Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.
© Copyright by Wydawnictwo TELBIT, Warszawa 2008 UWAGA. Zarówno całość, jak
też żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana w jakiejkolwiek formie ani
rozpowszechniana w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody Wydawcy
ul. Jaworzyńska 7/7
00-634 Warszawa
tel.: (0-22) 331-03-05
e-mail:
telbit@telbit.pl
www.telbit.pl
edu.info.pl
Redakcja:
Maria Białek
Korekta:
Halina Piątkowska
Skład, łamanie:
Agnieszka Kielak-Dębowska
Projekt okładki:
Karina Znamirowska
Dział Handlowy:
tel./fax: (0-22) 331-88-70, —71
e-mail:
handlowy@telbit.pl
ISBN: 978-83-62252-74-9
Tosi Stępniewskiej i Martynie Gil
Lipiec
Kurz ledwie zdążył opaść na drogę, kiedy zza zakrętu wyłonił się
kolejny samochód. Staruszek, siedzący na drewnianej ławce przed
sklepem w Pilczycy, opieszale odwrócił się w stronę, z której
nadjeżdżało ciemnozielone volvo na dolnośląskich numerach.
Ożywił się nieco, widząc, że auto zwalnia. Jednak nie zatrzymało
się — skręciło w lewo, na drogę wiodącą do Dąbrowy. Dziadek
westchnął, podniósł się pomału i wszedł do sklepu. Miał nadzieję, że
tam upał nie będzie tak dokuczliwy.
Volvo nieśpiesznie sunęło po garbatej drodze, to podskakując na
wybrzuszeniach powstałych dzięki wpełzającym pod asfalt
korzeniom, to zapadając się w wyrwy. Las, który ocieniał krętą
drogę, dawał wytchnienie po jeździe w pełnym słońcu. Klimatyzacja
buczała, zagłuszając radio; zresztą i tak nikt z pasażerów nie miał
ochoty na rozmowy.
Samochód przejechał przez Dąbrowę i zbliżył się do kolejnych
zabudowań. Minął zardzewiałą tablicę z nazwą wsi i skręcił w
lewo. Po prawej stronie drogi ciągnęły się płoty gospodarstw. Po
lewej stała remiza strażacka z mieszczącym się w jej piwnicy
sklepem. Nieco dalej znajdował się kościół — niewielki budynek z
czerwonej cegły, ogrodzony płotem na podmurówce. Siedzący pod
ścianą sklepiku pijaczkowie z zainteresowaniem obserwowali
mijający ich pojazd, który powoli jechał wzdłuż wsi, aż do mostu i
położonej nieopodal kapliczki.
Nawierzchnia, do tej pory dziurawa, po skręcie w prawo przy
krzyżu wzniesionym na rozstaju dróg nagle zmieniła się w
równiutką i gładką. Niemal czuć było, że volvo westchnęło z ulgą.
Jednak tuż za wystawnym, bogatym, choć wcale niepięknym domem
nowy asfalt skończył się jak nożem uciął i auto znów wtoczyło się
na kamienistą, pełną dołów jezdnię, wzniecając za sobą chmurę
białego pyłu, który długo nie chciał osiąść na ziemi.
Niedzielne popołudnie snuło się leniwie. Pogoda była piękna,
ciepło — aż zanadto. Upał dotarł i na tyły domu, do ogródka, w
którym leżący na trawie ciemnowłosy chłopak leniwie przewracał
się z boku na bok, co jakiś czas podnosząc głowę i patrząc na
przejeżdżające z rzadka pojazdy, widoczne zza oplecionego
nasturcjami płotu. Kiedy opadały tumany kurzu, widział stojącą
nieopodal willę Dyrektora — brzydką, dużą budowlę, służącą jako
domek letniskowy. Jeden z wielu po tamtej stronie drogi, ale jedyny
ustawiony tak blisko szosy. Większość letników wolała budować się
w głębi lasu, lecz Dyrektor chciał mieć blisko i wygodnie. Nikt nie
wiedział jak, ale udało mu się doprowadzić do naprawienia przez
gminę kawałka drogi — od krzyża do jego domu asfalt był nowy i
gładki. Kilka metrów dalej luksusy się kończyły.
Mogłoby popadać — pomyślał chłopak i ułożył się wygodnie na
drugim boku, ten pierwszy już dość porządnie sobie odcisnąwszy.
Kolejny samochód znienacka wjechał na wertepy, raptownie,
choć i tak zbyt późno, zwalniając. Przejechał jeszcze kawałek, ale
nie potoczył się w stronę Bobrownik, lecz skręcił wprost na
sąsiednie podwórze, widoczne poprzez oddzielające gospodarstwa
rzadkie sosenki. Mirek podniósł się, strzepnął z ubrania resztki
trawy pozostałe po koszeniu i wyszedł z ogródka. Powoli, jakby
szedł bez celu, ruszył w stronę domu babki, minął jabłoń stojącą
niemal na środku ich wspólnego podwórza, podsuszony ogródek
okalający stary, drewniany domek, studnię. Aby pozostać
niezauważonym, nie szedł dalej, tylko stanął za płotem, obok sterty
drewna zgromadzonego między drzewami i wytężał wzrok,
wypatrując ludzi, którzy przybyli do sąsiadki. Dużo nie zobaczył,
trudno było odróżnić postaci, ale wyglądało na to, że przyjechali
letnicy — ci, którzy mają mały domek nad polem, daleko od drogi.
No, no, tyle czasu ich nie było... chyba że to nie oni. Ale kto inny?
Kim jest tęga, niewysoka kobieta, wielki mężczyzna i ta trzecia
osoba — w koszulce i spodniach? Wygląda na dziewczynę...
Popatrzył jeszcze przez chwilę i wrócił na podwórko.
— Chyba Wrocław przyjechał — rzucił w przestrzeń.
Krótkowłosa kobieta o długich, opalonych nogach sięgała
właśnie do góry, wieszając na haku wbitym w ścianę domu doniczkę
z surfinią. Opuściła rękę i przełożyła do niej garść zebranych przed
chwilą suchych listków.
— Przyjechali? — zdziwiła się i zdmuchnęła z oczu niesforną
grzywkę. — Widziałeś, Mirek? To Dorota? Co to się stało, już
chyba z pięć lat jak tu byli! — Rzuciła zwiędłe listki na trawę i
otarła pot z czoła. — Gorąco, pogodę mają jak ta lala. Ciekawe, czy
na długo... Urlop ma pewnie. Chyba że dalej w domu siedzi... —
rozejrzała się wokół. — Co się nie odzywasz? — Chłopiec wzruszył
ramionami. — A ojciec gdzie? — rzuciła jakby od niechcenia.
— Nie wiem — burknął Mirek i wrócił do ogródka. Położył się na
trawie, pokręcił przez chwilę, nie mogąc znaleźć odpowiedniej
pozycji, wreszcie wstał i poszedł do domu.
Dzień rozpoczął się wrzaskiem pliszek. Pokłóciły się chyba, bo z
najbliższej sosny dochodziły odgłosy ptasiej awantury. Dorota
spojrzała na śpiącą córkę — krótkie włosy rozsypały się wokół jej
kształtnej głowy, twarz delikatna i jeszcze wyraźnie dziecięca,
zaróżowiła się od snu. Nie mogąc się powstrzymać, cmoknęła ją w
ciepły policzek. Łucja zamruczała, przeciągnęła się i po chwili
otworzyła oczy. Z uśmiechem wyskoczyła z łóżka, otwarła szeroko
drzwi domku i wciągnęła głęboko powietrze — o poranku jeszcze
świeże, pachnące sosnami, niemal kryształowe — niemal, bo
doleciał ją zapach dymu.
— Ciotka pali w piecu? — spytała zaskoczona dziewczyna. —
Przecież jest lato?! Gaz jej się skończył?
— Nie wiesz, jaka ona jest? Zawsze mówiła, że jak gotuje na
kuchence, to jej za gorąco i nie ma to jak pod kuchnią rozpalić.
Wtedy to ho, ho, jak chłodno — zaśmiała się matka. — Zawsze tak
gotowała, więc na starość nie będzie zmieniać obyczajów.
— No tak, zawsze był kompot... Herbaty bym się napiła. Po
wodę skoczę, co mamuś?
— Dobrze, Łusiu. Tylko nie całe wiadro, pół wystarczy. Nie
dźwigaj.
Herbata na prawdziwej studziennej wodzie smakowała zupełnie
inaczej niż w domu. Nawet chleb i inne produkty przywiezione z
miasta tutaj smakowały inaczej, lepiej.
Po śniadaniu ruszyły na spacer. Miło było tak sobie iść ze
świadomością, że nikt człowieka nie popędza, że nie czekają żadne
obowiązki, nawet gotowanie obiadu — to szczególnie cieszyło
Dorotę, niezbyt entuzjastycznie nastawioną do sztuki kulinarnej:
można było przez cały czas jeść chińskie zupki, a na kolację
kiełbaski z ogniska.
Udały się w stronę pola. Po lewej miały stary sosnowy las, po
prawej młodszy, choć już bardzo wysoki sosnowy zagajnik — gęsty,
splątany, kuszący obietnicą maślaków.
— Pamiętam, jak zbierałyśmy! — wykrzyknęła Łucja. — I
podgrzybków było sporo!
— Aha. A tam na końcu, przy samym polu pamiętasz, co rosło
zawsze?
— Kanie! Ciekawe, czy będą?
— E, chyba nie, strasznie sucho jest — skrzywiła się matka — aż
chrzęści pod nogami. Chodź na ścieżkę, lepiej iść po piachu.
Szły, chłonąc zapachy niosące się z pól, w milczeniu ciesząc oczy
widokami i wypatrując kani na brzegu lasu. Niestety, nie znalazły
ani jednej.
— Szkoda — zasmuciła się Łucja. — Pyszne robiłaś
panierowane.
— Nie martw się — matka objęła ją — może wreszcie lunie,
zbiera się już od tylu dni, że w końcu zacznie, a przy tej
temperaturze grzyby powinny wyskoczyć jak... po deszczu!
Wyszły na pole — dawniej pełne ziemniaków i zboża. Teraz
wkoło rozciągały się łany kukurydzy, niegdyś rzadko tu spotykanej i
używanej wyłącznie jako pasza.
— Śmiali się z nas, że jemy kukurydzę jak krowy.
— Pamiętam — uśmiechnęła się Łucja — jak Anka patrzyła z
obrzydzeniem i nie chciała spróbować, kiedy ugotowałaś i
częstowałaś dzieciaki. Ciekawe, czy przyjdzie do mnie, czy jak
zwykle poczeka, aż ja się tam pokażę. Dzikus to z niej jest. Mamo,
idziemy dalej w pole?
— Chyba wrócimy, nie ma co się wgłębiać w tę kukurydzę.
Słońce grzało coraz bardziej, przechadzka przestała sprawiać
przyjemność. Upał, mimo jeszcze dość wczesnej pory, doskwierał
coraz bardziej. Jedyny pożytek z gorąca był taki, że nie pojawiły się
komary — zmory większości pobytów.
Wracały powoli, zagłębiając się w las, wspominając poprzednie
pobyty na wsi. Tu urodziła się mama Doroty, tu spędzała pierwsze
wakacje najpierw ona sama, potem z małą Łusią.
Dziewczyna spojrzała na idącą wolno, zapatrzoną we własne
stopy matkę.
— Grosik za twoje myśli — rzuciła.
— A, tak sobie rozmyślam... O tym niejedzeniu kukurydzy i
innych rzeczy. Gdy byłam mała, przyjeżdżałam tu z twoją babcią.
Ona właściwie wychowała się tu, miała może cztery lata, kiedy się
stąd wyprowadzili. Zanim poszła do szkoły, większą część roku
spędzała tutaj. Potem wszystkie wakacje, więc traktowano ją jak
swoją — bawiła się i pasła krowy jak każde tutejsze dziecko. Ale ja
nie o tym. Kiedyś, wracając z krowami z łąki, tam dalej była, na
końcu pola, znaleźliśmy pieczarki — całe mnóstwo. Ojciec przyniósł
wielką miednicę. Nazbieraliśmy niemal pełną. Ależ mieli ubaw!
Śmiali się, że zbieramy takie byle co, które oni kopią. Ale kiedy
ojciec część usmażył z cebulką, a część opanierował na patelni, to
jedli, aż im się uszy trzęsły i już nie mówili, że pieczarki to nie
grzyby!
— Jak to: nie grzyby?
— No tak, bo grzyby to tylko prawdziwki. Nawet podgrzybek to
nie grzyb tylko zajączek — uśmiechnęła się Dorota. — Tu ludzie
dziwią się wielu rzeczom. Pamiętasz, jak ciotka Hanka oczy
wytrzeszczała, kiedy zobaczyła kaszę gryczaną? Ona tylko jedną
kaszę zna, jęczmienną. O, pamiętam jeszcze, jak kiedyś mój ojciec
przywiózł arbuza — to były czasy, kiedy arbuz był rarytasem.
Mama ukroiła ciotce kawałek, a ta: „Iii... słodki jak marchewka. I
po co to kupować, kiedy pole marchwi pełne?”.
— Żartujesz!
— Nie, poważnie mówię — uśmiechnęła się Dorota.
Łucja przyjrzała się matce i pomyślała, że fajnie tak sobie iść.
Jak łatwo rozmawia się z mamą — zupełnie inną niż zaledwie dwa
dni temu, spokojną, niezabieganą, niegnającą jak na co dzień, kiedy
aż człowieka kolka łapie, gdy chce za nią nadążyć. Wakacje —
stwierdziła — od codzienności.
Iwona usiadła na schodkach przed domem i z lubością
zaciągnęła się papierosem. Popołudnie pomału przechodziło w
wieczór. Niedługo Irek pójdzie po krowy, można chwilę odpocząć.
Rozejrzała się po podwórzu. Babka, jej teściowa, dłubała w
ogródku. Mirek, rozłożywszy rower pod stodołą w pobliżu wiaty,
pod którą trzymali ciągnik i starego poloneza, łatał dętkę. Nudzi się
— koniec szkoły to i koniec obowiązków, nie ma co robić. Cały
dzień łaził z kąta w kąt. Gdyby to chociaż w mieście — poszedłby
gdzieś, coś obejrzał, a tu? Powiodła wzrokiem po obejściu. Robota
zawsze się znajdzie, ale dla nich, dla dorosłych, dzieci mają
wakacje. Mirek mógłby chociaż po krowy pójść, ale o tym nie ma
mowy — zaraz by się Irek wściekał, że jego syn parobkiem nie
będzie, uczyć się ma. A niech się uczy — mądry chłopak z niego, do
technikum się dostał, to niech teraz odpoczywa, sił nabiera. Przez
chwilę patrzyła z czułością na pierworodnego — wysoki, śniady,
jeszcze chłopiec, ale silny, zbudowany jak mężczyzna. Wyższy od
ojca, po niej odziedziczył wzrost.
Przypatrywała się synowi tak intensywnie, aż ściągnęła jego
spojrzenie. Zaraz się jednak odwrócił — ktoś nadchodził od strony
Stefka. Stefek wprawdzie już od kilku lat tam nie mieszkał,
wyprowadziwszy się z żoną do Zawiercia, ale tak się zawsze
mówiło — u Stefka. Teraz i Iwona przyjrzała się wchodzącym na
podwórze — tak, to Dorota. Przytyła. Nigdy, co prawda, nie była
specjalnie chuda. A z nią Łucja — ależ wyrosła! Dopiero ganiała tu
z patykiem, bawiła się z Anką w piachu... Ile ona może już mieć lat
— czternaście, piętnaście? Jak ten czas leci. Iwona westchnęła,
zgasiła papierosa i wstała, by przywitać się z przybyłymi.
— Coście tyle nie przyjeżdżali? Kawał czasu was nie było. Na
długo teraz?
— Dwa tygodnie.
— E, to nie zdążysz odpocząć jak należy.
— Urlop nie taki długi, a chcemy jeszcze gdzieś pojechać
jesienią, jak się uda. Łucja w lipcu jedzie na Hel, do chrzestnej, a
ja... do pracy... chyba... — trochę niezręcznie urwała Dorota. —
Tutaj to już z tęsknoty, chociaż na krótko musieliśmy. Oby tylko
dalej pogoda dopisała — uśmiechnęła się.
— O, pogodę to macie. Dopiero mówiłam, że akurat na urlop w
sam raz. A Łucja nudzić się tu nie będzie?
Łucja w milczeniu stała obok. Jej wielkie oczy patrzyły
spokojnie, poważnie — takie właśnie były — nawet gdy się
uśmiechała, pozostawały pełne powagi. Teraz odezwała się:
— Ciociu, a Ania jest?
— Właśnie nie. Akurat wczoraj pojechała z Dzidką do
Częstochowy. Wiesz — Iwona zwróciła się do Doroty — z siostrą
Irka, tą, co za Zabawkę wyszła. No wiesz, tego, co jego ojciec ma
fabrykę plastików, co to nieraz naprzywoził. Po całej wsi mnóstwo
się tego walało. Wszystkie dzieci chciały mieć konewki-rybki,
konewki-domki, plastikowe piłki, układanki, klocki. No więc —
ciągnęła — pojechała wczoraj i za dwa tygodnie mają ją odwieźć.
Nie pobawicie się tym razem — zwróciła się do Łucji, która nieco
posmutniała. Anka wprawdzie nie była bardzo towarzyska i
zdarzało się, że pół godziny po rozpoczęciu zabawy nudziła się i
zaczynała grymasić lub po prostu wracała do domu, ale zawsze
lepsze to niż nic... Trudno.
— Krowy nadal masz? — zmieniła temat Dorota.
— Mleko będziesz chciała? Przychodź, to ci naleję. Jest z czego
ująć. Krowy mam teraz cztery, jeszcze babki doję, bo ona już nie
daje rady.
— Dojarki nie macie? — zdziwiła się trochę. — Na tyle krów to
już chyba warto kupić?
— Iii... kto by to mył. Jak mają więcej krów, to można, ale te
kilka to tak wydoję. I kosztuje to też, a wiesz, jak jest — ciasno tu,
trzeba z budową ruszyć.
— O, szykuje się dom? — ucieszyła się Dorota. — To wreszcie
będzie wam wygodniej.
— No, pustaki już są, eternit też, miejsce wyznaczone — między
Stefkiem a babki domem. Ale jeszcze pieniędzy trzeba! A i kombajn
by się własny przydał — ileż można maszyną młócić? Ech... —
westchnęła, ale po chwili znów się rozjaśniła: — Ale po mleko
przychodź. Ania — zwróciła się do Łucji — jak by się jej w
Częstochowie przykrzyło, to wcześniej wróci.
— A resztę dzieci gdzie masz? — spytała Dorota.
— Bliźniaczki u mojej siostry w Pilczycy. Agnieszka tylko czeka,
żeby je brać. Na wszystko im pozwala. Malują się tam jej cieniami,
stroją w jej sukienki, robią z nią co chcą, najlepsza ciocia! —
zaśmiała się.
— Swoich nadal nie ma? — Dorota spojrzała na Iwonę.
— Ano, nie ma.
— A Marek? Też go komuś sprzedałaś?
— Maruś! Ten to nie pośpi — roześmiała się. — Zrywa się
wcześnie i lata całe dnie. Ostatnio z dzieciakami od Miąsików się
zwąchał i ganiają razem po wsi, w piłkę grają, tyle co na jedzenie
wraca i na noc.
Łucja zaczęła przestępować z nogi na nogę. Mogłaby się mama
z ciotką Iwoną umówić na pogaduszki, na chwilę tylko miały tu
wpaść, a te gadają i gadają. Rozejrzała się po podwórku, zahaczyła
wzrokiem o Mirka i jego rower, popatrzyła na pliszki skaczące
przed domem babki, westchnęła głęboko. Matka chyba to
usłyszała, bo zaczęła się żegnać:
— Tak, tak, przyjdę rano, butelkę przyniosę, nie szykuj żadnej.
— Odwróciła się, żeby odejść. Łucja podreptała za nią.
Mirek spojrzał ukradkiem — nie chciał, by ktoś zauważył, jak im
się przygląda. Zagapił się jednak trochę i kiedy nie patrząc,
usiłował odłożyć klej na leżącą obok deseczkę, nie trafił i wrzucił go
do pustej puszki, która przewróciła się między leżące obok
narzędzia i narobiła hałasu. Łucja spojrzała na niego bez słowa. Jej
matka rzuciła:
— Cześć, Mirek!
— Dzień dobry — mruknął w odpowiedzi i opuścił głowę, z
wielkim zainteresowaniem przyglądając się rowerowi.
Odeszły. Patrzył za nimi jeszcze przez chwilę, potem odwrócił
się w stronę wiaty. Za traktorem stał nieruchomo ojciec — ledwie
dostrzegalny w półmroku. Oczy mu błyszczały, kiedy patrzył za
odchodzącymi. Czyżby się uśmiechał pod wąsem? Chyba nie, ale nie
był pewien. Prawie go nie widział za tym ciągnikiem...
Mirek niby nie patrzył, ale nocą, tuż przed zaśnięciem,
odtwarzał w myślach, widok Łucji — wysokiej, niezbyt chudej, ale i
nie grubej — jakiejś takiej zwinnej, zgrabnej, chociaż krągłej,
zupełnie innej niż tutejsze dziewczęta, o tak rzadko spotykanym
imieniu. Odezwała się wszystkiego może ze dwa razy, a w uszach
wciąż słyszał jej głos... Zasnął.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.