leć po... doktora! Doktora!
— Doktora — powiedziała mama okrywając się czarnym szalem i pobiegła drogą w
mrok.
Wróciła z doktorem Ruju, tym samym, który wyleczył mnie z zapalenia płuc.
— Co się stało?
Jego pytanie pozostało bez odpowiedzi. Zajrzał mi w oczy, zdenerwowany i
zaniepokojony, rozszerzając palcami powieki.
— Macie szczęście! Oczy są całe — powiedział, oddychając z ulgą. — A rany z czasem
wygoją się same. Ale jak można było zrobić coś podobnego! To szaleństwo!
—
Wpadł do parowu. Pokaleczył się o jeżyny i kolczaste krzaki — powiedziała mama,
starając się ratować honor męża, gdy dowiedziała się, że oczy są w porządku.
—
Gdzież tam do parowu! To są wyraźnie ślady uderzeń!
Ojciec stał przy palenisku. Wyglądał tak, jakby chciał zapaść się ze wstydu pod ziemię.
Skulony, słuchał w milczeniu gwałtownej reprymendy lekarza. Nie protestował. —
Wychowujecie dzieci jak juczne zwierzęta! Używacie rózgi i bata! Nie jest łatwo
wychowywać dzieci, ale nie wolno ich bić kijem czy gałęzią. Trzeba im tłumaczyć za
pomocą słów. Abrahamie! Powinienem złożyć na ciebie doniesienie. Nie czynię tego tylko z
tego powodu, że zdaję sobie sprawę z waszego położenia i nie chcę powiększać biedy, która i
tak bardzo daje się wam we znaki. Niech ci to posłuży za nauczkę!
Doktor opuścił dom, zostawiając ojca bardzo przygnębionego. Tatuś przypominał teraz
psa zbitego przez swego pana.
— Ba, stado jest nie strzeżone. Wracam do owczarni. Mówiąc to wyszedł z domu, żeby
dłużej nie znosić przykrej sytuacji.
Matka zaniosła mnie na łóżko, ułożyła na materacu i poduszce. Zapomniałem już, jak
wyglądały. Rany na
twarzy swędziały mnie jeszcze. Drzemiąc w ciszy pokoju, przeżywałem ponownie
najokrutniejaze chwile gwałtownego ataku ojca. Skręcałem się mimo woli na poduszce,
poruszałem głową i za każdym razem, zanim uderzył mnie gałęzią po twarzy, zamykałem
oczy, żeby nie dać się oślepić. Byłem anęczony i obolały. Sen utulił mnie i wyrwał z tych
przykrych wspomnień w chwili, gdy starałem się uniknąć razów, które gwałtownie spadały
na moje skronie.
Rano, jeszcze drzemiąc, miałem wrażenie, że „przebywam" w owczarni. Dziwiłem się, że
nie dochodzą do mnie dźwięki dnia wstającego w Baddevrustanie (wsłuchiwałem się w nie
zawsze stojąc na słomiance przed domem, gdy tatuś doił owce). Teraz, kiedy leżałem w
łóżku, nie docierało do mnie szczekanie psów i dzwonki stad z sąsiedztwa. Tego ranka
przyroda nie uśmiechała się do mnie. Dudki nie śpiewały, kukułki i sroki nie koncertowały.
Wciąż jednak wydawało mi się, że stoję na słomiance przed chatą. Ale wystarczyło, żebym
przekręcił się na bok, dotknął pokaleczoną twarzą poduszki, a natychmiast wracałem do
rzeczywistości. Przypominało mi się oikrutne bicie poprzedniego wieczoru. Matka podeszła
do łóżka z filiżanką gorącego mleka.
— Nie możesz wychodzić na dwór z taką twarzą! To wstyd! Dopóki nie wygoją się rany,
będziesz siedział w domu. — Przez cały tydzień mama nigdzie mnie nie wypuszczała.
Musiała bronić reputacji męża. Ludzie z pewnością uważaliby jego zachowanie za
skandaliczne. Któregoś wieczoru ojciec przywrócił mi wolność. O zmroku odwiózł mnie do
owczarni. Na świeżym powietrzu Bad- devrustany moja opuchnięta i poparzona jodyną twarz
odzyskała zdrową cerę i normalne kształty. Jedynie na kościach policzkowych pozostały
drobne ślady, a wewnątrz paliły mnie bolesne wspomnienia.
Dotychczas ojciec nie żądał, żebym wspólnie z nim pracował. Wystarczyło mu, że
przyglądam się uważnie, jak
on wykonuje różne czynności. Kiedy doił owce, zostawa- __|lem po zewnętrznej stronie
ogrodzenia, słuchając, jak mleko chlupie w wiadrze. Zazwyczaj stałem przy wyjściu, pilnując
owiec, żeby nie pouciekały. Przypędzałem je zawsze do ogrodzenia postępując zgodnie z
jego wskazówkami. Często udawało mi się je sprowadzić krzykiem. I na moje: eh, eh! eh, le,
Ie! le, le! daaaa! ddddd! eh, eh! eh, eh! beh! le, le, le!, jeśli były syte, zbliżały się do mnie i
zbierały się same, zadowolone z wykonywanych przeze mnie po mistrzowsku zawodzeń.
Tym wołaniom towarzyszyło pogwizdywanie. Skubiąc po drodze trawę, same wchodziły do
ogrodzenia. Tatuś stawał przy wejściu i codziennie skrupulatnie je liczył. W zagrodzie owce
zajmowały swoje miejsca, ustawiając się jedna przy drugiej, pyskami do muru. Był to typowy
sposób dojenia owiec w okolicach Logudoro, całkowicie odmienny od stosowanego w
regionie Barbaria. Nasze ogrodzenie, tak jak wszystkie inne na wyspie, posiadało kształt elip-
sy. Dlatego też, gdy zwierzęta zajęły swoje miejsca, na środku powstawała przestrzeń
podobna kształtem do ogrodzenia. Właśnie tutaj tatuś zataczał krąg, przechodząc od jednej
owcy do drugiej. Lubiłem przyglądać się zawsze stojącym tak owcom i memu ojcu, który
pochylony, przyciskał głową ogon dojonej owcy, żeby zatkać jej zadek. Był to jedyny
sposób, żeby nie napaskudziła w wiadro. Tak dojono owce w okolicach Logudoro.
Pies kilkakrotnie przebiegał po wełnianej kołdrze, utworzonej przez zbite ze sobą owce.
Następnie zeskakiwał, żeby wypić należną mu porcję mleka (jaką zawsze otrzymuje pies
pasterski) i ponownie wdrapywał się na swój tron, gdzie rozkoszował się, wyciągnięty na
Wełnistych, grzbietach dwóch ulubionych owiec. Wdychałem zapach przeżuwanego przez
zwierzęta pokarmu i obserwowałem wahadłowy ruch ich pysków: opuszczanie się i
podnoszenie wzdłuż szyi roztartej na miazgę trawy. Zawsze wprawiało mnie w stan błogości
ich łagodne pobekiwanie i chlupanie w wiadrze ciepłego jeszcze mleka, wytrysku- jącego z
wymion. Nie patrząc, wiedziałem, jak stopniowo
podnosi aię w kuble jego poziom. W ten sposób mogłem w odpowiedniej chwili postawić na
murze bańkę, do której tatuś przelewał z wiadra mleko.
Od pamiętnego dnia, w którym poniosłem okrutną karę, nie mogłem już stać bezczynnie
w przejściu i rozkoszować się zapachem przeżuwanego przez owce pokarmu. Ojciec domagał
się, żebym wypełniał przypadającą mi część obowiązków. Musiałem wbić sobie w głowę, że
teraz w owczarni jest nas dwóch i że ja również zostałem pasterzem. I abym nie miał żadnej
wątpliwości, nauczył mnie jedynej ważnej rzeczy, której mi jeszcze brakowało, by stać się
prawdziwym pasterzem, a mianowicie dojenia owiec. Polecił wykonać dla mnie wiadro.
Gdy wszedłem do ogrodzenia po raz pierwszy, owce zbiły się w jedną masę.
Przestraszyły się. Nie przyzwyczaiły się jeszcze do mnie. Niektóre wręcz pouciekały,
przeskakując przez mur. Tatuś musiał odwołać się do całego doświadczenia, żeby ponownie
zebrać stado i uspokoić je.
Miałem zaledwie osiem lat, ale nawet dzieci mogą doić owce sposobem stosowanym w
okolicach Logudoro. Tatuś kazał mi się pochylić i stanąć za owcą najłagodniejszą i
najłatwiejszą do dojenia. Powiedział, żebym wsunął wiadro między kolana i zbliżył się do
zadka owcy. Nauczył mnie, jak należy trzymać wymię i jak przycisRać dójki poślinionymi
lub zwilżonymi w mlecznej pianie palcami.
Nie było to łatwe. Przez pierwsze dni ciągnąłem dójki zbyt słabo i owca, Mutighedda,
skakała i wywracała mnie.
Początkowo, gdy tatuś wydoił całe stado, miałem zaledwie ćwierć wiadra mleka. Po
prostu z trudem trafiałem do kubła. Mleko tryskało mi na rozporek (który miałem wtedy
ciągle nim pobrudzony), na nogawki spodni albo obok mnie.
Jednakże po dwóch tygodniach potrafiłem już wydoić Mutigheddę. Wówczas ojciec
powierzył mi również Le- pereddę (nazywaną tak, ponieważ miała uszy stojące jak u zająca).
Następnie dodał mi jeszcze jedną owcę. Pamię-
-tam, że była czarna. Wszystkie trzy doiło się z łatwością. Wkrótce doiłem tyle, na ile
starczało mi sił.
W pierwszym okresie musiałem znosić ich krnąbrność i nieprzewidziane kaprysy, nie
byłem bowiem silny ani sprytny. Często, gdy białe i pokryte pianą mleko wypełniało już
wiadro prawie po brzegi i chciałem je pokazać tatusiowi, zdarzało się, że owca, którą właśnie
doiłem, zaczynała wierzgać kopytami i cofała się. I mimo że ze wszystkich sił ciągnąłem ją
za wymię, nie zawsze udało mi się ją powstrzymać. Traciłem równowagę. Fikałem kozła.
Wiadro przewracało się i mleko rozlewało się na spodnie. Często wierzgnięcie „szalonej"
owcy niweczyło wszystkie moje wysiłki. W takich razach musiałem znosić policzki
wymierzane mi przez ojca i brać się do dojenia z mokrym tyłkiem.
Jednakże największą przykrość i upokorzenie przeżywałem wówczas, gdy owca
napaskudziła mi do wiadra, a ja tego nie zauważyłem. Doiłem nadal i dopiero po zapachu
albo po zielonkawym od rozpuszczonego łajna kolorze mleka orientowałem się, co się stało.
Trzeba było wszystko wylać. Wiadro mleka miało wartość dniówki dobrego rolnika. Tatuś
mi tego nie wybaczał. Często, wylewając po kryjomu mleko i szybko dojąc, żeby nadrobić
powstałe straty, zdołałem się uratować^ Ale on prawie zawsze to zauważył. — Co się z tobą
dzieje? Prawie nic nie masz... A przecież wydoiłeś tyle owiec... Ach, napaskudziły ci, ty
bydlaku! Zarobiłeś dzisiejszą dniówkę! ■— Po czym bił mnie po twarzy. — A masz, masz,
nędzniku! Dajesz się nabierać owcom... jeszcze się nie nauczyłeś. Mówiłem ci. Musisz im
przyciskać ogon głową i w ten sposób zatykać zadek. Wciąż fruwasz w obłokach. — Często
zdarzało się, że los mnie pomścił. Owce napaskudziły także w mleko mojemu ojcu, mimo że
w przeciwieństwie do mnie myślał tylko o pracy. Wówczas, upokorzony, wyżywał się na
nich: — Drańska owco! Podła! Huu! Huul Paskudne, zafajdane bydlel Zaraz dam ci
popróbować twego gówna. Masz, zeżryj je. Teraz napcham ci go w oczy, w uszy, wszędzie.
Pasterskim zwyczajem, dręczył „narowiste" owce. Brał je za tylne nogi, przewracał
grzbietem na ziemię i przy- duszał je, stawiając im nogę na szyi. — Masz! Masz! Zabiję cię.
Nie pozwolę, żebyś ze mnie kpiła. Hee! Głupia owco.
Były to wspaniałe sceny. Pochylony nad swoją owcą, rozkoszowałem się nimi, pękając ze
śmiechu. Oczywiście ukrywałem przed ojcem, że bawiło mnie, kiedy przemawiał do owiec,
jakby one rozumiały po sardyńsku. Chciał, o czym wiedziałem, żebym ja również podzielał
jego wściekłość. Dlatego chowałem się za owcami. Gdyby zauważył, że się śmieję, z
pewnością nie darowałby mi tego.
Dobrze mu tak. W takim dniu nie mógł mi nic po- _ Wiedzieć, nawet gdyby i mnie
przydarzyła się podobna historia. Mogłem więc doić spokojnie. Niejeden raz owce nam obu
zapaskudziły mleko. Staraliśmy się to przed sobą ukryć, milcząc albo pospiesznie nadrabiając
straty. Czasami jednak ojciec nie mógł się powstrzymać. — Dzisiaj nas urządziły te bydlęta.
Nasrały nam! Wszystko stracone! Zakpiły z nas!
Teraz, gdy nauczyłem się już doić, stałem się prawdziwym pasterzem. Musiałem tylko
urosnąć i czekać, żeby mieć więcej sił. Sielankowe życie skończyło się raz na aaw-sze.
Teraz ojciec przystąpił do wychowywania mnie na rolnika, ozego dotychczas nie czynił.
Szybko nauczył mnie kopać w gaju oliwnym i w winnicy. Poświęcał już mniej czasu na
przygotowanie mnie do pracy. Udzielał mi wskazówek pospiesznie i szorstko, do czego
zmuszała go sytuacja. Sam zresztą kopał jak potępieniec. Praca pochłaniała go do tego
stopnia, że ucząc mnie nowych czynności, nie chciał stracić ani minuty i jedynie czasem,
przez krótką chwilę, pokazywał mi, jak należy trzymać motykę.
— Prawą dłoń połóż na przodzie styliska, lewą z tyłu
i wykonuj ten ruch... w ten sposób; opuszczając stylisko łatwiej ci będzie wywracać skiby.
Jest to sekretny chwyt, który opanowuje się z czasem.
Taką lekcję powtarzał mi najwyżej dwa albo trzy razy. Iteszta należała do mnie. Sam
musiałem nauczyć się od ojca zawodu, uważnie i w strachu podpatrując jego tajniki.
Musiałem postępować tak samo jak wtedy, gdy u- czyłem się doić i wykonywać tyle innych
czynności. I mimo że udzielał mi lekcji bardzo pospiesznie, nic potrzebowałem wiele czasu,
żeby dobrze kopać i wywracać skiby jak należy. W krótkim czasie ojciec nauczył mnio, jak
trzeba zajmować się rolnictwem. Czynił to szybko i powierzchownie i nie dbał o gruntowne
przekazanie mi swoich doświadczeń. Kiedy przycinał pędy winnej latorośli, szedłem za nim,
zbierałem gałązki, składałem je w wiązki i układałem w stos.
Gdy szczepił winną latorośl lub dzikie grusze, musiałem również za nim chodzić.
Nosiłem pojemnik z korkowego drzewa, w którym leżały potrzebne do tego rzeczy: szmaty,
brzytwa, glina i sitowie. Nie odzywał się do mnie, a ja za każdym razem musiałem się
domyślać, czego potrzebuje.
Pracowaliśmy od świtu do zmierzchu. Bez przerwy. Nawet zimą w burze i śnieżyce, gdy
nie można uprawiać ziemi, a chłopi siedzą we wsi popijając wino ze swych piwnic, ojciec nie
wygrzewał się w cieple jak kot przy piecu. Zawsze wyszukiwał coś do roboty. — Chodźmy
naprawić mury. Dziś w nocy wiatr z pewnością uszkodził ogrodzenie. Cudze bydło może
wejść na nie. tknięte jeszcze pastwisko. Chodźmy! Idź z tamtej strony. Ja zobaczę z tej.
— Dobrze! Spotkamy się jak ostatnim razem.
Często nie zdążyliśmy nawet obejść całej zagrody, a już się nawoływaliśmy.
— Ohoo, Gavl! Ohoo, Gavl!
— Heeejl
— Chodź tu. Mur się obsunął. Trzeba go naprawić.
— O, jaka duża wyrwa!
— To od deszczu, który spadł dziś w nocy. Chodzi Bierzmy się do robotyl
On jednak nie uznawał tego za pracę. Nie wytwarzaliśmy bowiem niczego.
Naprawialiśmy jedynie uszkodzenie spowodowane wypadkiem.
Jedyną rzeczą, którą w tym czasie można było wykonywać i którą uznawał za pracę, było
wycinanie drzew i karczowanie pni w lesie.
— Jak tylko się przejaśni, weźmiemy narzędzia i pójdziemy ścinać drzewa. Nie
zamykajmy się w domu. Przy pracy na powietrzu człowiek jest w ruchu i krew lepiej krąży.
— Jego pracowitość i silna wola sprawiły, że wkrótce Btałem się doskonałym drwalem,
mimo że z trudem trzymałem siekierę w rękach.
Początkowo ścinanie drzew pociągało mnie. Lubiłem patrzeć, jak spadają pochylając
swoje wysokie wierzchołki. Ojciec wkładał w tę pracę całe swoje doświadczenie. Trzymając
siekierę na ramieniu, przyglądał się drzewu dokładnie. I zanim zabrał się do roboty, niemal
zawsze wiedział, z której strony należy je ścinać. Dla większej pewności przypatrywał się
bacznie gałęziom i pniowi. Ważył w myślach drzewo i ustalał bezbłędnie, w jakim kierunku
się pochyli. Dopiero wtedy robił na pniu niewielkie nacięcie po stronie, na którą miało upaść.
Sam ustawiał się w taki sposób, aby walące się drzewo nie wyrządziło mu krzywdy.
Obserwowałem uważnie te wszystkie operacje. Uderzał siekierą w pień. A w czasie przerw w
pracy, które przeznaczał na złapanie oddechu, zawsze mi coś tłumaczył, jeśli uznał to za
wskazane: — Nie jest łatwo ściąć drzewo! Najważniejsze to wiedzieć, w którą stronę się
pochyla. W jakim kierunku się powali. Musisz ścinać zawsze z przeciwnej strony. Wtedy
będziesz widział, jak spada, i nie będziesz narażony na niebezpieczeństwo!... — Tu! Ta! Ta!
Ta! odpowiadała mu siekiera uderzając o pień i rozrzucając wokół drzazgi.
— Pewnego razu przyjechał do pobliskiej Thiantiny kum Foriccu, żeby narąbać drzewa i
załadować nim pełen wóz. Ton lekkomyślny i niedoświadczony człowiek szybko
zabrał się do ścinania drzewa, które wskazał mu chlebodawca. Co za osioł, nie popatrzył
nawet, w jakim kierunku upadnie. Być może, nie wiedział, jak to się robi. Na jego
nieszczęście, drzewo rosło bardzo prosto. Nie miał łatwego zadania. Ale los mu nie sprzyjał,
bo zabrał się do ścinania drzewa z niewłaściwej strony. Był to człowiek bardzo uparty. Taki,
który nigdy się nie cofnie, gdy ooś zacznie, nawet jeśli robi to źle. Pracując w gaju oliwnym,
zauważyłem z daleka, że nieodpowiednio postępuje. „O, ForI! — krzyknąłem do niego. —
Tnij z drugiej strony. Z drugiej strony." Ale on nie przestawał machać siekierą, dopóki
drzewo nie zaczęło sdę na niego walić. Dureń, zamiast się cofnąć, zaczął biec w złym
kierunku. Tam, gdzie spadało. Dosięgło go, nim zdołał uciec. Widząc, co się dzieje, a byłem
wtedy na wzgórzu, pobiegłem tani natychmiast. Razem z jego przyjacielem, takim samym
jak on głupcem, wyciągnęliśmy go spod drzewa. Położyliśmy nieprzytomnego na wozie i
zawieźliśmy go w bardzo ciężkim stanie do Siligo. Zmarł po trzech dniach. Eh... trzeba
uważać, oj trzeba. Należy pracować z głową, a nie bezmyślnie. Widzisz, ja wiem, że drzewo
spadnie z tej strony. Porobiłem obliczenia. Popatrz na te gałęzie. Hę? Zwisają na tamtą
stronę. A poza tym wystarczy dobrze się przyjrzeć, jak rośnie pień! Oczywiście, często się
zdarza, że trudno ustalić, na którą stronę się powali. Wtedy musisz uważać. Gdy tylko
zobaczysz, że drzewo zaczyna się chwiać, że ruszają się gałęzie i wierzchołek, nie wolno
tracić zimnej krwi. Jeśli leci na ciebie, wystarczy uskoczyć w bok. Nie pędź nigdy na oślep
jak kum Foric- cu. Drzewo spada na ziemię bardzo szybko i jeśli pobiegniesz w złym
kierunku, koniec z tobą.
Pouczał mnie, nie przerywając pracy, a ja czekałem niecierpliwie, żeby zobaczyć, jak to
wygląda. Chciałem wreszcie usłyszeć huk i trzask walącego się na ziemię drzewa. Stałem
nieruchomy, ale uważny, dopóki ojciec nie wymierzył ostatniego ciosu. Dąb zachwiał się od
wierzchołka i runął na ziemię rozpostartymi gałęziami. Gdy drzewo leżało powalone,
uzbrojony w nóż i siekierę włączy-
łem się również do pracy, obcinając liście i mniejsze gałęzie.
Oczyseczony w ten sposób pień rozciągał się na ziemi w całej swej okazałości i wówczas
zabraliśmy się do cięcia go piłą.
Niełatwo było operować nią z należytą siłą i w sposób właśaiwy, poruszać łokciami
płynnie i rytmicznie, ładnie ciąć. Musiałem być wytrzymały, żeby nie wywołać gniewu
tatusia i wysłuchać jego pouczeń.
Niemal nikt nie zaglądał nadal na nasze pole. Pasterze z sąsiedztwa, którzy żyli w nędzy,
musieli myśleć o zaopatrzeniu się w żywność i nie mieli czasu nas odwiedzać.
Poza tym z wiadomych powodów zerwaliśmy prawie ze wszystkimi. Sąsiedzi wzajemnie
uważali się niemal za przeciwników. W nocy jeden drugiemu wypasał pastwisko,
wprowadzając mu owce do ogrodzenia. W dzień, gdy chodziłem za stadem, słyszałem
awantury spowodowane takim postępowaniem. Pasterze bili się i kłócili, napełniając
wrzaskiem całą okolicę. — Dziś w nocy, ty nędzny robaku, złodzieju, przestępco,
skurwysynu, nędzniku, nicponiu, wypasłeś mi pastwisko. Nie pozwolę na to! Niech no cię
tylko złapię... rozprawie się z tobą! Już ja cię urządzę na święta. Podam ca jaja na twardo!
Wbij to sobie do łba: ja też mam jądra! Ty durniu!
A przy innej okazji: — Nie po to oszczędzałem pastwisko, żeby je wyżarły twoje owce!
Pokażę ci, ile ważą moje jądra! Ty ohydny przestępco! Zdrajco! Mam większe jądra od
ciebiel Rozumiesz? Jeśli cię złapię, oszpecę cię na całe życie! Ukrzyżuję cię. Ty łajdaku.
Skorzystałeś z mojej nieobecności. Zapłacisz mi. Zapamiętaj sobie*.; Oddam ci z nawiązką...
nie martw się.
Tak wyglądały dni pasterzy, jadowitych jak rozdrażnione osy. A w bezsenne noce
pilnowali z fuzją pastwiska albo stada przeżuwającego pokarm. Wyczekiwali, aż któ-
regoś z nich zmoże z wyczerpania sen, żeby zapędzić owce na jego łąkę.
W dzień zajmowali się uprawą ziemi dla swoich potrzeb. Prawie nigdy nie chodzili na wieś.
Ci, którzy posiadali własne pastwiska i stada, zaglądali tam czasem w ciągu dnia. Zdarzało
się to jednak rzadko. Słudzy i dzierżawcy, jeśli mieli dobrego pana, wpadali do Siligo raz na
dwa tygodnie albo raz na dwadzieścia dni. Niemal wszyscy byli kawalerami. Nie mieli czasu
na poznawanie i zdobywanie dziewczyn.
Ci zaś, którym udało się ożenić po długich i uciążliwych perypetiach, musieli się ograniczać
do przelotnych spotkań z własnymi żonami. Pozostawiali wtedy nie strzeżone stada, a
swawole na małżeńskich łożach trwały bardzo krótko. Pasterze mający własne stada
pozwalali sobie, nie ogoleni, na małżeńską zabawę raz w tygodniu, ale musieli się bardzo
spieszyć.
Kiedy kum Antoniccu, który również pracował na swoim, jechał do Siligo, co zdarzało się
rzadko, zostawiał swoją owczarnię bez opieki. Gnany dławiącym pożądaniem kobiecego
ciała pędził w pośpiechu, ściskał osła nogami i przynaglał do biegu. Zwierzę szybko dreptało,
starając się rozpaczliwie dostosować swój trucht do niecierpliwych ponaglań opanowanego
namiętnością pana, który zbyt długo pościł. W połowie drogi trucht stawał się jeszcze
gwałtowniejszy. Na ostatnim kilometrze zamieniał się w galop. Wreszcie kum Antoniccu
dopadał domu. Zeskakiwał z osła. Przywiązywał go do kółka i w takim stanie zostawiał
zmęczone, objuczone, spocone i zadyszane zwierzę. Wchodził do domu i szukał żony. W
czasie zabawy na łóżku nic dla niego nie istniało: owce, bandyci, pastwisko, wszystko to
znikało z jego pamięci. Burza szalała i jej odgłosy roznosiły się po mieszkaniu. Grad | śnieg
padały obficie. Po tych gwałtownych wyładowaniach natury, wracała pogoda. Skoro tylko
zaspokoił swoje pragnienie, a łóżko wyglądało jeszcze tak, jakby się przez nie przewalił
cyklon Erosa, przed oczami stawały mu owee i osioł, który sterczał na dworze, osiodłany i
obluazony bańkami mleka, drzewem i workiem. — Biedne zwierzę! Mleko!... Drzewo!...
Oby mi tylko niczego me ukradli!...
Gdy opadła w nim gorączka pożądania, zadowolony, z promienną i spokojną twarzą szedł
zdjąć ciężaT ze zwierzęcia. Czyniąc to, często musiał wysłuchiwać pomrukiwań
przechodniów: objuczone i przywiązane do kółka zwierzę przemawiało do wszystkich swym
żałosnym widokiem. Kiedy już przyszedł do siebie, golił brodę i dopiero wtedy czuł się
człowiekiem. Świeży, w doskonałym humoi-ze, z umysłem zdolnym do myślenia o różnych
sprawach.
Kum Antoniccu nie stanowił tu wyjątku. Była to choroba wszystkich pasterzy. Kum
Diddia zachowywał się tak samo. Kiedy przychodziła na niego pora, zostawiał owczarnię,
żeby wyjechać na wieś, i popędzał osła zmuszając go do gwałtownego truchtu.
On także, nękany namiętnością, gdy wpadał na wieś, nigdy nie zdążył zdjąć ładunku ze
zwierzęcia. Wbiegał do domu. Rzuoał się na żonę. Gryzł ją. Ssał. Ściskał jej ciało, jakby
chciał ją udusić. Ponaglany dławiącą żądzą, szarpał gwałtownie ubranie. Ściągał je z siebie
szybkim ruchem, jakby stanowiło jedną całość, i ciskał bezładnie. Rzucał się na żonę w
zabłoconych buciorach, a zsunięte spodnie krępowały mu nogi w kostkach. Często przeska-
kiwał przez poręcz łóżka: gwałtowną namiętność nie pozwalała mu tracić ozasu, aby je
obejść naokoło.
To była istna tarantela. Łóżko na sprężynach tańczyło w rytm tej muzyki i od czasu do
czasu spadał z hałasem na podłogę jakaś przedmiot. Metalowa poręcz pod ścianą drgała
również, poruszając się w takt melodii. Nagle wszystko się zatrzymywało, żeby nabrać sił do
kolejnego tańca. Rozpoczynała się nowa muzyka. Inny rytm. Inny taniec. W końcu, ze
spuszczonymi do kostek spodniami, które krępowały mu ruchy, kum Diddia kładł się na żonę
całym ciężarem ciała, jak wezbrana po burzy rzeka.
Zdarzało się często, że przez okno, które kum Diddia i jego żona pozostawili otwarte,
można było usłyszeć ha-
łas drgającej poręczy łóżka i odgłosy przypominające prawdziwą walkę, wraz ze strzałami i
wybuchami.
Dźwięki te docierały do przechodzących drogą chłopów.
— Ba! Kum Diddia wypełnia swoje zadanie.
— Tańczy taniec sardyńsdoi.
— Cicho bądź! Co tu gadać! Robimy to samo! To harce wygłodniałych!
— Ba! Nie traćmy czasu. Mnie też swędzi to bydlę, do licha.
— Komu to mówisz.
Wskakiwali na osły. Jechali do domu, żeby u boku swych towarzyszek ugasić palące ich
pragnienie. Nie strzeżone, zaniedbane, płonęły w cielesnym osamotnieniu podobnie jak oni.
Tak wyglądała sytuacja żonatych pasterzy pracujących na swoim.
Natomiast my, chłopcy poniżej dwudziestu lat, wyładowywaliśmy nasz bujny
temperament różnymi sposobami. W dolinach i na wzgórzach, w borach i w lasach, wszędzie
byliśmy obiektem szalonych ataków namiętności. Krzaki, jakby wystawione na pastwę
burzy, były najbardziej narażone na gwałtowność naszych rąk. Dopadało nas to często przy
pracy lub gdy chodziliśmy za owcami: utrudniony oddech, ściskanie w gardle i członek
podobny do kija, twardszy od styliska motyki trzymanej w rękach.
Jeśli ktoś był sam, krył się za pierwszym lepszym krzakiem. Kładł się na ziemi z
zamkniętymi oczami, wyobrażając sobie kobiece wdzięki, np. kawałek uda dziewczyny,
którą gdzieś przypadkiem spotkał. Nic go wówcęas nie obchodziło: ani stado, ani motyka,
którą często, przed zaszyciem sćę w 'kryjówce, porzucał wbitą w ziemię. Nie istniał też
deszcz ani mróz. Działo się z nami to samo co z kumem Antoniccu albo z kumem Diddia.
W słońcu i w ciszy lasu każdy z nas kładł się na ziemi, żeby rozkoszować się miłosnym
upojeniem. Często krzak, który zastępował nam kobietę, trząsł się jak żywa istota zanosząca
się płaczem. Udzielało mu się drżenie naszej
prawej ręki i naelektryzowanego oiała, skręcającego sią jak w ukropie. Ruchów ręki nie
można było zatnzymać.
Gdy spotykaliśmy się przypadkiem, onanizowaliśmy się na wyścigi. Był to jeden ze
sposobów ujawniania naszej siły i pokazania, do czego jesteśmy zdolni.
— Cześć, koledzyl Dziś was pokonam. Ciągle ćwiczę. Przedwczoraj zrobiłem aż osiem
numerów!
— A dlaczego ja mam być gorszy? Przedwczoraj przez kwadrans zrobiłem cztery razy.
Ja też ćwiczę. Kiedy nie ma ojca, kładę się pod drzewem i nie ruszam się. Przesuwam sdę
tylko za cieniem, gdy słońce wędruje po niebie.
Kiedy miałem dwanaście czy trzynaście lat, mnie i moim trzem kolegom przydarzyło się
coś, o czym mówię niemal ze wstydem. Kilka dni wcześniej odbywało się winobranie. Tatuś
sprowadził do zbierania owoców osiemnasto- i dwudziestoletnie dziewczęta. My, chłopcy,
zerkaliśmy cały dzień na ich uda. Nie było takiego dnia, żeby nie udało nam się ich zobaczyć.
A później, widząc oczami wyobraźni swą wybraną, próbowaliśmy swych możliwości po dwa
ozy trzy razy.
Po kilku dniach pobiegliśmy tam, gdzie dziewczęta siusiały i załatwiały się. Wówczas, na
widok suchej już kupy, wzbierało w nas jeszcze gwałtowniejsze pożądanie. Każdy z nas
wyobrażał sobie, że zrobiła ją jego wybrana dziewczyna. Myślał, że miejsce, na którym się
położył, obaiusiała jego ulubiona.
Niektórzy uciekali się do sposobów rzadziej stosowanych, ale również
rozpowszechnionych: do spółkowania ze zwierzętami.
Pewnego dnia, wracając z Siligo, ja i G. byliśmy świadkami takiej oto sceny: jadąc
główną drogą, na o- słach, które przystanęły w miejscu, gdzie stykało się kilka pastwisk,
ujrzeliśmy pastuszka dobierającego się do swojej oślicy.
— W końcu mu się uda — powiedział G.
Pastuszek, liczący ze czternaście lat, ładował się na
oślicę, ale nie dosięgał do niej z ziemi. W końcu wszedł
na stos kamieni i przyciągnął do siebie swoją „kobietę". W ten sposób mógł wreszcie
połączyć miękkie z twardym. Spuścił spodnie i dosiadł swego zwierzęcia we władczy sposób,
jakby miał do niego praWo: było przecież jego własnością. Potrząsnął tyłkiem i natychmiast
się uspokoił, tuląc w objęciach swoją ukochaną.
— Czy zrobiłbyś to z oślicą? — zapytałem G.
— Już robiłem, gdy byłem w Capiana. Furia kutasa nie zna granic.
Nie były to odosobnione przypadki. Większość z nas postępowała tak samo i wszyscy
chcieliśmy to robić. Woleliśmy jednak owce albo kozy.
Thanne zwykle podejmował takie próby, kiedy ojciec wysyłał go poić stado i gdy szedł
ścieżką w smugach unoszącego się kurzu. Na ogół robił to w furtce, przez którą stado
wybiegało z ogrodzenia. . Owce tłoczyły się przy wyjściu. Usiłował przecisnąć się między
nimi, żeby dojść do furtki, ale nie zawsze udało mu się ją otworzyć. Rzucał się w środek
stada. Wybierał sobie owcę, która wydawała mu się najładniejsza. Przewracał ją brzuchem do
góry, aby wyczuwać swoim ciałem napęczniałe wymię, i robił to pośpiesznie, ze spodniami
opuszczonymi do pół uda, podczas gdy stado czekało w słońcu, aż pasterz o- tworzy furtkę.
W takiej sytuacji nawet huk armaty nie zdołałby odwrócić uwagi kochanka, którego
wyobraźnia wymyślała postać najdroższej kobiety.
Pewnego dnia (mieliśmy wówczas po dziesięć lat i działo się to w Siligo w czasie godzin
wolnych od pracy, gdy ojciec pozwalał mi bawić się z chłopcami) przyjaciele mnie namówili,
żeby zrobić skok do kurnika należącego do jednego z naszych kolegów. Było nas trzech. Gdy
weszliśmy do środka i każdy wybrał już sobie jedną z gdakających kur, zabraliśmy się do
nich przy akompaniamencie ogólnego śmiechu.
— Koleś, ta z szyją bez piór ma ciepluteńki zadek. Coś cudownego. — Każdy chciał z
nią spróbować. I rzeczywiście tak było naprawdę. Wśród sług i starych kawalerów panowała
całkowita
frustracja seksualna. Wielu z nich szukało pocieszenia w krzakach do chwili zawarcia
małżeństwa, a niektórzy aż do śmierci, jeśli silny temperament pozwalał im osiągać w
samotności ów błogi stan, jaki daje zaspokojenie pożądania. Pamiętam, że według
obowiązującej wówczas zasady pracodawca przynajmniej raz w roku zabierał do buTdelu
zatrudnionych u siebie pasterzy, co następowało z chwilą ukończenia przez nich
osiemnastego roku życia. Później przez wiele miesięcy podniecało to ich fantazję, gdy
samotnie zaszywali się w krzaki.
Słyszałem od pasterzy w Siligo o pewnym ciekawym i prawdziwym wydarzeniu.
Pracodawca obiecał zawieźć swego sługę do Sassari, żeby ulżył sobie z kobietą, ale ciągle z
tym zwlekał. Nie znajdował wolnego czasu czy też nie chciał wydać pieniędzy. Sługa wciąż
nalegał, przypominał o tym każdego miesiąca.
— Kumie Antó! Kiedy wreszcie mnie tam zawieziecie? Eh... Obiecaliśoie!
— Dobrze. Pojedziemy w niedzielę.
Tym razem dotrzymał obietnicy. Słudze Giommari zdarzyło się to po raz pierwszy.
Kiedy wrócił do owczarni, wszyscy młodsi pasterze, którzy dopiero czekali na swój
wielki dzień (oczywiście pod warunkiem, że mieli dobrego pana), wypytywali go na wyścigi.
— Ej! Giommari, czy to przyjemnie' zabawiać się w miłość? Jak to jest?
— Eh! Z kobietą to zupełnie co innego. Przede wszystkim nie ma ogona!
Żonatym też nie wystarczały rzadkie miłosne uściski w czasie wyjazdów na wieś. Oni
również musieli uciekać się do „prac ręcznych" za krzakami. Wskutek tej posuchy cierpiały
także ich żony i jeśli chciały dochować wier- nośoi, musiały postępować podobnie jak
mężowie.
Szlachcice, niczym drapieżne ptaki, atakowali pozostawione we wsi kobiety. Ich ojcowie
lub dziadowie stali się obszarnikami na podstawie prawa majątkowego (obowiązującego w
latach 1824—1848), oni zaś oddawali pa-
sterrom tę ziemię w dzierżawę. Panowali nad wszystkimi niczym orły. Dostawali od pasterzy
trzy czwarte zbiorów lub odpowiednią należność w pieniądzach, nie dotykając niczego
palcem i zupełnie nie wiedząc, jak wyglądają ich posiadłości. Mając kosze pełne serów, a
spichrze wyładowane paszą, mogli dowolnie uprzyjemniać sobie życie na wsi. Gdy pasterze
uprawiali pola lub strzegli na pastwisku owiec, szlachcice robili obławy na porzucone
kobiety, jak te drapieżne ptaki, które rzucają się na nie strzeżone ptactwo.
Jak krogulce na kury, tak szlachcice napadali na kobiety, których jedyną obroną był
autorytet księdza i rodziny. W przeciwieństwie do ich mężów, mield zawsze ogoloną brodę i
miękkie ręce. Nie cuchnęli owcami ani serem. W tak dogodnej dla siebie sytuacji nie mieli
trudności, żeby „dopaść" żon pracujących dla nich pasterzy. Często je szantażowali.
— Na przyszły rok nie wydzierżawię twemu mężowi zagrody. Jeśli kochasz męża, nie
odmawiaj mi, nie ociągaj się.
Don Juanne, chwaląc się przed swymi przyjaciółmi i przed swym sługą, mówił wprost:
— O, Anto!
-— Ej, Don Juś, do usług!
— Jak myślisz, czy ładna jest żona tego czy tamtego?
— Do licha, Don JuAł
— Powiedz jej, że dostanie ode mnie koszyk bobu albo zanieś go jej sam. A ja przyjdę
później.
Sługa, który pilnował spichrzy, wiedział już, co ma robić. Starał się w jakiś sposób
dostarczyć zboże kobiecie, która prawie zawsze go potrzebowała, żeby dzieciom upiec
chleba. Don Juanne miał więc pretekst, żeby wpaść do domu, do nie strzeżonego kurnika.
Zdobywał kobietę dzięki zbożu wyhodowanemu przez jej męża.
Kum Larentu, powszechnie szanowany we wsi (miał żonę i dzieci, których mu wszyscy
zazdrościli), pewnego razu zbyt dobrze zabawił się ze swoją służącą, tak że dziewczyna
zaszła w ciążę. Szybko sięgnął do sposobu
często stosowanego w takich sytuacjach. — Nie przejmuj się, Luizo... Powiedz mi, za kogo
chciałabyś wyjść za mąż. Który z moich sług podoba ci się najbardziej?
— Ale... przecież jestem...
— Nic nie szkodzi. Już ja się o to zatroszczę!
— Ależ, proszę pana,..
— Powiedz mi: Antoni, Juanne czy Gavinu?
Kum Larentu wiedział, że Luiza i Antoni żywili do siebie uczucia. Ale dotąd, mimo nalegań
chłopca, starał się to dziewczynie wyperswadować. Teraz mogła wreszcie wpaść w ramiona
sługi. Osiodłał konia i natychmiast pojechał do owczarni. Kazał zawołać AntoniegóT
— Słuchaj, Antó! Od jutra będziesz pracował na wsi aż do zakończenia zbioru oliwek.
Pojedziesz tam razem z Luizą. Zaczynają się psuć: spadają na trawę... to już najwyższy
czas... Liczę na ciebie!
— Tak, proszę pana! Dobrze! Dobrze! Do usług!
Antoni byl już gotowy do drogi. Kum Larentu podszedł do niego, gdy sługa wychodził z
chaty, i powiedział mu rozkazującym tonem:
— Słuchaj, Antó!
— Do usług, proszę pana!
— Weźmiesz konia, siwka. Posadzisz Luizę na grzbiecie, ale jej nie dotykaj, oj nie...
Rozumiesz? Nie dotykaj jej, choćby nie wiem co! Jesteś dzielnym chłopcem. Ufam ci. Jeśli
ją ruszysz, wiesz, co się stanie, no nie? Niech cl głupoty nie przychodzą do głowy. Musiałbyś
się z nią ożenić. Nie chcę skandalu. Mój dom cieszy się powszechnym szacunkiem.
— Nie, proszę pana! Nic mi się nie zdarzy! Proszę się nie martwić. Nic złego nie stanie się
Luizie. Będziemy tylko zbierać oliwki.
— No to w porządku! Siodłaj konia i ruszaj na wieś. Jutro będziecie mogli wyjechać
wcześnie rano.
Następnego dnia o świcie Antoni wyjechał z Luizą do gaju oliwnego. Po przybyciu na
miejsce, nie zwracając uwagi na wdzięki dziewczyny, wdrapał się na drzewo, żeby otrząsać-
gałęzie i strącać owoce żerdzią. Oliwki spa
dały obficie na trawę. Luiza stała na ziemi i zrywała owoce z niskich gałęzi prosto do kosza.
Od czasu do czasu Antoni udawał, że wypoczywa, i z wierzchołka drzewa zerkał poprzez
gęste gałęzie na nabrzmiałe piersi Luizy, na jej krucze włosy i na wszystko, co jego oozy
zdołały ogarnąć. W pewnej chwili Luiza również weszła na drzewo, żeby zrywać oliwki z
wyższych gałęzi. Teraz Antoni mógł ją widzieć lepiej. W końcu udało mu się zobaczyć jej
różowe uda i biodra. Dziewczyna zbierała owoce i jakby chcąc przerwać ciszę, w jakiej
pogrążył się jej zażenowany towarzysz pracy, zaczęła śpiewać:
...uniż piantone nou. a sos campos est dende umbra...
Kiedy już otrząsnęli owoce' z drzewa i zerwali je z niższych gałęzi, zaczęli zbierać oliwki
leżące w trawie. Luiza pracowała wyżej. Antoni mógł więc teraz wszystko zobaczyć.
Przeczuwał rozkosz, jaką sprawiłyby mu jej twarde i gładkie uda. Schylony nad koszem
przypominał osła w czasie rui. Powstrzymywały go jedynie upomnienia kuma Larentu.
Natomiast Luiza, pouczona przez swego pana, miała go prowokować. Takie otrzymała
polecenie. Zmieniając miejsce przy zbieraniu oliwek, różnymi sposobami starała się
pokazywać swoje wdzięki.
— Antó! Przytrzymasz mi worek? — mówiła, gdy miała pełny koszyk. _ I gdy pochylała
się, żeby wysypać zawartość koszyka, celowo łaskotała go nieśmiało po twarzy kosmykiem
włosów. W południe zostawili pod drzewem pełne worki i poszli posilić się do pobliskiego
szałasu. Zabrali się do spożywania obiadu. Antoni nie mógł jednak dłużej wytrzymać.
Zaślepiony żądzą, zbliżył się do Luizy, która jakkolwiek pragnęła, by ją zdobył, odsuwała
się od niego. Ale Antoni już nie krył się ze swoimi zamiarami. Rozpoczął atak. Niech się
dzieje co chce. Luiza się broniła. Antoni nacierał. Szałas byl mały. Dziewczyna, zasłaniając
się, oparła się plecami o ścianę. Nie mogła się dalej cofać. Nadszedł
krytyczny moment. Antoni schwycił ją za uda. Teraz należała do niego. W tej sytuacji Luiza
musiała mu ulec.
Szałas, który stropem dotykał ziemi, zadrżał swym słomianym poszyciem i z trudem
wytrzymał szalejącą wewnątrz burzą. Dwoje kochanków tarzało sią w uściskach, połączeni
ze sobą jak dwa króliki. To była najpiękniejsza chwila w życiu Antoniego i, być może, Luizy.
W końcu mogła wyjść za mąż: łańcuchy, którymi kum Larentu przykuwał ją do
„staropanieństwa", pękły w starciu z ogólnie przyjętą moralnością. Była wolna.
Ogarnięci miłosnym szałem nie zauważyli, że nogi wystają im z szałasu i że okropnie
hałasują. Wówczas zjawił się kum Larentu (być może, nie było to uzgodnione z Lui- eą). Nie
chciał przepuścić okazji zagrania przygotowanej roli.
— Nieszczęśniku! Przestępco! Mówiłem ci, żebyś jej nie dotykał... Nie zniosę skandalu
w moim domu... Nicponiu. Skompromitowałeś mój dom! Musisz się teraz z nią ożenić.
Musiałeś tak postąpić właśnie z Luizą!!!... Najlepszą z moich służących... Co?! Drobiazg!!!
Zapłacisz mi za to. Szykuj się do ślubu...
— Przepraszam, proszę pana, ja...
— Do licha!... Straciłeś głowę?
— Tak. Kocham Luizę. Zakochaliśmy się w sobie: ożenię się z nią. Nie będzie skandalu,
wprost przeciwnie, dziękuję panu! Tak, dziękuję, że pan pozwala nam się pobrać. Dzięki!
Obiecuję panu, że nie będzie skandalu!!!
— Przyrzekasz mi to? A więc dobrze. Nie bierz tego do serca. Strasznie się
rozsierdziłem. Mogliście mi o tym wcześniej powiedzieć. Nie należy ukrywać takich rzeczy.
Zrobię, co w mojej mocy. Porozmawiam z jej rodzicami... Ale muszą poznać całą prawdę.
Nie mogę milczeć. Tym gorzej dla was! Jeśli chodzi o posag, postaram ci się pomóc. Możesz
wziąć ode mnie dzierżawę... Ale trzeba to natychmiast załatwić... Zanim zaczną się kłopoty...
Jeszcze dziś wieczór pojadę do jej rodziców: postaram się przyspiaszyć ślub — powiedział
stanowczo kum Larentu i odszedł.
Ojciec zawsze pragnął zdobyć uznanie w oczach innych: ^powiększyć stado, zakończyć
rozpoczęte już sadzenie gaju oliwnego. Narzekał, że przywożenie zapasów żywności, po
które musi jeździć do Siligo, zabiera mu zbyt wiele czasu. Jedyne rozwiązanie widział w
powrocie do starych zwyczajów: w wywiezieniu całej rodziny do owczarni, jak to czynili
jego stryjowie i ojciec.
Wiadomość o jego zamierzeniach szybko rozeszła się po wsi. Wśród krewnych i w samej
rodzinie wywołała obu- raenie i zarazem przerażenie. Był to bardzo stary zwyczaj
przewożenia rodziny do owczarni, ale już w 1949 r. stał się przeżytkiem zarówno w Siligo
jak i w okolicach. Pasterze starali się za wszelką cenę pozostawiać rodziny na wsi, co
pozwalało dzieciom uczęszczać do szkoły podstawowej. WóWczas tylko siedem czy osiem
rodzin było -wyłączonych z życia społecznego i przebywało w odosobnieniu wśród pól.
Prawie wszystkie pochodziły z Barbaria lub z głębi wyspy.
Pomysł mego ojca nie mógł więc spotkać się z przychylnością mieszkańców Siligo. Najbliżsi
kuzyni wystąpili ostro przeciwko niemu.
Ostatnią próbę przekonania ojca podjął dziadek. Jak to się nieraz zdarzało, przyszedł do nas
do Biddevrustany. Jednakże tym razem niczego mi nie opowiadał ani nie żartował ze mną, co
zwykle czynił, gdy nas odwiedzał.
— Dzisiaj przyszedłem, żeby odebrać wam studnię, którą wykopał twój ojciec!
— Studnię? A co będzie z nami?... Nie wierzę! I gdzie ją zabierzesz?
— Włożę ją do worka i zaniosę na Monte Ruju. Tam, widzisz?
— Ale studnia jest głęboka i nie dasz rady jej zabrać. Chcę zobaczyć, jak to zrobisz.
-- Wyciągnę ją na wierzch. Wykopię kilofem. Tego dnia chodziło jednak o coś innego.
Nie ulegało wątpliwości, że sprowadzała go jakaś niezwykła sprawa. Zabrał się do pracy
razem z tatusiem. Nie dawał niczego
po sobie poznać. Ale pomagając ojcu, znalazł okazję, żeby przystąpić do rzeczy.
— Słyszałem, że chcesz sprowadzić sobie żonę do owczarni. Co ci przyszło do głowy?
Jesteś zazdrosny? Nie sądzę, żeby to właśnie było powodem. — Tatuś uporał się z
chwilowym zakłopotaniem, zabierając się energiczniej do pracy. Po chwili przerwał
milczenie i powiedział z właściwą sobie zapalczywością:
— Pewnie! Tutaj, jak widzisz, mam dużo roboty. Nie mogę tracić czasu na jazdę do
Siligo i z powrotem. Chłopiec jest jeszcze mały. Nie może ciągle żywić się chlebem i serem.
Mnie także będzie lżej, gdy sprowadzę żonę. Będę mógł więcej pracować. Ona też rai
pomoże. Gavino jest już duży. Ma dziewięć lat i będzie mógł pomagać mi w polu, jeśli przy
pilnowaniu stada zastąpi go Filip, który ma już sześć lat. Gdy przywiozę rodzinę, wszystko
się zmieni. Wszyscy będą pracować na miejscu. Będą coś wytwarzać. O to przecież chodzi.
Każdy musi wyprodukować to, co zjada.
Mówił wzburzony. Skręcał się jak w ukropie, usiłował pokonać zakłopotanie i przypisać
sobie większą władzę. Jego zapalczywość przypominała mi słowa, jakie skierował do
nauczycielki cztery lata temu. Przez ęhwilę dziadek słuchał wzburzony, zdumiony i
przygnębiony. Odgrodził się milczeniem i poczuł się nieswojo. Nastąpiła chwila
wyczekiwania. Tempo pracy w winnicy zawrotnie wzrosło. Motyki podnosiły się i opadały
jak oszalałe przewracając ziemię.
Nagle/ po chwili
-
wahania, dziadek odzyskał pewność siebie. Wyprostował plecy. Oparł
się na stylisku motyki i wybuchnął z całą hamowaną dotąd wściekłością: — Co znaczy
tracenie czasu na drogę? Nawet jeśli sprowadzisz tu żonę i tak będziesz musiał jeździć do
Siligo, żeby przywozić zapasy żywności i odstawiać mleko. Ta historia nie trzyma się kupy.
Nie możesz i absolutnie nie wolno ci rozporządzać rodziną, kierując się własną wygodą. Po-
winieneś mieć na względzie ich interes. Postępować tak jak inni. To hańba. Narażasz się na
drwiny. Wystawiasz
na szwank honor rodziny. Wstydź się! To mógł zrobić twój ojciec w su Colominzu! Wtedy
były inne czasy. Teraz są szkoły i musisz posyłać do nich dzieci, żeby clę uczyły.
— Uczyć się? Szkoła? Przede wszystkim trzeba jakoś żyć. Nie mogę ich wszystkich
wysyłać do szkoły. Jeśli wyślę jedno, wywoła to zazdrość u pozostałych, których nie będę
mógł uozyć. Byłbym niesprawiedliwy. Rząd? To on powinien o to się troszczyć. Dlaczego
tego nie robi? Niech mi coś da na każde dziecko. Czego oni chcą?
— Dużo biedniejsi od ciebie pasterze wysyłają dzieci do szkoły. Rodzinę zostawiają na wsi.
A ty, właściciel tej zagrody? Mogę oi pomóc. Nie narażaj się na drwiny.
— Jakie tam drwiny! Całą moją ziemię porastają krzaki. Trzeba ją wykarczować i użyźnić.
W przeciwnym razie nie wyrośnie trawa ani drzewa oliwne.
Dziadek był człowiekiem rozsądnym i być może zdawał sobie sprawę, jakie niepowetowane
szkody w społecznym rozwoju rodziny spowoduje „wywiezienie" jej do owczarni. W gruncie
rzeczy jednak uważał, że decyzja tatusia przynosi rodzinie wstyd jedynie dlatego, że zgodnie
z powszechnie przyjętą moralnością taki czyn uważany był za hańbiący.
— Wychowałem ośmioro dzieci — ciągnął dziadek. — Zajmowałem się pasterstwem
wcześniej od ciebie i w cięższych czasach?- Początkowo byłem tylko sługą. Jak wiesz,
doszedłem do wszystkiego sam. Gdy się żeniłem, nie miałem nic: narzeczona uszyła mi jedną
jedyną koszulę. Jednakże nie sprowadziłem rodziny do owczarni, chociaż byłoby to dla mnie
wygodne. Wiadomo, że przyjemnie mieć żonę codziennie przy sobie... Przychodzili do mnie,
do owczarni. Wiele od nich wymagałem, nawet od żony. Ale na takie pośmiewisko nie
naraziłem się nigdy. Co innego kazać im tu pracować od czasu do czasu, a co innego
zamknąć ich w tym miejscu jak zwierzęta, na zawsze, w milczeniu. Jeśli postąpiłeś jak z
Gavinem, nie rób tego z innymi. Żona jest dobra w nocy, ale obowiązek, obowiązek to
zupełnie co innego.
Ojciec bardzo dobrze zrozumiał wypowiedź dziadka. Jednakże inne powody i zamiary
sprawiały, że brzmiała ona dla niego banalnie, obco, była pozbawiona znaczenia, niczym
przeciągły ryk osła, który słyszał tyle razy, zajęty swoją pracą.
Nasz^r osamotnienie w Baddevrustanie przemawiało na korzyść ojca. Prawie nigdy nie
jedliśmy gotowanej strawy, a nasze ubrania były zawsze brudne i zatłuszozone od potu i
mleka. Poza tym zżerała nas powoli samotność w lesie, jakby przeżuwała nas i trawiła w
swoim gąszczu.
Kiedy latem lub jesienią jeździłem do Siligo, robiłem wszystko, żeby sprowadzić Filipa
do Baddevrustany. Dotrzymywał mi towarzystwa. Bawiłem się z nim. I chociaż był młodszy,
potrafiłem się do niego dostosować.
Na początku prosił mnie, żebym go brał na grzbiet osia. W końcu jego ciekawość
poznania pól wyczerpała się. Było mi coraz trudniej nakłonić go do przyjazdu. Zachowywał
się tak jak ja kiedyś wobec ojca, którego rola mnie teraz przypadła.
Ja także stosowałem przynęty, jakich w pierwszym okresie używał tatuś, żeby sprowadzić
mnie do owczarni.
— Jedziesz dzisiaj na pole? Dojrzewają już winogrona. Są prawie czarne. Wczoraj
naliczyłem ich osiem tylko na jednej kiści.
— Są smaczne?
— Tak. Są słodkie! Gruszki też już dojrzały. Mają złocisty kolor.
— Dobrze. Jadę.
— Do winnicy przylatuje wiele ptaków, żeby wyjadać dojrzałe grona. Blisko issą biro
munto tatuś wybudował barak i zaniósł tam bęben. Chodzę tam często i walę w niego batem.
Wydaje dźwięki zupełnie jak dzwon! Ptaki wtedy fruwają, ale nie siadają na gałęziach, żeby
zjadać owoce.
— Chodźmy! Chcę to wszystko zobaczyc.
— Właź na osła.
Tak to zaciekawiony Filip odbywał często na grzbiecie osła tę samą co ja drogę. Gdy
tylko przyjeżdżaliśmy, Zaczynal się jednak nudzić. Nie miałem dużo czasu, żeby 9ią z nim
bawić. Musiałem pracować.
Poza tym tatuś nie choiał, żebym go przywoził. Zabawa odrywała mnie od pracy. Pod gruszą
często biliśmy w bęben. Aż dudniło po lesie: były to dzwony Baddevrustany.
Tak więc przez całe lato, gdy tylko zaczęły dojrzewać winogrona, udawało mi się rozbudzić
oiekawośćvęilipa i przywozić go ze sobą do owczarni.
Przychodziło mi to coraz trudniej. Z czasem wyczerpywały się przynęty: zabrakło mi
ciekawostek, które mógłbym mu pokazać. Jedyne, co mi pozostało, to zabawianie się biciem
w bęben pod gruszą i wykrzykiwanie ptakom mojej rozpaczy.
Ale sytuacja szybko uległa zmianie. Tatuś, nie zważając na ludzi, postanowił sprowadzić całą
rodzinę do owczarni.
—
Dzisiaj jadę na wieś. Zabiorę twoją matkę i rodzeństwo: nie będziesz już sam.
—- Naprawdę?!- .
— Oczywiście. Wyjeżdżam, uważaj na stado£&£ Niezmiernie się ucieszyłem: w ten sposób
skończyłaby
się rozpaoz mego dzieciństwa i „skazanie" na milczenie.
Po przyjeździe do Siligo, mimo sprzeciwu ludzi i rozpaczy mamy, tatuś wynajął samochód
ciężarowy i z pomocą chłopców załadował na niego cały dobytek.
We wsi wrzało. Nie troszczył się o to: nawej^tego nie zauważał!
— Teraz zabiera ze sobą wszystkich. Wywozi ich w pole.-v
—
Z pewnością jest zazdrosny o żonę! Jeśli jej nie widzi, nie zaznaje spokoju!
Ojciec nie^ przywiązywał żadnego znaczenia do powszechnie przyjętej moralności.
Niezachwiany i stanowczy, ładował rzeczy na samochód. Dwoił się, wydawał rozkazy,
decydował o wszystkim, był panem sytuacji.
Rodzeństwo, ściągnięte ze szkoły, wsiadło do prowadzonego przez ojca samochodu. Mama
także, kryjąc łzy pod czarnym szalem. Ludzie wypowiadali ostatnie komentarze.
Przypominali tatusiowi najważniejsze sceny z jego
życia. Samochód rzucił wyzwanie nadciągającej burzy. Po czym ruszył i powoli oddalał się,
jadąc białą drogą w kierunku Baddevrustany.
Toozył się swobodnie, coraz dalej od świata, w którym panowały zasady powszechnie
akceptowane przez otoczenie, teraz oburzone postępowaniem ojca. Wyrywał na zawsze moje
rodzeństwo z „cywilizowanego" świata, z historii, tak samo jak pięć lat temu ja zostałem z
niego wyrwany i wywieziony na grzbiecie osła, którego popędzały nerwowe uderzenia nóg
ojca.
Wraz z ich przyjazdem do Baddevrustany wszystko się zmieniło. -Przystrojony dom i
szałas nabrały zupełnie innego wyglądu. Nawet pola przemawiały teraz inaczej. Krzyki, płacz
i śpiew mego rodzeństwa rozchodziły się wszędzie, naruszały spokój doliny: jej nigdy
niczym nie zakłóconą dotąd ciszę, jaką przemawiała do mnie w swym tajemnym języku.
Zimą przyroda trzaskała mrozem i huczała zamiecią, a wiosną, jakby roześmiana, budziła się
do życia.
I wbrew powszechnie przyjętym zasadom, mnie naprawdę powodziło się teraz lepiej.
Codziennie dostawałem ciepły obiad. Wszyscy siadaliśmy razem do stołu, jakbyśmy
znajdowali się w Siligo. Wszystko było czyste. Mama zamiotła nawet podwórko.
Obeoność mego rodzeństwa w owczarni doprowadziła do tego, że w rodzinie
automatycznie powstała nowa hierarchia władzy. Dotyczyła ona wszystkich jej członków. Ja
wysunąłem się w niej na drugie miejsce po tatusiu. W ozasie jego nieobecności, zgodnie z
przyjętym zwyczajem, do mnie należała rola szefa. Kiedy oddalał się, ja go zastępowałem.
Na początku moje rodzeństwo bało się zwierząt, owadów i węży. Wówczas musiałem
naśladować ojca, żeby zniszczyć w ich myślach urojone wyobrażenia o tych natrętach
zamieszkujących należący do nas teren. Chodziłem z nimi polować na jaszczurki i na inne
gady, żuki i węże. Chwytałem je i zabijałem dla zabawy. W ten sposób moje rodzeństwo
wyzbywało się stopniowo wszelkiego lęku.
Dni bardzo się ożywiły, zwłaszcza podczas nieobecności ojca. Spędzaliśmy je na pasieniu
owiec wraz z Filipem i Wiktorią (starszą siostrą, którą nazywaliśmy nauczycielką, ponieważ
tylko ona jedna umiała czytać), zabierając ze sobą pozostałe rodzeństwo.
Filip zaczynał dotrzymywać mi towarzystwa. Pomagał mi w pilnowaniu owiec i w innych
pracach. Razem wywoziliśmy gnój z owczarni, obchodziliśmy nasze pola ii wspólnymi
siłami naprawialiśmy mury ogrodzenia. Razem poiliśmy owce, idąc za nimi w smudze kurzu.
Przyszła zimą. Sytuacja uległa zmianie. Wesołe i sielskie życie zniknęło niczym jesienne
liście. Zimowe chłody zapędziły do domu moje rodzeństwo i zgromadziły je wokół
paleniska. A pola znów przemówiły do mnie swym językiem, swoimi narzeczami. Znowu
pozostawałem sam pnzy pilnowaniu owiec, co było nieodzowne w czasie bu- Tzy.
Spaliśmy wszyscy w jednej izbie, poprzedzielanej zasłonami. Noce były bardzo długie.
Kładliśmy się do łóżka wcześnie. Zaledwie rano ojciec usłyszał nasze głosy, zaraz
interesował się naszym zdrowiem, ponieważ dla każdego z nas planował pracę na
rozpoczynający się dzień. Leżąc na łóżku przepytywał nas niczym doktor.
— Gavi, jak się dziś czujesz?
— Dobrze!
— Gardło cię nie boli?
— Nie, nie!
Mój sprytny braciszek (do niego zwracał się ojciec w drugiej kolejności) zaczynał wtedy
rzęzić, chrząkać, nawet jeśli go nie bolało gardło, o ile nie zdążył zrobić tego wcześniej.
Wydawał dziwne dźwięki. Oddychał z trudem. Robił to bardzo zręcznie. Rzęziło mu w
piersiach niczym w starym akordeonie. Fałszywie. Tatuś się niepokoił. Filip nie przestawał
udawać, dopóki nie spowodował interwencji „doktora".
— Filip, a ty jak się czujesz?
— Boli mnie gardło. I piersi. Mam kaszel.
Skarżył się zwłaszcza wtedy, gdy usłyszał, że pada
deszcz, grad bije o dachówkę domu lub gdy przez okno spostrzegł tańczące błyskawice.
„Doktor" wówczas milczał, jakby wsłuchiwał się w burzę. Filip nie przestawał udawać.
Rzęził w mrocznym pokoju, jakby miał nieżyt oskrzeli. Kopałem go, żeby nie przesadzał.
— Eh! Coś mi się wydaje, że dziś naprawdę jesteś chory. Strasznie rzęzisz. Zupełnie jak
akordeon. Zostaniesz w domu. Nie wychodź. Owcami zajmie się Gavino!
— Tak! Tak! — kończył Filip rzężąc.
— Napij się gorącego mleka z cukrem.
— Tak. Dobrze!
— A ty — zwracając się do mnie — ubierz się ciepło. Dzisiaj jest brzydka pogoda.
Owce paś w dolinach. Tam będziecie osłonięci. Muszę jechać na wieś.
Dzięki tym wybiegom mój braciszek nie tylko dostawał mleko z cukrem (my piliśmy je z
solą), ale unikał też deszczu i chłodu. Nie zastępował mnie ani na chwilę, nie mogłem nawet
się posilić i rozgrzać skostniałego z zimna ciała.
Musiałem, jak dawniej, sam bez przerwy pilnować owiec. Chroniłem się pod zielonym
parasolem, w kapocie tatusia, cały prtzemoczony deszczem, który spływał po mnie na ziemię.
Gdy ustawała ulewa, zabawiałem się oswajaniem którejś z owiec. Starałem się ją obłaskawić,
żeby sama do mnie przychodziła i żebym mógł jej dotknąć. Pokrzykiwałem czule, oiągle w
ten sam sposób: ddddd! le,. le, le! leeeele! lele!, i wyciągałem prawą rękę pełną żołędzi,
wołając Lepereddę. Zbliżała się nieśmiało. Później dawała się zwabić' moim nawoływaniem i
żołędziami. Wyciągała pysk i zjadała to, co jej podawałem. Wreszcie, kiedy się posilałem
śniadaniem, Leperedda stawała przy mnie i beczała. Domagała się chleba. Lubiła nie tylko
ser, ale i kiełbasę.
Kiedy rozpętała się burza, jedyną moją rozrywkę stanowiło wsłuchiwanie się w szum
deszczu. Obserwowałem, jak tańczy spadając rytmicznie w dół, jak wiatr się nim bawi i
rozbija na drobne cząsteczki. Odgłosy burzy roz-
nosiły się po liściastym sklepieniu lasu, którym wstrząsał wiatr, wyjąc jak wygłodzony wilk.
Głosy rozszalałej przyrody górowały nad wszystkim, A ją, samotny, oparty o pień drzewa,
ukryty w jego wgłębieniu lub pod jakimś krzakiem, wsłuchiwałem się znów w znajomą ciszę,
której jeszcze nie zapomniałem. Znów podejmowałem dawny dialog. Gdy rozmawiałem z
kamieniami i drzewami, często zdarzało mi się spotykać przy granicznym murze chłopca
imieniem Battóre. Podobnie jak ja tyl w osamotnieniu ze swoją rodziną z Bestii, w pobliżu
naszej owczarni. Pochodził z Bittese. Jego rodzina, jak wiele innych, wyemigrowała z
Barbagii do Logudoro w poszukiwaniu lepszych pastwisk.
Spotykaliśmy się, gdy tatuś wyjeżdżał do Siligo. Nic nas wówczas nie interesowało, ani
deszcz, ani wiatr. Używając czułych słów i gestów, gwiżdżąc i pojękując śpiewnie,
staraliśmy się zatrzymać nasze stado w pobliżu murów, żeby móc pozostawać ze sobą jak
najdłużej. Rozmawialiśmy o zwykłych sprawach, o naszym życiu. Dyskusje na tematy
ogólne dla nas nie istniały.
Niemal każde spotkanie kończyło się na próbie porozumienia się ze sobą językiem bliższym
naszemu doświadczeniu. Za pomocą siły. Nie chodziło o to, żeby się bić, ale żeby pokazać
jeden -drugiemu swoje możliwości fizyczne. Zaczynaliśmy od wyścigów na górskich
ścieżkach, biegając od jednego punktu do drugiego i naśladując jagnięta. Nie oszczędzaliśmy
siebie i jeśli nawet padał ulewny deszcz, nie przerywaliśmy naszej gonitwy. Ścigaliśmy się,
pędząc jak zajączki uciekające przed psami.
Język pasterzy wyrażał się w walce. Bawiliśmy się w s'tstnimpa. Ta zabawa polegała na
przewróceniu przeciwnika i przyciśnięciu go plecami do ziemi. Ustawialiśmy się naprzeciw
siebie, zachowując wszystkie reguły gry. Chwytaliśmy się wpół albo za pasek, jak kto wolał
(pod warunkiem że obaj robiliśmy to w jednakowy sposób)^ krzyżując ramiona w kształcie
litery x. Na umówiony znak „gotów", jeśli drugi odpowiadał „gotów", rozpoczynaliśmy
walkę na trawie, nie oszczędzając się. Mój sekretny chwyt polegał na podstawianiu nogi.
Jeśli tylko udawało mi się doprowadzić do tego, żeby stracił równowagę, Battore, chociaż
silniejszy ode mnie, często padał na ziemię.
— Punkt dla mnie.
— Chcę rewanżu.
— Dobrze! Jesteś gotowy?
— Tak.
— Zaczynamy!
— A teraz punkt dla mnie.
— Udało ol się.
— Dobrze, no to chodź.
— Gotowy?
— Tak.
— Zaczynamy.
— Wygrałem.
— Dobrze. Zaczynamy od początku.
— Dobrze.
I tak całymi godzinami.
W tej zabawie bardziej od siły liczy się spryt, refleks, umiejętność chwycenia przeciwnika w
pasie i podstawienia mu nogi. Cząsio s'istrumpa trwała nawet dwa kwadranse. I tak
godzinami prowadziliśmy nieustanną walkę. Była to sprawa wytrzymałości.
Zabawiając się po trosze tą walką albo urządzając biegi po górskich ścieżkach,
rozgrzewaliśmy się jak jagnięta. Liczyliśmy, że w ten sposób szybciej minie czas i surowa
pora roku.
Ta rozrywka nie mogła jednak trwać długo. Ryk Paci- fica lub inny sygnał ostrzegawczy
przypominały
t
nam o istnieniu naszych władców: ojców.
W ciągu dwóch kolejnych lat 1950—1952 Filip zastępował mnie w pilnowaniu owiec:
całkowicie w dni pogodne. I częściowo, gdy było zimno. Teraz, gdy miał dziewięć lat, on
także musiał w samotności pasać stado. Nie mógł już tego uniknąć, jak zdarzało mu się
dawniej, kiedy udawał,
że ma zapalenie oskrzeli. Musiał na wietrze i mrozie chodzić za stadem jak pies pasterski.
Wypatrywać, skostniały z zimna, dymiących kominów pobliskich chat i wsłuchiwać się w
ciszą przyrody.
Oczywiście o świcie ja pasałem stado. On zastępował mnie dopiero wtedy, gdy słońce
podniosło się na dwa, tpzy metry nad horyzontem. Chroniłem go przed chłodem wczesnego
poranku. Pojawiał się o ustalonej godzinie, zgodnie z poleceniami tatusia, zakapturzony w
worek z juty. —- Ciao, Gavf.
— O, przyszedłeś? Popaś tutaj owce jeszcze przez chwilę. Później zapędź je do
ogrodzenia, tam wyżej. Krzycz i gwiżdż co jakiś czas. Zachęcaj psa do węszenia. Lisy są
zawsze na czatach.
— Ojej, wiem o tym!
— No to ciao!
— O , Ga v i !
— Co jest?
— Tatuś powiedział, żebyś poszedł okopywać winnicę na issu Colominzu.
— Eieeeeee!
Teraz już całkowicie poświęcałem się pracom na roli; winnicy i gajowi oliwnemu. W wieku
czternastu czy piętnastu lat kopałem z ojcem na wyścigi. Gdy po południu wrócił z Siligo,
zaraz przychodził kopać razem ze mną. Zanim przystąpił do pracy, kontrolował, jak zwykle,
to, co zrobiłem.
—
Hm! Dzisiaj dobrze się spisałeś. Zrobiłeś dosyć dużo. Powinieneś jednak lepiej
wywracać skiby. Trawę trzeba przykryć całkowicie. Inaczej odrośnie na oiowo, jeśli nie
będzie skopana o właściwej porze [sainza bene zappada in s'islagione). Bo jak mówił poeta:
Chie i&ghere torra non la cliśrede dogni falna chere bene fatta: thappe binza e in tempus chi
essirede avena o trigu, bąsolii o patata.
Kiedy zaś po powrocie zauważył, że zrobiłem niewiele lub źle wykonałem pracę, bił
mnie często styliskiem motyki, a jeśli zdołał się opanować, wymyślał mi przez cały dzień.
Nakazywał mi, żebym kopał przed nim, i dreptał mi po piętach, narzucając szalone tempo.
— Dzisiaj nic nie zrobiłeś. Nie skopałeś nawet kawałka ziemi, żeby móc się na nim
położyć: kiepski z ciebie robotnik. A to, oo zrobiłeś, wykonałeś źle. Widać od razu, że sobie
pofolgowałeś. Kopałeś byle jak.
Tego dnia znowu uległem napadom żądzy i musiałem kilkakrotnie chodzić w krzaki.
Motyka stała długo wbita w ziemię. Sama nie chciała kopać!
— Musisz-Się mobilizować, a nie czekać, aż przyjdzie ci ochota do pracy. Tutaj trzeba
się spieszyć: jedna robota goni drugą.
— E tam! Czuję się dobrze! Chcecie się ze mną zmierzyć? Chcecie zobaozyć, jak szybko
umiem kopać? A więc ustawcie się za mną.
Wziąłem się do kopania pierwszej grządki. Postawiłem sobie za punkt honoru nie dać się
wyprzedzić, chociaż on, żeby mnie ukarać, deptał mi po piętach jak potępieniec. Umierałem
ze zmęczenia, ale zawsze zachowywałem właściwą odległość: wyprzedzałem go o dwa lub
trzy krzewy. Motyki nasze tańczyły na grządkach, wywracały skibę po skibie i ponaglały nas
podzwaniając. Za-za-za! za-za-za! dźwięczała moja i towarzyszyło jej za-za-za! zaza-zaza- -
zaza! motyki tatusia. Powstawakł z tego eaza-zaza-zaza! zaza-zaza-zaza! Przerywało je tylko
głośne zyg-zyg!, gdy odwróconą motykę tarło się o pierwszy lepszy kamień, aby oczyścić ją
z ziemi, która do niej przywarła. Gdy
i Kto nie chce dwukrotnie wykonywać pracy, /każdq rzecz powinien robić starannie: /na
czas okopać winną latorośl,/ i na czas owies lub pszenicą, fasolę czy ziemniaki. /Chwastom
nie dać wytchnienia, /wyrwać Je z korzeniami, /niech cielsko pola nie zarasta./ bo zwycięży!
a pszenica zmarnlejel
Gdy skończyłem piętnaście lat, w moim życiu znów nastąpiła zmiana. Tym razem nie
chodziło jednak o jakieś moje osobiste osiągnięcie, jak to miało miejsce w wieku siedmiu lat,
kiedy nauczyłem się dosiadać osła i jeździć sam do Siligo. W miarę jak rosłem, moje życie
stawało się coraz twardsze i surowsze. Tatuś kupił mi woły, żeby móc mnie lepiej
wykorzystać. W ten sposób w dzień pracowałem jako rolnik, a w nocy jako pasterz.
Oszalały na punkcie stada i władzy patriarchalnej, mógł teraz, zgodnie ze zwyczajem,
wykorzystywać mnie w
skopaliśmy całą grządką 1 dotarliśmy do samego jej końca, nie wracaliśmy z motyką na
ramieniu, jak się zwykle postępuje. Byłoby to zbyt wygodne. Moglibyśmy wtedy ■odpooząć.
Zaczynaliśmy kopać w przeciwnym kierunku, nawet jeśli teren był spadzisty.
Przypominaliśmy orzące w jarzmie woły, oszalałe pod biczem pana: kopaliśmy tam i z
powrotem.
Zawody trwały cztery godziny: w milczeniu, bez zatrzymywania się i bez picia wody.
Słychać było jedynie odgłosy motyk. Nasza złość czyniła cuda. W krótkim czasie
wykonaliśmy dużo pracy. Ileż grządek skopanych i czarnych od wywróconej ziemi! Po
czterech godzinach zawodów bez zwycięzcy i zwyciężonego, ojęiec przerwał dialog
oszalałych motyk nie tylko na skutek zmęczenia, ale i dlatego, że myślał już o dojeniu owiec.
—
Ho, ho.'... Słońce zaczyna zachodzić. -Jak myślisz, przerwiemy?
— Nie jestem jeszcze zmęczony. Kopcie dalej! Jednakże po dwóch następnych grządkach-
przestał się
ze mną sprzeczać. Zaniechał zabawy i powrócił do władczego tonu.
— Widzisz, Gavino! Kiedy chcesz, potrafisz dobrze kopać i możesz odwalić kupę
roboty. Wbijasz motykę głęboko. Ale nie wystarczy się starać, kiedy urządzamy sobie
zawody. Należy tak pracować zawsze, każdego dnia, kierując się rozsądkiem. Chodźmy już.
dwójnasób. Nie uświadamiał sobie swojej bezczelności. Wymagał, wbrew prawom natury,
żebym pracował, bez iprzerwy całą dobą i poruszał się jak wahadło między pasterstwem a
rolnictwem.
Gdy w dzień orałem na naszym lub sąsiednim polu, musiałem jeszcze przed świtem wraz
z nim wydoić owce. O brzasku wyruszałem w pole. Gdy wracałem wieczorem, o zmierzchu
musiałem znowu zabierać się z nim do dojenia. W nocy często pilnowałem stada,
wyganiałem je na pastwisko nieprzytomny z braku snu, na który nie starczało czasu. Od
zmierzchu do świtu moje życie przypominało nieustającą zamieć. Często na pastwisku
zapadałem w sen przy jakimś głazie pod gołym niebem: Zapominałem z przemęczenia, co
robię, i niewiele brakowało, a byłbym może i umarł. Życie moje ustałoby. Byłem jak wa-
hadło oscylujące między życiem a śmiercią, nie zdając sobie z. tego sprawy. Nie ma nic
boleśniejszego od takiego tragicznego stanu.
Woły sprawiły, że moje życie stało się jeszcze bardziej brutalne. Gdy orząc szedłem
bruzdą, zza pługa wystawała jedynie moja czupryna, byłem bowiem niskiego wzrostu. A
jednak musiałem orać.
Gdy pracowałem na dniówkę daleko od domu, moja sytuacja wyglądała znaoznie gorzej.
Każdego dnia musiałem przebyć drogę tam i z powrotem pomiędzy Badde- vrustaną a polem,
które właśnie orałem.
— Dlaczego nie mogę zostawić wołów na polu i nocować w Siligo? Miałbym bliżej.
Niech mi tatuś kupi rower. Już dłużej nie wytrzymam.
— Nie wolno ci tego zrobić — mówił tatuś. — Z pewnością skradliby nam woły. Są
przecież naszą jedyną nadzieją. Przedwczoraj ukradli woły kumowi Paulu. Narazilibyśmy się
na wielkie niebezpieczeństwo: jest to okres kradzieży bydła. Nie możesz ich zostawić w polu
na pastwę losu. I tak mamy szczęście, że nie ruszają nam pługa. A poza tym, jak
przywoziłbyś paszę, siano i słomę? Prze- ciez nie na plecach ani na rowerze. Nieee! Nie rób
tego: lepiej już cierpieć-
Często pole, które orałem, leżało w odległości ośmiu czy nawet dziesięciu kilometrów od
Baddevrustany: Bele- du, Chereos, sas Baddes, sa Pedrosa. Musiałem iść pieszo ponad
półtorej godziny po szronie albo w deszczu, żeby się tam dostać i potrzebowałem tyle samo
czasu, żeby wrócić do domu. Przy ozym droga powrotna była dużo cięższa.
Chcąc zadowolić pracodawcę, musiałem przez dziewięć godzin chodzić' bez przerwy za
pługiem. Gdy wracałem tą samą drogą, na której tyle razy kiedyś płakałem z zimna, całe
moje ciało przeszywał okrutny ból. Czułem, że jedynie stopy, spuchnięte i poobcierane w
wiecznie zbyt dużych buciorach, i pośladki, palące i poobijane o bruzdy, stanowią oddzielne
części mego ciała. Piekły mnie niesamowicie. W nocy brałem po kryjomu talk mamy. Po-
sypywałem nim tyłek. I zapadałem w głęboki sem.
O drugiej nad ranem ojciec wyrywał mnie ze snu rozkazującym głosem, który dochodził
z jego łóżka.
— Ej, Gavi! Gavi!
— Hmmm!
— Wstawaj! Nakarm woły! Daj im paszy. Jedzą bardao powoli. O czwartej muszą być
gotowe do drogi.
Wykonywałem te czynności niemal mechanicznie, nieprzytomny z niewyspania. Później
wracałem do łóżka. Punktualnie o czwartej znów wstrząsał mną głos ojca, wdzierał się w
słodką błogość wypoczynku.
— Ej, Gavi! Ej, Gavii!
— Ohoo! Hmmm!
— Już czas. Musisz jechać.
Odbywałem okrakiem drogę na Boicie, młodszym z pary wołów, podczas gdy starszy Piluoro
(Złota Sierść), przywiązany postronkiem za rogi i ucho, szedł z tyłu.
Całe szczęście, że Boita pozwalał się dosiadać. Oszczędzałem w ten sposób nogi oraz
spocone i krwawiące stopy, chociaż grzbiet wołu nie był z pewnością miękkim fotelem.
Pewnego razu, gdy jeszcze spałem zmęozony i całkowicie wyczerpany codzienną sezonową
orką, usłyszałem, jak
zwykle o godzinie drugiej nad ranem, ojca ryczącego ze swego łóżka. Odpowiedziałem mu
natychmiast, dając przez sen dó zrozumienia, że go słyszę. Ale nie wstawałem. Nie byłem w
stanie. Sen przytłaczał mnie swym ciężarem. Przygniatał niczym góra i przygważdżał do
łóżka.
Mój pan wołał mnie jeszcze parokrotnie, w kilkuminutowych odstępach czasu. Nie
tolerował buntu ani żadnych zmian. Ja nadal nie reagowałem. Leżałem niemal martwy,
wykończony, rozbity jak nigdy dotąd. Wówczas ojciec, o nic się nie troszcząc, nie bacząc na
to, że być może źle się czuję lub coś mi się stało, potraktował moje zachowanie
jednoznacznie: jako nieposłuszeństwo. Musiałem za to zapłacić. Nawet gdybym był martwy,
nie zmieniłoby to niczego: byłem nieposłuszny, musiałem ponieść karę. Wyszedł na dwór.
Wziął jedno z dwóch naczyń, w których podawaliśmy wołom karmę. Wrócił do domu
długimi, nerwowymi krokami. Zbliżył się do łóżka, gdzie spałem razem z braćmi. Zerwał
ze'mnie przykrycie. Przeciągnął po mojej głowie i twarzy cynkowym naczyniem, oszronio-
nym i lśniącym od lodu. Przywrócił mnie do życia. To było coś strasznego. Później wziął
gałąź dębu i bił mnie nią przez kilka minut do krwi, wyładowując na mnie, jak zwykle, swoją
wściekłość, nad którą już nie panował.
— Jeśli powtórzy się to jeszcze raz — zawył w końcu — przegnam cię z domu. Tu trzeba
pracować. Kto nie pracuje, ten nie je. Jeśli ci się nie podoba, idż na służbę. Rób, jak chcesz!
Płacząc z bólu, nieprzytomny z pobicia, poszedłem nakarmić woły.
Oczywiście nie wróciłem już do domu tego ranka, żeby przespać się do czwartej. Czułem
się upokorzony i obrażony. Poczekałem w oborze do wyjazdu i wsłuchując się w chrzęst
pożeranego przez woły siana, obmyślałem, w jaki sposób zemścić się na ojcu. Chciałem
uciec. Pójść sobie precz. Postąpić jak Efis, pastuszek podobny do mnie.
Ojciec bił go również, coraz częściej i niesprawiedliwie. Co więcej, połamał mu nawet
kręgi lędźwiowe. Pewnego dnia zrozpaczony Efis uzbroił gig, Założył fuzję £& ramię,
zabrał naboje i schronił się w lesie. Sam, ale wolnyl Rodzina wykurzyła go w końcu z jego
kryjówki: pozbawiła go wolności.
— Czego ode mnie chcecie? Nie wrócą już do ojca! Ciągle mnie bije... Jeśli coś zrobię,
on twierdzi, że kazał mi to wykonać inaczej. Zawsze znajdzie jakiś powód,.. Postanowiłem
zostać tutaj. Jeśli wrócę, znów będzie mnie bił i połamie mi wszystkie kości.
— Nie! Nie!
— Obiecał nam, że cię nie tknie.
— Chodź z nami, chodź!
Efis wybuchnął płaczem i, wpadając w ramiona wuja, porzucił swój bandytyzm.
„Zrobię jak Efis — myślałem w ciemnej oborze — jestem jeszcze mały. Przecież on też
był mały. Ale sam pilnował owczarni i mógł łatwo próbować ucieczki. Czy uda mi się zabrać
tatusia fuzję i ładownicę z amunicją? Nie. Teraz nie mogę jeszcze tego zrobić. Jeśli ucieknę,
matka i rodzeństwo będą płakać. Już ich nigdy więcej nie zobaczę. Zostanę bandytą.
Karabinierzy! Ale co mnie obchodzą karabinierzy? Teraz już się ich nie boję! Nie wiem, co
zrobić. Przykro mi pozostawić Boitę, Pacifica, Lepereddę: rosłem razem z nimi. Musiałbym
iść na służbę, zmienić chlebodawcę. A przecież, mówił mi Tore, oni wszyscy są jednakowi.
Jego też biją. Opowiadał mi o tym. A Gigi? Gigi okulał. Jego pan złamał mu kość lędźwiową
i pozostanie kaleką na całe życie!
Dzisiaj byłem nieposłuszny! Oh! Gdybym leżąc w łóżku, zamiast usłyszeć jego głos,
poczuł swąd pożaru, byłoby zupełnie to samo. Byłem śmiertelnie zmęczony. Całkowicie
opadłem z sił. Czułem się jak rozżarzone żelazo. Swędził mnie tyłek: był cały zatarty od
potu. Ale ja nie jestem bydlęciem! A szkoda. Z pewnością cierpiałbym mniej. Boita i Piluoro,
jak się ozujecie? Nie odpowiadają. Być może cierpią tak samo. No tak, ale są silne. Woły i
Pacifico są duże. W końcu ja też urosnę. I jak tylko będę duży, pójdę z domu. A on zostanie
sam. Sam zostanie. Będę karabinierem, jak wszyscy moi kuzyni i inni chłop-
cy ze wsi. Ja mu pokażę, jak urosnę! Wyjadę pracować w kopalni w Ameryce lub gdzie
indziej. Słyszałem, że ludzie znów szykują się do emigracji. Przynajmniej będę wolny."
Moje największe kłopoty zaczęły się z nadejściem żniw. Pod koniec wiosny sprawy się
skomplikowały. Jęczmień i owies zaczęły dojrzewać w końcu maja, a w czerwcu —
pszenica. Czekały mnie pierwsze żniwa. Nie miałem o nich większego pojęcia. I jedynie, gdy
udawałem się do Siligo na grzbiecie osła, dzięki czemu mogłem coś dojrzeć ponad łanami
zbóż, widziałem żniwiarzy zżynających pszenicę i ustawiających snopki, ale sierpa nigdy nie
trzymałem w garści. Fakt, że niektórzy chłopcy, jak Nanni, począwszy od dziesiątego roku
życia umieli tak dobrze żąć zboże, jak ja paść owce mając osiem lat, napawał mnie lękiem
przed ojcem. Ale na tym polegał ich zawód, A teraz mnie czekały żniwa. Ojciec z pewnością
pouczy mnie, jak się do nich zabrać, udzielając mi w pośpiechu dwóch czy trzech lekcji.
Rozpoczęliśmy żniwa od żęcia pszenicy na sa Pedrosa. Rankiem w dniu Św. Piotra,
uzbrojeni w sierpy, udaliśmy się na pole w pobliżu Siligo. Gdy zabraliśmy się do pracy, dla
ojca zaczęła się ostra walka, a dla mnie nauka. Pokazał mi szybko i gniewnie, jak mam
pracować. Jak trzymać sierp. Jak żąć pszenicę i trzymać ją w ręku. Jak układać garście i
wiązać je w snopki.
Od rozpoczęcia nauki nie minęło jeszcze pół godziny, a on już się domagał, żebym
wszystko umiał. Zupełnie tak, jakby był twórcą obdarzonym mocą przekazania mi w jednej
chwili całego swego doświadczenia. Chciał szybko, jak myśl przebiegająca przez głowę,
uczynić ze mnie żniwiarza podobnego do siebie.
— Nie nadajesz się do niczego. Nanni umie żąć od małego. Teraz mógłby cię przykryć
garściami zboża i schować w środku snopka. Mięczaku! Nie widzisz, że leci ci z rąk zżęta
pszenica? Utrapienie z tobą.
— Nie mogę sobie poradzić. Nigdy tego nie robiłem.
— Uważaj. Tak powinieneś pracować. Uhmmmm! Hummmm! Tak! Tak! — szalał ze
wściekłości, zżynając zboże. — Spróbuj. No, szybciej!
Wytężałem wszystkie swoje siły, nie oszczędzając się zupełnie. Ale to nie było łatwe. A
już wręcz niemożliwe przy tych gromach, jakie na mnie ciskał. I ilekroć zauważył, że nie
byłem w stanie utrzymać w ręku zżętej pszenicy, i że ciągle spadała mi na ściernisko, grzmiał
na nowo:
Mięczaku! Wygodnisiu! Darmozjadzie! Żarłoku!
Z całą wściekłością, jaka nim owładnęła, pokazał mi nerwowo raz jeszcze, jak należy żąć.
Najwyraźniej zmartwiony z innych już powodów, gnębił się jeszcze bardziej tym, że traci
czas, aby mnie nauczyć, jak się zbiera garście pszenicy. Ale, o ile mi wiadomo, niemożliwe
było przecież, by w ciągu pół godziny nauczyć się żąć zboże. Jest to umiejętność, jaką
zdobywa się z czasem. Gdy mnie tak pouczał, jego wściekłość przerodziła się, jak zwykle, w
okrucieństwo. Czuł się tak, jakby wypadająca mi z rąk pszenica była jego krwią, i w
przerażeniu, że się wykrwawi, stracił nad sobą panowanie. Gromy jego przekleństw rozpętały
burzę: zaczął mnie kopać. Jakby się zakłębiło tuż przy mnie, jakby zerwał się wicher.
Chmury zagęściły się na niebie, runął huragan. Ciosy zadawane przez ojca spadały na mnie
niczym gradobicie. Tłukł mnie okrutnie. Bił po twarzy dłońmi i okładał pięściami. Kopał.
Jednym kopniakiem przewracał mnie na ziemię, a następnym stawiał na nogi, waląc rękami
gdzie popadnie. W pewnej chwili zdzielił mnie pięścią w kark. Zrobiło mi się w oczach
ciemno. Zobaczyłem gwiazdy, wirujące światła i oślepiające błyski. Straciłem przytomność i
niczym martwy upadłem na ściernisko. W końcu dał mi spokój. Wyładowywał się,
energicznie zżynając pszenicę i pośpiesznie ustawiając snopki. Stały za jego plecami i wy-
dawało się, że podnosząc gąszcz kłosów w kształcie głowy, przemawiają do mnie
nieustannie: — A gdzie twoje snopki? Bierz przykład z ojca. Wielu chłopców uczyło się żąć
na tym polu. Później zostali doskonałymi żniwiarzami. Bierz się do roboty, Gavi, bierz!
Ojciec wydzierżawił w pobliżu nową posiadłość. Była pokryta lasem, pełna kolczastych
krzaków żarnowca, jeżyn i czystków. Trawa na niej nie rosła. Owce mogły znaleźć jedynie
żołędzie i gałązki, którymi żywiły się w czasie suszy lub gdy padał śnieg. Tatuś nabił sobie
do głowy, że użyźni tę ziemię. Sposób był jeden: trzeba ją było 9kopać, posypać popiołem ze
spalonych traw i kolczastych gałęzi i przez kilka lat stosować zmianowanie zasiewów.
Pozwoliłoby to zniszczyć leśne podszycie. Takie przedsięwzięcie nie było łatwe. Wielu
pasterzy podejmowało je przed nami, ale wszyscy z niego zrezygnowali. Krzaki i zarośla
ścigały się z drzewami w bujnym porastaniu ziemi.
Gdy na uprawnych polach, gdzie pracowałem na dniówkę, zakończył się okres orki, obaj
z ojcem przystąpiliśmy do wycinania lasu, palenia traw i kolczastych gałęzi i użyźniania
ziemi popiołem. Ustawialiśmy się obok siebie we trzech: ja, Filip i ojciec. Uzbrojeni w noże,
siekiery lub sierpy, wycinaliśmy nie kończące się zarośla. Drewno układaliśmy w wiąaki, a
kolczaste gałęzie gromadziliśmy z dala od drzew. Podpalaliśmy je. Płonęły dotąd, aż obróciły
się w popiół. Użyźnialiśmy nim ziemię. Pracowaliśmy w tein sposób przez cały miesiąc.
Następnie przystępowaliśmy do orania, do przewracania tej ziemi, do tej pory, być może,
nigdy nie ruszanej, pokrytej starym mchem. Po dwóch czy trzech latach cały teren został
oczyszczony i w dużej mierze przekopany. Jęczmień i owies wyrosły wspaniale, w dolinach
rozkwitły łąki, wynagradzając w części poniesiony przez nas trud.
Podczas gdy my pracowaliśmy na polu, mama zajmowała się domem. Poświęciła się
hodowli kur. W ciągu dwóch czy trzech lat, odkąd przeniosła się do owczarni, całe podwórko
wypełniło. się kurami, białymi, czarnymi i innego koloru. Pasąc owce odnosiłem wrażenie,
że pokrywa je grad: kury rozbiegały się na wszystkie strony i oddalały się w poszukiwaniu
owadów czy szarańczy. Często stawały się łatwym łupem krogulców, które wisząc w
powietrzu, upatrywały sobie ofiarę, spadały na nią, porywały ją w szpony, przytrzymując
dziobem, i odtruwały dalej, żeby ją spokojnie pożreć.
Gdy mama zaczynała wołać: pi, pi, pi! pi, pi, pi, pi! pi, pi, pi!; tika! tik a! i ri-pi, pi, pi! pi,
pi! pi, pi, pa! pi, pi, pi!, wyskakiwały zewsząd jak oszalałe: z krzaków, z winnicy, z ogrodu.
Przybiegały na klepisko, gdzie mama rzucała im karmę.
Mamie bardzo zależało na tej hodowli. Czuła się w swoim żywiole. Gdy sypała kurom
jęczmień lub owies, nuciła piosenki, których nauczyła się od swego ojca, kiedy pracowała
razem z nim na polu w czasie siewów czy żniw.
Finas in sa campagna amena chisco su regiru mew, fattende votos a Deu chi mi che oghed'dai
bena.
1
Kury, a było ich ponad 300, stały się w krótkim czasie prawdziwym utrapieniem tatusia.
Niszczyły zasiewy, ogród i winnicę. Poszukujiąc ziaren pszenicy lub owadów, właziły na
słomiany dach szopy, chociaż była ogrodzona murem. Siadały na nim i drapały pazurami,
niszcząc go całkowicie. Robiły sobie grzędy i gniazda, ażeby zgodnie ze swym upodobaniem
znosić w nich jaja. Porobiły w nim dziury i gdy padał deszcz, woda lała się do środka. Kury
nie oszczędzały niczego. Zawojowały wszystko. Ojciec miał już naprawdę tego dosyć. Gdy
nie był zajęty w polu, wykonywał różne czynności na podwórku: ostrzył noże i siekiery lub
oprawiał je w styliska. Nie mógł znieść, żeby kury dokonywały na jego oczach bezkarnej i
bezczelnej dewastacji. Gdy pazurami rozszarpywały i niszczyły dach szopy, czuł się tak,
jakby rozdzierały mu serce. A kiedy wydziobywały zasiewy i winogrona, wydawało mu się,
że
i Nawet na lubym polu /myślę o moim smutku/; achl zanoszą modły do Boga, /żeby zdjął zę
mnie troski'
toczą jego wątrobę. Nie mógł już zaznać spokoju. Wciąż myślał, że coś jest nie w porządku.
Ta inwazja kur irytowała go i niepokoiła. Doprowadzała do wybuchów gniewu. Nieraz
zastanawiał się i w milczeniu Wyszukiwał nowe sposoby, żeby jej zapobiec. Często z
przygnębiającego zamyślenia przechodził wprost do ataku. Gonił je. Łapał. Chwytał za
skrzydła. Brał siekierę i na pniu podcinał im skrzydła, żeby nie mogły przefrunąć pnzez
ogrodzenie.
— Te kury rozdrapują mi żołądek! Na przykład ta! Tak! Ta! Dajcie mi ją!
Gdy obcinał kurze skrzydła, a siekiera wystukiwała na pniu 9woje tak-tak! tak-tak!,
wybuchał lawiną pogróżek, _ pobudzając nas do śmiechu.
— Teraz zobaczymy, czy pofrunie. Przeklęte kurzysko! Podetnę ci gardło, podetnę —
mówił tak, przykładając siekierę do szyi kury, jakby naprawdę choiał jej uciąć łeb i
urzeczywistnić swoją groźbę.
Sprawiał wrażenie, że kłóci się ze sługami, z podwładnymi. Jeśli się go nie widziało, a
jedynie słyszało, można było sądzić, że chodzi o sprzeczkę powaśnionych sąsiadów. Często
miałem takie wrażenie, gdy kopałem w ogrodzie (byłem nawet ogrodnikiem), gdzie pracując
za wysokim murem, widziałem tylko i niebo. Mogłem wtedy słyszeć jedynie krzyki ojca i
wyobrażać sobie urządzane przez niego sceny. Jego groźny i wściekły głos oraz hałas, jaki
ozynił tłukąc nogami p ziemię, pozwalały-mi domyślić się, co go trapi, i dlaczego miota
przekleństwa, czym bardzo się bawiłem.
Często, wychylając się przez mur otaczający ogród, mogłem ku mojemu wielkiemu
zdziwieniu obserwować jego zachowanie naładowane wściekłością: chwytał kury za szyję i
rzucał nimi do góry. Wiele z nich zdychało. Ale nas to nie martwiło, ponieważ przynajmniej
wtedy mogliśmy zjeść trochę rosołu.
Któregoś ranka robił ser, trzymając, jak zwykle, między kolanami miedzianą misę.
Pochłonięty całkowicie swoją pracą, wyrabiał palcami bryłę zsiadłego mleka. Podrzucał ją,
nadając jej ruch obrotowy, po czym* opadała
na jego złączone dłonie. Wyrabiał ją troskliwie i kładł na Jsitko, żeby przez dziurki ściekła
serwatka. Przyglądałem mu się. Wreszcie, gdy powstał już twaróg, przystąpił do robienia
sera. Była to końcowa faza operacji. Do wrzącej serwatki włożył misę z serem, uprzednio
odciśniętym w rękach i pod kamieniem. Jednakże jego pełną skupienia pracę zakłóciła
natrętna kura. Na początku, żeby ją przepędzić, krzyczał i sapał. Siedząc na stołku, poruszał
nogami i potrząsał rękami, nie wypuszczając twarogu z dłoni. W końcu wstał, z rękami wciąż
zajętymi wyrabianiem sera, i zaczął wykrzykiwać: „Sio, kura, siooooo!", L skręcając się jak
w ukropie. Próbował wyładować swój gniew krzycząc do kury: — Korzystasz z tego, że
mam ręce zajęte wyrabianiem sera, wstrętne ptaszysko!
Kura nic sobie nie robiła z jego powtarzających się i oburzonych: a sio, sio, sio! Oddalała się,
zataczała kółko, znikając za wejściem do szopy, i zmów. się pojawiała.
—
Przeklęte stworzenie! A sioooo! Precz! pszszszsz! Masz szczęście, że jestem zajęty
serem. Inaczej ukręciłbym ci łeb.
Wzburzony, skręcał się jak opętany, poruszał ustami i całym ciałem, ale to nic nie
pomagało. Kura czuła się panią sytuacji. Jej natarczywość doprowadziła go do ostateczności.
Mimo że wymachiwał nogami, poruszał gwałtownie tyłkiem, siedząc na stołku z drzewa
korkowego, wylewał na nią całą swoją żółć i obrzucał ją swymi sza- leńozymi okrzykami: a
sio, a sioo!, kura zbliżała się do miedzianej misy, uderzała raz za razem dziobem i rozpo-
ścierała skrzydła niczym miech. Trzepotała nimi wzbijając tuman kurzu: wywołując burzę.
Ojciec nie mógł dłużej nad sobą panować, zaurładnął nim gniew. Gdy zobaczył, że woreczek
z serem jest powalany kurzem, władca ruszył do ataku.
— A sio, wstrętna kuro! Ukręcę ci szyję!
Zionąc gniewem, wyszedł z szopy oszalały z wściekłości niczym bestia: jak pies w
pogoni za dziką zwierzyną. •
Kurze nie pozostało nic innego jak szukać ratunku w ucieczce: biegając po łące wyrażała
gdakaniem swe
przerażenie: kokkokokkodee! kokkodel Tatuś nie spuszczał jej z oka i ścigał ją uzbrojony w
przypadkowo znaleziony kij. Oddzielił ją od innych kur i w morderczym maratonie gonił ją
bez wytchnienia. Po kilku minutach zaczynało mu brakować tchu, a jego przekleństwa, które
zrazu wszystko zagłuszały, powoli cichły. Jednakże wciąż biegł zawzięcie: wyścig trwał.
Tatuś nacierał z tylu, a w przo- dzie kura biła skrzydłami, unosiła się w niepewnym i da-
remnym locie, wyrzucając ciągle ze swej pozbawionej piór szyi wzburzone gdakanie: kokko-
kokkode. Wydawało się przez kilka minut, że kura zwycięży. W końcu jednak zaczęły-.ją
opuszczać siły. Zmęczona, nie mogła już biec. Posuwała się z trudem zygzakiem, kryjąc się
w krzakach. Tatuś natomiast powoli dochodził do siebie i chociaż był bardzo zmęczony, miał
jeszcze dosyć sił, żeby ją złapać. Już miał to uczynić. Ale kura wiedziona instynktem sa-
mozachowawczym zagrała ostatnią kartę, co świadczyło o jej bezgranicznej głupocie.
Zmęczona i wyczerpana •przebiegła kawałek po trawie, wydała ostatnie „krzyki", jakby w
ten sposób chciała zapewnić sobie schronienie, i wsunęła pozbawioną piór szyję pod krzak,
nie troszcząc się o resztę ciała. Ojciec, dysząc, bardziej niż zwykle rozszalały, dopadł jej
wreszcie i uczcił swoje zwycięstwo. — Huuu! Huuuuu* Przeklęta duszo. — Kopnął ją ze
wściekłością: cios był śmiertelny. Kura padła na trawę martwa. Przycisnął jej szyję prawą
stopą i śpiewał jej requiem: — Zdechnij, zdechnij, przeklęta kuro, zdechnij!
Tego roku, kiedy wydzierżawiliśmy nową posiadłość i chcieliśmy powiększyć stado,
szczęście nam nie dopisało. Chociaż wykarczowaliśmy całą ziemię, a później zaorałem ją
pługiem, trawa nie urosła i nie uzyskaliśmy dodatkowego pastwiska. Przez całą jesień nie
padały deszcze. Nadszedł grudzień i susza wciąż trwała. Na ziemi nic nie wschodziło. Lato
nie kończyło się i przeciągało się do samej zimy sprawiając, że jałowe i wysuszone pola
leżały odłogiem. Tak więc, gdy z letnich pastwisk na równinach
pasterze powrócili na wzgórza, znaleźli jedynie żołędzie z tysiącletnich dębów i wiecznie
zielone gałęzie drzew korkowych. Zwierzętom z trudem udawało się przeżyć. Były
wygłodzone, a ich szkielety pokryte skórą z daleka rzucały się w oczy. Pasterze nauczeni
doświadczeniem ratowali się paszą i słomą ze spichrzy, czekając na deszcz, który nie chciał
spaść.
Trawa na pastwiskach pousychała, a zwierzęta marniały i padały całymi stadami. Kruki
obsiadały leżącą na polach padlinę. Rzucały się na nią krzycząc z głodu: kra-kra. Pasterzy
ogarniała rozpacz.
Gdy głód zdziesiątkował już stada, deszcz zaczął wreszcie padać, ale nie poprawiło to
sytuacji. Wraz z deszczem przyszły zimowe chłody. Ziemia straciła ciepło jak napój; który z
jakiegoś powodu nie został wypity we właściwym czasie. Było już zbyt późno, aby mogła
pokryć się roślinnością. Trawa nie wyrosła, jedynie zakiełkowała. A później zwarzyly ją w
gwiaździste noce szron, wiatr i mróz. Nic nie rosło na polach aż do marca. Trzeba było kupo-
wać karmę na „czarnym rynku" u gospodarzy lub w spółdzielniach gminnych. Dzięki
doświadczeniu ojca zdołaliśmy uratować całe stado i na wiosnę mieliśmy nawet trochę
mleka, co pozwoliło na zapłacenie czynszu za wydzierżawioną posiadłość.
Pasterze robili wszystko, żeby wyżywić swoje stada. Codziennie obcinali gałęzie drzew
korkowych, zdobywając jedyną paszę, jaka istniała na polu. Odgłosy noży: ciach! ciach!,
świadczyły o ich reakcji na groźbę śmierci. Nieruchome drzewa korkowe, z pniami krwistego
koloru, jak niemi świaflkowie powolnej i żałosnej śmierci zwierząt, płakały okaleczone lub
wręcz powalone na ziemię i zżarte przez nienasycone bydlęce pyski: — Zjadajcie nas. Od-
rośniemy na wiosnę. — Takiej wymowy nabierało ich milczenie, jakby stanowiły zastępcze
pastwiska.
W tych czasach ogród ratował nas bardziej od drzew korkowych. Ojciec codziennie
ścinał liście kaktusów i rozdzielał je skrupulatnie między bydło. W końcu minęła straszliwa i
nie kończąca się jesień oraz mordercza zima.
Nadeszła wiosna i wszystkich hojnie obdarzyła: „inwalidom", jakimi stały się drzewa
korkowe, dała kule, bydłu — trawę, pasterzom, którzy zdołali przetrwać trudy, spokój. Nasze
stado było uratowane.
Zdołaliśmy również uratować woły, którymi orałem, jednak ciężko było nam przetrwać
ten okres.
Dla wielu innych rodzin oznaczał klęskę.
— Padło mi całe stado. Nie wiem, czym zapłacę za dzierżawę pastwiska. Właściciele
domagają się ustalonego czynszu. Nie obchodzi ich, że mieliśmy ciężki rok.
— Tak to jest. Właściciel powiedział mi: „Wzbogaciłeś się w urodzajne lata, teraz zapłać
mi chociaż czynsz". Nie mają sumienia ani litości. Żądni są naszej krwi.
— Naszej krwi? Ale skąd ją brać? Ten ciężki rok wyssał ją ze mnie całkowicie. Ciekawe,
co zamiast dzierżawy za zagrodę weźmie ode mnie mój pan? Padło mi bydło, które kupiłem,
pracując jako wyrobnik na akord w winnicy i przez wiele lat przy żniwach w Nurra. Teraz
nie mam nic. Zostanę pasterzem. Pójdę na służbę. A to, co dostanę, zachowam dla siebie, tak,
zachowam.
— Ja inaczej. Pójdę na służbę. Zgoda! A temu podłemu panu, który nie chce nawet
obniżyć mi czynszu, zapłacę wszystko. Będę wolny.
— Ja także. Owce, które zdołałem uratować, wystarczą dla niego na czynsz. Pójdę służyć
jako pasterz albo wyjadę za granicę, przynajmniej nikt nie będzie mi nic mówił. Gdy
opuszczę Siligo, nikt mi nie powie: „z pana stałeś się sługą".
— To jasne. Ja też tak zrobię. Za granicę. Słyszałem, że potrzebują wyrobników w
Australii; Dobrze. Pojadę tam i zapłacę za dzierżawę. Muszę uratować honor rodziny.
— Sługa, pan, wyrobnik czy wyjazd za granicę to wszystko jedno. Zapłacę temu
podłemu właścicielowi. Powiedziałem mu: „Obniż cenę." Ale gdzież tam. Z cygarem w
ustach, dymiąc jak lokomotywa, zaśmiał się ironicznie: „Moja zagroda jest tyle warta i tyle
musisz mi zapłacić. Nie obchodzi mnie, jaki był rok." To skurwysyn.
— Ej! Niepotrzebnie się martwicie. Najwyżej zostaniemy bandytami.
Już w młodości ojciec zaczął sadzić w Bąddevrustanie gaj óliwny. Zwyciężył przyrodę,
wykarczował chaszcze i stuletnie dęby, obracając je w popiół, użyźnił dziewiczą ziemię.
Oczyszczał ją z uczuciem miłości w sercu, zbierał kamienie, układał je w stosy, wyrywał
chwasty. W środku tysiącletniego lasu, który samorzutnie zrodziła przyroda, stworzył wyspę
ludzkiej sztuki w kształcie prostokąta o powierzchni sześciu hektarów.
Gdy po raz pierwszy zobaczyłem gaj oliwny, jego granice były już nakreślone. Gęste
zarośla obrastały zewsząd otaczające go mury, bujnie się rozprzestrzeniały, jakby chciały
pochłonąć dzieło pracy tatusia. Jeżyny i inne krzaki oraz górujące ponad wszystkim dęby
świadczyły, że stoją tu od dawna. Ojciec wytyczył po mistrzowsku i starannie rzędy w nie
kończących się parowach, w glinie, w czarnoziemie, ozy też pośród kamieni i sadził dzikie
drzewa w regularnej od siebie odległości. Nigdy nie posługiwał się metrem, kierował się
jedynie zdrowym rozsądkiem, okiem i odmierzał odległość krokami. Między oliwkami
posadził również inne drzewa (grusze, jabłonie, figi), które owocowały wcześniej i
wynagradzały pracę ojca włożoną w. okopywanie gaju oliwnego. Można było obserwować
jego architektoniczny układ ze szczytu świętej góry, gdzie udawaliśmy się na odpust każdego
roku w dniu Św. Eliasza.
W miarę jak się na nią wchodziło, gaj oliwny było widać coraz lepiej. A gdy ludzie już
się na nią wdrapali i rozchodzili się grupkami po jej ściętym wierzchołku, mogli podziwiać
wspaniałości Baddevrustany. Regularne rzędy drzew oliwnych odcinały się od chaszczy,
gdzie dęby i drzewa korkowe rosły bezładnie, walcząc nieustannie ze sobą. Gaj oliwny,
uprawiany rękami człowieka, przeciwstawiał się dzikiej przyrodzie.
Myśliwi, którzy wyłaniali się niespodziewanie z zarośli, czuli się jak w ogrodzie
rosnącym na pustyni. Na taki widok nie mogli powstrzymać swego zachwytu i edziwie-
nia. Wydawało się, że nic nie zdoła zahamować rozwoju tego dzieła.
— Niech sobie mówią, że Abraham jest głupcem. Niech uważają, że jest zacofany.
Popatrzcie, co za wspaniałości. To największy w okolicy gaj oliwny.
— Czy widzicie? Ludzie często się mylą. Nieraz kłoś, kto nie potrafi nawet podetrzeć
sobie tyłka, pierdzi mądrościami na prawo i na lewo. Fakty mówią same za siebie. To, co
zrobił, jest wiekopomne. Abraham jest bardzo pracowity. Kiedy zabiera się do roboty,
wszystko idzie mu piorunem. Gdyby wszyscy byli tacy jak on, Sardynia stałaby się wielkim
ogrodem, oj, stałaby się. I pomyśleć, że trzydzieści lat temu taki pomysł byłby uznany za sza-
leństwo. A on tego dokonał.
— Ej! Ludzie mówią, że jest szalony! Ale spójrzcie tylko na owoce tego szaleństwa: to
istny raj! Ja też chciałbym być takim szaleńcem.
Takie oto rozmowy słyszałem od najmłodszych lat, ukryty w krzakach, żeby nie zwracać
na siebie uwagi przechodniów. Wstydziłem się ich i bałem się, żeby mnie nie zobaczyli.
Ludzie ci mieli rację. Tatuś wygrał bitwę. Gaj oliwny usprawiedliwiał surowe postępowanie
swego twórcy: wywiezienie rodziny do Baddevrustany.
— Gdy będę stary, ten ogród stanie się źródłem mego utrzymania ■— mówił do ludzi,
którzy tu przychodzili lub pracowali. — Gdy miną lata i moje ręce nie będą już zdolne do
pracy, nie chcę dzielić losu starców, którymi gardzą najpierw własne dzieci, a później inni.
Gaj oliwny będzie mój aż do śmierci... Otrzymają go dopiero wtedy, gdy zejdę z tego świata.
Kiedy przykryje mnie ziemia, nie będę potrzebował tego, co się na niej rodzi.
Tatuś przywiązywał ogromną wagę do gaju oliwnego. Odkąd przebywałem w
Baddevrustanie, owoce jego pracy stawały się z roku na rok coraz bardziej widoczne. Ob-
serwowałem go, jak z niepohamowanym zapałem i niemal z uczuciem zazdrości podcinał
gałązki i pra«ował przy oliwkach. Gdy je okopywał, odnosiłem wrażenie, że głaszcze
drzewa, poczynając od gałęzi poprzez pień, aż do ko-
stały się dla bydła łatwym żerem.
Każde drzewko przywiązywał sitowiem do wbitej przy nim żerdzi, żeby rosło prosto. O
sitowie postarał się w czasie letnich upałów: splatał je w powrósła pod rozłożystym drzewem.
Oliwkom nie mogło niczego brakować: jakby były jego jedynymi córkami, które otaczał
swoją czułością. Wobec nich był zawsze ojcowski. Gdy do gaju dostały się nasze lub cudze
owce, wybuchał huraganem przekleństw. Przemierzał go wielkimi krokami, jakby odczuwał
potrzebę pokazania innym, że należy wyłącznie do niego. Gdy tylko usłyszał dzwonki
obcego stada, nadlatywał jak sokół bronić tych swoich córek. Szalejąc ze wściekłości gwizdał
i wydawał przeróżne dźwięki. Napadał na bydło. Już z daleka rzucał kamieniami. Wyganiał i
kopał zwierzęta tak długo, aż je wypędził ze swego „nietykalnego'prostokąta ziemi". Jeśli
przyszedł właściciel stada lub, co zdarzało się częściej, -sam udawał się do jego owczarni, nie
tracił okazji, żeby uregulować rachunki i pokazać mu kły i pazury.
— Gaj oliwny to moja krew. A ty mi ją wysysasz. Zabijasz mnie. Zamiast siedzieć w
szopie z jajami przy ogniu lub zabawiać się z żoną w Siligo, pilnuj swego stada, naprawiaj
mury. Sprawdzaj je co jakiś czas. Zresztą rób, co chcesz. Zwiąż owcom nogi, żeby nie mogły
przeskoczyć przez mur. Spętaj je. Bo ąię. pobijemy i złożę doniesienie karabinierom. Oliwki
są moim życiem, tak! Wyrosły dzięki mojej ciężkiej pracy... a ty chcesz mi je zniszczyć przez
swoje niedbalstwol Pilnuj siebie i swych owiec. Naucz się postępować jak należy.
Ojciec umiał wzbudzić należny mu szacunek. Kłuł ostrzem języka niczym osa broniąca
swego gniazda.
Zimą chodziliśmy po polach szukając dzikich drzewek oliwnych, żeby posadzić je na miejscu
tych, które zniszczyły mrozy czy upały albo zżarło bydło. Wiedział, gdzie ich szukać. I mnie
tego nauczył. Oby
dwaj szliśmy w różnych kierunkach, wśród zarośli i gęstego lasu.
— Tutaj, gdy przyjdzie burza, ptaki spędzają noc z wolem wypełnionym oliwkami. Często
przyfruwają tu, żeby ejeść je w spokoju. A nasiona spadają na ziemię, w krzaki. Z azasem,
gdy przykryje je ziemia i jest ciepło, zaczynają kiełkować. W tym miejscu, zasłoniętym od
mrozu i wiatru, gdzie nie mają dostępu żarłoczne kozy, rosną doskonale.
I tak współzawodnicząc ze 9obą, chodziliśmy na poszukiwanie dzikich krzewów oliwnych.
— Tutaj rosną dwa drzewka!
— Dobrze. Zaznacz miejsce i dobnze je zapamiętaj. Ja też znalazłem dwa: jedno tutaj, a
drugie w tym gąszczu jeżyn. Zaznaczyłem wszystko. Zrobiłem w ziemi znak motyką.
— Dzisiaj znaleźliśmy sporo drzewek.
— Weźmy kosze i motykę, szybciej. Chodź!
Jednym uderzeniem motyki, którą wbijał głęboko w ziemię, wyciągał dzikie drzewko oliwne
wraz z korzeniami w taki sposób, że nawet tego nie odczuwało i kładł je do kosza.
— Ułóż je dobrze obok innych. Uważaj, żeby nie odpadła bryła ziemi przyczepiona do
korzeni. W ten sposób, gdy włożymy je do dołu, nawet nie odczuje, że zostało przesadzone.
Nie zahamuje to jego rozwoju.
— Ale kosze są już pełne!
— No to wracamy. Dziś wieczór owiniemy korzenie słomą, żeby oliwki nie zapuściły ich
w ziemię.
— Rosną tu drzewa korkowe, one wszystko zagłuszają.
— Otóż ta
— Bardzo ciężki jest ten kosz. Włożyłem już do niego pięć drzewek.
— Przełóż na drugie ramię. W ten sposób!
— Nie mogę. Spróbuję. Hej, hop! Tylko, że jest mi jeszcze trudniej.
— Musisz przyzwyczaić się do noszenia ciężarów. Praca
musi wyciągnąć z ciebie wszystkie soki. Ciężar musi cię przytłaczać jak prasa winogrona.
— Dobrnęliśmy nareszcie.
— Tak. Połóż kosz tutaj. Z tej strony. Weź motykę. Zrób dół. W ten sposób. Poszerz go
trochę. Odsuń się! Widzisz? Drzewko nawet nie odczuje, że odbyło spacer na twoich plecach
i zostało tu przesadzone. Kiedy dorośniesz, przypomnisz to sobie. Będzie wtedy ciężkie,
duże, wysokie. Gdy krzew zostanie zaszczepiony i wyrośnie z niego drzewo oliwne, będziesz
jadł jego owoce.
— Ty też będziesz je jadł.
— Eh! Co ty opowiadasz. Trzeba całego życia, żeby wyhodować drzewo oliwne.
Chciałbym skosztować tych oliwek. Ba! Kto wie, co ze mną będzie, gdy ten dziki krzew
stanie się drzewem. Na to potrzeba stu lat. Starzy sadzą, a młodzi zbierają owoce. Zawsze tak
było. Jadłem oliwki z drzew, które zasadził mój ojciec, a ty będziesz zbierał owoce mojej
pracy. Spójrz, ile drzew. Nie zdołasz ich nawet policzyć.
— Ojej, ale jesz już owoce z drzew, które sam posadziłeś.
—
Ba! Gdy zaczyna się pracować koło gaju oliwnego w młodości, na starość można
rozkoszować się owocami z posadzonych przez siebie drzew. Nie miałem jeszcze trzydziestu
lat, gdy zacząłem sadzić te oliwki. Wiele z nich się nie przyjęło i, jak widzisz, zastępujemy je
innymi. Trzeba dużo czasu, żeby wyrósł gaj oliwny: całego życia.
Obudził w nas nadzieję, że pewnego dnia staniemy się bogaci. Nauczył nas odczuwać
niepokój, jaki zawsze nęka pasterzy i chłopów pracujących na 6woim. Goraz silniej wpajał w
nas wiarę, że staniemy się potężni jak kum Larentu i kum Juanne i jak oni będziemy lwami.
W dotkliwej i czarnej biedzie kazał nam przeżywać dzień, w którym osiągniemy bogactwo.
Nie miało znaczenia, kiedy nadejdzie, w najbliższej czy też w odległej przyszłości.
Najważniejsze było, żebyśmy o tym wiedzieli i czekali na tę chwilę z niepokojem. Żebyśmy
czuli się wolni i łudzili się, że doczekamy się jej wcześniej czy później. Myśleliś
my o tym ciągle. Nie mogliśmy przecież wiedzieć, że gdzieś za naszym horyzontem toczy się
historia, która doprowadziła do ruiny gospodarkę rolną, a my sami jesteśmy tylko jej małym
wycinkiem. A więc skąd ten entuzjazm i zapał do pracy? Skąd tyle fantazji w tworzeniu sobie
złudzeń i taka gorliwość w pogoni za nimi? W zaślepiony i irracjonalny sposób wyzwoliło się
w nas gorące pragnienie zdobycia bogactwa. Kiedy w ciężkich ozasach egoizm wspierany
instynktem samozachowawczym pomagał nam się bronić, teraz gdy nam się dobrze po-
wodziło, gaj oliwny sprawił, że egoizm stał się okrutny. Przemienił się w ślepą i szaloną
manię zdobywania pieniędzy, kładąc się śmiertelnym cieniem na życie nasze i całej wsi,
ulegającej podobnie jak my różnym majakom. Mając ograniozone pole widzenia, nie
zdawaliśmy sobie sprawy, że jesteśmy warstwą wyzyskiwaną przez inną warstwę.
Patrzyliśmy, jak powiększa się nasze stado i jak gaj oliwny rośnie ku niebu coraz wyżej. I tak
przychodziło nam żyć w tym samym egoizmie, który w ciężkich ozasach powodował, że
rzucaliśmy się na łup jak wygłodniałe psy na kawałek chleba. Wyrośliśmy w nim i on ura-
tował nas od głodu, a teraz gdy polepszyła się nasza dola, nie mogliśmy już się zmienić. I
zarówno nadzieja, która sprawiała, że trwając w błogiej nieświadomości czuliśmy się
zadowoleni, jak i cała surowość dotychczasowego życia pchały nas do walki o zdobycie
majątku. Jedynym sposobem, żeby stać się kimś, było zarabianie pieniędzy:
współzawodnictwo w pracy jako moralna podstawa osiągnięcia społecznego prestiżu.
Prawdziwe wyzwanie nie znające litości i granic.
Teraz wiem, że cały ten szaleńczy bieg dla powiększenia stada stawiał nas w
antagonistycznej pozycji wobec innych ludzi. Świadczył o naszej nie kontrolowanej pod-
świadomości i wyrażał się w drapieżnym dążeniu do zajmowania się tylko tym, co „moje",
nie troszcząc się zupełnie o to, co „twoje", gdyż był to jedyny sposób, aby coś osiągnąć.
Teraz zdaję sobie sprawę, że to nasze „ja" można porównać do dębów walczących
nieustannie mię-
dey sobą i zagłuszających swymi konarami krzaki i trawy. Każdy z nas był niczym dąb w
bezlitosnej walce prowadzonej w szczerym polu. Wszyscy pasterze przypominali las dębów,
które na wyścigi zapuszczają korzenie w ziemię i wznoszą do góry gałęzie, starając się
nawzajem przerosnąć i odebrać sobie powietrze. Dęby bowiem posiadały zdolność
naigrawania się z krzewów (niczym ze swoich sług) i z innych roślin, które przewyższały
wzrostem.
Co za dziwmy las i co za dziwna walka instynktu! Teraz rozumiem, że my, w naszej
rodzinie, podobnie jak inni pasterze i chłopi, opieraliśmy całe nasze życie na instynkcie i na
gorącym pragnieniu posiadania. Zresztą to samo dotyczyło tych, którzy za otaczającym nas
horyzontem tworzyli historię i wytyczali jej kierunek. Muszę wyznać, że zdziwiło mnie to
odkrycie. Zachowując właściwe proporce, w gruncie rzeczy my wszyscy nie różniliśmy się
zbytnio od tych, których nazywam teraz burżuazją. Toczyliśmy dla zdobycia zysku taką samą
walkę podyktowaną instynktem posiadania. Ożywiało nas takie samo dąże- nie do panowania
nad innymi, jakbyśmy zamierzali ich zniszczyć; Oczywiście stanowiliśmy burżuazję w stanie
embrionalnym, ale w swym postępowaniu wykazywaliśmy właściwe dla niej cechy i
okrucieństwo. Jej surowe zasady stosowaliśmy początkowo w walce o zachowanie się przy
życiu, a następnie, w sprzyjających okolicznościach, pomagały nam one w nadużywaniu
władzy.
Oczywiście nie zdawaliśmy sobie wówczas z tego sprawy. Takie postępowanie stanowiło
siłę napędową naszego życia kierowanego instynktem. Paradoks polegał na tym, że obok
burżuazji sprawującej władzę my sami nieświadomie żyliśmy tak jak ona, stanowiąc
faktyczną podstawę jej istnienia. Okrutne odkrycie. Nie uświadamialiśmy sobie zupełnie
tego, że tworzymy wyzyskiwaną masę. Wszyscy goniliśmy za złudnymi chimerami w
świecie, w którym sprzeczne ze sobą ludzkie egoizmy były gotowe zniszczyć nas w walce o
osiągnięcie zysku. Naprawdę napawa mnie teraz smutkiem, że pasterze nie
znali lej okrutnej prawdy. Boli mnie, że będą nadal bestialsko i gwałtownie wydzierać sobie
„moje?' i „twoje", upodabniając się do swych własnych psów. I że będą nadal żyć niszcząc
się wzajemnie i będą toczyć własną krew, dla panów, których nie znają. Jest to tragiczne.
Ojciec wyhodował gaj oliwny, kierując się tym drapieżnym i twardym jak granit
egoizmem, zgodnie z moralnością instynktu, podsycaną złudnymi majakami zdobycia
bogactwa. Teraz wydaje mi się dziwne, że on także przemierzał swoją drogę z taką samą
ciekawością i zadowoleniem jak niegdyś ja, kiedy jechałem na grzbiecie osła, wabiony jego
pnzynętami, Podsuwała mu je jakaś nieuchwytna i niewidzialna siła, a on pędził za nimi jak
wszyscy pasterze, żeby ich dopaść. Zadowolony, znosił cierpienia z przyjemnością.
Pochylony, pracował jak potępieniec, ale żądza posiadania doprowadziła go do tego, że
każdy ciężar wydawał mu się lekki. Owładnięty nią, wprawiał w szaleńczy rytm motykę lub
inne narzędzia, którymi pracował. I chcąc jak najwięcej osiągnąć, jakby pragnął potomnym
zostawić po sobie ślady, także i on pędził za potworem, który zawładnął wszystkimi paste-
rzami. Gigantyczna tyrania egoizmu zmuszała go nieustannie do napinania mięśni w pracy i
sprawiała, że nie odczuwał bólu. Wyciskała z niego dosłownie wszystko niczym
doświadczony i oszczędny pasterz z wymienia owcy, nie pozostawiając kropli mleka.
Wszyscy zachowywaliśmy się jak opętani przez demona, który budził nas po nocach, a w
dzień pędził do pracy w polu.
Z ogromnego wysiłku burzyła się w nas krew. Spadała na ziemię. Krzepła. A my byliśmy
zadowoleni. Nie mogliśmy wiedzieć, że owoce naszej krwawicy pożrą miejskie drapieżniki
beztrosko wypoczywające w swych wygodnych domach. Za młodu chcieliśmy zabezpieczyć
się na starość, ale nie wiedzieliśmy, źe w tak zorganizowanym społeczeństwie starość „z
gajem oliwnym lub bez niego" spotka się z tragiczną pogardą młodych! Ufaliśmy temu
demonowi, który dla zaspokojenia swoich zachcianek wyciskał z nas na polach ostatnie poty.
Ale jednocześnie
sprawiał, że niszcząc swoje organizmy, czuliśmy się szczęśliwi: nie myśleliśmy o klęskach
żywiołowych i o kaprysach przyrody.
Ale nasze złudzenia rozwiały się: nadeszły mrozy. Zimą 1956 r. do końca stycznia było
bardzo ciepło. Susza występująca w pierwszym miesiącu roku zapowiadała, zgodnie z
przysłowiem, ciepłe wiosenne dni. Przyroda budziła się do życia. Młode drzewka w naszym
gaju oliwnym, zwiedzione kaprysami pogody, przedwcześnie się rozwinęły. W środku zimy
zaczęły ciągnąć soki z ziemi: rosły jak na wiosnę. Przyroda podstępnie wezwała je do
kwitnięcia, a one przecież nie mogły pozostać głuche na jej głos. Przyszedł luty, a z nim istny
koniec świata: mrozy polarne, jakie nie zdarzały się nigdy przedtem ani potem. Rankiem
drugiego lutego obudziliśmy się, jak zwykle, żeby •wydoić owce. Kiedy jeszcze leżeliśmy w
łóżkach, ryk zamieci stał się dla nas pierwszym ostrzeżeniem. Na dworze wszystko było
białe. Doliny wypełnione śniegiem zniknęły z oczu. Drzewa otulał biały kobierzec. Wokół
rozpościerała się nie kończąca się równina i nie było widać lasu ani wzgórz. Płatki śniegu
spadały albo unosiły się nad ziemią, zderzając się ze sobą i rozbijając w gwałtownych
podmuchach wichru. Wiał silny i ostry wiatr. Ręce pękały z zimna. Trudno było utrzymać się
na nogach. I mimo że ze wszystkich sił wbijaliśmy nogi głęboko w śnieg, idąc chwialiśmy się
od podmuchów wiatru. Nie mogliśmy nawet stawiać kroków. Z trudem wyciągaliśmy nogi ze
śniegu i musieliśmy bardzo uważać, żeby nie pozostał w nim źle zapięty bucior. Śnieg sypał
niszoząc wszystko. Jego płatki opadały na ziemię całymi kiściami niczym szarańcza w 1945
r. Gdy zaganialiśmy owce do dojenia, biegnąc zapadały się głęboko w śnieg i szorowały po
nim brzuchem niczym szczotką. Nie wydawały się już białe. Z pochylonymi do dołu łbami,
przyciśnięte jedna do drugiej, żeby się rozgrzać, przypominały teraz kolorem urynę i po-
ruszały się z trudem. Wyglądały jak kulka łajna w wia
drze ze spienionym śniegiem. Pochylaliśmy się, żeby je wydoić. Chroniły nas przed
hmaganem i porywistym wiatrem.
— Piekielny dzień — powiedział tatuś. — Gotów nam zniszczyć wszystko. Śmiertelnie
ranić. Owce mogą nam paść, jeśli nie będziemy nad nimi czuwać. Trzeba dać im paszy,
żołędzi i gałęzi. Zaraz po dojeniu. Przynieś mi siekierę. Zetniemy pierwsze lepsze drzewo
korkowe. W taki ozas lisy schodzą na równinę.
— Dzisiaj przy dojeniu owce nie płatają figli! Wymiona ich nie są nabrzmiałe.
— A skąd mają być nabrzmiałe? W taki mróz? Jeśli nie zdychają, to już bardzo dużo.
Musimy je dziś zapędzić do issu addiju. Tam znajdą schronienie. Szybciej! Otwórz bramę!
— Tak.
Gdy wydoiliśmy owce, popędziliśmy je w dolinę. Po drodze przechodziliśmy przez gaj
oliwny. Biały płaszcz poruszał się i falował niczym morze podczas burzy. Śnieżne fale
zderzały się ze sobą, rozpadały, wzlatywały do góry, tańczyły, nieustannie wirując, splatały
się i niczym morskie bałwany rozbijały się na drobne cząstki. Z ziemi unosiło się w
powietrze jeszcze więcej śniegu, niż spadało go z nieba. Owce nie chciały iść.
Gdyśmy je pędzili przez gaj oliwny, tatuś przypadkowo, czy w przeczuciu czegoś złego,
zbliżył się pośpiesznie do jednego drzewka, zasypanego całkowicie śniegiem, z gałęziami
zwisającymi do ziemi. Schwycił je mocno i potrząsnął nim, jakby chciał je uwolnić od
lodowatego ciężaru. Zerwał gałąź ze „swojej córki" i natychmiast zdał sobie sprawę z
nieszczęścia. Przerażony przełamał kilkakrotnie gałąź w różnych miejscach, trzymając ją w
rękach, jakby stanowiła zranioną część jego ciała: przyglądał się jej uważnie, chcąc z niej
wszystko wyczytać. Uwijał się jak w ukropie, pogrążony w milczeniu. Nerwowo ją łamał i
bacznie się jej przyglądał. Niespodziewanie skoczył do następnego drzewka. Znów zerwał
gałąź. Ściągnął z niej korę i wpatrywał się, jakby chciał coś wyczytać, (gisnął
ją w milczeniu. Jak potępieniec podbiegł do innego drzewka. Znów ta sair.a scena. Miotał
bardziej niż śnieżne fale, które zewsząd n;egc .opadały. Biegał dysząc, niemalże płacząc, z
twarzą i oczami oblepionymi śniegiem. I jakby żywił jeszcze jakąś nadzieją, zrywał, gałęzie
ze wszystkich drzew, którę rosły w pobliżu niego. Przyglądał się im i w udręce badał korę,
wbijając w nią swe stwardniałe palce. Wszędzie widział to samo. Szalał z bólu, jakby chciał
wykazać śnieżycy, że jedynie on ma prawo odbierać życie swym własnym „córkom".
Wyrwał z korzeniami jedno z drzewek. Biegając tam i z powrotem, wymachiwał -nim,, jakby
chciał przepędzić zamieć. Zachowywał się tak jak wówczas, gdy przepędzał bydło
wyrządzające szkodę wraz z nieodpowiedzialnymi pasterzami. Swój krzyk rozpaczy kierował
do wyjącego wiatru.
— Wszystko martwe! Wszystko martwe! Moja praca! Nasze poświęcenie! Wszystko
stracone. Nie ma żadnej nadziei. Mroźny wiatr w ciągu jednej nocy zrujnował całe moje
życie! Przyroda w swoim gniewie zniszczyła mi wszystkooo! Hummm! Hummmm! — wył
razem z wiatrem, odgrażając mu się kciukami złożonymi w kształt figi. — Huuuuu!
Rachunek moich krzywd wystawiony. Nadzieja! Boże, gdzie jesteś? Na moich jądrach!...
Zostaw tu przynajmniej owce! Wszystko wymarznięte, wszystko zmarnowane. Nie ma już
czego chronić przed zwierzętami. Mróz wszystko zniszczył!
Patrzyłem zdziwiony, jak hiegał niczym opętany. Pośród kłębiącej się zamieci wyglądał
tak, jakby chciał pochłonąć cały ten śnieg.
— Patrz! Zrywaj! Zrywaj! Zrywaj! Nie bój się! Widzisz pomiędzy żywym drewnem a
korą tę czarną warstwę?... Widzisz ją? Wszystko uschło! Za kilka dni wszystkie drzewa będą
czarne, jakby przeszedł tędy okrutny pożar. Pączki już się rozwijały.
Łamiąc gałęzie, które darzył pieszczotami od maleńkości, tatuś czuł się tak, jakby łamał
całe swoje życie, zresztą ! tak już złamane. Niszczył nadzieję, pracę, radości i poświęcenie
swego trudnego życia pasterza d chłopa. Biegał
oszalały i lamentował, jakby składał do grobu „własne oórki".
Po kilku dniach na drzewach pojawiły sią widoczne oznaki śmierci. Pęknięcia i długie
bruzdy sięgające do korzeni odsłaniały odarty z kory pień: nagi i błyszczący. Z daleka można
było dostrzec hieroglify wypisane przez mróz. Nastąpiła bezlitosna śmierć roślin, co
przewidział zrozpaczony tatuś, odbywając swoją drogę krzyżową od jednego do drugiego
drzewka, badając je niczym doktor i płacząc przy wezgłowiu umierających „córek".
Mróz poraził śmiertelnie gaj oliwmy i zniszczył go całkowicie. Rozwiał nasze urojenia i
złudną nadzieję, że będziemy bogaci. Kaprys przyrody przerwał życie sadu i zniweczył je.
Zatrzymał także bieg mego ojca goniącego za majątkiem. Zdusił jego egoizm, zamieniając go
w szmatę, rozszarpywaną przez bawiące się psy. ,
Jedna mroźna noc zabrała to, co ojciec, skazując nas na odosobnienie i wyrywając ze
społecznego życia, budował przez trzydzieści lat. Dziwactwa przyrody — mroźny wiatr i
gwałtowny spadek temperatury — zburzyły budowlę wzniesioną przez ojca z troską i
miłością. To była jego przeszłość wciąż żywa, którą przypominały mu uśmiechnięte oliwki, a
także nasze dzieciństwo (i okres mego dojrzewania), kiedy gaj oliwny bujnie się rozrastał i
rzucał wyzwanie wiekom oraz starym dębom, usiłującym ze wszystkich stron, w powietrzu i
na ziemi, zapanować nad uprawianym w mozolnym trudzie prostokątem pola, nad
szachownicą, na której graliśmy nieświadomie ze śmiercią.
Na całą naszą rodzinę spadł ciężki oios. Przez dłuższy czas nie wiedzieliśmy, co robić.
Władze nie przyszły nam z pomocą. Nasza okrutna przeszłość straciła jakikolwiek eens.
Wydała nam się nagle absurdem. Dalsze przebywanie wśród pól na podobieństwo zwierząt i
wyobcowanie z cywilizowanego świata nie miały już żadnego uzasad-
nienia. Nasze więzienie na tym pustkowiu napełniało nas niemal lękiem.
Ojciec został pokonany. Goniąc za bogactwem, sądził, że już zrealizował swoje
pragnienie, ale siła wyższa odebrała mu to złudzenie i nie mógł zapewnić nam lepszej
przyszłości. Gdy wymarzły drzewa, nikt nie przyszedł mu' z pomocą, a „cywilizowany" świat
pozwolił, żeby przyroda zamieniła samorzutnie nasz gaj -oliwny w dzikie jak kiedyś zarośla.
Rodzina czuła się jak rój pszczół pozbawiony ula. Jak nie opierzone jeszcze ptaki
porwane z gniazda przez trąbę powietrzną i rzucone na ziemię. Nasza tradycja skłaniała nas
do odwetu. Przeszłość pasterzy nauczyła nas rezygnacji z marzeń i szybkiego powrotu do
smutnej rzeczywistości: do ponownego zrywu.
Po zniszczeniu gaju oliwnego pasterstwo i rolnictwo stały się jedynymi zajęciami naszej
rodziny. Tatuś nie czuł się na siłach, żeby własnym kosztem posadzić na nowo gaj oliwny.
Zniechęcił się. Zabrakło mu zapału i entuzjazmu, żeby zaczynać wszystko od początku.
Miałem wówczas osiemnaście lat. Byłem oparciem dla rodziny. Moje rodzeństwo było
jeszcze małe. Nie nadawało się do pracy w polu. Jedynie Filip, młodszy ode mnie o trzy lata,
pracował i wytwarzał produkty rolne. Jakub miał dopiero jedenaście lat. Siostry były jeszcze
małe, oprócz Wiktorii, która musiała iść na służbę do Sassari.
Walczyliśmy o przetrwanie, wszyscy razem i każdy z osobna, kierując się instynktem
samozachowawczym. Podlegaliśmy surowym prawom przymusowego pasterstwa.
Najmniejsi (Jakub, Dominika, Eliza) paśli na zmianę owce. My dorośli: tatuś, Filip i-ja, w
dzień poświęcaliśmy się całkowicie rolnictwu, a w nocy pilnowaliśmy stada.
Wspólnie z Filipem okopywaliśmy na akord pobliskie winnice. Uprzedzając innych,
staraliśmy się dojść do porozumienia z właścicielem.
—
Kumie Michę, dacie nam do okopania ^ winnicę?
—
Z pewnością, jeśli będziecie dobrze pracować. Jestem
wymagający.
— Okopiemy ją dobrze. Chcemy tę pracę wykonać na akord. Tylko nic nie mówcie ojcu.
Zrobimy tak: my ją okopiemy, a wy zapłacicie ojcu. Później my się z nim dogadamy sami.
Potrzebujemy trochę pieniędzy.
Oczywiście wolny czas wykorzystywaliśmy, żeby okopać jeszcze dorywczo jakąś inną
winnicę.
W taki oto sposób umawialiśmy się z wieloma właścicielami. Tego rodzaju praca była dla
nas wygodna. Wykonywaliśmy ją blisko domu, a poza tym wyzwalała nas spod władzy ojca:
zapewniała wolność. Nawet jeśli wcześniej wracaliśmy do owczarni, tatuś nie obarczał nas
dodatkowymi zajęciami, ponieważ odrobiliśmy już swoją dniówkę. Wieczorem mieliśmy
więc często wolny czas, nawet jeśli o zmierzchu lub o świcie musieliśmy wydoić owce.
Zagłada gaju oliwnego zostawiła ponure wspomnienie i jednocześnie pozwoliła nam na
chwilę wytchnienia.
Miałem osiemnaście lat. Oprócz zamiłowania do nauki, które — choć wcześnie stłumione
— wciąż we mnie żyło i strzegłem go zazdrośnie, pasjonowałem się także muzyką.
Będąc dzieckiem, gdy przypadkowo usłyszałem w Siligo grającego na akordeonie
sprzedawcę horoskopów, zatrzymywałem się. Przystawałem, przysłuchiwałem się muzyce w
uniesieniu i zachwycie.
Gdy pewnego razu wyjechałem z Siligo w kierunku Baddevrustany, zobaczyłem idącego
w moją stronę wąsatego chłopaka, który grał na lśniącym czerwonym akordeonie.
Towarzyszyła mu, jak zwykle, kobieta z papugą, sprzedająca przechodniom horoskopy.
Chłopak ślicznie grał walca. Szedłem za Pacifikiem i nie zdałem sobie nawet sprawy,
kiedy oczarowany muzyką zatrzymałem się, żeby jej posłuchać, Zachwycony i porwany
melodią, niczym magiczną siłą, deptałem akordeo, niście po piętach. Zagrał tango, a później
kusił mnie mazurkiem. Przypominam sobie, że taka była kolejność wykonywanych przez
niego melodii tanecznych. Zapomniałem o wszystkim. Bezpamiętnie zasłuchany nie
spostrzegłem, że minęła już godzina. W końcu muzykant zrobił przerwę.
Oparł się o schody i czekał na kobietę. Przyglądałem mu się z zazdrością. Pragnąłem grać tak
jak on. Sprzedałbym samego siebie, żeby mieć taki akordeon.
Z tego zachwytu wyrwały mnie krzyki pasterzy opuszczających swoje domy w Siligo.
Głośno popędzali osły, wołając: — Pruuuu. Pruuu. Saaa. Pruuu. FffffffI Pruuuu! Daaaaa!
Ffffff! Ffffffff!
Ocknąłem sdę nagłe. Wyobraziłem sobie bezlitosny gniew ojca i przeraziłem się. Nim
mnie dosięgnął swoją ręką, ozułem się już całkowicie przybity. Szybko idąc, wiłem się jak w
konwulsjach: wydawało mi się, że spadają na mnie ciosy i starałem się ich uniknąć, jak tylko
mogłem. Za- oząłem opętańczo biec w kierunku Baddevrustany, gdzie miałem nadzieję
odnaleźć Pacifica. Tłukłem piętami o pośladki. Gnałem z zapartym tchem, ale jak na ironię
losu co jakiś czas musiałem się zatrzymywać. Miałem za duże buty i w tym szalonym pędzie
spadały mi z nóg. Raz jeden, raz drugi. Wziąłem je do ręki, żeby nie tracić czasu i szybko
puściłem się drogą wysypaną żwirem.
„Pacifioo! Pacifico! Otóż i om. Miejmy nadzieję, że niczego nie zgubił. W przeciwnym
razie tatuś by się ze mną rozprawił."
Osioł zatrzymał się przy wyjeździe ze w«si i skubał swoje ulubione osty. Dopadłem go:
przeraził się mnie i mego lęku. Podniósł pysk, przeżuwając ostatnie źdźbła trawy i ruszył w
drogę. Uspokoiłem go, pokrzykując jak zwykle: — ssz! sssz! esszi saa; leee! prue, prue!
Zatrzymał się. Spojrzałem na ładunek. Nie zgubił niczego. Dźwigał na sobie wszystko:
bańki i worek. Włożyłem buty i wdrapałem się na jego grzbiet Wyruszając w drogę kłusem,
ściskałem Pacifica butami, żeby mi nie pospadały ze zwisających nóg.
Popędzałem go bezlitośnie, nie chcąc się spóźnić. Ale chociaż Pacifico był szybki i silny,
moje wysiłki okazały się daremne: najszybszy kłus nie zdołał nadrobić straconego czasu.
Wracając srespaazomy, żywdłeaa nadzi»ję, ża tatusia nie będzie w domu.
Jednakże tego dnia ojciec stał na podwórku, jakby specjalnie na mnie czekał.
Jego widok zmroził mnie już z daleka. " „Co mu powiem? Że musiałem się wracać? Że
mama zapomniała włożyć mi chleba do worka? Że uciekł mi Pa- oifioo, że poczuł oślicę w
rui? Zwalił mnie z grzbietu i długo musiałem go szukać? Uciekł mi do Riu Ruzzu?"
Gdy tak rozmyślałem, szukając dla siebie ratunku, usłyszałem głos ojca. Jego dźwięk
sparaliżował mi mózg. Ledwo zbliżyłem się do niego, wybuchnął:
— Dlaczego dziś tak się spóźniasz? Aż dwie godziny! Co się stało?
Poczucie winy odebrało mi mowę, tłumiąc w gardle wyjaśnienie, które mogłoby mnie
uratować. Siedziałem w siodle bezbronny, z wybałuszonymi oczami. Gdy ojciec spostrzegł,
że Pacifioo jest spocony i zadyszany, rozzłościł się jeszcze bardziej.
— Schodź! Szybko! Nie ujdzie ci to płazem! Najpierw się spóźniasz, a później osioł
musi naprawiać twoją winę, ty bydlaku! Bydlaku, bo nie można cię nazwać inaczej! Biedne
zwierzę, całe oblane potem.
Domyślił się natychmiast, że spieszyłem się w drodze powrotnej. Zresztą niepotrzebnie.
Poczęstował mnie tą samą co zwykle porcją kopniaków. Dwie godziny spóźnienia. Pięć
minut jego szalonych metod wychowawczych: bił mnie po twarzy, łajał, okładał
rzemiennymi lejcami Pacsifica. Ta sama oo zawsze „młocka", której towarzyszyły mqje
krzyki.
Nie mogłem mu się przecież przyznać, że słuchałem muzyki. O tej mojej pasji nie chcdał
nawet słyszeć, chociaż dohrze o niej wiedział. Widział, że strugam piszczałki i że noszę
zawsze organki w kieszeni. Uważał, że powinienem w sobie zdusić takie zamiłowanie. Moją
jedyną muzyką miała być praca. Razem z nim mógłbym co najwyżej słuchać śpiewki o
naszej społecznej niedoli. Przymusowy marsz żałobny naszej codziennej pracy z motyką czy
pługiem albo pilnowanie owiec w czasie mrozu pod
zielonym parasolem drzew, wystarczały — jego zdaniem — żeby zadowolić moje uszy i
zaspokoić moją namiętność.
W miarę jak rosłem, wciąż zwracałem się do niego o kupno akordeonu. Ale moje prośby
były daremne. Nie mógł się zdobyć na podobny luksus. Uważał to za absurd i zbyteczne
marnotrawstwo. Obawiał się, że akordeon będzie odrywał mnie od pracy, i gdybym nauczył
się na nim grać, sprowadziłby mnie na manowce.
— Akordeon to trudny instrument — kończył zawsze, kiedy mu o tym przypominałem.
— Trzeba chodzić do szkoły. Chłopcy z Siligo, którzy go nabyli, nie zdołali nauczyć się na
nim grać. A ty chcesz zdobyć tę umiejętność tu, w Baddevrustanie. Puh! Nie rozśmieszaj
mnie! Mamy inne instrumenty: przekazali je nam nasi przodkowie i na nich musimy grać.
Walce, tanga, opery to nie dla nas. Nie zawracaj mi głowy! Popatrz tylko! Gdybyśmy byli jak
te ptaki, puchacze, sroki czy dudki, które ciągle śpiewają, też moglibyśmy grać. One nie mają
'kłopotów. Nie potrzebują butów, żeby chodzić. Ani ubrania czy domu, żeby się przespać:
nocują tam, gdzie zastaje je zmrok. Troszczą się jedynie o pożywienie. Nie ma wśród nich
wyzyskiwaczy. Każdy z tych ptaków, jeśli chce jeść, musi zdobyć pokarm własnym dziobem.
W przeciwieństwie do ludzi, nie ma wśród nich takich, które zbierają pożywienie, i takich,
które tylko jedzą: takich, które wychodzą na polowanie, i takich, które żerują. Nie! Nie!
Każdy | nich zjada to, oo chwyci dziobem. Nie płacą podatków ani się nie męczą. My
pracujemy, a inni zjadają owoce naszego trudu. Jesteśmy jak psy pod biesiadnym stołem. Nie
mamy czasu bawić się i śpiewać. Gdybyśmy się nie 9tarali, zginęlibyśmy z głodu, oj, zginęli.
To nie dla nas muzyka. Ani akordeon. Okrutny jest nasz los.
Ta'typowa wypowiedź tatusia odzwierciedlała powszechnie przyjętą moralność.
Muzykantów uważano za darmozjadów, którzy spożywają to, czego sami nie wytwarzają. Za
polne koniki. Za włóczęgów. Szanowano ich i tolerowano jedynie podczas świąt. A poza tym
gardzono nimi i przepędzano ich jak próżniaków. Tatuś obawiał się, że
ja również mógłbym się stać takim polnym konikiem. Byłem mrówką i powinienem nią
pozostać, myśleć tylko o pszenicy, jęczmieniu, winnicy i owcach, latem i zimą.
W takiej sytuacji musiałem się zadowolić organkami i piszczałkami, wydającymi bezładne
dźwięki. W Badde- vrustanie nie mieliśmy radia. A sprzedawcę horoskopów zdarzało mi się
słyszeć bardzo rtzadko.
Pewnego razu pasterze powiedzieli mi: — Kum Gellon zna się na muzyce. Dlaozego nie
pójdziesz do niego? Może nauczyć cię grać na akordeonie.
Kum Gellon był moim dalekim krewnym. Dotychczas nie utrzymywaliśmy bliższej
znajomości. Mieszkał w Siligo. Gdy przypadkowo spotkałem go na drodze, pozdrawiałem go
chłodno jak kogoś obcego.
Natomiast teraz, gdy dowiedziałem się o jego umiejętnościach, zrozumiałem, że muszę
skorzystać z takiej okazji. I tak pewnego pięknego dnia ciekawość zaprowadziła mnie do jego
domu. Właśnie słuchał radia.
— Dzień dobry, wuju Gellonie.
— O! Kogo widzę? Oo cię sprowadza?
— Słyszałem, że znacie się na muzyce?
—
Ba, na muzyce to się znam. Kiedyś znałem się nawet bardzo dobrze. Grałem w
orkiestrze w Porto Torres. Później poznałem twoją ciocię w Siligo i przeniosłem się tutaj. I
od tamtej pory przestałem grać.
— Nauczycie mnie? Chciałbym grać na akordeonie.
—
To bardzo trudno. Trzeba dużo cierpliwości i czasu. Drogi chłopcze, nie można
traktować nauki jako rozrywki, uczyć się grać, gdy się pasie owce lub pracuje w polu. To nie
są żarty. Żeby się nauczyć, trzeba się dobrze namęczyć.
—
Ale muzyka bardzo mi się podoba. Znajdę potrzebny czas, nawet gdybym miał uczyć
się-w nocy.
—
To za mało, że ci się podoba. Do tego potrzebne są zdolności, wytrwałość,
odpowiednie warunki. I dużo czasu. A ty przecież musisz pracować. Idź, idź do pracy. Ojciec
czeka na ciebie.
Wuj Gellon szybko mnie odprawił. Nie spełnił moich
nadziei. Wyszedłem załamany, powtarzając jego słowa: „trudno", „musisz pracować",
,.zdolności','.
Gdy kupiłem sobie nowe organki, znów do niego poszedłem.
Powiedziałem sobde: „Zobaczę, co mi powie. Zagram mu to, co umiem."
— Dzień dobry, wuju.
—
O, witaj! Siadaj! Słucham właśnie sprawozdania z meczu reprezentacji narodowych:
Włochy—Austria.
— Co to znaczy: reprezentacja narodowa?
—
Chodzi o drużynę piłki nożnej, składającą się z najlepszych graczy Włoch. Grają
właśnie z reprezentacją narodową Austria, ale nie idzie nam zbyt dobrze. Remisujemy. Eh...
— Przyszedłem...
— Już się kończy, poczekaj.
— Tak.
— A więc?
—
Przyszedłem wam zagrać sardyński taniec, którego nauczyłem się pasąc, owce. Gram
go w chwilach wolnych od pracy.
— Ba! Ba! To mi go zagraj.
— Mfu, mfu, mfu, mfu, mfu, mfu, mfu, mfu, mfu, mfu.
— O ho ho! Doskonale. A skąd go znasz?
— Grał go sprzedawca horoskopów.
— Aa!
— Gram także na piszczałce. Mam ją w kieszeni.
— No to zagraj.
— Pibiri, biblia, bibiri, bibiribi, pibiri, bibiri, bibiri, bibiribi!
—
Ostatnim razem byłem wobec ciebie nieco za ostry. Chciałem się przekonać, czy masz
naprawdę poważne zamiary. Wielu chłopaków przychodziło do mnie z wielkim
entuzjazmem, a po dwóch lekcjach solfeżu już ich więcej nie widziałem.
— A więc nauczycie mnie grać?
— Jeśli mi coś obiecasz.
— Dobrze.
— Jeśli będziesz robił to, co ci powiem i dokładnie tak, jak będę wymagał. W
przeciwnym razie lepiej nie zaczynać.
— Dobrze! Obiecuję!
— W porządku.
Doszliśmy do porozumienia. Wstał z krzesła kulejąc i wyciągnął z półki stary solfeż.
— Ja sam się z niego uczyłem. Obchodź się z nim dobrze.
— Tak.
— Muzyka zbudowana jest z 7 tonów podstawowych, przedzielonych półtonami.
Zapisuje się je na pięciolinii za pomocą znaków graficznych, określając ich wartość ryt-
miczną. Widzisz? Mamy półnuty, ćwierćnuty, ósemki...
Wymachując laską po pokoju, wyjaśnił mi pierwszą lekcję szybciej, niż to sobie
wyobrażałem, i zaraz odjechałem do Baddevrustany, Siedząc na grzbiecie osła starałem się
odcyfrować te nowe znaki w starym solfeżu, który trząsł mi się w rękach od kłusu
zwierzęcia. Powtarzałem w myślach słowa wuja Gellana, żeby utrwalić je na zawsze w
pamięci. Pasterzom i chłopom, którzy mnie pozdrawiali, odpowiadałem oschle. Myślałem o
pięciolinii i o tym, co ona zawiera. Radość wypełniała mi piersi. Wreszcie nawiązałem
kontakt z muzyką.
Kiedy rano, chociaż zdarzało się to rzadko, przychodziła na mnie kolej wyjazdu do
Siligo, zawsze odwiedzałem wuja Gellana. We wsi nie mogłem zatrzymywać się zbyt długo.
Miałem wyliczony czas. Musiałem wrócić o godzinie ustalanej przez mego pana. A ponieważ
nie mogłem zrezygnować z lekcji u wuja Gellana i z muzyki, nadrabiałam stracony czas
kosztem Pacifica. Gdy tylko wskoczyłem na siodło i wyruszyłem z owczarni, cały czas
myślałem o lekcji. O solfeżu. O wuju Gellonie.
Wierciłem się na siodle niespokojnie. Zupełnie tak samo jak kum Diddia i kum
Antoniccu, gdy spieszyli do swych żon. Cały zasapany, roztrzęsiony i opętany pasją,
popędzałem osła podobnie jak ani. Spieszyłem do ukochało — We władzy ojca 145
nej. Moja głowa w berecie sterczała nad osłem i pasterzom z pewnością przypominała z
daleka czubek masztu łodzi płynącej po morzu mojej namiętności. Ta głowa niczym strzała
przebijała wicher i mróz, a ja opierałem się przeciwnym wiatrom, sylabizując nuty. Moje
stopy uderzały, rytmicznie oblanego potem Pacifica, wystukując takt i przynaglając zwierzę
do biegu. Nie mogłem postępować inaczej. Szalał we mnie wulkan, a do takiego zachowania
zmuszały mnie okolioznośei. Ojciec, niczym skrupulatny zawiadowca stacji, nie tolerowałby
nigdy najmniejszego spóźnienia. Tak więc jedynie szybkość Pacifica mogła mnie uratować.
Dzięki niemu zyskiwałem pół godziny czasu, co pozwalało mi na odbycie lekcji.
Załatwiwszy pospiesznie sprawy, wpadałem do wuja Gellona, podniecany i zadyszany,
spalany dwoma sprzecznymi uczuciami (lękiem przed ojcem i pasją do muzyki). Zastawałem
go zawsze w łóżku, zajętego słuchaniem radia. Był już w podeszłym wieku, cierpiał na reu-
matyzm. Wstawał późno.
— Gdybyś przyszedł wcześniej, posłuchałbyś doskonałego akordeonisty.
— Co grał?
— Ba! Mazurka. To coś wspaniałego! Szybciej! Bierzmy się do nauki.
Leżąc w łóżku, chętnie objaśniał mi lekcję. Mówił wszystko, co wiedział, bez pasji.
Przekazywał mi swoją wiedzę niczym skarb, często ubolewając, że nie mógł go zostawić w
spadku swym przedwcześnie zmarłym dzieciom. Potrząsając prawą ręką, wykładał przez
dwadzieścia minut solfeż i zadawał mi lekcję do domu. Uczyłem się jej w nocy, a jeśli padał
deszcz, czyniłem to za dnia, pilnując owiec. Pasałem je tylko wtedy, gdy nie można było
uprawiać ziemi. Dlatego też, gdy kopałem lub orałem pole, często wpatrywałem się uparcie
w niebo, jakbym był obdarzony siłą, która może je poruszyć, sprowadzić chmury i burzę.
Dni, które dla innych były najbrzydsze, dla mnie były najpiękniejsze. Padające bez końca
deszcze stały się dla mnie wymarzonym darem. Idąc za stadem pod zielo
nym parasolem liści, z solfeżem wuja ukrytym pod kapotą, żeby nie zauważył go ojciec,
kierowałem sią w stroną pastwiska. Gdy przyroda szalała, a stado chowało sią w zaciszne
miejsce, chroniłem sią pod dębem, ale nie wsłuchiwałem się już w odgłosy, jakimi przez
długie lata do mnie przemawiała. Teraz pozwalałem jej gadać do siebie samej. Nie
odpowiadałem już na jej tajemny dialekt. Uczyłem się solfeżu ogarnięty błogim niepokojem,
jaki obudziła we mnie muzyka. Uniesiony namiętnością, nawet nie czułem mrozu. Byłem jak
rozżarzone polano, które na deszczu syczy i rzuca iskry. Sylabizowałem z pasją nuty zgodnie
z ich rytmem, wymachując rękami i wyśpiewując je. Po trzech miesiącach mozolnej i
potajemnej nauki solfeżu (ojciec nie wiedział o niczym), osiągnąłem pewne wyniki.
Przypominało to cierpliwie układane w stos polana, na których można było upiec smakowitą
pieczeń. Wuj Gellon nabrał przekonania oo do moich poważnych zamiarów i uzdolnień
muzycznych.
— Teraz potrzebny jest instrument.
— Co zrobić? Ojciec nie kupi mi go nigdy.
— Spróbuję z nim porozmawiać. Wiem, że jest twardym orzechem do zgryzienia.
Powiem mu, że to konieczne:-że cię nauczę grać.
Do spotkania między nimi doszło na sa funtanedda, przy wjeździe do Siligo. Tatuś poił
woły ciągnące ma sprzedaż wóz pełen drewna, podczas gdy wuj Gellon udawał się do swojej
winnicy w Mesu Mundu.
—- Abrahamie! Muszę powiedzieć ci coś bardzo ważnego.
— O co chodzi?
— O twego syna Gavina. Chłopiec posiada prawdziwą pasję do muzyki... Powinienem
był ci o tym powiedzieć wcześniej, ale chciałem się upewnić co do jego zdolności. W ciągu
trzech miesięcy, odkąd do ranie przychodzi, opanował już sporo wiedzy teoretycznej. Mówię
ci, że mnie zadziwił. Teraz jednak potrzebny jest instrument, żeby móc przejść do praktyki.
— Nie mogę nic na to poradzić, Antoni. Pracujemy
dni ara i nocą. My mamy inną muzykę. Teoria... Praktyka... Muzyka... Nie! Chłopiec zbacza
ze słuszniej drogi.
— Posłuchaj tylko. Wystarczy instrument i godzina dziennie, którą chłopiec znajdzie w
chwilach wolnych od pracy.
— Wolnych od pracy? Ile kosztuje instrument?
— Około trzydzieści tysięcy lirów. To nie jest dużo!
— Hmmmm! To nie jest dużo? Nie! Piętnaście dniówek pracy. Nie za w na ca j mi
głowy. Mamy inne instrumenty: motyki, noże, łopaty. Nie mówmy już o tym... A poza tym,
muzyka w Baddevrustanie? Mój syn musi pracować, musi!
— Aha! Aha! Uffff! FFFF! ffff! — Tak brzmiały pokrzykiwania, które żegnały wuja
Gellana, podczas- gdy tatuś skierował woły na drogę, popędzając je lejcami i kijem.
Ciągłe nalegania moje i wuja Gellana osłabiły upór ojoa i rozbroiły go.
— Jeśli nie kupisz mi akordeonu, wyjadę do Holandii albo do Belgii, jak tylko skończę
osiemnaście lat. Tam go kupię ża własną pracę.
— No więc dobrze. Ale twoją prawdziwą muzyką musi być praoa.
Tak więc po raz pierwszy patriarcha odstąpił od swych moralnych zasad, jakby zgodził
się wpuścić obce stado na swoje pastwisko.
Pozwolił mi grać. Mogłem kupić sobie instrument. Przeznaczył mi skromną sumę, która
ledwie wystarczała ma lichy akordeon, posiadający czterdzieści osiem basów.
Potrzebowałem -większy. Musiałem zabrać się do roboty, żeby zgromadzić pieniądze. Nie
było to łatwe. Przychodziły mi do głowy różne pomysły.
..A gdybym mu ukradł trzy bryły sera, pół worka pszenicy i jęczmienia? To by mi
wystarczyło. Jakże to! Kraść? Nie! To niemożliwe. Nie potrafię tego zrobić" — mówiłem
sam do siebie, lękając się, że moje myśli mogą zostać odkryte i że coś podobnego przyszło
mi do głowy. W końcu doszedłem do wniosku, że najbezpieczniejszym wyjściem z tej
sytuacji będzie okopanie na akord dwóch sąsiednich winmic, co mógłbym robić dorywczo,
gdy tatuś wyjeżdżał do Siligo. Tak więc razem z Filipem pędziliśmy do obcej winnicy, żeby
przez dwie albo trzy godziny praaować w pocie czoła. Po ozym, jak wystraszone zwierzęta,
biegliśmy na nasze pole, żeby szybko wykonać robotę wyznaczoną nam przez tatusia.
Kiedy była ładna pogoda, a w marcowe noce świecił księżyc, wstawałem z łóżka.
Wszyscy jeszcze byli pogrążeni we śnie. Wyruszałem w mrok i szedłem kopać. Kłusem, z
motyką na prawym ramieniu, biegłem z górki & pod górkę. Przemykałem w ciszy leśnymi
ścieżkami, starając się robić jak najmniej hałasu. Bałem się, żeby nie zaczęły szczekać psy
sąsiadów: obudziłyby pasterzy, którzy mogliby mnie wziąć za bandytę i powiedzieć o tym
ojcu: odkryć moje karty. „Tej nocy też mi się udało. Nikt niczego nie zauważył" — mówiłem
sobie, gdy dotarłem do winnicy, zmyliwszy uszy okolicznych psów. Przeskakiwałem przez
mur i wpadałem do winnicy na wpół żywy, gotowy do pracy. Rzędy przyciętych krzewów
winorośli wyglądały niesamowicie na tle cieni, jakie rzucały na ziemię. Wydawało się, że są
pogrążane we śnie: przypominały odpoczywających mężczyzn. Wnet zgrzyt mojej motyki,
wywracającej w półmroku skiby zakłócał im spokój. Ci „mężczyżni" musieli się obudzić,
żebym mógł wykonać swoją pracę. Biedaczyska! Trzeba było niepokoić ich nocą.
Tak więc po kryjomu (Filip nie pomagał mi nigdy, chociaż w dzień obiecywał, że wstanie
o północy; dla niego akordeon nic nie znaczył), miotając się w ciemnościach, okopywałem
cztery do pięciu rzędów winorośli i wracałem do owczarni. Nie było to łatwe i wręcz nie-
bezpieczne. Często hałas modch kroków zaskakiwał niespodziewanie i drażnił nasze psy.
Szczekały na mnie. Z daleka brały mnie aa kogoś innego. Wyskakiwały ku mnie i biegły
ujadając dla dodania sobie odwagi. Nagle, ku swemu wielkiemu żdmwieńiu, spostrzegały, że
chciały pogryźć swego młodego pana. Czując się winne pomyłki,
czołgały się po ziemi, rzucały się do moich nóg, wydawały radosne i bolesne pojękiwania,
jakby chciały prosić nonie o przebaczenie. Najmniejszy, pełznąc po ziemi, nawet się kiedyś
zsiusiał.
| Ojciec, słysząc szczekanie własnych psów, budził się natychmiast i pospiesznie wychodził z
domu z fuzją gontową do strzału. Musiałem użyć całego swego doświadczenia, żeby do mnie
nie strzelił i mój powrót uznał za rzecz normalną. Starałem się zwykle, żeby poznał mnie od
razu. Hasłem w takich okolicznościach było gwizdnięcie lub specjalne zawołanie.
Miałem zawsze gotowe usprawiedliwienie: — Poszedłem obejść pastwisk®. Wydawało mi
się, że na su addiju de su palone słyszę dzwonki obcego stada. Myślałem, że zbliżają się
owce kuma Barore, ale nasza zagroda była pusta.
— Dobrze zrobiłeś!
Po wielu perypetiach uzbierałem na Wielkanoc 1955 roku skromną sumę. Połączona z kwotą
przeznaczoną mi przez tatusia i z tym, co podarowała mi mama, pozwoliła mi wybrać
akordeon z osiemdziesięcioma basami. Wuj Gellon zamówił go w firmie Bagnini w Rzymie i
natychmiast zabraliśmy się do pracy.
Z wyjątkową cierpliwością wuj nalepił kwadraciki papieru na klawisze i wypisał na nich
nazwy nut. Opisał mi dokładnie guziki basów. Tak więc po krótkim oswojeniu się z
instrumentem przeszedłem do praktycznego solfeżu i do stosowania miecha.
Miałem niewiele czasu, żeby się uczyć i zadowolić mego nauczyciela. Tatuś bezlitośnie
mnie pilnował. W ciągu dnia próbowałem z trudem znaleźć kilka minut dla siebie. Jedynie
nocą mogłem się skupić. Kiedy w domu wszyscy kładli się do łóżka, budziłem się tuż po
pierwszym śnie. Siedząc na łóżku nadstawiałem uszu. Gdy słyszałem, że wszyscy już śpią,
wychodziłem z domu jak kot i stawiając ostrożnie kroki, oddalałem się z akordeonem na
plecach. Zwoływałem psy i zabierałem je ze sobą, żeby
nie szczekały, gdy będę wracał. Nie chcąc, żeby mnie ktoś usłyszał, wchodziłem do baraku i
w drżącym świetle płomyka lampki oliwnej, pilnowany przez psy, powtarzałem ćwiczenia
zadane przez wuja. W maju i czerwcu przenikliwe dźwięki mego instrumentu mieszały się ze
śpiewem żab, harmonizując z nim, z ich nie kończącym się „grę, gre", które ogłuszało doliny
i wypełniało je radosną symfonią. Nie pozwalając sobie nigdy na grę ze słuchu,
wykonywałem ćwiczenia według przyjętej metody nauczania i solfeża. Po upływie siedmiu
czy ośmiu miesięcy umiałem zagrać kilka melodii, czym sprawiłem satysfakcję memu
nauczycielowi. Oczywiście, w moim baraku próbowałem czasem wykonać na akordeonie
taniec sardyński, który potrafiłem zagrać na organkach. Jego akordy, przypominające czasy
nuragów, odrywały mnie często od surowych ćwiczeń. Uprzyjemniały czas, a jednocześnie
budziły we mnie energię i pomagały przestrzegać twardej dyscypliny, jaką narzuoał mi wuj
Gellon.
Pod koniec roku zdołałem już zagrać walca i tango. Moje marzenie spełniło się. Melodie,
które w wykonaniu sprzedawcy horoskopów wzbudzały kiedyś mój zachwyt, teraz
wychodziły spod moich palców. Podniecały mnie i wypełniały intymną błogością, której
zazdrośnie strzegłem.
Często w nocy, gdy koncertowałem razem z chórem żab, wydawało mi się, że muzyka,
jaką napełniałem barak, pochodzi od sprzedawcy horoskopów. — Przecież to ja sam gram!
Wydaje się niemożliwe, a jednak muszę w to uwierzyć. Ja też umiem grać.
Moje stwardniałe i pokrzywione od motyki palce, posłuszne mej surowej, zwierzęcej, ale
niezłomnej woli, mogły po raz pierwszy wyrazić wobec stuletnich dębów wrażliwość całych
pokoleń, których nigdy nie uczono muzyki. I dzięki tym palcom, wciąż we rrfnie obecny
człowiek z jaskini, obdarzony jednak ludzką wrażliwością, zaczynał łagodnieć pod wpływem
muzyki, zgłębiał swoje wnętrze i odkrywał, że świat nie kończy się na jego polach
a otaczającym go widnokręgu, a także, że jego możliwości wykraczają poza granice, jakie
wyąggceał* znane mu dotychczas niebo.
Nikt wówczas nie mógł zrozumieć znaczenia mego osiągnięcia. Nawet ja sam nie
zdawałem sobie sprawy z wszystkich jego następstw. Pasterze z sąsiedztwa odczuwali
jedynie instynktownie zachwyt dla mojej muzyki, którą chłonęła cisza lasu jak sucha ziemia
wodę: miejsca te były spragnione łagodności. Ojciec nie zachwycał się nigdy moim
osiągnięciem. — Muzykant! Próżniak! Nadajesz się tylko do grania! .Wyjdziesz ina tym jak
kum Luisi.
Przyczynę każdego najdrobniejszego niedopatrzenia z mojej strony widział w akordeonie,
nie zastanawiając się, czy to odpowiada prawdzie. Oczywiście pod jego nieobecność trochę
grałem, zawsze jednak wykonywałem wyznaczoną mi prącę.
Muzyka nie odrywała mnie od zajęć. Stanowiła jedynie ciekawą rozrywkę, ale nie mogła
złagodzić warunków, w jakich żyłem. Niezależnie od akordeonu, w wieku osiemnastu czy
dziewiętnastu lat stanąłem przed nowymi problemami, których nie można już było
rozstrzygnąć w, Baddevrustanie.
Rodzima już dorosła. I wedle powszechnie przyjętej moralności ojciec spełnił niemal
całkowicie swoje społeczne zadanie. Podobnie jak zwierzęta, pasterze musieli wydawać na
świat dzieci: dbać jedynie o ich egzystencję, a nie o wewnętrzny rozwój. I postępowanie takie
było nawet słuszne. W pracy ma polu liczyły się tylko instynkt d siła: muskuły, które ojcowie
kształtowali po to, aby służyły do pokonywania przyrody. Po wydaniu dzieci na świat,
poświęcali się ich wychowaniu i przygotowaniu do życia, jakie sazńi znali. Dowali z siebie
wszystko, by sprostać temu zadaniu.
Jednakże kiedy dzieci już wyrosły, powinny, naśladując 152
ptaki, wyfrunąć z gniazda i w miarę możliwości więcej do niego nie wracać.
Taki stan rzeczy mógł trwać bez zakłóceń, dopóki wieś stanowiła podporę gospodarki,
dopóki była jedynym światem. Jednakże począwszy od lat pięćdziesiątych, świat ten rozpadł
się i stajał jak lód w słońcu. Płomień innego świata, ępoza jego horyzontu, spalał go powoli.
Pasterze i chłopi przypominali las, który nie zdołał już wypuścić nowych liści, żeby móc nimi
oddychać. Umierali porwoli, nie znając przyczyn swojej tragedii.
Pola niczego już nie dawały. Nie wystarczały. A w wieku dwudziestu lat w duszy
każdego pasterza rodził się wówczas ten sam dramat: wybuchała burza nieświadomego
buntu. I jak wilki w czasie ostrych zim, tak i oni musieli wyruszać na niepewne równiny. A
więc musieli wdzierać się na równiny tego drugiego świata, który powstał poza ich wiedzą.
Ojoowie nie mogli ich do niego przygotować, ponieważ nigdy go sobie nie wyobrażali, a
także dlatego, że wyobrazić go sobie nie mogli. Nowe pokolenia musiały emigrować. Surowe
życie zmuszało je do przenoszenia się na równiny, gdzie powstawały fabryki, gdzde czaili się
szczególnego rodzaju pasterze, którzy do nich strzelali. Praktycznie sytuacja odwróciła się:
teraz oni byli lisami i wilkami; fabryki były równinami; przemysłowcy — pasterzami.
W ten sposób, mając dwadzieścia lat, ja także zrozumiałem, że muszę stąd wyjechać.
Niebo mojego życia zachmurzyło się. SŁońce znikło za czarnymi chmurami. Słychać było
grzmoty.
W azasde długich godzin pracy przypominałem sobie opowiadania związane ż emigraoją
i wrażenie, jakie we mnie wywoływały. W samotności myślałem o chłopakach, którzy żyli
podobnie jak ja. O tych, którzy w 1951 roku wyjechali do Kanady. Wsyscy w wieku od
dwudziestu do trzydziestu lat. Pamiętam ich upokorzenie i rozgoryczenie. Wielu z nich
znałem, gdy byłem jeszcze pastuszkiem. Często przychodzili mi z pomocą, kiedy mój osioł
kładł się na ziemi 1 starał się złośliwie pozbyć mego ciężaru
albo też wtedy, gdy przemierzałem z płaczem doliny moknąc na deszczu czy kostniejąc od
zimna i śniegu. W ciszy, jaka mnie otaczała, stawali mi przed oczami jak żywi i bez trudu
mogłem sobie przypomnieć ich zapalczywe rozmowy, kiedy ustawieni w szeregu żęli zboże
na cudzych polach na kilka dni przed wyjazdem. Teraz ja również przeżywałem ten problem,
i dzięki rozmowom, jakie zapamiętałem, dobrze rozumiałem, dlaczego czekali na tan dzień
jak na wyzwolenie.
W ten sposób ja także, owiany gorącym pragnieniem wolności, nie przestawałem o tym
myśleć. Odtwarzałem w pamięci ich rozmowy prowadzone na polach w czasie żniw. Mnie
też na moim poletku ogarniała wściekłość, jaką czuło się w tym, oo mówili. Było to ich
nieświadome polityczne wyładowanie.
|— Na szczęście wkrótce stąd odejdę,, opuszczę dęby i jeżyny, kamienie kryjące węże i
gniazda os. Nie będę już słyszał wściekłego głosu ojoa, wiecznie niezadowolonego. Wiem, że
będę służył jakiemuś panu. Ale to zupełnie co innego. Mogę go porzucić, kiedy zechcę, a
poza tym moi bliscy go nie znają. Tu nie nazywają nas nawet po imieniu. Słyszycie, jak
mówią: «Czy widziałeś sługę kuma Larentu? Sługa kuma Juanne doi owce.» Rozumiecie? Tu
nasze imię nie istnieje."
„— Jesteś sługą tego lub innego i koniec. Pod tym względem psy są traktowane lepiej od nas.
Noszą imię, które ich nie poniża, podczas gdy my go nie posiadamy. Kiedy służyłem jako
pasterz u kuma Paulu, straciłem swoje imię: dla wszystkich byłem sługą kuma Paulu. I tak
dzieje się z nami wszystkimi. Tam będzie inaczej, będzie pracodawca, ale przynajmniej będą
mnie traktować jak psa: będą nazywali mnie po imieniu. Pieniądze, które zarobię, wydam
sam. Tu ojciec każe mi pracować w dzień i w nocy. Kiedy wracam po ciężkim dniu pracy,
domaga się, żebym szedł pracować na naszym polu, które uprawiamy jako dzierżawcy. Sam
regularnie odbiera wypłatę za moje dniówki. Mnie nigdy nic nie daje. Wiecznie wygłodzony,
jest uosobieniem nędzy. Pieniądze, które
zarabiam, nie starczają n&wet na ubranie dla mnie i mego rodzeństwa. Kiedy zaś, oo czyni
rzadko i po wielu prośbach, wysyła nas na odpust, nikomu nie daje ani lira. W ubiegłym roku
na Sw. Eliasza dal mi tylko 50 lirów. Cały dzień stałem jak dureń patrząc na stragany uliczne
z nugatami."
„— Nie boją się pracy. Nawet w piekle nie haruje się bardziej niż tu. Tam również będę
miał pracodawcę, ale przynajmniej nie będzie nim mój ojciec. Mam już go dosyć. Dłużej nie
mogę wytrzymać. Posłuchajcie! Pewnego dnia rąbaliśmy drzewo. Zgubiłem pilnik, którym
ostrzyliśmy siekierę, nóż i pilę. Ganiał mnie za to po całej dolinie z pałką używaną do
wbijania klinów. Huczał jak burza, jakbym mu zniszczył albo powalił dom: «Precz mi stąd.
Pracujesz nieuważnie, niechętnie. Nie zarabiasz nawet na wodę, która gasi twoje pragnienie.
Próżniaku.® Na szczęście, biegłem szybciej od niego... Przysięgam wam, że jeśli uda mi się
stąd wydostać, do tego przeklętego miejsoa nigdy więcej nie wrócę. Widać, że kiedy Bóg
tworzył świat, zwrócił się o pomoc do diabła i powiedział mu, żeby stworzył Sardynię. Pełno
tu kamieni i ognia, przekleństw i rozjuszonych ludzi, zajadle walczących o swą egzystencję
na podobieństwo wściekłych psów. Nie chcę tu zostać nawet po śmierci."
„— Po oo tu wracać? Żeby przeżyć własną śmierć? Żeby przewracać kamienie? W
słońcu kosić dla pana tę wyjałowioną pszenicę? Doić zafajdane owce albo czyścić ich
wełniasty zadek, żeby je lepiej wydoić? Ten zadek, z którym nasze ręoe nie mogą sobie
poradzić, gdy w czas przymrozków i mrozów owce dostają rozwolnienia! A wszystko po to,
żeby dzielić się na połowę z właścicielem ziemi, który nawet nie wie, jak się doi owcę i jaki
zapach ma łajno wieprza? Nie."
„— Ale to jeszcze nic. Dzieje się tak przecież zgodnie ze zwyczajem. My także
uprawiamy dzierżawiony ogród, ale właściciel nie zadowala się nawet polową. Posłuchajcie!
Kiedy sam go uprawiał, bez zapału i byle jak, rośliny marniały. Oczywiście płody okazały się
mizerne. Na
tomiast ojciec, posługując się naszymi rękami, osuszył ziemię i użyźnił ją nawozem. Teraz
sami widzicie. Rośliny bujnie wyrosły, zazieleniły się: wyglądają wspaniale! Naturalnie,
plany zwielokrotniły się. Kum Pedru, zamiast być z tego zadowolony, zrobił się zawistny:
teraz połowa zbiorów znacznie przewyższa to, co kiedyś sam osiągał. Obawia się, że się
wzbogacimy. Hummm! Niech go piorun trzaśnie! Przed paroma dniami, kiedy rozdzielaliśmy
jabłka, napełniał garścią kosze: jeden dla nas i jeden dla siebie. Swój wyładował jabłkami
czubato, aż pospadały z niego obficie na ziemię. Natomiast do naszego nałożył o- woców
ledwo pod brzeg. Wyrównał kosz kijem, którym energicznie wymachiwał, jakby nam groził.
Później w inny jeszcze sposób zachowywał się wobec nas bezczelnie. To już był szczyt
wszystkiego. Przeciągnął kijem kosz na swoją stronę. Na koniec stos jabłek tego łajdaka był
prawie dwa razy większy od naszego. Ojciec patrzył na niego jak puchacz, jakby się bał tego
kija. Udawał, że nic nie widzi. Według niego, właściciel na wszystko mógł sobie pozwolić.
Czyżby? Zaprotestowałem, ponieważ od wielu lat nadużywał swego prawa.
Kum Pedru, urażony w swoim egoizmie, pogroził mi kijem, podnosząc go z naszego kosza,
kiedy go wyrównywał na swoją korzyść.
—
Cicho bądź, smarku! Jeśli ci się nie podoba, nikt cię tu nie trzyma. Możesz sobie odejść
w każdej chwili! To moja własność. Nie wystarcaa ca to, oo daję? Byłoby marnotrawstwem
dawać wam więcej.
Miałem chęć zareagować. W razie potrzeby przejść nawet do rękoczynów. Ojciec zamiast
mnie poprzeć i bronić naszych interesów, zastraszony, uderzył mnie w obecności właściciela
w twarz. Wariat I jakby chciał podporządkować mnie kumowi Pedru, krzyknął: — Zamknij
się! Sam wiem, jak bronić naszych interesów. Nie twoja sprawa. Co o tym wiesz?
—
Jak to, co o tym wiem? Dzierżawa na zasadzie podziału na połowę oznacza dla każdego
równo.
— Jeszcze się upierasz? Dopóki tu jestem, sam decy-
duję, jak należy sdę zachować wobec właściciela. Wiesz o tym, że wyciągnął nas z nądzy,
kiedy byłeś jeszcze dzieokiem, i może nas przepędzić w każdej chwili? Jeśli nas stąd
wyrzuci, wszyscy będziemy musieli pójść na służbę.
Co miałem robić? Siedzieć cicho. Być posłusznym."
To samo pragnienie wolności, które sprawiało, że doskonale pamiętałem rozmowy
chłopaków szykujących się do emigracji, często przenosiło mnie wyobraźnią na placyk w
Siligo. Pozwalało mi ponownie przeżyć dzień ich odjazdu: dzień ich „wyzwolenia". Owego
ranka plac, jak nigdy dotąd, wypełnił się dziećmi, kobietami, mężczyznami, matkami, ojcami,
przyjaciółmi.
Płacz, pisk ć narzekania wyrażały rozmaite uczucia ludzi w różnym wieku. Zrywały .się
zewsząd, z ubolewaniem nad ich niedolą: nad niewinnością chłopców skazanych na
poszukiwanie schronienia na obcej ziemi. Nie wiedzieli, co ich czeka i jak im przyjdzie żyć
w nieznanym kraju, który mogli sobie jedynie wyobrazić. Dla ludności sardyń- skiej
Ameryka nie była już z pewnością straszną niewiadomą. I dlatego ból z powodu rozłąki nie
przeradzał się nigdy w rozpacz. Na placyku znalazło się wielu takich, którzy na początku
tego wieku wyemigrowali do Ameryki. I chociaż byli to ostatni świadkowie dawnego wy-
gnania, to jednak swoją obecnością łagodzili ludzką gorycz i pozwalali ją łatwiej znosić. Byli
jakby uosobieniem nadziei na powrót nowych emigrantów.
Jednakże najbardziej utrwaliła mi się w pamięci emigracja do Australii w 1955 roku.
W przeciwieństwie do Ameryki, Australia była dla chłopów i pasterzy krajem nieznanym.
Nikt z nich tam jeszcze nie jeździł. A w duszy samych emigrantów i ludności budziła
straszliwą rozpacz.
Takie rozstania były tragiczne. — Australia! Jedzie się tam okrętem ponad miesiąc!
— Biegun południowy!
— Biegun północny! Gdzie to jest?
— Ci już nie będą mogli nigdy wrócić. Na samą podróż trzeba pracować cały rok.
Żegnajcie, dzieci!
Działo się to w majowy poranek. Koło godziny ósmej rano cala ludność wypełniła placyk
w Siligo. Ludzie różnego stanu i wieku: siostry, bracia, ojcowie, matka, synowie, żony i
dzieci zgromadzili się, żeby po raz ostatni pożegnać emigrantów. Ludzie byli naprawdę
przekonani, że już ich więcej nie zobaczą.
Krzyki i płacze przypominały emigrację do Kanady. Tylko że tym razem nie było
niczego, ao mogłoby osłodzić gorycz. Nie było starców, których widok mógłby pocieszyć
ludzi i podnieść ich na duchu. Brak było reliktów, które pozwalałyby wierzyć, że emigranci
'kiedyś wrócą.
Zebrana na placu ludność pogrążyła się w bólu, jakby chowała do grobu emigrantów,
którym przywilej historii pozwolił brać udział we własnym pogrzebie. Los sprawił, że
widzieli łzy i słyszeli płacz swoich bliskich, jakby spoczywali już w trumnie. Ludzie, stojąc
w dwóch grupach, naprzeciw siebie, sprawiali wrażenie nieboszczyków. Przestali dla siebie
istnieć. Siligo dla nich umarło, a oni umarli dla Siligo. Jedyną nadzieją emigrantów było to,
że rozpoczną nowe życie na ziemi, która nie będzie ich kołysać ani śpiewać im do snu, ale
będzie ich używać i wykorzystywać jako narzędzia pracy.
Zewsząd podnosiły się krzyki i narzekania o różnym natężeniu, w zależności od
wyrażanych uczuć. Tylko zbiorowy płacz ludzi brzmiał jednakowo, tworząc podstawowy ion
tego bolesnego koncertu. Krzyki d jęki, jakie wydobywały się z ich zaślinionych i
wychudłych ust, świadczyły o przerażeniu i zamęcie, jaki powstał w ich umęczonych
głowach.
— Zostań tu! Synu mój, nie odchodź! — Takie okrzyki unoszące się nad ludźmi
pogrążonymi w jednakowym bólu słyszało się najczęściej.
— Co takiego zrobiłeś? Czym zgrzeszyłeś, że musisz opuszczać swoją ziemię? swój dom?
Siligo? gniazdo, które zbudowaliśmy z taką miłością?
— A my, co takiego uczyniliśmy, że nie możemy cie-
szyć sią własnymi dziećmi? Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek zrobiła co złego.
Nigdy!
W samotności przypominałem sobie te sceny i przed moimi oczami sbawati jak żywi oi
ojcowie i te matki, którzy ogarnięci rozpaczą, w chwili rozstania błagali swych synów, żeby
zgodzili się na to, co jedynie mogli im zapewnić: żeby zostali z nimi w owczarni i uprawiali
ziemię. W obliczu rozłąki okrutnej jak śmierć zniknęły kopniaki, wściekłe krzyki i groźby,
których zazwyczaj nie szczędzili swym synom. Chwila rozstania wywołała w nich wręcz
kompleks winy. Być może czuli, że nie są zdolni zapewnić przyszłości własnym dzieoiom. W
szaleńczym porywie ojcowskiej miłości, okazywanej nieśmiało, pragnęli przelać na swoich
synów całe uczucie, jakiego im nigdy nie okazywali.
Zasady moralności, do których stosowania z całą bru-
1
talnośrią zmuszała ich bieda,
przypominały teraz strunę napiętą do .ostatnich granic wytrzymałości. Po raz pierwszy struna
ta rozluźniła się i mogła „zabrzmieć" w łagodniejszej "tonacji. Po raz pierwszy przestali być
panami i stali się ojcami. Stosunki pomiędzy ojcem a synem stały się bardziej ludzkie i
przynajmniej w czasie pogrzebu, jakim było dla nich rozstanie, zniknęła ich codzienna su-
rowość. W przystępie czułośai muskularne ramiona i stwardniałe palce, które dotychczas
służyły tylko do bicia, obejmowały czule synów: usta spotkały się po raz pierwszy, żeby
pocałować się po raz ostatni, tak jak całuje się
I zwłoki kogoś bliskiego w cmentarnej kaplicy, zanim powierzy go się ziemi.
I Krzyki kobiet poruszały nawet tę część mieszkańców
Siligo, której los zaoszczędził dotąd z różnych powodów bolesnej emigracji do Australii. Był
to chóralny płacz przepojony zgryzotą. Krzyk wstrząśniętego ludu unosił się w powietrzu,
które .nigdy nie poznało jego radości i śmiechu. Wszyscy się ściskali. Rodzice i synowie,
przyjaciele i koledzy, wszyscy się obejmowali. Nienawiść i kłótnie poszły w niepamięć.
Kłótnie i bijatyki, wymysły i zadane ciosy, których sobie nie szczędzili broniąc własnego
pastwiska,
znikły w obliczu tego niebezpieczeństwa jak za sprawą czarów. Pozostało jedynie miejsce na
rozpacz i ból. Wszyscy zachowywali się tak, jakby pragnęli zgody.
Tylko emigranci, zarozumiali i dumni (jak ach ojcowie), powstrzymywali z trudem łzy,
pozwalając płakać jedynie sercu. Ich smutnym oczom w obecności matek nie wolno było
ronić łez, wprost przeciwnie, musiały tryskać zadowoleniem. Wola historii była
niewzruszona. Zdawali sobie z tego sprawę i wiedzieli, że muszą emigrować: opuśoić
Sardynię, żeby szukać szczęścia gdzie indziej.
W końcu ludzie usłyszeli klakson nadjeżdżającego autobusu. Wytoczył się zza rogu i w
mgnieniu oka pojawił się w całej swej okazałości pośród wzburzonego tłumu zgromadzonego
na placu. Przyjazd autobusu jeszcze bardziej podniecił ludzi: czas płynął nieubłaganie. Tego
ranka autobus zatrzymał się dłużej niż zwykle. Tłum musiał wyprawić pogrzeb: uroczystość
jeszcze snę nie skończyła i opóźniała odjazd. Wzruszeni ludzie chcieli choć trochę odwlec
chwilę rozstania z nieszczęśliwcami. Zanim autobus przyjechał do Siligo, zapełniał się
emigrantami na całej swojej trasie, pozostawiając za sobą w płaczu połowę Sardynii.
Emigranci z innych miejscowości nie chcieli zdradzić się przed kolegami z Siligo, że płaczą.
Wprost przeciwnie, pokonywali ból, ostentacyjnie udając odwagę.
Bileter zatrzasnął drzwi, a ludziom wydawało się, że zamknęły się trumny emigrantów z
Siligo. W końcu autobus zadygotał i ruszył w drogę, odrywając płace od bólu i ból od płaczu:
synów od ojców i ludzi od ludzi. Jeszcze raz wzburzane krzyki, wybuch rozmaitych uczuć
ludzi w różnym wieku i gwałtownego bólu dotarły do autobusu, jakby chciały go zatrzymać.
Jednak wściekłość emigrantów była silniejsza niż ból Siligo. A jedyną pociechą ludzi
pogrążonych w powszechnym płaczu był widok wymachujących rąk, które wystawały z
okien autobusu, jak ze wspólnej mogiły. Te ręce malały coraz bardziej, aż w końcu zniknęły
w nie kończącej się dali, w bezlitosnej przyszłości pełnej smutku i utrapień, w nowych
zagrodach pozbawianych dębów i ptaków, w okrut-
nej ciszy ponurych fabryk przypominających cmentarze. Te fabryki czekały na nich w
Oceanii.
Pogrzeb wreszcie się skończył i niemal wszyecy mężczyźni, idąc za kobietami odzianymi
w czarne szale, powrócili do domów. Opuszczali plac, jak się opuszcza cmentarz po
odprowadzeniu kogoś bliskiego, kto odszedł w kwiecie wieku.
Te wspomnienia, przywoływane w milczącej zadumie, tak silnie we mnie żyły, że
zachowałem je dokładnie w pamięci. W razie nie przyjęcia do policji, emigracja stawała się
koniecznością dla takiego jak ja zdrowego i silnego chłopaka. Właśnie teraz, gdy emigracja
do Kanady i Australii przełamała pierwsze lody i pokazała, że jest to jakieś wyjście z
sytuacji, ta konieczność zarysowała się z całą ostrością. Od 1055 roku emigrowano
nieustannie. Ludizie nie rozpaczali już tak jak dawniej z powodu rozłąki. Emigracja stała się
czymś normalnym i straciła swoją tragiczną a bolesną wymowę. Także i dlatego, że teraz
wyjeżdżało się dużo bliżej, do Europy. Emigrowały nawet dziewczęta.
Pozostawali jedynie kalecy. Na polach pozbawionych młodych i zdrowych ludzi kręcili
się teraz starcy, dzieci onaz osoby poszkodowane fizycznie lub psychicznie, co stwierdzano
w czasie badań poprzedzających emigrację lub przyjęcie do policji. W ciągu ostatnich dwóch
lat miałem okazję obserwować świat kalek, wzbudzający litość. Schorowani starcy, ułomni,
garbaci i sparaliżowani, wyniszczeni, pofałdowani i pomarszczeni na skutek wieku i chorób,
zapełniali pola niczym widma, rzucając wyzwanie kaprysom przyrody. Na drogach widać
było starców w wieku siedemdziesięciu pięciu czy osiemdziesięciu lat, skurczonych od
mozolnej pracy, dyszących i z trudem utrzymujących się przy życiu, jak kiwali się na grzbie-
tach swych silnych osłów. Do ostatniego tchu wykonywali regularnie swe codzienne
obowiązki.
— Parę dni temu — usłyszałem pewnego razu — u-
marł kum Pepe. Znaleźli go w polu martwego. Widocznie nie miał siły dojść do chaty,
nadeszła zimna noc i zamarzł na śmierć. Biedaczyna. Przeżył osiemdziesiąt lat i znał tylko
zadek owcy.
Miałem wtedy 19 łat i bardziej niż kiedykolwiek czułem grozę nadciągającej tragedii.
— Nie chcę skończyć jak kum Pepe, którzy zamarzł w polu. Mogły go pożreć psy, kruki,
sępy. O, nie! Uciekam stąd. Nie mogę jednak wstąpić do karabinierów, jak to zrobili niemal
wszyscy moi kuzyni. Są wysocy. Tu liczy się także wzrost. Ja jestem niski. Wymagane jest
ukończenie pięciu klas szkoły podstawowej, a ja nie umiem ani czytać, ani pisać. Trzeba
emigrować, tam wzrost nie ma znaczenia, nie! Wystarczy, żebyś był zdrowy i pracował!
Wreszcie jesienią 1957 roku wybiła moja godzina. Mnie i pewnemu mojemu
przyjacielowi z Siligo błysnęła myśl o emigracji do Holandii i pracy w górnictwie.
Ojciec przestrzegał mnie przed grożącymi niebezpieczeństwami. Słyszałem często od
ludzi o strasznych katastrofach naszych emigrantów w kopalniach królowej Julianny.
O metanie opowiadali pasterze wśród dębów Sardynii. W polu mówiło się często o
emigrantach, o ich szczęściu i niedoli. Byłem niezdecydowany. Te wiadomości przenikały
mój mózg i paliły moje trzewia jak rozżarzone węgle. Ale gdy wśród lasów i ciernistych
krzaków poczujesz odrazę do otoczenia, emigracja staje się obsesją. Myśl o niej kołacze ci
bez przerwy w głowie.
Jeśli jesteś zdrowy, silny i pełnoletni, nie istnieje nic, oo by cię mogło powstrzymać.
Pozostać — oznacza wegetować z trudem, beznadziejnie. Być skazanym na życie w bólu, jak
trawa lub roślina, której nasiona rzucił na jałowy grunt kapryśny wiatr. W tym dzikim
gąszczu czujesz się jak trawa rosnąca na murach lub w parowach w pozycji wymuszonej i
żałosnej, zwisając raz z jednej, raz z drugiej strony: targana niemiłosiernie wiatrem, który z
jej nieszczęsnych nasion uczynił igraszkę. Często
czułem się zmuszony do nędznej wegetacji niczym dzikie drzewo figowe, które kiedyś
ujrzałem w pewnej wiosce na dzwonnicy, albo jak rośliny, które miały nieszczęście wyrosnąć
na nuragach, na kamieniach pozbawionych ziemi. Nagie korzenie rozcapierzone w
nieustannej walce, żeby wedrzeć się w ziemię lub pod jakiś kamień. Gałęzie chropowate i
wyschnięte, ledwie żywe. Ja także byłem takim nieszczęśliwym nasieniem, które wiatr rzucił
na jałową, kamienistą ziemię, i miałem korzenie, poza społeczeństwem, poza życiem. W
takich warunkach przyglądasz się sobie i niemal się boisz samego siebie. Wstydzisz się
własnego stanu. Twój nagi byt, twoje korzenie rosnące poza ziemią napawają cię wstrętem.
Chciałbyś się pod nią skryć, ale to ci się nie udaje, tak samo jak tym żałosnym roślinom. I, na
twoje szczęście, tym, oo cię od nich jedynie różni, są twoje nogi: możliwość ucieczki.
Emigrować i zanurzyć się w czarnym wężu kopalni oznacza dla oiebie wolność. Emigracja,
która pozwala ci zapuścić korzenie, staje się jedyną bronią, jaką w swojej rozpaczy możesz
obrócić przeciwko społeczeństwu. Pozwala ci wyrąbać przejście w nieprzebytym gąszczu,
kiedy w tyle ściga cię szalony pożar, który zaczyna cię palić i zamieniać w popiół. Twoja
chęć ucieczki staje się czymś równie naturalnym i spontanicznym jak to, że chcesz umknąć i
ratować przynajmniej szkielet twojej egzystencji, starając się gdzie indziej wypełnić go
ciałem. Wówczas przeklinasz nie istniejące chimery. Każdy pasterz wyjaśnia sobie
dosięgające go nieszczęścia w sposób metafizyczny, jak fatalista. Sądzi, że wina leży tylko
po stronie Sardynii, jej gór, kamieni i dębów, czyli po stronie jej piękna.
Poza tym opanowuje cię w końcu chęć ujrzenia innych miast i innej ziemi i ona podnieca
twoją ciekawość, jak podmuch wiatru podsyca ogień. Czymś fascynującym staje się
pragnienie poznania tego innego świata. Ogarnia cię żądza zobaczenia czegoś więcej niż
tylko horyzont twego pola. Chcesz uciec z zarośli, gdzie nigdy nie zdołałeś wzbić się w
myślach ponad głód i nędzę. Wiesz, że musisz zejść
pod ziemię jak dżdżownica, kopać węgiel, narażając w każdej chwili swoje życie, ale nic ćaę
to nie obchodzi.
Dlatego też wraz z przyjacielem Gigim złożyłem w biurze zatrudnienia w Siligo podanie
o wyjazd do Holandii. Nie każąc nam długo czekać, skierowali nas do Sassari na komisję
lekarską. Nasze mus kuły nie zawiodły. Płuca pracowały wspaniale. Byliśmy uparci i
zaprawieni do każdego wysiłku. Atleci motyki i pługa. Chętnie nas oglądali. Nasze
organizmy funkcjonowały jak doskonała lokomotywa.
Noc spędziliśmy w Sassari, oczekując na dalsze badania, wyznaczone na następny dzień.
Zwaliliśmy się bezładnie na ziemię niczym bydło na targu. Spędziliśmy noc rozmawiając o
naszej przyszłości.
— Kto wie, ozy nas wezmą, hę! Jeśli mnie przyjmą, dolecę tam na skrzydłach. Do
Holandii! Mówili mi, że dziewczyny chętnie spotykają się z nami, Włochami.
— Ja też to słyszałem. Mówił mi o tym Peppe, który wyjechał dwa lata temu. Gdy był w
tym roku w lecie na urlopie, powiedział mi, że nie ma z nimi trudności.
— Matko Boska, chłopcy, taki jestem wyposzczony, że pozjadam te wszystkie
Holenderki. Będę jak nasz baran.
— Popatrzcie tylko, jak cd lekarze są dobrze wychowani. Kiedy zapalają cygaro, nie
rzucają nigdy zapałek na podłogę. Nie zachowują się tak jak my. Wkładają je do pudełka
albo wrzucają do popielndazki i to samo robią z niedopałkami.
— Tak, to są ludzie dobrze wychowani, dbają o czystość. To prawdziwa panowie.
Zupełnie nie to co my.
— Niozego nie zabrudzą. Od razu widać, że są dobrze wychowani.
Badania skończyły sdę. Trwały dwa dni. Cd lekarze, tak dobrze wychowani, że z ich ust
niczym z komina parowozu dym buchał w równych odstępach czasu, potraktowali nas
pobłażliwie. Uznali, że nadajemy się do pracy w kopalniach królowej Holandii jako górnicy,
i wydali
nam odpowiednie zaświadczenia. Teraz mieliśmy udać się do Siligo i czekać na wezwanie.
Tymczasem każdy z nas wrócił do 9Woich zajęć. Czekaliśmy niecierpliwie i nerwowo na
wyjazd i dlatego praca wydała nam się cięższa niż dawniej. Środowisko bardziej wrogie niż
dotychczas. Tempo pracy było nadal bardzo szybkie. Zmienił się tylko nasz stan duchowy. W
naszych piersiach płonął ogień, a my byliśmy gotowi dokonać zemsty za naszą
dotychczasową wegetację. Pochyleni nad motyką, szaleliśmy z wściekłości. Nasze mięśnie
były napięte od wysiłku, a nowa ziemia, Holandia, wypełniała nasze myśli.
Podczas pracy przypominałem sobie lepiej niż kiedykolwiek dotąd rozmowy chłopaków
przed ich wyjazdem do Kanady i Australii. Pracując na dniówkę pod czujnym okiem
właściciela, występowali gwałtownie przeciwko swoam wyzyskiwaczom. Rozumiałem to
teraz i sam odczuwałem podobną wściekłość.
W końcu pewnego dnia przyszło zawiadomienie o wyjeździe. Gigi przywiózł mi
wiadomość do Baddevrustany na motocyklu.
Od razu poczułem się jak owca, której pan ściąga z nóg pęta. Podskakiwałem ciesząc się
z wolności. Ta wiadomość napełniła mnie radością, a w piersiach poczułem silne szarpnięcie,
jakbym był deską przybitą do stropu, a wiadomość — narzędziem, które ją odrywa. Gwoź-
dzie puściły. Zazgrzytały. I jak za sprawą czarów, poczułem się oderwany od świata roślin i
od całej przyrody, od zwierząt i od przyjaznej ciszy, która towarzyszyła mi. przez wiele lat.
Szybko ogarnąłem wzrokiem nasze pole rozciągające się faliście. Przebiegłem po nim wzro-
kiem i jeszcze przez chwilę objąłem je w swe posiadanie, jakbym chciał nim, niczym
szklanką wody, ugasić pragnienie. Wsłuchiwałem się w jego ciszę, która coś do mnie
szeptała. Ale motocykl Gigi nie pozwalał mi wejść w intymny, jak zwykle, kontakt z moim
polem. Gigi również był niecierpliwy. Usiadłem za jego plecami i ruszyliśmy do Siligo.
Matka przygotowała już na podróż moje rzeczy. Zorganizowaliśmy wspólnie z Gigim
mały poczęstunek, żeby uczcić z przyjaciółmi czekające nas nowe życie. Nadeszła noc, a z
nią biesiada. Zadowoleni niczym dwa szczęśliwe olbrzymy, byliśmy panami naszego życia.
Szukaliśmy w piwnicy lepszego wina, błądząc po omacku od beczki do beozki.
Weseli i dumni obeszliśmy całą wieś. Śpiewaliśmy przy akompaniamencie gitary, a
ponieważ potrafiłem już wydobyć coś z akordeonu, przerywałem te piosenki, grając
sardyński taniec, tango czy walca. Na śpiewie zeszło nam do świtu. Żaden z nas nie chciał iść
spać.
— Jeszcze jedna serenada. To już ostatnia, obiecuję wam. Śmiało!
Inoghe mi vaghe die cantende a Palma dorada tue in su lettu cascada e deo frittu che nie...
Skończyła się serenada odśpiewana wedle sardyńskiego obyczaju, ale skończyła się także
noc i świt przytłumił nasz śpiew. Śpiący i oszołomieni winem, nie mieliśmy odwagi pokazać
się rodzime w takim stanie. Poszliśmy spać do nie zamieszkanego domu, należącego do
rodziny jednego chłopaka z naszej kompanii. Rzuciliśmy się w ośmiu na szerokie łóżko jak
popadło: jeden na drugiego. Od czasu do czasu któryś z nas spadał z braku miejsca i z
nadmiaru wypitego wina, a wówczas rozlegał się łoskot ciała uderzającego o podłogę.
Towarzyszył temu śmiech całej gromady. Ostatnie śmiechy. Zapadaliśmy w płytki sen. I
znów budził nas hałas kolegi spadającego z łóżka na ziemię, niczym dojrzała gruszka.
Obydwaj z Gigim zaczęliśmy przeżywać nastrój rozstania.
Po spakowaniu walizek udaliśmy się pośpiesznie na placyk. Takiej uroczystości
towarzyszyły, jak zwykle, płacze i lamenty. Wyruszyliśmy w drogę. Wydawało się nam, że
skończyło się nasze niewolnicze życie wśród pól. Dzięki temu, że nie zdawaliśmy sobie
sprawy z wielu rzeczy
ł nie znaliśmy naszej przyszłości, a przede wszystkim, że nikt w Siligo, jak i zresztą my sami
nie znaliśmy naszych pracodawców, odjazd był mniej przykry: rozstanie mniej tragiczne i
bolesne. Byliśmy naiwni i niczym zwierzęta nie wiedzieliśmy, jak się zachować wobec
zjawisk zupełnie nam obcych.
Postępowaliśmy podobnie jak Pacifico, gdy pewnego dnia wybuchł na naszym polu
pożar. Kiedy dosięgły go płomienie palącego się siana, zamiast uciekać (jak robią niektóre
zwierzęta, takie jak np. konie, ptaki itd.) obrócił się zadem do płomieni i zaczął je kopać
poparzonymi kopytami. Na szczęście siana było niewiele, ale ogień postępował i sięgał mu
już pod brzuch, a osioł nie ruszył się z miejsca nawet o centymetr. Teraz chce mi się śmiać z
tego absurdalnego wierzgania kopytami, ale zdaję sobie sprawę, że nasza radość z powodu
wyjazdu była jeszcze bardziej absurdalna od tych bezsensownych kopniaków. Ogień, z
którym Pacifico walczył kopytami, trwał bardzo krótko, dopóki nie spłonęło siano. Natomiast
nas ogarniał podwójny ogień: wyjeżdżając uciekaliśmy przed łagodniejszym, a dawaliśmy
niedorzeczne kopniaki temu, który płonął przed nami i w dodatku ścigaliśmy go jeszcze.
Pędź, autobusie, pędź! Nie wiedziałem, że płomienie tej fałszywej wolności parzą mnie, a ja
ratuję się niedorzecznie kopniakami: w tej sytuacji zachowywałem się jak Pacifico! Dla nas
również nadeszła chwila wyjazdu. Jeszcze jedno spojrzenie na ludzi, na pokryte mchem
dachy w Siligo i oto odniosłem wrażenie, że góra, która przytłaczała mnie w przeszłości,
oderwała się od mojego wychudłego cdała. Wydawało się, że za autobusem runęło z
trzaskiem drzewo. W głupiej euforii odczuliśmy to jako koniec naszego niewolnictwa.
Sprawiło mi jedynie przykrość, że nie zdążyłem pożegnać „mojego" pola: jego przestrzeni
sięgającej po horyzont, kuma Pulinari, su Gobbe. A więc goniąc za tym ogniem, porzuciłem
tak nagle całą przyrodę Baddevrustany: jej drzewa, parowy i skały, wzgórza i dalekie szczyty
gór. W mojej rozpaczliwej fantazji przybierały one wielokrotnie ludzkie postaci. Były
jcćiynymi przyjaznymi mi osobami, które przez całe lata rozmawiały ze mną w milczeniu.
Wszystko nastąpiło niespodziewanie. Gigi przyjechał do Baddevrustany w szalonym
pośpiechu i nae pozwolił mi się pożegnać z tymi „postaciami". One jednak żyły w mojej
wyobraźni 6ilniej niż kiedykolwiek dotąd. Miałem wrażenie, że autobus wiezie ze mną te
wszystkie olbrzymie dęby, skały i doliny. Baddevrustanę z jej stadami i pobrzękiwaniem
dzwonków znanych każdemu pasterzowi, z okalającym ją widnokręgiem i niebem.
Zachowałem o nich niezatarte wspomnienie.
Targani sprzecznymi uczuciami: wściekłością i płaczem, nienawiśoią i miłością,
śmiechem i łzami, złorzeczyliśmy sardyńskiej ziemi, jakbyśmy naprawdę opuszczali nasze
więzienie.
W naszej błogiej nieświadomości przeklinaliśmy tych, którzy nie uczynili nam nic złego,
ziemię — naszą żywicielkę — i kaprysy pogody, które ją użyźniały.
Nie znaliśmy innych przyczyn naszej niedoli. Nie mogliśmy jeszcze wiedzieć, kto jest
naszym prawdziwym przeciwnikiem. Z autobusu, który toczył się po wzgórzach i równinach,
powtarzaliśmy oo jakiś czas słynne już zdanie, wypowiadane rytualnie przez emigrantów:
„Żegnajcie dęby Sardynii."
Gdy przyjechaliśmy do Sassari, spotkało nas z Gigim ooś, czegośmy się nie spodziewali.
Było to o tyle nieprzyjemne, o ile miało się później dla mnie okazać szozęśli- we. W biurze
emigracyjnym dowiedzieliśmy się, że z naszymi papierami ooś nie jest w porządku.
Uniemożliwiło to przewidziany wyjazd do Porto Torres.
W pierwszym momenoie ogarnęła nas rozpacz. Wszystkie nasze plany spełzły na niczym,
roztopiły się jak lód w ogniu. Było to bardzo pnzykre. Czuliśmy się już wolni jak ptaki.
Jednakże skrzydła odmówiły nam posłuszeństwa i me mogliśmy wabić się do lotu. I jak psy
świeżo wykastrowane na oozach pana, musieliśmy obserwować odjazd naszych kolegów
przybyłych do Sassari z innych miejscowości.
— Gigi, o oo tu naprawdę chodzi?
— Ba... Nie wiem!
— Go ci powiedzieli w biurze?
— Och, nic. Wydaje mi się, że twój ojcdec nie wyraził zgody na twój wyjazd. Jesteś
niepełnoletni.
— Ale ty jesteś przecież pełnoletni.
— Ha! Wierni Prawdopodobnie zrobili wszystko, żeby nie dopuścić do mojego wyjazdu.
Ojciec zna kuma Pedru. Wiesz, jak jest!
— Co za żarty? Teraz muszę wrócić do Baddevrustany. Ty sobie na to gwiżdżesz! Twoja
rodzina mieszka w Siligo i przynajmniej wieczorem możesz oglądać telewizję, spotykać się z
przyjaciółmi...
— A ty nie możesz wieczorem przyjechać do Siligo na rowerze?
— Eh, mogę raz na tydzień. Ojciec częściej mnie nie puśoi. Pójdę na służbę jako pasterz.
Od pracodawcy będę przynajmniej mógł wymagać, żeby pozwolił mi przyjeżdżać na wieś raz
w tygodniu. Muszę o tym pomówić z Abrahamem. Do licha, przecież nie jestem z kamienia.
Tak więc w pięć godzin po wyjeździe, na skutek igraszki losu lub woli naszych rodziców,
musieliśmy przebyć tę samą drogę, której przedtem złorzeczyliśmy, przełknąć myśl o niej jak
kawał słanej kiełbasy. Musieliśmy ponownie zobaczyć wszystkie miejsca na polach, którym
ubliżaliśmy, kiedyśmy je żegnali, jakby już nas z nimi nic nie miało łąozyć. Siedząc w
autobusie, który na ironię losu wiózł nas z powrotem do Siligo, przyglądałem się wstydliwie
polom niedawno przeklinanym. Czułem się u- pokorzony. Wieczorem musiałem cofnąć
rzuoone tu rano obelgi. W drodze miałem wrażenie, że łapczywie piję i przełykam nie tylko
te wszystkie złorzeczenia, które sam wypowiedziałem, ale również te, które dotąd wyrzucili z
siebie emigranci.
Przyroda zaatakowała mnie gwałtownie ze wszystkich stron: „Stop! Cofnij przekleństwa.
Jeszcze są tutaj. Wdy
chaj je z powietrzem i wepchnij tam, skąd je wziąłeś. Czy je słyszysz? Szybciej. Łykaj je."
Następnego dnia po nieudanym wyjeździe wróciłem do owczarni i ponownie zobaczyłem
olbrzymie dęby, które od dziecka chroniły mnie od złej pogody. Chowałem się w ich
wgłębieniach albo w pęknięciach, powstałych na przestrzeni wieków. Patrzyłem na nie z
zażenowaniem. W dniu odjazdu urągałem w przypływie wściekłości wielu podobnym do
nich drzewom, a teraz się tego wstydziłem. Powróciłem do gniazda, w które naplułem, a teraz
musiałem je oczyścić, żeby móc w nim żyć. Pierwsze dni były melancholijnie smutne. Po
pierwszym zbliżeniu z przyrodą zapomniałem o wszystkim i znów powróciłem do życia w
stanie dzikim. Pooieszało mnie tylko, że ten zbieg okoliazności, z czego zdawałem sobie
zaledwie sprawę, pozwolił mi uniknąć wygnania na obcą ziemię, gdzie pojechałbym nie
znając języka, ani nawet jednego słowa, jak to zdarzyło się przede mną wielu pasterzom.
Trzymałem się uporczywie takiego rozumowania, jakbym chciał podnieść się na duchu po
doznanym zawodzie. Łagodziło ono jak cukier smak goryczy tych dolin. Badde- vrustana
stała się milsza mojemu sercu. Była tu przecież moja matka, rodzeństwo i cała przyroda,
która do mnie przemawiała. Woły wróciły pod moją władzę. Znów orałem na dniówkę, aż do
końca grudnia. Bardzo często, żeby pokonać zmęczenie, śpiewałem idąc za pługiem na tych
samych polach, które przedtem robiły mi wymówki.
Gdy skończył się sezon orki w polu, pracowałem w Bad- devrustanie, siejąc trawę dla owiec i
wołów, a jęczmień i owies dla kur.
Wreszcie ojciec był zadowolony, że jestem przy nim. Byłem najstarszy i pracowałem
wydajniej od innych. A poza tym fakt, że dorastałem do wieku, kiedy się emigruje, osłabiał
jego władzę, spod której stopniowo się wymykałem. Nie był już dla mnie tak okrutny. Brutal-
ność, w jakiej mnie wychowywał, złagodniała nieco. Bał się, że jego krzyki sprowokują mnie
do ucieczki i wy
fruną właśnie teraz, gdy moja praca okazała się najbardziej wydajna.
Mimo że wróciłem do wykonywania swych zajęć z taką samą jak dawniej siłą, nie
mogłem pogodzić się z tym, że przez całe życie będę musiał pracować jako pasterz i rolnik.
Myśl o wyjeździe i ucieczce wciąż nie dawała mi spokoju, a moja dola nie pozwalała mi o
niej zapomnieć. Pragnienie ucieczki z tego środowiska nieustannie mnie gnębiło. Zaszyłem
się w Baddeyrustańie, jak nakazywały mi pola. One jednak nie wiedziały, że teraz wieje wiatr
przeciwny temu, jaki mnie tu posiał w wieku sześciu lat, żebym rósł razem z nimi. Ten wdatr
wiał mi w plecy, a ja znowu przygotowywałem sobie legowisko, czekając tylko na
poderwanie się do lotu. Żyłem jak przerażony i zadyszany zając, który w ucieczce przed
psami chroni się w bruździe z postawionymi słuchami, gotowy pędzić, skoro tylko psy
przestaną go ścigać i powrócą do owczarni swego pana.
I podobnie jak zając, z nastawionymi uszami, nasłuchiwałem wszystkich odgłosów, jakie
do mnie docierały. Polowałem na wiadomości o emigrantach i całe dnie nękała mnie
uporczywa myśl o wyjeździe.
I jakkolwiek byłem pasterzem z natury łagodnym, bardziej naiwnym od barana, który
zapładniał mi owce, rozsadzała mnie gwałtowna chęć zdobycia czegoś, czego sobie w pełni
nie uświadamiałem. Z rękami zrogowaciałymi i z twardymi muskularni, doświadczony w
działaniu praktycznym, zahartowany w chłodzie i upale, duchowo byłem bardzo wrażliwy.
Dotychczas moje działanie i reakcje były ściśle związane z przyrodą, okoliczności nie wyma-
gały nigdy ode mnie funkcjonowania rozumu, a jeśli nawet, to w minimalnym stopniu.
Walczyłem dużo, ale myślałem mało. Dużo pracowałem rękami, ale mój mózg nigdy nie był
naprawdę rozwijany. Zawsze obracałem się między rzeczami, nigdy ponad nimi. Jednakże
moje drobne ciało ożywiał młodzieńczy i niepohamowany entuzjazm.
Cały mój wewnętrzny świat, wraz ze swoimi dotąd nie wykorzystanymi możliwościami,
szukał sposobu wyrwania
się spod tyranii, narzuconej mu wyłącznie siłą miąśni. Czatował, gotów ujawnić się w każdej
chwili, jakby stanowił ukrytą rezerwę, czekającą na ewentualne ddrodze- nie. Memu ojcu
ukradłem całą jego mądrość, którą on z kolei przejął ód starych pasterzy. Mając dwadzieścia
lat, ja także byłem w pracy dorosły, „mądry", „stary". Jednakże istniejące we mnie siły
duchowe były jak pączki na suchym drzewie, które oczekiwały ha właściwą porę roku, aby
móc się rozwinąć.
Wiedziałem, że moją drogą życiową nie będzie pasterstwo. Nie było tu miejsca dla
zdrowych, tak jak ńie było go dla tych, którzy wyemigrowali do Australii! Byłem zdrowy i
silny, prawie pełnoletni. A tli było miejsce jedynie dla starych, zgarbionych i
sparaliżowanych. W dodatku pączek, który oddychał we mnie, nie mógł się tu nigdy
otworzyć.
Nie ulega wątpliwości, że również ha Sardynii przed każdym pasterzem stała otworem droga,
na którą można było wkroczyć bez podlizywania się panom. Był nią bandytyzm. Droga
niepewna, gdzie możesz wyzwolić cały swój zapał, który cię świerzbi pod muskularni. Ale
pączek, który w tobie żyje, czeka tam zagłada. Otwiera się i rośnie szybko, jak z nadejściem
życiodajnej wiosny. Odzywa się twój nieświadomy bunt, irracjonalny a odosobniony. Na
koniec spostrzegasz, że twój pączek rozwinął się w ogniu walki. Twoja roślina rośnie
przeciwko zorganizowanej przemocy społeczeństwa, którą chciałbyś nieświadomie obalić. Ta
przemoc jeśt jak ulotna i nieuchwytna chimera. Jak wiatr, który spala cię do korzeni. I W
końcu zostajesz wchłonięty przez ten sam wir zachłannego i nigdy nie nasyconego gwałtu:
wciągnięty przez jego ssawki i oblany jego potem. Strawiony przed śmiercią.
O bandytach słyszałem od dzieciństwa. Nie tylko kum Juanne, ale także inni pasterze często
opowiadali o ich rozbojach i wyozynach. Bali się ich, ale jednocześnie ich podziwiali. Wielu
z nich było bohaterami, męczennikami wolności, jakiej tutejsza ludność nigdy nie zaznała.
Ale zostać bandytą, walcząc o wolność dla innych w dżungli
•węży, nie jest zbyt łatwo. Potrzebne są cechy, których sam nie posiadasz: świadomość
ponoszonej krzywdy i ryzyko, jakde pociąga za sobą przyjaźń z prawdziwym bandytą,
słowem, wejście w inny świat. Całe szczęście, że nie znalazłem u siebie takich predyspozycji.
Rozmyślałem o tych strasznych sprawach. W ciągu ostatnich lat czysty bandytyzm, jako
nieświadomy bunt, ustępował miejsca bandytyzmowi mafijnemu, zwyrodniałemu na skutek
interesów osobistych i klanowych. Bohaterowie społeczni walczący o wolność, jakiej pragną
pasterze, już zniknęli. A bandytyzm zmienił swój charakter, wyrzekając się idei, które go
zrodziły.
Dla mnie osobiście byłby to wybór tymczasowy. Okoliczności zadecydują później w inny
sposób o spełnieniu moich pragnień. Podobnie jak wszyscy pasterze, pozostawałem nadal
swego rodzaju bandytą. Wiedziałem również, że nie mogę wstąpić do policji. Ciężka praca
fizyczna, wykonywana od szóstego roku życia, spowodowała, że nie przekroczyłem 159 cm
wzrostu. Wysiłki, do jakich byłem zmuszany, przekraczały moje możliwości i wyciągały ze
mnie wszelkie soki żywotne doprowadzając do tego, że TosJfcm w cierpieniu. Byłem jak
krzak przyduszony władczym lasem. Olbrzymie drzewa zasłaniały mi niebo swymi gałęziami
i przygniatały do -ziemi, rozpościerając ogromne korzenie we wszystkich kierunkach,
wyciągając z gleby najlepsze soki i przenosząc je do swego pnia: do swych ust, aby wyżywić
gąszcz swych gałęzi. Pozostawiały mnie jak podszycie leśne bez wody, skazanego na laskę
upału. Byłem krzakiem ginącym od suszy, oczekującym na nadejście zimy. Tego lata ja
również oddychałem z trudem. Czekałem na porę roku, która by mi stworzyła możliwość
ucieczka od przymusowych robót
Z wyjazdu do Holandii nic nie wyszło. Emigracja nie powiodła się. O losie naszych
emigrantów dochodziły mnie złe wieści. W kopalniach ilość śmiertelnych wypadków ciągle
się powiększała. Jedynym ratunkiem, jaki istniał dla mnie we Włoszech w ramach prawa,
było wstąpienie do wojska na ochotnika.
Zdarzyło się zimą 1957 roku, iż razem z wujem Gello- nem odczytaliśmy z trudem
obwieszczenie zachęcające chłopaków do wstępowania do wojska dla zdobycia zawodu.
Wuj Gellon założył okulary i przeczytał afisz przebiegając po nim niezdarnie laską i
przetłumaczył mi jego treść w swoim dialekcie z Porto Torres: — Możesz się zaciągnąć,
kutasie!
Mój wygląd fizyczny nie napawał mnie obawą. Wymagano 160 cm wzrostu. Jeśli się
wyprostuję i wyciągnę szyję, powinienem osiągnąć tę wysokość. Robiłem już próby i często
mi się to udawało. Faktycznie mój wzrost wynosił 159 cm, ale mogłem użysbać dodatkowo
jeden centymetr, wyprężając się dobrze przy mierzeniu. Martwiłem się jedynie tym, że
wymagano ukończenia 5 klas szkoły podstawowej.
Od kiedy tatuś wywiózł mnie do Baddevrustany, szkołę widziałem jedynie z drogi,
jeżdżąc do Siligo. Ojciec u- kończył piątą klasę, gdy miał już ponad trzydzieści lat i jakby
chcąc naprawić szkody wyrządzone mi przez przeniesienie do owczarni, próbował mnie
czegoś nauczyć: alfabetu i kilku ogólnych wiadomości, które znał na pamięć. Jeśli miał dobry
humor, w czasie okopywania gaju oliwnego bombardował mnie pytaniami. Usiłował nawet
udzielić mi kilku „lekcji", żeby przekazać mi swoje wiadomości.
— Jak się nazywa stolica Włoch?
— Rzym.
— A najwyższa góra?
— Mont-Blanc.
— Jakie są granice Europy?
—
Na wschodzie — góry Uralu, na południu — Morze Śródziemne, na zachodzie... ba!
—
Ocean Atlantycki, a na północy — Morze Północne Arktyczne. Największe jezioro
świata?
— Mówiłeś mi, że Morze Kaspijskie.
— A teraz przejdźmy do historii. Juliusz Cezar?
— Największy rzymski generał.
— Najwybitniejszy poeta?
— Dante Alighieri. Napisał boską komedię.
— A teraz matematyka. Trzy razy trzy?
— Dziewięć.
— Sześć razy sześć?
— Trzydzieści sześć.
— Dziewięć razy dziewięć?
— Pięćdziesiąt sześć.
—
Nie. Osiemdziesiąt jeden! Dziś w nocy powtórz sobie tabliczkę mnożenia. Nie znasz
jej dobrze.
— Tak. Tak.
Gdy opanowałem już pamięciowo te wiadomości, ale nie zdobyłem jeszcze umiejętności
pisania, na skutek nalegań z mojej strony ojciec zaprowadził mnie do nauczycielki w Siligo.
—
Teraz musisz uzyskać świadectwo ukończenia szkoły podstawowej. Nie chcę mieć
wyrzutów sumienia. Nadszedł już czas. To wymaga ode mnie poświęcenia, ale obiecałem ci,
że to zrobię, gdy zabierałem cię ze szkoły.
Nauczycielka pomogła mi lepiej poznać alfabet i niektóre ogólne wiadomości, jakich nauczył
mnie ojciec w czasie przerw dzielących wybuchy jego wściekłości. Po trzech miesiąoach
stanąłem w czerwcu do egzaminu, na zasadzie eksterna, wraz z 12-letnimi chłopcami.
Uzyskałem promocję.
Muszę przyznać, że moje wypracowanie na temat „Wesoła wycieczka" wypadło bardzo żle.
Nie umiałem pisać poprawnie. Czytałem bardzo słabo. Sylabizowałem z trudem, nie mogłem
złapać tchu, dyszałem. Gdy przy wymawianiu długich wyrazów dochodziłem do ich końca,
zapominałem jak brzmią pierwszy sylaby i nie mogłem złożyć słowa. Trochę poprawiłem się
na ustnym. To, co sły- * szałem od dzieciństwa od pasterzy, ojca i nauczycielki, pozostało na
zawsze w mojej pamięci. Niektóre z egzaminujących mnie nauczycielek pamiętały jeszcze
moje odejście ze szkoły, kiedy miałem sześć lat Widząc mnie znowu w ławce w pasterskim
stroju, wzruszyły się.
Tak więc świadectwo otrzymałem od komisji w prezen-
cie. Oczywiście nie chodziło tylko o to, żeby zrobić ml przyjemność. Władze szkolne
miały polecenie przepuszczania pasterzy w wieku poborowym, nawet gdyby byli niemal
analfabetami. W ten sposób naród zwalczał analfabetyzm na papierze i dla obrony ojczyzny
stwarzał masę poborowych.
Gdy uzyskałem ten dyplomik honoris causa, na który faktycznie nie zasługiwałem, wuj
Gellon mógł mi napisać podanie o wcielenie do wojska na ochotnika. Byłem na wszystko
zdecydowany. Miałem niewiele do stracenia. Utwierdzałem się w przekonaniu, że gorsze
warunki życia mogłyby mnie czekać tylko w więzieniu. Nie przerywając monotonii swoich
zajęć, czekałem niecierpliwie na wezwanie stawienia się przed komisją lekarską. Tak więc, w
okresie gdy przechodziłem z pola na pole orząc i bronując, zostałem wreszcie pewnego dnia
zawiadomiony przez karabinierów z Siligo, żebym się stawił w okręgu wojskowym. Jakiś
„lew" zainteresował się moim podaniem i natychmiast zostało załatwione. Następnie wysłali
mnie do Cagliari na komisję lekarską. Nigdy w życiu nie widziałem takiego dużego miasta.
W Sassari byłem w ubiegłym roku, korzystając z wolnego czasu uzyskanego od ojca w dzień
Sw. Wincentego. Udałem się tam z grupą przyjaciół. Każdy z nas mógł nareszcie tego dnia
rano popróbować „owcy bez ogona", a po południu zobaczyć po raz pierwszy morze.
Cagliari było większe od Sassari i wydało mi się cudowne. Wszystko tu wyglądało
inaczej niż w wioskach, jakie czasem zdarzało mi się odwiedzać. Byłem gościem wuja
Tottoi, strażnika w Bu on Cammino, który znacznie wcześniej ode mnie uciekł od
przymusowego rolnictwa. I niewątpliwie dlatego, że miał podobne jak ja doświad- * cżenaa,
zdał sobie od razu sprawę, wychodząc po mnie na dworzec, że w Cagliari czuję się jak dzikie
zwierzę, wyrwane z naturalnego środowiska. Oszołomiony ulicznymi znakami, których nie
znałem i nie potrafiłem nawet zauważyć, nie mogłem ustalić, gdzie jest prawa, a gdzie lewa
strona ulicy.
Szedłem tuż za n!m, aż wsiedliśmy do tramwaju, który zobaczyłem wówczas po raz
pierwszy.
— Weż prysznic — powiedział mi, gdy przyszliśmy do domu.
— Co to jest prysznic?
— Chodź, chodź!
Zaprowadził mnie do łazienki i wszystko wytłumaczył. Umyłem się z wielką
przyjemnością pod tryskającą z prysznica ciepłą wodą. Jednak moje ręce nie zmieniły koloru.
Pozostały tak samo jak przedtem poczerniałe od ziemi, w której pracowały przez tyle lat.
Wuj Tottoi chciał, żebym się dobrze zaprezentował i dał mi rozpuszczalnik do wymycia
rąk. Wstydził się, że w takim stanie stawię się przed władzami wojskowymi. Nie zrobiłbym z
pewnością dobrego wrażenia na lekarzach wojskowych: moje ręce przypominały kopyta osła.
Wyszykował mnie z pomocą żony i odprowadził do koszar Monfenera. Na poozątku
zostałem poddany sprawdzianowi fizycznemu. Ku mojemu wielkiemu zaniepokojeniu sta-
nąłem przed miarą wzrostu. Sztywniejąc, wyprężyłem się ze wszystkich sił, żeby nadrobić
brakujący mi centymetr. Była to ciężka walka. Wyciągnięta szyja przypominała z pewnością
pozbawioną piór szyję kogucika wałczącego ze swym przeciwnikiem. Jednakże wobec
podobnego nieprzyjaciela moje wysiłki nie miały żadnego znaczenia. Nie przekroczyłem 159
cm. Darowano mi centymetr, który miał mnie uratować.
Później zjawił się major i jakby chcąc popisać się przed nami swoją władzą, stanął w
pewnej odległości i objął nas wszystkich wzrokiem.
— Dzień dobry, chłopcy. Wiecie, że wstępujecie na drogę twardą, szlachetną i
chwalebną i że zajmujecie miejsca bohaterów, których znacie z historii. Oczywiście,
będziecie mieć także osobiste zadowolenie. Nauczycie się zawodu. Teraz przejdziecie
egzamin sprawności. Sierżanta musi wyróżniać wiele zalet: bystrość, inteligencja, sprawność
dowodzenia... A przede wszystkim musi być świadomy zadań, jakie ma wykonać dla swojej
ojczyzny.
Gdy skończył przemawiać, dali nam do wypełnienia testy. Nie trzeba było pisać. Tego się
nie spodziewałem. Miałem szczęście. Posiadałem wystarczające wiadomości. Z trzech
podanych odpowiedzi potrafiłem podkreślić właściwą, również dzięki temu, że mój sąsiad
miał ukończone 3 klasy szkoły średniej i pozwalał mi ściągać. Poza tym lekcje, udzielane mi
błyskawicznie przez ojoa, zawierały mniej więcej wymagane w tym teście odpowiedzi.
Byłem niemal oswojony z tego rodzaju egzaminem. Przy okazji przydały mi się też
wiadomości, jakie zdobyłem, gdy odbywając drogę do Siligo, przysłuchiwałem się
rozmawiającym ze sobą pasterzom. Czytali „Da Domenica del Cor- riere", na wyścigi
cytowali nazwiska sławnych ludzi i upajali się mmi jak magicznymi dźwiękami. Gdyby
egzamin polegał na napisaniu wypracowania, z pewnością zostałbym bezlitośnie obcięty. Oni
jednak wiedzieli, że większość z nas me umie poprawnie pisać. A testy były jedynym
egzaminem, jaki byliśmy w stanie złożyć na piśmie. Razem z wieloma innymi chłopakami
uznali mnie więc za zdolnego do służby wojskowej, mimo że nde widzieli nawet, jak
wygląda moje pismo. Okazali się po prostu konsekwentni: nie mogli tego wymagać.
W czasie powrotnej drogi z Cagliari, przejeżdżając przez Maoomer i Ardarę,
rozmyślałem nad moim przyszłym wojskowym życiem. I mimo że pociąg był przepełniony,
starałem się w swym osamotnieniu wyobrazić sobie życie sierżanta. Nie udawało mi się
jednak. Przez chwilę widziałem siebie w mundurze karabiniera, a później w mundurze, w
jakim zobaczyłem mojego wuj a .zmienionego nie do poznania. Mimo woli spojrzałem na
siebie, żeby 9ię upewnić, ozy nie jestem przebrany. Poruszyłem gwałtownie głową, zrzucając
beret. Dotknąłem jej rękami, ale poczułem tylko pukle kręconych włosów. Przerażenie
minęło i nie chciałem więcej o tym myśleć. Pociąg unosił mnie, a wraz ze mną moje myśli
walczące ze sobą w rytmicznym turkocie kół toczących się po zużytych szynach. W tym
hałasie i wstrząsach znikł kompleks mojego ni-
skiego wzrostu. Wraeałem pociągiem jako Zdolny do służby wojskowej.
Pod dębami Baddevrustany ozułem się teraz wyższy, bardziej niż dotąd wolny. Nareszcie
stanęła przede mną otworem droga ucieczki ratująca mnie od pożaru. Nie myślałem już o
tym, żeby zostać bandytą. Zapędziłem w zakamarki mojej nieświadomości tę ostateczną i
skrajną możliwość. I jakbym popełnił wińę, wstydziłem się teraz, że przychodziło mi do
głowy podobne rozwiązanie. W końcu doszedłem do wniosku, że w wojsku będzie mi
dobrze. Starzy pasterze zawsze mi o tym mówili, a teraz mi to powtarzali.
— Masz szczęście. Niełatwo dostać się do wojska. Hummm! Potrzebne są
rekomendacje. Znajomości! Te lwy wymagają tego!
— Teraz nauczysz się włoskiego. Poznasz kontynent. I ńa szczęście, nie musisz
wyjeżdżać za granicę, jak mój syn do kopalni w Belgii.
— Będziesz mógł przyjechać ńa urlop raz lub dwa razy w roku. Dziewczęta będą się za
tobą uganiały. One nie chcą pasterzy i emigrantów. Wolą zostać we Włoszech i nauczyć się
włoskiego. Chcą być paniami.
— Nie ulega wątpliwości, że służba wojskowa jest przykra. Ba! Ale jeśli będziesz
posłuszny! No, bo trzeba słuchać tego, kto oi daje chleb: jak pies pana. Myślisz, że pies
słucha pana z miłości? Ależ skąd: dla chleba! Pilnuje mu zwierząt i owczarni, bo należy do
pana. Zdechłby bez niego.
— Mój syn jest szefem posterunku karabinierów. To nie to co żyć tutaj, łykać kurz na
klepisku i jeść suchy chleb. To nie to samo, co chodzić po gnoju naszych zwierząt. Sam
zarabia więcej niż cała moja rodzina. A w nocy może być spokojny, że nie ukradną mu stada.
Nadszedł maj. Obydwaj ż ojcem żęliśmy sierpem trawę, która układała się nam w
pokosy. Rok był urodzajny. Jęczmień i proso dojrzewały równocześnie, ich kłosy zaczynały
się szybko złocić. Czekały nas żniwa.
W początkach czerwca, jak wojownicy uzbrojeni w pozakrzywiane sierpy, ojciec, Filip i
ja wyruszyliśmy w pole do ataku. Ustawieni w szeregu, żęliśmy w upale, stawiając za sobą
snopki ze złotymi czuprynami, które niczym żywe istoty świadczyły o naszym trudzie.
Wieczorem, zanim oderwaliśmy się od pracy, ustawialiśmy je w stogi. W niecały miesiąc
zżęliśmy całe zboże, pozostało po nim jedynie ściernisko. Byłem zadowolony, że żniwa
zakończyły się przed moim wyjazdem.
Zaraz zabraliśmy się do przewożenia snopków do stodoły! Na Sw. Piotra 1958 roku
przyjechał do Baddevrusta- ny na motocyklu jakiś mężczyzna, jak niegdyś Gigi. Szukając
mnie, przyszedł na ściernisko. Zobaczył, że stałem koło wołów, rzucając snopki z ostatniego
stogu na wóz, gdzie Filip starannie je układał.
— Przyjeżdżaj natychmiast do Siligo. Przyszło zawiadomienie. Musisz stawić się do
wojska. Przysłali mnie tu karabinierzy. Masz trzy dni czasu. Musisz zaraz pojechać do
koszar, żeby potwierdzić, że nie zmieniłeś zdania.
Wysłuchałem tej wiadomości z widłami w ręku. Ale chcąc przezwyciężyć zakłopotanie,
zabrałem się w końcu do roboty i wrzuciłem na wóz ostatnie snopki, jakbym choiał w ten
sposób zyskać trochę na czasie. Nadeszła jednak moja pora. Przyszło mi naraz do głowy
wiele myśli: przypomniałem sobie lęk przed karabinierami, jaki przeżywałem w drodze do
Siligo. Nie wierzyłem, że ja również zostanę podobnym do nich wojskowym. Wojownikiem,
który będzie musiał bić się na wojnie.
Gdy o tym myślałem, musiałem zostawić wóz i woły i pojechać z posłańcem. Zastąpił
mnie Filip i on zajął się młocką, wypuszczając woły na leżące na klepisku snopki zboża, żeby
po nim chodziły.
Kiedy jechałem na motocyklu do Siligo, rozmyślałem nad perspektywą służby w wojsku
przez całe życie. Ciągle te same czynności, słuchanie rozkazów wydawanych przez ludzi,
których będziesz odróżniał tylko po mundurze. Nie miałem do odjazdu przekonania.
1 jeśli nawet niewiele wówczas wiedziałem o życiu społecznym, to teraz siedząc za plecami
posłańca, słyszałem.
jak powiew wiatru przypominał mi powiedzenie często powtarzane przez pasterzy (unosiło
się ono niemal w powietrzu): „Służyć u karabinierów czy w policji to dobra rzecz. Zaciągnąć
się do wojska na ochotnika — to coś wstrętnego: to podpisać się na zawodowego."
Ta gadanina ostudziła nieco mój zapał. Motocykl powoli i z trudem wiózł mnie do
koszar. Ciągnął ciężko, dysząc niczym osioł pod nadmiernym ciężarem. Jechał powoli, a
ramiona posłańca przypomniały mi przez moment masywne ramiona ojca, gdy po raz
pierwszy zobaczyłem go, jak kołysał się w rytm kłusu zwierzęcia. To skojarzenie wywołało
we mnie wspomnienia i przeniosło mnie do dalekiej przeszłości. A chociaż teraz wiózł mnie
„ognisty osioł", to jednak przypomniałem sobie tamten dzień i słowa, jakie ojciec musiał
powiedzieć do nauczycielki i do mnie, kiedy wyrywał mnie z życia społecznego.
Przy wjeździe do wioski mignął mi przed oczami śmieci ar z. Ta pierwsza oznaka
cywilizacji, którą musiałem tu niegdyś porzucić, przeniosła mnie do teraźniejszości.
Wreszcie Siligo wyszło nam naprzeciw, ze swoimi omszałymi dachami, zabarwionymi przez
czas i pokrytymi gdzieniegdzie kępkami trawy, która na swoje nieszczęście na nich wyrosła.
Wkrótce znaleźliśmy się na placu przypominającym cmentarz, przywodził bowiem na myśl
zbyt wiele wspomnień o emigrantach, żegnamych tu płaczem w chwili odjazdu. Posłaniec
zatrzymał się.
Zaraz poszedłem do koszar. Nacisnąłem dzwonek. Rozległ się drżący dźwięk. Ja też
trząsłem się cały, wzburzony i onieśmielony.
— Kto to? — usłyszałem glos dochodzący przez okienko w drzwiach.
— Wzywaliście mnie, żebym stawił się do wojska.
— Chwileczkę.
Wartownik otworzył drzwi i zaprowadził mnie do biura brygadiera.
— Czy to pan Ledda?
— Tak.
— Złożył pan podanie jako ochotnik.., na podoficera w wojsku?
— Tak.
— Otrzymałem w tej sprawie zawiadomienie. Jeśli nie chce pan stracić okazji, musi pan
wyjechać najpóźniej w ciągu trzech dni. Oczywiście jest to tylko propozycja. Może pan
jeszcze zrezygnować. Należy jednak szybko podjąć decyzję.
Nie wiedziałem, oo odpowiedzieć. Stałem nieruchomo naprzeciw biurka, nie mogąc
dokonać wyboru pomiędzy owczarnią, bruzdami, pługiem a wojskiem, które kojarzyło mi się
jedynie z wojną. I jakbym bardziej sobie niż brygadierowi chciał udzielić odpowiedzi,
utkwiłem wzrok w jego mundurze. Zaparło mi dech. Moja decyzja przerażała mnie.
— No, nad czym się pan zastanawia? Wypełniam swój obowiązek. Muszę przekazać
pańską decyzję do okręgu wojskowego. Czy pan to rozumie?
Gdy w końcu przezwyciężyłem onieśmielenie wywołane pierwszym bezpośrednim
kontaktem z karabinierem, usta moje wykrzywiły się i zacząłem się jąkać.
— Ludzie mi mówili, że w wojsku jest źle. Idzie się na wojnę. Podoficerów nazywają
gryzmakami, bo swym podpisem zobowiązują się do służby zawodowej.
— A pan myśli, że ja nie musiałem podpisać? Wszyscy wojskowi, karabinierzy,
policjanci muszą podpisem wyrazić zgodę na służbę zawodową. Jak wybuchnie wojna,
wszyscy na nią pójdziemy. W wojsku jest może nawet lepiej niż u nas. I co z tego?
— W Cagliari widziałem koszary i wojskowych. Nie podobało mi się. Ludzie nazywają
ich „sprzedanym mięsem", tak ich nazywają.
— „Sprzedane mięso", hę? Chciałbym wiedzieć, kto się bardziej zaprzedał, ja czy ci,
którzy wyemigrowali do Australii? Chce pan przyjacielskiej rady? Niech pan nie zwraca
uwagi na ludzkie gadanie. Wiem, jak wygląda wasze pasterskie życie, tu w Siligo i na
Sardynii. Jest smutne, jak zresztą wszędzie we Włoszech. Radzę ci się zgo*
dzić, spróbować. I tak musisz odbyć służbę wojskową, przecież nadajesz się do niej. Za rok
zostaniesz wezwany jako poborowy. Lepiej jedź od razu. Wyboru możesz dokonać później.
Zobaczysz, że nie będziesz żałował. Zawsze będzie ci tam lepiej niż paść owce w Baddevr
usta nie. Zobaczysz, że wielu z tych, którzy cię straszą podpisem, będzie ci zazdrościć, gdy
wrócisz podoficerem. A wiesz, że w wojsku szybciej się awansuje i nie będziesz musiał
aresztować bandytów, jak my to robimy. Tam będziesz spokojniejszy. Ludzie tego
wszystkiego nie wiedzą.
—
Hm. A więc... zgadzam się. , — Podpisz tu!
—
Bardzo źle mi to idzie.
—
Pisz spokojnie. Nauczysz się. Tak. W ten sposób! Powodzenia.
Jego rozumowanie wydało mi się logiczne i trafiło mi do przekonania. Tym powolnym i
niepewnym podpisem półanalfabety powierzyłem siebie państwu, które nigdy dotąd nie
zajmowało się mną: oddałem siebie wymyślonej przez „lwy" chimerze.
Tym razem mój wyjazd musiał dojść do skutku. Podpisałem dokument. Udałem się do
Baddevrustany, żeby rozstać się z przymusowym pasterstwem i pożegnać się z rodzimą.
Jadąc na grzbiecie Pacifica, wiozącego mnie do Siligo, które miałem opuścić na zawsze,
rzewnie płakałem. Te pola stanowiły teraz część mojego życia albo raczej ja stałem się ich
częścią: ich szczególnego rodzaju drzewem, które wyrosło z nieszczęsnego, rzuconego na
pastwę wiatru nasienia, ale w zamian za to obdarzonego nogami i możliwością poruszania
się.
Podczas gdy Pacifico zabierał mnie z tych pól, wyrywając razem z korzeniami, w
przygnębiającej ciszy wpatrywałem się uporczywie w najdroższe mi miejsca. Utrwalałem je
w pamięci raz na zawsze, jakbym miał już ich więcej nie zobaczyć. Chciałem, by we
wspomnieniach mogły wrócić do mnie w każdej chwili. Znałem z nazwy wszystkie skały,
drzewa, pofałdowania, mury i zarośla: kochane krzaki naszego pola i okolicy. Rozstanie się z
nimi wydawało mi się ozymś nikczemnym i hańbiącym. A gdy osioł dreptał z wolna, pola i
cała przyroda, której moja dziecinna jeszcze wyobraźnia nadawała ludzkie postacie,
pozdrawiała mnie teraz, jakby chaiała mnie zatrzymać, podobnie jak czyniły to matki, okryte
czarnymi szalami, żegnając synów emigrujących do Australii.
Tak opuściłem tę ziemię i te zwierzęta, tę całą przyrodę, ze łzami, które, gorące i obfite,
płynęły po mojej twarzy, żłobiąc ją jak niegdyś ulewny deszcz, zacinający w podmuchach
wiatru.
Kiedy oddalałem się, me spojrzałem za siebie. Chciałem zachować na żywo wspomnienie
miejsc, które będę oglądać ze wzruszeniem tylko tak, jak zapisały się w mojej pamięci.
Jadąc na ośle słyszałem ich chóralne pożegnanie. Rozmyślałem nad faktem, że mojemu
przyjazdowi do Badde- vrustany ' na grzbiecie zwierzęcia towarzyszył taki sam płacz jak
teraz, gdy stąd odjeżdżałem. Wydawało mi się dziwne, że zerwanie z tą rzeczywistością,
która napawała mnie niegdyś lękiem, przeszywa mnie teraz nieporównanie większym bólem.
30 czerwca wyjechałem do CAR
1
w Sienie. Nie rozpocząłem swego lotu ze znanego
placyku, ale ze skrzyżowania z drogą wiodącą do Banari, przy wyjeździe z Siligo.
Odprowadził mnie ojciec, który udawał się do Baddevru- stany. Był jedyną osobą obecną
przy moim wyjeździe.
Po dojściu do skrzyżowania czekaliśmy na autobus. Zakłopotanie krępowało nas niczym
jarzmo dzikie zwierzęta. Przy nim czułem się zawsze jak jedno ze zwierząt z jego stada, jak
Pacifico. Zawsze musiał mnie osiodłać a używać jako nairzędaia do pracy. W tym
oczekiwaniu czułem gotowość do wyjścia spod władzy ojca i zaczynałem zdawać
i CAR (Caserme Arma Reelute) — ośrodek szkolenia rekrutów (przyp. tłum.).
sobie sprawę, że różnię się od innych domowych zwierząt. Ale nie całkiem mi się to
udawało. Czas uciekał i sytuacja, jaka się wytworzyła, wyrywała mnie ze stada i zmuszała
nas obu, przynajmniej przez chwilę, do odegrania zupełnie nowej dla nas roli. Wstydliwie
milcząc, obaj mieliśmy się poczuć ojcem i synem, co nie zdarzyło się nam nigdy dotąd.
Stojąc nieruchomo, uciekaliśmy się do jedynej broni, jaka pozwalała zachować hierarchiczny
stosunek między nami, do milczenia. Wstydziłem się niemal, że dla mego pana, który mną
zawsze władał, stałem się teraz synem. On także w swoim zakłopotaniu zdradzał podobne
uozuoia: zażenowanie, że stał się ojcem. Każdy z nas przyzwyczaił się już do poprzedniego
stanu rzeczy, i teraz jakby nie chciał z niego rezygnować. Chwile biegły. Od czasu do azasu
wyciągaliśmy szyje, żeby zobaczyć, czy autobus nie toczy się po drodze. W każdym razie
żaden z nas nie chciał odegrać sceny, jaką narzucały nam okolicznośai. Dopiero klakson
autobusu rozładował ten s.tan napięcia. Każdy z nas, powoli, choć z trudem, zdołał w końcu
zająć naturalną postawę. Ja, wznosząc się do roli syna, on, cofając się do pozycji ojca.
Powodowany jakąś siłą, z której być może sam nie zdawał sobie sprawy, wyjął pieniądze
i wręczył mi je w milczeniu, jakby mi dawał posag. Wziąłem je zażenowany, nie mówiąc
słowa. Widziałem, że tak postępują zawsze słudzy wobec swego pana, biorąc wstydliwie to,
co im się faktycznie należało. Onieśmieleni i zgięci, z głową opuszczoną jak psy pasterskie,
które pozostają z panem w niewielkiej zażyłości i zbliżają się do jadła nieśmiało albo dopiero
wtedy, kiedy oddali się pasterz. Nadjechał autobus i wyzwolił nas z tego stanu wzajemnego
skrępowania, z odgrywania komedii, która sprawiała nam taką przykrość. Pożegnaliśmy się,
wypełniając przymusowy ceremoniał a bąkając coś, czego nie umieliśmy powiedzieć i czego
wstydziliśmy się niemal.
Czuliśmy się zmuszeni do zrobienia czegoś, czego chcieliśmy uniknąć, ale co narzucała
nam sytuacja. Zbliżyliśmy się do siebie i uścisnęli. Nasze policzki otarły się przelot-
nie, oczy unikały spotkania. Wstydziliśmy się rozmawiać ze sobą poufale. Tak zakończyło
się nasze pożegnanie, w którym wyraziły się zarówno nieśmiałe, jak i sfrustrowane uczucia.
Każdy udawał się pośpiesznie w swoją drogę, jakby chciał się wyswobodzić od ciężaru.
Ojciec wskoczył na Pacifioa. Ja wsiadłem do autobusu. Autobus odjechał, szybko
wyprzedzając osła. Ojoiec pomachał mi prawą ręką, jakby mnie żegnał, a jednocześnie jakby
chciał zatrzeć wrażenie naszego pożegnania, które — zgodnie z jego kodeksem — poniżało
go. Odegrał się na zwierzęciu, zmuszając je natychmiast do biegu. Ja postąpiłem tak samo.
Pomachałem mu ręką, ale zaraz schowałem się pod oknem. Pacifico i zgarbiony na jego
grzbiecie ojciec zniknęli na drodze. Autobus unosił mnie w dal. Jedno spojrzenie na góry i
straciłem Siligo z oczu. Jadąc w kierunku Sassari żegnałem pola, którym nie miałem jednak
odwagi złorzeczyć jak wówczas, kiedy miałem wyemigrować do Holandii. A to dlatego, że
byłem sam, nje opuszczałem Włoch, a także i dlatego, że w głębi duszy zdawałem sobie
sprawę z ich piękna.
Po raz pierwszy zobaczyłem okręt. Wsiadłem na niego razem z innymi, jakbym był owcą
idącą za stadem. Przespacerowałem się po pomoście, ale zupełnie się nie zachwycałem. W
końcu usłyszałem syrenę i statek zaczął płynąć. Kiedy patrzyłem, jak sunie po falach, wydał
mi się olbrzymim pługiem przewracającym ogromne skiby.
Noc spędziłem w sali na pryczy, nie nawiązując z nikim znajomości, mimo że otaczała
mnie gromada chłopców, którzy również udawali się do koszar. Rano pragnąłem jak
najszybciej zobaczyć Włochy. Ujrzałem je z pomostu o świcie, ale wbrew moim
przewidywaniom nie wzbudziły mojego entuzjazmu.
Zaraz wsiadłem do pociągu i oo pewien czas słyszałem nazwy różnych stacji: niemal
wszystkie były mi nie znane i brzmiały niejasno. Te, które znałem, wywoływały we mnie
nieokreślone poczucie zadowolenia: „Jestem w Gros- seto! Jestem w Chiusi!'' Fakt przejazdu
przez Włochy napełniał mnie dumą. „Tędy musiał przechodzić Garibaldi
ze swoimi oddziałami. Tu z pewnością walczyło wielu żołnierzy. Mam nadzieją, że nie pójdę
na wojnę." Widziałem przez okno nde kończące się pola: owce i krowy, zupełnie jak na
Sardynii. Przypominały mi Baddevrustańę i nasze stado.
Wieczorem dotarliśmy do Sieny. Zapadł już zmierzch i miasto zobaczyłem w świetle latarni.
Dworzec kolejowy nie zrobił na mnie wrażenia. Był podobny do stacji w Giaye i w Ardarze,
które widziałem wracając z Cagliari.
Gdy tylko wyszedłem z pociągu, spostrzegłem, że samorzutnie powstała grupa chłopaków
udających się do CAR. Znalazłem się wśród nich.
Wkrótce „dopadli" nas wojskowi pełniący służbę na dworcu. Mieli rozkaz odstawienia nas do
koszar i jakby chcąc stłumić w nas wolność, jaką cieszyliśmy się jeszcze, obrzucili nas
wiązanką wyzwisk w żargonie wojskowym, którego nikt z nas nie znał.
— Szybciej! Idziemy! Durnie niewydarzone!
— Jeszcze się najecie grochówki.
— Dostaniecie w kość jak my.
— Przeklęte gryzmaki, żebyście popękali. To was nie minie, przeklęte gryzmaki.
Pogrążyłem się w milczeniu. Na początku ukryłem się w grupie. Wywoływali nas po
nazwisku; beknąłem „jestem", podobnie jak inni chłopcy. Ponaglali nas rozkazami, których
nie rozumiałem.
— Chodźcie tu!
— Wejdźcie tam!
— Szybciej, łamagi!
Załadowali nas do samochodu ciężarowego i zawieźli do koszar. Popędzani wciąż tymi
samymi rozkazami, utworzyliśmy grupę. Szedłem za moimi kolegami, na samym końcu.
Pierwsze dni okazały się dla wszystkich prawdziwą męczarnią. Dla mnie stały się jednak
czymś znacznie gorszym. W górach przyzwyczaiłem się do pasterskiej wol-
ilości, która nie uznaje natrętów ani rozkazów, chyba że pochodzą od samych sił przyrody.
Koszary, ogrodzone murami nie do przebycia, wydawały mi się ogromnym więzieniem. Nie
zaznawałem spokoju. Wciąż chodziłem z miejsca na miejsce nie kończącym się labiryntem
korytarzy prowadzących do ponurych sal sypialnych. Jakaś nieświadoma siła popychała mnie
do samotnych wędrówek: przynosiło to ulgę nogom przyzwyczajonym do przemierzania
dolin, ale moją głowę wypełniały myśli o ucieczce. Wiele rzeczy skłaniało mnie do niej. Ale
pewne zdanie, jakie nam zakomunikowano, ciągle mnie powstrzymywało przed tym
krokiem: „Ktokolwiek opuści koszary lub nie wróci w czasie określonym regulaminem,
będzie uznany za dezertera: skazany i zamknięty w więzieniu wojskowym."
Tylko nie ucieczka. Byłoby to gorsze, niż stać się bandytą.
Nie mogąc nawiązać znajomości, jedyną ulgę znajdowałem wówczas w wałęsaniu się bez
celu. Wciąż jeszcze odczuwałem wobec ludzi onieśmielenie. Po włosku umiałem mówić
jedynie monosylabami. Zachowywałem się jak jąkała, mimo że nie byłem nim w
rzeczywistości. Ubrany w mundur, który napawał mnie wstrętem i krępował ruchy, całkiem
zagubiony, jedyną ucieczkę znajdowałem w rozpaczliwych monologach, wygłaszanych w
myślach po sardyńsku. Pierwsze słowa, jakich nauczyłem się wymawiać z pewną emfazą,
były signorsi i signornó
ł
.
Tyle tylko, że początkowo nie wiedziałem, kiedy należy użyć pierwszego, a kiedy
drugiego zwrotu. W końau instynkt podszepnął mi, żeby zawsze używać signorsi. Wówczas
wszystko szło gładko, nawet jeśli sprawy wyglądały źle. Signorsi stało się dla mnie magiczną
formułą i pozwoliło mi uniknąć wielu kar.
Gwałtowne zderzenie z nowym życiem sprawiło, że bardziej jeszcze niż dotąd różniłem
się od ludzi. Dos to sowy-
wanie sią do nowych warunków przygnębiało mnie podobnie jak nauka włoskiego. Często
odczuwałem niemoc i ogarniała mnie rozpacz.
Nikt tu nie rozumiał dialektu sardyńskiego. Nie znając języka włoskiego, byłem „niemy",
jak istota niższego rzędu, która nie może wyrazić tego, co myśli.
Chcąc mówić, musiałem, podobnie jak w Baddevrusta- nie, gdzie pogrążony w ciszy lasu
chodziłem za stadem, powrócić do „mego" świata, który na szczęście nawet na odległość
porywał mnie i odsuwał ode mnie smutek. Pragnąc schronić się przed nowym, wrogim
środowiskiem, mój pogrążany w rozpaczy umysł wyzwalał bujną fantazję: tworzył obrazy. W
rozpaczliwej tęsknocie, nie mogąc porozumieć się z innymi, ponownie przeżywałem i
przywoływałem świat, który znałem, mimo że zostawiłem go za morzem: zupełnie nie
chciałem poznać życia wojskowego. Chciałem zobaczyć przyrodę bez munduru.
W tych sczerniałyoh i nie pobielanych wapnem murach jedynym towarzyszem była mi
zawsze Baddevrustaaia. Wciąż słyszałem głos ojca i rodzeństwa: ryczenie osła Pacifica i
znajomy bek owiec. Znane mi dialekty przyrody usuwały chaos koszarowego zgiełku i
wydarzeń i były jedyną krwią, jaką pulsowało moje bliskie zawału serce.
Moja dzika natura szamotała się we mnie nieustannie i ciągle mi doradzała, żebym
przeskoczył przez mury. Ale zdołałem ją poskromić, mimo że poruszałem się tam i z
powrotem jak olbrzymie wahadło, uderzając o koszary raz głową, raz nogami.
Zrozpaczony, zrobiłem wszystko, żeby stanąć do raportu przed szefem kompanii i prosić
go o odesłanie mnie do Baddewustany, między owce, o których śniłem z otwartymi oazami.
Zapukałem do drzwi jego biura z taką samą gwałtownością, z jaką szczekał Rusigabedra,
gdy chciał, żeby go spuścić z łańcucha.
— Proszę I
— Na rozkaz.
— Nie umiecie się nawet zameldować. Kim jesteście?
—
Poborowy Ledda Gavino. Pierwsza kompania.
—
Spocznij.
—
Tak jest.
—
O oo chodzi?
—
Ja... chcę wrócić do domu.
—
Ha, ha, ha!!! Nasz dzieciak chce wrócić do domu.
—
Żałuję, że się zaciągnąłem. To nie dla mnie życie.
—
Tak zwykle bywa z wami ochotnikami'. Już podpisałeś. Zgodziłeś się dobrowolnie.
Nie mogę cię zwolnić. Co
robiłeś w domu?
—
Pasterz i rolnik.
—
Dlaczego chcesz wracać między owce?
—
Bo je znam. Tutaj nie znam nikogo. Nie umiem mówić po włosku. Myślałem, że tu
jest lepiej.
—
Skąd jesteś?
—
Sardyńczyk.
—
Rozumiem. Zapoznam cię z takimi samymi jak ty ochotnikami z' Sardynii, Jest ich
wielu. Przynajmniej <z nimi będziesz mógł rozmawiać. W zasadzie Sardyńozyków
trzymamy zawsze razem.
Komendant zrobił przerwę. Później przeszył mnie nagle wzrokiem na wylot i zaatakował.
—
Czy naprawdę chcesz wrócić do gnoju twoich owiec? Życie jest wszędzie trudne. Tu
nauczysz się zawodu, czy nie tak? Do jakiej specjalności cię przydzielono?
—
Monter radiowy.
—
A ty chcesz wracać do owczarni? Zwariowałeś. Dzie-
siątki takich chłopców jak ty przeszło przez moje ręce. W pierwszych dniach rozpaczają,
później zmieniają zdanie i godzą się z rzeczywistością. Zostają naszymi najlepszymi
sierżantami. Spróbuj więc. Po zakończeniu służby wojskowej, jeśli nie będzie ci to
odpowiadało, będziesz mógł aię zwolnić i wrócić do swojej wioski naprawiać radia i
telewizory i nie będziesz już musiał doić owiec. Niepotrzebnie się zamartwiasz. Bądź
dzielny. Chyba wiesz, że tak czy inaczej służbę wojskową musisz odbyć? Do widzenia,
Ledda.
W ten sposób komendant poskromił moje zapędy. Skrę-
pował nogi jak nieposłusznemu zwierzęciu, gdy odstawia się je od matki.
Po wyjściu od niego poczułem się poruszony jak brudna woda w wiadrze, które on
postawił na „terenie wojskowym": moje pragnienia musiały opaść na dno, a ja musiałem
pozostać w mundurze, który nie zezwalał mi na przekroczenie murów mojej „nowej
zagrody
1
'. Tu przyszło mi się teraz wypasać i moje beczenie nie miało żadnego sensu. Jeszcze
przez kilka dni czułem się jak zwierzę przeniesione niespodziewanie do obcego stada: nie
cieszące się zaufaniem otoczenia i nie mające do niego zaufania.
Decyzja komendanta umieszczenia mnie razem z pozostałymi ochotnikami z Sardynii
okazała się dla mnie korzystna. W jednej sypialni spotkałem się z chłopcami, którzy
znajdowali się w takiej samej sytuacji jak ja. Była to naprawdę mała Sardynia. Mówiliśmy po
sardyńsku. I chociaż „oficjalnie" stali ode mnie na wyższym poziomie (niemal wszyscy
uczęszczali regularnie do szkoły podstawowej), to jednak, gdy musieli odpowiadać
przełożonym, mogłem u nich również zauważyć doprowadzającą do płaczu trudność
wyrażania się. Oni także byli jąkałami. Nasze odpowiedzi były zawsze tłumaczone z
sardyńskiego. Strach pełen szacunku, do jakiego zmuszano nas wobec przełożonych,
połączony z jednoczesnym tłumaczeniem naszych myśli na włoski sprawiał, że nasze
odpowiedzi stawały się jeszcze powolniejsze i często śmieszne.
Kalabryjczycy, Sycylijczycy, neapolitańczycy, którzy nie przewyższali nas poziomem
wykształcenia, mówili w swoim dialekcie i wypadali lepiej od nas. Język narodowy zawsze
różnił się bardziej od sardyńskiego aniżeli od jakiegokolwiek innego dialektu. Jednakże
pomiędzy sobą mogliśmy mówić po sardyńsku, pod warunkiem że nie działo się to w czasie
pełnienia służby i nie w obecności przełożonych (moglibyśmy bowiem naśmiewać się z nich
bezkarnie). I ten fakt zmuszał nas, Sardyńczyków, do ciągłego przebywania razem: niczym
stado „odmiennych zwierząt". Mundur łączył nas w jedną wspólnotę jedynie
w oczach przełożonych, ale w rzeczywistości pomiędzy nami, Sardyńczykami, a pozostałymi
żołnierzami istniała przepaść językowa.
Musiałem przystosować się teraz do dyscypliny wojskowej. Codziennie, w upalne dni
lipoa i sierpnia, na placu broni odbywała się musztra i ćwiczenia gimnastyczne. Dla mnie,
który przybyłem tu prosto od żniwa, wymagany wysiłek fizyczny był po prostu żartem,
niemal przyjemnością. Widziałem natomiast, jak wielu moich kolegów, lepiej ode mnie
zbudowanych, padało na zimię, oblewając ssę potem.
Największą przykrość sprawiały mi rozkazy i ich sylabizowanie: „Marsz!! Na prawo
paaa! Baczność! Biegieeeem marsz! Wyrównaaaaj krok! Stój, spocznij!"
Łatwiej znosiłem rozkazy skierowane do nas wszystkich, a ruch pozwalał mi
rozładowywać napięcie. Byłem nawet zadowolony, gdy czułem, że poruszam się rytmicznie
wspólnie z innymi, przesuwając się zygzakiem i skręcając raz na prawo, raz na lewo.
Sprawiało mi przyjemność, gdy razem z innymi uderzałem butami o ziemię i wykonywałem
wahadłowy ruch rękami. Najgorsza była musztra indywidualna.
— Zobaczymy teraz, czy nauczyliście się salutować i meldować przełożonemu —
powiedział porucznik. — Zaraz zawołam kaprala. Uważajcie, jak się melduje. Będzie udawał
rekruta.
— Ty!
— Na rozkaz!
— Chodź tu.
— Rekrut taka d taki, 1 kampania, I pluton, 3 Oddział Piechoty Wenecja CAR.
— Bardzo dobrze. Możesz odejść! Wddzieliście? Jasne? Wasze ruchy powinny być
szybkie i precyzyjne.
Kiedy zaczęli nas wywoływać; jednego po drugim, wtedy dopiero zaczęła się komedia.
Na wezwanie przełożonego żołnierz występował z aze-
regu ć do ndego podbiegał. Stawał przed nim jak automat poruszany zdaniami i ruchami
wyuczonymi na pamięć. Meldowanie się, salutowanie, stanie na baczność. Często zapominał
czegoś lub mówił źle. Wszyscy żołnierze śmiali się. Nieraz zdarzało się, że rekrut, który
wystąpił z szeregu, do tego stopnia tracił głowę, że nie mógł sobie przypomnieć swego
nazwiska. Wówczas zrywały się głośne, śmiechy.
Nasłuchiwałem zawsze jak zajączek i obserwowałem jak krogulec. Te wszystkie zdania
służyły mi do nauki włoskiego. A wciąż jednakowo wykonywane gesty pozwalały mi
wypadać dobrze w oczach innych.
Oczywiście, dziwaczne figury, jakie wykonywałem przed przełożonymi, którzy kazali mi
się zameldować, pobudzały do śmiechu nawet moich sardyńskich towarzyszy, ponieważ
przypominałem wyglądem dzikie zwierzę. Byłem cały wzburzony i oszołomiony, a
wypowiadane przeze mnie słowa brzmiały jak dźwięki wydawane przez zwierzęta. Teraz,
kiedy postanowiłem stawić czoło tej sytuacji, podtrzymywało mnie na duchu gorące
pragnienie, aby nigdy nie dać się pokonać. Byłem jak walczący baran, który wciąż bodzie
rogami i często się zdarza, że zwycięża mniejszy, ale bardziej uparty.
A jeśli moi sardyńscy koledzy odpowiadali ode mnie lepiej i umieli się lepiej
zameldować, unikając śmiechu kaprala, zdawałem sobie sprawę, że wynika to z faktu, że byli
bardziej ode mnie wyrobieni. Mnie i jeszcze kilku innym (przeważnie analfabetom z
Sardynii, Kalabrii, Południa, ale także i z Veneto) w tej sytuacji przypadła rola błaznów.
Często, gdy byłem wzywany, stawałem posłusznie na baczność. Wykonywałem starannie
ruchy, ale gdy tylko wymówiłem swoje nazwisko, stałem z otwartymi ustami, bez słowa,
zadyszany i oszalały z wściekłości. Znikała magiczna formuła. Musiałem wówczas znosić
wymysły kaprala:
— Niezdaro! Niewolniku! Beduinie!
— Tak jest! — mówiłem zawsze.
Zajęcia coraz bardziej wypełniały nam dni. Biegi i ćwi-
czenia stawały się coraz trudniejsze. Tam gdzie nie trzeba było nic mówić, wypadałem
dobrze. Wygrałem nawet bieg na 10 ikm z plecakiem. Zawody odbywały się plutonami.
Stawiłem się pierwszy i jedyny na metę, wyprzedzając tych, którzy wyruszyli przede mną.
Najpiękniejszą chwilą było pobieranie żołdu, co wypadało raz na dziesięć dni. Z domu
nigdy nie otrzymywałem pieniędzy, z wyjątkiem tego, co czasem włożyła mi do listu matka.
Czekaliśmy niecierpliwie w kolejce. Często musiałem wysłuchiwać złorzeczeń kolegów,
ponieważ złożenie podpisu zabierało mi dużo czasu. „Szybciej, Ledda! Ile czasu potrzeba ci
na te gryzmoły? Nie umiesz się nawet podpisać? Niezdara!"
Popędzany przez kolegów, otrzymywałem pieniądze. Wychodziłem z nimi na przepustkę
wraz z sardyńskimi przyjaciółmi i wówczas mogłem trochę przyjrzeć się, jak wygląda
miasto: Piazza del Palio i wszystkie wspaniałości Sieny bardzo mnie pociągały. Właśnie w
Sienie za pieniądze otrzymane w wojsku zobaczyłem po raz pierwszy inny świat. Zawsze
chodziliśmy do burdelu grupami i tam często spłukiwaliśmy się kompletnie. Nigdy dotąd nie
dotykałem kobiet z wyjątkiem dnia, gdy uciekając ojcu, pojechałem z kolegami do Sassari.
Siena pozwoliła mi nadrobić zaległości w tym względzie: gdy byłem wolny, pierwszym
etapem stawał się burdel. Początkowo nie mogłem zdobyć się na nic innego. Zdarzało się
często, że wychodziłem sam z bramy koszar i pozdrowiwszy wartownika, biegłem do
burdelu. Jeśli moja ulubiona dziewczyna była wolna, robiłem to z nią jednym tchem,
zapalczywie, podobnie jak kum Diddia i kum Antoniccu ze swoimi żonami.
W ten sposób w koszarach w Sienie rozpocząłem życie społeczne, ale duchem
pozostawałem jeszcze w epoce jaskiniowej. W drugiej połowie października wszyscy ochot-
nicy zostali skierowani do Rzymu na kursy zawodowe. Byłem zadowolony, że jadę do
stolicy. Zobaczyłem, że jest w niej pełno wszystkiego, że jest wspaniała i cudowna.
Jednakże sprawy wzięły dla mnie zły obrót Wszyscy koledzy z CAR opuścili mnie. Sam
z całej grupy zostałem skierowany do koszar, do szkoły łączności. Inni zostali rozrzuceni po
różnych ośrodkach, zgodnie z wybranym przez siebie kierunkiem lub tam, gdzie na
podstawie u- zdolnień zostali skierowani przez władze wojskowe.
Zastanawiał mnie jednak fakt, że nikt nie uczęszcza na mój kurs. Wiedziałem, że ci,
którzy dobrze wypadli na egzaminie kwalifikacyjnym w Cagliari, mieli prawo uczęszczać na
kurs zawodowy, o jaki prosili w swym podaniu. Początkowo myślałem, że wszyscy moi
koledzy z koszar w Sienie osiągnęli w Cagliari słabe wyniki. Było to jednak
nieporozumienie.
Kiedy pisaliśmy podanie z wujem Gellonem, ulegliśmy urokowi słów i wybraliśmy
specjalizację, która w naszej wyobraźni wyglądała oryginalnie, fantastycznie: monter
radiowy. Oczywiście. Bez żadnej wątpliwości. Był to jeden z piękniejszych i bardziej
nowoczesnych zawodów, w porównaniu z rusznikarstwem czy pracą na roli. Jednakże w
ferworze wyboru nie zauważyliśmy wcale, że zawód ten wymaga ukończenia trzeciej klasy
szkoły średniej
Dowiedziałem się o tym niespodziewanie na początku kursu. Moi koledzy z koszar w
Sienie dobrze wypadli na egzaminie i dobrze napisali podania, wybierając zawód zgodnie ze
swoim przygotowaniem.
W ten sposób znów zostałem sam: jedyny uczeń na kursie z 5 klasami szkoły
podstawowej (gdybym je chociaż był dobrze opanował).
Spotkała mnie krzywda nie z mojej winy. Nieuwaga wuja Gellana i niedbałość
biurokracji wojskowej postawiły mnie przed zadaniem ponad moje siły.
Przełożeni nie znali mojej sytuacji. Dla nich było m> czą oczywistą, że wszyscy, którzy
tu byli, ukończyli trzecią klasę szkoły średniej. Ja zaś starałem się ukryć całą prawdę. I w ten
sposób dziwnym zrządzeniem losu w auli, do której chodziłem na zajęcia, zdając sobie w
pewnej mierze sprawę ze swego położenia, odbywał się kurs łączności. Panował tu jeszcze
większy rygor niż w szkole tatusia w Baddevrustanie.
O siódmej rano, po wypiciu kawy, do której jak zwykle dosypywano bromu, żeby
złagodzić naszą pobudliwość seksualną, rozdzielano nas na grupy i prowadzono do auli.
Każdy zajmował swoje miejsce. Mogłem wreszcie usiąść na ławce przed tablicą z kredą i
szmatką do ścierania. Napełniało mnie smutkiem jedynie to, że nie byłem odpowiednio
przygotowany do tego kursu i że utraciłem kolegów z koszar w Sienie. Tutaj też znajdowali
się Sar- dyńczycy, pochodzący z innych ośrodków CAR, ale ich nie znałem. W auli czułem
się obco jak intruz. Wszyscy naprawdę różnili się ode mnie. Byli nawet tacy, którzy
ukończyli wyższe studia.
I jeśli nawet w głębi ducha bardzo Uczyłem na moją zaciętość, chęć do nauki i pilność, to
jednak poważnie się martwiłem: nie byłem w porządku. Rozpoczynający się kurs, niczym
burza z błyskawicami i grzmotami, raził mój umysł tak dziwnymi, niezrozumiałymi, niemal
magicznymi słowami, jak: atomy, elektrony, jądra, reakcje fizyczne.
Słowa porucznika, który prowadził wykłady z radiotechniki, fascynowały mnie, wprost
urzekały, ale ich nie rozumiałem.
— Jeśli ktoś czegoś nde zrozumiał — mówił nam po omówieniu każdego tematu — niech
powie mi o tym zaraz. Śmiało.
„Gdyby tylko o to chodziło" — myślałem sobie. W auli panowała głęboka cisza. Nikt nie
chciał się przyznać do braku bystrości, a Ja milczałem pogrążany w całkowitej niewiedzy.
Nauczyli nas w koszarach, żeby zawsze mówić:
tak jest. Wydawało się nam, że dając porucznikowi negatywną odpowiedź, popełnilibyśmy
wykroczenie.
— Jesteście wszyscy bardzo zdolni — kończył wykładowca. — Tym lepiej. Słuchajcie,
chłopcy, za dwadzieścia dni zacznę pytać, jeśli nie zrozumieliście czegoś powinniście
powiedzieć mi to od razu.
Nic z tego: lęk przed wypowiedzeniem „nap" był zbyt silny, a naszą niewiedzę pogłębiały
wątpliwości, które pokrywaliśmy milczeniem.
Moją głowę wypełniały nadal dziwne słowa, których uczyłem się na pamięć, nie
rozumiejąc ich znaczenia. Postanowiłem postępować tak samo jak stare kobiety w Siligo,
które, mimo że były analfabetkami, powtarzały po łacinie Ave Maria i Pater noster. Nie
miałem innego wyjścia.
Z upływem czasu przychodziło mi coraz trudniej uczyć się na pamięć lekcji, których nie
rozumiałem, i wypowiadać je przed porucznikiem jak modlitwę. Wykłady następowały po
sobie w szybkim tempie. Nie byłem już w stanie zapamiętać nowych modlitw.
— Dzisiaj — powiedział porucznik — wyjaśnię wam prawo Ohma. Jest bardzo ważne.
Od niego zależy zrozumienie całej techniki radiowej. — Podszedł do tablicy i napisał
formułę. — Jak widzicie, chodzi o proste mnożenie.
— Mnożenie? To szaleństwo. Nic z tego nie rozumiem. Takiego mnożenia nigdy nie
widziałem — pomyślałem zrozpaczony.
— Jasne? Jeśli kboś czegoś nie zrozumiał, niech powie. Postaram się lepiej wyjaśnić.
Jeśli nie, idę dalej.
Wszyscy, jak zwykle, milczeli.
Wywnioskowałem jednak z docierających do mnie szeptów, że inni też nie rozumieli. Ale
ja, pogrążony w całkowitych ciemnościach, nie musiałem udawać, że w lot chwytam jego
wykład. Podniosłem rękę.
— Mów, Ledda!
— Nic nie zrozumiałem, panie poruczniku.
—
O! Wreszcie znalazł się jeden odważny!
Wytłumaczył lekcję od nowa, co jednak pomogło tylko Lanym. Nie byłem wówczas w
stanie jej zrozumieć. Podobne sceny powtarzały się często. Moja niewiedza i daremna chęć
zrozumienia wykładu, przydawały się na coś w tej sytuacji. Przynajmniej był ktoś, kto często
mówił „nie" i powodował pożyteczne, ale tylko dla innych, powtarzanie lekcji.
Czas mijał. Materiału przybywało, a ja gubiłem się w tym gąszczu tematów i praw
fizycznych. Gdy wieczorem po kolacji wracaliśmy do swoich sal, prosiłem któregoś z
kolegów, żeby mi pomógł w zrozumieniu wykładu. Nie chcdeli md jednak udzielać
„korepetycji". Być może, czynili tak dlatego, że sami nde wiedzieli albo też pragnęli,
powodowani zazdrością, wyeliminować konkurenta. Niektórym obiecywałem wręcz połowę
żołdu, ale nie mogłem nic wskórać. Każdy myślał tylko o sobie. Taki oto był mój problem.
Czytałem wielokrotnie skrypty i nie tylko, że nde rozumiałem praw i formuł, ale nie byłem
nawet w stanie pojąć znaczenia słów. W nocy, gdy wszyscy spali, zamykałem się w ubikacji,
żeby uczyć się po kryjomu. Było to jedyne miejsce, gdzie paliło się zawsze światło.
Panowała tam całkowita cisza. Pochłonięty nauką starałem się z trudem cośkolwiek
zrozumieć i przypomnieć sobie wyjaśnienia, jakich poprzedniego dnia udzielał porucznik.
Jednakże wszystkie moje wysiłki były daremne. Nie mógł mi przyjść z pomocą płacz w
samotności ani to, że oblewałem łzami skrypty, szalejąc z wścdekłości w głębokiej coszy
przerywanej jedynie spuszczaniem wody w WC.
— Co to będzie? Jeśli nie ukończę kursu, zwolnią mnie i po osiemnastu miesiącach
obowiązkowej służby odeślą do Baddevrustamy, żebym robił to, oo przedtem, i wrócił pod
władzę szalejącego ojca. Muszę dać z siebie wszystko. Nie wiem tylko, jak to zrobić.
Gdybym miał pieniądze, brałbym na mieście korepetycje wieczorami, w niedzielę. Moi
koledzy znają matematykę, ja nde. Kurs zaczyna mnie teraz interesować. Jeśld go ukończę,
zrobię tak, jak powiedział mi komendant w Sienie: po zakończeniu służby
powrócę do Siligo naprawiać radia. To warte mojego wysiłku. Będę tam jedynym specjalistą
i nie zabraknie mi pracy. W przeciwnym razie znów będę musiał wrócić do pasterstwa i
myśleć o emigracji. A poza tym ludzie w Siligo nie dadzą mi żyć: „Syn Abrahama nie zdołał
nawet zostać sierżantem. A to baran. Potralił tego dokonać mój ojciec, który nie umiał czytać
ani pisać." ' Wydawało mi się, że słyszę ich głosy.
Teraz w Rzymie zrozumiałem naprawdę, oo mogę zyskać w wojsku, i chciałem za
wszelką cenę wykorzystać tę okazję. Wśród modch kolegów znajdował się niejaki Toti. Był
najlepszym słuchaczem na kursie, a w cywilu pracował jako zawodowy radiotechnik. W
ciszy bezsennych nocy pomyślałem o nim i w swej rozpaczy wyobrażałem sobie, że
zaciągnął się do wojska, żeby przyjść mi z pomocą. Program kursu był dla niego
powtórzeniem materiału: nie sprawiał mu żadnych trudności, podobnie jak mnie biegi, jakie
musiałem odbywać w Sienie. Znał doskonale radio i wszystkie jego części. Należał do ka-
tegorii ludzi, którzy, ogarnięci pasją poznawania, są gotowi spędzić całą noc na rozbieraniu
lub składaniu tej czy innej części aparatu, kierując się jedynie ciekawością zobaczenia, jak
została wykonana i jak działa.
Wytłumaczyłem mu moją sytuację ze łzami w oczach: — Jeśli jestem najgorszym
słuchaczem na oałym kursie, to nie moja wina. Wy wszyscy chodziliście do szkoły. A ja
dopiero tutaj, po raz pierwszy w życiu, mogę się naprawdę uozyć.
— Ale jak się tu dostałeś bez ukończenia trzeciej klasy szkoły średniej?
— Nie wiem! Mówię ci szczerze, że nie wiedziałem, że jest to wymagane.
— Dla tej specjalizacji jest to konieczne. Widziałeś te formuły z radiotechniki? To
przecież matematyka na poziomie wyższej uczelni.
— A więc? Pomożesz mi? Daj mi oo wieczór godzinę lekcji. Wynagrodzę ca to w miarę
moich możliwości.
— Dobra. Możemy spróbować. Jutro zmćeń ławkę. U-
siądź obok mnie. W ten sposób będę ci mógł coś wytłumaczyć podczas lekcji!
W taki oto sposób znalazłem jakieś wyjście. Gdy inni koledzy chodzili wieczorem do
kina na terenie koszar, zaszywaliśmy się wraz z TotŁm w jakiś kąt, żeby powtarzać lekcje.
Byłem wobec niego szczery i nie wstydziłem się niczego. Przyznałem się do całej swojej
niewiedzy, nawet w najdrobniejszych szczegółach. Miał świetnie opanowany materiał, co
dodatkowo budziło we mnie zaufanie. Wspólnie z nim przerabia łan te wszystkie formuły,
których sam nde byłem w stanie zrozumieć. Rozbierał przy mnie lampy i kondensatory.
Kazał mi dotykać oporników i transformatorów, wyjaśniając ich działanie. Był naprawdę
moim nauczycielem. Dzięki tej praktyce przekazywana przez porucznika wiedza nie była już
martwa. Zniknęły magiczne formuły, przybierające w mojej wyobraźni kształty potworów,
powtarzane przeze mnie w czasie odpowiedzi jak modlitwa, gdy patrzyłem na rozebrane
radio i dotykałem wszystkich jego części, zastanawiając się nad ich funkcjonowaniem.
Oczywiście w ciągu jednego tygodnia nie mogłem opanować całego programu. Teraz przy-
najmniej wiedziałem, że robię postępy i wstąpiło we mnie nowe życie. Jednakże z dwóch
poprzednich prac pisemnych otrzymałem oceny niedostateczne.
— Ledda — powiedział mi pewnego dnia porucznik w auli.
— Na rozkaz.
— Musisz zameldować się u pana kapitana.
— Tak jest.
Przestraszony, wyszedłem z auli i zameldowałem się u szefa kompanii, czując się jak
zbity pies, który przychodzi do swego pana.
— Na rozkaz, pandę kapitanie.
— Ach! To ty jesteś Ledda? Dlaczego się nie uczysz? — zaczął od udzielenia mi
reprymendy, jaką daje się zazwyczaj tym, których w koszarach nazywają marudera
mi. — Jestem zmuszany usunąć cię z kursu. Wiesz, że zgodnie z regulaminem, po trzech
ocenach niedostatecznych uczeń zostaje wydalany? Przechodzi do obowiązkowej służby
wojskowej. Po osiemnastu miesiącach wraca do domu. A poza tym rzuciłem okiem na twoje
prace pisemne. To coś okropnego. Nie trzyma się kupy. Nie można zrozumieć, o co ci
chodzi. Roi się od błędów ortograficznych. Nigdy nie widziałem prac napisanych tak bez-
ładnie.
Słuchałem jego „lekcji" w milczeniu, ze ściśniętym gardłem. Drżałem i nie byłem w stanie
mu nic odpowiedzieć. Nie byłem zdolny usprawiedliwić się. Przyszły mi jednak , z pomocą
okoliczności i poczułem się zmuszony do wyjawienia prawdy.
— Panie kapitanie, uczę się w dzień i w nocy.
— Jak to w dzień i w nocy? W nocy moi żołnierze śpią.
— A ja chodzę do ubikacji. Tam pali się światło.
— Ależ to szaleństwo! Powinienem cię ukarać również i za to. Ale... to nie zmienia
absolutnie twojej sytuacji, wprost przeciwnie. Uczysz się nawet w nocy, a jesteś najgorszy na
kursie?
— Ukończyłem tylko 5 klas szkoły podstawowej. Słyszę po raz pierwszy twierdzenia
naukowe i wiele innych rzeczy. Nie umiem jeszcze pisać poprawnie. Gdy porucznik
tłumaczy, wszyscy robią notatki. Ja nie potrafię pisać tak szybko.
— Jak to, nie masz ukończonej trzeciej klasy szkoły średniej?
— Nie, panie kapitanie.
— To niemożliwe.
Rzucił się do akt, przejrzał moje papiery.
— Jak to się stało? Dlaczego skierowali cię na kurs montera radiowego? Nie możesz na
nim zostać. Trzeba mi było powiedzieć o tym wcześniej.
— To nie moja wina... Przełożeni...
— Oczywiście, że nie twoja wina. Ale popatrz tylko, co
dzieje się w naszym wojsku. To zapewne przeoczenie. Teraz rozumiem, dlac/ego tak piszesz.
Nie mogę jednakże nic na to poradzić. Dostaniesz trzecią ocenę niedostateczną i przeniosę
cię do regularnej służby wojskowej.
— Panie kapitanie, ale... teraz już mi idzie lepiej. Właśnie zaczynam rozumieć. Proszę
mi dać jeszcze miesiąc czasu. Poradzę sobie. Obiecuję panu.
— Twoja propozycja mnie wzrusza, ale nie sądzę, żebyś mógł sobie poradzić. Kurs trwa
od dwóch miesięcy. Z upływem czasu materiał staje się coraz trudniejszy. Masz zaległości.
Nie będziesz mógł ach nadrobić. To jest kurs przyspieszony, dla tych, którzy mają już pewne
przygotowanie, Ledda, a ty musisz się jeszcze nauczyć pisać.
— Ale ja mam teraz przyjaciela, który mi pomaga i tłumaczy to, czego nie rozumiem na
wykładzie. Obiecuję panu, że sobie poradzę. Dam z siebie wszystko. Co wieczór odbywamy
godzinną lekcję.
— Kto to taki ten przyjaciel?
— Toti.
— Hm! Jest bardzo dobry. Mówił mi o nim porucznik. Ale ty nie możesz zostać.
Przyjęto cię na kurs montera radiowego przez pomyłkę, rozumiesz?
— Tak, ale teraz już tu jestem i zamiast jechać na urlop w czasie ferii Bożego
Narodzenia, przyłożę się do nauki.
— Dobrze. Zostawiam cię jeszcze na miesiąc. Musisz jednak napisać przynajmniej jedną
pracę na ocenę dostateczną. Nie sądzę, żeby ci się udało. Kurs przekracza twoje możliwości.
Wracaj do sali. Będę czekał na wyniki.
— Dziękuję, panie kapitanie, na rozkaz:
—
Ledda, musisz jednak ponieść karę za dwie oceny niedostatecsaie. Talk nakazuje
regulamin.
— Tak jest.
Karą nie przejmowałem się woale. Powróciłem do auli bardzo zadowolony, jak spuszczony z
łańcucha i goniący
za łupem pies. Teraz wreszcie mogłem postawić wszystko na jedną kartą: na moje dobre
chęci.
Zabrałem sią do nauki niczym potępieniec. Obecność Totiego była dla mnie szalonym
bodźcem i, jak małe szczenię, mie odstępowałem go ani na krok. Jak pies myśliwski, który
wywęszył ukrytą w kryjówce ofiarę, tak ja teraz w ciszy nocy odnajdowałem znaczenie
podanych mi przez Totiego formuł i w gąszczu słów potrafiłem znaleźć ich prawdziwy sens.
Często wychodziłem z Totim na przepustkę i wykorzystując czas, kiedy nie byliśmy
pochłonięci (rozrywkami, sprowadzałem zawsze dyskusję na lampy, obwody rezonansowe
lub częstotliwość. Na szczęście, nigdy go to nie nużyło. Opierając się na własnym
dośw&adozesniu, objaśniał mi wszystko dokładnie.
— Porucznik — mówił Toti — zna tylko teorię. Gdyby mu dano popsute radio, nie
potrafiłby go naprawić.
— Jutro mamy trzecią pracę pisemną. Jeśli tnie otrzymam oceny dostatecznej, kapitan
mnie stąd wyrzuci.
— Przecież siedzisz koło mnie. Jeśli będziesz potrzebował pomocy, mogę ci
podpowiedzieć:. Porucznik jest dość pobłażliwy. Pokażę ci swoją pracę, żebyś ją mógł prze-
czytać. Ale nde powinieneś przepisywać jej dosłownie. Musisz powiedzieć to samo, ale
innymi słowami.
— Tak, dobrze, ale... nie jestem w stanie przeczytać czyjegoś pisma. Przychodzi mi to z
trudem i muszę mieć spokój. A w auli trzeba działać szybko. Nie pomoże mi to, co napiszesz.
— Podam ci wyniki ustnie. Wykonasz tylko mnożenie albo odejmowanie i na tym
koniec.
Tak napisałem trzecią, decydującą dla mnie pracę. Z trudem układając w myślach zdania
a słowa po sardyńsku, tłumaczyłem je źle na włoski. Dzięki temu, że zerkałem na pracę
Totiego d postępowałem według jego wskazówek, zdołałem otrzymać ocenę dostateczną, co
pozwoliło mi pozostać na kursie. Mój pozytywny wynik nieoczekiwanie zadowolił kapitana,
a przede wszystkim Totiego, którego wciąż niesamowicie zamęczałem.
W czwartym miesiącu nauki przeszliśmy do praktyki. Skończyły się wreszcie formuły.
Wyposażyli nas w sprzęt techniczny i potrzebne części. Zaczęliśmy po raz pierwszy
montować radio na dwóch lampach.
Miejsce porucznika zajął starszy sierżant, który był doskonałym fachowcem. W sprawach
ludzkich rozumiał nas lepiej niż oficer. Pamiętał wciąż o trudnościach, na jakie napotykają
uczniowie. Narysował na tablicy bardzo starannie praktyczny schemat montażu,
przypominający do złudzenia rozebrane radio. Poszczególne części zaznaczył różnymi
kolorami' i ponumerował ich końcówki. W ten sposób bardzo nam ułatwił pracę. Mieliśmy
tylko zlutować części, zgodnie z podanymi numerami. Każdy martwił się, *żeby to dobrze
wykonać i nie doprowadzić do styku pomiędzy różnymi częściami. Zwarcie oznaczało ocenę
niedostateczną i karę udzieloną przez kapitana, którego nie chciałem teraz zawieść. Mój
przypadek potraktował jako oddzielną sprawę.
Moje radio, Okładające się z połączonych ze sobą drutów i części, powiększało się z dnia
na dzień. Jak papuga, uważnie naśladowałem Totiego, który sprawdzał niemal wszystko, oo
zrobiłem. Wreszcie połączyliśmy część oznaczoną ostatnim numerem. Aparat został
wykonany.
Dziwiło mnie to. Nie mając obudowy,, radio nie odpowiadało konkretnemu wyobrażeniu,
jaikie o nim miałem. Pamiętam, że wszędzie, gdzie zdarzało mi się je słyszeć, miało
obudowę.
— Teraz — powiedział sierżant daję wam godzinę czasu, żebyście sami mogli wszystko
skontrolować. Później kolejno sprawdzamy wszystkie aparaty.
W skupionej ciszy minęła godzina. Wszyscy byli zajęci kontrolowaniem przewodów i
oporników: czy połączyli je jak należy, a nie tam, gdzie nie potrzeba, —— Godzina minęła.
Włóżcie wtyczkę do kontaktu. Niech ikażdy siedzi spokojnie na swoim miejscu. Sam je będę
kolejno włączał.
Wszyscy wyfcanaiJtny rozkaz. Kiedy przechodząc od ławki do ławka, zaczął włączać radia
przekręcając prze
łącznik, zapanowało powszechne zaniepokojenie. To nie były żarty: surowe prawa
elektryczności nde tolerowały najmniejszego błędu. Sierżant sprawdził połowę aparatów, a
pozostali uczniowie oczekiwali wcńąż z niepokojem. Jakieś radio nie działało, w innym znów
nastąpiło zwarcie, jeszcze inne grały i śpiewały.
Stałem obok Totiego, czekając co będzie z modm radiem. Skontrolował mi wiele części,
inne zaś sprawdziłem sam.
Sierżant coraz bardziej zbliżał się do mojej ławki, a ja cały drżałem. Wreszcie spokojnie
podszedł do mojego radia. Włączył je. Zobaczyłem ze zdumieniem i entuzjazmem, że
zaświeciły się lampy d ze szkieletu radia popłynęła ładna piosenka. Wydawało mi się
niemożliwe, żeby te druty mogły śpiewać. Wyśpiewywały jednak moją radość.
Egzamin wypadł pomyślnie. W jednej chwili poczułem się tak, jakbym przetrawił te
.wszystkie zasady -i jakby cała radiotechnika ze swymi prawami straciła tę magiczną moc,
jaką miała dla mnie dotychczas. Radio funkcjonowało, nadawało muzykę i napełniało mnie
dumą. W piersiach zrobiło mi się gorąco i poczułem drżenie, które wstrząsnęło całym moim
ciałem. Gdy sierżant nadal zajęty był kontrolą, stałem nieruchomo i z trudem powstrzymywa-
łem łzy.
Zwyciężyłem po raz pierwszy, podczas gdy inni ponieśli porażkę w tej samej auli, w
której wielokrotnie koledzy naśmiewali się ze mnie, kiedy dysząc i nie mogąc złapać tchu, z
trudem odpowiadałem po włosku. Był to pierwszy poważny sprawdzian, w którym nie
zrobiłem błędów d nie znalazłem się na ostatnim miejscu. Totd uściskał mnie d od tego dnia
był ze mnie zadowolony i dumny.
Kurs trwał do końoa czerwca. Sierżant zapażnał nas ze schematami najważniejszych
nadajników i odbiorników radiowych, w jakie zostało wyposażone wojsko. Po okresie
pełnym napięcia, niepokoju a udręki, wszyscy odetchnęli z ulgą. Często odbywaliśmy
ćwiczenia na świe-
I żym powietrzu, w polu i w lasach, gdzie instruktorzy u- czyli nas praktycznego
nawiązywania kontaktu pomiędzy ruchomymi oddziałami, wyposażonymi w przenośne apa-
raty, a stanowiskami łączności radiowej. | ćwiczenia te, jak zwykle, wykorzystywałem do
nauki języka włoskiego. Cały zamieniony w słuch, utrwalałem w pamięci poprawną wymowę
poszczególnych słów. Starałem się naśladować intonację i pauzy, jakie zauważyłem u tych,
którzy byli ode mnie lepsi, jak komendant albo żołnierze, posiadający średnie lub wyższe
wykształcenie. Meldunki wymawiane głośno, w doskonałym języku włoskim, w lesie
przypominającym Baddevrustanę, napełniały mnie nie dającą się wyrazić dumą. Wreszcie
rozmawiałem z ludźmi po włosku, pośród takich samych dębów, drzew korbowych i tylu
innych roślin, jakie towarzyszyły mi w Baddevr ustanie, gdy chodziłem samotnie za stadem.
Nie potrzebowałem już mówić do dębów po sardyńsku. Zaczynałem się czuć na pół
Włochem.
W (koóau czerwca nastąpił 'końcowy egzamin. Zdałem go, uzyskując 15 punktów na 20
możliwych. Sprostałem Badaniu, które doprowadzało mnie do rozpaczy i kosztowało tyle
cierpień. To przedsięwzięcie, podobnie jak w Baddevrustande gra na akordeonie, której
nauczyłem się niemal sam, było niczym ogień, spalający powoli mój lęk przed tym, że różnię
się od innych. Pierwszy ikrok, dokonany w życiu społecznym od chwili opuszczenia pól,
uzupełnił to, oo już osiągnąłem przebywając w lesie. Nasuwało md to na myśl stos drzewa, w
którym mogą zapłonąć jeszcze dmne ognie.
Na zakończenie kursu dali nam miesiąc urlopu. Był to w moim życiu pierwszy okres
wolności. Niemal po upływie roku od chwili, gdy powierzyłem woły mojemu bratu Filipowi,
i po tym, jak rzucałem pośpiesznie ma wóz snopki z ostatniego stogu, przyjechałem do
Siligo. Rodzina w tym czasie wróciła na wieś. Mogłem wreszcie jeść i spać w domu, w
'którym się urodziłem, spędzać całe dnie a noce
w mojej rodzinnej wiosce. Spotkałem niewielu przyjaciół. Niemal wszyscy wyemigrowali.
Wydawało mi sią, że Siligo sią postarzało. Cd sami starcy, udając sią na pola, oo- dziennie
przemierzali wieś na swoich osłach. We dnie we wsi pozostawały tylko kobiety. Młodych,
którzy me wyemigrowali, poszukiwała policja. Mogłem zobaczyć ich podobizny ma listach
gończych rozlepionych na murach.
W ozasde urlopu starałem sdę zaspokoić swoją ciekawość: dowiedzieć się, oo skłoniło
ojca do powrotu na wieś z rodziną. We wrześniu ubiegłego roku w Baddevrustanie przez trzy
dni płonął pożar: raz w chacie, raz w baraku, raz w szopie z sianem. Z tego, oo udało md się
dowiedzieć we wsi, jaik też z faktu, że psy wcale nde szczekały, wywnioskowałem, że
sprawcą pożaru była sama rodzina. Największym absurdem było to, że ogień szerzył się na
oczach patriarchy, który wyszedł na podwórze z fuzją gotową do strzału, szukając
piromanów, a w każdym razie odpowiedzialnych za rozniecenie- ognia. Działali ze szcze-
gólną ostrożnością, używając zapalających się sznurów, albo świec ustawionych w
miejscach, gdzie najmniej się ich spodziewano. Tliły się i wzniecały pożar wówczas, kiedy
cała rodzina była pogrążona we śnie. W tych warunkach władcy nie przyszło nawet na myśl,
że odpowiedzialność mogą ponosić jego najbliżsi. Równałoby się to utracie własnej
godności. A poza tym nie mógł zakładać takiej ewentualności, ponieważ był przeświadczony,
że sprawuje nad rodziną absolutną władzę. Być może zastanowił się nad tym później, ale
wówczas rozumował mniej więcej tak:
„Zwykła złośliwość zawistnych sąsiadów o to, że się czegoś dorobiłem: zbiorów...
owiec... chcieli mi je spalić w zagrodzie. Teraz już jako tako odchowałem rodzinę. W takim
gtanie rzeczy nadeszła pora sprzedać wszystko i wrócić na wieś. Do pioruna, sprzedam
bydło, gpnrfori mi je ukradną! Pieniądze złożę do banku, cholera jasna! Tam mi ich nie
spalą! Owoców mojej pracy nie zagrabi nędznik, który nie pracował w pocie czoła, kurwa go
mać!"
Poza tym musiał chronić na starość uciułany grosz, to
też zaczął działać natychmiast. Rozpoczął dzieło zniszczenia, ujawniając, jak zwykle, zasoby
niespożytej energii. Nie zdawał sobde nawet sprawy, że rujnuje swoje królestwo: w ciągu
jednego duda zniszczył w Baddevrustanie i porzucił to, co budował w ciągu całego swojego
życia; zdjął drzwi i wywiózł do Siligo wszystko, oo dało się zabrać. Pozostawił gołe ściany d
opuścił Baddeyrustanę, gardząc jej „martwymi stworzeniami".
Dzięki tej strategii udało się rodzinie zręcznie przeprowadzić swój plan, pod
płaszczykiem „pasterskiej złośliwości". Obmyśliła go przeciwko swemu tyranowi, aby po-
łożyć kres sytuacji, nie mającej już żadnego uzasadnienia i której nie mogła już dłużej znosić.
Na szczęście, udało się jej wypędzić z jaskini swego władcę. Z pewnością pozostałby w niej
jeszcze długo: było to miejsce, gdzie łatwiej mógł sprawować władzę i gdzie
prawdopodobnie wolałby umrzeć jako król.
Kiedy dowiedziałem się, jak potoczyły się wypadki, zaskoczył mnie jeden fakt: odwaga
mego rodzeństwa. Nie potrafiłbym dokonać czegoś podobnego. Swoją przemocą zdusiłby w
zarodku każde moje zamierzenie.
W tan sposób, zaledwie w trzy miesiące po moim wyjeździe, została zachwiana władza
hierarchiczna mego ojca, której podlegała cała rodzina. Z pewnością odwet i zwycięstwo
mego rodzeństwa były owocem moich klęsk i mojej lękliwej uległości wobec tyranii ojca;
stało się tak, jakby moje rodzeństwo pomściło mnie nieświadomie.
Utlop ofiarowany mi przez wojsko pozwolił mi po raz pierwszy w życiu na rozrywki. Później
podjąłem znowu regularną służbę wojskową. Podobnie jak moi koledzy z kursu, powróciłem
do Cecchignola, skąd mieliśmy być skierowani do pułków w różnych miastach i wcieleni do
nich do chwili rozpoczęcia kursu podoficerskiego w szkole wojskowej w Rieti. Każdy z nas
mógł wybrać miejscowość, do jakiej chciałby w miarę możności być wysłany. Nie chciałem
jechać na Północ. W Rieti było jedno miejsce i na szczęście nikt się o nie nie ubiegał.
— W pułku żyje się lepiej — mówili koledzy. Ja jednak zazdrośnie uczepiłem się Rieti,
woląc je od przeniesienia do Graddsca. Chciałem się uczyć. Musiałem nabrać ogłady, a Rieti
stwarzało mi ku temu wszelkie możliwości: tam przecież mieściła się szkoła i to mi
odpowiadało. Szczęście mi dopisało. Przyjechałem tam jako młody i niedoświadczony
jeszcze kapral, a zostałem skierowany do kompanii dowodzenia, która w koszarach składa się
z tak zwanych „dekowników": ordynansów, wojskowych zatrudnionych w biurze,
pomywaczy itd.
Moje obowiązki polegały na opiekowaniu się magazynem sprzętu radiowego. Był mały i
słabo wyposażony, dlatego utrzymanie go w porządku nie wymagało wiele czasu. Beztroskie
życie w Rieti wynagrodziło cierpienia i gorycze, jakich doznałem na kursie radiotechniki w
Cecchignola.
Wcześnie rano, po zbiórce, szedłem do magazynu ulokowanego w jednym
pomieszczeniu, w którym pozostawałem zawsze sam pośród niewielkiej ilości baterii i kilku
radiostacji. Nikt mnie nie kontrolował. Czasami tylko przychodził na inspekcję porucznik do
spraw łączności. Nie używano tu aparatów radiowych i oczywiście nigdy się nie psuły. Moja
praca ograniczała się więc do odkurzania zgromadzonego sprzętu.
Niemal nikt z przełożonych nie wiedział o istnieniu magazynu. Stworzony na krótko
przed moim przyjazdem, był niczym oaza, do której nie wkraczało życie wojskowe.
Docierały tu jedynie przytłumione rozkazy oficerów i odgłosy maszerujących słuchaczy
kursu.
W niczym nie zakłóconej samotności magazynu, wolny, zapomniany, z daleka od hałasu i
rozkazów, powziąłem mój wielki plan: postanowiłem się uczyć.
Gdyby lekcji na akordeonie udzielał mi nauczyciel, grałbym tak samo jak on. Jeśli w
dalszym ciągu będę się zajmował radiem, poznam je równie dobrze jak Toti.
Za otrzymany żołd kupię sobie książki. Zaprzyjaźniłem się tu z ludźmi, którzy ukończyli
liceum albo też są nauczycielami. Dzięki Toti emu zdołałem ukończyć kurs mon-
tera radiowego. Podobnie teraz, z pomocą nowych przyjaciół, będę się mógł nauczyć
włoskiego i tylu innych rzeczy. Nie mogę nie skorzystać z okazji, jaką mi stwarza służba w
iwojsłcu. Tak ze sobą rozmawiając, dokonywałem odkrycia, że mogę zmienić się całkowicie,
chociaż było mi przykro, że nie potrafię rozmawiać tz innymi.
Pewnego dnia kapitan Federici, szef mojej kompanii, kazał mi posypać proszkiem
owadobójczym miejsca w sypialniach i w magazynach, gdzie były mrówki. Po wykonaniu tej
pracy poszedłem skwapliwie do kapitana i stojąc ma baczność, wyprostowany jak świeca
powiedziałem mu:
— Umarłem wszystkie mrówki, panie kapitanie.
Na oo on, siedząc przy swoim biurku, podniósł głowę, otworzył szeroko oczy i ostro
mnie skarcił za kaleczenie języka włoskiego.
— Oo to znaczy: umarłem mrówki? Zabiłeś mrówki!
— Tak jest
— Ledda, przychodzisz prosto z jaskini?
— Tak jest
Inne wydarzenie. Byłem dyżurnym kapralem i przeprowadzając w sypialni inspekcję
zauważyłem w drzwiach złamaną klamkę. Moim obowiązkiem było złożenie o tym fakcie
raportu szefowi, żeby polecił ją naprawić. Wziąłem kartkę i pióro i długo łamałem sobie
głowę, żeby napisać dwie linijki: „Klamka w drzwiach ucięła się. Podpisano kapral G.
Ledda."
Kapitan kazał mnie wezwać.
— Na rozkaz, panie kapitanie — powiedziałem, wchodząc do jego biura.
— Nie rozumiem twojego raportu. Jak może się uciąć klamka w drzwiach? Może się
złamała?
— Tak jest, właśnie tak!
— Ale jak to się dzieje, że wyrażasz się w ten sposób? Naucz się mówić i pisać po
włosku. Tu są nauczyciele i ludzie wykształceni. Poproś, żeby ci pomogli. W listopadzie
masz iść na kurs podoficerski, tak kalecząc język nie
wypadniesz zbyt dobrze. Staraj sią temu zaradzać, ale zaraz, rozumiesz?
— Tak jest
Musiałem naprawdę zrobić to, co radził kapitan. W szkole podoficerskiej w Rieti
poznałem pewnego nauczyciela z Poggiobustone, Oktawiusza Gentileschiego. Był
sympatycznym i wykształconym chłopakiem. Mój zapał do nauki wzbudził w nim zachwyt.
Sprawiało mu ogromną przyjemność, że w panującej w koszarach atmosferze kompletnego
zastoju może przekazać komuś swoją wiedzę. Przychodził do mnie do magazynu, żeby
rozkoszować się jego ciszą. Zaczęliśmy lekcje od zera. Jeśli czegoś nie rozumiałem w
książce, zwracałem się do niego. Tego lata Oktawiusz zdołał minie wyrwać z analfabetyzmu
i być może nauczył mnie więcej, niż zakłada program pięciu klas szkoły podstawowej.
— Robisz jeszcze błędy, ale na kursie podoficerskim dasz sobie madę. Dopiero teraz
przerobiłeś rzetelnie piątą klasę. Znasz dobrze rozbiór logiczny i opanowałeś matematykę.
Jeśli chcesz, pomogę ci także w czasie kursu.
— Ależ tak, oczywiście! Zapłacę ci otrzymanym żołdem.
— Wystarczą mi papierosy.
W listopadzie przyjechali na kurs sierżantów do Rieti wszyscy ochotnicy, którzy wstąpili
do wojska w lipcu 1958 roku. Ja byłem już tam od lipca. Przybyli także moi koledzy z
Cecchignola. Zobaczyłem Totiego, ale on został skierowany do innej kampanii i w chaosie
kursowych zajęć osłabła nasza przyjaźń. Wreszcie spotkałem także moich sardyńskich
towarzyszy z CAR Ale teraz nie potrzebowałem ich: ja także, niczym owca, beczałem już po
włosku.
Przez trzy dni koszary wypełniały się żołnierzami z różnych pułków. Utworzono
kompanie i rozpoczęliśmy kurs podoficerski. W porównaniu z wieloma innymi kolegami
startowałem tym razem z korzystnej pozycji: mówiłem po włosku lepiej od innych
sardyńskich pasterzy, imałem już środowisko d porucznik do spraw łączności przydzielił
mnie do swojej kompanii. Do koszar znów powróciła
atmosfera drylu wojskowego: dźwięki trąbek, zbiórki pełne podniecenia, różnorodne
ćwiczenia. Na nowo musztra: obowiązkowe marsze a ćwiczenia gimnastyczne jak w CAR.
Po koszarach roznosiło się echo odgłosów maszerujących żołnierzy takiej czy innej
kompanii. Na dziedzińcu, deptanym setkami nóg, rozlegały się rozkazy dowódców: pra-
wdziwy teren łowiecki z myśliwymi i psami, goniącymi za dziką zwierzyną. Właściwy kurs
rozpoczął się po krótkiej powtórce przerobionego już w CAR materiału. Sale były ładne i
duże.
Niektórzy, niemal półanalfabeci, mimo że uczęszczali do piątej klasy szkoły
podstawowej, nie wytrzymywali teraz tempa nauki i surowych sprawdzianów, które były jak
pojedynki pomiędzy uczniem i przełożonym
Dla oficerów człowiek nie istniał. Widzieli w nas tylko żołnierzy. Uczniowie powinni
przerobić program w ciągu trzech miesięcy. Najbardziej zacofanym groziła nieunikniona
klęska. Gdy tylko kogoś morzył sen i głowa spadała mu na ławkę, był surowo karany. Dla
przykładu. Nikogo nie obchodziło, że był nieprzytomny z braku snu, i zamiast go zmuszać do
słuchania wykładu, byłoby rozsądniej pozwolić mu się wyspać.
TaMe zachwianie równowagi, wynikające z niemożności dostosowania się do nowych
warunków, jakie ja dawniej przeżywałem na kursie radiotechniki, stało się teraz w szkole w
Rieti zjawiskiem powszechnym. Dotyczyło tych wszystkich, którzy ukończyli wprawdzie
pięć klas, ale do nauki nie byli przyzwyczajeni.
Moja sytuacja wyglądała teraz inaczej. Dzięki wysiłkowi w Cecchignola i lekcjom z
Oktawiuszem, przyzwyczaiłem się do nauki. Jeszcze przed rozpoczęciem kursu zacząłem się
uczyć wielu przedmiotów. Kapitan Federici polecił mi prowadzić dla żołnierzy z mojej
kompanii kurs z regulaminu. Pozwoliło mi to nawiązać bezpośredni kontakt z innymi: mówić
samemu i słuchać, jak mówią inni. Oczywiście był to absurd. Wśród żołnierzy, których u-
czyłem regulaminu, znajdowali się absolwenci średnich
lub wyższych szkół. Ale ja byłem już starszym kapralem. Byłem przełożonym. Miałem
stopień, który mnie uprawniał do udzielania lekcji nawet profesorom. Często jednak
postępowałem tak, że sam uczyłem się od nich: kazałem im czytać i przysłuchiwałem się ich
dykcji. Polecałem im wyjaśniać znaczenie wielu słów. Krótko mówiąc, z tego kursu
uczyniłem nie tylko szkołę dla innych, ale również dla siebie. Nie interesowała mnie treść
tych przepisów. Były napisane po włosku i to mi wystarczało.
Na kursie podoficerów pokazałem ostre kły i jak roz- wścieklony dzik mogłem
swobodnie buszować w gąszczu przedmiotów.
Gdy mówiłem po włosku, koledzy już się nie śmiali. Moje odpowiedzi były szybkie i
zwięzłe.
Pewnego dnia kapitan, który uczył nas regulaminu, zaczął bombardować aulę pytaniami.
Na koniec zaatakował jednego z moich przyjaciół, takiego jak ja pasterza.
—^ Co to jest flaga?
Tamten poderwał się w ławce i stał nieruchomy z o- twartymi ustami. Mając zdrowe
płuca i normalny język, nie był w stanie wydusić z siebie odpowiedzi.
Kapitan wyprężył pierś w mundurze i wybuchnął, pełen buty, karcąc go typowo po
wojskowemu.
— Jesteś niedorozwinięty. Głupiec. To jest niedopuszczalne. Zamelduj się natychmiast u
oficera dyżurnego. Niech cię zamknie do paki. Na trzy dni. Wyjdź stąd natychmiast! Niech to
— powiedział zwracając się do nas — posłuży wszystkim za nauczkę. Jestem dobry, ła-
godny, ale pewnych rzeczy nie będę tolerował. Jak to się dzieje, że nie znacie symbolicznego
znaczenia flagi? Możecie zapomnieć, jak się nazywa wasza matka, ojciec czy rodzeństwo, ale
nie wolno wam nie znać znaczenia flagi, która jest „symbolem ojczyzny": naszej wspólnej
matki. Rozumiecie? flaga musi być szanowana i należy jej oddawać honory. Wszyscy
salutują przed flagą, a ona oddaje cześć jedynie szefowi państwa.
Przez trzy miesiące kursu Sardyóczycy zdobyli więcej wiedzy d informacji, niż usłyszeli
od pasterzy i nauczyli się w szkołach podstawowych na wsi. Kurs skończył się
w grudniu. Zdaliśmy prawie wszyscy, a na Boże Narodzenie każdy mógł wrócić do rodzinnej
wioski i pokazać ludziom, że jest sierżantem.
Nie odczuwałem teraz żadnego entuzjazmu, podczas gdy wszystkim moim kolegom
wydawało się, że są w siódmym niebie. Promocja nie uczyniła mnie zarozumiałym, jak to się
zwykle zdarza z byłymi pasterzami, którzy przychodząc prosto od owiec, wdziewają nagle
mundur. Umieli się urządzić, jak mówili na wsi starzy ludzie. We mnie natomiast zaszło coś,
czego skutków nie byłem w stanie przewidzieć. Stopnie wojskowe nie miały dla mnie
żadnego znaczenia. Co więcej, napawały mnie wstrętem.
Nie czułem się już na siłach pozostać tym, kim się stałem. Chciałem być kimś innym: podbić
świat, który poznałem w mundurze za bramą koszar. Uzyskany stopień wojskowy
wywoływał we mnie negatywną i przygnębiającą reakcję: widziałem w nim symbol
bezwarunkowej zgody na sytuację, która z istoty trawożermej chciała zamienić mnie w istotę
mięsożerną. Odczuwałem wprost lęk przed wojskowymi dystynkcjami. Mogły bowiem
uzależnić całe moje źyde od swojego „tajemniczego prestiżu".
Gdy po urlopie znów wróciłem do Rieti, nie zmieniłem stopnia wojskowego, jak to
niezwłocznie uczynił mój kolega z kursu, który pozostał również w szkole w Rieti.
Wiedziałem, że z dniem pierwszego stycznia 1960 roku jestem już sierżantem, ale do połowy
miesiąoa kręciłem się po koszarach w stopniu starszego kaprala.
„Mój" major, na którego natknąłem się, .na moje nieszczęście, któregoś dnia, skarcił mnie
energicznie:
— Dlaczego nie nosicie dystynkcji sierżanta?
— Nie otrzymałem żadnego oficjalnego rozkazu o mojej promocji. Kapitan nic mi nie
powiedział.
— Promocja ukarała się w rozkazie dziennym przeszło tydzień temu. Nie czytaliście?
— Nie.
— Powinienem was za to ukarać. Rozkazy dzienne 6ą gazetą koszarową. Należy je
czytać każdego dnia. Po win-
□iście być dumni z promocji. Zaskakuje mnie wasza obojętność. Teraz szybko załóżcie swoje
dystynkcje.
— Tak jest.
Upierać się dalej nie miało sensu. Teraz ja również byłem sierżantem. Musiałem nosić
dystynkcje i złożyć przysięgę na „wierność Republice Włoskiej i jej prezydentowi..."
A więc ja także jestem uosobieniem tego prawa. Ślubowałem, że będę go bronił.
Podobnie jak oficerowie. Oni również składali taką samą przysięgę.
Wojsko broni tego prawa. A więc prawo to jest również wojskiem. Jestem więc
społecznym katem. Powinienem zabijać każdego, kto pogwałci to prawo. Oto kim zostałem.
Rzuciłem okiem na swój mundur i dystynkcje. Przeszedł mnie dreszcz, ale już nie mogłem
ich zdjąć. Były dobrze przyszyte. Gdybym mógł wówczas zamienić się w służącego
pastucha, zrobiłbym to natychmiast. Wydawało mi się, że rzeczą bardziej ludzką jest umrzeć
z głodu, niż nosić ten mundur.
„Za cenę chleba zostać sługą tego prawa. Nie wiedziałem, że tak będzie. Starzy... Ładne
rady mi dawali. Teraz już za późno. Od tej pory będę mu służył o tyle tylko, o ile jest to
konieczne, żeby nie narazić się na areszt. Nie interesuje mnie służba wojskowa. Gdy wrócę
do Siligo, nde będę mógł pracować jako technik radiowy. Kurs, który ukończyłem, to tylko
teoria, a nauczyć się zawodu to zupełnie oo innego. Przełożeni mówili nam, że się go
nauczymy. Propaganda. Drogę, która pozwoli mi zostać człowiekiem, znajdę w nauce.
Wydobędę się jak najszybciej z tego bagna zaprzedanej krwd, gdzie jesteśmy jak żaby, a
śpiewem są wykrzykiwane tu i tam rozkazy: szalone koncerty.
Mod 'koledzy są szczęśliwi, że noszą mundur. Wszyscy ci tu mówią: «Jestem
sierżantem*, «Jestem kapitanem*. Dobrze. Wykorzystam ten mundur. Płacą mi i będę miał
środki na naukę."
Niemniej jednak wojsko stanowiło dla mnie pierwszy etap uspołecznienia. Poznałem tu
życie w kolektywie i za-
cząłeru mówić po włosku, posługując się językiem wojskowym: stanowił narzędzie
dowodzenia oddziałem, wydawania rozkazów oraz wykonywania ich, gdy pochodziły od
przełożonych. Jednakże teraz przysięga i jej formuła zdjęły mi z oczu zasłonę: opuściłem
owczarnię także i po to, żeby stać się wolnym, żeby już więcej nie podlegać władzy ojca, nie
zaś dlatego, żeby podporządkować się innej władzy.
Jeśli chodzi o moich kolegów, ten dziwny proces uspołecznienia polegał jedynie na
zmianie zwierzchników i na nowej formie podporządkowania się. Natomiast dla mnie. kiedy
uświadomiłem sobie, że mogę zostać kimś innym, to uspołecznienie w stanie zarodkowym
było iskrą wywołującą moją „rewolucję".
Nauka pobierana u Oktawiusza oraz wiedza, jaką ukradkiem zdobyłem od żołnierzy w
koszarach, spowodowały we mnie zmiany, jakie nie wystąpiły u innych, zadowolonych z
uzyskanych stopni i ze względnych wygód, jakie im zapewniała służba wojskowa. Miałem
szczęście, że spotkałem wykształcanych ludzi i przyjaciół, co obudziło we mnie chęć do
nauki: nie uległem pokusie dystynkcji wojskowych.
Kupiłem podręczniki do trzeciej klasy szkoły średniej i nadal uczyłem się po nocach w
magazynie, podczas gdy koszary spały pogrążone w społecznej nieświadomości i drzemała
buta przełożonych, nieszkodliwych jak szarańcza zalegająca pastwiska, niezdolna z
zapadnięciem zmroku do żerowania. Jeśli w ciągu dnia nie miałem służby, zaczepiałem
jakiegoś wykształconego żołnierza. Prosiłem, żeby mi tłumaczył składnię, gramatykę,
matematykę i wszystko, czego nie rozumiałem.
Często moja natarczywość oburzała rekrutów. Byłem przecież sierżantem, miałem
stopień, którego żołnierze nie darzą zbytnią sympatią. W końcu jednak zawsze udawało mi
się ich pozyskać. Wyjaśniałem im swoją sytuację i swoje zamiary. To ich przekonywało i
chcieli md pomóc. Zwierzałem się im. Kiedy dowiadywali się, że nie wstąpiłem do wojska
dla kariery, ale że zmusiła mnie do tego moja sytuacja społeczna, pozbywali się wobec mnie
nie
ufności. Wówczas przychodzili mi naprawdę z pomocą. Jak oszalały, doskakiwałem do coraz
innego żołnierza: kradłem we włoskich koszarach ożywczą kulturę, z jaką przychodzili tu
rekruci, zachowywałem się jak wytrawny pirat. W posępnej atmosferze koszar, w których
rozlegały się rozkazy i wymysły, dzięki uporowi potrafiłem znaleźć siły do nauki i
możliwość koncentracji. Cały zamieniony w słuch chłonąłem wszystko, oo wiedzieli i
przekazali mi mod przyjaciele.
Zostałem przeniesiony do Pizy, przydzielony do pracowni radiotechniki 3 pułku artylerii
przeciwlotniczej. Było tu pełno dział, a ich widok wywoływał we minie dreszcze. Ale wśród
tego wojennego sprzętu miałem szczęście trafić na przełożonego, człowieka bardzo
ludzkiego: szefa pracowni, starszego sierżanta Buąuicchio z Bitonto.
Od czasu wyjazdu z Cecchignola, radiotechnika już mnie nie pociągała. Oczywiście, przy
moim nowym dowódcy mógłbym zostać doskonałym technikiem radiowym. Znał on
świetnie teorię i praktykę. Poza tym do pracowni byli przydzieleni poborowi, którzy w
cywilu pracowali w tym zawodzie. Ale ja już dokonałem wyboru. Buąuicchio, widząc mój
upór, pozwalał mi chować się w magazynie, który zamieniłem w pracownię naukową.
Podczas służby mogłem się uczyć. W razie inspekcji mówił: — Ledda przeprowadza w
magazynie inwentaryzację.
Słowem, osłaniał mnie. Kochał mnie jak brata. Poza tym miałem szczęście spotkać w
mojej baterii Franka Manes- calchiego, nauczyciela, który był także poetą. Pomógł mi
bardzo, tak jak wielu innych. Język, jakim mówiono w Pizie, w dużym stopniu ułatwił mi
naukę włoskiego.
W 1961 roku złożyłem w szkole im. Renata Fuciniego w Pizie podanie, prosząc o
dopuszczenie mnie do egzaminu po trzeciej klasie szkoły średniej. Miałem 23 lata. Jedyną
trudność sprawił mi sprawdzian z rysunku wykonanego z natury: pejzaż z sową siedzącą nie
pamiętam już gdzie, len obraz był jakby specjalnie dla mnie prze
znaczony. Widziałem w życiu wiele sów, ale nie przyszło mi do głowy, żeby przygotowywać
się z rysunku. Zupełnie to zaniedbałem. Zrobiłem szkic geometryczny kreśląc ■prostopadłe
linie, z czym radziłem sobie dość dobrze. Mo- [jej sąsiadce z ławki wyrwałem sprytnie
rysunek z pejzażem i naszkicowaną już sową.
— Narysuj sobie drugi — szepnąłem jej. ^ Ja nie umiem. Masz jeszcze dużo czasu.
Dziewczyna, onieśmielona moją natarczywością, na szczęście nie narobiła krzyku.
Profesor niczego nie zauważył. Przyglądałem się sowie, trzymając rysunek w palcach.
Sprawa została załatwiona. Ograniczyłem się tylko do podkreślenia linii i cieni. Oddałem
rysunek profesorowi i wyszedłem radosny.
O wyniku egzaminu dowiedziałem się przebywając w okolicach Rawenny, gdzie latem
przeniósł się nasz pułk na ćwiczenia polowe. Ukryty w krzakach, w huku dział strzelających
do makiety przelatującego nad wybrzeżem samolotu, próbowałem się uczyć w moim
stanowisku łączności radiowej. Czytałem Ogień D'Ainnunzia. Treść nic mi nie mówiła, ale
nowe słowa, jakie znajdowałem w książce, ciekawiły mnie i starałem się ze słownikiem w
ręku zrozumieć ich znaczenie. Każdego dnia notowałem nowe wyrazy, ucząc się ich na
pamięć, a spis przechowywałem.
— Zdałeś egzamin — powiedział mi Buquicchio, stając przy moim stanowisku.
— Otrzymałeś siedem z włoskiego i siedem z ładny. Brawo. Nie jesteś zadowolony?
. — Jestem! Ale to dopiero pierwszy etap tego, oo chcę osiągnąć.
— Dlaczego? Chcesz się nadal uczyć?
— Tak. Za wszelką cenę.
— Ba! Na twoim miejscu pomyślałbym o urządzeniu się. Ożeniłbym się i poświęcił
karierze wojskowej. Ale jeśli chcesz się nadal uczyć, pomogę ca. Musisz jednak więcej
zajmować się sprzętem radiowym. Nie mogę wszystkiego robdć sam.
Promocja, która w sposób oficjalny uwalniała mnie od
analfabetyzmu i niewiedzy, w jakiej wciąż tkwili moi koledzy, dawni pasterze, nie wzbudziła
mojego entuzjazmu: uważałem ją za rzecz normalną. Uczyłem się twardo i myślałem już o
przyszłym roku. Zdany egzamin dodawał mi bodźców i zachęty do nauki. Pozwolił zyskać
pewność siebie i większą wiarę we własne siły. Skłonił mnie także do refleksji.
„Ja też umiem się uczyć: dokonać tego, co dawno temu i w swoim czasie robił syn kuma
Larentu. To nieprawda, że mogą się uczyć tylko dzieci bogatych. Pokażę kapitanowi
Fedeiuciemu, że człowiek z jaskini potrafi nauczyć się tego, czego on się uczył, a także tego,
o czym nie ma pojęcia, chociaż tyle lat spędził w szkolnej ławie! Pokażę mu, oo znaczy
jaskinia."
Muzyka, kurs radiotechniki, a teraz trzecia klasa szkoły średniej tworzyły tnzy filary, na
których mogłem wznosić budowlę moich ambicji: ukończyć studia filologiczne. Jedynie
choroba lub śmierć mogły zniweczyć moje plany.
Po powrocie z letnich ćwiczeń w okolicach Rawenny, gdzie po raz pierwszy miałem
możność opalić się nad morzem, co ponownie zawdzięczałem wojsku, kupiłem podręczniki
do czwartej i piątej klasy gimnazjum. Teraz doszła greka, której zacząłem się już uczyć
przerabiając program trzeciej klasy.
Podoficerowie zazdrościli mi promocji. Drażniło ich bardzo, że uczyłem się w wolnych
chwilach (w niedziele, dni świąteczne i wtedy, gdy korzystając z przepustki, chodzili na
prostytutki). Promocja i nauka sprawiły, że różniłem się od nich: byłem nie tylko sierżantem.
Moją naturalną pasję do nauki uznawali w koszarach za ooś niepotrzebnego: była sprzeczna z
ich pragnieniem władzy. Chełpiąc się pozycją społeczną, zdobytą dzięki stopniowi
wojskowemu, stali się panami swoich oddziałów. Nieustannie miotając obelgi, straszyli
regulaminem, którego w szkole w Rieti nauczyli się na pamięć jak modlitwy. Nigdy nie
spoufalali się z żołnierzami. Mogli jedynie panować nad nimi posługując się karą lub
pozostawiając ich przymusowo w koszarach. Inną bronią nie dysponowali.
Pewnego razu uśmiałem sdę zdrowo z sierżantów. Mieliśmy przeprowadzić ćwiczenia.
Każdemu sierżantowi z baterii powierzono oddział. Trzeba było w możliwie najkrótszym
czasie przebyć drogę pomiędzy wyznaczonymi wioskami leżącymi w okolicach Pizy.
Posługując się mapą topograficzną, mieliśmy się stawić obowiązkowo w trzech punktach
kontrolnych dla podpisania raportu i stwierdzenia naszego przemarszu. Wiedziałem, że wśród
moich żołnierzy jest geometra i student. Gdy tylko otrzymaliśmy rozkaz wymarszu,
poleciłem geometrze i studentowi śledzić trasę na mapie i ustalić najkrótszą drogę. Sam sta-
nąłem na czele oddziału. Szybkim marszem przekroczyliśmy wszystkie punkty kontrolne i ku
zdziwieniu przełożonych dotarliśmy do miejsca, z którego wyruszyliśmy. Uzyskaliśmy
absolutnie najlepszy czas: następny oddział przybył niemal iw godzinę po nas. O innych nie
było w ogóle mowy^ Musieli wysłać samochody ciężarowe, żeby ich szukać; mimo że
sierżanci mieli w swych oddziałach geometrów i ludzi wykształconych, sarni starali się wy-
znaczyć trasę na mapie i maszerując w złym kierunku, karali tych, którzy ośmielali się robić
im jakieś uwagi. Od tego dnia moje sto simki z sierżantami stały się mniej serdeczne. Kiedy
wracając o północy z przepustki, zauważyli, że wciąż uczę się siedząc przy stole, reagowali
na mój upór opowieściami o swoich przygodach: — Dziś wieczorem dobrze sobie
popieprzyłem... taka ruszyłaby nawet trupa. To zupełnie co innego niż uczyć się przy tym
stole. Ciągle tu ślęczysz. Dlaczego nie wyjdziesz i nie zabawisz się jak wszyscy? — A któryś
z kolegów z mojego pokoju dorzucił, jakby chciał mnie zniechęcić: — Gdybym się tyle
uczył, z pewnością miałbym już dyplom.
Nie zwracałem uwagi na ich gadaninę. Życie wojskowe nie dostarczało mi już niczego
nowego. Dla wojska istniały jedynie koszary i prostytutki.
Pod koniec jesieni przybył do mojej baterii Rudolf di Campi Bisenzio, który również
wstąpił do wojska na ochotnika, ale z innych niż ja przyczyn. Kiedy poznał, czym jest
wojsko, on także poczuł się
załamany z podobnych jak ja powodów. Uczęszczał we Florencji do drugiej klasy liceum
klasycznego im. Galileusza. Jego ojciec, który był sprzedawcą owoców, zbankrutował i -nie
mógł już łożyć na jego naukę. Nie chcąc być dla ojca ciężarem i nie mogąc od razu znaleźć
pracy, Rudolf wstąpił do wojska.
Spał w mojej sypialni. Było nas czterech. Od razu nastąpił dziwny proces, coś w rodzaju
reakcji chemicznej, wywołanej podobieństwem naszych warunków społecznych. My czterej,
niczym elementy tej reakcji, utworzyliśmy dwa związki: z jednej strony ja i Rudolf, z drugiej
dwaj pozostali. My byliśmy kłosami, a oni słomą.
Wreszcie nie byłem już sam Mogłem wypowiadać swoje myśli i miałem z kim
rozmawiać. Wiele rzeczy odczuwaliśmy w taki sam sposób: niechęć do wrogiego ludowi
militaryzmu, świadomość, że jedynie na skutek braku orientacji społecznej trafiliśmy do
koszar, /niemożność uczęszczania do szkoły, która również dla niego stała się nieosiągalna.
Nie zauważyłem nawet, jak zaraził się moją pasją do nauki, do której zdołałem go
przekonać. Krótko mówiąc, odżyły w nim zamiary i projekty już pogrzebane. Bardzo szybko
zostaliśmy nieodłącznymi przyjaciółmi. Ja zaś kierując się niemal egoistycznym
wyrachowaniem, że z jego pomocą pokonam czekające mnie trudności, namówiłem go, żeby
uczył się razem ze mną. Poważną przeszkodę stanowiło to, że nie byliśmy na tym samym
poziomie. On ukończył już drugą licealną, a ja dopiero trzecią klasę średniaka. Jakże będę
mógł się z nim uczyć?
Postanowiłem uciec się do podstępu. Poprawiał mi już z własnej woli wypracowania,
które przygotowywałem do gimnazjum. A kiedy postanowiliśmy wreszcie uczyć się razem,
musiałem skłamać z obawy, żeby nie zrezygnował ze mnie:
-— Ukończyłem dopiero piątą klasę gimnazjalną, podczas gdy ty...
— To nie ma znaczenia. Tłumaczysz równie dobrze jak ja. A poza tym, jeszcze raz
przerobię program. Ty masz
wszystko świeżo w pamięci, a ja muszę sobie wiele rzeczy przypomnieć.
— Dobrze. Zgadzam się.
Przestraszony, że Rudolf odkryje prawdę, zabrałem się z nim do nauki. Wieczorami nasz
pokój był pusty. Dwaj sierżanci mieszkający z nami wychodzili na miasto. My zaś
zajmowaliśmy się tłumaczeniem greki i łaciny i przerabialiśmy literaturę włoską.
Zawdzięczam mu bardzo wiele. Jeśli chodzi o tłumaczenie, był ode mnie lepszy i pomagał
mi. On twierdził, że jest na odwrót, ale to nieważne. Nie ulega wątpliwości, że mój entuzjazm
zbliżył go do książek, ale to on trzymał w rękach pług. Ja ograniczałem się do popędzania
wołów. W każdym ramę wkrótce i on zamienił się w sierżanta-ucznia.
Pewnego dnia napisałem do ojcą. Poinformowałem go o zamiarze odejścia z wojska i
kontynuowania nauki, aż do uzyskania dyplomu wyższych studiów. List zaczynał., się tak:
Piza, 15 marca 1962 roku
Kochany Ojcze!
Piszę do Ciebie po raz pierwszy, ponieważ do mnie pisze zawsze mama. Istnieje powód,
dla którego muszę teraz do Ciebie napisać. Jak wiesz, w ubiegłym roku ukończyłem trzecią
klasę szkoły średniej i zrozumiałem, czym jest nauka. Odkryłem, że nawet ci, których ty
nazywasz jagniętami, mogą, a oo więcej, powinna się uczyć. Obecnie przygotowuję się do
egzaminów z piątej gimnazjalnej, do których mam zamiar przystąpić na Sardynii w czerwcu
tego roku. Ale muszę Cię przede wszystkim powiadomić o innym, dużo ważniejszym
odkryciu. Tu czuję się trupem społecznym i batem, występującym przeciwko To- ibie i
własnym braciom, przeciwko pasterzom i biednym. Ty sam, gdy byłem dzieckiem,
opowiadałeś mi zawsze w Baddevrustanie o jagniętach i lwach. A więc dobrze, teraz wiem
dokładnie, kim jestem. O lwach opowiadałeś mi jako o istotach szczęśliwych: tutaj
rzeczywiście są nimi wszyscy, poczynając- od najmniejszych zwierząt dra
pieżnych, od sierżantów. Jednakże, zgodnie z Twoją moralnością, powinienem być
przynajmniej lisem wśród stad owiec i 'kurników. Ja naitomiast czuję się istotą trawożer- ną,
zmuszoną do spożywania mięsa.
Ojciec bardzo się zdziwił tym, co napisałem, i nie mógł się powstrzymać od rzucania na
mnie gromów drogą listowną. Odpisał mi tylku* dlatego, żeby md wytłumaczyć, że miałem
szczęście zostać lisem oraz żeby mi powiedzieć,
00 myśli o mojej decyzji: „Jeśli się zwolnisz, staniesz się dziką zwierzyną."
Wydawało mi się, że ostatni miesiąc w wojsku nigdy się nie skończy. 'Nie mogłem już
dłużej znosić rozkazów. Uważałem je za absurdalne. Wciąż jednakowe zbiórki, z tymi
samymi przepisowymi zwrotami, przypominały bezsensowne obrzędy.
Wreszcie nadszedł ostatni dzień służby wojskowej. Podpisałem nerwowo zwolnienie.
Zaraz poczułem się spokojny i znowu stałem się sobą. Gdy złożyłem podpis, wydało -mi się,
że się ponownie narodziłem. Wszedłem do mojego pokoiku. Zdarłem z siebie mundur,
włożyłem cywilne ubranie i opuściłem koszary lżejszy od ptaka.
Postawiłem ponownie nogę w Siligo 8 maja 1962 roku.
Wieczorem ojciec wrócił po pracy do domu. Nie witając się ze mną, wybuchnął zaraz
burzą reprymend. •" #£Z pana stałeś się sługą. Byłeś myśliwym. Teraz jesteś dziką
zwierzyną, najnędzniejszą i najbardziej wystawioną na niebezpieczeństwo: najbardziej
poszukiwaną
1 bezbronną. Co masz zamiar robić?
— Przygotowywać się do egzaminu z piątej gimnazjalnej. Zdaję go w czerwcu.
— Gimnazjum! Nie zwiedziesz mnie tym słowem. Uważaj. Możesz źle skończyć.
Zrobiłeś krok dłuższy niż własna noga. Wcześniej czy później upadniesz i z pewnością ja cię
nie podniosę. Napisałem d o tym. Tu panuje głód. Wieś porzucają wszyscy. Zadręczam się
dniami i nocami, żeby jakoś dać sobie radę. Nie chcę przejadać majątku rodziny, co więcej,
jeśli mi się uda, chciałbym go powię-
kszyść i zachować w nienaruszonym stanie dla twego rodzeństwa. Nie jesteś tu mile
widziany. Twój pobyt w domu stanowi problem dotyczący całej rodziny. A ja nie chcę
wysłuchiwać narzekań.
— Płacą mi jeszcze za jeden miesiąc. Wkrótce egzamin. Muszę myśleć tylko o tym, żeby
się dobrze przygotować.
Ludzie z Siligo uważali moje postępowanie za skandaliczne.
•— Syn Abrahama! Powrócił! Żeby się uczyć! Ale co sobie nabił do głowy? Znał tylko
zadek owcy, jak my, a teraz, 'kiedy zobaczył kontynent, chce postępować jak synowie don
Pedru i kuma Larentu. Co on sobie myśli? Szczę mu w pysk.
— Ależ to szaleństwo. Gdyby mi o tym opowiadano, nigdy bym nie uwierzył: zwolnić
się z wojska, żeby się uczyć.
—Teraz będzie się uczył głodu, który go czeka.
— I pomyśleć, że o tym chłopcu miałem dobre wyobrażenie. Został sierżantem, chociaż
Abraham odstawił go do Baddevrustany w gnój owiec.
—
Eh, wiesz, jak jest. Jak komu dobrze, świerzbi go tyłek i chce zmienić miejsce;
. Dzięki osiągniętej pozycji mógł się dostać do najbardziej szanowanej i najbogatszej rodziny
w Siligo. Mógł pukać do każdych drzwi: ubiegać się o każdą dziewczynę. Ale teraz...
—
A dlaczego mój syn nie próbuje się zwolnić? Rozwaliłbym mu łeb, oj, rozwalił.
—
Ten nabił sobie głowę. Zobaczymy, czego dokona. Jeśli chodzi o minie, powiadam, że
skończy tak, jak wielu innych, wyrzuconych z policji: zostanie alkoholikiem i przy kieliszku
będzie w knajpach nędznie trwonił swoje dni.
— Pewnie, ci, którzy popróbowali żyda miejskiego, nie przystosują się już do naszego.
On chce się uczyć. To pretekst, żeby wieść próżniacze życie i korzystać z tego, że inni będą
go utrzymywać.
Nie byłem już sierżantem. Siligo stało się dla mnie mo-
rzem w czas burzy i ciskało md ciągle w twarz bałwany swojej moralności. I żeby nde
odczuwać skutków tej burzy i nie ulegać im, wcześnie rano szedłem do sąsiednich wsi (do
kuma Burrane, do Littu lub do Pali Monteddy) i zaszywałem się w krzaki z książkami.
Tej wiosny przebywałem niepocieszony wśród szczerych pól. Znów stały się dla mnie
jedyną rzeczywistością, jak niegdyś w Badde vrustanie, i wydawało- się, że mnie rozumieją 1
otaczają przyjazną ciszą. Leżąc z otwartymi książkami w krzakach, chowałem się przed
ludźmi, żeby mnie nde widzieli i nie przeszkadzali mi. Uczyłem się, przepełniony gniewem,
medytując jak lis. Cierpiałem w samotności i starałem się odpowiedzieć na zarzuty tatusia i
starych pasterzy.
„Kiedy stałem po stronie przeciwnej im, szanowali mnie i podziwiali. Teraz, gdy jestem z
nimi, gardzą mną i uciekają jak od gnojówki. Jestem dla nich uosobieniem skandalu:
włóczęgą. Udowodnię dm, że nie mają racji. Jeśli powiedzie mi się w czerwcu, będę miał w
garści ooś konkretnego: z pewnością spowoduje to, że wyrzekną się tylu mylnych sądów na
mój temat. Wszyscy są przeciwko mnie, jakbym wymordował przynajmniej pół wsi. Dysku-
sje na mój temat wypełniały uMce Siligo i otaczające go pola. Ale nie odejdę stąd, dopóki nie
wykorzystam swojej szansy. Nie boję się oszalałych z wściekłości pasterzy."
Dni moje upływały w niepokoju, gdyż za wszelką cenę chciałem uzyskać promocję.
Zawsze sam. Starzy występowali przeciwko mnie, a młodzi, których znałem, uciekli stąd. Ci,
którzy się uczyli, a było ich niewielu, byli mi obcy i nie mógłbym zaprzyjaźnić się z nimi.
Uważali mnie za pastucha. Ja zaś nie mogłem się do nich zbliżyć. Przeszkadzała mi w tym
swoista nienawiść klasowa.
Jednak reakcje starych pasterzy, których znałem od małego i wiedziałem, że robią mi
wyrzuty tylko dlatego, żeby sprowadzić mnie na „słuszną drogę", nie bolały mnie tak bardzo
i nie doprowadzały do wściekłości, jak złe języki najbogatszych ludzi w Siligo, mających
możność wysyłania własnych dzieci do szkoły.
— Teraz nawet pasterz chce chodzić do liceum. Hal Hal Ha! Chyba oszalał. Śmierdzi
jeszcze owcami. Do czego to doszło?
Mówiąc szczerze, miałem nadzieję, że po uzyskaniu promocji, środowisko okaże się
wobec mnie wyrozumiałe i że w końcu ojciec usprawiedliwi moje nieposłuszeństwo.
Stało się natomiast inaczej. Starzy ludzie znów prawili mi morały i nie darzyli mnie
zaufaniem. Dziwnym biegiem rzeczy moja promocja sprawiła, że ich ataki nabrały tylko
ostrości i ujawniły przedziwną zawiść, której wówczas nie rozumiałem.
— Jest synem pasterza i powinien iść razem z nami, a nie naśladować bogatych. Do
jasnej cholery! Powinien pracować w pocie czoła, każdego dnia tak jak my. Kimże on jest?
—
A poza tym, w jego wieku? Ma już 24 lata. Uczą się tylko dzieci.
Ojciec uważał, że powinienem sobie pójść. Początkowo nie rzucał się na mnie z pięściami,
żeby mnie przepędzić. Było jednak jasne, że czeka, żebym odszedł z własnej woli albo żeby
nadarzyła się okazja do kłótni. Czekał na pretekst, żeby wyrzucić mnie z domu.
Od 8 maja minęły już cztery miesiące. Powtórzyłem materiał szkolny, ale wciąż
pozostawałem w domu. Sytuacja stawała się napięta. Do chwili uzyskania przeze mnie
promocji ograniczał się tylko do prawienia mi morałów. Być może, sądził, że na skutek
niepomyślnego wyniku egsaminu, co przepowiadali mi wszyscy, zmienię zdanie. Moją
promocję przyjął za złą wiadomość, jakby wydaęąy- ło się coś, co sprawiło mu przykrość i
nad czym nie był już w stanie zapanować. Zrozumiał po raz pierwszy, że mylił się w życiu i
nie mógł mi po prostu powiedzieć: — Nie dla ciebie nauka. Nie zdałeś. Poszukaj sobie pracy.
Żyj na własny rachunek. — Nie przerywał swych śpiewek przez całe lato, żeby sprowadzić
mnie na „słuszną drogę", co doprowadzało mnie do rozpaczy. Pozwoliłem mu, żeby
wyśpiewywał swoje trele dzień po dniu, niczym konik polny. Gdy dowiedział się o mojej
promocji, nie
potrafił nad sobą zapanować. Nastąpiło pierwsze słowne starcie: wstęp do bójki.
— Co masz zamiar teraz robić?
— Przerobić pierwszą i drugą klasę liceum klasycznego do czerwca przyszłego roku.
— Jesteś na złej drodze. Mówię to dla twego dobra. Poszukaj sobie pracy. Mam
tego_dosyć. Nie możesz dłużej siedzieć w domu. Twoje rodzeństwo będzie się skarżyć, a ja
muszę bronić jego interesów.
Nasze stosunki stawały się coraz bardziej napięte i w domu nie mogłem się już uczyć.
Jedynym rozwiązaniem było odejść, ale nie wiedziałem dokąd. Chwilowe wyjście z sytuacji
znalazłem w Siligo. Jeden z moich przyjaciół użyczył mi klucza do walącej się chaty, gdzie
urządziłem sobie tajne miejsce do nauki. Tam miałem swoje schronienie i do domu
chodziłem rzadko. Tylko wtedy, gdy ojciec był w polu. Starałem się z nim nie spotykać. Nie
mogłem sobie pozwolić, by mi zakłócał spokój. Promocja dodała mi bodźców i nie mogłem
zrezygnować ze swoich planów. Jego słowa były niczym bicie dzwonów. Nie mówiły mi nic
nowego. W ciszy, w której czuć było jedynie stęchliznę zalatującą ze strychu, co jakiś czas
dokonywałem oceny sytuacji.
„Mówi mi, żebym sobie poszedł. Ale dokąd? Jedyny sposób, żeby osiągnąć wytyczony
cel, to pozostać tutaj. Co on na tym traci? Talerz zupy. Nie potrafiłbym wziąć od niego
niczego więcej. On jednak myśli inaczej: boi się, że go okradnę. Widziałem, że wzmocnił
zamki w spichrzu i w piwnicy. Nie zostawia niczego na wierzchu. Zamknął nawet szopę.
Kiedy jest w domu, obmyśla nowe środki bezpieczeństwa: «To przeciw złodziejom* —
mówi do mamy, ale wiadomo, oo ma na myśli, jakie go gnębią obawy. Kluczami
przyczepionymi do skórzanego pasa dzwoni teraz na prawo i lewo jak strażnik ogromnych
skarbów 1 bez tego odgłosu nie czuje się spokojny.
Uczulił nawet mamę: obawia się, że ją omotam dla swoich celów. Ze mu ukradnie worek
pszenicy albo coś innego, żeby móc łożyć na moją naukę. Gdy pracuje w po
lu, okrutne i przeszywające bólem myśli niechybnie go osaczają i doprowadzają do szału,
jakby myślenie o mnie ciągle drążyło jego mózg. Wyobraża sobie z pewnością, ze z pomocą
mamy wyłamują w spichrzu jego potężne zamki, że pochylam się nad workiem pszenicy lub
gąsiorem oliwy ozy wina. Szczerze mówiąc, nie wiem, oo robić. Obaj jesteśmy w stanie
wojny: każdy broni szaleńczo swego istnienia."
Gdy pewnego dnia więcej niż zwykle nękały go obawy, że mu kradnę pszenicę, zapukał do
mojej walącej się chaty. Siedziałem samotnie, pochylony nad książkami. Twarz jego
zdradzała wyraźne zaniepokojenie. Zrozumiałem, że chce mi powiedzieć ooś ważnego.
Taki miał charakter, że nie potrafił niczego udawać ani też ukrywać niepokoju, jaki
natychmiast odczytałem w jego posępnych oczach. Gdy przekroczył próg chaty, natych-
miast,, bez żadnego wstępu, tak jak to było w jego usposobieniu, wybuchnął gniewem.
Wyrzucił to, co w sobie nosił.
— Przyszedłem ci powiedzieć, że boję się, że ooś przede mną ukrywasz. Idziesz złą drogą,
od której starałem się wielokrotnie ciebie odwieść. To urojenie. Kim jesteś, aby ubiegać się o
dyplom? Twoje rodzeństwo już się usamodzielniło i przysyła nawet ooś niecoś do domu.
Natomiast ty nie pracujesz, a przecież musisz wydawać pieniądze na książki i na swoje
potrzeby. Przebywasz cały dzień na wsi i wiem, że jest tu wiele rzeczy, które mogą cię kusić i
wykoleić. Złe towarzystwo może cię zrujnować w krótkim czasie, oo więcej, jeśli będziesz
nadal tak postępował, zniszczysz również nas, rodzeństwo i rodzinę. Wszyscy mają coś do
powiedzenia na temat twojego zwolnienia z wojska. Ludzie się z tego śmieją. Stałej się
pośmiewiskiem wsi. Musisz poszukać sobie jakiejś pracy, póki nie jest za późno i zanim nie
pójdziesz sobie z Siligo, jak robią wszyscy młodzi ludzie. Możesz pracować jako wy
robnik lub robić coś innego. Nie możesz jednak lak żyć, nic nie robiąc, nie produkując.
.— Zostaw w spokoju honor rodziny, nie ucierpiał z powodu mojego zwolnienia z
wojska. Moje rodzeństwo stara sią postępować jak najlepiej, im też daj spokój. Powiedz
raczej, oo. cię gnębi. Dlaczego to ukrywasz i niemal się tego wstydzisz? Boisz się.
powiedzieć mi, że jestem złodziejem w twoim domu?
— Tak, kto nie pracuje, jest złodziejem.
— Zgoda. Bardzo słusznie.
— Boję się, że i matkę chcesz sprowadzić na manowce. Kto nie pracuje, jest zdolny do
wszystkiego: takiego trzeba usunąć.
— Ale ja pracuję, nawet za dużo. Uczę się osiem lub dziewięć godzin dziennie, żeby
nadrobić stracony czas. Staram się zdobyć to, co w swoim czasie powinienem był uzyskać od
ciebie. Nie pomyślałeś o tym nigdy?
— Zrobiłem z ciebie człowieka. Wychowałem cię, żywiłem do dwudziestu jeden lat i nie
mam żadnych skrupułów w tym względzie. Wypełniłem swój obowiązek.
— Tyś mnie niszczył do dwudziestu jeden lat. Przez ten cały czas wykorzystywałeś mnie
i używałeś jak narzędzia. Tak samo postępowałeś z moim rodzeństwem. Oczywiście,
podobnie robili wszyscy pasterze. Ale jeśli się dobrze przyjrzysz, zobaczysz, że wychowałeś
rodzinę największych ignorantów w Siligo. Nikt z nas nie mógł regularnie uczęszczać do
szkoły podstawowej, a przecież mogłeś postąpić inaczej. Wygnałeś nas do Baddevrustany.
— Nie miałem możliwości wysyłać was do szkoły: ani ciebie, ani twego rodzeństwa.
Pracowałem jak potępieniec, żeby was wychować i wyżywić.
— Nikt nie zaprzecza temu, że pracowałeś, i to nawet za dużo, ale nie dlatego, żeby nas
utrzymać, jak t» teraz mówisz.
— A więc po oo?
— Po oo? Jest prawdą, że praoowałeś, ale ogarnięty żądzą wzbogacenia się, nas również
zmuszałeś do pracy.
Nde możesz temu zaprzeczyć. Pożyczałeś i pożyczasz na wysoki procent pieniądze
wszystkim kuzynom.
— Robiłem to d robię dla dobra rodziny.
— Niemal wszystkie dziewczyny to analfabetki. Pracą w polu doprowadziłeś je do
rozpaczy a praktycznie zmusiłeś je, żeby od piętnastu lat szły na służbę, najpierw do Sassari,
później do Rzymu, a teraz do Genui. Swojej rodzinie nie dałeś nac-zego więcej niż
najbiedniejszy wyrobnik ze wsi. Przeciwnie, zrobiłeś coś gorszego. Zabierałeś im znaczną
część miesięcznych zarobków i wpłacałeś je do banku. Co więcej, często pożyczałeś
pieniądze, co robisz w dalszym ciągu.
— Biorę ich zarobki, żeby je wpłaoać do banku na ich konto.
— Na twoje konto.
I— To nieprawda. A ponieważ o tym mowa, powiem ci, że oni jednak coś mają, a ty nie
masz nic.
— 'Nic o tym nie wiesz. Oczywiście tobie nie przysyłałem nigdy ani lira. Wiedziałem, że
nie potrzebujesz. Masz wobec nas wielki dług i nigdy nie będziesz go mógł spłacić: jesteśmy
wszyscy ignorantami. Mówię ci, żebyś mnie zostawił w spokoju, nie rób mi w głowie
zamętu, gdy znalazłem własną drogę. Niepotrzebnie starasz się mnie z niej sprowadzić. Moja
droga jest słuszna. Udowodnię ci to. -Nie trać czasu na otwieranie starych ran.
— Źle skończysz. Nie pomogę oi. Nie będę stronniczy. Nie posyłam na naukę innych,
tym bardziej nie będę teraz kształcił ciebie. Wyszedłeś z domu i nie mogę dać ci więcej niż
pozostałym.
— Zawsze zasłaniałeś się pretekstem stronniczości. Posłużyłeś się nim nawet wtedy, gdy
zabrałeś mnie ze szkoły podstawowej. To zbyt łatwe: „Jeśli poślę go do szkoły, później będę
musiał zrobić to samo z pozostałymi." Nie przypominasz sobie tych słów? Teraz nie
wymagam od ciebie, żebyś był stronniczy. Oznaczałoby to, że żądam, żebyś wychował na
nowo rodzinę i dał jej to, co mogłeś jej zapewnić we właściwym czasie. Nie chcę tego od cie-
bie. Pragną jedynie, żebyś pozwolił mi spokojnie pracować.
— Mówisz o pracy. Gdzie jej produkt? Co wytwarzasz? Kradniesz chleb, który jesz.
Tutaj jesteś złodziejem. Jeśli nie pójdziesz sobie dziś albo jutro...
— Wreszcie powiedziałeś,, że jestem złodziejem. Całe szczęście, że potrafię się
opanować. Inaczej...
— Inaczej co?
— Dajmy już spokój. Nie potrzebuję twoich pieniędzy. Przez cztery lata służby
wojskowej zaoszczędziłem pół miliona i potrafię tak się nimi rządzić, żeby starczyły mi do
ukończenia liceum. Możesz być pewny, że cię nie okradnę. Co więcej, jeśli zechcesz, mogę
ci za wszystko zapłacić!
— Nie potrzebuję twoich pieniędzy.
— Wiedziałem o tym. Powinieneś jednak zrozumieć, że muszę pozostać w Siligo, żeby
skończyć naukę.
— Chcę, żebyś sobie stąd poszedł jak najprędzej.
— Nie możesz mi zabronić pozostać w Siligo: jeśli chcesz, nie będę przychodził do
domu, który jak mówisz, jest twój, chociaż go powiększyłeś i przebudowałeś naszą pracą. A
poza tym, czy potrafisz mi powiedzieć, dlaczego się boisz, że cię okradnę, skoro
pozamykałeś na sztaby wszystko, jakby w domu naprawdę byli złodzieje. Wytłumacz mi to!
Jak mogę ci ukraść pszenicę, oliwę, owies, slcoro ciągle tylko wzmacniasz i sprawdzasz
swoje zamki i wsłuchujesz się w dzwonienie kluczy, które nosisz przy sobie. Z pewnością
każdy z nich rozpoznajesz po dźwięku. Czego się boisz?
— Powtarzam ci po raz ostatni. Dom nie jest twój, należy także do twego rodzeństwa.
Jeśli nde zmienisz zdania, pobijemy się naprawdę i każę cię przegnać karabinierom.
Odwoławszy się do prawa, zdezorientowany całą dyskusją i moją reakcją, odwrócił się do
mnie plecami i wyszedł zaciskając pięści. Trzasnął w gniewie drzwiami, podobny do
dzikiego zwierza, który szczerzy kły i groźnie
ryczy rzucając wyzwanie. Walkę odkładał na dogodniejszą chwilę.
To starcie wiele wyjaśniło. Pomogło nam zająć ostateczną postawę i określić
nieprzejednane standWisko każdego z nas. Oczekując na walkę, często dokonywałem
rachunku sumienia.
„Cała wieś, na czele z moim ojcem, uważa mnie za wariata. Dla nich szaleństwem jest to,
że się uczę. Ja natomiast czuję się moralnie w porządku: dokonuję gigantycznych kroków.
Jestem w ciągłym ruchu, podazas gdy oni nawet nie spostrzegają, że stoją w miejscu jak
skały i góry. Słońce wschodzi każdego dnia i choć mijają lata, spotyka ich zawsze w tym
samym miejscu. Właśnie dlatego mówią w taki sposób. Czy to moja wina, że dusi go zmora i
że posądza mnie o kradzież? Tym gorzej dla niego, skoro tak myśli! Nie ma żadnego prawa
sprowadzić mnie ze słusznej drogi, którą kroczę. Dlaczego miałbym opuścić Siligo? Żeby
uwolnić go od choroby? Nie. Tego -nie mogę dla niego uczynić. Tu właśnie pozostanę, tak,
pozostanę. Tutaj muszę odzyskać to wszystko, czego on nie mógł mi dać. Siligo nie należy
do niego i jego żądanie, żebym sobie poszedł, jest absurdalne. Zostanę, nawet jeśli będę
musiał zamieszkać u babki lub u wuja Gellona, który mi to proponował."
Ci despotyczni ojoowie poznali tylko dwie rzeczy w swoim życiu: najpierw sami słuchali,
a potem rozkazywali. I chcą, żeby nic się nie zmieniło. Inaczej czują się tak, jakby zamiast
powietrza oddychali ogniem. Stado jest ich ciałem, rozkazywanie płucami, posłuszeństwo
powietrzem. A jemu brakuje teraz tchu, ponieważ nie szanuję jego woli. Wkrótce wszystko
się samo rozstrzygnie. Czuje, że umiera, a chce żyć.
Nie można było jednak rozwiązać problemu za pomocą słów, chociaż usiłował przemówić do
mnie swym językiem i przekonać mnie do podjęcia konkretnej pracy z daleka od Siligo, oo
uwolniłoby go na zawsze od obsesji, że go okradnę. Ale jego słowa miały jakby podcięte
skrzydła.
Moja nieoczekiwana promocja była dla niego ciężkim ciosem, który go oszołomił i
doprowadził do desperacji.
Trzeba było użyć jego własnej broni. Przemawiać jego własnym językiem: siłą i biciem,
którymi zawsze mnie ujarzmiał, i wiedział, że służą do poskramiania buntowników. Zbyt
dobrze znałem jego broń i przygotowywałem się, żeby mu stawić czoło. Stałem się
nieprzenikniony. Węszyłem i milczałem, starając się jak najdalej odsunąć nieuniknioną już
teraz walkę. On jednak zastawił sadła chcąc doprowadzić do bójki, do fizycznego starcia,
spodziewając się, że tak jak bywało w Baddevrustanae, pełen szacunku lęk zadziała na jego
korzyść. W brutalnym starciu byłoby mu zapewne znacznie łatwiej wyrzucić z siebie
wszystko i uregulować rachunki na swój sposób.
Pewnego wrześniowego popołudnia przyszedł mnie prosić, co zdarzało się już
wielokrotnie, żebym mu pomógł zrzucić strop z domu, który przebudowywał. Zgodnie ze
swoim zwyczajem zachowywał się stanowczo.
— Chodź nam pomóc. Twój brat Jakub jest jeszcze mały.
— Przykro mi, ale nabierasz złych nawyków. Muszę zająć się swoimi sprawami i
zechciej o tym pamiętać. Chcesz obarczyć mnie pracą, ale ja nie mogę się na to zgodzić.
Pomagałem ci dosyć przez całe lato: kosiłem z tobą, razem wiązaliśmy siano i Tobiłem wiele
innych rzeczy. Teraz •nadszedł czas, żeby położyć kres twoim żądaniom. Muszę zrealizować
plan, jaki sobie nakreśliłem. W czerwcu, podczas egzaminu, nie będziesz mógł mi pomóc, a
jeśli pójdzie mi źle, pierwszy będziesz się z tego śmiał. Wiesz, że ci chętnie pomagam, ale
dziś wieczór naprawdę nie mogę.
Chwilowo na tym się skończyło. Odmówiłem mu po raz pierwszy pomocy, o którą mnie
prosił. Zaskoczony tym, przełknął gorycz. Odwrócił się do mnie plecami i wziął się do roboty
z Jakubem i mamą. Było oczywiste, że moja odmowa zalegała mu w żołądku i nie mógł jej
strawić.
Wieczorem, kiedy oderwał się od pracy, wtargnął, jak zwykle, do domu niczym
wygłodzony lew, wciąż z tą swoją władczą, niemal wyzywającą postawą, jakby dla przy-
Pewnego razu zastał mnie przypadkiem w kuchni, gdzie słuchałem radia. Zgodnie z
przyzwyczajeniem zaraz zabrał się do mycia rąk, niedbale i pośpiesznie, chciał wyładować
wywołaną czymś złość. Oczywiście z jego wzburzonego zachowania, z dłuższego niż
normalnie mycia rąk, wywnioskowałem, że jest niezadowolony. Czekał niecierpliwie, kiedy
zgaszę radio. I jakby hamując w sobie coś, co miało wybuchnąć, zżymał się i przedłużał
mycie, polewając ramiona wodą. Łudził się nadzieją, że sobie pójdę. Ja zaś, przeciwnie,
obserwowałem jego zachowanie. I odnosiłem wrażenie, że w kuchni jak gdyby unoszą się
słowa jego urażanej dumy. Nie zgasiłem radia i nie wyszedłem, jak już wielokrotnie to
robiłem. Oznaczałoby to, że uważam się za pokonanego. Dom wyglądał tak, jak go zastał. Po
jednej stronie ja, a po drugiej grające radio.
Słuchając go i zastanawiając się nad jego zachowaniem, starałem się uchwycić słowa,
które wymawiał, poruszając najpierw rękami w wodzie, a później wycierając je
pomnienia innym o swoim autorytecie i potędze władzy. Gdy pojawiał się w domu, bardzo
mu przeszkadzało, podobnie jak wszystkim patriarchom, że inni zajmują się swoimi
sprawami. Co najwyżej można było robić to, co on polecił i w czym brał udział jako główny
bohater. W przeciwnym razie, z chwilą gdy wchodził, trzeba było milczeć albo odejść, jak to
jest w zwyczaju .niektórych drapieżnych ptaków, gdy niespodziewane i hałaśliwe pojawienie
się dzikszego i silniejszego drapieżnika każe im porzucić padlinę. Jego wejście do domu
zawsze zakłócało spokój rodzinny, jak ryk osła Pacifica mroził radosny nastrój w
Baddevrustanie i kładł kres naszym zabawom. Kopiąc nas, policzkując i gniewnie
wrzeszcząc, wdrożył nas do tego, żebyśmy byli grzeczni, wsłuchiwali się w jego władcze
słowa albo w ciszę świadczącą o jego potędze. Postępował tak zawsze w Baddewustame i po
moim powrocie zauważyłem, że tak samo zachowuje się w Siligo. Teraz jednak napawał
mnie odrazą. Dom przypominał mi koszary i dłużej nie mogłem się pogodzić z tymi meto-
dami.
gwałtownie ręcznikiem, jakby chciał go porwać. „Ten się panoszy. Wdziera się na cudze
pole. Zapomindał, gdzie są granice jego terenu. Nadszedł czas, żeby skończyć z bezczelnym
natrętem. Trzeba mu dać lekcję dla dobra jego samego i jego rodzeństwa, zanim doprowadzi
ich do ruiny. Proszę go o pomoc i spotykam się zawsze z pretekstem nauki. Przedtem mnie
szanował. Teraz natomiast popatrzcie na niego. Gdy wchodzę, to tak jakby wszedł osioł.
Zanim nabierze przekonania, że jest panem, trzeba mu przypomnieć, że tylko ja tu rządzę.
Jeśli nie, wcześniej czy później podporządkuje mnie sobie."
Jednakże w jego wybuchach gniewu było teraz coś, oo gmatwało jego wywody i
pozbawiało je siły. Wtedy wgłę- " bi ducha wolał, być może, żebym zgasił radio, z którego
płynęła muzyka tak słodka, jak gorzka i żrąca była żółć, która zalewała całą jego istotę,
przypominającą zepsuty ser, wyżarty przez robaki. Usiadł przy stole napięty do ostatnich
granic i wrzasnął na matkę, jak na służącą, żeby podała mu jedzenie. Chwycił krzesło i opadł
na nie. W mgnieniu oka talerz został napełniony. Mama wyszła, a on się pochylił. Wydawało
się, że przeszedł mu cały początkowy głód. Kiedy ktoś zachowywał się przy nim swobodnie,
lekceważąc jego obecność, ooś przeszkadzało mu pożerać zdobyte pożywienie. Poza tym
wydawało się, że ta muzyka ściska mu gardło. Ona też wydobywała się z radia wbrew jego
woli. Nagle się odwrócił. Rzucił spojrzenie na radio, które słodko grało, ale ja w dalszym
ciągu, pozostawałem obojętny. Patrzył na talerz i nie mógł jeść. Siedząc przy stole huknął
niczym wybuchająca mina: <
— Zgaś radio, szybko! — rzekł, podnosząc do ust pierwszą łyżkę, jakby chciał nadać
większej powagi swemu rozkazowi i zapewnić jego wykonanie, nie podlegające żadnej
wątpliwości. — Jestem zmęczony, nie jestem próżniakiem jak ty. Zgaś je, zgaś!
— Takich rozkazów już nie wykonuję. Wstań i sam zgaś radio, jeśli nie chcesz go
słuchać. Ja lubię muzykę.
Słysząc moją odpowiedź, która zabrzmiała tak same wyzywająco jak jego rozkaz,
zesztywniał i zastygł w bezruchu, tworząc jedną całość ze stołem, talerzem i łyżką, właśnie
opróżnianą. Siedział przez chwilę przygwożdżony do krzesła, jakby moje słowa były
ciężarem, który niespodziewanie zwalił się na niego. Tego ciężaru nie mógł udźwignąć.
Oparł łokcie po obu stronach talerza. Położył rękę na stole i nagle podniósł się. Krzesło
upadło, a on skoczył, żeby mnie zaatakować. Wreszcie nadarzyła się okazja. Ruszył do
przodu jak oszalały i opętany furią, zmieniony na twarzy i okrutny. Żyły wystąpiły mu na
szyi, twarz posiniała. Chwycił instynktownie pierwszy lepszy kij, jaki wpadł mu w rękę, i
ruszył na mnie. Zazwyczaj używał ich do podpierania krzewów owocowych.
— Wynoś się z tego domu. Precz! Za drzwi i niech twoja noga tu więcej nie stanie, bo cię
oszpecę na całe życie. Znikaj, żeby moje oczy więcej cię nie widziały.
Żyły nabrzmiałe na jego rękach i jego naprężona ze wściekłości szyja podniecały moją
odwagę. Postanowiłem mu się przeciwstawić. Nadszedł czas, aby poskromić tę przemoc w
znanym mu języku. Jak błyskawica przemknęła mi przez głowę myśl o gwałcie, jaki mi
zadawał w przeszłości. Przestałem być taki, jak niegdyś. Wobec tej zatwardziałości, która
chciała mnie zmiażdżyć, coś się we mnie ocknęło. Radio wciąż grało. On był tuż przy mnie i
wymachiwał kijem. Ja jednak czułem się olbrzymem, jakby cała przemoc, jaką musiałem
znosić, przerodziła .się we mnie w siłę i pasję. Nie uciekłem, jak to czyniłem dawniej i czego
z pewnością po mnie oczekiwał.
— Jeśli jesteś mężczyzną i masz odwagę, zbliż się. Chodź! Śmiało! Tu nie
Baddevrustana, gdzie obdarowywałeś mnie dobrocią, gdy byłeś zadowolony, a kiedy sprawy
źle ci się układały, wyładowywałeś swoją wściekłość i biłeś mnie do krwi, jeśli nawet nie
zawiniłem. Chodź! Boisz się? Śmiało. Pokaż, żeś mężczyzna, jeśli jeszcze nim jesteś.
Moja reakcja zaskoczyła go. Nie znał mnie już od czterech lat. Po raz pierwszy potwór
żądny władzy, który go podjudzał, by rzucał się na innych, przyczaił się w nim jak gad
szykujący się do ataku.
— Brak ci odwagi? Chodź, chodź, nauczę cię, jak należy obchodzić się z ludźmi. Jeśli
mnie dotkniesz, zobaczysz, że dziś wieczór przytrę ci rogi jak bykowi. No, śmiało!
Nie mógł się już wycofać. Nie pozwalał mu na to potwór, którego w sobie nosił. Z każdą
chwilą doprowadzał go do utraty rozsądku i pchał przeciwko mnie. Chciał rozegrać dwie
jedyne karty, jakie mu pozostały: zwyciężyć, co mu się zawsze dotąd udawało, albo pozwolić
się uderzyć. W ten sposób uzyskałby słuszny i uznany przez wszystkich powód, żeby móc
mnie wypędzić z domu.
— Nie boję się ciebie — wrzasnął głosem okrutnego potwora, który nim zawładnął. —
Raczej umrę, niż ugnę się przed tobą. Nie lękam się natręta we własnym domu.
— Ja również nie boję się ciebie w domu, w którym się urodziłem.
Wtedy rozpędził się i chciał mi wymierzyć cios w głowę. Rzuciłem się na niego z
pochyloną głową, żeby nie dosięgnął mnie kijem i rozbroiłem go.
— Wstrętna bestio! — warknął rozbrojony, wciąż z uczuciem nienawiści.
— Nie masz po co krzyczeć. Jesteśmy tu sami, jak niegdyś w Baddevrustanie —
powiedziałem mu ze wściekłością, trzymając go za koszulę i patrząc prosto w oczy.
Popchnąłem go do tyłu z nadzieją, że da spokój. Ale potwór go dręczył i zmusił do
ponownego ataku. Bez kija, szalał z jeszcze większą wściekłością. Ruszył gwałtownie do
przodu i wymachiwał bezładnie i gwałtownie pięściami i dłońmi, przekonany, że wygra
walkę. Wciąż przed nim stałem i panowałem nad sytuacją. Nie chciałem go uderzyć.
Unikałem jego ciosów, cofając się i wielokrotnie okrążając izbę. Dosięgnął mnie tylko raz,
uderzając w twarz w momencie, kiedy starałem się z całą
silą i wściekłością, jaką czułem w sobie, schwycić go za piersi i za kołnierzyk koszuli.
Znowu nim potrząsnąłem, raptownie i ostro. Wywinął kozła i upadł na łóżko. Wstrząśnięty,
podniósł się i wyglądał jak ośmieszony gladiator z nagą piersią. Z jego koszuli pozostał
jedynie zapięty na szyi kołnierzyk. Jego wściekłość nie malała. Ponownie skoczył na mnie
zachęcając do walki.
— Dlaczego uciekasz? Dlaczego się cofasz? Chodź, dlaczego nie walczysz?
— Chcesz, żebym cię uderzył? ^Vidzisz tę dłoń? Mógłbym ci połamać szczęki. Ale nic
mnie nie obchodzisz. Dlaczego miałbym cię uderzyć? Nie widzę potrzeby. To byłoby dla
ciebie zbyt wygodne. Chciałbyś wszystkim powiedzieć: „Mój syn mnie uderzył." Wówczas
mógłbyś wypędzić mnie z domu. Nie! Tego nie osiągniesz. Nie dam się złapać w pułapkę.
Zgiełk , i wściekłe krzyki dotarły w końcu do mamy i sióstr, które w tym czasie
przyjechały na wakacje. Zbiegły na dół, gdzie rozgrywał się dramat patriarchy. Gdzie dwie
kultury, obydwie zatwardziałe, sczepiły się w bójce. Te dwie kultury to się chwytały za bary,
to spoglądały na siebie: badały się, przenikały, niszcząc się nawzajem. Nie miały ze sobą nic
wspólnego, co by je łączyło. Były całkowicie różne i jedynie instynkt zbliżał je do siebie. Na
próżno kobiety starały się nas rozdzielić i u- spokoić. Nie mogły sobie poradzić. Co więcej, w
obecności kobiet ojciec uważał swą walkę za jeszcze bardziej uzasadnioną. Jak bokser, wciąż
z gołą piersią, napierał na mnie, zatruty jadem nienawiści, z niemal białymi z wściekłości
oczami próbował podstępnie podjąć na nowo walkę. Nie dałem się oszukać. Nawet jego
ostatnia karta nic przyniosła mu żadnej korzyści. Podczas całego starcia potrafiłem
wyczuwać i uprzedzać wszystkie jego ruchy, zręczne i podstępne. Zrozpaczone kobiety
płakały. Mój niespodziewany bunt wywołał w nich szok. Dwie siostry trzymały mnie za
ramiona, podczas gdy matka schwyciła ojca z całych sił. Wystarczyło mi mocne szarpnięcie,
żeby się od nich uwolnić. Jedynie matce, silnej, ciężkiej i zroz
paczonej, udawało się czasem zapanować nad zmęczonym już bykiem. Trzymany przez
siostry, przywodziłem na myśl najbardziej ponure rozdziały życia całej naszej rodziny.
— Zbyt długo rozkazywałeś. Zostałeś sierotą w dwunastym roku życia. Rodzeństwo nie
mieszało się do twoich spraw. Matka nawet cię rozpieszczała. Nikt cię nigdy nie bił. Ale
teraz nadszedł czas, żeby ktoś cię uderzył i zmusił w ten sposób do zastanowienia się i
zrozumienia, czym jest przemoc fizyczna, która zawsze służyła ci do wzbudzania lęku. Zbyt
długo rozkazywałeś i teraz nadszedł czas, żebyś z tym skończył. Wszyscy rośliśmy jak twoi
niewolnicy: w lęku przed twoją osobą. Moje rodzeństwo wciąż nosi w sobie strach przed
twoją okrutną władzą... Na szczęście nie wzbudzasz już go we mnie. Zniszczyłem go w
sobie. Jesteś teraz dla mnie takim samym człowiekiem jak ja i wielu innych i tylko dlatego
ciebie szanuję.
— Jestem tutaj panem. Jestem twoim ojcem.
— Nie jesteś żadnym panem, a za ojca ciebie nie uznaję. Nie chcę ojca, gwiżdżę na
więzy krwi. Jestem ponad pokrewieństwo. Wielu, z którymi nie łączyły mnie związki
rodzinne, pomagało mi w ostatnich latach więcej od ciebie, a inni gotowi są to uczynić.
Szanuję cię tylko jako człowieka. A jeśli będziesz próbował mnie atakować, przeszkodzę ci
w tym własnymi pazurami. A jeśli i to nie pomoże, rzucę się na ciebie i uduszę.
Doprowadzony do wściekłości, wszedłem na górę i wróciłem, trzymając w ręku pięćset
tysięcy lirów.
— Masz je, jeśli chcesz. Bierz je sobie — powiedziałem, potrząsając nimi kilkakrotnie.
— Jedynie pieniądze są w stanie cię uspokoić. Masz! Masz! Policz je sobie! To tylko daje ci
zadowolenie. Masz! Policz je sobie!
— Nie potrzebuję twoich pieniędzy, ale chcę, żebyś sobie poszedł. Uciekaj, precz!
— Nie odejdę. Nie pójdę stąd. Możesz wezwać nawet karabinierów. Twoja przemoc nie
zdoła mnie zmusić do ucieczki. Czuję, że powinienem tu zostać. Tyle lat używa-
łeś mnie do pracy jako narzędzia. Teraz muszę tu zostać i zostanę. Nie moja wina, że to
dla mnie konieczne. Teraz, kiedy dowiodłem, że nie możesz mnie uderzyć, mogę się zgodzić,
jeśli ci na tym zależy, żebyś złość wyładował na moim ciele. Masz! Położę się na podłodze.
Chodź. Bij mnie. Kop mnie. Rób ze mną to samo co kiedyś. Tylko w ten sposób będziesz
mógł mnie bić. Dlaczego tego nie robisz?
Kiedy zobaczył, że położyłem się na podłodze i czekam, w obecności jego dzieci,
którymi chciał jeszcze rządzić, na wybuch jego zduszonego i ujarzmionego gniewu, nie miał
odwagi mnie dotknąć. Upokorzony i przygnębiony, wycofał się w milczeniu i zamknął w
swojej izbie.
Wszyscy byliśmy przerażeni i wstrząśnięci tym, co zaszło. Moje rodzeństwo milczało.
Natomiast ja, ofiara sytuacji, wstydziłem się tego, co ośmieliłem się zrobić, i ratowałem się
ucieczką. Zanim wyszedłem z domu, o- garnął mnie dręczący lęk, że tatuś obmyśla jakiś pod-
stęp, żeby mnie zmusić do odejścia. Ostrożnie śledziłem go przez dziurkę od klucza.
Zobaczyłem go siedzącego na łóżku. Podpierał brodę prawą ręką, podtrzymując nią
rozpaloną twarz. Jego nieruchome oczy błyszczały: przeżywał coś w ciszy zakłóconej
tysiącem myśli o walce i poniesionej klęsce. Jego skupienie i wzburzenie przykuło moją
uwagę i silnie mnie poruszyło. Kiedy stałem nieruchomo przed jego drzwiami, przypomniało
mi się tragiczne zajście pomiędzy kumem Elią a Foricą, o czym opowiadał mi w
Baddevrusta- nie tyle razy. Ogarnęło mnie okrutne przeczucie. W tym momencie wydawało
mi się, że gdy tak rozmyślał w samotności, targany sprzecznymi uczuciami, gotów był podjąć
okrutną decyzję: pogodzić się z rolą pokonanego albo chwycić pistolet i za pomocą broni
uzyskać to, czego nie mógł osiągnąć przemocą i władzą. Ucieczka wydawała mi się czymś
najbardziej właściwym.
Ojciec nie sięgnął po pistolet ani fuzję, chociaż wiedział, że w analogicznych przypadkach
często tak postę-
powano. Ja natomiast miałem wszelkie powody, żeby się tego obawiać. Nadal pozostawałem
w domu. Jednak współżycie było teraz niemożliwe. Nie można było odezwać się słowem.
Obaj czuliśmy się winni. W starciu obnażyliśmy się wzajemnie. Wściekłość zniszczyła
wszelką bo jaźń i wszelkie tabu i jeden powiedział drugiemu rzeczy, które dotychczas
głęboko ukrywał. Wstydziliśmy się przywdziać ponownie szaty, a duma przeszkadzała nam
cofnąć to, co powiedzieliśmy sobie nawzajem. Starliśmy się zbyt gwałtownie. Mój bunt
wstrząsnął nim jednak. Poprzez furię walki po raz pierwszy dotarła do jego zatwardziałej
natury lekcja, której się nie spodziewał i przemówiła dobrze mu znanym językiem,
pozostawiając w nim trwałe ślady. Słyszał go wiele razy i rozumiał. Burza wstrząsnęła nim
niczym pączkującym drzewem, pozbawiając go owoców. W ten sposób zmusiła go do mil-
czenia i załamała na pewien czas.
Dni mijały i całe moje poczucie winy, w. tydu i strachu rozpływało się powoli w lekturze
książek.
Po tej bójce udało mi się spojrzeć na ojca inaczej. Zobaczyłem, że jego okrutna postać,
która dotychczas tłam- siia wszelkie moje życiowe porywy, nie była już ze mną związana i
nie mogła mnie dosięgnąć. Poza tym zdałem sobie sprawę, że moje przeciwstawienie się ojcu
uwolniło mnie od kompleksu. Czułem się wolny. Tyle tylko, że nienaturalne wydawało mi
się dalsze pozostawanie w domu.
Każdego rana ojciec udawał się do pracy w polu. Wówczas uspokajałem się wewnętrznie.
Moje podniecenie i przykre nastroje, wywołane jego obecnością, opuszczały mnie wreszcie.
Wracała mi pogoda ducha i trzeźwość u- mysłu i mogłem zabierać się do nauki. Wieczorem
jego powrót znów zakłócał mój spokój, w głowie kłębiło mi się od różnych myśli. Mój
wewnętrzny ład ulegał zmąceniu jak brudna woda poruszona w wiadrze. Osad wypływał na
wierzch. Nie mogłem się uczyć. Siedziałem
pochylony nad książkami w swojej izbie i kiedy słyszałem, że stawia nogę za próg, zaraz
wyobrażałem go sobie, jak do mnie doskakuje. Każdego wieczoru przeżywałem dramatyczną
walkę, w której odniosłem chwilowe zwycięstwo fizyczne, wychodząc z niej jednak
pokonany. Chcąc rozładować napiętą sytuację, porozumiałem się z mamą, która zauważyła
ten stan rzeczy. Zważywszy, że spotkania z ojcem były przykre dla nas obu, nie poka-
zywałem się w domu po jego powrocie. Często jadłem przed jego przyjściem, w ciągłej
obawie, że usłyszę stukot jego buciorów i zobaczę go, jak wpada do kuchni. Na ogół jednak o
tej porze wychodziłem do Siligo. Matka pozostawiała mi jedzenie w umówionym miejscu i
gdy wracałem późno, mogłem je spokojnie spożyć. Ojciec poznał moje zwyczaje i chodził
wcześnie spać.
W czasie długich okresów samotności zdarzało -się, że szczegółowo zastanawiałem się nad
skutkami dramatu, jaki przeżywała moja rodzina. Próbowałem wyobrazić sobie -Siebie
samego w środowisku Siligo i wówczas wydawało mi się rzeczą normalną, że pasterze
zachowywali się.podobnie do psów, którym pan podawał w wiadrze pożywienie. Co więcej,
wydawało mi się dziwne, że nigdy dotąd nie oceniałem sytuacji z tego punktu widzenia. Wi-
działem znowu tamte wygłodzone psy, łykające żarcie na wyścigi i wyrywające je sobie z
pyska. Upodabniałem się do nich do tego stopnia, że teraz dom wydawał mi się olbrzymim
wiadrem, od którego, chociaż podlegałem władzy silniejszego, nie chciałem się oderwać.
Zachowanie się psów, niecierpliwych i żarłocznych, odzwierciedlało dokładnie postawę sług.
Ojciec, jak każdy pasterz, żył ciągle w kontakcie ze światem zwierząt i w końcu sam
kierował się zasadami życia zwierzęcego. Widział zawsze, jak większy pies szczerzy zęby, a
mniejsze odsuwają się od wiadra zgodnie z ustalonym porządkiem, według którego
wygrywał silniejszy. Zasady społeczne w życiu pasterza pokrywały się z prawami
biologicznymi. Nieuszanowanie praw ojca oznaczało więc podważenie naturalnego i
niezmiennego porządku rzeczy.
Wszystko wskazywało na to, że jeśli chcą, żeby mi wyrosły 'skrzydła zdolne do lotu,
musi to nastąpić gdzie indziej. Tym bardziej że środowisko, z którym musiałem liczyć się na
co dzień, zgodnie uznawało^za szaleństwo to, co dla mnie było odrodzeniem. Po drugich
rozmyślaniach raz jeszcze stanąłem dęba. Czułem pragnienie odrodzenia, z którego nie
chciałem rezygnować i postanowiłeś odejść od ojcowskiego wiaiŁęa. Jeszcze przed moim
Uwolnieniem z wojska jeden z towarzyszy broni, nauczyciel szkoły podstawowej, doradził
mi, w jaki sposób Jt>ędę mógł kontynuować naukę, jeśli pragnąłbym zrealizować swoje
plany: mógłbym nauczać w prywatnej szkole w Salerno. W pewnym sensie narażałem się na
to, że znów będjj sierżantem, choć w cywilnym ubraniu, ale przyjąłęm wyzwanie i
pojechałem do Salerno.