Pietrkiewicz Jerzy
ODOSOBNIENIE
Akt pierwszy DEKORACJA I REKWIZYTY
1
Szpieg na urlopie, jak mu kiedyś powiedziano, powinien bardziej
zainteresować się żoną, jeśli ją ma, albo znaleźć sobie kochankę. Aleksander
znalazł kochankę w dniu, w którym zmarła jego żona, lecz nie była to w
żadnym razie okoliczność dogodna.
Tydzień przedtem postanowił udzielić sobie urlopu. Nikt inny nie zrobiłby
tego, bo takiej osoby nie było. Gdyby Aleksander, wypełniając formularze,
mógł podawać swój prawdziwy zawód, określiłby siebie zapewne jako
niezależnego szpiega. Jak większość ludzi wolnego zawodu, nie korzystał w
ogóle z urlopów, tym razem jednak postanowił odstąpić od zasady. Zarobił
niezłą sumkę w Ameryce Środkowej, a co się tyczy Ameryki Środkowej, tó i
ona, jak się zdaje, udzieliła sobie dłuższego urlopu od rewolucji.
W tej chwili czekał w londyńskie/ kawiarni na kobietę, pochodzącą wedle
wszelkiego prawdopodobieństwa z tej właśnie części świata, o której pragnął
zapomnieć, przynajmniej na okres urlopu. Spóźniała się, lecz Ajeksander
przeczuwał, że zjawi się za pół godziny, za godzinę — mniejsza o to. Czekanie
to forma urlopowego relaksu, może mniej cenna, lecz warta wypróbowania
przed rozpoczęciem ewentualnego romansu. Czekając usiłował odtworzyć w
wyobraźni rysy jej twarzy. Zawsze to robił, gdy miał się spotkać z kimś nowo
poznanym. Wyodrębniał wówczas jeden szczegół twarzy — nozdrza lub
brzeżek ucha — i snuł jakieś fantazje na temat jej właściciela — coś jakby
całkiem subiektywne wprowadzenie do postaci, o której nic nie wiedział.
Z pewnością o Dolores wiedział bardzo mało. Prawdę mówiąc, znał tylko
jej imię, lecz pamiętał, że podbródek miała zbyt silnie zarysowany w
stosunku do reszty twarzy, owianej ową nieuchwytną pięknością kobiet
mieszanej krwi.
Poznał ją na przyjęciu w Londynie, pierwszym, na jakie go zaproszono,
chyba wskutek pomyłki dyplomatycznej, nie umiał bowiem zidentyfikować
ani gospodarza, ani nikogo innego w pokoju. Było to jednak niewątpliwie
przyjęcie dyplomatyczne. Większość gości miała na twarzach ów nieodłączny
półuśmiech, jaki tylko dyplomaci i kelnerzy potrafią ustawić pod właściwym
kątem, podobnie jak muszkę przy kołnierzyku. A skoro każdy mógłby być
tym nieznanym gospodarzem, Aleksander starał się odnosić równie
uprzejmie do wszystkich obecnych.
Trochę go przygnębiło spostrzeżenie, że próbuje w otaczającym go tłumie
odróżnić Nikaraguańczyków od Kostarykan; widocznie wraca do dawnych
profesjonalnych nawyków, a przecież dopiero co rozpoczął urlop! Ruszył do
drzwi. I momentalnie pojawiła się ona — nie wiadomo skąd, z uśmiechem
skierowanym wprost do niego, z oczyma rozbłysłymi ciekawością i triumfem,
jakby przyłapała umykający posąg Apollina.
— Dolores, el profesor está aqui — powiedział starszy pan widoczny nad
głowami dwóch indywiduów szukających czegoś na dywanie. Głowy
podniosły się, pan znikł za ich osłoną. Hałas przyjęcia pochłonął jego głos.
— Co za okropny wieczór — rzekła i położyła dłoń na ramieniu
Aleksandra. Gest był zaskakujący, lecz bardzo przyjazny, a dłoń lekka.
— Cóż, skoro pani tak mówi... — mruknął Aleksander. Poczuł zapach
perfum, sygnał zagadkowy, ale bardziej intymny niż jej pierwszy gest. —
Właśnie wychodzę — dodał patrząc jej w twarz. Czarne oczy odwzajemniły
spojrzenie.
— Wiem — powiedziała. — To nudne przyjęcie. To znaczy, ludzie. Niech
pan tylko na nich spojrzy! — Zatoczyła krąg ręką i strąciła przy tym coś ze
stojącego za nią stolika z koktajlami. Nie zadała sobie trudu, żeby zobaczyć,
co to było.
Jej angielszczyzna odznaczała się dyskretną perfekcją rytmu i intonacji,
która nie najlepiej harmonizowała z jej twarzą
i spontanicznością ruchów. Twarz miała w sobie coś dramatycznie
niezdeterminowanego. Krew hiszpańska wciąż walczyła
o lepsze z indiańską w mimice i w nastroju. Szczególnie wokół nosa jakaś
niby wyrzeźbiona twardość opierała się przypływowi .młodszej krwi, a jej
temperament zdawał się zarazem żywy i spokojny. Niepokoiły go te kontrasty
w jej urodzie.
Aleksander usłyszał własne słowa:
— Chciałbym się z panią jeszcze spotkać. Ale nie na takim przyjęciu.
Dolores znów położyła mu rękę na ramieniu i pozostawiła ją tam przez
chwilę.
— Nie na takim przyjęciu, o nie! — wykrzyknęła. — Tu jest okropnie,
prawda?
—
Więc gdzie się spotkamy? — Wyczuwał, że głos jego brzmi chyba zbyt
natarczywie, by osiągnąć cel, lecz coś przecież osiągnął, bo odpowiedziała,
tym razem stonowaną, grzeczną angielszczyzną:
— Gdzie tylko pan sobie życzy.
— Jest taka przyjemna kawiarnia w okolicy Leicester Square, miejsce,
które odwiedzają młodzi obiecujący aktorzy. Dość zabawny lokal. Nazywa się
trochę dziwnie, „Zmiana Dekoracji”.
Roześmiała się i wyjęła z torebki ołówek do brwi.
— Niech pan napisze adres. O, tutaj.
Odwróciła się szybko na swych wysokich obcasach i chwyciła ze stolika
z.koktajlami papierową serwetkę. Aleksander pochylił się i zaczął rysować
mażącą kredką plan centrum Londynu. Podsunęła mu torebkę, by mógł
oprzeć papier na czymś twardym.
— To jest tuż obok. — Dotknął kredką kwadracika wyrysowanego na
serwetce, zamazując go jeszcze bardziej.
—
Proszę nie psuć pańskiego ładnego rysunku. Będę się nim kierowała.
Bez zastrzeżeń.
Zaakcentowała to „bez zastrzeżeń” tak, jak gdyby pragnęła nasunąć mu
wątpliwości, czy mówi to wszystko na serio. Lecz Aleksander nie wątpił. Miał
pewność siebie harcerza, a może szpiega.
— Więc tam się spotkamy. — Stał już w drzwiach.
— Nie powiedział mi pan, kiedy chce się pan ze mną spotkać. — W jej
głosie brzmiała nutka kpiny. Zauważył to na tyle szybko, by raz jeszcze
podkreślić pewność siebie.
— Może od dziś za tydzień. — Powiedział to w sposób niegrzecznie
zdawkowy. — Czy będzie pani miała czas od dziś za tydzićń, to jest w piątek?
— Tak, naturalnie. — Uśmiechnęła się teraz łagodnie, jakby uspokajając
rozdrażnionego młokosa. Odczuł tę zmianę w jej nastroju. Przez myśl
przemknęło szybko parę skojarzeń i przypomniał sobie swój wiek: trzydzieści
dziewięć lat.
— Trzecia trzydzieści? — poddał, ciągle tonem stanowczym.
— Wpół do czwartej? Doskonale. —. Dolores otworzyła torebkę i wrzuciła
do środka złożony papierek.
Jej twarz straciła wyrazistość.
W tym momencie pojął, jak bardzo jego umysł ulega nawykom. W swoim
zawodzie wypracował sobie system pozostawiania przerw między sprawami,
które wypadły niespodziewanie lub nad którymi mógł tylko częściowo
zapanować. Na przykład, ilekroć umawiał się z osobą spotkaną
przypadkowo, niezmiennie pozostawiał sobie tydzień, na wypadek gdyby
jakieś pożyteczne informacje zdążyły dotrzeć do niego przed umówionym
spotkaniem. Musiał stworzyć szanse, aby upływający czas mógł przynieść
mu jakieś ewentualne korzyści. I tak samo, z przyzwyczajenia, postąpił z
Dolores. Już ją odsunął na odległość tygodnia, a teraz czekanie na nią w
kawiarni było częścią owego nawykowego i obsesyjnego wyrachowania szpie-
ga — i za to sobą pogardzał.
Weszła do kawiarni w luźnym czerwonym płaszczu. Topniały na nim płatki
śniegu, gdy zbliżała się do stolika. Zegar umieszczony na ścianie między
dwoma afiszami teatralnymi zatrzymał się dyskretnie. Nie była tak bardzo
spóźniona.
Dolores wyciągnęła rękę, którą ucałował.
— Śnieg pada — powiedziała, szczerze tym zdziwiona. —
Nie wiedziałam, gdzie zaparkować wóz. I pytałam o „Zmianę Scen” zamiast
„Dekoracji”. Co za głupota z mojej strony.
O, widzę, że tutaj są dekoracje. Tak jak należy. Bardzo zresztą
stosowne. — Podeszła do ściany i obejrzała oprawione w ramy plansze
dekoracji, które ostatecznie jej się nie spodobały; powiedziała to siadając.
— Dziękuję, że pani przyszła. — Aleksander przyglądał się jej. Nie mógł
się powstrzymać. Tego typu uroda przyciągała spojrzenia, zmieniała się
bowiem w zależności od nastroju. Pod ruchliwą powierzchnią trwało
niezmiennie piętno dwóch ras.
Płaszcz zsunął jej się z ramion miękkimi fałdami, a szyja, nagle
obnażona, zdawała się wynurzać z fal czerwieni. Dolores widziała, jak pieści
wzrokiem jej s^yję, i przesunęła po niej palcami, jakby chciała ją chronić lub
bardziej go sprowokować. Ten powolny gest pobudził zapach jej skóry.
Aleksandra otoczył magiczny krąg perfum.
— Powinnam pana przeprosić — powiedziała otwierając papierośnicę.
Podsunął jej swoją paczkę papierosów; wzięła jednego i zaczęła obracać go w
palcach, podczas gdy zapałka, którą trzymał, dopalała się cierpliwie.
— Nic nie szkodzi, że na panią czekałem. — Aleksander nie zrozumiał, o
co jej chodzi. Uśmiechem skwitowała ten przejaw męskiej zarozumiałości i
wyjaśniła:
— Tak bardzo się nie spóźniłam, prawda? Mam na myśli to okropne
przyjęcie w zeszłym tygodniu. Musiał pan strasznie się wynudzić.
Jej sposób operowania przymiotnikami zdradzał idiomaty- czną
zdawkowość rozmów towarzyskich i jedynie to w jej zachowaniu Aleksandra
instynktownie raziło. Lecz nigdy nie przyszłoby mu do głowy rozmawiać z nią
po hiszpańsku, który to język prawdopodobnie znał równie dobrze jak ona
angielski. Od początku widocznie zaakceptował ową grę kontrastów u
Dolores, w-jej wyglądzie, w gestach i w mowie. <
—
Mniejsza o przyjęcie. To obojętne — powiedział zapalając następną
zapałkę. Tym razem przyjęła ogień. Kelnerka przyniosła dwie czarne kawy i
znów odeszła.
— Ale mnie nie jest obojętne.
—
Dlaczego? Nawet nie poznałem pana domu, więc dlaczego miałbym się
tym przejmować?
— Poznał pan, señor. — Rzuciła mu to hiszpańskie słowo
z naciskiem. Podniósł oczy zdziwiony. — Ale to nie pan, tylko pani domu —
dodała szybko. — I jest tutaj.
Aleksander spostrzegł, że jej papieros zgasł, zapalił nową zapałkę i po
chwili wahania roześmiał się, kiwając głową nad swą filiżanką jak głupiec.
— Rozumiem, teraz rozumiem. — W końcu przestał się śmiać.
Zażenowany bębnił palcami po stole. — Więc pani jest żoną jego ekscelencji.
— Jeszcze nie jest ekscelencją, ale kiedyś będzie. — Traktowała to jako
rzecz oczywistą, nie przejawiając ani dumy z powodu widoków na przyszłość
swego męża, ani gniewu, że Aleksander nic-nie wiedział ojej obecnej pozycji.
Przeciwnie, jakby jej się podobała jego zupełna nieświadomość,, kim jest i
dlaczego przyjęła jego wysoce niedyplomatyczne zaproszenie.
Aleksander w porę zdołał wybąkać coś o niewątpliwych zdolnościach jej
męża jako dyplomaty, choć prawdę powiedziawszy nie znał nawet jego
nazwiska i narodowości. Dolores widocznie nie odpowiadał ten obrót
rozmowy. Dobitnie zakończyła temat, wygłaszając zdanie, które brzmiało jak
komunikat ambasady:
— Mój mąż odbywa obecnie oficjalną wizytę w stolicy. — Nie powiedziała
w jakiej. — Wraca w kwietniu.
Aleksander szybko zanotował w pamięci dwie rzeczy: że jest dopiero
koniec lutego i że Dolores życzy sobie, by każdą aluzję do jej męża uznać za
tabu. Poniekąd chętnie przyjął do wiadomości ustanowienie owego tabu.
Najbardziej obłudnym chwytem, jaki kobiety zwykle stosują w
niedozwolonych romansach, jest wspominanie raz po raz o nieobecnym
mężu — taki pośredni szantażyk, bo żaden z zainteresowanych mężczyzn nie
mógłby nigdy dopuścić się omawiania obiektu ich miłosnego sporu twarzą w
twarz z rywalem, a ogólnie rzecz biorąc, kochankowi przypada gorsza
cząstka, gdyż nie może konkurować z mpralnymi komentarzami ukochanej
na temat praw małżeńskich.
Dolores wyeliminowała cały ten małżeński szantaż jednym zdaniem, które
zaokrągliła jednym gestem dfoni. Niby bagaż oddany do przechowalni, miał
czekać na odebranie do jakiegoś bliżej nie określonego dnia w kwietniu.
„Wraca w kwietniu” —
tyle dokładnie chciała mu wyjaśnić. Budził się w nim podziw wobec tych
oryginalnych chwytów, tak odmiennych od zachowania kobiet zamężnych,
które najczęściej zniżają się do przygody, usiłując przez cały czas wspierać
się o piedestał z mężem ustawionym na wierzchu w nader czcigodnej pozie.
Pragnął okazać jej swój podziw, i to w równie niebanalny sposób. Jedyne,
co mógł zrobić pod natchnieniem chwili, to zachować się tak, jakby jeszcze
nic o niej nie wiedział. Dolores podobało się, gdy pozostawał nieświadomy, a
dzięki temu — pewny siebie. W jej oczach przemieniało go to od razu z męż-
czyzny w młodego chłopca, który wzdycha do tego, by wydawać się całkiem
dorosłym i zaborczym.
— Spotkamy się znowu, dobrze? — powiedział niemal chłodno. Bardzo
szybko przejrzała jego grę i podniecił ją ten pierwszy akt miłosny, rozwijający
się na tle wiadomym z góry. Odpowiedziała naśladując ostry rytm jego
pytania:
— Może od dziś za tydzień. Będzie pan miał czas od dziś za tydzień?
Piątek, tak samo o trzeciej trzydzieści. — Dolores prawie słowo w słowo
powtórzyła zdanie, które wyrzucił z siebie opuszczając jej dom, lecz on się
nie zorientował.
— Tak, piątek, trzecia trzydzieści. Świetnie. Pani zapewne będzie w tym
tygodniu bardzo zajęta. — Starał się nie okazywać, że wolałby się z nią
zobaczyć wcześniej.
— O tak, bardzo. — Dolores przybrała znów swój zdawkowy angielski styl
rozmowy. — Wie pan, do czwartku muszę wydać cztery przyjęcia. Oczywiście
nie zaproszę pana na żadne z nich. Na pewno będą równie nudne jak tamto.
Nie powinien pan już się pokazywać na żadnym moim przyjęciu. Widzi pan,
ja nigdy nie zapraszam przyjaciół. Moi prawdziwi przyjaciele nie pracują w
dyplomacji, a ja nie cierpię dyplomatów. Wszyscy wyglądają i zachowują się
jak tresowane foki. Rozumie pan, foki!
— Rozumiem. •— Aleksandra zaskoczył ten nagły wybuch złości na
eleganckie towarzystwo.
— Może pan rozumie. Moi prawdziwi przyjaciele są równie zwariowani i
nieodpowiedzialni jak ja. Czy pan jest nieodpowiedzialny? Nie, na pewno nie.
Nie wygląda pan na to. Prawdopodobnie jest pan szalony. Szaleńcy są
najczęściej
szaleńcami dlatego, że odczuwają nadmiar odpowiedzialności.
—
Jestem... — Aleksander chciał coś powiedzieć o tym, że jest
archeologiem lub amatorem prac wykopaliskowych — przyjęty i dość modny
kamuflaż dla posępnego zawodu szpiega — lecz nie pozwoliła mu dokończyć.
Stała się nagle rozmowna, mówiła nerwowo, jakby nagrywając na taśmę nie-
widzialnego magnetofonu swoje własne kwestie do pierwszego aktu miłości,
choć nie była pewna, czy to będzie miłość.
— Nie chcę wiedzieć, kim pan jest.
—
Nie wie pani nawet, jak się nazywam. — Aleksander uśmiechnął się,
gotów odegrać żartobliwą ceremonię wzajemnej prezentacji. Lecz Dolores i
tego nie chciała. Zmarszczka przecięła jej czoło jak błyskawica. Dodała
szybko:
—
Gdybym chciała poznać pańskie nazwisko i całą resztę, jaka temu
towarzyszy, mogłabym poprosić naszego sekretarza
o przyniesienie listy gości, do których wysłano zaproszenia.
— Dlaczego pani tego nie zrobiła? — Zainteręsował się.
— Bo to byłoby zbyt łatwe.
—
Ze względów praktycznych dobrze jest 'mieć przynajmniej jedno imię,
Dolores. Jak pani widzi, ja znam patii mię. Moje brzmi Aleksander.
— Ale nie znasz mojego nazwiska, Aleksandrze.
— Nie, Dolores. Nie znam go.
— Dobrze. Jesteś idealnym partnerem, Aleksandrze.
—
Partnerem do czego? — Jakby grał w ping-ponga słowami, łatwymi do
odrzucania, którymi zabawiają się kochankowie, póki nie staną się dla nich
zawadą w łóżku.
—
Do związku o charakterze nomadycznym, Aleksandrze — powiedziała
tonem bardzo poważnym i wstała, szykując się do ‘odejścia.
Nie był całkiem pewny, co-ona przez to rozumie. Odprowadził ją do drzwi.
Jej samochód był mały, a na tablicy rejestracyjnej widniały litery CD do
połowy zawiane śniegiem, podobnie jak dach samochodu. Aleksander wziął
garść śniegu z dachu, ścisnął w dłoni, po czym upuścił na swój bucik.
Dolores przybrała rzeczowy wyraz twarzy, z którym było jej zdumiewająco
ładnie, i zapytała:
— Az tym piątkiem... czy mam przyjść do ciebie?
— To niemożliwe, Dolores. Jestem żonaty. — Starał się ubrać te słowa w
zdawkowy ton, by zabrzmiały podobnie jak jej małżeńskie tabu. Pojęła jego
intencję.
— Nic nie szkodzi, spotkamy się w „Zmianie Dekoracji”. Bardzo mi się
podoba ta nazwa. A tymczasem ja coś wymyślę. Wolę ten sposób,
Aleksandrze. Powiedziałam ci, że jesteś idealnym partnerem.
— Naprawdę? — W istocie zastanawiał się teraz, czy powinien ją
pocałować na pożegnanie. Jakoś nie uchodziło jednak traktować Dolores jak
zwyczajną kobietę, która ma niebawem popełnić cudzołóstwo. Machinalnie
położył rękę na dachu samochodu, nabrał trochę śniegu i dotknął go
ustami.
Dolores sięgnęła po jego rękę, otworzyła ją powoli i złożyła pocałunek na
śniegu topniejącym w dłoni.
2
Kiedy spotkali się w następny piątek, rozmawiali przeważnie o jej
samochodzie. Dolores zdawała się pełna zadumy i zadowolona z siebie, lecz
nie padło między nimi żadne dwuznaczne słowo, które by mogło skojarzyć
dwa lekko rzucone zdania i zapoczątkować flirt. Ostrzegła Aleksandra niemal
serio, że zawsze będzie go wozić swoim samochodem. Żaden inny pojazd nie
mógł wchodzić w grę przy aranżowaniu ich spotkań.
— Jestem typem koczowniczym, Aleksandrze, a koczownicy zawsze wolą
jeździć na własnych wielbłądach.
— Nie mam nic przeciw temu — powiedział. W rzeczywistości był jej
wdzięczny. Prowadzenie samochodów nie imponowało mu ani go nie bawiło.
Poza tym przeżył jeden paskudny wypadek na drodze w okolicach Caracas, z
którego wyszedł cało, lecz pamiętał jeszcze tego drugiego faceta w samocho-
dzie — ponurego indiańskiego konfidenta, który spalił się żywcem z
kierownicą wbitą w płuca. Aleksander wolał, aby ktoś inny wiózł go do
końca, jeśli koniec miał oznaczać zmoto
ryzowaną śmierć. Dolores uczyniłaby to w sposób najmniej nieprzyjemny.
— Litery CD to fatalna sprawa — rozważała. — Ludzie zwracają uwagę
na te rzeczy, a policja aż za bardzo garnie się do pomocy. Żebym tak miała
zwyczajny numer!
— Tablicę można zmienić, Dolores. Można też zrobić fałszywą do
przykrywania tamtej w razie potrzeby.
Spodobała jej się wzmianka o potrzebie. Obdarzyła go spojrzeniem
czułym i pełnym nadziei. Czy odgadła w tej chwili jego zawód? Być może,
lecz było mu wszystko jedno — tak czy nie.. Przypomniał sobie raz jeszcze,
że jest na urlopie, korzysta z rzadkiego dla szpiega odpoczynku od napięcia i
nikt nie będzie od niego wymagał nawet koncentracji koniecznej do
prowadzenia samochodu. Pomyślał, że mogłoby to zabawić Dolores, gdyby
rzeczywiście zrobił dla niej tę nie rzucającą się w oczy zapasową tabliczkę.
— Jest piętnaście po czwartej — powiedziała wstając od stolika. W
„Zmianie Dekoracji” zwykłe grono doraźnie zatrudnianych aktorów i
całkowicie zaabsorbowanych agentów teatralnych sączyło kawę z ekspresu i
obserwowało nieznajomych. Dolores była dla nich egzotyczną cudzoziemką,
taką nową, trochę pulchniejszą Dolores del Rio, równie chłodną i dumną jak
tamta, a zarazem — również jak tamta — dostępną dla wszystkich chciwych
spojrzeń. Ściany kawiarni tworzyły jak gdyby poczwórny ekran, na którym
grała, niczym uosobienie zbiorowej żądzy.
Aleksander uczuł dziwny skurcz serca, ale nie chciał się przyznać sam
przed sobą, że było to uczucie zazdrości. Dlaczego miałby być o nią
zazdrosny? Nie jest jej kochankiem i może nigdy nie będzie.
Najbezpieczniejszą taktyką —jak właściwie zawsze w miłości —jest czekanie
na ruch partnerki. Lecz przecież czekał już od pewnego czasu i widział jej
kolejne manewry: w drzwiach na przyjęciu; podczas pierwszego spotkania,
gdy schlebiając mu podsycała agresję w jego sposobie bycia; teraz zaś
kokietowała innych mężczyzn, budząc w nim gniew i chęć rywalizacji.
—
Chodźmy stąd — powiedział.
Gdy podeszli do samochodu Dolores zaparkowanego za
: -IW
•.'(•«iii»,
starym kinem, otworzyła drzwi i wślizgnęła się do środka. Usiadł obok niej.
Dolores prowadziła jak mężczyzna, a jej precyzyjne ruchy brały się z ukrytej
siły ciała, kontrastującej z miękką linią nóg i niedbale rozwiewających się
czarnych włosów. Prowadząc wóz rzadko się odzywała, on zaś czuł się jak
więzień skazany na przyjemność, o której z góry nic nie potrafiłby
powiedzieć. Siedział więc i milczał.
Samochód zatrzymał się przy czerwonych światłach koło Marble Arch,
Dolores rzuciła mu. szybkie spojrzenie i w tym spięciu ich oczu błysnął
pierwszy sygnał namiętności, lecz w tej chwili nie mogli odgadnąć, co znaczył
dla obojga. Dolores wychyliła się przez okno i spojrzała w górę, wprost w
błękitny, neon z nazwą hotelu. Pominął w myślach pierwsze oczywiste
skojarzenie, a głośno wyraził drugie, z cichą nadzieją, że nie przekroczy
wątłej granicy między dowcipem a wulgarnością.
— W Paryżu można by mieć inne problemy, ale nie ten. Tam nie ma
bezdomnych kochanków.
Światła się zmieniły i samochód ruszył. Dolores skręciła w boczną ulicę,
zatrzymała wóz, otworzyła torebkę i zaczęła się pudrować. Aleksander
zobaczył w lusterku puderniczki figlarny półuśmiech.
— Tu się kończą nasze problemy mieszkaniowe — powiedziała. —
Mówiłam ci, że coś wymyślę. Ona wyjechała do Nicei.
— Kto wyjechał, Dolores?
— Moja przyjaciółka.
— Bardzo nieodpowiedzialna?
— Tak, bardzo. Goni teraz swojego kochanka na południu Francji.
Widzisz, on bierze sobie od niej urlop co najmniej dwa razy do roku, ale ona
zawsze robi to co teraz — goni tego biedaka od Cannes do Wenecji i z
powrotem.
— Jestem jej niezmiernie wdzięczny. — Aleksander otworzył drzwi,
wyskoczył i podszedł od drugiej strony, żeby jej pomóc przy wysiadaniu.
Zostawili samochód przy budce telefonicznej. Dolores ruszyła przodem,
prowadząc w milczeniu.
Po drodze przebiegały mu przez głowę różne myśli i pędziły tam i z
powrotem, przeskakując szalone odległości dzielące podniecenie od
niepokoju, strach od radości. Przez chwilę
9 V»«« JM»
'»'"YijA % mi
* 11»)if
!■
doznawał niemiłego uczucia, że ostatecznie zasadzki seksu niewiele się
różnią od niebezpieczeństw z gatunku płaszcza i szpady. Czy może Dolores
podsuwała mu takie porównania, wiedziona jakimś przewrotnym poczuciem
humoru?
— To na parterze. Portiera należy ignorować, jeżeli gdzieś tu będzie.
Dostaje mnóstwo niepotrzebnych napiwków od Eli, to jest od mojej
przyjaciółki.
Nad wejściem Aleksander zauważył dostojnie brzmiące nazwisko. Dom
był blokiem mieszkalnym.
— Co będziemy sobie wyobrażali wchodząc? Czym jesteśmy? — Mówiąc
to poprawił ukrytą dyskretnie pod ręką paczkę, która zawierała butelkę wina
i korkociąg. Przezorność szpiega miała swoje dobre strony. Jego pytanie
zachwyciło Dolores. Położyła mu dłoń na ramieniu i przycisnęła je z wes-
tchnieniem. Nie zważała na to, że stali tuż pod lampą w widocznym na
przestrzał holu.
— Och, Aleksandrze! — szepnęła. — Udawajmy, że jesteśmy parą bardzo
wziętych dekoratorów wnętrz. Ja jestem twoją asystentką. Ty jesteś wielkim
ekspertem. Następnym razem przyniosę rolki tapet i linijki, i różności.
— A ja mogę przynieść wiadro, Dolores?
— Dobrze, przynieś. — Roześmiała się tak głośno, że mogłaby obudzić
portiera nawet na najwyższym piętrze, ale w holu nie spotkali nikogo.
Zgrzytnął klucz i oto znaleźli się w ciemnym mieszkaniu, w którym czuło się
zapach wody kolońskiej, zalatujący gdzieś z kątów. Dolores ujęła go za rękę i
wprowadziła do sąsiedniego pokoju. Jego paczka z butelką upadła na coś
miękkiego. Zapomniał o winie i o absurdalności całej sytuacji. W istocie
byłaby z niej świetna asystentka, gdyby inne ich zainteresowania również się
zbiegały. ■
W blasku elektrycznego kominka, wystrzelającym jak gdyby wprost z
białego dywanu, Dolores uklękła z rękoma wspartymi mocno o sofkę, jakby
miała się modlić. Zatrważające przeczucie ostatecznego wtajemniczenia,
jakie miało się dokonać przez próbę ich ciał, zbliżało się teraz ku nim niby
przewodnik — bezosobowy i niemal okrutny w swej gotowości udzielenia
wiedzy.
SM
— Powiedz coś, proszę cię, powiedz coś B szepnęła Dolores, a potem
zaczęła mówić po hiszpańsku, prosić, by zatrzymał w sobie te dwie, trzy czy
cztery osoby, które — czuje to teraz — odrywają się od jego zwykłego,
Codziennego ,ja".
— Nie mogę ci powiedzieć, że cię kocham. Nie wiem, czy kiedykolwiek się
pokochamy.
— Tak, nic nam nie wiadomo, póki nie rzucimy na szalę naszych dusz.
Zdziwiło go, że mówi o ich duszach, ale to właśnie miała na myśli. Co
komu by przyszło z jego duszy? Co była warta? Jego dusza byłaby, jak
sądził, najmniej cenną stawką. A jej dusza? Nie mógł nawet pokusić się o jej
ocenę.
Kochali się gniewnie, jakby próbowali udowodnić komuś innemu — kto
tkwił w nich teraz, lecz poza tą chwilą był nieosiągalny — że to przelotne
rozpoznanie jego tożsamości waży więcej niż jego odrębność. Porywali się na
przezwyciężenie wszystkiego, co jeszcze zdawało się oddzielne w otaczającej
ich przestrzeni, wśród mebli i cieni na ścianach, w blasku ognia i w
zająkliwym zegarze. Dlatego — może jedynie dlatego? — wyginali nogi i ręce,
przedłużali okrucieństwo żądzy, uczyli się całej ludzkiej geografii rozkoszy
raz po raz, po to tylko, by na nowo o niej zapomnieć przed następnym
aktem.
Dolores wysunęła się spod jego nóg, ześlizgnęła na dywan i na wpół
okryta cieniem stojącej lampy wpatrywała się z daleka w jego oczodoły,
wgłębione w bezosobową maskę śmierci, jaka nakłada się na twarze po
ponawianym akcie miłości. Aleksander widział tylko zarys jej ciała i ten
postrzępiony światłem elektrycznego kominka zarys sugerował mocniejszą
budowę, a uda zdawały się tęższe w pozycji leżącej.
I w tym momencie, wbrew woli, musiał zdać sobie sprawę, że gdzieś z
głębi, jakby migoczące w otchłani światełko, pojawiła się nowa, całkowicie
jasna świadomość, że już oddał się uczuciu łatwemu do zidentyfikowania,
które posiada również realną postać fizyczną w kształcie jej bioder, w cieple
jej ud, w jej głosie i znużonym milczeniu. Było to oddanie się miłości. Liczył
na coś, co towarzyska paplanina nazywa romansem, i ryzykował tyleż co
ona. Lecz teraz widział leżącą u swoich stóp obcą w rzeczywistości osobę,
która dzięki jego miłości wyda-
4 \ -i V- X.•'* Jh
€
j9 ‘ i * --7? mtoZzJLi s - mm
1* vl •¿ć 41 if >
r
wała się zarazem dziwnie rzeczywista i dziwnie obca, i tak miało już być.
Bowiem od tego oddania nie było ucieczki, póki samo uczucie wiązało się z
jej fizyczną realnością.
Dolores wiedziała, że Aleksander odczuwa teraz grozę miłości, i pragnęła
przynieść mu ulgę, lecz nie śpieszyła ze słowami, które mogłyby obrócić się
w banalne czułości. Jednak trzeba było przerwać milczenie. Powiedziała
prawie z pokorą:
— Zostań, ze mną dłużej.
Nie odpowiedział; wtedy znów przemówiła.
—
Rozumiem, jaki człowiek się czuje bezbronny, kiedy to się zdarza.
Aleksander uśmiechnął się w ciemnościach. Nie musiał już silić się na
pewność siebie w jej obecności i niczego jej udowadniać. To, że miał w sobie
coś z pana i coś z gigola, nie liczyło się wcale wobec jego siły innego rodzaju,
jaką rozporządzał przez czas trwania aktu.
Wyszli z tego miejsca tak, jak przyszli, macając w ciemnościach meble i
ściany.
— Gdzie mieszkasz, Aleksandrze?
— W Hampstead.
— Zawiozę cię tam.
— Nie, pojadę taksówką.
Lecz nalegała, aby go dostarczyć — jak się wyraziła — na sam próg, i tak
zrobiła, tylko że podał jej fałszywy adres. Jaki miała sens cała ta ostrożność,
gdy wszystko, co chętnie od niej przyjmował i w niej akceptował, czyniło
samo pojęcie ostrożności pustym dźwiękiem? Ale nie chciało mu się
roztrząsiać swoich racji o drugiej nad ranem.
Jego dom znajdował się przy ulicy biegnącej równolegle. Dotarł tam piechotą
i zobaczył otwarte drzwi. W holu stała pielęgniarka, pogrążona w rozmowie z
kimś, kogo na razie nie mógł rozpoznać.
—
O, pan Amin! — wykrzyknęła. — Szukaliśmy pana wszędzie. W klubie, u
profesora Kellera, nawet w tym małym kinie przy stacji. A ksiądz Murphy
tak nam pomagał!
—
Bardzo księdzu dziękuję — zwrócił się odruchowo do mężczyzny
stojącego w holu. Potem spytał pielęgniarkę: — Co się stało?
I
V
Ę
— No, właśnie... pani Amin, proszę pana. Połknęła jakieś pigułki. Ja od
razu wezwałam karetkę. Godzinę temu dzwonili ze szpitala. Bardzo mi
przykro, ale są złe wiadomości. Widocznie znów próbowała...
Aleksander przerwał jej.
— Wiem, tak, wiem. Czy mogę chwilę z księdzem porozmawiać?
— Oczywiście, proszę pana — odrzekł ksiądz i popchnął delikatnie
pielęgniarkę w kierunku pokoju na lewo. Po czym zamknął za nią drzwi.
Na parapetach okien zalegały jeszcze grudy śniegu i oblane światłem
księżyca przypominały miękkie czaszki niemowląt.
3
Tak już jest, że po każdej nowej wojnie profesję szpiegowską otacza nimb
niezwykłości, a ponieważ wojny wybuchają mniej więcej w regularnych
odstępach czasu, agenci co dwadzieścia lat przeżywają renesans. I tak to
idzie dalej, chyba że znajdzie się ktoś, kto cały ów rozgłos traktuje z zawodo-
wą obojętnością..
Aleksander Arnin odnosił się do swego zawodu z umiarkowanym
respektem, lecz cenił w nim raczej możliwości przeżyć w wymiarze ludzkim,
jakich to zajęcie dostarczało, niż młodzieńcze dreszczyki i dość ograniczone
chwyty techniczne. Chwyty techniczne do pewnego stopnia odziedziczył po
ojcu, który był pół-Turkiem, a pół czymś tam innym; obie te połowy
wylądowały w pewnej spółce okrętowej, której nędzne biura rozproszone były
po wszystkich portach śródziemnomorskich. Pensja,.wypłacana ojcu w
każdy pierwszy dzień miesiąca, obrażała jego poczucie własnej godności i
aby to sobie duchowo i materialnie zrekompensować, dostarczał innym
spółkom okrętowym pożytecznych informacji za godziwym wynagrodzeniem.
Syn miał wszelkie dane na to, aby przejąć po ojcu jego uboczne interesy;
wychowany w Londynie przez matkę Angielkę, był w tej korzystnej sytuacji,
że rozpoczynał karierę jako dżentel
men. ze znajomością trochę dziwacznego zestawu języków obcych. Poza
angielskim i tureckim władał nowogreckim, hiszpańskim, portugalskim i
arabskim. Dla podtrzymania tych umiejętności Aleksander Arnin znajdował
się wciągłym ruchu, zajęty zbieraniem i dostarczaniem informacji — lecz jego
dochody były o wiele więcej niż godziwe; były wysoce elitarne, gdyż
Aleksander okazał się artystą pod względem zasadniczym: swoich klientów
traktował protekcjonalnie. Jak prawdziwy artysta nade wszystko cenił sobie
niezależność, a prywatna praktyka szpiegowska dawała mu szersze
możliwości różnorodnych działań. Nie znosił rutyny. Tylko podczas wojny
szedł niekiedy na kompromis i pracował dla rządu, pocieszając się, że
ostatecznie istnieje coś takiego jak tymczasowi artyści wojenni.
Niezależnie od zdolności językowych Aleksander miał w sobie coś z
naukowca. Pasjami lubił zdobywać niezwykłe informacje, wolał nieprzyjemne
szczegóły od uogólnień, fakty miał starannie, poszufladkowane, a nawet
sama jego pamięć przypominała sprawny system rejestracyjny z
segregatorami, kartami i indeksem imponujących rozmiarów. Choć nie miał
nic przeciw określaniu samego siebie mianem zawodowego prywatnego
agenta, wolał raczej wyobrażać sobie profesjonalną stronę tego interesu jako
pewnego rodzaju jednoosobowe biuro porad. Był faktycznie doradcą w
sprawach specjalnych, sprzedającym specjalne informacje.
I oczywiście nie martwił się o przyszłość: do wieku emerytalnego, na
pewno zgromadzi dość wiadomości z różnych dziedzin, aby zasiadać we
wszelkich trustach mózgów lub w jury wszystkich gier telewizyjnych! Mógłby
nawet zyskać w kraju rozgłos i z całą gotowością obdarzyć kochającą
publiczność sensacyjnymi wspomnieniami. Pod tym względem miał coś
wspólnego z uczonymi na emeryturze — z profesorami filozofii, z
archeologami, antropologami, z kolekcjonerami motyli i z fenomenami
pamięci. Ich zawody i jego własny zazębiały się, zwłaszcza pod względem
widoków na przyszłość.
Aleksander nie powinien był się żenić. Prywatny doradca specjalny,
którego zawód wymaga dużej ruchliwości, powinien podróżować bez
obciążenia, a żona w podróży jest jak nadwa
PCMKt*'
ga bagażu. Natomiast żona .szpiega to jeszcze coś gorszego: przypomina
rzecz zagubioną, czekającą na właściciela.
Nie trzeba nawet wspominać o tym, ze Aleksander nie ożenił się dla
pieniędzy; tych miał dość. Nie potrzebował też żony dla celów kamuflażu.
Jego uczone chimery dostarczały lepszego kamuflażu niż domowa idylla. Po
prostu w wieku lat dwudziestu siedmiu zatęsknił za ciężarem stałej
odpowiedzialności. Ponieważ pragnął, aby była stała, musiał ożenić się z
miłości, a w przełomowym wieku dwudziestu siedmiu lat Kupidyn wydaje się
wręcz najeżony strzałami.
Jego żona należała do żydowskich, uchodźców, co również stanowiło
argument, gdyż mógł utożsamić swoje uczucia do niej z niejasną
świadomością aspiracji humanitarnych. A jeśli ktokolwiek potrzebował
bezpiecznej przystani małżeńskiej, to na pewno Kira. Widziała w Aleksandrze
męża, który, podobnie jak jej ojciec, odznaczał się" solidnością, przejawiał
przy tym lekkomyślność podobnie jak jej brat, a jego miłość była zaborcza
jak miłość jej matki. Pragnęła więc znaleźć w nim połączenie ich wszystkich
po to, by mogła improwizować nieprzerwane zebranie rodzinne przy stole i w
łóżku.
Kira miała napięty, prawie histeryczny wyraz twarzy i leniwe ciało, a to
połączenie czyniło ją w jego oczach godną pożądania, przynajmniej w
pierwszych latach małżeństwa. Zabierałją ze sobą w podróże, nawet gdy
zawodowy rozsądek to odradzał. Niezmiennie nudziło ją wyczekiwanie na
niego w jakiejś macedońskiej ruderze lub w boliwijskim hotelu de lujo. Nie
umiał jednak przyjąć do wiadomości ot^ywistego faktu, że przy zmianie
otoczenia Kira traciła poczucie bezpieczeństwa, że podróże kojarzyły się jej z
prześladowaniem, ukrywaniem się i ucieczką.
Ostatecznie ona sama dostrzegła niebezpieczeństwo i uprosiła go, by
zamieszkali na stałe w Anglii, w przyzwoitej podmiejskiej willi, w otoczeniu
sympatycznych znajomych z pracy, regularnie zapraszanych na kolacje. Jej
mitologiczny papa podlegał wówczas jeszcze jednej reinkarnacji i na ciele
Aleksandra hodował przytulny brzuszek, lekkomyślnego braciszka zaś
trzymała w rezerwie na igraszki sobotnich wieczorów,
z popijaniem, tańcami przy muzyce gramofonowej i robieniem sobie
kawałów.
W stosunkach z Kirą nigdy nie osiągnął takiego stopnia zaufania i
szczerości, by mógł wyjawić, co oznaczają jego dziwne podróże służbowe,
bezsensowne wykopaliska i drętwe wykłady dla cierpliwej egzotycznej
publiczności. Pod powierzchnią miłości i wiary w doniosłość poczucia
odpowiedzialności Aleksander zachował wystarczającą porcję sceptycyzmu,
który uwzględniał ludzkie — a więc i jego własne — złudzenia, drobne
zdrady, jakich dopuszcza się umysł względem serca, a także nieuchronną
domieszkę nudy i irytacji.
Pojął w końcu, że dla uratowania ich małżeństwa musi zawrzeć
kompromis raczej ze swą miłością do Kiry niż z samą Kirą. I to był następny
błąd. Miłość narzuca własne praktyczne rozwiązania i naiwne chwyty na
użytek chwił, w których pozostaje jakby w zawieszeniu, lecz nie znosi
kompromisów, jeśli dokonują się one kosztem wzajemnych uczuć.
Ostateczne poddanie się Aleksandra życzeniom Kiry było kompromisem,
który pozbawił ich miłość treści, a na powierzchni pozostawił nienaruszone
małżeństwo jak pustą skorupę.
Kupił jej dużą, okropnie komfortową willę w przygnębiającej części
Hampstead i usunął się z domu, by zbierać dziwaczne, lecz rentowne
informacje o kolejach w Ameryce Południowej, nie odkrytych kopalniach w
Turcji, o sektach religijnych na Bałkanach, o oszustwach naftowych w Arabii
i o wczasach homoseksualistów na wyspach greckich. Kira pozostawała w
Londynie wraz ze swym wyimaginowanym teatrem zjazdu rodzinnego, lecz
mąż, wielki odtwórca kolejnych ról, odszedł. Wracał oczywiście od czasu do
czasu, przyjmowany jako gość honorowy, sezonowy święty Mikołaj z
cudacznymi prezentami | dalekich krajów.
Każda wizyta we własnym domu łagodziła jego wyrzuty sumienia, wywołane
tym, iż Kirze brakowało życia rodzinnego, a także poczucia bezpieczeństwa,
co wiązało się z jej żydowskim pochodzeniem; chłonęła więc z łatwością
drobne dramaty rozgrywające się w sąsiedztwie. Z drugiej strony jego
obsesja podejmowania odpowiedzialności znajdowała doskonałe ujście w
prezentach i w opłacaniu jej wygód i kobie-
**» łMlBlŁriŁ^yfłJł
m
w*%ł% Aj
ffiStfei Pp # <^i4diS
silifó4«^IL^lAlmMMcffOSnnSFiM»
1
fiSlSSs##-
cych kaprysów. Ilekroć rachunki, które musiał płacić, sięgały okrągłej sumy,
Aleksander wydawał westchnienie ulgi: oto, jako człowiek
odpowiedzialny,zrobił wszystko, co było w jego mocy, by zaspokoić życzenia
Kiry, i mógł teraz wyjechać z czystym sumieniem, uzupełniać fundusz
roztrwoniony na nią i na ich okropny dom.
Rzadko zadawał sobie pytanie, czy jeszcze ją kocha, a poczucie własnej
wartości nie pozwalało mu wątpić w miłość Kiry. Z pewnością okazywana
przez nią uczuciowa zależność od męża wystarczająco zaspokajała jego
próżność. Nigdy nie pominęła okazji, by mu powiedzieć, jaki jest dobry i
hojny dla niej i dla jej krewnych, którzy zazwyczaj spadali jak grom z jasnego
nieba, przybywając z miejscowości takich jak Kopenhaga, Tetudn lub
Ajaccio.
Tylko w rzadkich przypływach depresji, gdy rozmyślał nad własnym
życiem, patrząc na swoje sfatygowane walizki, Aleksander nagle stawał
twarzą w twarz —jeśli można się tak wyrazić — z duszą Kiry, i w takim
przebłysku podwójnej, z instynktu zrodzonej wiedzy o nich obojgu już nie
mógł łudzić się dłużej. Stała się dla niego równie obca, jak jej tragiczne
dziedzictwo, które — tak czy owak — przekraczało jego rozumienie.
Według przeciętnych ludzkich kryteriów był człowiekiem wyjątkowo
tolerancyjnym. Nigdy nie winił żadnej rasy lub narodowości za głupotę i
złośliwość jednostek; a jednak ta sama tolerancja doprowadziła do tego, że
oddalił się całkowicie od osoby, którą poślubił tylko z miłości.
Żydowskie pochodzenie Kiry początkowo ani go martwjło. ani
intrygowało; w sposób oczywisty i naturalny składało się na jej osobowość,
którą w pełni akceptował i kochał. Widział natomiast u Kiry głęboko
zakorzenioną nienawiść do samej siebie, lecz wierzył, że mocą jeszcze
większej tolerancji i uczucia sprawi, iż nienawiść ta wydobędzie się na
powierzchnię i rozpryśnie. Teraz, po latach małżeństwa, jego miłość całko-
wicie zobojętniała wskutek długotrwałego i szlachetnego •praktykowania
tolerancji, na jej miejscu zaś leżał brzydki podrzutek zrodzony z lewego łoża,
a jego imię —jeśli istniało jakieś imię dla uczucia tak jałowego — mogło być
tylko
ii*
%*»«•«
słowem obelżywym. Aleksander odizolował Kirę od rzeczy, które lubił, i od
tych, których nie znosił, i trzymał ją w higienicznym opakowaniu
małżeńskiej wyrozumiałości, po czyjm z bolesnym grymasem ironii
stwierdził, że wyrozumiałość zrodziła nieznajomość, a tolerancja wyhodowała
cudzoziemkę.
Tam, w Hampstead, w otoczeniu pseudowiedeńskich mebli i
ultranowoczesnego komfortu mieszkała urodziwa Żydówka, ciągle jeszcze
lecząca blizny po zasklepionych ranach rodzinnego dramatu Ttak oddalona
duchowo od Aleksandra, jak on był od niej oddalony geograficznie.
Niepiśmienny Indianin śpiący na progu hotelu wydawał się bliższy pojęciom
Aleksandra o ludzkiej istocie niż kobieta, która była jego kochającą
małżonką. Mimo wszystkich swychhumanitarnych przekonań mógłby
jeszcze dożyć takiej chwili, by znienawidzić całą rasę z powodu jednego
człowieka — a tym człowiekiem byłaby niewątpliwie jego własna żona Kira.
Nie.należy nigdy poddawać idei uniwersalnych próbie małżeńskich więzów:
taką naukę wyciągnął Aleksander ze swej na pozór nobliwej klęski.
W dziewiątym czy dziesiątym roku ich małżeństwa wystąpiły u Kiry
objawy dziwnej choroby. Zawsze straszliwie się bała porodu i powtarzała z
masochistyczną satysfakcją, że to właśnie stało się przyczyną śmierci jej
matki. Nie chciała nawet myśleć o zaadoptowaniu dziecka, ze strachu, że
mogłoby przynieść do domu jakąś zaraźliwą chorobę. Objawy, które
Aleksander dostrzegł po raz pierwszy, również wiązały się z lękiem, lecz
zwykle ustępowały z chwilą, gdy lekarz przepisywał kurację. Kira bynajmniej
nie symulowała choroby po to, aby na nowo wzbudzić w nim miłość. Własne
ciało traktowała z ciekawością hipochondryczki, toteż chętnie przyznawała,
że nie odczuwa żadnych dolegliwości, pod warunkiem iż sama doszła do tego
wniosku. Jako hipochondryczka umiarkowana nie dowierzała opiniom
lekarzy i nigdy nie wzywała doktora z własnej inicjatywy.
Teraz jednak sama zażądała jego wizyty, a później irytowała się, gdy
wkrótce po tym objawy choroby znikły. A przecież nie można ich było
lekceważyć, gdyż wystąpiły ponownie w sposób nagły i gwałtowny. Była to
jakaś dolegliwość kręgosłupa: Kira skarżyła się na przeszywający ból w
plecach
i z początku nie chciała się położyć, bo uważała, że na poduszce połamie
kości. Wolała chodzić po pokojach, zgięta jak garbuska, | twarzą
wykrzywioną strachem przed tym, co mogło się zdarzyć, lecz w obecności
Aleksandra i lekarza okazywała zdumiewającą cierpliwość.
Doktor podejrzewał, że nastąpiło już uszkodzenie kilku dysków i że
przypuszczalnie potrzebna jest operacja. Lecz wiedział również, jakie ryzyko
wiąże się z taką operacją, i na razie wolał poprzestać na regularnej
obserwacji. Po kilku dniach jednakże sytuacja się zmieniła. Kira mogła
normalnie chodzić, bóle występowały rzadziej i nie były tak trudne do znie-
sienia.'A potem znów przyszedł atak, który zgiął wpół jej ciało, po nim
następny, który sparaliżował nogi do kolan, lecz nie spowodował zmian w
kręgosłupie. Po kilku miesiącach minęły i te nowe objawy, by w kilka tygodni
później zaatakować inne części ciała.
Minął rok i stan Kiry nie uległ żadnej radykalnej zmianie. Po nagłych
załamaniach przychodziła równie nagła poprawa, a lekarzom, których liczba
wzrastała proporcjonalnie do liczby kolejnych ataków, nie udało się uzgodnić
terminu i rodzaju operacji. Obserwacje ciągle trwały. Aleksander zatrudnił
fachową pielęgniarkę, zapłacił jej więcej, niż żądała, i wyjechał do Ameryki
Środkowej, gdzie spodziewał się zarobić znaczną sumę po przeprowadzeniu
kilku dość skomplikowanych wywiadów. Lecz praca ta nastręczała
trudności; jedną z nich była konieczność zapłacenia łapówki, czego —
podobnie jak i napiwków — Aleksander nie znosił ze względów moralnych:
drugą — prymitywne środki transportu, klórc musiały opóźnić całą akcję o
kilka miesięcy.
Jednakże w jego stosunkach z Kirą pojawił się nowy czynnik. Według
sprawozdań pielęgniarki Kira odczuwała bardzo silne bóle, gdy wyruszał w
podróż, po czym nagle wyzdrowiała i pojechała odpocząć na Sycylię. Stamtąd
posyłała mu długie, pedantyczne na sposób germański notatki z podróży
wraz ze szkicami rysowanymi ołówkiem, cienką, niepewną, pajęczą kreską.
Prawie płakał nad nimi. gdy otrzymywał je na różnych etapach swych
krętych dróg wzdłuż wybrzeża. Już wcześniej zdołał siebie przekonać, że
Kira'skrycie pragnęła długiej
u
wycieczki razem z nim przez kraje śródziemnomorskie, w jak najbardziej
luksusowych warunkach —czegoś w rodzaju miodowego miesiąca w wieku
dojrzałym; on natomiast powinien być całkowicie-do jej dyspozycji i nie
przerywać ich wypoczynku we dwpje z powodu tych głupich zajęć archeolo-
gicznych.
Skorzystał z pierwszej okazji, by wrócić samolotem do Londynu i omówić
z nią ten plan, lecz następnego ranka po jego powrocie Kira zachorowała:
rozpoczęło się makabryczne krążenie po pokojach na parterze, gdzie Kira z
bólu chwytała się za meble i biła laską w ściany. Czekał cały tydzień na
wyrok lekarzy, którzy znów nie mogli się pogodzić, wobec czego wyjechał
znów do Ameryki Środkowej, aby kontynuować pracę. Siostra Thompson
pozostała, sprawując opiekę nad pacjentką. I —jak mógł przewidzieć — w
miesiąc później otrzymał od niej pomyślne wiadomości: pani Arnin odzyskała
zdrowie i wkrótce do niego napisze.
Drugie sprawozdanie pielęgniarki odbiegało od znanego mu już wzoru:
pani Arnin usiłowała popełnić samobójstwo. Oczywiście żadnych
obrzydliwości: Kira nigdy nie posunęłaby się do okaleczenia swego ciała za
pomocą brzytwy lub do czegoś w tym rodzaju. Miała na tyle miłości własnej.
Wybór środka samounicestwienia padł na buteleczkę z lekarstwem. Wypiła
całą jej zawartość w środku nocy, lecz siostra Thompson w porę to odkryła.
Aleksander postanowił natychmiast wrócić do Londynu. Materiały miał
prawie zebrane, skontaktował się więc z klientami w Mexico City i wszystko
przekazał. Honorarium po podliczeniu dało bardzo pokaźną sumę,
wypłaconą w dolarach. Zdeponował połowę w banku wenezuelskim i wsiadł
do samolotu w Caracas.
Marzenie o urlopowej idylli na jego rodzinnej ziemi w towarzystwie żony
prysło od razu na wstępie. Kira popadła w obsesję na punkcie obecności
męża w domu; często zwracając się do niego nazywała go imieniem swego
brata, to znów żądała, aby się wyniósł z domu, na wypadek gdyby cała
rodzina zjechała się na pogrzeb papy. Aleksander jednak wiedział, że ojcu
sprawiono wspaniały pogrzeb już dwadzieścia pięć lat temu.
W dniu, kiedy zakochał się w Dolores, Kira połknęła garść pigułek
gromadzonych pod materacem. Przechytrzyła siostrę Thompson i jego
samego — i umarła.
Umówił się na spotkanie z Dolores w poniedziałek po południu, a w
poniedziałek rano odbył się pogrzeb Kiry na żydowskim cmentarzu. O ile
pamiętał, Kira była obojętna w stosunku do swej religii i ślub brali cywilny.
W ostatnich słowach, nabazgranych na pustej stronie książki, którą czytała
przed odebraniem sobie życia, nie wspominała nic o obrzędzie pogrzebowym.
Lecz niespodziewanie przyjechał z Tetuânu jeden z jej krewnych, a
usłyszawszy tragiczną wiadomość, nie chciał uwierzyć w samobójstwo,
zażądał pogrzebu zgodnego z przepisami religii i okazał wiele pomocy w
załatwieniu spraw z nim związanych.
Aleksander był jeszcze w szoku i przedłużające się otępienie sprawiało, że
odczuwał wszystko jak przez mgłę. Dostrzegał dostojeństwo gestów starego
brodatego rabina, wyraźnie słyszał hebrajskie modlitwy, obserwował kuzyna
i starał się go naśladować, lecz nie czuł nic — ani smutku, ani ulgi.
Cała ceremonia religijna wydawała mu się przedstawieniem
dramatycznym, w którym brał udział w sennym nastroju, pełen czci, ale to
nie miało żadnego związku z Kirą, tą Kirą, którą znał, a kiedyś kochał.
Zdziwiło go nawet to, że pochowano ją w grobie. Kim była osoba, którą mieli
tu pozostawić wśród tych wszystkich marmurowych płyt?
Jednakże przeżył chwilę przerażenia, gdy nagle, po zakończeniu modłów,
rabin, krewny i jeszcze ktoś, kogo nie znał, odwrócili się tyłem do grobu i
odeszli szybko, nie oglądając się za siebie. Obrzęd się skończył i martwe
ciało, nad którym odprawiano modlitwy, nie mogło już rościć sobie żadnych
praw w stosunku do ludzi żywych; niczym wyrzucony śmieć, należało do
ziemi. Chciał bodaj spojrzeć raz jak Orfeusz i zostać ukarany za jedno
odwrócenie głowy, ale nie mógł tego zrobić i poszedł za innymi do bramy
cmentarza.
Kuzyn Kiry często go denerwował w przeszłości, bo promienia!
szampańskim wdziękiem, za który jednak trzeba było zawsze płacić jakąś
cenę. Teraz widział w nim istotę rozpaczliwie ludzką, ogniwo łączące go z
czymś ogromnym, co rozciągało się poza mit rodziny, rasę lub nadzieję życia
wiecznego. Chciałby z nim porozmawiać — nie o Kirze, bowiem ciało,
odrzucone przez nią dobrowolnie, zawisło ciężko w powietrzu, którym
oddychali — lecz na jakiś temat, przy którym ich słowa ogrzałyby się, jakiś
prosty temat poza zasięgiem bólu.
Kuzyn wyjechał z Londynu wkrótce po lunchu i Aleksander miał dwie
godziny czasu do zabicia przed spotkaniem z Dolores. W mózgu odczuwał
łagodną otępiałość, tylko ręce nie mogły się uspokoić. Pragnął znaleźć jakieś
zajęcie i dla rąk, i dla • umysłu.
W końcu ogrodu stała szopa, gdzie trzymał groteskową kolekcję różnych
narzędzi — wszystko, co od lat przydawało się w jego najbardziej typowych
przedsięwzięciach w stylu płaszcza i szpady. Poszedł do szopy i zaczął tam
szperać. Poodkurzał numery na tabliczkach rejestracyjnych, jakie mógł tylko
znaleźć: Spośród kilkunastu wybrał jedną, najbardziej nowoczesną z
wyglądu, z numerem zaczynającym się i kończącym siódemką. Podobno
każdy szpieg ma szczęśliwą cyfrę. Jego cyfrą była widocznie siódemka. Nie
wierzył w to, ale tak • mu kiedyś powiedziała polska Cyganka.
Z tablicą pod pachą wrócił przez ogród do pustego domu. Patrzył nań z
odrazą. Od frontu zresztą willa wyglądała niewie- \e lepiej. Chętnie
sprzedałby tę pałacową ohydę, ale nie chciało mu się dzwonić do agenta. Za
dużo kłopotu.
Nawet w domu jego myśli o Kirze były mgliste, chaotyczne i całkowicie
wyprane z uczuć. Na stole kuchennym leżała gazeta. Aleksander wyjął
podwójną stronicę, jedną ręką rozpostarł ją na piersi, a drugą owinął w nią
tablicę. Zrobił niezgrabną paczkę. Próbował naciągnąć na to gumkę, ale
pękła mu w ręku, więc w końcu wziął paczkę pod pachę, tak jak przedtem.
Krawędzie tabliczki dziurawiły tani papier.
Postanowił zejść ze wzgórza piechotą. Przy Swiss Cottage wskoczył do
autobusu, zwalniającego przed światłami ulicz-
nymi, i usiadł obok brodatego mężczyzny, który trzymał na kolanach otwartą
książkę. Aleksander zerknął przez ramię sąsiada i rozpoznał pismo
hebrajskie.
To zamknęło krąg otaczającej go mgły. Odrętwienie po szoku minęło i
poczuł ból. Ale była to nareszcie jakaś zmiana, pożądana ulga po otępieniu
trwającym prawie sześćdziesiąt godzin. Wysiadł przy małej bramie Regent
Parku i przechadzając się nad stawem, obsypanym pomarańczowymi
cieniami, cieszył się na rendez-vous i wyobrażał sobie, jakie go czekają różne
przyjemne niedorzeczności. Rzecz dziwna, nie mógł odtworzyć w wyobraźni
twarzy Dolores, słyszał tylko jej precyzyjnie wypowiadane po angielsku
zdania, które rozbrzmiewały w pustych korytarzach jego mózgu, a każde z
nich przeciągało się echem dłuższym niż te ulotne słowa.-
Jej mały samochód stał przy uliczce prowadzącej na most, z którego dwie
samotne kobiety, niby wycinanki na tle zimnego nieba, obserwowały
przedmioty unoszące się na zaśmieconej wodzie. Aleksander zatrzymał się,
poszedł za ich wzrokiem i wyśledziwszy pudełko od zapałek tuż-pod mostem,
szybko ruszył w stronę samochodu. Tablica z literami CD przypomniała mu
o niespodziance, jaką niósł pod pachą.
Dolores musiała usłyszeć jego kroki, gdyż wychyliła się i pomachała mu
ręką trzymającą papierosa. Aleksander odpowiedział tak samo. Miała na
głowie miniaturowy berecik, a masa wymykających się spod niego włosów
sprawiała, że szyja jej zdawała się szczupła i delikatna. Teraz właśnie
uderzyła go jej piękność, oryginalna i zagadkowa; poczuł się dumny z tego,
że jest jej kochankiem. W Ameryce Południowej widywał wiele kobiet,
których rysy zdradzały podobną dwuznaczność, lecz żadna z nich, nawet z
tych najpiękniejszych, nie mogła się równać z bożyszczem, jakie objęło w
posiadanie ciało Dolores i prześwietlało je od wewnątrz.
Szybko schylił głowę i ucałował wyciągniętą ku sobie dłoń. Trzymany w
niej papieros upadł na ziemię. Dolores również nie wiedziała, co powiedzieć,
by nie zabrzmiało to zbyt oficjalnie lub zbyt intymnie. I tak samo jak podczas
poprzedniego spotkania natychmiast ukryła wahanie pod idiomatycznym
frazesem.
—
Jesteśmy punktualni jak w zegarku. Spójrz, jest dokładnie wpół do
czwartej.
Aleksander odruchowo spojrzał na jej zegarek. Było wpół do czwartej.
— Przyniosłem ci tablicę — powiedział.
Oczy jej zolbrzymiały, gdy zastanawiała się, o jaką tablicę chodzi, potem
nozdrza jej drgnęły i wybuchnęła śmiechem.
— Nie, nie mogę uwierzyć!
—
Proszę, oto ona. — Oddał jej naddartą paczkę, Dolores zaś rozejrzała się
na prawo i na lewo, udając ostrożność, po czym wyciągnęła z gazety blachę i
głośno odczytała numer.
—
Siódemka to moja szczęśliwa cyfra — powiedział Aleksander, po prostu
dla podtrzymania rozmowy. Miał wrażenie, że widzi ją po raz pierwszy, lecz
równocześnie czuł pewność, jakby objawioną we śnie, że ten pierwszy raz
jest sceną z dramatu, powtarzaną słowo po słowie.
— Od tej chwili będzie to również moja szczęśliwa cyfra.
—
Czy mam ją założyć, Dolores? Tutaj jest zacisk — pokazał tablicę z
drugiej strony — żeby nie zsuwała się z tamtej.-
—
Wypróbujemy to później, dobrze? Kiedy dojedziemy do domu Eli. —
Dolores zakołysała przed oczyma Aleksandra kluczykiem na kółku i paplała
dalej. — Ciągle jeszcze ściga tego nieszczęśnika. Dziś rano dostałam od niej
kartkę z Bayonne. Widać, że jest w rozpaczy. Od niego też dostałam kartkę.
Tylko pozdrowienia.
. — Skąd była ta kartka? -r- spytał Aleksander wsiadając do samochodu.
—Z Bordeaux.*
Silnik zapalił. Ruszyli.
Raz tylko w czasie jazdy rzuciła mu pytanie, które mogłoby z łatwością
wytrącić go z równowagi.
— Co robiłeś dziś rano? — spytała. ■
— Co mówiłaś? — Udał, że nie dosłyszał.
— Takie mnie dziś rano opanowało pragnienie, żeby cię koniecznie
zobaczyć. Po prostu nie mogłam przestać o tobie myśleć. Ale nie wiedziałam,
gdzie cię szukać. To nawet lepiej. Nie powinniśmy sobie przeszkadzać w
naszych codziennych planach.
Ta wzmianka o codziennych planach wydała mu się tak dalece
niestosowna w rozmowie między kochankami, że zamilkł i przeoczył swoją
kolej w rozmowie.
— Czy byłeś bardzo zajęty dziś rano, czy po prostu obijałeś się tak jak ja?
Ja nigdy nie mogę nic robić rano. — Zbliżali się już do bloków mieszkalnych.
— Co robiłem dziś rano? — On również umiał ukrywać sens za zasłoną
utartych zwrotów. — Zaraz, niech pomyślę. Nic specjalnego. Normalne
codzienne sprawy.
Za co Dolores pocałowała go w szyję, w miejsce za uchem.
Aleksander przebrnął przez najbardziej niebezpieczną pokusę, tę, która
każe wykorzystać szczerość jako przynętę. Teraz poczuł pewność, że
niezależnie od tego, ile prywatnych konfesjonałów ich miłość może wznieść
nad łóżkiem, nigdy nie powinien jej powiedzieć o śmierci Kiry. Istnieją
niewątpliwie różne sposoby na zapewnienie kochance szczęścia. Jego sposób
musi być sposobem szpiega, poruszającego się gładko w sąsiedztwie upiora
tajemnicy.
W mieszkaniu Eli Dolores zachowywała się jak prawdziwa kochanka. To
nie był dzień błądzenia po omacku w ciemnościach. Zaciągnęła zasłony,
zapaliła światło w przyległym pokoju, drzwi pozostawiając uchylone, a w
trójkącie odbitego światła na podłodze ustawiła butelkę wina i dwa kieliszki.
Siedzieli na grubym dywanie na skraju tej sadzawki światła i popijali z
wzrokiem utkwionym w drugi pokój, jakby się spodziewając, że ktoś stamtąd
wejdzie. Aleksander wyobrażał sobie, że będzie to brodaty rabin z
modlitewnikiem, a wtedy Dolores i on odegrają sprośną scenę rytualną, aby
go odstraszyć.
Niejednego miał się jeszcze nauczyć o figlach skojarzeń, jakie każda para
kochanków odkrywa przypadkiem, przeważnie nieświadoma faktu, że są to
najpierwotniejsze właściwości fantazji, w której elementy naśladujące części
ciała i kształtów, dotyk i zapachy, smak i dźwięki tworzą dziwaczną
mieszaninę.
Siedząc na dywanie przy uchylonych drzwiach Aleksander natknął się na
jedno z takich skojarzeń. Ono właśnie zdradziecko przynagliło go do aktu
miłosnego, który miał aurę koszmaru.
Makabryczna sceneria, żywa we wspomnieniu, domagała się groteskowej
parodii miłości. W jego oczach nitki dywanu zmieniły barwę i przekształcały
się w źdźbła trawy, a w tej trawie kuliło się zwierzę-samica, które pragnął
unicestwić własnym ciałem. Zwierzęcy strach sprawiał, że ciało kobiety
prężyło się i wyginało, i Aleksander utożsamił ten strach z jego własnym
wrażeniem, że on sam czołga się na czworakach do grobu, ale czyj to był
grób — tego nie pamiętał. Ten obraz jak pijawka przylgnął mu do brzucha,'
chcąc go znisżczyć samobójczym skokiem do grobu, Aleksander rzucił się
przed siebie susem, a wtedy trawa i ciało przed nim — wszystko zawaliło się
w rozkołysanym rytmie grozy.
Trójkątny odblask światła umknął pod drzwi, które zamknęły się z
trzaskiem. Znaleźli się w ciemnościach. Dolores szepnęła:
— To chyba przeciąg. Zostawiłam otwarte okno.
Dotknął jej pleców; oblane były potem. Szybko okrył ją własną koszulą.
Zaczęła dygotać.
— Lepiej się ubierzmy.
— Dobrze, • Aleksandrze. — Głos miała potulny i zaraz usłuchała,
zbierając z podłogi porozrzucane ubranie. Aleksander przeszedł do drugiego
pokoju i usiadł na wpół nagi; podeptane spodnie leżały u jego stóp. Kiedy
Dolores zajrzała do pokoju, oglądał stojącą na biurku fotografię w ramce. Z
błyszczącej powierzchni zdjęcia uśmiechał się tęgi mężczyzna wsparty o
olbrzymi wór. Wór okalały czarne litery zachwalające brazylijską kawę i
nazwę firmy.
— To mąż Eli — powiedziała Dolores. j
— Nie żyje?
— Skądże znowu! — zawołała. — Żyje i jest w świetnej formie!
— Więc to właściwie jego mieszkanie?
— Ależ naturalnie. To znaczy, kiedy przyjeżdża do Londynu w interesach.
— Rozumiem.
— Wcale nie rozumiesz, Aleksandrze. Kochanek Eli jest jego
wspólnikiem. Wytłumaczę ci to kiedyś, to długa historia.
— Gdzie on jest teraz?
— Oczywiście w Bayonne. Ż Elą. Ona nie cierpi podróżować sama.
— Rozumiem —powiedział Aleksander i spojrzał na mężczyznę z
fotografii, odwzajemniając uśmiech.
Dolores nakładała szminkę na duże, nienasycone usta, a intensywność
czerwieni podkreślała bladość jej policzków. Spostrzegła kontrast, odwróciła
się do lustra i spytała na wpół żartem:
— Co byś zrobił, gdybym nagle umarła? -
— Nie poszedłbym na twój pogrzeb, Dolores.
Na tę odpowiedź oczy jej uciekły z powrotem dd^lustra.
Aleksander prowadził podwójne życie, choć nie było po temu żadnej
widocznej przyczyny. Dwa razy na tydzień lub częściej wracał do domu we
wczesnych godzinach rannych, zmęczony, lecz pełen utajonej energii, i
wkradał się do swego gabinetu, gdzie sypiał na łóżku polowym. Nie chciał
zaglądać do części domu należącej do Kiry, a jego sypialnia mieściła się tuż
obok jej sypialni. Po kilku takich próbach opanowało go poczucie, że jest w
tym coś niestosownego. Uważał, że nie wypada zakłócać spokoju jej mebli
odgłosem własnych kroków, więc szedł prosto do gabinetu i kładł się po
cichu na polowym łóżku. Nigdy nie musiał długo czekać, aż nadejdzie sen.
Aleksander wyeliminował Kirę ze swoich snów; zdołał też, na inny sposób,
ograniczyć pamięć o niej w domu. Oczywiście zawsze coś mu ją
przypominało, lecz nie przenikało to głębiej; potrafił odsunąć od siebie każdą
o niej myśl tak, jak się odpędza natrętną melodię, ilekroć zaczyna nas nękać.
Ponieważ nie wierzył w duchy, żaden inny możliwy ślad jej egzystencji nie
mógł się zapisać w jego świadomości.
Gdyby był przygotowany na to, by poddać analizie swą miłość do Dolores
— a tego nie chciał robić — mógłby zapewne odkryć jakiś zawiły związek
między pasją życia przejawianą przez Dolores i nienawiścią do życia,
cechującą Kirę. Na razie starał się usilnie dorównać jej w pomysłowości,
którą stale
■S»
K
S
H
E
KtUPfrH
[fiu
wprawiała go w podziw. Chciał zaimponować Dolores nie tylko grą miłosną,
lecz także doborem dekoracji i rekwizytów. W tym względzie Dolores
wykazywała inicjatywę od samego początku. Jakie zmiany dekoracji
konieczne były dla podtrzymania elementu nowości w ich spotkaniach? Ile
fantazyjnych rekwizytów mógł znaleźć on sam, gdy jej wynalazki już im
spowszedniały?
Aleksander, jak prawdziwemu artyście przystało, czuł uznanie dla
pomysłów innych ludzi, więc nie starał się zdystansować jej oryginalności
poprzez wypożyczanie mieszkań od swoich własnych znajomych
wyjeżdżających z miasta na urlopy lub w interesach. Natomiast skierował
swój zmysł praktyczny na kompozycję tła do ich miłości i zajął się
wszystkimi drobnymi sprawami organizacji, bez której udany romans nie
przetrwałby nawet miesiąca. Chciał, aby ich romans trwał dłużej niż rok,
dłużej niż dziesięć lat. Ilekroć zaczynał o tym myśleć, sięgał nadzieją jak
dziecko w odległą przyszłość i widział siebie jako siwowłosego pana, ciągle
jeszcze szykującego tablice z fałszywymi numerami do samochodu Dolores.
A ona naturalnie nigdy nie utraci ani jednej iskierki z blasku swej urody.
Aleksander wiedział, jakie korzyści w jego zawodzie płyną z pedanterii;
niczym teutoński uczony potrafił w nieskończoność sprawdzać i weryfikować
uzyskane fakty. Obecnie zużywał całe swe doświadczenie i pedantyczną
inteligencję szpiega na sporządzenie dla nich obojga rozkładu godzin, sy-
stemów porozumiewania się przez telefon, wykazów możliwych miejsc, gdzie
mogli na siebie czekać — winiarni, barów, parków — oraz posłańców i
nocnych portierów.
Gdy ofiarował Dolores plan Londynu, starannie wykonany w trzech
kolorach, z kwadracikami, kółkami i krzyżykami, zaopatrzonymi z kolei w
liczby i ułamki od jednego do osiemdziesięciu pięciu i trzech czwartych,
obdarzyła go przeciągłym spojrzeniem, pełnym prawdziwie latynoskiego
uwielbienia, i spytała;
—
Czy ta nadzwyczajna rzecz ma być dla mnie?
—
Tak, Dolores, ale ja też mam kopię.
—
Dokładnie taką samą?
—
Co do jednej kropeczki, Dolores.
— A po co to jest? — spytała, tym razem ku jego lekkiemu
rozczarowaniu.
— No, dla nas. Na przykład spójrz na te kwadraciki. To są stacje
benzynowe, na wypadek gdybyś gdzieś utknęła. A tutaj — z uroczystą miną
wskazywał kółeczka — w tych wszystkich barach i winiarniach możesz
dostać swój ulubiony napój, Dolores.
— A jaki jest mój ulubiony napój, querido1 — Użyła hiszpańskiego
czułego słówka i zarumieniła się jak młoda dziewczyna wyznająca miłość.
— Marsala — odrzekł dość niecierpliwie, gdyż śpieszno mu było dalej
objaśniać mapkę.
— Masz rację, Aleksandrze! — wykrzyknęła. — Marsala. A ja nie
zdawałam sobie z tego sprawy. Po prostu piłam ją i piłam od lat.
— No, to teraz wiesz, gdzie ją możesz dostać w Londynie.
— A te skomplikowane cyfry i te dwa „g” obok nich?
— „G” oznacza godziny. Widzisz, czekając na ciebie w tej kawiarni
pedałów — pamiętasz, tam, gdzie cię wzięli za cesarzową Sorayę —
zauważyłem, że te same typy zjawiają się tam w pewnych godzinach, a ich
wygląd nie bardzo mi się podoba. Więc zapisałem odpowiednie godziny.
— Jestem bardzo głupia, Aleksandrze, ale jakie godziny?
— No, godziny, kiedy przychodzą i wychodzą. Taka informacja się przyda,
nie sądzisz? Jeżeli będziemy chcieli, możemy tak zrobić, żeby nas nie
widywali. A tutaj, moja piękna boginko — ucałował jej czarne włosy — są
urzędy pocztowe, z których możesz wysłać pilną wiadomość przez posłańca.
To często kosztuje mniej niż list ekspresowy. Cała rzecz polega na tym, żeby
znać dokładnie odległość od poczty do adresata. Opłatę oblicza się za mile.
Dolores spojrzała na niego i westchnęła. Było to westchnienie pełne
pokory i podziwu.
— Ależ, Aleksandrze, to wszystko zrobiłeś dla mnie. I w takich
cudownych kolorach!
— Dla nas, Dolores. Ja mam drugi egzemplarz. Mówiłem ci. —.To mocno
trąciło pedanterią, ale spodobał jej się tym bardziej.
Zachęcała go do dalszych szczegółowych objaśnień, wypytywała o pewne
niezrozumiałe znaki, które miały uczynić plan jaśniejszym, a na koniec
złożyła ten wspaniały przewodnik po Londynie kochanków i wsunęła do
torebki.
— Dziękuję ci bardzo, bardzo! — rzekła z wyszukanym ukłonem:
— Kiedyś zrobię coś podobnego z uwzględnieniem zmian w zależności od
pory roku — zapowiedział poważnym tonem harcerza. — Warto wiedzieć na
przykład, która część Regent Parku jest najprzyjemniejsza w lipcu po
zachodzie. Albo ile, przeciętnie biorąc, jest wolnych łodzi w połowie sierpnia
na stawie w parku Battersea, o której dokładnie godzinie po południu, i tak
dalej.
— Aleksandrze, jesteś wprost cudowny. — Mógł sobie świetnie wyobrazić,
jak mówi to samo, tym samym dokładnie tonem, podczas jakiegoś przyjęcia
u siebie w domu. Mimo. to z przyjemnością słuchał, jak wymawia w ten
sposób jego imię. Brzmiało tak przeciągle i wojowniczo. Kira z uporem
nazywała go Alex; w łóżku, gdy jeszcze sypiali razem, „Alex” często zmieniało
się w „Ali”, wymawiane „Alii” tym niefortunnym dziecięcym szczebiotem Kiry.
Nie cierpiał obu tych imion, „Alex” i „Ali”.
— Ja właściwie lubię robić takie rzeczy. To tak, jakby się wymyśliło jakąś
grę i grało w nią z samym sobą. — W tej chwili AJeksander czuł się tak
bliski Dolores i tak przepełniony szczerością, iż mógłby jej bez namysłu
opowiedzieć o tym, że jest prywatnie praktykującym szpiegiem — i to dobrze
płatnym — gdyby tylko zrobiła jakąś aluzję. Ale nic takiego nie powiedziała.
To, co powiedziała ostatecznie, brzmiało rozbrajająco naiwnie.
— Ależ ty musisz doskonale znać Londyn, Aleksandrze, żeby poustawiać
te kwadraciki i krzyżyki we właściwych miejscach!
— Jeśli chodzi o ścisłość, mógłbym zrobić dla ciebie to samo z planem
Buenos Aires albo Stambułu.
Nie przechwalał się, po prostu stwierdzał fakt. Swą znajomością
większości stolic zdumiałby miejscowych przewodników. Londyn był może
nieco trudniejszy do rozbicia na takie bar
dziej wyspecjalizowane pola. Przez całe życie Aleksander przybywał do
Londynu tylko dla odpoczynku, a powodowany jakąś nieokreśloną sympatią
do rodzinnego miasta, nie miał ochoty na to, by wykonywać swój zawód na
jego ulicach. Teraz za to znajdował prawdziwą przyjemność w wypatrywaniu
różnych dziwnych zaułków i zakątków w tym dziewiczym dla niego Londynie,
na wspólny użytek z Dolores.
— Ale, ale, czy w twoim planie, Aleksandrze, wziąłeś pod uwagę dni,
kiedy lokale zamyka się wcześniej? — Dolores miała minę bardzo poważną,
nie śmiała się z niego. Widocznie udzielił się jej nastrój ambitnego „zrób to
sam”.
— Naturalnie! — odrzekł z rozbrajającym zadowoleniem.
Ale najbardziej cieszył go pomysł dotyczący sposobu
wzajemnego przekazywania sobie wiadomości przez telefon. Musieli znać
oboje przynajmniej jeden numer telefoniczny, a Dolores wolała, żeby to był
jej numer. Lecz Aleksander nie chciał narażać ich potajemnego romansu na
jakiekolwiek ryzyko odkrycia. Poza tym nie miał zaufania do telefonów, po-
nieważ było to urządzenie najdogodniejsze dla rządowych szpiegów, którzy
mogli podsłuchiwać rozmowy, ile chcieli. Zawsze żywił zawodowe
uprzedzenia w stosunku do urzędników państwowych mieniących się
agentami — specjalnymi, tajnymi lub bliżej nie określonymi.
Jego pomysł cechowała prostota podobna do metody porozumiewania się
w więzieniach — przez pukanie w ścianę. Tylko zamiast ściany postanowił
wykorzystać dzwonki telefoniczne: dwa razy dziennie, o jedenastej lub o wpół
do pierwszej, mógł się z nią porozumiewać po prostu nakręcając numer.
Odkładał słuchawkę od razu, gdy podniosła swoją, a potem znów dzwonił,
by potwierdzić pierwszy telefon. Dolores wiedziała wówczas, że chce się z nią
natychmiast zobaczyć w jednym z zaznaczonych na planie miejsc.
Wszystko, co jej pozostawało do zrobienia, to sprawdzić kilka symboli w
legendzie, przypomnieć sobie, jaki jest dzień tygodnia, i wyruszyć w
przeciągu pół godziny; on zaś czekał na nią zgodnie z planem. Na przykład
we wtorki ustalonym miejscem była kawiarnia „Wiedeńska” naprzeciwko
stacji kolejki podziemnej Green Park, w piątki — winiarnia w okoli-
cy Regent Street. Aleksander podziwiał prostotę organizacji ich spotkań,
Dolores zaś z wdzięcznością kiwała głową i w wolnych chwilach studiowała
plan wraz z objaśnieniami. Tak się złożyło, że miała dużo wolnego czasu.
Aleksander pogrążył się w tym nowym życiu z młodzieńczym zapałem. Ze
względu na Dolores, jak sądził, Kirę należało utrzymać przy życiu.
Przestrzegał więc tej ciągłej fikcji, zachowując się jak niewierny mąż,
wkradając się do domu i wykradając się z niego cichaczem. Po upływie
dwóch tygodni nie umiałby już nawet sobie wyobrazić innego stylu życia
zakochanego mężczyzny. Im bardziej był uczuciowo zaangażowany, tym
staranniej prowadził grę stosowania przemyślnych środków ostrożności. Z
przyjemnością sobie przypominał, że Dolores również wyżywała się w swoich
teatralnych fantazjach. To ona pierwsza powiedziała mu, że będzie dla niej
idealnym partnerem. A on chętnie przyjął wyzwanie.
Powoli zabrał się do rozwiązywania zagadki swojej namiętności, choć
jeszcze nie potrafił jej w pełni skojarzyć z osobą Dolores i z jej rolą w miłości,
jaką odczuwał. Sama ta namiętność wiązała się przedziwnie z jego profesją,
gdyż nigdy dotąd właściwie nie zdołał rozwiązać problemu swej osobowości
szpiega. To prawda, chciał, aby jego praca była bardziej szanowana, lepiej
płatna i całkowicie pozbawiona romantyzmu. Ale przyczyną tego było
wstydliwe wspomnienie ojca, który wszystko robił pod ladą, a należną mu
zapłatę przyjmował jak bakszysz, zawsze podlizując się swoim tchórzliwym
klientom. Jego biedny ojciec nie miał ani wystarczającej dozy wyobraźni, ani
cynizmu, by odwzajemniać się szantażem tym, którzy jemu nim grozili.
Aleksander nauczył się podstaw techniki szpiegowskiej od ojca, lecz
zdecydowanie sprzeciwił się temu, by traktować swoje zajęcie jak coś
podrzędnego. Ponieważ odnosił w nim zbyt wiele sukcesów, po drodze
zagubił wszystkie związane z tym dreszczyki. Jednakże zbyt głęboko przejął
się niefortunnym przykładem swego ojca, by przyznać w duchu, że pojęcie
szpiega-dżentelmena jest niestety sprzecznością samą w sobie. Teraz,
chroniąc swą kochankę i swoją własną miłość pod loną tajemnicy,
odgrywając podwójną rolę w swym życiu
intymnym, osiągnął coś na kształt ideału szpiega. Sam dla siebie stał się
zagadką, a każde nowe posunięcie coraz bardziej ją komplikowało, aż w
końcu mogło się zdarzyć, że zbliży się do perfekcji, następując na własny
cień. Jakże podniecająca była to myśl: sprawić, aby cień szpiegował swego
pana, spłodzić własnego chytrego donosiciela! W plątaninie ciał uprawiają-
cych miłość dostrzegał ukryte znaczenie swego powołania i to zdwajało jego
przyjemność.
I właśnie seks — ze wszystkich dróg życiowego doświadczenia najbardziej
od tych spraw odległy — zbliżył Aleksandra wprost do istoty własnych
zawodowych uzdolnień, gdyż zaczął go w myślach utożsamiać z pasją
szpiega do izolowania się, do odosobnienia. Odosobnienie; jakim-pragnął-
otoczyć siebie i Dolores, stawałcfśię obsesją; niemniej jednak była to obsesja
szpiega: z dokładnie wypunktowanym zasięgiem widzenia, zawsze pod
kontrolą, a jednak zawsze grożąca wybuchem prosto w twarz, tak bardzo
czujną.
Być może znaczyło to również, że w wieku lat trzydziestu dziewięciu
Aleksander nareszcie osiągał dojrzałość — etap rozwoju rzadko przeżywaay
przez szpiegów z powodu zmienności ich zainteresowań. Był jeszcze jeden
znak, że jego uczucia istotnie wynikały z nadchodzącej dojrzałości, a nie z
satysfakcji samca związanej z najlepszym okresem kojarzenia się w pary: coś
go zmuszało do coraz częstszego wspominania ojca, a ilekroć obraz rodzica
nawiedzał jego pamięć, ukazywał go w obecnym wieku Aleksandra:
trzydziestodziewięcioletni ojciec spotykał się z trzydziestodziewięcioletnim
synem jak równy z równym.
Dosłownie jakby z jasnego — śródziemnomorskiego — nieba spadł nagle
ojciec i ponownie odegrał na pół zapomnianą scenę w tych samych starych
dekoracjach. Aleksander widział go siedzącego na progu ich letniego domu
na Cyprze, z długą fajką, która symbolizowała zarówno ojcowski autorytet,
jak i tureckie pochodzenie. Aleksander stał pod nawisłymi pędami winorośli
i obserwował cień pełznący ku jego bosym stopom.
Nie miał chyba więcej niż siedemnaście lat, a rozmowa z ojcem wiązała
się z pierwszą pracą, jaką dla niego wykonał.
Wiedział, że spisał się dobrze, a jednak otrzymał w zamian więcej przestróg
niż pochwał i nie mógł pojąć dlaczego.
Ojciec pykał z pradziadowskiej fajki i głośno się rozwodził lewantyńsko-
handlarską angielszczyzną:
— Aleksandrze, ty musisz codziennie robić pełny obrachunek swoich
aktywów. Nie żyj nad stan, pamiętaj o swoich zobowiązaniach i nie
przeceniaj spodziewanych zysków.
— Będę się starał, jak tylko można najlepiej, ojcze — odpowiedział
obserwując cień na swoim kolanie.
To, co ojciec starał się wyrazić, nie dotyczyło księgowości ani też żadnej
innej dziedziny wykształcenia handlowego. Był to poważny komentarz do
postępów Aleksandra w nauce techniki szpiegowskiej. W późniejszych latach
Aleksander oceniał komentarze ojca jako coś żałośnie chybionego. Obecnie
po raz pierwszy musiał przyznać, że staruszek nie mówił tak całkiem głupio.
Przypomniał sobie, jak dalej rozwijał się ich dialog, a wzbijające się z fajki
ojca kłęby dymu oddzielały kolejne zdania.
— Każdy dobry agent — ciągnął ojciec, unikając dla przyzwoitości słowa
„szpieg” — jeżeli chce.być bardzo dobry, taki naprawdę bardzo, bardzo
dobry, musi nie tylko ciężko pracować, lecz także gromadzić żelazny kapitał.
Nie w pieniądzach, mój synu, tylko w tym, czego nie dostaniesz za żadne
pieniądze: musi mieć żelazny kapitał we własnym charakterze. — Mówiąc to
ojciec stuknął fajką w swój dostatnio wyglądający brzuch, zapewne po to, by
pokazać, że tam widocznie kryją się korzenie charakteru.
Aleksander wymamrotał coś na znak zgody.
— Bardzo, bardzo dobry agent — a ty, mój synu, mógłbyś zostać bardzo,
bardzo dobrym fachowcem — powinien znać swój charakter całkowicie,
zwłaszcza to, co jest jego żelaznym kapitałem, bo nie znając swego
prawdziwego charakteru, mój synu, nigdy nie stanie się naprawdę bardzo,
bardzo dobrym fachowcem.
Ilekroć ojciec mówił „naprawdę", Aleksander orientował się, iż staruszek
przekazuje mu swą najgłębszą mądrość i spodziewa się, ie syn oceni to
należycie, zadając jakieś nie najgłupsze pytanie.
— Ojcze — powiedział. — Co leży u podstaw naszego charakteru?
To się spodobało Aminowi seniorowi, gdyż głęboko wciągnął dym, skinął
głową, znów się zaciągnął, dotknął fajką brzucha i w końcu przemówił tonem
wyroczni:
— Tajemnica, zawsze tajemnica, mój synu.
— Nie bardzo rozumiem, ojcze. — Aleksander poprawił na sobie szorty i
podrapał się w udo.
— Zrozumiesz, synu, zrozumiesz, jak będziesz już dojrzały, tak dojrzały,
jak należy. Każdy agent, powiadam ci, ma skrytą namiętność, ale często nie
pozwala na to, by ta skryta namiętność wydostała się ze schowka, gdzie
spoczywa żelazny kapitał, i wtedy ona wybucha jak bomba i niszczy go.
Aleksander podrapał się w drugie udo. Ogarniał go lekki strach, ale nie
chciał tego okazać przy ojcu.
— Skryta namiętność — ciągnął ojciec — jest siłą agenta, a także jego
słabością. Ona popycha go naprzód, więc może bardzo nieoczekiwanie
popchnąć go do grobu. Dlatego, aby utrzymać bilans w porządku, trzeba
pamiętać o skrytej namiętności i patrzeć na nią bardzo odważnie, kiedy się
jest bardzo, tak naprawdę dojrzałym.
Teraz, prawie w dwadzieścia dwa lata po wysłuchaniu wykładu ojca o
paradoksie kryjącym się w głębi duszy szpiega, Aleksander patrzał w głąb
swej pamięci; podobna była do ciemnej studni, której dno odbijało jego
własne oblicze, jeszcze bardzo płynne i młode. Wpatrywał się w nie długo, po
czym zadał sobie pytanie, czy Dolores też ma swoją tajemnicę. Nie tajemnicę
skrywaną przed nim, lecz skrywaną przed sobą, właśnie jakąś namiętność
ukrytą na dnie studni.
Czy pomagał Dolores w ujawnieniu jej tajemnej namiętności? Czy był tak
idealnym partnerem, jak sądziła?
Z chwilą gdy zadał sobie to pytanie, opadło ono ciężko niczym kurtyna.
Skończył się pierwszy akt jego miłości.
— Czy kochasz tę kobietę?
— Tak, kocham Dolores.
— Dlaczego ją kochasz?
— Dlatego, że...— nastąpiła przerwa wypełniona szmerami, po czym głos
z magnetofonu przemówił z większą niż przedtem precyzją: — Dlatego, że
ona ma intuicję. Nie tę zwykłą zwierzęcą intuicję, która^ygnalizuje
niebezpieczeństwo i zmiany pór roku; jej intuicja odbiera wibracje nastrojów
wypływających z tego, co stanowi trzon charakteru, i w ten sposób dających
miarę jego głębi. Dolores już wie to, czego ja sam jeszcze nie wiem o
niekonsekwencjach mego charakteru.
— Chyba nie kocha się kobiety za jej przenikliwość psychologiczną! —
Toń odpowiedzi był mentorski. — Mylisz intuicję z pochlebstwem. Dolores ci
schlebia, okazując ciągłe zainteresowanie twoją osobą. I po prostu utwierdza
cię w tym, co —jak sobie wyobrażasz —jest twoją tajemnicą. Mógłbyś z
łatwością odkryć swoje niekonsekwencje, gdybyś był trochę mniej próżny.
Suchy kaszelek, odchrząknięcie i głos wzniósł się do nuty pompatycznej:
—
Nie, ja nie mówię o łudzeniu siebie. Można być całkowicie świadomym
własnej próżności, a zarazem tolerować ją z różnych powodów. Oczywiście
Dolores pochlebia mojej męskości. Wiem, że jestem kochany przez kobietę,
której piękność mogłaby bez trudu onieśmielać mężczyzn lub budzić w nich
uczucie zażenowania. A jednak owa bezpośredniość, jaką w naszych
stosunkach ustaliła ona, a może my oboje.
nadaje mojej miłośq precyzję. Myślę o precyzji emocjonalnej. Z Kirą na
przykład to była albo miłość tulącego się bluszczu, w której wszystkie
uczucia musiały być dosłownie wypocone przez skórę, albo też przyjacielska
wymiana namiastek: ja tobie daję zrozumienie, ty mnie darzysz tolerancją; ja
biorę twoją hojność, ty .— moją całkowitą zależność od ciebie.
— Zaraz, zaraz — upomniał głos. — Nie należy porównywać małżeństwa,
nawet szczęśliwego małżeństwa, z romansem.
— Ale to nie jest romans.
Coś zatrzeszczało, zanim głos odparł:
— Możliwe. W twojej terminologii jest to miłość w doskonałym
odosobnieniu. Naturalnie. Ale czy pomyślałeś ojed- nej małej różnicy? W to
odosobnienie oboje wnosicie wasze nastroje w najczystszej postaci. Ty
zachowujesz się absolutnie bez zarzutu* gdyż całą nudę prozaicznych
szczegółów pozostawiasz na zewnątrz, w domu. Dlatego twoja miłość wydaje
ci się zarysowana z taką precyzją i dlatego twój związek z Dolores cechuje ta
bezpośredniość, której nie mógłbyś nigdy doświadczać w małżeństwie.
— Ależ ja jestem pewien, że kocham Dolores. Ta pewność rzutuje na jej
miłość.
Aleksander miał właśnie wyłączyć magnetofon, gdy usłyszał głos Kiry —
zaledwie ułamek zdania, nie skasowany, jeszcze tchnący dźwiękiem jej
głosu. „Strzeż się” — to były wyraźne słowa, a potem rozległo się delikatne
brzęczenie i długi syk sssszszsz rozpływający się w ponurej ciszy. Ten syk
mógł być początkiem słowa takiego jak „samobójstwo”, „szafot” lub
„skandal”.
To okaleczone widmo głosu Kiry zniechęciło go do wysłuchania dialogu po
raz drugi, tak jak zamierzał. Jej wtrącenie się zirytowało Aleksandra, gdyż
brzmiało to tak, jakby ukryła się w aparacie, żeby podsłuchać jego wywiad z
samym sobą.
Jakieś' trtsy, cztery lata temu dostał magnetofon od amerykańskiego
klienta, który zapalił się do myśli, że szpiegowanie należy zmodernizować za
pomocą nowoczesnych przyrządów. W rzeczywistości Amerykanin myślał o
modernizacji podsłuchu, lecz Aleksander nie zamierzał się spierać o takie
drobne różnice z ludźmi opanowanymi przez idée fixe.
Podziękował klientowi za prezent i jeździł z nim przez kilka miesięcy, w
ogóle nie zamierzając go używać, aż kiedyś, pewnego deszczowego wieczoru
w Caracas, gdy czuł się trochę niewyraźnie i męczyła go nuda, wziął
magnetofon ze sobą do łóżka i gadał do niego jak pijak, który zabawia
rozmową własny smętny wizerunek w lustrze. Następnego ranka wysłuchał
nagrania i ucieszył się z rezultatu, aparat bowiem jakoś trafnie uchwycił jego
dar prowadzenia konwersacji, hamowany przez nieśmiałość, ożywił jego głos
i stworzył iluzję swobodnej rozmowy. To, czego Aleksander nigdy nie potrafił
osiągnąć w zwykłym dialogu z kimś drugim, przypadkowo udało się na
taśmie, w rozmowie z samym sobą. W tym całkiem rozsądnym wywodzie
czuło się wierne odbicie jego myśli.
Po dokonaniu tego odkrycia zasięgał rady magnetofonu, tak jakby to był
przenośny pan Watson; odgrywając rozmowy zrodzone z ich wspólnych
wysiłków, Aleksander często znajdował rozwiązanie jakiegoś bieżącego
problemu. Później jednak bardzo starannie kasował nagrany dialog, po czym
zmodernizowany Sherlock Holmes znów pokazywał wolno myślącemu
Watsonowi, jak szybko potrafią wyświetlić tajemnicę, gdy sprawa zostanie
omówiona, jak należy.
Ponieważ z wrodzoną pedanterią sam szanował słabostki innych ludzi,
Aleksander, pragnący zachować magnetofon do swego wyłącznego' użytku,
niczym ukochane zwierzątko, nawet podczas krótkich pobytów w domu, był
niemile zaskoczony faktem, że Kira używała aparatu bez pozwolenia męża.
Samobójstwo jej nie usprawiedliwiało: nie powinna była się bawić jego
przenośnym Watsonem! Dawał Kirze dużo kosztownych zabawek, wszystko,
o co prosiła. A tymczasem, niczym rozpieszczone dziecko, pożyczyła sobie'w
dodatku i jego zabawkę, jedyną, którą naprawdę lubił.
Rozmowa o Dolores z samym sobą, nagrana i odtworzona,
1
powróciła echem wkrótce — i całkiem niespodziewanie w rzeczywistości,
gdy spotkał się z Dolores w nowo zdobytym przeî nią pied-à-terre.
Właśnie" wyszła z sypialni i stała na tle białych drzwi w długiej mantyli,
okrywającej głowę i ramiona. Reszla jej ciała była naga.
Czy kochasz tę kobietę? — spytała odwracając oczy.
Skraj mantyli i zaokrąglenie pośladków odbijały się w długim lustrze obok
drzwi.
— Tak, kocham Dolores — powtórzył całe-zdanie nagrane na taśmę i
zdziwił się tym niezamierzonym odtworzeniem tekstu. To, co powiedziała
następnie, zdziwiło go jeszcze bardziej.
— Dlaczego ją kochasz? — Słowa Dolores z użyciem trzeciej osoby były
dokładną kopią jego własnych i Aleksander
0 mało nie wygłosił całego monologu ojej intuicji, zapamiętanego dzięki
magnetofonowi. Wyrwał swoje myśli z koleiny
1w odpowiedzi wybąkał coś pochlebnego, ogarniając ją spojrzeniem pełnym
pożądania.
Czy miała to być jęszcze jedna lekcja w pseudoartystycznym stosowaniu
nagości? Momentalnie zapomniał o głosie z taśmy. Patrzył na nią z
ciekawością i podnieceniem, nie tracąt jednak zdolności do analizowania
pornograficznego obrazu i własnych wrażeń z nim związanych. Nagie ciało,
kontrastujące z czernią wokół szyi i ramion, przypominało pewne słynne
kontrasty w malarstwie. Dolores budziła to samo dwuznaczne pragnienie co
dwa portrety Mai namalowane przez Goyę, zawieszone obok siebie. Kiedy
patrzyło się na nie równocześnie, oczy nigdy nie miały pewności; czy ostre
załamanie linii pożądania wynika z perwersyjnej dwoistości, czy z perwersyj-
nej jedności. Może w zamiarach Dolores leżało, by ten chwyt wyczarował
takie właśnie skojarzenia, lecz czy miało to wzbudzić perwersyjne
skojarzenia u niej, czy u niego — tego Aleksander nie potrafił rozstrzygnąć.
Chciał się jednak dowiedzieć, co ją skłoniło do demonstrowania tych
lubieżnych zasłon. Czy miały one jakiś związek z jej życzeniem, by pozostać
dla niego kobietą, o której nie wiedział nic — znał tylko jej erotyczne nawyki?
Te fakty były mu dostępne; gdyby gromadził je wytrwale, mógłby pewnego
dnia poznać prawdę o Dolores, lecz prawdę całkowicie nie związaną z jej
życiem w domu i w towarzystwie. Doskonale! Miłość odizolowana, uprawiana
w odosobnieniu przypominała sztukę dla sztuki — i taką wolał.
Bardziej prymitywne przykłady tej samej sztuki mógłjednak obserwować
rozejrzawszy $ię dookoła; i jak się wydawało, akcentowały cel owego chwytu
z mantylą. Ze ścian i z półek
patrzyły na niego fotografie i zdjęcia amatorskie ukazujące właściciela
mieszkania w całej różnorodności ekshibicjonisty- cznych nastrojów.
Mieszkanie należało do jednego z przyjaciół Dolores, który, jak powiedziała,
nazywał się Terry. O tym nie można było wątpić, bowiem Terry z
upodobaniem składał swój podpis na każdym zdjęciu pochlebnym dla jego
cielesnej urody.
Niektóre fotografie, dość prymitywnie powiększone i oprawione w proste
czarne ramki, wisiały na ścianach, przypominając Terry’emu o przeżytych
kiedyś rozkoszach- Jedna krzyczała znad fortepianu: „Terry w klubie,
hasający na trawie, lipiec 1956.” Inna chichotała z miejsca między oknami:
„Ja, Terry, i on, Colin, po nieprzystojnych igraszkach pływackich we wtorek,
27 sierpnia 1957.” Jeszcze inna zwierzała się ze wzruszającą skromnością:.
„To tylko ja, akt solo, klub, wrzesień 1958.” •
Prawdę mówiąc, wszystkie one przedstawiały akt męski i na wszystkich
spod tłustego brzuszka wyglądało figlarne alter ego pana Terry: Po dziesięciu
minutach oglądania tylu identycznych Terrych Aleksander zaczął odczuwać
skrępowanie z powodu swego własnego konwencjonalnego garnituru
i zamierzonego kontrastu jej równie konwencjonalnej mantyli. Gdyby
rozebrał się teraz, zniżyłby się, jak Terry, do poziomu autopornografii.
Drobnymi, odmierzonymi krokami podszedł do Dolores
i zaczął całować jej twarz. Stała nieporuszona. Czuł, jak ciepło jej ciała
rozgrzewa go przez warstwę materiału. Usłyszał szept:
— Nie rozbieraj się.
Nie rozebrał się. Aby zgłębić znaczenie tej sztuki lubieżności, musiał
akceptować wszystkie jej stadia, w miarę jak się pojawiały, nie okazując
pruderii ani dezaprobaty. Inaczej nie dotarłby nigdy do jądra obsesji Dolores.
A czy to jądro, gdy Aleksander już do niego dotrze, ujawni całą tajemnicę
spełnienia?
Ręce Aleksandra posunęły się ku górze, dotknęły mantyli
i ściągnęły ją w dół. Potem odmienił skojarzenia obrazów, przenosząc akcent
z ramion na talię. Ów czarny skrawek dzielił jej ciało na dwa osobne obrazy,
a ten dolny jak gdyby
się cofał, nabierając nowej perspektywy; stała bardzo spokojnie, jakby
uczestnicząc w dworskiej ceremonii ubierania. Aleksander również
przedłużał tę scenę i jej napięcia. Słowa rozciągały się jak guma.
— Dolores... doświadczam mojej miłości do ciebie... na tyle różnych
sposobów...
— Ja chcę, żeby to było na wiele różnych sposobów. Nie powinieneś
nigdy przyzwyczaić się do tego, co ci się we mnie podoba.
— To niemożliwe, żeby przyzwyczaić się do piękna. — Jego głos zabrzmiał
trochę pompatycznie, podobnie do cienia tamtego głosu na taśmie
magnetofonowej.
— To, co nazywasz pięknością, istnieje tylko w twoim umyśle,
Aleksandrze, i za żadne skarby nie chcę widzieć, jak umyka od' ciebie przez
oczy z powrotem do mojego ciała. Kocham teraz moje ciało, bo jest bardziej
twoje niż moje. W każdym razie ja...
Nagle przestraszyła się, że ich-rozmowa zawiera zbyt wielką dawkę
świadomych przemyśleń, więc resztę zdania zastąpiła śmiechem. Jej palce
bawiły się klapami jego marynarki. Ciągle się śmiejąc powiedziała tonem
prowokacyjnym:
— Pewnego dnia policzę wszystkie twoje guziki w górę
i w dół. Tyle ich masz, Aleksandrze. Dlaczego nie narysujesz planu swojego
garnituru?
W tym momencie jeden z pozbawionych zahamowań Ter- rych łypnął na
niego okiem ze ściany. Aleksander ucieszył się, że ma na sobie ubranie. To
ono podtrzymywało płomień pożądania. Przytulił mocno Dolores do swego
pulsującego ciała. Jeden guzik przeszedł przez koronkę, zahaczając mantylę.
Akt miłosny jest łamigłówką detali — subtelnych i prozaicznych — która
stopniowo się rozpływa, pozostawiając jeden jasny szczegół, jak gdyby
ognisko światła. To zdarzyło się Aleksandrowi, tak właśnie, jak sobie
wyobrażał. Na erotycznym ekranie jego świadomości wyodrębnił się jeden
szczegół: powtarzający się motyw "wzoru na' koronce mantyli: mały listek,
podobny do miniaturowego berecika, jaki miała na głowie tego dnia, gdy
spotkali się w Regent Parku. Teraz pojął jasno, że malutkie rozmiary
berecika, kontrastujące z obfitoś
Mmmm
cią jej włosów, oddziaływały w sposób równie perwersyjny jak kaskada
koronkowych listków mantyli między jej piersiami.
Ale jakiż pojedynczy'szczegół mógł się ukazać na ekranie jej własnej
świadomości w owej chwili uniesienia, które wszystko poza tym roztopiło?
Znów pornograficznie mrugnął do niego Terry-ekshibicjoni- sta z
olbrzymiej fotografii wiszącej na poziomie jego oczu. Napis na zdjęciu
wyjaśniał okoliczności: „Zrobione bez mojej wiedzy za dębem Cromwella
podczas dorocznego zgromadzenia Ligi, sierpień 1955.” Rozanielony Terry
odgrywał tu chłopięcą niewinność figury Manneken-Pis nad fontanną w
Brukseli.
Ponieważ tych fotografii niepodobna było ignorować, Aleksander chcąc
nie chcąc musiał myśleć o Terrym, o jego klubie i o miejscu Dolores w
świecie jego fotografii. Jakoś nawet w najdzikszych fantazjach nie mógł
zaakceptować tłustego brzuszka Terry’egó jako obiektu przyjemności
Dolores. Poza tym Terry był zawsze tak pedantycznie rozebrany. .
Ale przede wszystkim jak to się stało, że go poznała? Musiała go znać na
tyle dobrze, by dostać klucz do jego nędznawego dwupokojowego
mieszkanka gdzieś w pobliżu stacji Kilburn. Aleksander nie zauważył nazwy
ulicy, ponieważ jechała szybko, ale przypominał sobie mgliście, że mijali rząd
odrapanych sklepów z meblami, przecinając kolejne przecznice. Dzień był
ciepły, bardzo ciepły jak na ostatni tydzień marca, teraz zaś oba okna
dygotały z brzękiem s?yb za wyblakłymi zasłonami, wpuszczając do środka
powiew i hałas uliczny.
Dolores, co już zauważył, była dumna ze swoich nieodpowiedzialnych,
zwariowanych przyjaciół, jak ich czule określała, i na pewno sprawiało jej
przyjemność urozmaicanie życia w dyplomacji czymś gorszącym i odrobiną
tandety. Jednej rzeczy wszakże nie mogła znieść: brudu. Wietrzenie i
odkurzanie automuzeum Terry’ego zajęło jej sporo czasu, nim zaryzykowała
rozebranie się w jego kuchenkosypialni. Aleksander starał się zachować ich
różne wspólne tabu i nie ośmielał się zadawać pytań, które mogłyby zepsuć
ich wspaniałą niewiedzę o sobie.
Wolał raczej, gdy sama spontanicznie zaczynała opowiadać
o Eli i jej znudzonym kochanku czy o mieszkaniach, które można by
wykorzystać: takie sprawy, które uważała za warte wzmianki, należały do
scenicznego wyposażenia ich miłości. Ela z całą resztą stała poza ich
odosobnieniem we dwoje; po prostu zabawne manekiny lub aktorzy grający
drugoplanowe role, wprowadzający urozmaicenie komiczne do granego przez
nich dwoje dramatu. _
Z Terrym rzecz miała się całkiem inaczej. Aleksander powątpiewał, czy
ten pan zasługuje na to, by mu w ogóle powierzać najmniejszą rolę, nawet
bardzo daleko za kulisami. Po prostu nie pasował do całej obsady. W dzień
pochmurny wystarczyłyby już same fotografie Terry’ego, aby ostudzić zapały
miłosne Aleksandra, a to chyba dawało dostateczne podstawy do dalszych
dociekań.
Dolores właśnie się czesała. Aleksander, wskazując na ściany,
zaryzykował pytanie.
— Gdzie ten typ jest teraz?
— Terry? — Dolores nie odwróciła głowy od lustra, lecz on obserwował z
daleka jej wyraz twarzy.
— Tak, Terry. — Czuł wstręt do tego głupiego imienia.
— Jest w klubie za miastem. Terry prowadzi ten klub. wiesz?
— Jaki klub?
— Nie pamiętam, jak się nazywa. Coś od drzewa. To oczywiście klub
nudystów.
Aleksandrowi nie podobało się słowo „oczywiście". Podejrzewał ją, że
odwiedza to miejsce, lecz musiał przestrzegać ich kodeksu wzajemnej
nieingerencji, nie zadawał więc dalszych pytań. Jednak Dolores w nastroju
pokopulacyjnym stawała się rozmowna i dalej gawędziła o Terrym i jego
śmiesznych Cromwellowskich dębach. Powiedziała, że lubi się opalać nago i
nie ma nic przeciw mieszanemu towarzystwu, bynajmniej, jest postępowa i
nudyści są postępowi, a Terry, choć trochę zwariowany, naprawdę dąży do
postępu.
— On jest fotografem dzieł sztuki — dodała, lojalna aż do granic
nonsensu. — I zdobywa wiele nagród. Masę wystawia, wiesz?
Aleksander potoczył wzrokiem po ścianach i mruknął:
r
II
— Rzeczywiście wystawia.
—
Ależ Terry jest szalenie inteligentny. Wiesz, co się o nim mówi? —
Dolores zrobiła swą figlarną minkę i czekała na zachętę Aleksandra do
dalszych plotek.
—
Co się mówi? — Zaakcentował „się”, aby pokazać, że uważa tę opinię za
wybitnie bezosobową.
—
No, więc Terry jest podobno autorytetem w dziedzinie kompleksów
lesbijek.
Stwierdził raz jeszcze, że Dolores, która była prawie pury- tanką w doborze
słownictwa, gdy dotyczyło ich własnej miłości, bardzo chętnie mówiła o
wybrykach seksualnych innych ludzi, jakby chciała go zgorszyć.
, I
— Twój Terry rzeczywiście odbiega od normy.
Nie zauważyła ironii, lecz skorzystała z dwuznaczności.'
— 'Tak, rzeczywiście jest homoseksualistą — odparła.’
Kiedy znów jechali samochodem przez ponure uliczki
Kilburn, Aleksander usiłował skusić Dolores do poddania się próbie, która
mogłaby umożliwić mu wykrycie dalszych związków między jej erotyzmem i
erotyzmem Terry’ego i Eli.
— A może spędzimy razem noc? Tego jeszcze nie robiliśmy.
— Tak, tego nie robiliśmy — odpowiedziała spokojnie.
—
A więc za tydzień? — powiedział, wymierzając ten żart przeciw sobie. I
poczuł, jak bardzo ją kocha za wspaniałomyślność wszystkich jej
instynktownych reakcji. Wiedział, że chętnie podda się każdej próbie.
Dolores jednak przybrała ton osoby praktycznej. Jej angielszczyzna stała się
powściągliwa.
—
Za tydzień albo za dwa, jeśli okoliczności pozwolą. Ale nie później niż
dwudziestego trzeciego kwietnia.
Aleksander odgadł natychmiast, co oznacza ta data. Małżeńskie tabu
miało powrócić do domu. Ze „stolicy”. Tak, mógł sobie świetnie wyobrazić tę
południowoamerykańską ekstrawagancję z kamienia i szkła: la Capital.
1
Chcąc stworzyć podobną iluzję przestrzeni otaczającej jego samego,
Aleksander był zmuszony coś wymyślić: wymyśli!
kojnandora Kraba. Dolores, jak dotąd, wypełniała lukę między ich własną
wyizolowaną rzeczywistością i rzeczywistością innych ludzi, zaznajamiając
Aleksandra z Terrym, Elą i kochankiem Eli, i z mężem Eli. Znajomość była
oczywiście nie bezpośrednia, lecz istnienie tych postaci dawało się
udowodnić w granicach dotykalnych ścian ich mieszkań.
Nadeszła już pora, by Aleksander wprowadził na ich scenę jedną ze
swych własnych kukiełek; zdecydował się na osobę komandora — postać,
której można było nadać giętkość i rozciągliwość gumowej zabawki.
Psycholog mógłby niewątpliwie uznać ten akurat wybór za wysoce
znaczący: komandor w anegdotach Aleksandra reprezentował jak gdyby
utajony obraz jego własnego szpiegowskiego , ja”. Komandor Krab posiadał
bowiem wszystkie popularne akcesoria zawodu tajnego agenta; był to słynny
niegdyś oficer wywiadu, obecnie emerytowany, który jeszcze podejmował się
różnych karkołomnych zadań dla wspomożenia kochanej starej ojczyzny.
Tak się złożyło, że hobby Kraba w okresie wojennym stanowiły wynalazki, i
to dość specyficznego rodzaju. Ponadto pasjami lubił się przebierać, a ten
dodatek miał specjalny smaczek, który Dolores umiała ocenić.
Również na jej użytek Aleksander rozmyślnie wyjaskrawiał element
fantastyczny w pracy wywiadowczej Kraba. To miało zaspokoić jej
cudzoziemskie wyobrażenia o ekscentrycznych Brytyjczykach: komandor
Krab był właśnie takim typem, który mógł zachowywać się jak osioł, kiedy
nad głową wisiało niebezpieczeństwo. Dolores przysłuchiwała się tym
wszystkim zwariowanym bujdom i wynagradzała go zaśmiewając się do
rozpuku, a gdy ją coś rozbawiło, prowadziła samochód kapryśnie i
nieostrożnie.
— Opowiedz mi jeszcze raz o Krabie w chmurach, proszę cię,
Aleksandrze. — Jak dziecko lubiła słuchać tych samych historyjek, za
każdym razem przetykanych sowicie nowymi szczegółami. I wydymała swe
duże, zmysłowe usta, jakb
v
chcąc go zachęcić obietnicą pocałunków.
— No dobrze, zaraz, zaraz... — Aleksander zapalił dla niej papierosa. —
Krab był już na emeryturze, kiedy wybuchła wojna ze Szwabami, ale potem,
kiedy naloty noc w noc nie
dawały mu spać, zdenerwował się i powrócił do swego dawnego hobby.
Dolores zaciągnęła się dymem i z aprobatą skinęła lewą dłonią trzymającą
papierosa. Jechała szybko wzdłuż bulwaru Embankment.
— Akurat wtedy brakowało nam bombowców.— ciągnął Aleksander. —
Więc Krab musiał dokonać rzeczy niemożliwej. On z reguły lubił albo robić
to, co niemożliwe, albo nie robić nic.
— Zupełnie jak ja, Aleksandrze. Wiesz, ja potrafię nic nie robić przez cały
okrągły rok, a potem nagle wymyślę coś niemożliwego — i proszę, oto skutki:
jesteśmy razem, ty i ja. Aleksandrze, jak przystojnie wyglądasz w moim
samochodzie! — Znów zaciągnęła się papierosem.
— No więc Krab wymyślał różne rzeczy w bardzo podobny sposób.
Pozostawiał na uboczu mało ważne możliwości i zmierzał wprost' do
jedynego rozwiązania.
Roześmiała się i samochód wpadł w poślizg na zakręcie, rozpryskując
wodę z kałuży.
— Jedyne rozwiązanie Krab widział w chmurach. Bo, rozumiesz, tak
sobie myślał: one są tam co nocy, brzęczą i buczą, i huczą po niebie setki
niemieckich samolotów nad Londynem, a my ich mamy tak mało. Pewnego
ranka, tuż po wschodzie słońca, komandorowi było trochę zimno w łóżku i
zaczął przeklinać tę całą cholerną historię: „A niech ich diabli! Oby tam
pozamarzali! Niech zamarzną im skrzydła, śmigła i wszystko!” Ledwie to
powiedział, jak raca wyskoczył mu z głowy pomysł. Zdumiał go własny
geniusz. Ta rzecz była naprawdę prosta. Zamrozić chmury na odpowiedniej
wysokości, kiedy te dranie latały tam w górze. A z bombowcami nurkowymi
sprawa byłą jeszcze łatwiejsza. Teraz wyobraź sobie, Dolores, że pewnej nocy
brzęczenie i buczenie nagle ustało i oto tam, wśród wysokich chmur,
bombowce zamarzły jak metalowe zabawki w olbrzymich zwałach lodu!
— A w tej chwili Krab wkładał swoją perukę — przerwała Dolores w
obawie, żeby nie pominął żadnej ozdóbki.
— O tak, naturalnie. Włożył swoją białą perukę i swój o-
siemnastowieczny strój. 1 wspiął się aż na zamarznięte chmury.
— A jak on tam się wspiął, Aleksandrze?
— To już inny jego wynalazek. Jeszcze jest .na liście tajnej. Wielka
tajemnica wojskowa.
— Aha! — wykrzyknęła Dolores sznurując usta za gęstym obłokiem
dymu.
— Tak czy owak — ciągnął przechylając się ku niej, gdy wóz skręcił z
piskiem opon — tak czy owak — powtórzył — Krab zapukał w zamarznięte
okno pierwszego niemieckiego samolotu, jaki napotkał posuwając się w górę,
i zobaczył dwa zsiniałe nosy i dwoje zsiniałych list przylepionych do małego
odchuchanego kółeczka w szybie. Ich oddech stopił kawałeczek lodowej
powierzchni i lotnicy przypatrywali się dziwnemu zjawisku za oknem.
Poruszający śię w chmurze Krab przybrał artystyczną pozę Mozarta z
wiedeńskiego pomnika.
• Wtedy Niemcom udało się wygramolić na zewnątrz, a jak tylko się ukazali,
Krab zagwizdał melodię z Don Juana, ale nie powiem ci którą, bo jestem
niemuzykalny, Dolores.
— Nie szkodzi, ja też — odrzekła Dolores.
— „Wir sind schon im Himmel”, zawołali Niemiaszkowie. „To der heilige
Mozart we własnej pomnikowej postaci! Za nim, sofort\” — powiedzieli. I
nawet pomogli komandorowi pościągać wszystkie samoloty na ziemię.
— Ale jak, Aleksandrze?
— Cicho-sza, Dolores. To też jest tajemnica wojskowa. Rosjanie robią
obecnie^-mnóstwo eksperymentów z zamrażaniem, rozumiesz.
— O tak, rozumiem. Proszę cię, mów dalej.
Samochód zarzucił na mokrej jezdni; ukazały się pierwsze
drzewa parku, z których wiatr strącał jeszcze krople deszczu.
— No, więc ci niemieccy piloci, których wziął do niewoli, stali się
najpotulniejszymi, najbardziej anielskimi jeńcami wojennymi, ich bombowce
po odmalowaniu znów latały, ale teraz już obsługiwane przez brytyjskich
lotników. A Krab dalej zamieniał te szarawe angielskie chmury w lodówki.
Rozumiesz teraz, dlaczego on nie ma lodówki w domu. Można by powiedzieć,
że Krab ciągle jeszcze żyje w chmurach.
— Czy on zawsze swoje misje wypełniał w przebraniu, Aleksandrze? —
Dolores skręciła z drogi głównej w parku
■ W*#?- ^1$
i zatrzymała się przy stawie. W innych samochodach wzdłuż brzegu
znudzone pary czytały gazety albo po prostu gapiły się na szopy na
przeciwległym brzegu. Nowo przybyli trochę im zawadzali, bo w
popołudniowy odpoczynek wśród mżawki wnieśli miłość.
Aleksander pocałował Dolores za uchem i gazety w najbliższym
samochodzie uniosły się dyskretnie, aby znudzone serca odgrodzić od
miłości. Szepnął jej do ucha:
— Och, bardzo często. Czy mówiłem ci, Dolores, jak Krab przebrał się za
Liii Marlene?
— Nie, nie mówiłeś. — Otworzyła szeroko swe czarne oczy. Możliwości tej.
nowej fantazji przemawiały do jej wyobraźni.
— Wobec tego opowiem ci o tym. — Aleksander uśmiechnął się i podał jej
papierosa. — A więc było to w czasie wojny, trochę później, gdy Niemcy
zainstalowali wzdłuż wybrzeży Francji bardzo ciężkie działa i ostrzeliwali
nasze miasta na południu kraju. Jedno z tych dział dało się nam naprawdę
we znaki. Było ze wszystkich największe, najgłośniejsze i najbardziej
zabójcze i dlatego Szwaby ubóstwiały tego potwora i nazywały go Ur-Magda.
W owym czasie Krab spędzał krótki urlop w Kent i nie mógł znieść tego
świństwa. Przez Ur-Magdę oka nie mógł zmrużyć ani w dzień, ani w nocy.
Jego pomysłowy mózg zaczął tykać jak bomba zegarowa. Tykał i tykał, aż
Krab obmyślił dokładnie, co trzeba zrobić. Oczywiste rozwiązanie problemu
kryło się w piroplastyku i jedyne, co Krab musiał zrobić, to wynaleźć
piroplastyk.
— Mądry Krab! — powiedziała Dolores.
— Prawdę mówiąc, w sprawie piroplastyku rzeczywiście okazał się
mądry.
— A co to jest piroplastyk, Aleksandrze?
— Rodzaj plastyku odporny na najwyższe temperatury; można by to
określić jako ogniotrwały materiał na ubrania.
—
1 to można naprawdę nosić? — Dolores zrobiła naiwną minkę, z którą
było jej bardzo do twarzy.
—
Krab to potrafił. Nie słyszałem, żeby później ktoś inny nosił piroplastyk.
Widzisz, to jest wynalazek czysto wojenny, nie nadający się do pokojowego
użytku. Ten materiał jest rów
nież odporny na wysokie ciśnienia. I nie może zostać rozerwany na strzępy,
więc rozumiesz, że to coś unikalnego.
— Czyli że twój komandor jeszcze raz wynalazł rzecz niemożliwą. .
— Tak, Dolores, rzecz niemożliwą. Tak dalece, że nie ma nawet potrzeby
wciągania jej na tajną listę. Można by powiedzieć, że jest też odporna na
zdradę tajemnicy.
— Wspaniale! — wykrzyknęła Dolores. —
:
Ja widocznie wynalazłam coś
takiego dla naszej miłości, nie wiedząc, że to jest piroplastyk Kraba.
— Ale on to nosił, Dolores. Naprawdę miał to na sobie, kiedy postanowił
się przeprawić przez kanał La Manche.
— A po co się przeprawiał?
— Po to naturalnie, żeby sfotografować Ur-Magdę. Ze wszystkich stron,
także i od wewnątrz. Poprosił, żeby go zrzucili ze spadochronem. A nasz
wywiad powiedział, że zrzucą go w miejscu odległym o milę od tego
stanowiska. Widzisz, Krab nie był dobrym piechurem. Nogi go bolały, jeżeli
musiał iść na dłuższy dystans. Ale wiatr nagle się zmienił i samolot z Kra-
bem w środku zboczył z kursu mniej więcej o milę. Krab wyskoczył i wkrótce
zauważył, że siedzi okrakiem na czymś chłodnym, gładkim i bardzo
masywnym.
— Nie! — wykrzyknęła Dolores i sięgnęła po papierosa.
— Tak, Dolores, to właśnie była Ur-Magda. Krab siedział okrakiem na
armacie, aparat zaś piroplastyczny miał schowany pod piroplastyczną bluzą.
Wyglądał tak ślicznie z włosami piroblond opadającymi mu na ramiona, a
jego piroplastycz- ne podwiązki zachwyciły niemieckich żołnierzy jeszcze bar-
dziej niż ten nieoczekiwany upadek z nocnego nieba. „Wasist dasl" — pytali
jeden drugiego ze śmiechem. Krab zagwizdał Liii Marlene i artylerzyści od
razu się zorientowali. Zakrzyknęli „Heil Goebbels
1
.", bo przecież każdy
głupiec by zrozumiał — a tam byli sami głupcy — że to świetna propaganda
ogromnie podnosząca morale zmęczonych żołnierzy na linii frontu.
— I podobał im się jego strój?
i Naturalnie. Ale jeszcze bardziej podobało im się jego
gwizdanie. Przyłączyli się do Kraba i wesoło sobie gwizdali, a przez ten czas
on robił miłe, małe zdjęcia armaty i całego stanowiska, łącznie z majorem,
który miał wąsik jak Hitler. Potem, gdy hałas się spotęgował. Krab zdołał się
wślizgnąć w wylot lufy; tam zrobił po ciemku kilka zdjęć i cierpliwie czekał,
aż ostatecznie odeślą go z powrotem.
— Nie rozumiem, Aleksandrze.
— To całkiem proste. Po spełnieniu misji musiał wracać do kraju. Jego
plan oczywiście uwzględniał również tę ostatnią trudność.
— I jak to zrobił?
— Oni to zrobili za niego.
— Kto?
— Niemieccy artylerzyści. Naturalnie z początku dziwili się, że Liii
Marlene odpłynęła w mrok nieba równie niepostrzeżenie, jak z niego spadła.
Ale później musieli zabrać się do zwykłej roboty. Więc o czwartej rano
wystrzelili starego Kraba z powrotem do Anglii.
— Nie! — zawołała gasząc papierosa.
— Tak, Dolores. Dlatego właśnie piroplastyk był wynalazkiem tak
użytecznym pod każdym względem. Ani Kraba, ani jego aparatu nie można
było rozerwać na strzępy. Wrócił szybko, a fotografie, jak się okazało,
dostarczyły nadzwyczaj cennych informacji. Dzięki nim uciszono Ur-Magdę
na zawsze. Krab zaś mógł spędzić jeszcze jeden krótki urlop w Kent. Tym
razem spał znacznie lepiej.
— Mogę się założyć, że tak!
Dziwne było to, że komandor istniał naprawdę. Jak większość artystów-
wynalazców Aleksander musiał mieć model i wybrał sobie pewną żałosną
figurę — starucha, który prześladował go w klubie nudnymi opowieściami
szpiegowskimi. Jego prawdziwe nazwisko brzmiało mniej obrazowo: Koman-
dor Pennyworthing, Królewska Morska Rezerwa Ochotnicza. Nieistotne było,
czy komandor Pennyworthing kiedykol- 'iek służył, czy nie służył w
marynarce; i tak nikt nie wierzył ani jednemu słowu jego opowieści. Lecz
Aleksander podejrzewał, że staruszek rzeczywiście pełnił dorywczo w
zamierzchłej przeszłości służbę wywiadowczą i od tego czasu żył częściowo
| dobroczynności. Jak gdyby dla potwierdzenia, że istnieje poza sferą
fantazyjek Aleksandra, Krab zmaterializował się we własnym postarzałym
ciele, i to całkiem niespodziewanie. Wyłonił się około południa z jednego z
barów mlecznych przy Leicester Square i podszedł do Aleksandra.
— Co widzę, pan Amin! Prawda?
—
Tak. Ale co za niespodzianka, że pana znów oglądam, panie
komandorze.
Krabie oczy nie straciły szklistego połysku. Skórę miał czerwonawą i
pomarszczoną jak dawniej.
—
Wrócił pan z-jednej ze swoich interesujących wypraw, panie Arnin?
—
Prawdę mówiąc, tak. Z Ameryki Środkowej. Ale jednak cieszę się, że
jestem znów w Londynie.
— Jestem tego pewny, panie Arnin.
—
Musimy kiedyś razem się napić, komandorze. Może w klubie.
—
Nie chodzę teraz często do tej zapadłej starej nory. Za dużo hołoty,
rozumie pan.
—
Wobec tego zadzwonię do pana i jakoś się umówimy, komandorze.
—
Raczej ja zadzwpnię, mój drogi. Przeniosłem się na wieś, żeby napisać tę
książkę, rozumie pan. Jestem w mieście tylko na jeden dzień.
— A więc czekam na pański telefon, komandorze.
Pennyworthing wpatrywał się w Aleksandra wyłupiastymi,
słynnymi krabimi oczami, a jego zniszczony płaszcz i parasol milcząco
błagały o pożyczkę.
—
Czy ma pan przy sobie drobne, żeby rozmienić funta, panie Arnin? —
Mówiąc to macał się po kieszeniach, niby szukając banknotu, ale podarte
kieszenie nie chciały zdradzić swych sekretów. — Gdzie ja go podziałem, do
diabła? — Krabie oczy wprost wychodziły z orbit i wyglądały wręcz przeraża-
jąco.
Arnin wcisnął w dłoń Pennyworthinga dwa banknoty dzie- sięcioszylingowe i
przypomniał mu o obiecanym telefonie.
—
Powinienem być w mieście w najbliższy wtorek — mamrotał Krab —
mam się zobaczyć z tym szachrajem, moim
si
prawnikiem, w sprawie tej książki, rozumie pan. Zadzwonię koło jedenastej.
— Niech pan zadzwoni, komandorze.
Stary' Pennyworthing dreptał obok kina, wlokąc za sobą parasol;
dyskretnie się obejrzał i zadziwiająco zwinnie dał nurka do baru mlecznego.
A więc to był superagent Krab, kukiełka wyposażona w wiele sznurków do
pociągania. Aleksander zastanawiał się, jak odegra ulubioną grę Dolores
następnym razem. Następny raz wypadał nazajutrz. Zapytała go:
— Czy nie jesteś ciekaw, dlaczego mieszkanie Eli jest wolne?
— Tak. Dlaczego? — I czekał, aż z pudła jej fantastycznych historyjek
wynurzy się marionetka.
— Pamiętasz Edmunda? — powiedziała. Edmundo, tak się nazywał
kochanek Eli. — Tak, pamiętasz go. Otóż chciała mieć cichy dom na wsi.
Pamiętam, jak ciągle w kółko o tym mówiła. W końcu Edmundo kupił tani
dworek od zbankrutowanego komika z pantomimy. To chyba jest w
Buckingham- shire. W każdym razie wprowadzają się tam pod koniec tego
tygodnia. Ela była ogromnie szczęśliwa, kiedy dzwoniła do mnie wczoraj
wieczorem.
— A gdzie jest mąż Eli? — z przyzwyczajenia spytał Ale- , ksander.
— Och, naturalnie jest z nimi. Właściwie to pojechał tam dwa dni temu,
żeby nakleić tapetę w jedynej sypialni w stylu Tudorów, jaką Edmundo ma w
tym dworku. Ela nie powierzyłaby Edmundowi tapetowania ani niczego w
tym rodzaju. Ela mówi, że on jest stworzony tylko do miłości.
Aleksander się roześmiał, a Dolores wsparła się na jego ramieniu,
wsuwając stopy w pantofle. Lustro ukazało, jak mięśnie jej ud napinają się
przy tym ruchu.
—Czy słyszałeś o sukcesach Terry’ego? — ciągnęła dalej. Było to
dziecinne pytanie. A skąd mógłby się dowiedzieć czegokolwiek o działalności
Terry’ego? Nie należał do klubu nudystów, a fotografowanie było jedynym
hobby, jakim pogardzał.
— Nie, nie słyszałem, Dolores. Opowiedz mi.
Starła lekki ślad szminki z jego szyi, uśmiechnęła się do
siebie i zaczęła snuć brednie o Terrym, które, jak wiedziała, trochę
Aleksandra zirytują.
— Zrealizował ambicję swego życia, wiesz? Wybrali go prezesem
Wielbicieli Świeżego Powietrza Zrzeszenia Nudystów Brytyjskich i
Sprzymierzonych. Ten dodatek o sprzymierzonych przyczepił się do nazwy w
czasie wojny, kiedy mnóstwo zaprzyjaźnionych cudzoziemców, jak mówi
Terry, pragnęło odprężyć się nago po tych wszystkich paskudnych nalotach.
Terry oczywiście był oficjalnym przeciwnikiem służby wojskowej i jeszcze
nim jest; on kocha ciało, dlatego jest takim zagorzałym pacyfistą. Wiesz, że
takich nazywają „conchie”?
— Wiem, Dolores.
— Więc widzisz, Terry musi być całkiem inteligentny, jeżeli wybrano go
na takie wysokie stanowisko. Poza tym powiedział mi przez telefon, że
dostanie także pensję. Bardzo dobrze, bo mimo tych wszystkich nagród za
fotografie Terry jest zawsze bez pieniędzy. To na pewno ci chłopcy. Terry ma
kosztowne gusta we wszystkim.
— No, to świetnie dla starego Terry’ego — powiedział Aleksander.
Dolores odznaczała się doskonałymi manierami w łóżku i poza łóżkiem.
Zachęciła Aleksandra, by dorzucił coś zabawnego do ich leniwej pogawędki..
— Powiedz mi — rzekła — jak się miewa ostatnio nasz przyjaciel
komandor? Czy masz od niego jakieś wiadomości?
— A wiesz, Dolores, spotkałem przypadkiem Kraba oneg- daj przy
Leicester Square. Wychodził z baru mlecznego. Choć to dość niewiarygodne,
na Leicester Square jest kilka barów mlecznych.
Dolores potrząsnęła głową: nie jest małą dziewczynką, nie da się tak
łatwo nabrać.
— Aleksandrze, lepiej opowiedz mi jeszcze raz o Krabie w chmurach.
— Ależ on ma zadzwonić do mnie we wtorek. Jak cię kocham, Dolores.
H Nie zaklinfcj się na naszą miłość nawet przy niewinnych kłamstwach,
nie wolno ci. To może przynieść nam obojgu pecha.
......................w
59
iti
MM
\ \ \ \ \ \ \ i
Kochał ją jak natchniony pedant i kochałby ciągle, aż do najgłębszych
pokładów swego dociekliwego, nieufnego umysłu. Obecne dociekania
nieustannie zaostrzały jego uczucia. Co Dolores chciała w nim wysondować?
Bo dostrzegał wyraźnie, że to robi. Co starała się mu przekazać za pomocą
kostiumów pornografii? Czyż nie powinien zająć się tym i zgłębić jej
namiętności z pedanterią szpiega?
Nikt się do nich nie wtrącał; to mu nie groziło. Ani życie towarzyskie, ani
obowiązki zawodowe nie mogły mu przeszkodzić w studiowaniu Dolores,
gdyż ich miłość miała dość wolnego czasu, aby pozostać w odosobnieniu.
Niczym bohaterowie romantycznych opowieści nie mieli posad, o które
musieliby się prozaicznie troszczyć; mogli sobie pozwolić na skoncen-
trowanie swej energii wyłącznie na sobie; a nic nie wymaga tyle energii co
zajmowanie się sobą.
Aleksander zapomniał jednak o tych codziennych intruzach składających
się na nowoczesny komfort: zapomniał o telefonie i o dzwonku do drzwi.
Pewnego ranka, tuz po siódmej, zadzwonił do drzwi listo-' nosz i
Aleksander podreptał do wejścia gubiąc po drodze jeden pantofel. Bardzo się
starał nie mieć zbyt zaspanej miny, kiedy mamrotał „dzień dobry”.
— Czy pod tym adresem mieszka panna Kira Piński? Listonosz użył
panieńskiego nazwiska Kiry, lecz Aleksander był zbyt śpiący, aby okazać
zdziwienie. Skłamał bez chwili wahania.
— Tak, mieszka tutaj. O co chodzi?
—
Mam list polecony dla panny Piński. Czy pan może pokwitować odbiór?
Aleksander wziął ołówek listonosza i podpisał się nieczytelnie. Otrzymał
kilka listów i kartkę.pocztową. Karta i list polecony były dla Kiry, i jedno, i
drugie zaadresowane na jej panieńskie nazwisko. Z początku Aleksander nie
zwrócił na to uwagi.
Podreptał z powrotem do swego polowego łóżka, próbował jeszcze usnąć,
ale do reszty rozbudził go dzwonek telefo
nu. Jakiś Amerykanin, z którym wypił z nudów butelkę whisky w porcie
lotniczym w Lizbonie, pragnął powtórzyć to przeżycie w Londynie i
Aleksander ze smutkiem się zonentował, że dla tego cudzoziemca stał się już
londyńskim „kontaktem”. Przyjął zaproszenie, zapisał godzinę w notesie i
wstał, aby zrobić sobie kawę. Stołował się poza domem i nigdy nie jad’
porządnego śniadania. Wystarczała czarna kawa.
Kiedy przeglądał pocztę, uwagę jego zwróciła kartka. Była wysłana do
Kiry z Sycylii i zamiast zwykłych pozdrowień miała rysuneczek byka
wąchającego kwiatek. Rysunek wydał mu się nieudolny. Podarł kartkę na
strzępki. W ten sposób zawsze darł wszystko, aby nie zostawiać żadnych
kawałków czytelnych.
Po zniszczeniu kartki przyjrzał się starannie listowi poleconemu. Adres
na nim był dokładnie taki sam, tylko Wypisany dużymi literami. Niezależnie
od tego, co obecnie sądził o Kirze, wspomnienia pierwszych lai małżeństwa,
jej nazwiska, jej żydowskiego pochodzenia budziły w nim odruchy
sentymentu. Przez chwilę obracał w palcach kopertę i zwrócił uwagę na
znaczek pocztowy ze słabo odbitą datą i nazwą miejscowości. Było to miasto
Paieriyio.
Chciał zniszczyć list, tak samo jak podarł kartkę. Lecz gdy składał
kopertę przed podarciem, palce jego natrafiły na coś twardego. Trudno było
odgadnąć dotykiem, co to takiego; widocznie przed włożeniem do koperty
zawinięto ów przedmiot w coś miękkiego, jakby w kawałek waty.
Aleksander oparł nie otwartą koperte o dzbanek do kawy i zaczął czytać
poranną gazetę. Wychodząc na spotkanie z Amerykaninem, zostawił list z
Sycylii na stole kuchennym. Wkrótce o nim zapomniał.
Jednak pierwszą rzeczą, jaką zauważył po wejściu w nocy do swego
gabinetu, był znów ten list. Kobieta, która co drugi dzień przychodziła
posprzątać i pozmywać, musiała go przynieść z kuchni i postawić w miejscu
widocznym, na kominku. Aleksander, z roztargnieniem macając kopertę,
wyczuł twardy przedmiot w środku i z szacunku dla pamięci Kiry postanowił
list zniszczyć.
Whisky Amerykanina jeszcze bulgotała mu w żołądku, wprawiając go w
nastrój chorobliwy, a zarazem sentymental-
ny. Zaczął krążyć jak maniak wokół polowego łóżka, pogwizdując ulubione
walce Kiry. Potem nagle przyszło mu na myśl, w jaki sposób najlepiej
zniszczyć list polecony. Z pijacką pomysłowością szpiega wybrał spalenie w
ogniu, i to w porządnym ogniu, żeby ów tajemniczy mały przedmiot mógł się
w nim stopić.
Jedyną przeszkodą było to, że w domu nie palono juz w kominkach, a o
tej porze, na początku kwietnia, pogoda zrobiła się nadspodziewanie ciepła.
Jednakże Aleksander nie rezygnował tak łatwo ze swych pomysłów.
Przypomniał sobie o piecach. Kira miała środkowoeuropejską manię
ogrzewania każdego możliwego kącika ich ogromnej willi i kiedyś, w czasie
jego nieobecności, kazała zainstalować piece antracytowe w swojej sypialni i
łazience, w dwóch pokojach muzycznych na górze i nawet w największej
ubikacji. Aleksander nie cierpiał tych żelaznych buldogów, więc sypiał i jadał
z daleka od nich.
Najbliższy piecyk stał w sypialni Kiry i z tego Aleksander postanowił
skorzystać. Zamglonemu mózgowi, owianemu oparami whisky, załadowanie
tego paskudztwa antracytem
0 wpół do drugiej nad ranem wydawało się zadaniem prostym
1 naturalnym. Aleksander chwycił latarkę z kuchni, wybiegł za dom,
otworzył szopę z węglem i dysząc wrócił z pełnym wiadrem.
Po cichu wszedł do sypialni Kiry z latarką w jednej ręce i z wiadrem w
drugiej. Nie pozwoliło mu to zapalić światła oa razu, a potem już nie miał
zbytniej ochoty na oglądanie całego pokoju w pełnym świetle. Jego ruchy
stały się metodyczne, jak gdyby wykonywał którąś ze swych młodzieńczych
delikatnych rt»bót, wyposażony w rękawiczki, wytrych i całą resztę.
Najpierw starannie ułożył w piecu warstwę paliwa, a na niej list, który
przykrył drugą warstwą antracytu. Potem wylał benzynę z zapalniczki Kiry,
znalezionej koło pieca, i podpalił cały stos. Gdy buchnęły płomienie, mocno
zamknął piecyk.
Przez dobry kwadrans Aleksander siedział na podłodze naprzeciwko pieca
i słuchał pomruków ognia. Za nim po ścianach cienie odprawiały posuwiste
tańce — przyjemność zadysponowana przez niego i przez buzujący ogień. Po
tym wszystkim poczuł senność i niewiele brakowało, a byłby
lłw*%3*.'J&fjfc JtfttzjRgfgl Sit :v' *£' ■ ■.- /.
popełnił pośmiertne świętokradztwo, kładąc się do snu na łóżku Kiry. Lecz
latarka przygasła, więc szybko przeszedł z pokoju do gabinetu i tam rzucił
się na swoje niewygodne łóżko.
Amerykańska whisky zrobiła, co mogła, aby zapewnić mu ciężki sen bez
snów. Właściwie to nawet zaspał. Łóżko połowę zatrzeszczało, gdy
Aleksander wyskoczył z niego tuż przed dziesiątą. Nie zawracał sobie głowy
robieniem kawy. Było późno i zamiast kawy napił się mleka. Potem, goląc
się, przypomniał sobie piec, latarkę, list. Czy może to wszystko mu się śniło?
Trzeba sprawdzić, nim wyjdzie.
Nacisnął klamkę bardzo delikatnie, jak za\y,gze, gdy Kira leżała w łóżku
po ostrym ataku. Ledwie otworzył drzwi, zobaczył przed sobą jej łóżko,
gładko zasłane i bardzo białe w świetle bijącym od okna. Teraz miał
pewność: z rogu buchnęła na niego fala lekko nagrzanego powietrza. Piec był
jeszcze ciepły.
Zapomniał już, że Kira zawsze trzymała przy łóżku jego fotografię. Stała
tam nadal, w dość pretensjonalnej ramce, przypuszczalnie z prawdziwego
srebra. Aleksander zbliżył się do nocnego stolika i spojrzał na własne
oblicze, starannie wyretuszowane i lśniące. Od czasu spotkań z
autoportretami Terry’ego stał się bardziej świadomy przemijalności tego, co
uważamy za własną tożsamość na fotografiach i zcjjęciach.
To zdjęcie na przykład uchodziło za najlepszą jego podobiznę. Tak raz po
raz powtarzała Kira. Było zrobione, jak sobie przypominał, dwa lata po
ślubie, kiedy jeszcze podróżowali razem i biedna Kira utykała od czasu do
czasu w jakiejś zapadłej miejscowości turystycznej, w czasie gdy on
pośpiesznie załatwiał sprawy, żeby zdążyć do niej wrócić przed porą
deszczową lub kurzawą nadciągającej suszy. Chciała patrzeć na twarz męża
w tych regularnych okresach jego nieobecności, więc pewnego dnia udał się
w Montevideo do fotografa, Włocha, pozował przez blisko godzinę niczym
zadurzony w filmie młodzieniaszek i ostatecznie otrzymał ów upiększony
rezultat, w znacznym powiększeniu, omalże promieniejący słońcem
Południa. Kira uwielbiała to zdjęcie.
Rzeczywiście wyglądał uderzająco przystojnie. Ponieważ jednak aparat
należał do Włocha, rysy Aleksandra przybrały
* - Th**
•4.y
1
. ■ .m
llSssilgF i
ł* fSmw w * »«¿i *
1 *
wyraz słodyczy skruszonego Valentina, i to właśnie czyniło zdjęcie tak
drogim sercu Kiry. Co w nim obecnie zainteresowało Aleksandra^ w wiele lat
po tym doniosłym pstryknięciu aparatu fotograficznego, to pełna
sprzeczności osobowość szpiega. Można ją było od czasu dó czasu
unieruchomić na szpilce jak motyla, lecz w całości ostatecznie wymykała się
ścigającemu. .
Spojrzał na fotografię uważniej. Trzeba przyznać, że nie fałszowała jego
twarzy, lecz również nie zdołała w pełni uchwycić jej charakteru. Włosy
Aleksandra pozostały ciemne, a nos bardzo wąski, lecz włoska słodycz
uleciała z oblicza, przypuszczalnie w pięć minut po wykonaniu zdjęcia. Jakże
dogodna była ta zdolność naśladowania i jak często się przydawała! W Grecji
Aleksander mógł uchpdzić za Greka z jakiejś nieokreślonej części kraju; w
Turcji za tureckiego imigranta; w Chile za tubylca pochodzenia irlandzkiego,
a w Irlandii za Angloirlandczyka.
Aleksander lubił przebywać w Anglii, tutaj nareszcie mógł być sobą, ze
wszystkimi właściwymi sobie sprzecznościami, a jego zręcznie adaptująca się
psychika mogła odpocząć. Tylko w Anglii ośmielał się czasem wyrzucić z
siebie szpiega i szpieg odprężał się ną wolności. Pod jednym wszakże
warunkiem: Aleksander musiał zaspokoić swą podstawową potrzebę izolacji,
odosobnienia.
Odwrócił się od fotografii i jego oczy padły na dywanik między łóżkiem i
piecem. Tuż na jego brzeżku dostrzegł laskę Kiry. W tym kawałku
polerowanego drewna było coś, co wzbudziło w jego umyśle paniczny strach.
Opuścił pokój, dotarł do telefonu w swoim gabinecie i czekał.
Punktualnie o jedenastej nakręcił numer Dolores, usłyszał jej głos,
odłożył słuchawkę i szybko nakręcił numer jeszcze raz. Zgodnie z jego
planem miasta i dniem tygodnia, powinna przybyć na spotkanie do winiarni
przy Regent Street. Musiał się spieszyć,' żeby dojechać tam przed nią. Po
drodze do najbliższego postoju taksówek kupił dla niej paczkę papierosów.
Przynajmniej jeden zjego nawyków funkcjonował gładko. Przy pierwszej
oznace roztargnienia Aleksander uznałby się za ciężko chorego.
Dolores przybyła zaledwie w minutę po nim; opanowała doskonale
zawiłości ich planu. Czekała na nią lampka marsali.
Niezmiennie reagowała na zmiany w jego nastrojach. Coś musiało ją
uderzyć w wyrazie oczu Aleksandra, gdy się witali, bo od razu jej się udzielił
jego niepokój.
— Wyjdźmy stąd. Na dworze jest tak słonecznie. Czy podoba ci się mój
płaszcz? Chodźmy, przewiozę cię dookoła parku.
Aleksander zgodził się, zapłacił za wino i wyszedł na omiataną wiatrem
ulicę. Słońce świeciło ostro i podkreślało profil Dolores, który wyglądał jak
kontur jasno zarysowany na szkle; uwydatniało również nasyconą barwę jej
płaszcza.
— To niezwykły odcień purpury — powiedział i wziął ją pod ramię.
— Dobrze pasuje do mojego naszyjnika, prawda, Aleksandrze? — Ona
zawsze porównywała rzeczy w odwrotnym porządku! Gdy doszli do
samochodu, Aleksander odruchowo spojrzał na tablicę rejestracyjną
okropnego wozu zaparkowanego obok.
— Czy poznajesz tę wulgarną kupę blachy? —spytał zapamiętując szybko
numer.
— Nie. Dlaczego o to pytasz?
— Ma na tablicy litery CD.
— Przykryj ją jedną z naszych tablic zapasowych, jeżeli cię denerwuje. ‘—
Dolores starała się rozproszyć jego nastrój, ale on, | twarzą bez wyrazu,
wpatrywał się w znak parkingu.
— Nie powinniśmy już więcej przyjeżdżać do tej winiarni. Ktoś, kogo
znamy, może się na nas natknąć. — Chodziło mu oczywiście o kogoś, kogo
mogła znać Dolores.
Wzruszyła ramionami i obeszła wóz dookoła, zachodząc od frontu.
Zaczęła czyścić przednią szybę rękawem nowego płaszcza. Aleksander
czekał, aż skończy. Zastanawiał się, jakie inne środki ostrożności mogliby
zastosować, aby zdecydowanie odciąć się — każde od swego świata.
W istocie umocnił własne poczucie odosobnienia stwarzając sobie
podwójne życie. Po przypadkowym spotkaniu z komandorem
Pennyworthingiem Aleksander zaczął podtrzymywać luźne znajomości w
Londynie, regularnie odwiedzać klub i udzielać się towarzysko takim ptakom
przelotnym jak Ame-
f!i|
iffnc
I tl
f
t
!
»HM
rykanin, który nie umiał pić whisky samotnie. Poruszał się więc po świecie,
strzegąc tajemnicy swojej namiętności, lecz teraz miał już środowisko, od
którego mógł uciec do Dolores.
W tej nowej sytuacji zasmakował w pomniejszych przyjemnościach,
przedtem nie dostrzeganych. A przecież zawsze istniały, gotowe na jego
przyjęcie, w małych nieważnych gestach, we wkładanych ubraniach, w
zmiennych odbiciach własnej twarzy w lustrze.
Aleksander zaczął doświadczać chciwości, z jaką miłość szpieguje
szczegóły codziennego dnia. Oto między aktami miłości odnajdywał siebie i
swoje codzienne , ja”; buciki pod stosem zrzuconej odzieży, grzebień
wciskający się we własne rozczochrane włosy. Na jego oczach lustro w
łazience Eli montowało z fragmentów zapomnianą rzeczywistość jego postaci,
kolejno potwierdzało istnienie posiadanych przez niego przedmiotów:
grzebień, koszula, pasek i reszta. Nigdy przedtem nie był tak świadomy
mieniącego się połysku własnego krawata, wagi swych bucików, długości
marynarki. Odczuwał przedziwną wdzięczność do swych skarpetek lub
rękawów za to, że pomagały mu zrobić powolny przeskok od pustynnego
odosobnienia miłości do społecznej rzeczywistości przedmiotów i ludzi.
A jednak wspomnienie miłości, jej intensywna, natrętna obecność była
niby strumień powietrza, który się wkradał między jego gesty, przywierał do
wkładanego ubrania. A głos Dolores, dochodzący przez otwarte drzwi,
należał do tej samej mieszaniny wrażeń, zdawał się go odwoływać, odciągać
od koszuli, bucików i krawata.
Dolores zawołała:
— Czy opowiadałam ci kiedyś o Ricie?
— Tej aktorce filmowej?
—
Nie, o mojej Ricie. Ona też pracowała w filmie, ale kilka lat temu. Teraz
uczy emisji głosu. Po prostu dla zabicia czasu, póki nie wróci do filmu, tak
mówi.
— No i co | nią, Dolores?
— Zobaczysz jej mieszkanie za tydzień albo za dziesięć dni. Jest szalenie
zabawne.
— Dlaczego?
,
___ Nic więcej nie powinnam ci mówić. Sam zobaczysz,
Aleksandrze.
— Jestem bardzo zaintrygowany.
—
Dobrze! Będziesz miał całą noc na studiowanie mieszkania Rity.
— Z tobą za przewodnika, Dolores?
— Owszem, ze mną za przewodnika.
Tak naprawdę to Aleksander chciał, aby odegrała swoją grę
kostiumową akt po akcie, póki on nie pojmie jej znaczenia. Prosząc Dolores,
aby była jego przewodnikiem, w istocie zachęcał ją do systematycznego
przejścia przez wszystkie stadia pornografii dla zadośćuczynienia czystej
namiętności.
Mieszkanie Rity było nie tylko mieszkaniem dziwacznym. Wyglądało tak,
jakby istniało jedynie w marzeniu sennym Salvadora Dali, cierpiącego na
niestrawność wyobraźni. Główny mebel stanowiła w nim szafa, stojąca
dokładnie na środku pokoju-pracowni; po lewej stronie szafy stała różowa
wanna, po prawej — manekin krawiecki.
Na ścianach po obu stronach szafy wisiały naprzeciwko siebie dwa olbrzymie
obrazy. Jeden, w żółtej ramie, ukazywał pokój z ogromną szafą stojącą
pośrodku, drugi, okolony czarną koronką zamiast ramy, przedstawiał pokój
opanowany przez różową wannę, manekin krawiecki i ogromną szafę.
Nie było żadnych innych ozdób artystycznych na ścianach, z wyjątkiem
telefonu, który wisiał na dwóch drutach przytwierdzonych do resztek
wieszaka na obrazy. Nieśmiała żarówka oświetlała środek sufitu, lecz ukryte
światła wymykały się promieniami spod mniejszych mebli, nie wiadomo
dlaczego sprawiających wrażenie całkiem zwyczajnych.
Dolores zachowywała się niczym wysoko wykwalifikowany przewodnik po
muzeum. Urządziła dla Aleksandra małą wycieczkę po studio, podając
krótką historię każdego przedmiotu, z datami i stosownymi cytatami,
których źródłem była Rita.
A ponieważ Aleksander przyniósł ze sobą magnetofon, on
Í
V* f«\ 4 v i '
¡|§í V **;«;*
SJ5 ? sęfff f% •«
Ą
w
lif í®: ISIS
-iMt w+AmPJfi ■j fMTOM**»« «?** f &»vi
—i "«i. / iM a
'I
AjÉluj»
R
B
CM
II
a
**. • t *
«v v*,»* »»** • ACflMf %, * 9¿aMMl
*?J
również zaimponował Dolores swym wkładem w ich wspólną intymną
scenerię.
—
Czy będziesz nagrywał wywiad z szafą Rity? — spytała. — Rita nazywa
ją „praktyczną garderobą dla dziewcząt”.
—
Nie, nie będę z nią robił wywiadu, Dolores. Ale w środku nocy lub o
świcie może na nas spłynąć natchnienie i może zechcemy zaimprowizować
jakiś monolog —mam nadzieję, monolog poetycki.
— Do czego skierowany?
—
Nie wiem. Do czegoś, co zsyła natchnienie tobie lub mnie.
—
Na przykład do tego łóżka? — Mówiąc to Dolores przycisnęła guzik
umieszczony w środkowej części szafy i coś żelaznego zaczęło się opuszczać
jak most zwodzony, a dojechawszy do podłogi ustawiło łapy w sąsiedztwie
stóp Aleksandra. Dolną połowę drzwi szafy tworzyło łóżko, które po
opuszczeniu przypominało gigantyczną szufladę wypełnioną poduszkami i
puchowymi kołdrami.
Aleksander zaniemówił z wrażenia. Ta rzecz wyłoniła się z wnętrzności szafy
i niczym pejzaż Salvadora Dali przypuszczalnie kończyła się gdzieś w
koszmarach horyzontu.
— Czy ktoś w tym sypiał, Dolores?
—
Ależ naturalnie. To łóżko Rity. Ona nie potrafiłaby usnąć nigdzie indziej.
To oczywiście ma głęboki podkład psychologiczny, no wiesz. Ale nie
powinnam opowiadać plotek. Rita jest prawdziwą Amazonką; nie wiem, co
ona przez to rozumie, ale w każdym razie normalne łóżko nie może być
odpowiednie dla Amazonki.
— A gdzie śpi teraz?
—
Wcale nie śpi. Musi przeprowadzić bardzo poważną rozmowę z jedną ze
swych przyjaciółek. To Rosjanka.
— Kto? Rita?
— Nie, ta jej przyjaciółka. Będą rozmawiać przez całą noc.
Muszą.
W odpowiedzi Aleksander wepchnął magnetofon pod łóżko
Rity — gestem tym uciszył już samą możliwość monologów. Dolores zaś
wgramoliła się do łóżka. Podnosząc wzrok
widziała wspaniałą szafę, spiętrzoną niby góra nad tunelem.
M
Wypowiedziawszy to porównanie, wyrzuciła na zewnątrz pantofle, potem
spódnicę, lecz gdy rozpinała prążkowaną bluzkę, jej ciałem wstrząsnął
śmiech. Leżała na plecach, wysyłając kaskady dźwięków w głąb pokoju, a
dwa surowe obrazy zdawały się chłonąć jej wesołość.
Aleksander zdał sobie sprawę, że próba, której chciał ją poddać, dla niej
zaczęła się od tego nagłego wybuchu śmiechu.
— Co cię tak rozśmieszyło? — spytał mocując się ze swą bielizną. Jakoś
nie widział jeszcze siebie samego leżącego pod tymi warstwami półek niby
Guliwer przykuty łańcuchami do dna ula.
— Przypomniałam sobie właśnie jedną szafę, naturalnie nie tak wielką
jak ten monumentalny grat. Miałam zaledwie pięć albo sześć lat. Nie! Mniej
niż sześć. Zdecydowanie. Miałam jeszcze wtedy papugę, nazywała się Lolita.
A nasz dom w San Antonio musiał być właśnie w remoncie czy coś takiego,
bo wszystko było poprzewracane do góry nogami, meble zwalone na kupę i
nikt nie potrafił niczego znaleźć. — Dolores przerwała i uśmiechnęła się, a
tymczasem Aleksander rozbierał się powoli.
— Pamiętam — ciągnęła Dolores — pamiętam, jak siedziałam wewnątrz
szafy, która wtedy wydawała mi się bardzo duża, i ta szafa stała dokładnie
na środku pokoju, gdzie mój ojciec umarł w dwa lata później. Ojciec wszedł
do pokoju i naturalnie udawał, że mnie nie widzi. Obszedł dookoła szafę trzy
albo cztery razy, wołał mnie wszystkimi spieszczonymi imionami, a ja tak
chichotałam tam w środku, że kopałam nogami w drewno. Potem otworzył
drzwi szafy, bardzo, bardzo powolutku, i wsadził głowę do środka, a ja
uszczypnęłam go w nos, dławiąc się od śmiechu. Udawał, że się wystraszył, i
próbował uciekać. Ale ja złapałam go za biały mankiet i pisnęłam: „To tylko
ja, Papaito, nie bój się.” A on powiedział: „Coś podobnego, to moja Dolores!
Ciekawe, czy jeszcze mnie kocha tak bardzo jak wczoraj." A ja krzyknęłam:
„Bardziej! Bardziej! Bardziej!”, i Papaito wziął mnie na ręce.
Aleksander nie przerywał jej; umilkła sama, gdy uświadomiła sobie jego
milczenie pełne uwagi i rosnące we własnym głosie uczucie. Po raz pierwszy
Aleksander słyszał, jak wspomina
69 ł ■
przeszłość, i zafascynował go sposób, w jaki opowiadała o tym incydencie.
— Proszę cię, mów dalej — powiedział dotykając jej nagiego ramienia.
— Niewiele więcej jest do opowiedzenia. Wszystko skończyło się na tym,
że wieczorem stałam w drzwiach i płakałam. Chciałam spać w szafie, a ojciec
nie chciał mi na to pozwolić. Płakałam tak bardzo jak wtedy, gdy papuga
Lolita zdechła nagle w klatce.
— Czy często myślisz o swoim dzieciństwie?
— Nie tak często, Aleksandrze.
— Dlaczego? — Od razu pożałował tego odruchowego pytania, ale
Dolores widocznie nie wzięła mu go za złe; potrząsnęła tylko głową i czekała
na pocałunek. W tym ruchu głowy było coś więcej niż odmowa i gdy dotknął
ustami jej ramienia, wyczuł, że Dolores pragnie, aby przejął uczucia dziecka
z jej opowieści i złożył je przed swą miłością, okrył je namiętnością, jak ciało
przykrywa ciało.
Jakikolwiek obraz ujrzała w jego nachylonym ciele, oczy jej nie zdołały go
nazwać: Aleksander nagle stopił się w jedno z niejasno zapamiętanym
pragnieniem płaczącej dziewczynki, małej dziewczynki zakochanej w swoim
ojcu; i gdy ich ruchy płynęły jednym rytmem, wyznaczały go jeszcze
dawniejsze wspomnienia, które kołysały ich ciałami jak ciepła kolebka.
Kołysały...
Lecz przez cały czas groteskowym kontrapunktem ich oczarowania
pozostawał ten pokój. Łóżko Rity okalało ich ciała niczym rama. Wyglądali w
nim jak temat następnego obrazu do powieszenia na ścianie nąd różową
wanną. Łóżko wchodziło aż pod półki szafy, wciągając ich ciała w korytarz
podobny do tunelu, i dwa razy znaleźli się w samym jego końcu, po czym
przetaczali się z powrotem w nogi łóżka. Tak podróżowali na łokciach i
kolanach po całej tej śmiesznej białej równinie, którą zwolniony rytm miłości
powiększał do olbrzymich rozmiarów.
Skóra ocierała się o fałdy prześcieradeł i wygładzała je na nowo. Dolores
zachowywała się wyzywająco, pozwalała, by magia mieszała się z absurdem,
i jemu również rzucała wyzwą-
nie, wystawiając na próbę jego odwagę wobec własnej śmieszności.
Aleksander akceptował jej zuchwalstwo i z kolei rzucał mu wyzwanie,
przedłużając każdą taką próbę, każdą pułapkę zastawioną na ich ciała.
To, co mówili między aktami, zdawało się pedantycznym dodatkiem,
nieważnym wobec myśli, które kierowały ich zachowaniem. Słowa
przypominały ostrożne przemykanie się po kamieniach nad rozpadlinami i
strumykami; niczego prawie nie opisywały i nie nazywały, a skoro przyszłych
pragnień niepodobna było odgadnąć, mówienie o nich stawało się bezcelowe.
— Czy podyskutujemy o kolorze tej wanny? .
4
— Nie, Dolores. Różowość, obojętne w jakim odcieniu, jest poza dyskusją.
— Jaka szkoda! — powiedziała z westchnieniem.
Aleksander wyciągnął rękę, po omacku szukając szklanki,
i triumfalnie podniósł ją z podłogi.
— Chciałabyś jeszcze wina, Dolores?
— Może trochę później, ale chciałabym papierosa.
Zapalił dla niej papierosa i wydostał się z łóżka.
— Gdzie jest kontakt, Dolores?
— Tuż pod tym okropnym obrazem.
Zrobił jeden krok i pokój wraz z szafą-łóżkiem znikł w ciemnościach.
Tylko czerwony ognik papierosa jarzył się jak gwiazda. Aleksander podszedł
do niego i usiadł na podłodze przy butelkach, z głową tuż nad poziomem
łóżka. Dolores zaciągnęła się głęboko i papieros rozżarzył się mocniej,
oświetlając jej profil. Paliła dalej w ciszy i w ciemnościach i profil ten zdawał
się dziwnie niewinny przy aureoli niespokojnego światełka.
Obserwował papierosa, póki nie zgasł. Potem odchylił się leniwie i
wyciągnął na podłodze, palcami nóg dotykając zimnej powierzchni wanny.
Usłyszał szelest, potem krótki trzask i znów szelest gdzieś w górze. Mogły to
być myszy tańczące na półkach w szafie, lecz nie chciało mu się otwierać
ust, aby powiedzieć bodaj słowo. Nagle zrobiło się tak cicho, że bicie
dalekiego zegara odzywało się jakby echem pod deskami' podłogi. Osiem,
dziewięć, dziesięć — i znów ten szelest z góry. Stracił rachubę.
— Powinien być kontakt w szafie, tuż pod drugą półką, tak mówiła Rita.
Ale nie mogę go znaleźć. Proszę cię, daj zapałki.
— Łap! — rzucił zapałki na łóżko, nie podnosząc się.
— Dziękuję. — I wkrótce zamigotał niebieskawy płomyczek, potem
usłyszał trzask kontaktu i górną część szafy wypełniło światło.
— Czy kochasz tę kobietę? — usłyszał, lecz głos nie płynął z
magnetofonu. Dolores mówiła z wnęki świetlnej. — Lepiej wstań i zobacz, jak
ona wygląda.
Aleksander podniósł się z podłogi, położył ręce na krawędzi łóżka i
powiedział:
— No, no...
Dolores miała na sobie kostium, który zachwyciłby prezesa Terry’ego,
gdyby tak ciasno opinał ładnego, swawolnego chłopca. Składał się z trzech
części: dolnej, środkowej i niepełnej górnej; każda z nich była pomniejszona
o dwa otwory naśladujące oczy, lecz brzegi otworów okalało miękko kon-
trastujące z resztą czarne futerko. Ten futrzany akcent rozrastał się w
prawdziwie groteskową wybujałość na samej górze: na włosach Dolores
tkwiła puszysta kozacka czapa, niby sprężone do skoku zwierzę, i pomimo
wielkich rozmiarów nie psuła efektu.
Dolores wiedziała, że każdy kostium, czy to fantastyczny, czy śmieszny,
wydobywał coś nowego w jej zmiennej urodzie. Nie czekała na aprobatę
Aleksandra, poprawiła tylko czapę i powiedziała od niechcenia:
— A teraz musisz obejrzeć skarby Rity. Trzeba przyznać, że zasługują na
taką szafę.
— No dobrze, zobaczę. — Aleksander uśmiechnął się, aby okazać, że
bardziej go to bawi niż dziwi.
Ukryta w górnej części żarówka rzucała rozproszone światło na rzędy strojów
— staromodnych, nowoczesnych i stylizowanych, wulgarnych, subtelnych
lub bezsensownych, a tu i ówdzie delikatnie sugerujących dwupłciowość. W
oczach Aleksandra, który nie mógł się przyzwyczaić do światła, ta procesja
kolorów, falbanek i bufek przypominała raczej kolekcję martwych kadłubów,
ani ludzkich, ani zwierzęcych, lecz zwiotczałych z przekonywającą martwotą.
Zwłaszcza peruki zdawały się
konać sypiąc białym pudrem na te mistrzowskie kreacje memento mori.
Aleksander wdrapał się do łóżka pod całą tą wiszącą maskaradą; gdy
pochwycił wyraz oczu Dolores powiększonych przez futrzaną czapkę,
zrozumiał absurdalną doniosłość jej kostiumu. Nie mógł dopuścić, by
poczuła się zakłopotana jego obecnością wyłącznie w roli obserwatora;
przeciwnie, jego zadaniem musi być wypróbowanie rytuału systematycznego
fetyszyzmu, podsuwanie jednego kostiumu za drugim, aż będzie miała
dosyć.
— Włóż tę perukę, Dolores. Nie, nie tę suknię. Musimy wynaleźć strój
naprawdę mieszany — powiedział, gdy skończyli się kochać raz jeszcze, a
kozacka czapa jak kapturek, którym okrywa się czajnik, otulała teraz wielką
butlę chianti. Dolores wskazała na skórzany żakiet; skinął głową.
Oboje traktowali tę młodzieńczą koncepcję pornografii z całkowitą
powagą, zmieniając ją w łamigłówkę skomponowaną wokół wariackiej
plątaniny kończyn, a każdy element łamigłówki stawał się prawie bezpłciowy
przez rozdzielenie skojarzeń. Ponadto Dolores operowała słowami w taki
sposób, jakby i one były fragmentami tej samej układanki.
— Czy mam sobie namalować usta na kolanach i oczy na szyi?
— Ja to zrobię, Dolores. Gdzie twoja szminka?
Akceptował fetysze, które wymyślała na chybił trafił, a czyniąc to,
nadawał im pewien sens; pomagał jej odgadywać własne pragnienia przez
wybór właściwego stroju lub ozdoby z wariackiej kolekcji wiszącej nad ich
głowami.
Zachęcał ją, aby stwarzała pokusy powrotów do jej ciała. W miarę jak
upływała noc, mierząc pozbawiony zegara czas liczbą butelek po winie i
wypalonych papierosów, Aleksander penetrował coraz dalej w głąb jej
tajemnych pasji, wyławiając je kolejno z bezładnego labiryntu seksu. Każda
realizacja kolejnej fantazji odrzucana była na bok zużyta i niepotrzebna jak
kostiumy, które już Dolores zmierzyła. I każda nowa realizacja zostawiała po
sobie zmęczenie, ale i upojenie; nerwy, jakby obnażone, zdawały się
wyczuwać ostry zarys otaczającego ich powietrza, rozszerzone źrenice
chłonęły ciemność.
Aleksander czuł, że oczy majak kot i dostrzega wyraźne kontury
przedmiotów nawet w odległym kącie pokoju, a jego znarkotyzowany wzrok
odbierał to jako bolesne niemal wrażenia dotyku. Bał się pochylić do przodu,
żeby nie uderzyć rzę^ sami w coś twardego i nie połamać ich jak drzazgi.
Nawet samo wyczerpanie stawało się podnietą; jeden zmysł, pozbawiony siły,
opanowywał inny i objawiał się bólem.
Prowokując Dolores do zdradzania jej sekretów, Aleksander odkrywał
coraz więcej własnych. Zawsze opętany perwersyjnymi przyjemnościami
odosobnienia, izolowania się w życiu towarzyskim i w miłości, teraz
stwierdził, że poddaje wyizolowaniu szczegóły fizyczne. Dostrzegał tylko szyję
Dolores i w tej chwili ustawała nagle cała gonitwa obrazów, jak gdyby ten
jeden obraz go zahipnotyzował. Potem jawił mu się w wyizolowanej postaci
jej cały kręgosłup, następnie pośladki, a w końcu twarde okrągłości — jakby
piersi — jej kolan.
Przez takie rozdzielanie wrażeń zaznali wreszcie gorzkiego smaku
nasycenia. Aleksander spojrzał jej w oczy. Widział je w ciemności i wiedział,
że ona również widzi jego oczy. Dolores leżała na plecach zupełnie
rozbudzona i drżąca. Kostiumy spoczywały dookoła niej, na łóżku, lub nad
nią, w szafie. Może zamieszkując każdy z nich przez co najmniej kilka minut,
przekonała się, że ona, Dolores, nigdy nie stanie się taka jak one, nie stanie
się zwiotczałym trupem, z bezosobową peruką na głowie.
Teraz gotowa była oddać swoje zabawki. Obrzuciła ciało Aleksandra
szalikami, wstążkami i błyskotkami.
— Będziesz wyglądał jak perski magik — szepnęła niby dziecko, które się
zwierza z sekretu. — Kochałam się kiedyś w perskim magiku z mojej dużej
książki z bajkami.-Miał takie wielkie kolczyki.
Wyszukała wśród błyskotek parę klipsów i pomogła Aleksandrowi je
włożyć; na szyi zawiesiła mu własny naszyjnik, a udo przewiązała mu
czerwonym szalikiem.
— Kocham cię — powiedziała. — Poza tym wszystkim kocham
1
cię.
Rozumiesz?
.— Rozumiem — odpowiedział.
1
Zwarli się w miłości po raz ostatni tej nocy, czując, że tym rozpaczliwym
wysiłkiem przełamują bariery seksu.
Lecz gdy Dolores zapaliła zapałkę, krzyknęła z przerażenia: Aleksander leżał
na poduszce z głową spowitą w czarną gazę. Ta gaza jakby wessała i
pochłonęła wszystkie rysy jego twarzy. Na dźwięk głosu Dolores poderwał się
i woal opadł z twarzy na prześcieradło. Zapałka zgasła. Dolores przemówiła
zdławionym głosem somnambuliczki:
—
Myślałam, że nie masz twarzy. To było straszne. Szybko pozdejmowała
z niego wszystkie ozdoby, po czym jej głowa opadła na bok — usnęła..
Obudził ich telefon. Dolores ziewnęła, narzuciła na siebie teatralny peniuar
Rity ze złotymi epoletami i potknęła się o butelkę koło wanny. W porę
chwyciła aparat telefoniczny i to uratowało ją od upadku. Druty okazały się
nadspodziewanie mocne.
—
Tak, oczywiście, to ja — powiedziała ściskając słuchawkę. — Bardzo ci
dziękuję, kochanie... Tak, Rito, naturalnie... A propos, która to godzina?
Rita, niczym zegarynka, udzieliła dokładnej odpowiedzi:
—
Przy trzecim twoim ziewnięciu, Dolores, będzie dwie minuty i
pięćdziesiąt sekund po szóstej.
Dolores zrewanżowała się głośnym ziewnięciem. Potem słuchała potakując
głową i uśmiechając się do telefonu.
—
Wyjdę za dwadzieścia minut —powiedziała. — Dziękuję ci jeszcze raz,
Rito, Tak, ja cię też kocham. Tak, bardzo. Do widzenia. — Położyła
słuchawkę na wiszącym urządzeniu, druty napięły się i telefon zaczął się
kołysać.
— Widzę, że musimy się śpieszyć, Dolores.
— Dzwoniła Rita — oznajmiła z ziewnięciem.
— Tak, wiem.
—
Mówi, że jest wyczerpana tą całonocną rozmową z rosyjską
przyjaciółką. I zmarznięta, więc chce się wykąpać w swojej różowej wannie.
Mówi, że różowy to taki ciepły kolor.
foto#
I
■, . 5*§
f* .t|$y *
— Wiesz, że ona jest w tobie zakochana — powiedział Aleksander i zaczął
się szybko ubierać.
— Naprawdę tak myślisz, Aleksandrze?
Na tym skończył się ich dialog o świcie. Woda w wannie, w której
chlapała się Dolores, bulgotała głośno, przez okno wpadał delikatny
chwiejny powiew. Aleksander włożył wszystkie puste butelki do papierowej
torby, rozejrzał się po studio, a potem zdołał dotrzeć do kranu, podczas gdy
Dolores myła się dalej.
— Lepiej wyjdź pierwszy, querido — powiedziała Dolores. — Rita może się
zjawić w każdej chwili. Ona nie ma poczucia czasu.
— Dobrze. Zaczekam na ciebie przy samochodzie. Jeżeli fryzjer będzie
otwarty, szybko się ogolę.
— Nie zdążysz, Aleksandrze. A ja będę kochać każdy szczecinowaty
włosek na twoim podbródku, obiecuję.
Schodził na dół, szukając po omacku poręczy, której gładkość miała w
sobie coś złowieszczego,' i wyszedł wprost na kwietniową mżawkę, która go
wcale nie odświeżyła; przeciwnie, czuł się tak, jakby zamiast skóry miał watę
zmoczoną w brudnej kałuży nieba, zaklęsłą wokół oczu. W budce
telefonicznej miauczał kot. Aleksander wypuścił go stamtąd, za co kot
podziękował, ocierając się o jego nogi.
Dolores nie pokazywała się przezjakiś czas. Może zatrzymała ją Rita.
Czekał cierpliwie nie opodal jej samochodu. W końcu nadeszła; poły jej
luźnego czerwonego płaszcza kołysały się w takt kroków. Aleksander
zobaczył swój magnetofon, który niosła zgrabnie, jakby to była kosmetyczka.
— Zostawiłeś go — powiedziała. — Przepraszam, że kazałam ci czekać.
Ale nie mogłam się oprzeć pokusie.
— Jakiej pokusie?
—Wiesz, coś dla ciebie nagrałam. To zabawne, ale mniej mam oporów
wobec maszyny.
—Ja też. Zwykle jest na odwrót. Przeważnie mikrofon ludzi onieśmiela.
Patrzyli na siebie w migoczącym świetle, a tępe zmęczenie odurzało ich
jak opary z ustawicznie cieknącego nieba. Dolores zapuściła silnik.
*<*• ą
— Czy możemy dostać gdzieś kawy o tej porze? — spytała.
— Spróbujmy Covent Garden. Jesteśmy niedaleko. Skręć teraz w lewo.
W kawiarni dla robotników koło targu warzywnego połykali niesmaczną
ciecz zaprawioną zbyt długo gotowanym mlekiem. Mężczyźni gapili się na
Dolores; niektórzy pozdrawiali ji z grzecznym uśmiechem na znak, że ją
poznają.
— Założę się, że biorą cię za cesarzową Sorayę — szepną Aleksander.
— Wobec tego powinnam się uśmiechnąć. — I uśmiechnęła się.
W tym momencie dojrzał wyraz własnej twarzy w brudnym lustrze za
plecami Dolores. Jego nos zdawał się nienaturalnie wąski, ściągnięty prawie
do kości, a cień zarostu okalający twarz jakby ściskał ją całą. Tylko oczy,
szeroko otwarte, szkliste od niewyspania, słały nieruchome narkomańskie
spojrzenie na zataczający się świat przedmiotów. Poranne światło zadawało
ból, kaleczyło ściany i twarze innych ludzi.
A jednak, mimo tego czujnego znużenia, gdzieś głęboko pod wszystkimi
warstwami skóry, pod siatką nerwów zaznawał spokoju. Był to kompletny
brak wrażliwości erotycznej i pustka, jaką to pozostawiło, odpowiadała mu.
Ów nowy rodzaj wolności wynosił go na płaszczyznę, z której mógł
obserwować siebie takim, jakim był przedtem, wszystkie swoje pragnienia
rozsiane w pamięci niczym punkciki na mapce.
Być może jedynie duchy miały ten przywilej, że widziały nie tylko świat w
całości, lecz także każdą istotę ludzką jak mapę usianą punkcikami
powtarzających się namiętności. Jednakże Aleksander zdecydowanie nie
wierzył w żadną formę rzeczywistości, która byłaby czystsza od egzystencji
fizycznej. Zaskoczyła go ta nagła analogia między istotami duchowymi i ich
świadomością rzeczy zewnętrznych, lecz wytłumaczył ją sobie jako zwykłe
zapożyczenie z literatury.
Ciekaw był jednak, czy Dolores doświadcza podobnego stanu, dla którego
znalazł prowizoryczną nazwę: stan bezpłciowy.
Nieruchoma i bardzo blada, Dolores siedziała na niewygodnym krzesełku
z dykty, a fale jej czarnych, luźno spływa-
Wil
li
W*
»
■
f ~il'V ii. v '
jących włosów odbijały się w lustrze. Co by powiedziała, gdyby ją teraz
poprosił, by przeanalizowała swoje zmęczenie? Czy w ogóle zgodziłaby się
podjąć ryzyko opisywania i nazywania tego, co jemu wydawało się puste i
omalże nieludzkie? A przede wszystkim czy mamy prawo wnikać w czyjś
najbardziej osobisty stan wyczerpania? Aleksander miał nieprzyjemne
uczucie, że Dolores, zwrócona plecami do poplamionego lustra, wyczuwa i
jego ciekawość, i wątpliwości.
Było jeszcze wcześnie, gdy wyszli z brudnej kawiarenki i znaleźli
samochód w asyście trzech czarnych kotów. Widok ten zapalił w Dolores
jakąś iskierkę. Zwiększając szybkość za Trafalgar Square powiedziała:
— Trzeba się pozbyć tych wszystkich pustych butelek. Mam pomysł.
— Jaki, Dolores?
— Popatrz, mleczarze właśnie ustawiają butelki na progach. Dodamy dziś
rano sympatyczny akcencik oryginalności. Tylko nie tutaj. Tó
nieodpowiednia dzielnica. Pojadę na kwietniową pustynię Belgravii.
— Och, nie! — wykrzyknął Aleksander. — To twoja dyplomatyczna
forteca. Jakiś ranny ptaszek mógłby cię rozpoznać.
— Żaden ptaszek mnie nie rozpozna, zapewniam cię. Wyglądam wprost
okropnie. Twarz w plamach, oczy nabiegłe krwią, usta wręcz negroidalne.
Widzisz, że jestem w przebraniu!
W jej głosie brzmiało prawdziwe szczęście. Zatrzymała wóz, odwołała się
do męskiej odwagi Aleksandra i z jego bardzo ostrożną pomocą zaczęła
roznosić puste butelki po winie. Plac otrzymał sprawiedliwy przydział
proporcjonalnie do liczby butelek mleka rozstawionych już u progów.
Aleksander dyskretnie zerknął na zegarek: była dopiero za dwadzieścia
ósma. Z typową dla szpiega niechęcią do ostentacyjnych szaleństw
porozstawiał swoją porcję butelek, rozejrzał się dookoła i wziął nogi za pas.
Gdy stanął zdyszany na chodniku przy samochodzie, nagle pomyślał o Kirze.
Mógł sobie doskonale wyobrazić, jak pobiegłaby zaraz, aby pozbierać na
powrót wszystkie butelki.
Nie powinno się dla żartu narażać na kłopoty innych, tak zawsze mówiła.
Jakie to niewłaściwe, żeby poważny lekarz albo prawnik został wystawiony
na durnia przed sąsiadami. Kira była taka uważająca, zwłaszcza wobec
ludzi, których nie znała i którzy nic jej nie obchodzili.
Znalazłszy się w samochodzie Dolores i Aleksander pogratulowali sobie
osiągnięcia. Zwłaszcza butelki po chianti tworzyły wesołą barwną plamę
wśród czerwonych i niebieskich kapsli na butelkach stołecznego mleka.
Potem pojechali nad rzekę, a znad kominów powitało ich słońce. Woda,
wiatr i unoszące się na wodzie śmiecie płynęły spokojnie i zgodnie.
Dolores odwróciła ku niemu twarz, która w słońcu ujawniała wszystkie
skazy, oscylując między brzydotą i niezniszczalną pięknością. Aleksander
chciał ją pocałować, lecz nie mógł: opuściły go wszelkie pragnienia, jakie
gromadzi ciało dla ludzkiej próżności i żądzy.
— Nie, nie całuj mnie, Aleksandrze — powiedziała spokojnie i zacisnęła
dłonie. — Kochamy się teraz poza granicami indywidualnej dumy. I czuję
tam, wewnątrz, taki spokój! — Oparła splecione ręce na łonie.
S Tak, wiem. Czasami człowiek ma dosyć kontaktów z ciałem.
— Aleksandrze, to takie kojące, ten całkowity brak fizycznego kontaktu,
gdy roztrwoni się całą namiętność w hazardzie.
— O co graliśmy, Dolores? O nasze ciała?
— O nasze dusze, Aleksandrze. A teraz twoja dusza wychodzi na wierzch.
— Bardzo malowniczy sposób opisywania doznań.
— Ale ja kocham te doznania, u ciebie i u mnie.
W dwie godziny później, w samotności swego gabinetu, Aleksander
włączył magnetofon i usłyszał głos Dolores. Na taśmie brzmiał on bardziej
monotonnie, podobnie do recytacji.
— Gdy umarł mój ojciec, ubierano go przed pogrzebem cztery razy. Bo,
widzisz, on zajmował wiele ważnych stanowisk; był gubernatorem i
generałem i chyba pełnił jakieś funkcje również za granicą, na konferencji
pokojowej. Jego ciało wystawiano na widok publiczny przez kilka dni i w tym
czasie
ubierano go w cztery różne mundury, z medalami i wstążeczkami. i
szarfami. I z nabijanymi pasami. Ja oglądałam całą tę maskaradę, tak mi
kazano. Siedmioletnia dziewczynka powinna zachować w pamięci chwałę
swego ojca. Ale trzeciego dnia, gdy się do niego wślizgnęłam, zobaczyłam, że
twarz zakrywa mu czarna zasłona. Myślałam, że mu odcięli tę piękną głowę,
i zemdlałam. Później powiedziano mi, że czarna chusta miała chronić jego
twarz przed muchami. Kiedy go chowano, był bardzo upalny dzień.
Głos umilkł, lecz Aleksander nie ruszał się z krzesła. Potem, po długiej
przerwie, usłyszał słowa Kiry: „Strzeż się sssszszsz...” Wstał szybko i uciszył
magnetofon. Słuchała ich trzecia osoba, gdzieś za sceną.
Poczuł, że już nigdy nie potrafi się bawić swoją ulubioną zabawką. W tym
świecie interferencji nawet maszyny mogą brzmieć jak nawiedzone.
Akt trzeci ZA SCENĄ
1
Początek temu dało nagłe zainteresowanie Dolores główną postacią zza
sceny. Siedząc w zadymionym barze po drugiej stronie rzeki przez dłuższy
czas omawiali subtelności różnych perfum. Przed chwilą jakaś dziewczyna w
dżinsach minęła ich stolik idąc do ubikacji i Aleksander rzucił dość banalną
uwagę:
— Człowiek jest zawsze wdzięczny kobiecie, która w takim dusznym
miejscu zjawia się uperfumowana. — Po czym zdał sobie sprawę, że za
dziewczyną ciągnie smuga zapachu tandetnej w gruncie rzeczy, mdlącej
imitacji francuskich perfum. Dolores wszakże nie zostawiła mu czasu na
zmodyfikowanie tej obserwacji. Zaczęła od razu rozwodzić się na ten temat
— jeden z jej ulubionych.
— Wiesz, jesteś pierwszym mężczyzną, od którego usłyszałam
inteligentny komentarz na temat tej niewidzialnej biżuterii, bo tak to
nazywam. A skoro o tym mowa, czy zauważyłeś, jak często zmieniam
perfumy?
Szybko dokonał w głowie obliczenia, ale kiedy oznajmił wynik, Dolores
położyła mu dłoń na ramieniu i uśmiechnęła się, aby okazać, jak jej
pochlebił.
— Nie, nie aż tak często. A jakie na przykład perfumy mam dzisiaj? —
Badała dalej jego ignorancję.
— Chanel numer pięć? — Jego niepewne spojrzenie było przyznaniem się
do winy, ale w myśli zarejestrował szybko pozycję do zapamiętania: zapoznać
się z przemysłem perfumeryjnym w drugim tygodniu maja: francuskim,
włoskim i południowoamerykańskim; sprawdzić numery Chanel; numer pięć
wykluczyć całkowicie. To oburzające, jakim ignorantem potrafi się okazać
szpieg.
Dolores z radością dzieliła się z nim okruchami informacji, po części
dlatego, że Aleksander nadal ją zadziwiał umiejętnością udzielania
odpowiedzi na większość pytań, a pytając przeskakiwała z tematu na temat.
Teraz ona mogła mu zaimponować, a przy okazji zabawić się trochę.
— Czy wiesz — mówiła — że każdy, absolutnie każdy daje mi w prezencie
Chanel numer pięć: na Boże Narodzenie, na moje urodziny, na wszystkie
rocznice i na święto narodowe także. Ja tego nigdy nie używam. To jest za
bardzo na fali, rozumiesz.
— A wobec tego co masz dzisiaj? Powiedz mi.
— Estupendo. Wyrób boliwijski. Bardzo rzadki i znakomity. Pocałuj mnie
za uchem, to zobaczysz.
Aleksander zerknął najpierw na barmankę, pochłoniętą zapamiętałym
dłubaniem w nosie, potem spojrzał na drzwi ubikacji; dziewczyna w
dżinsach nie śpieszyła się
f
jeszcze tam była. Z wolna nachylił się ku szyi
Dolores i pocałował ją w tył ucha. Powierzchnia ucha zdawała się miękka jak
płatek kwiatu, a woń perfum przypominała mieszankę egzotycznych kwia-
tów, których upajający zapach, jak pamiętał, usypiał go późną nocą w
tropikalnej nicości, gdy już nie działała na niego whisky.
— Tak, znam tę zabójczą woń, Dolores. Jest mocna i długo się trzyma.
Któregoś dnia ktoś musiał to poczuć ode mnie. Tak, tak, pochwyciłem
zdumione spojrzenie.
— Jakich perfum ona używa? — Dolores zacisnęła dłonie jak zawsze,
kiedy chciała pokryć niepewność śmiechem lub powagą.
— Kto? — Był zdezorientowany tym nieoczekiwanym przeskokiem w
rozmowie. Odgadł jej intencję prawie natychmiast, ale nie przychodziło mu
na myśl to najprostsze słowo świadczące, że ją zrozumiał.
— Zorientuj się w domu — ciągnęła nieubłaganie Dolores, która z całą
kobiecą zręcznością omijała ich tabu.
—
Dobrze — odpowiedział pó prostu i przeklął siebie za to, że nie jest dość
głupi albo dość uczciwy, aby powiedzieć coś, co pozwoliłoby jej domyślić się
prawdy o Kirze. Przez cały czas Dolores miała minę osoby skrupulatnie
lojalnej.
% WT J i* ł jWjł
łv~k“t < i •
ŁJL
JI
•'■*£&
Ą
% kWuK Mnifl i **?■»
5? ■., .¡.y,
•* * ■* ii i.-.« -i ?
4
MJM^łU Vj
K
HŁ
tófaWHiM Cł^i
i 4vwB/£l£fó*^§jz J|
jt % jLyŁ l^;^%| -w ^
♦■ J MAWlnMjŁ
?
%
\ %Cl ?,ł *v*
^T%ąv>
iWpR
1
*
14 iTHN^IC*i?i#Jj5w^'
f '*'* *♦ %ł jf% t»T?
rł
'' *
K Ł
V
M
WI
:
L v # \ aYA% *
JLM
Jt ffCil v.> 1"
w < ¿,* g*t ## M*ftA¥fn9*
* ^ % | if WM %%!^rp Ę "i mii
Ł WWHffi'%1^5?f i* i*v
>ŁjMitl jtli<4rH%1 rrTEŁłKł^’ *inSfl
^
VP
I
S
4 Im k%* v*^ui
^ is?^ <£ CS «2T^Wfft» V
:
* "■ ▼ y WW m
MW^^M^lliElwi^Wcł^ &\% *SlŁ»ŁłHfiiltii %%<B *ll
BMMUhllŁii iJiŁlJtF -
,l
•; i- ■ f. •# :i* & %. - ... *
9P
;
^•*v^»'jl"
<
*
>
%4^«^*fĘĘk *t%%4jkk* «•*-
(KMpJta**- • 'ń,i\%^ 4H ffiyi i» * *V ^'■i>ffi%w‘
v
* r'
1
*
B5>TiMlS-»«^i^l^łlaiS3ri j3»iT3«7WlŁ2M»^CTi4l
Od tej śmiesznej obietnicy zaczęły się kłopoty. Musiał teraz odnaleźć ślad
perfum Kiry. Przypomniał sobie, jak jeden zjego meksykańskich
przewodników tłumaczył mu różnicę między tropem żywych i umarłych.
Duchy zmarłych są chytre — mówił — i zacierają każdy ślad swoich stóp, ale
nie potrafią ukryć zapachu. Żywi nie mają trwałego zapachu, który mogliby
zostawić na krzakach i kamieniach, ale pozostawiają głębokie ślady na
piasku i w glinie. Meksykański wieśniak twierdził, że łatwiej jest tropić
zapach duchów.
Tak więc jeszcze tego popołudnia Aleksander poszedł za sugestią Dolores.
Białe ściany w sypialni Kiry wchłaniały skąpe światło dnia i opierały się
wkroczeniu zmierzchu. Dlatego bardzo wyraźnie widział wszystkie drobne
przedmioty, ułożone starannie na toaletce. Od razu dostrzegł flakonik
perfum. Stał w samym środku, krągłością kształtów przypominając
starożytne dzbany z wonnościami do namaszczania, i był koloru
granatowego. Kiedy Aleksander go otworzył i podniósł do nosa, z wnętrza
powiało wyraźną wonią gnijących roślin, która kojarzyła się ze stojącą wodą
sadzawek na bagnach. Być może Meksykanin w swych przesądach pojął
ulotną esencję śmierci: to z pewnością był śmiertelny zapach pamięci.
Aleksander zajrzał do środka i zauważył jakieś białe plamki na dnie,
jakby osad — lecz ani kroi perfum. Plamki poruszyły się i utworzyły białe
kółko. Guy oko przywykło do tej bieli na granatowym tle, zidentyfikował
tcCcoś jako zwitek papieru. Wyłowił go nożyczkami do paznokci, rozwinął i
odczytał: „Będziesz mnie kochał, póki te perfumy nie wywietrzeją.’’ Pismo
było chwiejne i duże, a litery „t” wznosiły się jak miniaturowe szubienice. Te
szubienice zdradzały rękę Kiry.
Nie było sensu nawet się zastanawiać, czy pamięć go nie zawodzi: on jej
nie kupił tych perfum. Jak każdy porządny mąż, zawsze dawał Kirze Chanel
numer pięć i za każdym razem mówiła, że nie mógł wybrać lepiej.
Bariera śmierci jest w perwersyjny sposób podobna do ostatecznej bariery
seksu: oddziela strach od najwyższego spokoju
i budzi zaufanie do osoby, która ją przekroczyła. Kira wciąż budziła w nim to
zaufanie i choć Aleksander nader dogodnie
__________, ________ _________
83
-
odsunął ją w rejony mroźnej kostnicy małżeńskiego tabu, nie miał
bynajmniej ochoty interpretować na nowo ich wspólnej przeszłości. Była już
utrwalona i mogła w tej formie pozostać jak portret rodzinny na ścianie,
powlekając się czcigodnym kurzem.
Teraz zaczęła działać zawodowa ciekawość. Rozpoznawał owe poruszenia
myśli, niby tykanie zegara: te drobne, krążące szybko, i te wolniejsze, które
wytyczały poszczególne punkty w jego dociekaniach. Lecz jaki był prawdziwy
powód takich dociekań i po co w ogóle miał się nimi zajmować? Kira jako
panna Piński i Kira jego żona nie wchodziły na razie w centrum
zainteresowań Aleksandra. Trzymał się raczej tego uczucia, które wzbudziło
w nim zaufanie do zmarłych, i wierzył, że przeszłość tę jego naiwność
uszanuje.
Aleksander znów wziął do ręki granatowy flakonik, lecz po sposobie, w
jaki mu się przyglądał, można było poznać eksperta przy pracy. Szybko
zbadał szkło, jego barwę, znak firmowy pod nazwą i powąchał wonną pustkę
w środku. Kartka Kiry mniej go zainteresowała; schował ją do kieszeni dla
bliższego zbadania.
Jego oczy obiegły dookoła blat toaletki w poszukiwanii. czegoś
niezwykłego, nic nie znalazły i wróciły do miejsca, gdzie stał flakonik. Przez
rozsypany puder, nie tknięty ściereczką do kurzu, prześwitywał wyschnięty
ślad atramentu. Aleksander skojarzył te dwa ślady i zadał sobie pytanie, czy
Kira trzymała wieczne pióro w szufladce z pudrem. Szufladka nie miała
kluczyka, więc ją wyciągnął i ujrzał pióro na stosie niebieskich kartek,
zabazgranych dużym pismem Kiry. Zbliżył się do okna, usiadł na niskim
stołku i zabrał się do przeglądania zawartości szuflady.
Nauczył Kirę systematyczności i teraz mógł wykorzystać rezultat tych
lekcji, gdyż kartki ułożyła według dat, a każdy dłuższy list spięła spinaczem.
Listy powinny by go wzruszyć, ponieważ wszystkie były zaadresowane do
niego. Lecz Aleksander miał robotę do wykonania, a robota wymagała bacz-
nych oględzin.
Po kilku minutach zrozumiał jasno, co oznaczał ten układ: kochana, zawsze
pełna wahań Kira nie mogła się zdecydo-
«■»‘'•M
M
}®»¿ilVf-¿tg jTjg ■dnii1ii^iTiM]rłilM»wy >i ■
/
^
¿jjr
sit.. ^¡L% ^łv'iU ’ •+
t>Vf ■i
**<f i¿‘if^
:
V;fw§
BpjFwp
1
^'^*
y«»^Ł yf ę^iHp^Wip
(a««ft
ł JTłlfcl''* £ isi%r W
% *£f0fijpfSfinSAi XX)pCfl *>_ tvt «* w*» w| C®i %<i^#l]
y*-
^ ¿4i
t iy.'|t^i,yj3twwjj w i ^ Ł **h“i *%«.%;%'**> fVf lllB« 14 |ya<w>ri^%j
i a»,iV* i l-V*
3
NM
'^9*
ła *lf l« 11
11
r*Tl ¡CT^&r$ b*$ .^S>* *
S'lt ■ Si T^H ^ ł i** "5 f ■ ?'^
,
*'
,
*ii
% y% 4 £ %^i %w fi
ł ># j> - i
|«¿%| *ł< £1*4$ ^ WBICI |^Mlfil|Ak||l 4«|| |i1 4b jg
(
% i» 9'uli
4
I
CCAfcCt Mfrii
i'* ■
IM
ilfliAn"
mfM*Ww) Ml«! wmfjr
Uiwwi^ Wl li
* ij%j tlij ł
wać, jaki odcień uczuciowy będzie właściwszy, gdy pisała do niego w czasie
tych miesięcy ponawiających się ataków choroby. Wobec tego za każdym
razem komponowała trzy lub cztery wersje, w zależności od tego, jaki model
rodzinny chciała zastosować, a nastroje były do nich dobrane.
W jednej wersji zwracano się do niego w przejściowej głębokiej depresji
jako do autorytetu ojcowskiego — tym bardziej ojcowskiego, że znajdował się
tak daleko i tak ciężko pracował. W drugiej ton był od pierwszej linijki
zupełnie pozbawiony szacunku i tego samego oddalonego Aleksandra
traktowano jak wiedeńskiego Spitzbube, goniącego za spódniczkami w
jakiejś całkiem nieodpowiedzialnej części świata. Tam, gdzie trzecia wersja
przetrwała ów chwiejny proces selekcji, Kira okazywała się nagle pełna
macierzyńskich przestróg: Aleksander mógł tylko podziwiać sposób, w jaki
potrafiła się wczuwać w jego spotniałą skórę w upałach Ameryki Środkowej.
Ale dlaczego przechowała całą tę kronikę swych czułych wahań? Bogatszy
materiał do spekulacji czekał go pomiędzy dwoma braterskimi listami, które
zostały napisane jeden po drugim, lecz nie wysłane. Było to sprawozdanie
sporządzone na maszynie, z cyframi, nazwami miejscowości i datami, a pew-
ne wiersze zostały w nim podkreślone na czerwono.
Aleksander zerwał się ze stołka, zapalił światło nad lustrem i rozłożył
kartkę na stole. „Prowincja Las Monjas... — tak brzmiał tekst — ludność 567
000; ukryte lotnisko do zbudowania przed 1965; przedsiębiorstwa
zainteresowane" — i tu następowała lista nazw wraz z adresami. Wysokości
łapówek określone były w osobnej kolumnie. Musiał dobrze i szybko się
skoncentrować, aby ocenić kompromitujący charakter rozpostartego przed
nim dokumentu. To było ważniejsze od jego obecnych uczuć względem Kiry,
która, sądząc z tego przeglądu, okazała się bądź nieostrożną maniaczką,
bądź też samoukiem wyćwiczonym w jego sztuce.
Dwie inne rzeczy czyniły to domowe odkrycie dość niepokojącym: z
górnego rogu kartki biło drwiąco w oczy Aleksandra słowo „kopia”,
podkreślone czerwoną kreską: poniżej zaś, między wierszami maszynopisu,
wyskakiwały w górę i w dół zgrabnie nakreślone daty, zachodzące na
niektóre słowa pętel-
kami wyrysowanymi ołówkiem. Z początku nie dostrzegał związku między
datami a faktami, z którymi były tak plastycznie połączone, lecz potem jego
pamięć wykonała kilka akrobatycznych skoków nad tekstem i ujrzał, jak z
tego dokumentu pozdrawia go geniusz drugiego pedanta.
Daty między wierszami odnosiły się do dat listów posyłanych Kirze z
różnych miejscowości w czasie jego długiej podróży. Zestawiała więc fakty z
etapami jego postępów w pracy. Było to zaiste nadzwyczajne.
Aleksander rozpoczął metodyczne przeszukiwanie wszystkich szuflad w
sypialni. Zapalił górne światła i wreszcie z rękami pełnymi różnych
drobiazgów opadł na łóżko Kiry. Materac jęknął, jak gdyby ciężko urażony.
Aleksander zachowywał się jak okupująca armia; o świętość tajemnic
osobistych i sentymentów przeszłości troszczył się tyle, co o perspektywy
wiecznego odpoczynku. Miał nader uciążliwą pracę do wykonania we
własnym domu i w środku szpiegowskiego urlopu.
W końcu ujawnił się pewien trop, coś, co wyślizgnęło się spośród szkiców
Kiry,, w większości, jak z uciechą zauważył, zrobionych grubymi
pociągnięciami ołówka po papierze. Była to fotografia bardzo młodego
człowieka: jego oczy jak gwiazdy zdawały się przyzywać zastępy anielskich
kochanek, lecz usta najwidoczniej domagały się ciastek z dużą ilością
kremu. Aleksander wyobraził sobie granatowy flakonik perfum przy jego
twarzy i uznał od razu, że ten ładny maminsynek nie mógłby sobie na to
pozwolić ani nawet myśleć o oszczędzeniu takiej sumy z pomocą swojej
glinianej świnki. Oczywiście Kira mogła mu dać pieniądze, żeby kupił jej ten
prezent i przewiązał go śliczną wstążeczką, godną niespodzianki.
Lecz po namyśle Aleksander wykluczył nawet taką możliwość. Kira lubiła
dostawać prawdziwe prezenty; tylko wtedy, gdy sama je dawała, wolno jej
było odgrywać komedyjkę córeczki, która ma uczcić dzień urodzin papy.
Dostawała pieniądze specjalnie na te drobne prezenciki urodzinowe.
Niemniej jednak duża fotografia gwiaździstookiego młodzieńca, leżąca na
łóżku Kiry, stanowiła jak dotąd jedyne ogniwo, które mogło ten drugi
dokument uzasadnić i ujawnić
motyw działania bardziej przekonywający niż zwykłe szaleństwo. Werdykt po
śledztwie brzmiał: „śmierć wskutek zaburzeń psychicznych”, co poświadczyli
dobrze opłaceni lekarze, przytaczając wiele mądrych terminów,
niezrozumiałych dla nikogo, lecz Aleksander znał Kirę dość dobrze, by
potraktować werdykt wyłącznie jako grzeczną i zgodną z prawem próbę
oszczędzenia mu niepotrzebnego kłopotu. Popełniła samobójstwo, aby zrobić
z niego głupca — z niego lub z kogoś innego, a teraz skłaniał się do myśli, że
człowiekiem, którego ostatecznie przechytrzyła, prawdopodobnie nie był
Aleksander Amin.
A jednak kompromitujące kompendium na temat prowincji Las Monjas —
tak kompletnej terra incognito, jakiej chyba drugiej nie było — nie miało
naprawdę sensu w zestawieniu z fotografią tego maminsynka i z tym
samobójstwem. Aleksander podrapał się po wąskim nosie, przesuwając
palcem po jego kościstym garbku, sięgnął po ołówek i zanotował szybko na
odwrocie zdjęcia ładnego chłopczyka:
a) Siostra Thompson,
b) Ksiądz Murphy,
c) Osoba, którą oboje wymienią.
Z tymi trzema osobami powinien przeprowadzić rozmowę, zanim
pochopnie wyciągnie wnioski, które zwykle wyciągają obrażeni mężowie.
Upomniał siebie surowo, że nie wolno przeprowadzać sekcji na posępnym
trójkącie małżeńskim. Jego celem winno być odnalezienie i przecięcie tego
nieznanego kontaktu między skompilowanym przez Kirę kompendium i od-
biorcą kopii, kimkolwiek by się okazał. Nienawistna była mu myśl, że jakiś
pasożyt spoza branży może sprzedać informacje za dziesiątą część tego, co
są warte. Arnin senior mógłby się pogodzić z taką stratą, ale nie jego mądry
syn.
Detektyw-amator, który tak wytrwale irytuje czytelnika we wszystkich
wyszukanych opowieściach kryminalnych, skłonny jest do marnotrawnego
gromadzenia nieważnych faktów i ciągnie za sobą kilka tropów niby
optymistyczny półgłówek. Aleksander traktował swoją pracę poważnie i nie
miał zamiaru ścigać tropów Kiry ani w jej sypialni, ani gdzie indziej. To, co
już odkrył, wystarczyło: dość miał z tym zmartwienia. Chcąc się trzymać
metod racjonalnych, nie życzył sobie odkrywania
tropów alternatywnych, które mogłyby go zdenerwować jeszcze bardziej.
Wierny radom ojca, postanowił działać według staromodnych metod
eliminacji. Jeżeli ta ładna twarzyczka nie miała nic wspólnego z istotą
sprawy, nader chętnie zapomni ojej istnieniu. Lecz musi coś konkretnego
ustalić, albo w domu, albo poza domem, nim zbierze więcej materiału. Po
latach doświadczenia wolał pracować na świeżym powietrzu.
To zaś, co najbardziej podtrzymywało jego pewność, że następny krok jest
właściwy, wynikało z innych źródeł: z osiągniętego spokoju, z harmonii
seksualnej, która równoważyła teraz wszystkie jego nastroje na dwóch
poziomach tajemnych namiętności. Miał serdeczną nadzieję, że i w jej
nastrojach działo się to samo.
2
Siostra Thompson mieszkała o pół mili dalej, przy Child’s Hill, i
codziennie odwiedzała cierpiących i próżnujących bogaczy, którzy skrywali
się przed śmiercią w tych wszystkich rodzinnych fortecach udających
„Zakątek Bzów", „Słoneczny Widok” lub „Zgrabne Wieżyczki”.
Aleksander chciał ją zastać w domu, nim rozpocznie swoje poranne
obchody, pani Thompson bowiem stała się w pewnym sensie pomocą
domową u chorych plutokratów, pracującą na godziny i stosownie do tego
ustalającą opłatę za usługi. Podziwiał ją za to, że potrafiła pojąć absurdalną
prostotę nowoczesnej ekonomii, jednakże siostra Thompson chętniej
widziała swą pracę jako pielgrzymkę duchową, drogę wiodącą przez wyboiste
ścieżki nadziei jej wdowieństwa, od pacjenta do pacjenta. Wszyscy oni
bardzo potrzebowali jej siły moralnej. Kira była ostatnią, lecz nieudaną
pacjentką, która połknęła zbyt dużą dawkę odwagi.
Pielęgniarka mogłaby oczywiście przytoczyć nazwiska tych, co spokojnie
zakończyli życie w jej muskularnych ramionach i z religijnej wdzięczności nie
zapomnieli o niej w testamencie. Za największy swój sukces uważała opiekę
nad pewnym anglo-
katolickim biskupem, który aczkolwiek śmiertelnie chory, nie umierał przez
długie lata po prostu dlatego, że lubił słuchać kazań siostry Thompson
wygłaszanych przy łożu boleści. Pozostawił jej zaledwie trzysta funtów —
niezawodny dowód, że żadnemu biskupowi w tych czasach się nie przelewa
— ale wynagrodził ją sowicie, pozostawiając w spadku taką osobistość, jak
niezłomny moralnie, choć fizycznie wątły ksiądz Murphy.
Aczkolwiek chronicznie nie dopłacany, ksiądz Murphy zachowywał się
bardzo lojalnie w czasie choroby biskupa, po jego śmierci jednak doznał
takiego wstrząsu, a może ulgi, że pogrążył się w czytaniu łaciny głębiej, niż
było wskazane, i wkrótce przeszedł na stronę Rzymu. Niewiele brakowało, a
byłby przeciągnął i wdowę przez barierę papizmu, lecz w samą porę szkocka
krew zawrzała w żyłach pani Thompson, a potem ochłodła do zwykłej
upartej temperatury: pielęgniarka nie ustąpiła ani o cal.
Zgodziła się natomiast poświęcać część dnia na prowadzenie mu przez
kilka lat domu — po to, jak utrzymywała, by uspokoić trochę jego nerwy; ale
w duszy żywiła nadzieję, że skieruje go z powrotem na drogę pośrednią,
którą kroczył zacny biskup, oświetlaną przez odpowiednią liczbę świec i
spryskiwaną tylko gdzieniegdzie kilkoma kroplami — właściwą higieniczną
dawką — święconej wody.
Niestety usposobienie księdza Murphy zadawało kłam jego wątłej
powierzchowności i w oczach pielęgniarki szybko zmieniał się w jeszcze
jednego upartego muła: był niegodny, aby skorzystać z jej rad, i niezdolny
sam ich udzielać. Tak więc opuściła go dla zwyczajnych chorych pacjentów,
może trochę rozzłoszczona i zawiedziona, w gruncie rzeczy jednak zdumiona,
że ta chorowita czarna owca, ten księżyna .okazał się prawdziwie mocnym
człowiekiem.
O godzinie za kwadrans ósma, gdy Aleksander złożył jej wizytę, siostra
Thompson właśnie zbierała się do wyjścia z domu (jednego z tych tanich
domków o zamrożonych czynszach). Choć nie zapowiedziane odwiedziny
Aleksandra były jej bardzo nie na rękę, gdyż z samego rana szła do pewnego
bogatego hipochondryka, nie śmiała tego okazać. Ostatecznie
miała swoją dumę zawodową, a fatalny wypadek z pigułkami stanowił plamę
na jej nieskazitelnej reputacji: ciągle jeszcze nękały ją sny o śmierci Kiry.
Lecz pan Amin zachował się jak prawdziwy dżentelmen przed śledztwem i po
śledztwie i nie robił jej żadnych wymówek. Jak mogła go teraz zbyć kilkoma
słowami?
Co do Aleksandra, to podejmując wieczorem decyzję, postanowił nie
bawić się w żadne towarzyskie ceregiele i zachowywał się wobec pielęgniarki
jak doświadczony szpieg, wykorzystując jej nerwowy pośpiech i niepewne
spojrzenia. Byłoby rzeczą nierozsądną przygotowywać ją na tę rozmowę przez
telefon.
— To bardzo nieładnie z mojej strony, pani Thompson, że zjawiam się
akurat w chwili, kiedy pani wychodzi. — Jego głos brzmiał gładko, obłudnie.
— Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi, proszę pana. Proszę, niech pan
wejdzie. Muszę tylko do kogoś zadzwonić, wybaczy pan na chwilkę.
Aleksander wiedział, że skoro pobierała tak wysokie opłaty, nie mogła w
żadnym razie poświęcić mu więcej niż dwadzieścia minut, wobec czego mógł
się spodziewać szybkich i zwięzłych odpowiedzi.
— Mam nadzieję, że pan sam nie"zaczyna chorować, panie Arnin —
rzekła grzecznie, siadając tuż przy telefonie.
— Nie, czuję się doskonale. Ale wynikła pewna pilna sprawa i
zastanawiam się, czy pani nie mogłaby mi pomóc.
Ostatnie zdanie zabrzmiało niczym zwrot, od którego zaczyna
przesłuchanie policja, i pani Thompson była wyraźnie zdetonowana. Będzie
dobrze odpowiadać, pomyślał Aleksander i ciągnął dalej, wyjmując z teczki
dużą fotografię:
— Przypuszczam, że jest to polski kuzyn mojej żony — kłamał gładko —
tylko niestety nie znam go osobiście. Chodzi
o niewielki spadek, rozumie pani.
— Oczywiście rozumiem, proszę pana, ale nie przypominam sobie, abym
kiedyś widziała tego młodego pana. — Lekko pociągnęła nosem nad
fotografią, z wyraźną ulgą, że jej to zupełnie nie dotyczy.
— Trudno. — Wstał i rozejrzał się po pokoju, bo chcjał
powiedzieć coś miłego o domku pani Thompson. Teraz pielęgniarka
zapragnęła pomóc biednemu, strapionemu wdowcowi. Nigdy nie wiadomo.
Mógł za jakieś dziesięć lat zostać ostatecznie jej pacjentem.
— Och, panie Arnin, ciągle jeszcze szukam w pamięci. Bardzo bym była
rada, gdybym mogła się na coś przydać takiemu dobremu, hojnemu
człowiekowi jak pan.
Pani Thompson również wstała i czy sprawiała to niskość pokoju, czy też
ukośne załamanie światła padającego od okna, dość że Aleksander
spostrzegł po raz pierwszy, jak nieproporcjonalna jest jej figura: silna, ciężka
baryłka cielska wsparta na dwóch patykach obleczonych w czarne poń-
czochy. Jakoś poczuł, że powinien zaskarbić sobie jej zaufanie i więcej
sympatii na przyszłe spotkania, które, jak sądził, na pewno go czekają.
Powiedział:
— To pani była dla nas dobra i zacna. Nigdy nie zapomnę, z jaką
cierpliwością, życzliwością i zrozumieniem odnosiła się pani do mojej żony.
Takie przymioty mogą wynikać tylko z wewnętrznej siły moralnej.
Siostra Thompson musiała się zarumienić, choć zdarzało jej się to
rzadko: na słowo „moralność” reagowała jak młoda dziewczyna na słowo
„miłość”. Poza tym przypominało jej to księdza Murphy.
— Ależ, panie Arnin, ja robię tylko to, co mi nakazuje obowiązek. Reszta
przychodzi z pomocą bożą. — Znów przypomniał jej się ksiądz Murphy, który
w ogóle potrafił pojawiać się niespodziewanie w myślach innych ludzi.
Aleksander miał właśnie spytać o jego adres, lecz pani Thompson pierwsza’
wyrwała się z propozycją.
— Panie Arnin, o ile pamiętam, pani Arnin wspomniała
o jakimś młodym człowieku, nie, młodym chłopcu, w obecności księdza
Murphy. Weszłam zmierzyć jej gorączkę, kiedy ona, biedactwo, wsparta na
tych wszystkich poduszkach, mówiła dokładnie tak: „Ojcze — powiedziała —
martwię się tym chłopcem, bardzo się martwię.” Tyle akurat powiedziała, ni
mniej, ni więcej, jak się zbliżałam do jej łóżka.
Siostra Thompson miała wrodzone zdolności mimiczne. Kiedy cytowała
słowa Kiry, jej grubo ciosana twarz zwiotczała,
91
vjól
l<ll> 4**1 ¿rsŁlli
;
ii
nimi
\ \ 1 1 V
a wodniste oczy ożywił błysk ogromnego zaciekawienia. Aleksander mógł
sobie dokładnie wyobrazić twarz Kiry mówiącej księdzu, jak bardzo się
martwi, gdyż ilekroć mówiła coś z najgłębszym przekonaniem, jej oczy
niezmiennie wyrażały szaloną ciekawość.
— To bardzo pożyteczna informacja, pani Thompson. Jestem pewien, że
ksiądz Murphy przypomni sobie więcej szczegółów. Bardzo pani dziękuję!
— Zawsze jestem do usług, panie Amin. I jeszcze... więc jeżeli pan pójdzie
do księdza Murphy, powinnam pana uprzedzić, że ostatnio bywa odrobinkę
nerwowy.
— Dziękuję pani za ostrzeżenie.
Patyki w czarnych pończochach podreptały za nim do drzwi; to
imponujące, jak dobrze podtrzymywały osadzony na nich solidny ciężar.
Trzeba przyznać, że ksiądz Murphy zrobił dość kiepski interes na swoim
nawróceniu. Wprawdzie pod duchowym przewodnictwem biskupa obarczony
był brzemieniem jak osioł, lecz ciężary, złożone na jego wątłe barki przez
Kościół katolicki, zmiażdżyłyby dziesięć tęgich osłów. Dostał najnędzniejszą,
najuboższą i, ogólnie biorąc, najbardziej skorą do grzechu parafię w Wielkim
Londynie, i oto pracował tam, bez żadnych absolutnie szans powodzenia,
modlił się, głodował, udzielał pomocy i znów się modlił.
Aleksander widział go tylko dwukrotnie w czasie choroby Kiry i z lekkim
rozbawieniem zauważył, jaką przyjemność sprawiało jej tytułowanie kogoś
„ojcem” setki razy w ciągu jednej rozmowy. Ksiądz wydawał się dość
sympatyczny, a skoro Kira znajdowała pociechę w jego obecności,
Aleksander traktował go jako jeszcze jednego lekarza, od którego na szczę-
ście nie groziły żadne rachunki.
Po wyjściu od siostry Thompson Aleksander pojechał do Paddington metrem,
przesiadł się na autobus i wreszcie zapukał do drzwi walącego się prawie
domku nad kanałem. Musiał zaczekać na księdza, który odprawiał trzecią
mszę owego ranka. Kiedy zjawił się ojciec Murphy, zmizerowany, lecz
pogodny, Aleksander uprzytomnił sobie, że będzie musiał
rafe* %
WBISIsfllłfiSłSllflK
BS32al9n%i£ra5£ &HVvM10l9itl»i ^l%«^iflp#lÍKÍi«
Ww,fM«»*w^r¿í}sQn^ir^^iiRt:|ia»AA
íífipí ^ ^
*^ ■* kMlp vi* *»¿^1
*
■ •■' v* % ^4V
TS
>#QI lia*' 4&1
M
'
fí
' p* SSsIás^jyK^iíií
IlfÉÉil
1 üzñte wIR#*?
<¡ tó*
¿ 1ÜIHJ
S
T
SE
Í
Í
P
I&
F
i«
Iti
im*V| *fj¡ » *• *
i^is
1
1éítés»t §** i ¿* o,
patrzeć, jak ksiądz spożywa swe późne śniadanie. Ta perspektywa
przygnębiła go.
Wreszcie mogli zacząć rozmowę i Aleksander przystąpił wprost do rzeczy:
kim był ten chłopiec, o którym Kira rozmawiała z księdzem? Czy ojciec
Murphy go znał? A jeżeli tak, czy rozpoznałby jego twarz? Dotychczas
fotografia spoczywała w teczce.
Gdy Aleksander zamierzał ją wyjąć, ojciec Murphy zrobił lekki gest,
równie nieokreślony jak jego odpowiedzi, i rzekł:
— Nie chciałem poruszać tego tematu, panie Arnin. Ostatecznie życzenia
zmarłych, nawet jeśli pozostają nie spełnione, należy uszanować lub otoczyć
milczeniem. Praca księdza, jak pan zapewne rozumie, wymaga ciągłej
dyskrecji, to znaczy, nie tylko w konfesjonale.
— Rozumiem to całkowicie, proszę księdza.
— Jednakże — ciągnął ksiądz obracając w dłoni łyżeczkę — problem
pańskiej żony, panie Arnin, być może po jej śmierci dotyczy teraz pana. Nie
chciałbym nic panu narzucać, tym bardziej że sprawa, o której mówię,
wymaga decyzji moralnej, to znaczy pańskiej decyzji moralnej.
— A więc najlepiej niech mi ojciec powie, o co chodzi.
— Pani Arnin życzyła sobie, aby jej chłopiec został o- chrzczony i
wychowany po katolicku, ale bała się pana. Mam nadzieję, że nie gniewa się
pan, że o tym mówię.
—■ Gniewać się? — Aleksander ze śmiechem potrząsnął głową. — O co
miałbym się gniewać?
— No, jako żyd o ortodoksyjnych poglądach, ma pan słuszne racje, aby
sprzeciwić się życzeniu swojej żony. Aja byłbym ostatnią osobą, która by
lekko traktowała pańskie zasady religijne. Rozumiem pana i współczuję.
Bardzo! — dodał i otarł czoło dużą kolorową chustką.
Owa chustka była głównym rekwizytem ojca Murphy przez całą tę
wykrętną rozmowę. Trzymał ją przy twarzy, ściskał od czasu do czasu jak
gąbkę, to znów ocierał kropelki potu. Aleksander nigdy nie widział, żeby
komuś tak pociła się twarz przy tak zimnej pogodzie. Druga połowa kwietnia
pokazywała wszystkie łatwe do przewidzenia kaprysy angielskiego klima-
tu: w miarę neurotycznych postępów wiosny robiło się coraz zimniej.
Aleksander żałował, że nie może otwarcie manipulować własną chustką,
choćby tylko po to, by chronić nos przed smrodem, ciągnącym od kanału za
oknem. Lecz winien był księdzu pewne wyjaśnienie, które niegrzecznie
byłoby zastąpić wybuchem śmiechu.
— Ojcze — powiedział patrząc mu prosto w oczy z wyrazem, który miał
budzić całkowite zaufanie. — Nie jestem żydem, ani ortodoksyjnym, ani
wiarołomnym, nic z tych rzeczy. Bardzo mi przykro, ale to po prostu
nieprawda. Moja żona była żydówką i o ile mogłem zauważyć, nie
interesowała się swoją religią.
— Ale interesowała się religią w ogóle, panie Arnin.
— Może kiedy przebywała w towarzystwie księdza. Widzi ksiądz, moja
żona miała umiejętności włączania się w zainteresowania innych ludzi, gdy
byli przy niej. Lecz umiała się też wyłączać, ot tak! — Aleksander pstryknął
palcami —jak tylko dana osoba' wyszła z pokoju. — Zauważył, że chustka
księdza uniosła się w górę, niby flaga na znak kapitulacji, i pożałował go.
Prawdopodobnie taką samą udawaną pobożnością częstowali go we
wszystkie dni tygodnia irlandzcy i zachodnioindyjscy parafianie, i to
przypomnienie nie było mu przyjemne.
— Ale jej chłopczyk, jej... pana syn, panie Arnin — ksiądz niezręcznie
szukał słów — jaką on wyznaje religię, przynajmniej na papierze?
— Żadnej, ojcze, dla tej prostej przyczyny, że on nie istnieje i nigdy nie
istniał; to tylko jedna z fantazji mojej żony, a jej fantazje zmarły wraz z nią.
Ojciec Murphy miał minę osłupiałą, lecz nie mógł się pogodzić z faktem,
że bajeczka Kiry była żałosnym kłamstwem, pokarmem dla jego moralnych
niepokojów.
—Wyobraźnia, zwłaszcza gdy wypływa wprost z duszy, nie może umrzeć
wraz z ciałem. To, proszę pana, skłonny jestem uznać za prawdę.
—No cóż, rzecz w tym, że wyobraźnia zawsze wypływa z niewłaściwych
miejsc, proszę księdza. — W tym momencie
ujrzał w myślach garderobę Rity i wewnętrznie parsknął śmiechem na to
wspomnienie.
— Modlę się za duszę pańskiej żony. Nie powinna była tego robić, nie
powinna — wymamrotał ksiądz.
— Tak, to było niepotrzebne. — Aleksander przybrał stosownie obłudny
wyraz- twarzy, lecz pod tą maską rozmyślał cynicznie, jaki czek powinien
przesłać ojcu Murphy, aby zapewnić sobie jego przyszłe względy. W tych
ohydnych, tandetnie zbudowanych kościołach zawsze im potrzeba pieniędzy
na nowe organy albo na próchniejące schody. Sto funtów mogłoby tego
niewinnego baranka „odrobinkę” zdenerwować: w porę przypomniał sobie
ostrzeżenie siostry Thompson. Pięćdziesiąt? Nie, to by wyraźnie zakrawało
na hojność zredukowaną do połowy. Wypisze czek na sześćdziesiąt dwa
funty celem zaintrygowania księdza, jeżeli jakiekolwiek chytre spekulacje
mogły gościć w tym wątłym ciele.
— Chciałbym bardzo służyć panu pomocą — wyszeptał niedosłyszalnie
ksiądz przez swoją chustkę. Pomoc była tym artykułem, którego wszyscy się
od niego spodziewali, a którego, jak wiedział, sam tak bardzo potrzebował.
— Mam nadzieję, ojcze, że będziemy się częściej widywali — powiedział
Aleksander i postanowił przesłać mu dokładnie sześćdziesiąt dwa funty.
— Ja też mam tę nadzieję, panie Amin.
— Jeszcze jedno pytanie, ojcze: czy moja żona pokazywała ojcu kiedyś
fotografię młodego człowieka, który miał być rzekomo naszym synem?
— Nie, nigdy. Ale pani Amin nie opowiadała o młodym człowieku.
Wspominała zawsze dziewięcioletniego chłopca
o ciemnych włosach.
Aleksander nie miał złudzeń, kiedy przesiewał dostarczane mu przez
ludzi wiadomości — czy to zabarwione złośliwością, czy sympatią. Czego im
niezmiennie brakowało, to ironicznego dystansu; fakty, jak rodzynki,
skrywały się w nad-
95
im
SSBSæsll
\ ySf$;* f
/ P •il TV??
;
4
V
(NáU
WSSÊÈË&k-
rniarze ciasta. Na ogół wolał komentarze złośliwe —jeśli już musiały być
jakieś komentarze — bo uwydatniały pewne szczegóły. a szczegóły były
zawsze pożądane.
Jak zauważył przy kilku okazjach w czasie jej pobytu u nich \v domu.
siostra Thompson chętnie udzielała informacji o starszych kobietach,
zbliżonych do niej wiekiem, a jej złośliwość najbardziej ostrzyła pazurki na
mężatkach, które jeszcze nie owdowiały. Zafascynowany obserwował, jak
zręcznie wybiera szczegóły z katalogu kobiecych chwytów.
Należało raczej zachęcić pielęgniarkę do złośliwości zamiast łagodzić jej
ostrze pochlebstwem. W niejasnej nadziei, że zdoła naprawić ten błąd
taktyczny, Aleksander udał się nazajutrz na przechadzkę w kierunku Child’s
Hill. Poszedł tam w porze lunchu, może więc robiła zakupy, jakby się rzekło,
„między pacjentami”. Okazało się, że odgadł trafnie. Wyśledziłją przed
sklepem warzywnym, pochyloną nad skrzynką anemicznych jabłek. Z daleka
jej nogi wydawały się jeszcze cieńsze.
Aleksander kręcił się koło przystanku autobusowego i w chwili, gdy
siostra Thompson miała przejść przez ulicę, sam ruszył przez jezdnię, ale z
naprzeciwka. Spotkali się pośrodku, akurat w momencie, gdy zmieniły się
światła uliczne i mijał ich czerwony autobus. Powitania były widoczne, lecz
wśród hałasu niedosłyszalne. Pomógł jej przedostać się na drugą stronę.
Zaraz po tym pochwalił przypadek, dzięki któremu może z nią pomówić,
pani Thompson zaś odpowiedziała stosownie, że i jej bardzo miło go widzieć.
— Teraz już, kiedy pierwszy szok z wolna mija — zaczął lekko drżącym
głosem — powinienem napisać kilka listów do tych przyjaciół mojej żony,
którzy byli najbardziej jej oddani przez długie tygodnie duchowych cierpień.
Zdaje mi się, pani Thompson, że kilka pań często ją odwiedzało w czasie
mojej nieobecności.
Zdołał wprawić pielęgniarkę w pomieszanie, gdy równocześnie wspomniał
o cierpieniach duchowych i o odwiedzających paniach. Rzuciła się na te
panie, pokazując pazurki.
—
Och, panie Amin, czy to nie zbytek dobroci z pana strony? To były takie
gdaczące kury, które nie miały nic do
roboty, a ich mężowie urabiali sobie ręce po łokcie po to, żeby mogły
leniuchować. Poza tym dostawały u państwa najlepszą herbatę w Londynie i
chrupały te pyszne ciasteczka francuskie, które pani Amin specjalnie
sprowadzała co drugi dzień z Wigmore Street.
— A jednak przypominam sobie, że żona pisała o tych paniach w swoich
listach, i zawsze z taką serdecznością!
—
Panie Amin — jej głos nabrzmiewał oburzeniem — są różne rodzaje
serdeczności! Jestem pielęgniarką od czternastu lat i wiem, jak ludzie chorzy
otwierają swe serca każdemu, kto tylko się zjawi w pobliżu. Pańska żona,
panie Amin, była bardzo dobra, ale była też bardzo chora. A co się tyczy tych
pań, to naprawdę pan zbyt uprzejmie tak je nazywa. Można się z nich było
tylko śmiać. Toteż pani Amin się z nich śmiała, bardzo często, i w mojej
obecności. Mogłabym panu niejedno
0 tych paniach opowiedzieć, gdybym była plotkarką.
Aleksander musiał trochę mocniej pobudzić ten wylewny
nastrój; zbliżali się do jej domku i pora lunchu dobiegała końca.
—
Która z nich, jak pani sądzi, była najbliżej zaprzyjaźniona z moją żoną?
— Żadna. Pani Arnin potrafiła przejrzeć wszystkie na wylot
1 szybko ją nudziło, gdy któraś z nich zanadto się spoufala- ła. 1 miała też
dla nich różne przezwiska; to wskazuje, panie Arnin, co rzeczywiście o nich
myślała.
—
Naprawdę? Jakie przezwiska? — dopytywał się Aleksander zachęcająco;
pani Thompson nie skąpiła szczegółów. Zebrał obfite żniwo.
—
Tę, której ja najbardziej nie znosiłam — nie mogła sięjuż powstrzymać
od szczerego wyznania — przezywała panią Antyk, bo to była żona
właściciela sklepu z antykami przy Golders Green.
—
Ach, tak. Wiem, o kim pani mówi, pani Thompson. Mam jej adres.
—
A potem jeszcze pani Kościarka, żona tego śmiesznego grubego doktora,
pamięta go pan?
___ Tak, oczywiście. — Pamiętał doktora aż nazbyt dobrze.
Był to osteopata, który zjawił się pod koniec, wraz z ostatnią.
najkosztowniejszą zgrają lekarzy. Zdawało się, że mnoży swoje honoraria
przez liczbę kości, którymi manipuluje.
— A była jeszcze taka... — Pani Thompson najwyraźniej świetnie się
bawiła. Nie zauważyła, że minęli jej dom i idą teraz pod górę. Aleksander
przerwał jej i powiedział z udanym przerażeniem:
— Wielki Boże! Dziesięć po drugiej. Muszę już iść. Mam ważne spotkanie
za pół godziny na West Endzie. Jak miło, że panią spotkałem, pani
Thompson. Do widzenia.
Prawda, miał ważne Spotkanie, ale znacznie później, a jego celem była
miłość. Ich'spotkania w domu Rity uważał za najważniejszą sprawę tygodnia
i żadne szpiegowanie możliwej zdrady ze strony Kiry nie mogło w tej chwili
zmienić jego stosunku do Dolores. Ona istniała w odrębnym świecie, strze-
gąc jego namiętności w niedostępnej dla plotek wieży odosobnienia.
Tym, co spowodowało, że tak nagle zostawił panią Thompson, był
nieoczekiwany zwrot w jego pamięci. Wyrzuciła ona znienacka obraz
tabakierki, gdy pielęgniarka zrobiła tę złośliwą aluzję do pani Antyk. Prawie
jednocześnie z tabakierką pojawiła się twarz młodego człowieka, zeszpecona
przez kilka pryszczy. To było to! Dlaczego wcześniej nie zwrócił uwagi na ów
incydent?
Potrzebował tylko małego eksperymentu, aby udowodnić samemu sobie,
że jego pamięć nie myli rzeczywistości ze snem. Pobiegł do domu, usadowił
się w fotelu naprzeciwko fortepianu w muzycznym pokoju Kiry i sięgnął po
tabakierkę leżącą na małym stoliku. Otoczony przedmiotami, w których
milczącym towarzystwie rozegrała się ta scena, poddał próbie swą pamięć.
Prywatne kino szpiega —jak określił w myślach tę próbę — posłusznie
zaczęło odwijać sekwencję ze starej szpuli.
Kira siedziała na taborecie od fortepianu, z nogami wspartymi na
czterotomowym wydaniu Liszta, i rozmawiała z młodym człowiekiem, który
przyniósł tabakierkę. Aleksander słuchał niezbyt uważnie, choć ów antyczny
drobiazg miał być dla niego.
Jedną z przyjemności wymyślonych przez Kirę dla jej podróżującego męża
było zażywanie tabaki — czynność zarówno
jrfp«'•8
BSW
R
B
81
P
iwPcK RPfmtrtoMN&wfetfrłji ElłI Jl-l.tiiZl
Ł
" ?*\ri*'*'* **
*f.
odprężająca, jak i higieniczna w tych wszystkich smrodliwych krajach, przez
niego ciągle odwiedzanych. Lecz Aleksander znał źródło tego pomysłu:
narodził się z korespondencji Kiry z jednym z jej kuzynów, albo sprzedawcą,
albo miłośnikiem tabaki — Aleksander nie przypominał sobie dokładnie.
W tej chwili młodzieniec gawędził bardzo inteligentnie o tym starym
nudziarzu Liszcie i o podstarzałej nudziarce, swojej własnej mamie, która
prowadziła sklep papy z antykami przy Golders Green. Syn już sprzedał
tabakierkę Kirze, ale szczebiotał o niej dalej, jak to przekupień, ku wielkiej
irytacji Aleksandra. Było to w przeddzień jego wyjazdu do Turcji i wyczuwał
w powietrzu obecność familijnych mitów, ciążących na jego koczowniczym
sumieniu. Chciał być sam z Kirą.
— Ali, mój kochany Ali — powiedziała później Kira, kiedy byli w łóżku. —
Musisz coś zrobić dla tego młodego specjalisty od antyków, jak wrócisz z
Konstantynopola. On ma taką wiedzę i chciałby pojechać najpierw do
Ameryki Środkowej, a potem na Alaskę.
Kira zawsze dokładnie formułowała swoje żądania dotyczące innych ludzi,
a w zamian za to Aleksander dokładnie nic dla nich nie robił.
Chwyt z prywatnym kinem podziałał; Aleksander wstał z fotela, wsunął
niepotrzebną tabakierkę do kieszeni i zszedł na dół. Musiał złożyć krótką
wizytę pani Antyk. Lecz przed wyjściem przypomniał sobie piec antracytowy.
Może warto by zbadać popiół. Tak tylko na wypadek, gdyby pan Antyk junior
spędził urlop na Sycylii przed popłynięciem na Alaskę.
Sypialnia Kiry wyglądała tak, jakby banda sprzątaczek zrobiła na nią
złośliwy najazd; Aleksandrowi przypadł do gustu ten bałagan i kopnął kilka
przedmiotów, żeby go jeszcze powiększyć. Otworzył piec, przegrzebał popiół,
który opadł przez ruszt, po czym oburącz przeszukał całą kupkę.
Ku swemu zdumieniu znalazł mały twardy przedmiot; oczyścił go
starannie w kuchni. Mógł się mylić, lecz wyglądało to na kawałek zęba.
Aleksander zawinął go i włożył do szuflady, w której na czarnym aksamicie
leżały jego pistolety-
Pani Antyk nie była tak leniwa, jak przedstawiła ją siostra
Thompson. Siadywała w sklepie swego męża co najmniej dwie godziny
dziennie, zwykle między lunchem i podwieczorkiem. Interes rządził się sam,
ona zaś po prostu rządziła swoim mężem.
— Przyniosłem pani tę piękną tabakierkę, pani Lesser. Myślę, że moja
żona życzyłaby sobie, aby dostał ją pani syn. Niestety zapomniałem, jak ma
na imię.
— Maurice, panie Arnin, Maurice. To pierwsza rzecz, jaką w ogóle
sprzedał. W pewnym sensie jego szczęśliwe pudełeczko. W pewnym sensie
będzie mu bardzo miło.
Dla tej przyjaciółki Kiry, antycznej pani Lesser, rzeczy wszelkiego rodzaju
zdarzały się „w pewnym sensie” i tym zwrotem kwalifikowała wszystko, co
się działo, podczas gdy jej oczy wyceniały to, co widziały, przez bardzo silne
szkła. Podobała jej się idea odzyskania w prezencie przedmiotu już sprzeda-
nego: to łączyło zysk z sentymentem. Jak ciągle przypominała swemu
nieśmiałemu mężowi, obdarzała go tyleż sentymentem, co dobrymi radami.
Wobec obcych jednak stosowała technikę mądrej właścicielki burdelu i
rozprawiała sentymentalnie
o brudnych stronach seksu — zwłaszcza gdy usiłowała sprzedać rozlatujące
się francuskie łóżka lub pęknięte miski porcelanowe. Aleksandra traktowała
jako potencjalnego klienta.
— Kira... jakaż to była kochana, słodka dziewczyna, panie Arnin. W
pewnym sensie ona lubiła Maurice’a, a w pewnym sensie ja może za dużo jej
opowiadałam o jego nieśmiałości wobec kobiet. Kira starała się mu pomóc,
jak tylko mogła. Czy wyrażam się jasno, panie Arnin? — Pożądliwie
obmacywała tabakierkę. — Mówiłam Kirze, że trochę seksu u chłopca w
wieku Maurice’a dobrze by wpłynęło i na interesy, i na jego zdrowie. Maurice
w pewnym sensie uparcie obstawał przy dziewictwie.
Aleksander pojmował wszystkie sprośne aluzje pani Antyk, lecz nie
pozwalała mu zmienić tematu.
— Tak, to wszystko w pewnym sensie zaczęło się od tej ładnej tabakierki,
panie Arnin. Potem Kira często zapraszała Maurice’a, żeby kochany chłopiec
mógł się w pewnym sensie przyzwyczaić, wie pan do czego. I prosiła mnie,
żebym mu kupiła powieści Stendhala, ale po ich przeczytaniu Maurice
zrobił się jeszcze bardziej nieśmiały. Kira była taka cierpliwa, w pewnym
sensie jak druga matka. Ale on się przestraszył
i uciekł, panie Amin.
— Na Sycylię? — zapytał spokojnie.
—
Mój Boże, nie! DoCardiff, panie Amin. Jego wuj ma tam mały sklepik z
antykami. Bardzo dobrze im się pracuje razem w pewnym sensie i interes
dobrze idzie. Więc seks nie ma wielkiego wpływu, jeżeli ktoś ma naprawdę
dobrą głowę, wie pan,
o co mi chodzi.
— Pośle pani tabakierkę synowi, prawda, pani Lesser?
—
Natychmiast, panie Amin. — I za grubymi szkłami szybko robiła
obliczenia, ile może bezpiecznie dodać do początkowej ceny. Ludzie na tyle
ekscentryczni, że przez sentyment zwracają towary kupione za gotówkę, nie
zasługiwali na sentymentalne traktowanie.
. W rezultacie swej wizyty w Golders Green Aleksander po raz pierwszy
spóźnił się na spotkanie z Dolores. Zastał ją z rozpostartym na podłodze
planem.
—
Myślałam, że pomyliłam wszystkie daty. Ale dziś mamy piątek.
— Tak, piątek. Przepraszam za spóźnienie.
Spojrzał w bok na różową wannę. To tam Rita zaczęła zastawiać na nich
pułapki. Tym razem był tu kostium kąpielowy, który właściwie nie wyglądał
na kostium kąpielowy i wisiał na cieknącym kranie. Dolores roześmiała się
napotkawszy jego spojrzenie.
—
Rita jest naprawdę niepoprawna. Zauważyła, że nie zajmujemy się zbyt
gorliwie jej szafą, więc czuje się urażona w swojej ambicji i podnieca się tą
głupią wanna. Czy wiesz, co powiedziała Rita?
— Co powiedziała?
—
Że ja za mało czytam. Ale przecież przeczytałam wszystko, co napisał
ten zabawny typ, Henry Miller.
— Przeczytałaś, naprawdę?
— Ale to takie niewygodne, Aleksandrze.
— Niewygodne do czytania?
— Nie, do robienia!
Rekwizyty miłości, jak kostiumy Rity, ciągle jeszcze otaczały
ich w pokątnych mieszkaniach, w ich pamięci i w historyjkach, jakie sobie
opowiadali na temat drugoplanowych postaci. Lecz oboje przeszli już przez
elementarne próby i wznieśli swoją miłość ponad młodzieńczą pornografię i
dziecinne fetysze. Każdy następny akt miłosny unosił ich wprost w ogień
czystej namiętności, palącej jak słońce ponad strefą śniegów na szczycie
góry.
Czas ich miłości zatrzymał się w miejscu. Nie umieli wskrzesić w pamięci
ostatniego przypływu pożądania, gdy spotkały się ich usta, ani wyobrazić
sobie, jak to będzie za następnym zbliżeniem ust. Każda rozkosz była jedyna
w swoim rodzaju: promieniowała przez ciągłą mgłę zapomnienia, dowodząc
im w końcu, że jest niepowtarzalna. I ofiarowywali sobie nawzajem swe ciała
z wdzięczności za wzajemne odosobnienie.
Ponieważ Aleksander tak niewiele wiedział o Dolores, skłonny był wierzyć,
że jego własne odosobnienie wymaga trudniejszych manewrów w
przestawianiu się za każdym następnym spotkaniem. Przestrzeń za sceną
coraz bardziej się wypełniała, w każdym razie po jego stronie, i musiał
kontynuować swe dialogi z postaciami dalszego planu.
— Jak się nazywają te perfumy? — spytała nagle Dolores; poczuł się
równie zaskoczony jak przedtem.
-Te twoje? B||H
—
Nie, jej.
—
Ach, tak... to Korynt, nazwa, której nigdy nie słyszałem.
— Ja słyszałam — powiedziała. — Produkują to na Sycylii... w
najbardziej nieoczekiwanym z nieoczekiwanych miejsc. Muszę zdobyć
porządny zapas przez kogoś, kto jedzie w przyszłym tygodniu do Palermo.
Jak wiesz, perfumy łatwo podróżują pocztą dyplomatyczną.
Aleksander milczał przez jakiś czas, a potem zaskoczył ją nagłym
pytaniem:
— Powiedz mi, czy interesowali cię kiedyś mężczyźni bardzo młodzi, to
znaczy prawie chłopcy?
Dolores zrozumiała, o jakie zainteresowanie chodzi, i odpowiedziała od razu:
— Nie, nigdy. Widzisz, ja mam chłopca: ma dziewięć lat
i włosy też ma ciemne. — Jej dłoń uniosła się i dotknęła głowy Aleksandra.
Zapadła kurtyna milczenia.
W dwie godziny później, gdy wyszli z mieszkania Rity, Aleksander spytał
Dolores:
—
Czy naprawdę zamierzasz sprowadzić te perfumy... Korynt?
— Oczywiście.
— Po co?
—
Jako kamuflaż. Nie rozumiesz? Och, z ciebie nie byłby dobry szpieg,
Aleksandrze, po prostu się nie nadajesz.
4
Krab nie zadzwonił we wtorek ani w następny wtorek, ani w następny. Kiedy
wreszcie jego głos ryknął w słuchawce Aleksandra, była to sobota, pierwszy
dzień maja. Zatelefonował o jedenastej, tak jak zapowiadał, ale o jedenastej
wieczorem.
—
Pan Amin? Tu Pennyworthing. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
— Nie, komandorze, bynajmniej. Jak pan się miewa?
—
Jestem w bardzo kłopotliwej sytuacji, mój stary. Z winy naszego
uspołecznionego kolejnictwa. Mój ostatni pociąg odjechał, a mnie w nim nie
ma. Czy mógłby mnie pan przenocować?
—
Właściwie... — Aleksander nie znosił nocować ludzi, ale głos po tamtej
stronie był zdesperowany.
— Nie mogę pójść do klubu, mój stary. Wyjaśnię później.
— No, to niech pan przyjeżdża, komandorze.
—
Bardzo pan jest gościnny, Arnin. Do zobaczenia niedługo.
Krab przybył bardzo szybko, taksówką, i Aleksander zapłacił za niego. Stary
szarlatan wyglądał mizernie i niczego nie udając powiedział, że jest głodny.
Gdy siedział twarzą do światła, ściskając kanapkę z szynką w pomarszczonej
dłoni, Aleksander miał dziwne uczucie winy. Widział jakieś nieprzy-
\
jemne podobieństwo między podrzędnymi sukcesami swego ojca i nędznie
maskowanym upadkiem tego człowieka. U każdego stawką w grze był
szacunek do samego siebie i obaj, podobnie jak inni zawzięci hazardziści, w
razie potrzeby zmieniali się w oszustów.
Nie jest jednak łatwo okupić winę kanapkami z szynką, whisky i kawą,
nawet jeżeli odbiorcy wszystko to nadzwyczaj smakuje. Aleksander musiał
nakarmić Kraba również słowami. a więc uderzył w męski ton
Kameradschaft.
—
Niech pan mi opowie, komandorze — poprosił — w jakiej wielkiej hecy
wojennej brał pan udział po raz ostatni?
—
W jednostce specjalnej w czasie ostatniej wojny ze Szwabami, Arnin. To
nie było nic wielkiego. To znaczy, na twoją skalę. Głównie kluby, mój stary.
— Kluby? Nie rozumiem, komandorze.
—
Pewnie o nich nie słyszałeś. Klub Nowo-Aryjski, Klub Irlandzkich
Patriotów, Centrum Pingpongowe Lingwistów
i tym podobne. Prowadziłem je dla rządu. Schwytałem sporo grubych ryb w
moje skromne sieci. Pamiętasz szpiega Krum- penkiibla? Złapałem go przez
jednostkę pingpongową.
— To nadzwyczajne, komandorze. Jeszcze whisky?
—
Nie ma przyszłości, Arnin, w naszej profesji. Żadnej! — ryknął Krab i
wypił whisky. — Za dużo chamów dostało się do branży. Pamięta pan tę
oburzającą historię o lokaju ambasadora, który dodatkowo zajmował się
szpiegostwem? Lokaj, proszę ja kogo! Jak on się nazywał? Aha, James
Mason.
—
Coś się panu pomyliło, komandorze. James Mason grał rolę lokaja w
filmie.
—
Filmy? Nigdy ich nie oglądam, mój stary. Ostatni, jaki widziałem, był z
Sarą Bernhardt.
—
Czy była dobra w tym filmie? — spytał przez grzeczność Aleksander i
dolał mu whisky.
—
Okropna, Arnin, wprost okropna. Już wtedy się zorientowałem, że nie
ma przyszłości dla bioskopu.
Jego krabie oczy wyłaziły na wierzch, a czerwona skóra napięła się. Wyglądał
strasznie. W tym punkcie Aleksander zapragnął mu zadać bardziej osobiste
pytanie.
*¿§§3#mr«w3ld£
• i52Eeifc?< H*«!«***. %'
i® } •'-• v “ >— ■ ■■ ■'■ v?! £y*=*7'
«•
JT
&
I
O
ĘB
m%¥f»#g&
— Niech pan mi powie, komandorze, dlaczego pan to wszystko rzucił po
wojnie?
Pennyworthing popatrzył na niego z ukosa, niby potwór z głębokich wód,
czyhający na zdobycz. Potem odparł krótko
i skromnie:
— Spartaczyłem kilka robót, po prostu je spartaczyłem, Amin.
— Szkoda. Ale ma pan rentę, prawda?
— Żadnej renty, mój stary. Żadnej. — Krab napełnił swoją szklankę sam,
powąchał whisky przed wypiciem, a potem powiedział posępnym,
świszczącym szeptem: — A może ty byś mnie przyjął do pracy, Amin? Jestem
odpowiednim człowiekiem dla ciebie. Doświadczenie, dyskrecja, dobre
wychowanie, zdrowy sąd. Zrobię wszystko za trochę gotówki, Arnin.
— No cóż, komandorze... — zastanawiając się, co ma teraz powiedzieć,
Aleksander chłodno obserwował żałosnego eks- -szpiega, który — był tego
pewien — podjąłby się każdej brudnej roboty za wikt, mieszkanie i niewielkie
kieszonkowe. — Najlepiej zaprowadzę pana teraz do pańskiego pokoju na
górze. Widać, że pan jest zmęczony. A o innych rzeczach pomówimy jutro po
śniadaniu.
Krabie oczy wpatrywały się w butelkę whisky, a butelka rzucała
zakrzywiony cień na zegar. Było wpół do drugiej.
Następnego dnia Aleksander zainstalował komandora Pennyworthinga w
przyzwoitym pensjonacie niedaleko stacji Notting Hill Gate i zapłacił za trzy
tygodnie z góry. Gdyby miało zajść coś nieoczekiwanego, zdarzyłoby się to
prawdopodobnie w ciągu tych trzech tygodni. A później? Cóż, później Krab
mógł znów wykonać swoją zwykłą sztuczkę, to jest zniknąć. Mógł nawet
zniknąć całkowicie i umrzeć.
Komandor odgrywał rolę bardzo zdziecinniałego i zubożałego wujka,
podczas gdy Aleksander odliczał banknoty funtowe, a kierowniczka
uśmiechała się do niego zza kontuaru ze zrozumieniem kobiety samotnej.
Po jej odejściu Krab zwrócił się do Aleksandra i zamiast mu podziękować,
zauważył swoim zwykłym rześkim tonem:
— Masz tyle pieniędzy, Arnin! — Brzmiało to w istocie tak,.
LTif,
i.
¡*#H{ M| £
KS
>%'*
■ |M#JIS■«§£■ W*Mb3i
ł
5>
i
i frlf $3
§
atmJrn
jakby powiedział: „Masz o wiele za dużo pieniędzy, mój Stary,
i możesz równie dobrze stracić trochę na mnie.”
Aleksander obiecał mgliście, że zadzwoni do niego pod koniec tygodnia
lub w następną niedzielę, i szybko wrócił do domu, aby przeczytać poranne
gazety. Zaledwie wszedł w drzwi, usłyszał z gabinetu telefon. Dzwoniła
siostra Thompson w nastroju moralnie podniosłym; powiedziała, że dzwoni
bezpośrednio po nabożeństwie, i dźwięk hymnów jeszcze zdawał się
rozbrzmiewać bojowym echem w jej głosie.
— Panie Amin, mam nadzieję, że pan nic nie zrobił w sprawie tych pań.
— W jednym zdaniu-rozprawiła się z grzecznymi przeprosinami i przystąpiła
do rzeczy: — Gdybym była plotkarką, mogłabym panu wiele opowiedzieć. To,
co one opowiadały pani Amin o swoich mężach! A pani Arnin wszystko
powtarzała mnie, tak, powtarzała. I choćby jutro mogłabym tej żonie doktora
pokazać, gdzie jest jej miejsce! Tak, mogłabym.
— Jakiej żonie doktora, pani Thompson?
— Pan pamięta panią... Kościarlęę, prawda, panie Arnin? Tak ją
nazywała pańska żona. Ta to miała brudne myśli! Żeby opowiadać takie
rzeczy damie, delikatnej osobie, takiej jak pańska żona. Muszę przyznać, że
dotąd jestem zgorszona.
Z oburzenia pielęgniarki Aleksander wywnioskował, że musiała
rozmawiać z żoną doktora, i to całkiem niedawno. Zarzucił więc prostą
przynętę.
— No, prawdę mówiąc, pani Thompson, nie miałem zbyt dobrej opinii o
tej pani, kiedy ją poznałem.
— Oczywiście, że nie, panie Arnin. Pan od początku ją przejrzał tak jak
ja. A bezczelność tej kobiety! Żeby oskarżać mnie o niedbalstwo, i to prawie
w dwa miesiące po śledztwie, gdy wszystko zostało powiedziane i ustalone!
— Na pewno nie ma prawa robić takich rzeczy — stwierdził Aleksander
wiedząc, że to doprowadzi panią Thompson do wybuchu. Doprowadziło do
wybuchu.
— Panie Arnin! — prawie krzyknęła do telefonu. — Ta kobieta podeszła
do mnie właśnie dziś przy kaplicy i zaczęła robić jakieś paskudne aluzje... że
nie pilnowałam pani Arnin, jak trzeba, że to moja wina, że zdobyła te
pigułki, że przeze mnie.,..
Aleksander przerwał ten potok uwagą, dobrze nasączoną kojącym, choć
całkowicie udawanym współczuciem; podniecała go tylko możliwość
wyciągnięcia od niej czegoś użytecznego.
— Pani Thompson — powiedział — pani działała z pełnym
wykorzystaniem swojej wiedzy i możliwości i osobiście czuję tylko podziw dla
pani postawy w tych bardzo ciężkich dniach.
— Dziękuję panu — wybełkotała ulegle, a potem znów wy- buchnęła: —
Co ona sobie wyobraża, ta baba, żeby oczerniać innych ludzi! A sama jaką
ma opinię? Ona i ten jej mąż kono- wał? Tak się gorliwie zajmuje
kosteczkami swoich pacjentek, że nie ma czasu na jej zwiędłe cielsko. A poza
tym wiem o nim niejedno, czego ona sama nie wie. Właśnie napisałam do
niego list, żeby mu przypomnieć, co biedna pani Arnin musiała wycierpieć
przez...
Siostra Thompson urwała na chwilę; zorientowała się, że być może ta
nieopatrzna mowa naraziłaby ją raczej na kłopoty ze strony Arnina niż
osteopaty. Lecz Aleksander spytał z niespodziewanym spokojem:
— Czy pani już wysłała list, pani Thompson?
— Tak, wysłałam.
Nie było sensu mówić nic więcej: musiał brać pod uwagę fakt, a fakty, jak
dobrze wiedział, nie mogły się zmienić z powrotem w alternatywy. Dziś była
niedziela, doktor otrzyma jej list w poniedziałek rano i albo go zignoruje, albo
zrobi jakieś głupstwo. W tym drugim przypadku Aleksander na pewno dowie
się o tym od niego. Tak więc sytuacja przybrała wyraźny kształt i niezależnie
od dalszego postępowania pielęgniarki nie może to już wpłynąć na bieg
wypadków.
Myśląc o tym ze słuchawką przy uchu, Aleksander nie dosłyszał połowy
jej monologu, lecz nagle wspomniała jeszcze raz imię Kiry.
— Co pani mówiła, pani Thompson?
— Mówił do niej „Kiro, kochanie", kiedy myślał, że mnie nie ma w
korytarzu. I jeszcze...
— Pani Thompson, chyba już dość tej rozmowy, nie uważa pani? Nie
interesują mnie naprawdę te wszystkie...
— Ależ. panie Amin — przerwała, a głos jej wzbił się na wy- żyny
duchowej kazalnicy. — Ten świntuch doktor chciał z nią uciec!
Aleksander odłożył słuchawkę.
Jego dedukcja okazała się prawidłowa. Doktor zareagował na list
popełnieniem głupstwa i zadzwonił wkrótce po śniadaniu. Pytał, czy może
wpaść do niego; ma pilną sprawę, powiedział.
Teraz Aleksander miał przed oczami smutny okaz ludzki, którego mózg
rozdymał nadmiar wiedzy, a nogi nadmiar tłuszczu. Osteopata zaczął od
pokazania mu listu pani Thompson, który, jak na pierwszą wprawkę w
zniesławianiu, był całkiem niezły, tylko że kończył się w stylu kazania, cy-
tatem z Pisma Świętego.
— Moja żona dostała podobny list — powiedział doktor lekko się
zacinając — i... panie Arnin, ona splądrowała mi biurko przed śniadaniem!
— Siedział niezgrabnie na krześle, a ogromne uda rozpychały spodnie na
szwach. — Myślę, że znalazła dwa listy od Kiry, i cała sytuacja jest nie do
zniesienia. Beatrix może się nawet ze mną rozwieść, choć biednej Kiry już
nie ma wśród nas.
Ton, jakim czynił te zwierzenia, graniczył z bezczelnością, lecz doktor był
zbyt zmieszany, aby to zauważyć. Mówiąc o Kirze, używał tylko jej imienia, a
potem zaczął je mylić z imieniem swojej żony. — Beatrix już nie ma wśród
nas — bełkotał — i może wykorzystać te listy Kiry w sądzie.
— Jak doszło do tego wszystkiego, panie doktorze? — Aleksander
zachowywał się jak adwokat wypytujący męża pani Kościarki przed sprawą
rozwodową.
— Doprawdy nie wiem, panie Arnin. Według pani Thompson to Beatrix
podsunęła Kirze tę myśl. Jak się zdaje, opisała mnie jako maniaka
seksualnego, gwałcącego pacjentki ku ich wielkiej rozkoszy. Ale czy można
wierzyć temu, co mówi pani Thompson, wyraźnie uprzedzona?
— Może można. Oczywiście z pewnymi zastrzeżeniami — powiedział
Aleksander ze złośliwą radością i podsunął doktorowi pudełko papierosów.
— Beatrix nigdy nie opowiadałaby takich rzeczy, to niemożliwe. Ona jest
osobą bardzo na miejscu, zapewniam pana, panie Arnin.
— Wróćmy do tematu, dobrze, panie doktorze?
— No więc... Kira zaczęła mnie trochę uwodzić. To było chyba po trzeciej
kuracji, kiedy już zbadałem jej kręgosłup. Nie bardzo mogłem to zrozumieć.
Zachowywała się jak kaleka, a potem nagle chciała, żebym ją kochał.
Powiedziałem, że to wysoce nieetyczne; kodeks zawodowy, jej stan zdrowia
i tak dalej. Nie wspomniałem o Beatrix. Nie, chyba nie. Zresztą one bardzo
się przyjaźniły. Jednak Kirę niełatwo było zniechęcić. Ona miała sposoby na
mężczyzn, pan to rozumie, panie Arnin.
— Tak, rozumiem doskonale.
— No, więc to mi coraz bardziej pochlebiało, a Kira zmobilizowała cały
swój wdzięk. Ona miała naprawdę bardzo silną osobowość, panie Arnin.
— Tak, myślę, że miała istotnie.
— W końcu wszystko stało się bardzo trudne. Szczerze mówiąc, nie
wiedziałem, jak wybrnąć z sytuacji, bo w zdrowiu Kiry nastąpiła poprawa, co
przywróciło mi wiarę w osteopatię. Jako lekarz stanąłem wobec dylematu.
Potem Kira powiedziała, że to ja chcę się z nią ożenić i że to rozwieje moje
lekarskie skrupuły, ale że najpierw musimy uciec.
— Więc pojechaliście na Sycylię.
— O nie! Panie Arnin, na urlopy zawsze jeździ ze mną Beatrix. Poza tym
Kira pojechała na Sycylię później. I sama. Co zresztą pomogło mi jakoś
przyjść do siebie, a później, po powrocie, Kira też okazała całkowitą
wyrozumiałość. Ale na nieszczęście napisałem do niej dwa czy trzy listy. Ona
szalenie lubiła dostawać takie liściki, rozumie pan... Mam nadzieję, że da się
je odnaleźć, bo teraz Beatrix grozi...
— Poszukam ich, panie doktorze. Niech się pan nie martwi.
Doktor miał minę bardzo zmartwioną, kręcił się na krześle,
a spodnie prawie pękały pod naporem jego tłustych ud.
— Proszę mnie pytać o wszystko, o co pan chce, panie Arnin. Chcę
zrzucić z siebie ten ciężar A pan okazuje tyle zrozumienia...
— Tylko dwa pytania, panie doktorze. Ale najpierw przeproszę pana na
chwilę.
Aleksander poszedł do gabinetu i wrócił trzymając jakiś mały przedmiot
na kawałku papieru.
— Pan wie wszystko na temat kości, panie doktorze. Co to jest, pana
zdaniem?
Osteopata obejrzał przedmiot i powiedział:
— Kawałek ludzkiego zęba, oczywiście.
—
Mnie się też tak zdawało. Dziękuję, panie
doktorze. I jeszcze... — Aleksander przerwał na chwilę. — Czy pan dał Kirze
w prezencie flakonik perfum?
>
— Nie. — Doktor potrząsnął głową. — Nigdy mi nie przyszło do głowy,
żeby robić Kirze prezenty. Może po prostu przez skąpstwo, panie Amin.
— Nie, pan po prostu, może tak to ujmiemy, trochę wyszedł z wprawy w
romansach.
Lekarz wstał, zbierając się do odejścia. Podając mu płaszcz Aleksander
zauważył od niechcenia:
— Życie bez żony może być całkiem przyjemne. Czpmuż by pan iii'e miał
się zgodzić na przeprowadzenie przez Beatrix rozwodu? To dobra okazja,
panie doktorze.
Umyślnie użył imienia pani Kościarki, co odniosło efekt natychmiastowy:
lekarz nie mógł wykrztusić słów pożegnania, tak się jąkał.
Aleksander był w wyczuwalnie tęsknym nastroju, kiedy spotkał się z
Dolores tegoż popołudnia w Regent Parku. Nie mieli na widoku żadnego
mieszkania; tymczasowa bezdomność uświadomiła im wreszcie porę roku —
liczyli rozmaite odcienie zieleni na drzewach i na trawie. Dolores sama
ubrana była na zielono, co jakby wywoływało ruchy gałązek, kołyszących
świeżymi liśćmi nad jej głową, gdy przechodziła.
— Krab ma wielkie zamiary, Dolores. Jeżeli chcesz go zobaczyć w jego
własnej osobie, jedź do Notting Hill Gate. Ma dość staroświeckie przebranie,
ale mnie się ono wydaje atrakcyjne. Stary Krab chodzi po ulicach Notting
Hill przebrany za Sarę Bernhardt.
—
Jakież to fascynujące! — zawołała Dolores. — Prawie tak fascynujące
jak ostatni pomysł Eli.
— Jaki jest pomysł Eli?
—
Chce, żeby Edmundo wyzwał jej męża na pojedynek. Ela twierdzi, że
Edmundo zaniedbuje się jako romantyczny kochanek. Pojedynek bardzo
dobrze mu zrobi.
— Dolores, nie wierzę ci.
—
Aleksandrze — odparła — ja nie wierzę w Kraba przebranego za Sarę
Bernhardt.
—
To nie jest takie niemożliwe. Widzisz, on oglądał Sarę Bernhardt w
bioskopie, a to był oczywiście film kostiumowy.
—
Wiesz co, Aleksandrze, powinieneś dać komandorowi Krabowi
przyzwoitą szpiegowską robotę. Staje się zbyt leniwy jak na mój gust.
— Może to zrobię, Dolores, tak, tak. I to całkiem niedługo.
s
Jak większość ludzi racjonalnych, Aleksander nie lubił śmiać się z siebie,
kiedy był sam; lecz doświadczenie nauczyło go uznawać własną śmieszność,
z chwilą gdy już zaczęła zakłócać jego obraz samego siebie. Nagle ujrzał
siebie na absurdalnym urlopie w Londynie, zakochanego w sposób obsesyjny
i goniącego za tajemniczym wspomnieniem perfum w pustym flakoniku.
Choć w gruncie rzeczy sam się wynajął do szpiegowania swojej zmarłej żony,
jedyny jak dotąd dokument kompromitujący Kirę leżał w szufladzie razem z
jego pistoletami i z kawałkiem zęba i odmawiał współpracy. To, co było
śmieszne w poszukiwaniach Aleksandra, dotyczyło nagłego zainteresowania
neurotycznymi romansami Kiry wbrew jego początkowym intencjom.
Zamiast wyśledzić obecnego posiadacza brakującego pierwszego
egzemplarza, wyśledził obsadę pomocniczą erotycznej tragikomedii Kiry i
postacie wypuszczone przez niego
na scenę zaczęły teraz wykorzystywać go w charakterze kompetentnego
suflera. Jedyną osobą, którą mógł kierować do woli. był Krab, lecz ściśle
mówiąc Krab nie należał do teatralnego świata stworzonego przez niego
samego i przez Kirę. Komandor zawdzięczał swe istnienie fantazjom Dolores,
która teraz życzyła sobie, żeby przywdział kostium szpiega, ze wszystkimi
dodatkowymi akcesoriami dostarczonymi przez Aleksandra.
Natomiast pośmiertny portret Kiry stawał się coraz pełniejszy. Chcąc nie
chcąc Aleksander musiał się przyglądać, jak przybywa mu nowych rysów,
których istnienia się nie domyślał. nie podejrzewając, że mogły się skrywać
tuż pod skórą jako potencjalna konkurencja dla tych dawnych, dobrze mu
znanych.
Dostrzegał już zarysy określonego modelu emocjonalnego zaangażowania
Kiry wobec mężczyzn takich jak dziewiczy Maurice i udręczony przez żonę
osteopata. Postępowała zawsze w ten sam sposób: robiła wywiad przez
kobiety z otoczenia tych mężczyzn, o których chodziło, wykorzystując ich
brak dyskrecji, na przykład doprowadzając żonę do wyjawienia
sypialnianych sekretów męża. Potem przędła sieć pajęczą własnych fantazji
wokół tych faktów i czekała, aż mężczyzna w nią wpadnie.
Naturalnie nie chciała, żeby wyglądało to na wyraźną pułapkę; zawsze
miała szlachetne intencje, jak na przykład ratowanie grubego,
zapracowanego doktora od małżeńskiej uległości lub inicjacja
niedoświadczonego młodzieniaszka. Jakże wzruszający był ów rys
szlachetności w kalkulacjach Kiry! Widocznie przekonała samą siebie, że to,
co knuła, a czasem i osiągała, stawiało ją ponad wulgarnym,
rozplotkowanym tłumem kobiet, bo dla niej dawać znaczyło więcej niż brać.
Gdy spędzali razem wiele czasu w ich pierwszym roku londyńskim,
Aleksander często dostrzegał te same powtarzane przez nią sztuczki. I jak
urocze wydawały mu się, ilekroć je zauważył! Kira żadną miarą nie mogła w
rzeźniku zobaczyć rzeźnika, w sprzedawcy warzyw sprzedawcy warzyw czy w
jakimkolwiek rzemieślniku przedstawiciela rzemiosła. To oczywiście
pochlebiało sklepikarzom, których odwiedzała w gór-
BBifeP^ftB^fe8^EBiBS?Z!^2gSfrg^Wg%grgźzln*^ *>** p*
rglrJ^^^yPfy'***»
J
*fii 8j ć $J»2SXXB»BSra XfiXE9\ f
M^Bt^BSMSBSKwOsSlMSsBHSfHUmŁdBS^
tui
nym i dolnym Hampstead, lecz dla samej Kiry równało się rozsnuciu
prywatnej sieci związków uczuciowych.
Rzeźnik, który tylko sprzedawał jej mięso, zasługiwał na pieniądze, ale na
nic więcej; natomiast rzeźnik, który krając i ważąc wieprzowinę czy wołowinę
zachowywał się jak jej potencjalny kochanek, otrzymywał w zamian
żartobliwą zachętę i wolno mu było się uważać za romantycznego sługę Kiry.
Zważywszy jej hojną nieobliczalność mógł oczekiwać wszystkiego.
Kira miała zadatki na cesarzową budzącą namiętne uczucia lub na
kapłankę miłości i sama to potwierdzała treścią swoich snów, które
Aleksandrowi opowiadała, gdy jeszcze mówili o takich rzeczach. Kapłanka
czy cesarzowa nie tylko symbolizowała najwyższy ideał miłości, lecz także
mogła niby naczynie zawierać niższe jej formy. Tak więc za jej zachętą
wszyscy słudzy-kochankowie mieli wlewać do tego naczynia swą namiętność
do Kiry — lekarze, rzeźnicy, zieleniarze, fryzjerzy i cała reszta.
Czy jednak ksiądz Murphy, wątły sługa boży, kwalifikował się do tego
dwoistego związku z Kirą? Na pewno sprawiało jej radość nazywanie go
„ojcem” — tyle Aleksander wiedział; lecz nie mogła się przecież spodziewać,
żeby ksiądz przekształcił się w krawca jej duszy. Odpowiedź zjawiła się wraz
z ojcem Murphym we własnej osobie. Nieskładnie podziękował Aleksandrowi
za czek, czerwienił się i mamrotał, niezdolny do skwitowania pierwszej
znaczniejszej ofiary zgrabnym błogosławieństwem. Z sześćdziesięciu dwóch
funtów, jak przewidział Aleksander, miały skorzystać organy — nie nowe
oczywiście, ale stare, których piszczałki, mówił ksiądz, straszliwie się
zatykają, kiedy przepust powietrza otwiera się na cały regulator.
Aleksander starał się księdza ośmielić, zasługę moralną swego daru
przypisał Kirze i zręcznie nawiązał do zakończenia ich ostatniej rozmowy.
— Tak się cieszę, ojcze, że mam jeszcze okazję porozmawiać z ojcem o
mojej żonie. Ostatecznie do ojca miała więcej zaufania niż do wszystkich
innych ludzi, jakich sobie przypominam.
— Och nie, nie, panie Arnin. Proszę sobie nie wyobrażać.
' snrMMiliK?;« fiBBmiBifctR $§!
' il . -T u T. tfł
raił* *£'* -.-W \ *” '
.4 $ | f|
że ja mogłem rozmawiać z nią na równi, na jej poziomie. Pańska żona, panie
Arnin, była bardzo nowoczesną intelektualistką. Zawsze czułem, że brak mi
kwalifikacji do wyjaśniania jej spraw religii, to znaczy językiem nowoczesnej
dyskusji.
Chustka księdza znów się uniosła do jego czoła, ale tym razem była biała,
jakby symbolizując niewinność jego słów. Pokrowce w saloniku, gdzie
rozmawiali, były również białe i połączenie tych dwóch elementów nadało
myślom Aleksandra nowy impuls: przypomniał sobie szuflady Kiry
wypełnione dziewczęco białą bielizną, którą skupowała jak pedantyczny
kolekcjoner, zmieniając style, lecz nigdy nie eksperymentując z innymi
kolorami.
Może atmosfera domu pomogła też ojcu Murphy, bo mówił o Kirze
swobodniej. Wydawało się, że ona jest gdzieś w pobliżu, zapewne wyszła z
domu i spaceruje gdzieś po Heath lub w Golders Green.
— Kira czasem lubiła się popisywać, ojcze. Zwłaszcza w rozmowie z
ludźmi, których wyższość uznawała.
— O nie, nie! — Ksiądz był w nastroju skłaniającym go do wykrzykników
i jeszcze raz zaczął zapewniać o swej wierze w uczciwość Kiry. — Pani Amin
nie odczuwała żadnych zahamowąń, to znaczy zahamowań intelektualnych,
kiedy omawiała swoje i moje problemy.
— Ojca problemy?
— Tak, panie Arnin. I miała do tego prawo. Uczciwa wymiana myśli
między osobą świecką i księdzem jest koniecznością naszych czasów. A pani
Amin, przypominam sobie, mówiła na swój uroczy sposób o tym, jaka to
szkoda, że ktoś inny przed nami pozostawił literacki opis takiej przyjaźni.
Często porównywała siebie do Simone Weil, oczywiście z całą skromnością, i
nawet dała mi książkę Simone Weil po francusku. Niestety moja znajomość
francuskiego nie wytrzymała tej próby. Musiałem polegać głównie na
streszczeniach pani Arnin, które bardzo mi pomagały. Widzi pan, ona
rozumiała ten problem tak dobrze, ponieważ sama była żydówką i bardzo
pociągało ją chrześcijaństwo.
— O tak — przyznał półgłosem Aleksander i przypomniał sobie
nieciekawego typka z Edynburga, który godzinami robił
j*fSM MmA Ml
*Cm,
fflnbn
1
* ESIfe3®llw^5^5^iil3bL^
!i: iwfyyv4 ■.ft j 'Siii
:
v ♦ i
Kirze wykłady na temat Simone Weil. Było to w czasie fali upałów w
Londynie i Kira zgromadziła dziwną kolekcję typów, aby dotrzymywali jej
towarzystwa nad eleganckim basenem pani Antyk.
— I żartowaliśmy też na ten temat księdza-pijaczyny... — ciągnął ojciec
Murphy; jego elokwencja wznosiła się i opadała jak biała chustka, którą
trzymał. — Pani Amin żartowała ze mnie i pytała, dlaczego się nie rozpiłem w
czasie noche oscura mojej wiary, bo twierdziła, że musiałem coś takiego
przechodzić. Ale może ja za bardzo wdałem się w rozważania o mistycyzmie
świętego Jana od Krzyża, więc nie oddaliliśmy się zbytnio od punktu wyjścia.
W każdym razie ja powtarzałem, że utożsamienie wewnętrznych konfliktów
księdza z wewnętrznymi efektami whisky rzuca może ciekawe światło na
mechanizm literackiej wyobraźni, ale nic poza tym. A komentarz pani Amin
był taki, że nie powinienem wygłaszać tak długich zdań, bo to jej przypomina
lekcje łaciny, których bardzo nie lubiła — tak powiedziała. Nie sądzę, żeby
pańska żona, panie Arnin, uczyła się zbyt wiele łaciny w szkole.
— Nie, niewiele.
— A więc od czasu do czasu robiliśmy sobie takie, jak je nazywałem,
literackie rekreacje i z radością patrzyłem, jak pani Arnin się uśmiecha, choć
miała wtedy te bóle i starała się tego nie pokazywać. Czy pan wie, co pańska
żona kiedyś zasugerowała, oczywiście jako argument w dyskusji?
— Co Kira zasugerowała? — Aleksander zadał stosowne pytanie
obserwując, jak zmienia się twarz ojca Murphy. Przy każdej wypowiedzi
przez jego zwykłą bladość przebijał się rumieniec nowego ożywienia. Kira
była zapewne jedynym w jego życiu przebłyskiem lekkomyślnego uroku. W
tej chwili, mówiąc o jej uroku, wyglądał jak irlandzki aktor w roli
irlandzkiego księdza i ten widok bynajmniej nie był przykry.
— Panie Arnin, pańska żona dowodziła, że ja nie zdołam pojąć istoty
grzechów innych ludzi, póki nie zrobię czegoś sprzecznego z moim
powołaniem; mógłbym na przykład uciec z kobietą albo nawet się ożenić. W
tej książce, tak mówiła, jest ksiądz, który żyje z kobietą, ale ksiądz-pijaczyna
nadal uważa go za księdza. A więc, tak dowodziła pani Arnin,
* «Dłłi
^ ■> ' j ^
*«. {«ML f
JMly
Ł
Jiiff Ilii K ffcf »i* ^ »<♦
4% mI m% Z %
*
f
i fX^£asS#9u&k
lEinInlS3 hlPIg
fjP&F cr w%
rai
„ < i s aj PfWi Th# j
BMMWMilBaSMlNEHWKcM
fjA »%
i v.i*s® .ił v» i
grzech może służyć jako tarcza do szlifowania ducha — chyba tak to
określiła — pod warunkiem... że... — nie dokończył. Patrząc na pokrowce
ocierał chusteczką usta. Aleksander myślał, że ksiądz czuje się zakłopotany
słysząc we własnych ustach słowa Kiry, lecz on tylko czekał na znak
zachęty.
— Tak mogłaby powiedzieć Kira — potwierdził Aleksander.
— No, więc ja odparłem, że muszę sprawić zawód nowoczesnej
literaturze, a pańska żona zaśmiała się i powiedziała, że mogę jeszcze z kimś
uciec, z kimś takim jak pani Thompson albo ona sama. Pańska żona miała
takie dziecinne poczucie humoru.
— Oko za oko, ząb za ząb — powiedział Aleksander dość głośno. Ojciec
Murphy spłoszył się.
— Dlaczego pan to zacytował, panie Amin?
— Zwykłe skojarzenie, proszę księdza. Czasem je miewam jak katar,
przychodzą całkiem nagle.
Było to skojarzenie w stylu szpiega, bowiem podsuwało plan działania.
Aleksander wziął sycylijski ząb i poszedł do dentysty Kiry.
Przypadkowo dentysta był Polakiem, dobrym fachowcem i człowiekiem
dyskretnym. Miał sposób bycia sugerujący dyskrecję, zarazem krzepiący i
subtelny, gdyż zachowywał sięjak ginekolog, który rozumie ignorancję męża
w sprawach dotyczących wewnętrznych problemów żony. Dawał również do
zrozumienia, że mógłby być nadwornym lekarzem całego klanu Pińskich,
gdyby uzyskał dyplom w wieku lat trzech; znał ich wszystkich po imieniu, od
legendarnego papy do najdalszych stryjków, którzy robili pieniądze,
wykorzystując jak mogli najlepiej swoje zdolności. Lecz zdolności papy Piń-
skiego ciągle jeszcze imponowały dentyście, w okrągłe dwadzieścia pięć lat
po jego śmierci, co pięknie podkreślał poufnym tonem.
— Papa Piński — mówił dentysta — miał trzy interesy, trzy! — powtórzył
i wysunął trzy kościste palce. — Jeden w Warszawie — zakrzywił jeden palec
— drugi w Pradze — zakrzywił drugi — a trzeci, panie Amin, miał w Wiedniu!
— trzeci palec opuścił się. — A więc... — żwawo rozpostarł dłoń
na kształt wachlarza i pomachał nią koło twarzy — Kira odziedziczyłaby
większość jego majątku! Jej brat był za bardzo zwariowany, aby należycie
prowadzić porządny interes, vous comprenez? I teraz mnie bardzo pana żal,
panie Arnin, bo pan mógłby być bardzo bogatym człowiekiem. I te całe
pieniądze zmarnowane przez głupią wojnę i tego rabusia Hitlera. Fatalnie.
Bardzo fatalnie. A czym mogę panu służyć? — Strzepnął coś z białego
fartucha trzema najbardziej wymownymi palcami i wrzucił różową tabletkę
do szklanki z wodą.
— Jak już mówiłem, panie... ee... — Aleksander próbował wymówić jego
nazwisko, lecz nie szło mu to od początku.
— Proszę mi mówić „pan”, tak się zwracamy do siebie po polsku. Moje
nazwisko to twardy orzech, szkodliwy dla angielskich zębów. — Dentysta
wybuchnął śmiechem; najwidoczniej był to starannie wyćwiczony żart,
podawany każdemu nowemu pacjentowi na początek znajomości z fotelem.
— Jak już mówiłem, panie... ee... — Aleksander przełknął ślinę dla
rozluźnienia języka. — Chciałbym pana prosić o zawodową poradę.
— Poradę? — Dentysta przekształcił się w ginekologa, szybko zmieniając
modulację głosu i rzucając wymowne spojrzenie.
— Mógłby mi pan powiedzieć, czy to jest ząb Kiry? — Aleksander pokazał
znaleziony odłamek.
— Na pierwszy rzut oka to niemożliwe, proszę pana. Chwileczkę, proszę.
Zajrzę do moich zapisków.
Wyciągnął kartę z kartoteki, zbadał wykres z historią zębów Kiry i skinął
poważnie głową.
— Wiedziałem, że ten kawałek odpadnie. Ale Kira tak się śpieszyła!
— Spieszyła się? Dlaczego?
— Wyjeżdżała za granicę, zdaje się, na Sycylię. Tak, jestem tego pewny,
Kira wspominała o Sycylii.
— I pan nie leczył zęba?
— Nie, Kira mówiła, że pójdzie do dentysty na miejscu. W Palermo. To
PaleTmo jest na Sycylii, tak?
— Tak, na Sycylii. Ale dlaczego przechowywała ten odłamany kawałek?
— Kobiety mają zabawny stosunek do tego, co dotyczy ich ciała, panie
Amin. Często proszą mnie o ten ząb, który wyrwałem. Mówią, że chcą go
pokazać mężowi. Ale czy pokazują? Nie wiem. To jest rzecz, o której często
mówią archeolodzy i psycholodzy, i ktoś tam jeszcze, nie wiem kto.
— Fetysz?
— O, właśnie. Dokładnie to, co pan powiedział. Właśnie! — Dentysta
zakrzywił wskazujący palec i trzymał go nad fotelem jak haczyk.
W szopie przeznaczonej na dziwaczne przedmioty, które mogą się
przydać, Aleksander poszukał powojennego wydania książki telefonicznej-
Palermo. Znalazł ją, zanotował nazwiska i adresy wszystkich podanych tam'
dentystów i odłożył książkę na półkę. Kładąc ją tam, dostrzegł napis
ołówkiem na grzbiecie książki: „Strzeż się szpiega.” Było to oczywiście pismo
Kiry. Ten szyderczy chichot zza grobu nie wydawał mu się ani zabawny, ani
przerażający. Niemniej jednak dostrzegł w tym tak charakterystyczną dla
szpiegów-amatorów chęć uczynienia wyznania, jaką zdradzał powieściowy
chwyt Kiry.
Tego samego dnia Aleksander podjął dwie niezależne od siebie decyzje, co
było typowe dla jego metod działania. Pierwsza dotyczyła drugorzędnej
postaci za sceną: wyśle komandora Kraba na urlop na Sycylię. Druga
dotyczyła głównej bohaterki, bardzo wyraźnie zajmującej miejsce na scenie.
Miał zamiar obmyślić nową serię prób dla Dolores, lecz tym razem będzie jej
przewodnikiem, a zarazem sędzią śledczym.
• npm
HI
i
s di' * ««
*
'trUHF<■*.*?>90 **#- «>t
-*;
1
, • 5 ;• v^VHak.‘^M| 4|
jt' •. j* '#
jto ? <.
urn** *i|«* .¿■ŁĘBf¥|Ł
if
pf X* • :,"#. * f iw%29lM
^w^lm®®Oi8®B38ISI®roSE6FB8i
Akt czwarty ŚWIATŁA
1
Leżała na tygrysiej skórze — długie nogi wyciągnęła w kierunku kamery,
on zaś stał w blasku świec, a cygarniczka sterczała złowrogo ze
skrzywionych w uśmiechu ust. Ona była niebezpiecznym szpiegiem i była
bardzo piękna, a on —prawie równie niebezpieczny i prawie równie piękny.
Oboje chętnie ryzykowali życie dla cesarza i ojczyzny, tylko że ojczyzna
każdego z nich była inna, a dwaj cesarze prowadzili ze sobą wojnę.
Cygarniczka poruszyła się, a z ust mężczyzny padło ostateczne żądanie:
— Czy dasz mi te plany wielkiej ofensywy, którą ostatnio przygotował
wasz sztab generalny?
— Tak. Przyniosę je tutaj jutro. I zrobiłabym to dla ciebie jeszcze raz, bo
kocham cię bardziej niż Rosję, Gerhardzie. — Nogi Tamary, wydłużone przez
kamerę, wykonały lubieżny ruch w powietrzu; światło świec zamigotało, gdy
Gerhard postąpił krok naprzód. Przesuwając cygarniczkę w kącik ust
wyrzekł z wolna:
— Rozstrzelają cię, Tamaro, za zdradę twego kraju!
— Kobieta-szpieg — odpowiedziała z tygrysiej skóry — nie powinna nigdy
igrać z miłością!
Fala muzyki uderzyła o ekran, rozprysła się, a potem ściekała wraz ze
łzami Tamary, z największymi łzami, jakie kino kiedykolwiek odważyło się
pokazać sentymentalnej publiczności na całym świecie.
Aleksander oglądał tę najnowszą namiastkę mitu Maty Hari w
meksykańskim kinie, w małym miasteczku na pustyni, i uderzyło go, jak
niewiele było w tym wspólnego z jego własną
UfUm# *rf£f
m ^ ¿i ^ i*
£.9A4§W»'
historią szpiegowania. Obecnie miał zamiar odegrać na nowo tę scenę, choć
tym razem bez kamery, która wydłużyłaby nogi Dolores, i tak wystarczająco
ponętne. Tło niezupełnie odpowiadało filmowym wyobrażeniom o gniazdku
kochanków. Brakowało tygrysiej skóry — dziwne przeoczenie, skoro Rita
potrafiła zgromadzić pokaźną liczbę liniejących zwierzaków, od lamparta aż
do słabowitego niedźwiedzia, łatanego miejscami wielbłądzią sierścią.
Sam Aleksander kąpał się właśnie w różowej wannie i patrzył na butelkę
wody mineralnej, która stała na desce położonej w poprzek wanny, na
poziomie jego głowy. Drugi tydzień maja przyniósł zmianę pogody: pierwsza
fala ciepłego powietrza drgała na wysokości okna Rity na czwartym piętrze.
Dolores pokazywała nogi; pretekstu dostarczyła kupiona właśnie para
zielonych pończoch. Dolores nie mogła znieść niepewności, czy ta nowa
moda rzeczywiście jest dla niej odpowiednia. Aleksander pomyślał, że w tym
momencie zachodzi największe podobieństwo między jego zamiarem i sceną
z filmu, którą gorąca kąpiel jakoś przywiodła mu na pamięć.
— Dolores, czy podjęłabyś się dla mnie roboty szpiegowskiej? Naturalnie
w wolnych chwilach.
Wzięła to za żart z repertuaru sztuczek Kraba i odpowiedziała marszcząc
nos nad zielenią obleczonych pończochami kolan.
— Więc Krab już nie żyje? To wszystko moja wina, boja ci poradziłam,
żebyś go wysłał w okropnie niebezpiecznej misji. Czy ci się podobają moje
okropnie zielone pończochy?
— Nie, a właściwie tak, przynajmniej podoba mi się to, co w nich jest. Ale
komandor Krab jest jak najbardziej żywy. W swoim pierwszym liście z Sycylii
napisał, że wyśle właściwe sprawozdanie przed końcem tygodnia.
— Sycylia w maju musi być po prostu boska. — Jej głos znów zabrzmiał
echem przyjęcia dyplomatycznego; Aleksander uznał, że to pasuje do
sytuacji, jaką dla niej przygotowywał.
—
Po prostu cudowna! — Przedrzeźniał jej afektowany ton. — Dlaczego
nas tam nie ma?
— Właśnie, dlaczego? — Dolores spuściła oczy i posmutnia
no
i^SSJL.iSffi^MiSiJęfśjRtT* » w-»>w
ła, bo zielone pończochy podwoiły się przez odbicie w lustrze.
Aleksander przyrzekł sobie, że nie wpadnie we własną pułapkę, tak jak
mu się przydarzyło z Kirą; nie będzie reagował na nagłe zmiany nastroju,
przetwarzane przez miłość na czułe uczucia po to tylko, by przytłoczyły
kochanka, który poddaje się czułości. Nawet przelotne drgnienie smutku w
jej głosie lub oczach wywoływało ból, ten ostry skurcz bólu, który serce
rejestruje z prędkością spojrzenia, a o którym w następnej chwili zapomina.
Pragnął jedynie uniknąć sprawienia przykrości Dolores w jakikolwiek sposób
możliwy do przewidzenia i ufał swojej zręczności w operowaniu lancetem
szpiega, trzymanym w pogotowiu na taką właśnie ewentualność.
Jednak musiał uważać i nie dopuszczać do tego, by ta miękka plazma,
zrodzona przez uczucia, przeniknęła do komórek jego mózgu. Jeśli w
stosunku do Dolores miał się posłużyć swą inteligencją jak lancetem, mogło
to dotyczyć tylko jej mózgu, nigdy serca. Może w tej decyzji było więcej
okrucieństwa wedle zwykłych ludzkich kryteriów. Lecz nie wedle jego
własnych.
Z wolna, ważąc każde słowo na języku niby lekki płatek, powtórzył swoje
pytanie;
— Dolores, czy podjęłabyś się dla mnie roboty szpiegowskiej?
— Jakiej? — Uśmiechnęła się, ciągle jeszcze traktując ten temat jak
bańkę mydlaną, która zaraz pęknie. Podała mu ręcznik i zdjęła deskę z
wanny. Przez cały czas patrzyła w bok: Dolores nigdy nie patrzyła na jego
nagie ciało poza granicami aktów miłości, które oboje uznawali za
rzeczywistość istniejącą tylko dla nich.
— Takiej, jaką potrafisz wykonać — odrzekł Aleksander. — Od
potencjalnego agenta nie powinno się żądać rzeczy niemożliwych.
— Ależ Krab robił tylko rzeczy niemożliwe. Ja chcę być taka jak mój
Krab. — Wydęła pełne wargi, przez co upodobniła się bardziej do bożka
Azteków dąsającego się w słońcu niż do kapryśnej kobiety w towarzystwie
kochanka.
— Dolores, Krab specjalizuje się w rzeczach niemożliwych. Ty jeszcze nie
jesteś specjalistką.
. . —______^
...
' StaRt liii
SSlIftłMRi ŚYPS* *?• rs\t 9?.mor»>'
yml?« Siiht
Ł \ M 3 . M ■ V. »■ *Ti -arłfcML- f VI
>■ffsfvMl$
— Jeżeli chcesz, żebym się włączyła w twoje gierki, to albo będę
szpiegiem-specjalistą, albo niczym! De acuerdo, Aleksandrze?
— Tak, zgoda. — Już stał obok wanny, wytarty i gotów się ubierać.
Dolores pozbierała porozrzucane części jego garderoby. Wydawało się, że
nadszedł właściwy moment, aby sprawę bardziej sprecyzować. — Zacznijmy
od prowincji Las Monjas. Co ci o niej teraz wiadomo?
— Las Monjas? — Dolores przybrała oszołomioną minkę, lecz była w
istocie zaskoczona jak dziecko, które znajduje prawdziwy proch w naboju-
zabawce. — Nic mi nie wiadomo. Znam tylko jej nazwę. To taka prowincja,
do której nikt rozsądny by nie pojechał, chyba że przypadkiem zostałby
mianowany jej gubernatorem. W kręgu moich znajomych po prostu nie było
żadnego gubernatora Las Monjas, ani przeszłego, ani obecnego, ani
przyszłego.
Aleksander przybrał ton rzeczowy:
— Dziwnym trafem, Dolores, Las Monjas ma szanse rozwoju ze względu
na lotnictwo cywilne, przynajmniej takie pogłoski krążą wśród osób dobrze
poinformowanych. Choć ja nie ograniczyłbym się do tego jednego
przymiotnika „cywilne”. Wiesz, po prostu lotnictwo, wszystko, co lata w
powietrzu.
— W powietrzu... — powtórzyła wpatrzona w niego, stojąc przed obrazem
w stylu Salvadora Dali. Żyła z Aleksandrem w niewymiernej, a jednak
ograniczonej przestrzeni, jak to powietrze, o którym mówił, i w tej chwili nie
była pewna, .czy on podnosi ją wyżej, czy sprowadza na ziemię, w świat
przedmiotów stałych i wymiernych.
— Dolores — usłyszała swoje imię z ust człowieka, któremu powierzyła
swą miłość. — Dolores, kto wie, może graniczyłoby to z niemożliwością,
gdybyś w krótkim czasie dowiedziała się, jak naprawdę wygląda sytuacja w
prowincji Las Monjas.
Obserwowała Aleksandra zawiązującego bardzo długo krawat w mistrzowski
węzeł. Odwracanie i owijanie tych dwóch pasków jedwabiu za każdym razem
wprawiało ją jakby w hipnotyczny trans.
nnRHrfWit^i
1
*4ii
,
ńl ^gffŁ;Ź
l
aŁłŁ3T»J>iraMgT>£ % âS 4ÜL*
j
BRyZłfS”“
Î
^» ***.aWft* ■ Il _ jÉr»Jpfc fcŁ§f
Ksi*
■3»-*
rTîjf.^ %£gCga» 4ftjAiÂtf'mùÉi
■ jj* j$My *»î^ I *ï$tH2|?
%4ui-
1«
4m
i h mî\( vifU»Rij^Ii
îaiSïiS^îmîh^’'
!®2s^ fcftwf 8Sff?frt *v S? iïtf^
v
>
:
jw
,
*i
îfiHiff?«siffKântt
- ^•'*’4 "V*^wj* **'
1
fssRmlffluf ÎM 'wf Èi liKf
1
ilsiMHn'êÿilfilVi »i
' ł JfcJIuł Ł . Jł. ;'. jf ’• , h ^ •■:-, -^ »
jPf
ÉÉ|%
fsCr f *
j
*t ffiTr^
f'n ■
¡•iC^ySsl fw*
,
#>8 Wł*J *.«1
;
r¥|k Ü®»«]Î f 4t tURfa
IwiijWRWlI
iłW^eShBlimŚWtiElł« S
/W
T
.-**
1
— Zrobię to dla ciebie, dowiem się — odrzekła niemal odruchowo, ciągle
jeszcze obserwując jego ręce.
I rzeczywiście to zrobiła. Jej opracowanie tajnych informacji zostało też
przepisane na maszynie i — podobnie jak u Kiry — zaopatrzone w
dodatkowe znaki ołówkiem. Lecz bez dat. Również jak Kira, Dolores
wyciągnęła pożyteczną naukę z pedantycznych upodobań Aleksandra do
wykresów, map i wszelkiego rodzaju symboli graficznych.
Aleksander był świadomy ryzyka, jakie podejmuje przeprowadzając ten
pierwszy eksperyment z Dolores. Dla zaspokojenia swojej ciekawości zerwał
milczący pakt między nimi i dopuścił do ich obsesji nowy czynnik. Obsesja
ta odznaczała się prostotą zaufania pustelnika do samotności, a wzniósłszy
się ponad rekwizyty i maskarady, osiągnęła przedziwną wewnętrzną
harmonię. Teraz Aleksander zburzył tę harmonię, gdyż pozwolił, aby Dolores
zaczęła się zastanawiać nad -prawdziwym znaczeniem jego prośby; ona
sama naturalnie nigdy nie dokończyła zniszczenia prosząc o wyjaśnienie. Nie
znosiła wścibstwa. •.
Lecz mógł jej pomóc, gdyby ujął w słowa pytanie, którego nie
wypowiedziała. I zrobił to następnego popołudnia, kiedy spotkali się w
mieszkaniu Eli. Naturalnie informacją zdobytą przez Dolores bynajmniej się
nie interesował. Była w jego posiadaniu już od siedmiu miesięcy i nadal
odczuwał zawodową dumę z rezultatu swoich badań, który mógłby stanowić
pomnik inteligentnej pedanterii. Dyplomaci gromadzili fakty na chybił trafił,
jak studenci; albo wkuwali je na pamięć, albo też praktykowali sztukę
pomijania.
— Dolores, dlaczego zrobiłaś dla mnie tę robotę? — spytał ją, gdy leżeli
trzymając się za ręce po seansie miłosnym. Dolores, jak zwykle, miała
obrączkę na palcu.
— To nie była robota, to była zabawa. Pomagał mi Xavier.
— Kto... — Urwał w obawie, że to imię jej męża, lecz zauważyła jego
wahanie i powiedziała:
— Xavier to mój mały synek. Uwielbia geografię, mity greckie, mnie,
koniki polne i tunele — dokładnie w tym porządku. Nic mi to nie
przeszkadza, że moje miejsce jest po mitach, a geografia to tylko masa mitów
pomieszanych z rzekami, gó-
rami i wulkanami. 'Więc, jak widzisz, Xavier- ma logiczny umysł.
Potem poprosiła, aby zawiązał jej na szyi swój krawat i pobawił się jego
końcami. Krawat migotał między jej piersiami jak strumień lub jaszczurka —
obrazy zrodzone z mitu. Dolores przyswoiła sobie sztukę sublimowania
prymitywniejszych elementów fantazji erotycznych i umiała teraz wydobywać
ich odcienie za pomocą wyodrębnionego symbolu.
Aleksander jednakże nie pozwolił jej uchylić się od odpowiedzi na swe
pytanie, choć podziwiał intuicję, z jaką wezwała na ratunek symboliczny
rekwizyt, jak gdyby w charakterze egzorcyzmu przeciw jego dociekliwości.
Czemu więc upierał się, aby przerwać urok?
— Dlaczego nie odpowiedziałaś na to, co było istotne w moim pytaniu? —
spytał ściskając trochę za mocno przegub jej dłoni. Cofnęła rękę i
odpowiedziała natychmiast:
— Bo to dotyczy moralności mojej płci, a kim ja jestem, aby przemawiać
w imieniu wszystkich kobiet?
— Mogłabyś spróbować, Dolores.
— Przypuszczam — powiedziała sięgając po papierosa — że wszystkie
kobiety z wyjątkiem tych, co aspirują do świętości, czują się utrzymywane i
ta świadomość, że się jest utrzymanką, sięga bardzo głęboko. Nawet
maszynistka w biurze lub przepłacana aktorka filmowa zachowuje się
czasem jak kapryśna kochanka i wpada we wściekłość, aby przypomnieć
szefowi, który jej płaci, że pensja nie zmieniła jej statusu utrzymanki. Mam
nadzieję, że się mylę, ale moim zdaniem, Aleksandrze, wszystkie kobiety
czują urazę do tych, którzy je utrzymują, czy to będą mężowie, szefowie w
biurze, czy mecenasi ich talentu. Stąd ich nagłe pragnienia, aby uniezależnić
się poprzez brak lojalności. Według mnie kobiety są lojalne tylko w stosunku
do swoich dzieci i do miłości, bo wyobrażają sobie miłość jak zabłąkane
dziecko i starannie się nią opiekują, ilekroć stanie na ich drodze. Och, taka
jestem teraz zakłopotana, Aleksandrze. To najdłuższy monolog, jaki
kiedykolwiek wygłosiłam w łóżku.
—
Słuchałem go z przyjemnością, Dolores.
—Ale to jeszcze jeden przykład typowo kobiecego zacho
wania. Niewiele kobiet odznacza się wybitnym intelektem, ale daj im miłość,
a potem pozwól im się wyciągnąć na łóżku i odprężyć. Wtedy ich inteligencja
wybucha jak raca i wzlatuje w górę, może na cześć ich bóstwa, Księżyca!
Zapaliła następnego papierosa i czekała na pytania. Skoro już raz
zignorował jej ostrzeżenie, mógł zaryzykować znacznie więcej w otwartej
rozmowie.
— Powiedz mi, Dolores, jak byś usprawiedliwiła kobiecą nielojalność,
która później okazuje się aktem zdrady według wszelkich kryteriów?
— Och, jak można usprawiedliwiać coś, co stało się czymś innym? Wiem
tylko tyle: kobieta zdradzi tych, co ją utrzymują, dla swego kochanka, ale
musi on być prawdziwym kochankiem.
— A wobec tego kto jest prawdziwym kochankiem?
— Mężczyzna, który wyzwala nas z pozycji utrzymanki. Nie daje nam
pieniędzy w żadnej formie bezpośredniej czy pośredniej. Lepiej, żeby był bez
grosza, tak jak w bajkach. Ale nawet ten ideał może mieć skazy. Spójrz na
Elę i na jej wymarzonego kochanka Łdmunda. Wiesz, dlaczego oni tak często
się kłócą?
— Nie, powiedz mi, Dolores. — Po raz pierwszy romansowe powikłania
Eli nabrały znaczenia w związku z tym, co sam poddawał próbie.
— Więc Edmundo jest strasznie bogaty, ale mąż Eli też. A mimo to
chciałaby, żeby jej idealny kochanek zostawiał na łóżku banknot
pięciofuntowy po każdej potajemnej schadzce. Edmundo bardzo się złości,
bo jest dosyć skąpy, a poza tym widzi w Eli wyrafinowaną damę, nie jakąś
prostytutkę. Lecz dla Eli to byłby tylko znak miłości, można by powiedzieć,
symbol.
— Tak, symbol — powtórzył Aleksander.
— Z jego zdrowiem też jest nie najlepiej.
— Z czyim zdrowiem, Dolores?
— Edmunda. Musi odwiedzać lekarza rano w te dni, kiedy spotyka się z
Elą. Tak jest wygodniej, wiesz. Ale potem skarży się Eli, że tak często musi
się rozbierać. Szelki zdejmować, szelki wkładać, jak mówi, najpierw kozetka
u lekarza, potem kanapa. Jakie to męczące być sumiennym kochankiem!
Roześmieli się oboje i spojrzeli na siebie. Krawat taj^że był w zabawnym
stanie, obluzowany węzeł opadał.
Nagle Aleksandrowi przyszło na myśl, czy nie wymyśliła tych wszystkich
bohaterów: Eli, Edmunda, Terry’ego, a nawet Rity. Miał tak niewiele
dowodów ich prawdziwego istnienia. I czy nie było znaczące, ze nawet nie
próbowała uwierzyć w jego komandora Kraba?
2
Komandor Pennyworthing, choć krabiooki i zdziecinniały, posiadał
twarde rezerwy zdrowego rozsądku, jakie zawodowi pieczeniarze gromadzą
przez całe lata: opóźniał swój powrót z Sycylii udając, że musi spenetrować
jakiś nadzwyczajny trop, który go doprowadzi do dwóch groźnych dentystów.
Ryzykował własne sztuczne zęby, ale tym się nie przejmował. Dentyści też
nie mieli nic przeciw rażeniu go elektrycznością na swych fotelach.
Jednakże wedle sprawozdań Kraba pierwsze owoce jego tajnych zabiegów
miały smak obietnicy: setki agentów, specjalizujących się w sprawach
środkowoamerykańskich, wkrótce przybędą do Palermo i zaczną się ścigać
po całej wyspie, co może się okazać bardzo atrakcyjne i nie tak kosztowne,
jakby mogło się zdawać panu Aminowi.
Wszystko to zostało przekazane Aleksandrowi szyfrem. Arnin senior miał
dla szyfru tego rodzaju specjalne określenie: był on równie łatwy do
złamania, równie kruchy jak weneckie szkło transportowane do Grecji
macedońskim wozem. A ponieważ staruszek pracował w transporcie,
wiedział dobrze, co mówi. Dwóch agentów spróbowało kiedyś użyć tego
samego szyfru: jeden stracił przez to szefa, drugi stracił życie. Potem szyfr
powędrował na półkę jako ciekawostka, która mogła się przydać autorom
opowieści szpiegowskich dla dzieci. Krab musiał taką opowiastkę przeczytać
i nauczył się szyfru na pamięć.
Aleksander pokazał mu streszczenie Kiry, dotyczące perspektyw dla Las
Monjas, ponieważ komandorowi koniecznie
trzeba było czymś zaimponować, zanim podejmie działania na własną rękę.
Jednakże sam dokument przedstawiał niewielką wartość. Liczył się
natomiast posiadacz oryginału, który w przyszłości mógł Aleksandrowi
zaszkodzić, i tylko dlatego poszukiwania trwały.
Aleksander posłał Krabowi telegram tej treści: „Potrzebuję tu faktów i
pana.” Po wydaniu ostatnich lirów Krab powrócił do Notting Hill i
następnego dnia zjawił się w willi Aleksandra. Zebrał garść faktów, które
można było przesiewać co najmniej przez godzinę, i liczył na to, że tyle
wytrzyma. Pierwszą pozycję stanowił oryginał wystukany byle jak przez
komandora na maszynie właścicielki pensjonatu, lecz jedno spojrzenie
Aleksandra wystarczyło, by nawet jego krabie oczy wyszły na wierzch ze
wstydu. Papier wylądował w kominku.
Odrzuciwszy w podobny sposób większość pozycji, Aleksander zażądał
rachunków. Może przynajmniej one będą autentyczne? Kartki z bieżącymi
wydatkami Kraba nie były autentyczne, lecz niektóre z nich zawierały
zabawne ciekawostki z miejscowego życia.
„12 maja. Orzechy od chłopca w amerykańskim hełmie baseballowym, 95
lirów.”
„14 maja. Poczęstunek: szklanka wody od księdza o podejrzanym
wyglądzie, z nogami w wiadrze z powodu upału. 100 lirów. Nb. przepłacone.”
W końcu ukazał się postrzępiony rachunek od dentysty, datowany,
prawie rok temu i jeszcze nie zapłacony. Aleksander obejrzał go pod światło.
— Czy to jest autentyczne, komandorze?
— Tak, proszę pana. — Krab zwracał się do niego w ten sposób tylko na
służbie. Kiedy indziej wolał uderzać w ton koleżeński, mówiąc mu „chłopcze"
lub po prostu „Arnin". — Byłem sprytny, proszę pana — dodał. — Dentysta
nie dostał ode mnie tych pieniędzy. Co za pomysł żądać dwu tysięcy lirów za
wyrwanie zęba już złamanego! Ta pani nie pokazała się już i nie zapłaciła,
tak mówił ten facet. I ja się nie dziwię.
— Ja ureguluję ten rachunek, komandorze.
zdumienia. Ze wspaniałomyślnego tonu pracodawcy wywnioskował, że owa
misja sycylijska nie była całkiem chybiona, i w duchu postanowił
następnym razem przynieść znacznie więcej rachunków.
Aleksander dziwił się również, że komandor mimo wszystko dotarł do
właściwego dentysty. Wysłał go tam nie żywiąc żadnych złudzeń co do jego
zdolności. Krab służył po prostu za przynętę i byłby spełnił swoje zadanie,
nawet gdyby się tylko powałęsał na miejscu. Właściciel oryginału, gdyby
czatował w Palermo, natychmiast rzuciłby się na starego Kraba, gdyż nikt
nie odpowiadał lepiej wyobrażeniom cudzoziemców o brytyjskich szpiegach
jak ta zasuszona postać o dziwacznych oczach, chętna do kupowania
orzechów na drodze od sycylijskiego debila. Ponieważ Krab powrócił
bezpiecznie, Palermo można było wykluczyć z gry.
Rachunek od dentysty zapoczątkował ożywioną korespondencję.
Aleksander przesłał trzy funty w liście, lekceważąc przepisy walutowe, a ta
hojność wywołała eksplozję nadziei z tamtej strony. Dentysta, który wyrwał
ząb Kiry, już nie żył, lecz jego rodzina, natchniona trzema banknotami
funtowymi, obsypała wyrazami czułych uczuć Aleksandra w wymownej
włoskiej angielszczyźnie. Czy chciałby mieć w Londynie prywatnego
dentystę, wyłącznie do swojej dyspozycji, który równocześnie mógłby
prowadzić małą, zyskowną ristorante na tyłach jego wspaniałego domu?
Gdyby to nie dogadzało jego wielmożności, może wolałby pracowitą
dziewczynę z Palermo, która pali się do tego, aby gotować obfite posiłki dla
całej jego rodziny?
Z tych pośpiesznie pisanych listów Aleksander dowiedział się wiele na
temat zezwoleń, wiz, komunikacji morskiej i niedoli związanych z zawodem
dentysty, które zacnego ojca wpędziły do grobu. Kira na pewno dobrze się
teraz bawiła jego kosztem, jeżeli takiej zabawy pragnęła i jeżeli w ogóle gdzieś
istniała. Szpieg zaczyna zawsze od sytuacji niekorzystnej, jeżeli poważnie
traktuje amatora.
Tymczasem w zainteresowaniach Aleksandra nastąpiło ciekawe
przesunięcie. Prawie niepostrzeżenie jego szpiegowskie nawyki zamiast na
Kirze, skoncentrowały się na Dolores,
tak jakby same nawyki potrzebowały takiej właśnie bezsensownej odmiany.
Tłumaczył sobie jak maniak, że skoro Kira szpiegowała na jego niekorzyść
dla kogoś innego i skoro Dolores była zdolna do szpiegowania na niekorzyść
kogoś innego po prostu na jego prośbę, cała stworzona przez niego
koncepcja miłości wyizolowanej miała jakąś zasadniczą skazę. Zakładając,
że odosobnienie trwało chronione przez scenerię, kurtyny i parawany, czy
naprawdę mogło skutecznie odsunąć rzeczywistość istnienia innych ludzi
daleko poza swój własny zasięg? Co więcej: czy idealne odosobnienie tego
rodzaju wykluczało wszelką ciekawość rzeczy, które działy się poza
zasłonami, tam, gdzie Dolores spędzała większą część swoich dni? Czy jej
prywatne życie w kręgu ich miłości było czymś wyłącznym, tak wyłącznym,
że nie miało nic wspólnego z jej życiem prywatnym w domu, w gabinecie
lekarza, w banku?
Aby się upewnić, że ta doskonała izolacja nie ma pęknięć, musiał wyjść
na zewnątrz i przyjrzeć się jej prżez te kurtyny i zasłony. Przynajmniej na
kilka chwil. Chyba nie będzie to zbyt nielojalne wobec Dolores. Nie
potrzebuje nic wiedzieć o jego eksperymencie, po prostu będzie dalej
uważała ich odosobnienie za nie naruszone.
Zwykle taka potrzeba zdobycia pewności wypływa w życiu szpiega stąd, że
często musi zdejmować swą maskę teatralną lub wychodzić spoza
bezpiecznej zasłony celem sprawdzenia, czy maska jeszcze pasuje, a w
zasłonie nie ma dziur. W czasie każdej takiej próby odsłania się na chwilę,
co może przypłacić życiem, a jednak niebezpieczeństwo jest najszybszym
sprawdzianem bezpieczeństwa.
Czy Dolores kłamie? — zapytywał samego siebie. Nie kłamała w łóżku; i
nie odczuwał u niej fałszu wtedy, gdy ich ciała nie stykały się bezpośrednio.
Ilekroć decydowała się powiedzieć mu coś o swoim ojcu, o kręgu
dyplomatycznych nudziarzy lub o swoim synku, brzmiało to szczerze, gdyż
wypowiedziane było tak bardzo spontanicznie i nieformalnie.
Czyż jednak byłaby równie prawdomówna, gdyby chciał dotknąć jej
drugiego, prywatnego życia? Ostatecznie udzieliła mu subtelnego ostrzeżenia
na samym początku, gdy ich
iiWmWMW* fi i
W.®
* trarft w »1$ s+HliUl
m
v r t
»fi
tył wic
sNn *’*• '
.•"
,r
-»
miłość kryła się jeszcze pod płaszczykiem eleganckiego, cynicznego
romansu. Czy powinien teraz uszanować jej ostrzeżenie, czy też przeciwnie,
dochodzić, jakie kierowały nią motywy?
Jej mąż, który przypuszczalnie powrócił już do Londynu z la Capital,
pozostawał dla obojga tabu, co Aleksander uważał za najmniej podejrzaną
klauzulę w ich cichym porozumieniu. Lecz istniały inne jeszcze, o wiele
subtelniejsze tabu, ustawione przez Dolores dookoła ich odosobnionej sceny
jak małe, kulące śię figurki, a on je zaakceptował nie pytając o cel.
Kim na przykład był prawdziwy Terry w życiu Dolores? Owszem,
Aleksander zastanawiał się nad tym, gdy odwiedzali jego nędzny pokoik, lecz
Dolores wkrótce odwróciła jego uwagę od Terry’ego, bo nigdy już nie
korzystała z tegopied-a-terre. I jak osoba ze sfery Dolores mogła zawrzeć
przyjaźń z tak podejrzaną postacią jak Rita, Amazonka od szaf i garderoby?
Dolores stanowczo unikała rozmów o swoich związkach z tymi ludźmi, nawet
ó Eli i jej mężu, z którym niewątpliwie spotykała się również w swoich
kręgach oficjalnych.
Nie po raz pierwszy Aleksander stanął wobec alternatywy, że są to
postacie wymyślone. Może trzeba będzie i to sprawdzić. Co by zrobiła Kira,
gdyby ją wprost zapytał o jej teatr amatorski poza sceną domową? To
prawda, nigdy o to nie pytał, bo nie zadawał sobie nawet trudu, aby
podejrzewać, że jakieś próby jednak odbywały się za sceną w czasie jego
podróży zagranicznych, a nieraz W czasie jego pobytów w domu.
Lecz to, co Kira mówiła mu niekiedy wprost lub w listownych
wypracowaniach stylistycznych, niewiele miało wspólnego z jej życiem, które
teraz poznawał. Może nie zamierzała kłamać; po prostu przekręcała fakty w
taki sposób, aby pasowały do stworzonego przez nią obrazu ich życia
małżeńskiego.
I tutaj, właśnie tutaj kryła się podwójna pokusa dla Aleksandra. Skoro
nie potrafił z całą pewnością określić stosunku Kiry do niego, czy to jako
męża, czy człowieka obcego, jak mógł bez zastrzeżeń uwierzyć w miłość
Dolores? Tak wiele dowiedział się o Kirze — zmusił go do tego powiew
zapachu perfum — i wciąż jeszcze nie widział jasno siebie w stosunku do
niej. O Dolores nie dowiedział się niczego, gdyż taka
była najbardziej rozsądna cena ich odosobnienia; a więc jak mógł twierdzić,
że miłość ogarnia jasnowidzeniem wszystkie sekrety w związku dwojga
ludzi?
Podwójna pokusa dotyczyła więc zarówno Dolores, jak i Kiry. Czemu nie
miałby użyć zmarłego medium do szpiegowania żywej osoby? Dlaczegóż by
nie miał skłonić Dolores, aby zrobiła to, co zrobiła lub mogła zrobić Kira?
Pierwsza próba ze zbieraniem dla niego informacji dowiodła drogą analogii,-
że Dolores może rzucić światło na pewne motywy postępowania Kiry, Kira
zaś, a raczej jego znajomość Kiry rzucała częściowo światło na samą Dolores.
Aleksander jednak skłonny był ulec tej podwójnej pokusie przede
wszystkim dlatego, że ukazywała jego własną obsesję w dwóch równoległych
zwierciadłach, a one z kolei podawały to odbicie coraz dalej, aż wreszcie w
oddali zostawała tylko plamka, niby czujne oko szpiega, które mrugało do
niego porozumiewawczo. Teraz wreszcie odkrył szpiegowskie usprawie-
dliwienie dla tej obrzydliwej sytuacji: Dolores kontra Kira! Znalazł się w
pułapce między dwoma lustrami i nie mógł uciec od mnożonych przez nie
obrazów, póki jedno nie stłucze drugiego.
Lustra na całym świecie jednoczą się w tej zmowie małpowania, kby
otumanić i złamać odporność szpiega doskonałego.
Z jej nazwiskiem poszło mu całkiem łatwo. Stał się gorliwym czytelnikiem
najelegantszych, najbarwniej lśniących pism, oglądając zastygłe w
uśmiechach twarze istot ludzkich, upo- zowanych do fotografii. Uśmiechy
dyplomatów cechowała wyższość lodu, który otacza butelkę szampana w
kubełku: miały ochładzać całe życie towarzyskie do-stosownej temperatury,
podczas gdy dla snobów niższego gatunku przeznaczony był hałas
strzelających raz po raz korków.
Zastygły uśmiech na twarzy Dolores nie wychodził zbyt korzystnie na
fotografii. Aleksander odkrył go na stronicy poświęconej kronice
towarzyskiej, gdzie zdjęcia umieszczono w trzech rzędach, jak na paradzie, z
podpisami, które rzucały uśmiechom komendę „baczność”.
Dolores stała tam z wysokim kieliszkiem w dłoni, wymieniając uśmiechy z
panami o okazałych zębach, którzy, jak
\ Y
informował tekst, mieli właśnie odjechać do Peru. Była to widocznie radosna
wiadomość, bowiem twarze na fotografii słały uśmiechy we wszystkich
kierunkach.
Jej mężowskie nazwisko nie było wcale hiszpańskie, tylko francuskie, ale
dobrze do niej pasowało. Natychmiast zrozumiał, jak dalece to proste
odkrycie utwierdza jej niezależność. „Dolores de Rouge-Ferrac” brzmiało
bardzo przekonywająco, samo jednak nazwisko bez imienia zdawało się
jakąś przybudówką do jej indywidualności, odmiennie umeblowaną i gęsto
zaludnioną, w której on sam nigdy nie będzie pożądanym gościem. > Señor
de Rouge-Ferrac był na fotografii ledwie widoczny, gdyż odwracał się tyłem
do dostojnych gości i pokazywał tylko świecącą łysinę. Ów pogardliwy ruch
łysej głowy, odwołując się do pamięci Aleksandra, wprawił go w rozterkę,
niepewność: spotykał dość często panów z Ameryki Łacińskiej o irlandzkich,
francuskich i niemieckich nazwiskach — jak mógłby nie pamiętać tego
właśnie, który miał widocznie prawo zachowywać się jak zarozumiały snob?
Z fragmentu na fotografii Aleksander nie umiał sobie odtworzyć reszty
twarzy: czy tamten miał wąsy, grube wargi, jakiego koloru oczy?
Niepewność związana z nazwiskiem i z twarzą nie opuszczała Aleksandra
we śnie i prześladowała go na jawie. Dręczyło go dziecinne pragnienie, by
usłyszeć nazwisko głośno wymówione przez Dolores lub przez jej męża. Aby
zaspokoić to pragnienie, trzeba było zadzwonić do niej niespodziewanie, o
niewłaściwej godzinie. Zrobił to zaraz po śniadaniu. Z początku zdawało' mu
się, że telefon przyjął służący zwykłym Diga. Milczał więc uparcie, a wówczas
głos rzekł opryskliwie, tym razem po angielsku:
— Mówi hrabia de Rouge-Ferrac.
Aleksander odłożył słuchawkę.
Potem niepewność zaczęła pęcznieć jak balon, w którego wnętrzu głos obijał
się i skrzypiał. Porównanie z balonem (przesadzone) nasunęła Aleksandrowi
łysa głowa chwiejąca się groteskowo w jego wyobraźni. Tak niewiele uchwy-
cisz realnego istnienia jej męża — jedna plamka na fotografii i kilka
dźwięków w słuchawce — a mimo to wyobrażały
one całe żyjące ciało mężczyzny. Tabu oblekało się w kształt cielesny.
Aleksander zmuszał swoje myśli, aby mu ukazywały bez obsłonek, jak
tych dwoje spało razem, jak dotykały się ich ręce i nogi, 'jak oddychali w
ciemnościach. Ale czy ona mogłaby teraz naprawdę z nim spać? Nie, Dolores
nigdy by tego nie zrobiła. Tak, ale Dolores de Rouge-Ferrac mogła to robić i
robi to teraz, i będzie robiła później. Z nogami wyciągniętymi w kierunku
kamery stworzonej z wątpliwości Aleksandra.
3
Aleksander znów przeglądał ich rozkład godzin i intymną mapkę Londynu
sporządzoną dla Dolores wczesną wiosną. Teraz opracował mapę odwrotną,
w której znaki wskazujące miejsca i godziny bezpieczne zastąpiły równie
pedantycznie wykonane kwadraciki i kółeczka wskazujące miejsca niebez-
pieczne — też z pełną aprobatą koloru.
Wyśledzenie logiki pustych miejsc w jej nieregularnym rozkładzie
tygodnia zajęło mu całe popołudnie: zdawało się, że jest w tym jakiś plan.
Większość nieregularnych zajęć tym właśnie się charakteryzuje, twierdził
ojciec Arnina, pykając z tureckiej fajki, i udowadniał, że sprawdza się to w
pasie śródziemnomorskim, słynnym z konsekwencji słońca i z
niekonsekwencji człowieka.
Plan Dolores wykazywał, że co drugi dzień o tych samych porach
rezerwowała dla siebie niezmiennie dwa okresy półgodzinne, choć wszystko
poza tym się zmieniało. Pierwsze pół godziny wypadało o dziesiątej rano,
drugie — o piątej po południu. Aleksander nie kwestionował jej prawa do
zastrzeżenia tych półgodzinek wyłącznie dla siebie i nigdy nie przyszło mu do
głowy, by ingerować w jej prywatne układy. Teraz zaczęły go intrygować nie
tyle konkretne zastrzeżone godziny, co regularność, z jaką się powtarzały w
jej drugim — tym jawnym — życiu.
Dolores była zawsze punktualna, co musiał przyznać, a jako pedant także
pochwalić, i strzegła ich wspólnego wolnego
czasu zazdrośnie i sumiennie. W ten sposób chciała oczywiście chronić ich
odosobnienie przed intruzami nawet takimi tylko, jak nieprzewidziane
przeszkody spowodowane niepogodą, tłokiem w godzinach szczytu lub
niestrawnością. Ścisłe przestrzeganie przez nią tych okresów półgodzinnych
w ciągu wszystkich miesięcy ich obsesyjnej namiętności zdradzało tę samą
troskliwość i podobne zaangażowanie, które na taką troskliwość zasługiwało.
Wprowadzenie drobnych zakłóceń w jej ustalony' rytm celem zbliżenia się
do tej drugiej sprawy wydawało się nieszkodliwym zabiegiem; Aleksander był
mistrzem w tych sprawach, gdyż nikt nie podejrzewałby takiego pedanta o
rozmyślne niedbalstwo. Gdyby postanowił spóźnić się o trzy godziny,
wystarczyłaby byle wymówka, a gdy widział już, jak ludzie niepokoją się
takim wyłomem w jego nawykach, sprawiało mu to przyjemność. Najłatwiej
jest zachować reputację pedanta.
Tak więc czasami urywał to dziesięć, to dwadzieścia minut z ich spotkań
wczesnym popołudniem lub późnym wieczorem czy też komplikował jej jazdę
wybierając kawiarnię przy ruchliwej ulicy lub tak wskazując kierunek, żeby
nie mogła trafić do stacji benzynowej, kiedy miała przed sobą daleką drogę.
Takie proste chwyty odznaczały się tą zaletą, że były zarazem i denerwujące,
i zbyt błahe, by się o nie gniewać.
Po odbyciu serii tych zabiegów wstępnych Aleksander obmyślił plan
bardziej nękający. Zapragnął spotkania z Dolores w taki dzień i ó takiej
porze, o jakiej nigdy się nie spotykali.
— A dlaczego nie wtorek, dla odmiany? — spytał, gdy jedli lunch w taniej
cypryjskiej restauracji w Kilburn. — Wtorek ma być dla mnie bardzo
szczęśliwym dniem według tego, co mówią gwiazdy w tym piśmie. — Pokazał
jej odpowiednie miejsce w piśmie kobiecym, które kupiła od gazeciarza
inwalidy.
Dolores odrzuciła włosy do-tyłu; masywne kolczyki błysnęły w świetle
sączącym się z okna. Tak dobrze poznał ten gest: oznaczał zaprzeczenie bądź
odmowę, lecz wypowiadane po nim słowa wyrażały zwykle tylko łagodne
zdziwienie.
— Ależ, Aleksandrze — otoczyła jego imię uśmiechem —
według tego pisma, które zostawiłam w domu, może to być dla ciebie bardzo
nieszczęśliwy dzień. Poza tym poniedziałek jest przed wtorkiem, a^przez
weekend nagromadzi się we mnie tyle miłości do ciebie! Więc w poniedziałek
u Eli, zgoda?
Aleksander siedział zwrócony twarzą do strasznego land- szaftu | bardzo
niebieską zatoką, z żółtą łódką i kępą smętnych cyprysów — wszystko to
wtłoczone było w boazerię na ścianie. Dziwne, jak malarski banał tego
rodzaju potrafił przedrzeć się przez jego irytację i wzmóc upór. Poszukał
wzrokiem natchnienia u cyprysów i powiedział:
— Dobrze. Spotkamy się i w poniedziałek, i we wtorek. We wtorek o piątej
dwadzieścia. Po prostu czuję, że tak chce los zgodnie ze starym zodiakiem.
Dolores znów odrzuciła włosy i jedyną oznaką niezadowolenia był
rozkołysany błysk kolczyków. Dobre maniery, tak niezawodne, choć
niewymuszone, nie pozwalały jej zbyt jasno wyrażać nagłej irytacji. Wolała,
kiedy takie objawy spotykały ją ze strony otoczenia — ludzi i rzeczy; lubiła
nawet przelotne oznaki złego humbru u Aleksandra i niezmiennie irytującą
atmosferę tanich lokali, takich jak ten.
Upierała się na przykład, by ich rzadkie wspólne posiłki spożywać w
cypryjskiej restauracji, gdzie wszyscy kelnerzy widzieli w niej piękną
wariatkę i gapili się na nią bezczelnie, gdy zajadała szaszłyk pod okropnym
malowidłem. To takie uczucie, jakby się było kimś innym, tłumaczyła mu:
może greckim uchodźcą, osobą, która czeka na nielegalny wyjazd do
Ameryki, a którą on, Alfcksander, ma zaopatrzyć w fałszywe dokumenty w
zamian za jej cnotę i kolczyki! — No, to bierz moje kolczyki — mówiła na
zakończenie tej sceny, odpinała je i wymachiwała nimi nad miedzianym
tygielkiem z kawą po turecku. W tej chwili dotknęła ich tylko, aby sprawdzić,
czy jeszcze są na miejscu.
— No i jak, Dolores? — spytał prawie tak wesoło jak wówczas, gdy
umawiali się na spotkania na tydzień wcześniej.
— Widzisz, o piątej dwadzieścia byłoby mi trochę trudno.
A we wtorki w mieszkaniu Eli po prostu roi się od mężów, obecnych i
rozwiedzionych. To dla Eli taki sentymentalny wtorek, kiedy „pani
pfzyjmuje”, rozumiesz. — Dolores
uśmiechnęła się w nadziei, że jej grzeczną odmowę złagodzi iskra humoru.
Lecz Aleksander miał przed sobą zachęcający przykład wulgarności na
ścianie, toteż ponawiał prośbę. Była to straszna nauczka, jak miłość potrafi
nadużyć dyplomacji.
— Nie chcesz tego dla mnie zrobić, to wszystko! — W przystępie nagłego
kaprysu grał rolę obrażonego kochanka.
— Nie wolno ci tak mówić, Aleksandrze. — Jej twarz nagle ściągnęła się,
a usta uwypukliły, co mogło zapowiadać wybuch furii. Przez chwilę ta twarz
miała w sobie coś jeszcze bardziej indiańskiego niż W momentach
nabrzmiałego milczenia po akcie miłosnym. — Zrobiłabym dla ciebie
wszystko! — wyszeptała świadoma, że kelner się na nią gapi. Jej oczy okrył
cień, zrobiły się głębsze i' smutniejsze, lecz Aleksander unikał ich spojrzenia,
wyobrażał sobie natomiast, jak hrabina de Rouge-Ferrac mogłaby
sformułować zdanie, które przed chwilą usłyszał. Prawdopodobnie byłoby
bardziej stonowane, powiedziałaby: „Zrobię, co będę mogła.”
— Przepraszam, nie miałem zamiaru cię obrazić — rzekł po chwili.
— Nikt mnie nie może obrazić, nawet ty. — Był to najchłodniejszy zwrot,
jaki kiedykolwiek wypowiedziała w jego obecności. A ponieważ znał jej
nazwisko i zarozumiały głos jej męża, zdanie to wzniosło się aż pod
poplamiony sufit restauracji i spojrzało na niego z góry. Skłamała z
arystokratyczym szyderstwem, bo jednak ją obraził.
Potem wypadki potoczyły się szybko, jeden za drugim. Przy pożegnaniu
Dolores powiedziała, że postara się być wolna we wtorek po południu, ale nie
wcześniej niż o wpół do szóstej. Ponieważ mieszkanie Eli będzie nieosiągalne,
może spróbuje u Terry’ego, ale tylko w ostateczności. Konsekwentnie brała
pod uwagę jego antypatie, Aleksander zaś wciąż jeszcze przybierał kwaśny
ton, jak tylko w ich rozmowie pojawiał się Terry.
Gdy spotkali się w poniedziałek, Dolores nie miała jeszcze pewności, jak to
ostatecznie zorganizuje, i prosiła go, by nazajutrz rano zadzwonił jak zwykle
dwukrotnie. Jeżeli będzie mogła przyjść, to podnosząc słuchawkę za drugim
razem odpowie tylko „tak”. Dolores omawiała wszystkie możliwe szcze-
aJ|lttlgjMB»T>i Jma ■*, CaT^ł J .? y>> #% t^R nww* m mmi łM±Ł* Mm*
góły z absolutnym spokojem — nową kawiarnię, którą wybiorą na wtorkowe
spotkanie, miejsce, w którym zaparkuje, i tak dalej. W tym punkcie
przeprowadzonej z wyrachowaniem akcji Aleksandrowi nie przypadło do
gustu jej opanowanie ani też własna nieubłagana przebiegłość. Oboje zaczęli
kręcić piruety na krawędzi wspólnego odosobnienia.
Gdy zadzwonił po raz drugi, odpowiedziała „tak”. Zgodnie z ustalonym
planem awaryjnym Dolores miała zaparkować swój wóz z fałszywą tablicą
rejestracyjną gdzieś między stacją kolejki podziemnej Gloucester Road a
barem, który wypatrzyli przy placyku na tyłach stacji. Zapowiedziała, że
będzie tam najwcześniej za kwadrans szósta i nie życzy sobie, żeby się
włóczył po bocznych uliczkach dzielnicy o wątpliwej reputacji. Jak
twierdziła, możńa się włóczyć tylko w całkiem przyzwoitej dzielnicy albo w
całkiem podłej. W innych człowiek wygląda podejrzanie.
Po południu tego dnia, gdy mieli się spotkać, Aleksander zrealizował
powzięty uprzednio zamysł, którego celem stało się jedno uświęcone pół
godziny. Wynajął samochód na cały dzień, zaparkował go w cienistym końcu
półkolistej alejki, gdzie jego ekscelencja in spe mieszkał razem z Dolores w
stanie niewierności małżeńskiej. Przyjechał około czwartej, rozłożył na
kolanach gazetę i czytał z ręką na kierownicy. Kwadrans po czwartej Dolores
wyszła z domu, wsiadła do samochodu i zapuściła silnik.
Aleksander doznawał podwójnej przyjemności rozpoznania. Oto ona, przy
kierownicy, wychyla głowę przez okno: jego Dolores i.-Dolores de Rouge-
Ferrac. Która z tych dwóch bardziej go teraz fascynuje? Która z nich
ostatecznie go przechytrzy, jak to uczyniła Kira?
Jadąc ęa jej samochodem, Aleksander wspomniał uwagę, jaką kiedyś
zrobiła, o nowoczesnych kochankach wożonych przez zmotoryzowanego
Kupidyna. Mówiła, jak użytecznym i dyskretnym środkiem lokomocji jest
samochód; mało komu przyjdzie do głowy zajrzeć do przejeżdżającego
samochodu. Żaden inny pojazd nie potrafi tak dobrze przenosić sekretu z
miejsca na miejsce.
Jak na ironię, jej pochwałę sekretów na kółkach można było
ifipil
II ■ f | «w <
KlSImtiwmaS
»1 * +At,+* i
zastosować do samochodu, który prowadził Aleksander. Dolores nie mogła
zauważyć jego wysoce niedżentelmeńskiego pościgu; gdy przyspieszała ona,
przyspieszali on, pewny, że nic nie popsuje mu szyków. I ani jeden
przechodzień nie spojrzał na niego z chodnika! A więc i pod tym względem
miała rację.
Duży ruch na King’s Road pomagał mu wtopić własny nędzny sekret w
tysiące innych; jechał za nią do South Kensington, potem z Cromwell Road
skręcił w cichą boczną ulicę, gdzie ostatecznie zatrzymała się przy budce
telefonicznej.
Kiedy Dolores wysiadła, zobaczył, jak szuka czegoś w swej dużej torbie,
po czym przeszła przez jezdnię, obejrzała się i ruszyła dalej bez wahania. Na
rogu wbiegła szybko po schodach, otworzyła kluczem okratowane drzwi i
znikła w środku co najmniej na dwadzieścia minut. Aleksander powrócił do
swej gazety.
Gdy ukazała się zza rogu, dostrzegł wyraźnie jej uśmiech, przybrany na tę
okazję jak makijaż po to, by podziwiać samą siebie. Wrzuciła klucz do
wielkiej torby i powitała swój samochodzik następnym uśmiechem. Patrząc
ze swej kryjówki Aleksander kochał ją za te dziecinne minki przed urojoną
publicznością i nawet świeżo malowana budka telefoniczna zdawała się
wyrażać aplauz lśniącą czerwienią. Dolores dotknęła jej gestem — znowu —
ciekawej dziewczynki, żeby zobaczyć, czy jest sucha. Widocznie budka była
sucha, bo skinęła głową patrząc na swoje palce, po czym szybko wsiadła do
samochodu.
Aleksander nie mógł się zająć zbadaniem narożnego domu; musiał dalej
ją śledzić. Jechała teraz bardzo szybko, błyskawicznie mijając skrzyżowania,
co wystawiało na ciężką próbę jego sprawność jako kierowcy. W pewnym
momencie, na skrzyżowaniu z Queen’s Gate, prawie potrącił doręczyciela z
poczty jadącego na rowerze, co przypomniało mu Ostrzegawczy rysuneczek
w odnośniku na zrobionej przez siebie pomysłowej mapce.
Dolores wjechała do parku i zatrzymała się przy kawiarni umajonej, niby
kwiatami w pełni lata, blaskiem czerwonych i żółtych parasoli. Od jednego
stolika wstała starsza kobieta
i podeszła do ogrodzenia z chłopczykiem tak uderzającej urody, że każdy
musiał na niego spojrzeć ze zdumieniem i zachwytem. Chłopiec miał czarne
włosy i niezwykle długie rzęsy, co podkreślało jego podobieństwo do Dolores.
Z okna samochodu wychyliła się głowa w malutkim bereciku zatkniętym
na czubku, którą chłopczyk zaczął pokrywać pocałunkami z taką energią, że
i beret, i włosy zdawały się fruwać w powietrzu. Starsza kobieta czekała obok
niczym rozważny anioł stróż w chwili ziemskiego wypoczynku. Następnie
wszyscy odjechali samochodem.
Aleksandrowi pozostało jeszcze półgodziny wolnego czasu. Zdecydowany
dalej realizować swój bezecny plan, wrócił do przecznicy Cromwell Road,
ustawił wóz w miejscu, które Dolores poprzednio wybrała na parking, i
obserwował dom z okratowanym wejściem.
Na schodach stał jakiś Hindus z podręcznikiem medycyny pod pachą i
zastanawiał się, czy ma wejść. W szczupłej brązowej dłoni trzymał klucz do
zatrzasku Yale. Nad wejściem, obok wykonanego ozdobnymi literami napisu
„lokale do wynajęcia”, wymalowany był niezdarnie większy staroświecki
klucz. Hinduski student ostatecznie zdecydował się otworzyć; Aleksander
dojrzał za drzwiami długi ciemny korytarz.
Umyślnie zostawił samochód na wybranym miejscu koło budki
telefonicznej i poszedł piechotą w kierunku owej dzielnicy o wątpliwej
reputacji, gdzie stacja Gloucester Road musiała wykopać się z ziemi jak
zdychający kret. Już z pewnej odległości zobaczył jej samochód, w którym
odbijał się upierzony neonowym światłem kogut nad wejściem do baru.
Od razu na powitanie zamachała wesoło ręką trzymającą klucz. Była ta,k
z niego dumna, że prowadząc wóz i mrucząc coś od czasu do czasu, trzymała
go w zębach. Zauważyła z daleka, że jej miejsce do parkowania jest zajęte,
cisnęła klucz na kolana i wykrzyknęła:
— Co za bezczelność! To najlepsze miejsce tutaj. I ukradł mi je ten stary,
gruby kupiec. Myślałam, że za mną goni, bo mam takie cudowne włosy, a
ten podły typ chciał wykorzystać mój genialny węch do parkowania! Bo,
wiesz, ja naprawdę mam do tego genialny węch.
ffPwnStiMi $ w
aiSi#
Hlftl ml 4.
* V- * -- .il i
l
— Tak, wiem, Dolores.
Wręczyła mu drugi klucz, wyjęty z torby, podała numer domu i numer
mieszkania na najwyższym piętrze, spytała, czy ma zapałki na wypadek,
gdyby nie mógł znaleźć kontaktu idąc na górę; potem wysiadła i pocałowała
go przez okno. !
— Ja pójdę pierwsza, a ty przyjdź w dziesięć minut po mnie i nie zwracaj
uwagi na postacie Azjatów wpadających i wypadających z ubikacji. Oni są w
gruncie rzeczy nieśmiali.
Znikła jak dama z instytucji dobroczynnej odwiedzająca podopiecznych:
Aleksander, bezmyślnie zapatrzony w przestrzeń, uświadomił sobie, że
zapomniał zamknąć okno w swoim samochodzie; zrobił to po drodze do
domu z mieszkaniami do wynajęcia.
W godzinę później, kiedy wlewał do jej kieliszka ostatnie krople
musującego włoskiego wina, zapytał najniewinniej- szym tonem:
— Kim jest ten zacny wyznawca miłości, któremu winienem wdzięczność
tym razem?
Zabrzmiało to zbyt pokrętnie jak na gust Dolores: nieokreślonym gestem
wskazała stojącą przed tapczanem szafkę z dykty.
— Chodzi ci o ten pokój?
— Tak, o ten pokój, Dolores.
— Ach, właściwie... — Potrząsnęła włosami i wstała, natychmiast
wsuwając stopy w pantofle. — Tym razem musimy uszanować tajemnicę i
skromność wspaniałomyślnego człowieka.
— O, więc to mężczyzna?
— Jeszcze jak, Aleksandrze! — Krążyła po pokoju, porządkując rzeczy.
Aleksander dobrze wiedział, że chwila nie jest odpowiednia, by powtarzać
pytanie.
Po drodze do samochodu umieścili butelkę z włoską nalepką we wnętrzu
świeżo pomalowanej budki telefonicznej. Dolores jak dziecko cieszyła się
nadzieją, że może natchnie ona następnego użytkownika telefonu do
wydania czterech pensów na romantyczną rozmowę. Natomiast Aleksander
myślał
0 wynajętym samochodzie. Postanowił zadzwonić do firmy
1 poprosić o odebranie go z tego miejsca przed północą.
Tej nocy Aleksander spał bardzo, dobrze, rano zaś, po wypiciu zwykłych
dwóch filiżanek mocnej kawy, poszedł najpierw do swojej szopy, a potem
pojechał do domu z mieszkaniami do wynajęcia. Na progu stał jakiś inny
Hindus czekając, aż ustanie deszcz. Nie miał pod pachą książki, lecz
wspaniałe grube okulary nadawały mu wygląd bardzo pilnego studenta.
Aleksander zadzwonił; deszcz przestał uderzać o liście, pokojówka
otworzyła drzwi, obrzuciła .go uważnym spojrzeniem i powiedziała;
— Wszystko zajęte. Proszę spróbować w przyszłym tygodniu. Po widzenia.
— Chwileczkę — rzekł stanowczo Aleksander i zerknął przez ramię, czy
Hindus sobie poszedł. Okazało się, że tak. — Jestem z policji.
Podsunął pokojówce pod nos legitymację biblioteczną w skórzanej
oprawce i nie po raz pierwszy zdumiał się stwierdziwszy, że dla ogółu ludzi
właściwy zawodowy gest liczy się bardziej niż dokument. Jednakże, w
odróżnieniu od policjanta, podał dziewczynie banknot dziesięcioszylingowy.
Nie zraziła jej ta niekonsekwencja.
— Lepiej, żeby właściciele nie wiedzieli o moich odwiedzinach, rozumie
panienka.
— Tak, proszę pana.
— No, to chodźmy na górę; porozmawiamy po drodze, panno...
— Peggy Smith, proszę pana. — Zaprowadziła go na pierwsze piętro.
— Ile tu mieszka osób narodowości egipskiej, nie wie pani przypadkiem?
— Nie ma takich, proszę pana.
— Aha. — Szli dalej w milczeniu. — A kto zajmuje te dwa lokale, Peggy?
— spytał, gdy doszli do najwyższego piętra.
— Numer trzydzieści osiem jest wolny, proszę pana, a trzydzieści
dziewięć został wynajęty wczoraj... nie, przepraszam pana, przedwczoraj
wieczorem.
— Przez kogo?
— Zobaczę w książce na dole.
— Proszę zobaczyć. — Wrócili na parter. Dom wydawał się całkiem pusty.
Peggy Smith przyniosła zatłuszczoną czarną książkę i odwróciła parę
końcowych kartek.
— Pokój wynajął jakiś pan Aleksander Arnin, proszę pana — wyszeptała
skłaniając głowę poufnym gestem. — Dyrektor spółki akcyjnej, tak tu pisze.
Zdaje się, że to ktoś przyzwoity.
— Tak, całkiem przyzwoity.
Wychodząc wetknął jej drugi banknot dziesięcioszylingowy za
niezamierzony komplement.
4
— Niech pan mi powie, komandorze, jaką okazję by pan zaaranżował, żeby
zgromadzić razem kilka zbzikowanych typów?
— Jak dalece zbzikowanych? — spytał Krab nader rozsądnie; oczy wyłaziły
mu na wierzch, gdy patrzał na butelkę whisky stojącą obok Aleksandra.
— Naprawdę zbzikowanych, komandorze.
— A ping-pong nie byłby dobry, proszę pana? Wiem z doświadczenia, że
faceci bez piątej klepki lubią klepać w piłeczkę. — Zachichotał; czerwone
żyłki nabrzmiały mu złowrogo na nosie i na skroniach. — Klepka klepie, ha,
ha! — Podkreślił swój dowcip głuchym śmiechem,
— Nie, nie sądzę, aby pociągał ich zbytnio tenis stołowy. — Aleksander
wyobraził sobie nagle Ritę w spodniach grającą z gołym Terrym i wybuchnął
śmiechem.
Komandor Pennyworthing uznał to za odgłos towarzyskiej zachęty i
zręcznie przesunął butelkę bliżej łokcia Aleksandra; teraz najlżejszy ruch mu
o niej przypomni. Rzeczywiście Aleksander zauważył butelkę i poprosił
Kraba o odkorkowa- nie. Komandor docenił życzliwość tej prośby i w
mgnieniu oka otworzył i nalał whisky.
— Cieszy mnie, że odzyskałem twoje zaufanie, Arnin — warknął szykując
się do wychylenia trunku. Pod wpływem whi-
ci", -.:-mk »4** *)%»> l ę jP9*ł^^&ł® ^ WHPpSB®Ł»fak Ht*^f )łU''-fw<i*<ik
,
Nj»>
^- ^ _-.__*i r H\ #jP»Vmłi“ pwfyV>~> jAwpp * 4
i"w*K. Mf 41
sky odzyskał słabnącą przytomność umysłu i poprawił się żwawo: — Proszę
pana.
— Moich typków interesują komplikacje i subtelności- seksu, rozumie
pan, o co mi chodzi? Na tym tle właśnie są stuknięci, komandorze.
— A może by tak, proszę pana, pasowała tu jakaś okazja mistyczna? —
Czerwone oblicze Kraba i ręka napełniająca szklankę tchnęły teraz
egzotyczną mądrością.
— Co takiego, komandorze? — Aleksander wypił trochę whisky, aby
lepiej pojąć sens dziwnego zestawienia słów w propozycji Pennyworthinga.
— Te typki z Indii, proszę pana, co jedenaście lat — nie tłumaczył,
dlaczego akurat co jedenaście, a nie na przykład co dziesięć albo trzynaście
lat — zjawiają się z przesłaniem. Rozmawiałem z setkami takich, proszę
pana. Mają hy- sia na punkcie miłości, te typy z przesłaniem, potężnego
hysia!
— No, to niech pan dla mnie zorganizuje tę swoją okazję mistyczną,
komandorze. I proszę się częstować whisky.
— Dziękuję panu. Jesteś niesłychanie gościnny, mój stary. — Był coraz
bardziej pijany i czerwony koło uszu. Uszy, zwiędłe i skurczone ze starości,
wyglądały, jakby lada moment miały odpaść. — Ale wiesz, Arnin — szeptał
ochryple — muszę mieć osobny fundusz na posiłek w restauracji
pakistańskiej. Choć ja nie cierpię potraw z curry. Wprost nie znoszę. — Jego
usta miały wyraz spragniony i drgały kurczowo, póki nie dostał od
Aleksandra dwóch funtów.
— Zostaw wszystko mnie, Arnin. Nie sprawię rozczarowania, proszę
pana. Dwa funciaki, bardzo zacnie, stary — bełkotał wstając. — Do
widzenia, Arnin, proszę pana, do widzenia. — Wyszedł zataczając się.
Komandor Pennyworthing nie sprawił Aleksandrowi rozczarowania.
Dwudziestego pierwszego czerwca przedstawił krótki zarys swego planu wraz
z załącznikiem. Załącznik okazał się kartą z zaproszeniem, na której kilka
słów wypisano dużymi literami.
Rozpoczynała się od zdania: „ZOSTAŁEŚ WYBRANY do rozmowy o
mistycznych tajemnicach miłości z indoaryjskim
Mędrcem Nidag-Nugiem składającym pierwszą wizytę duchową zbłąkanej
siostrzycy Europie.”
Potem następowały szczegóły bardziej prozaiczne — data i miejsce
spotkania oraz stanowcze żądanie, aby nie składać mędrcowi żadnych darów
materialnych. To ostatnie, jak wyjaśnił Krab, nadawało całej sprawie
charakter prawdziwie mistyczny i miłujący. Pod spodem, znów dużymi
literami, autor tego absurdalnego bełkotu reklamował swą godną zaufania
pozycję społeczną:
„PRZEWODNICZĄCY I TŁUMACZ KOMANDOR A.P.B. PENNYWORTHING,
KMRO”
Aleksander zwrócił uwagę na adres i powiedział:
—
Przecież pana pokój jest za mały na spotkanie.
—
Właścicielka pensjonatu, który pan był łaskaw dla
mnie wybrać, ma bawialnię —jak nazywa ten pokój — dużą i bardzo
uduchowioną. Panie spirytystki, proszę pana, spotykają się tam raz na dwa
tygodnie z duchami, zwykle z duchami rodzaju męskiego, bo z mojego
pokoju na pierwszym piętrze słyszę, jak z nimi tańczą. Dobra stara
muzyczka. Głównie walczyki, proszę pana.
Aleksander chciał jak najszybciej wrócić do spraw zasadniczych. Ogólnie
biorąc, pochwalił pomysł Kraba, indoaryjskie- go mędrca i wybór bawialni. Z
całą skromnością, pochrząkując z odpowiednią modulacją głosu, komandor
zwrócił uwagę Aleksandra na mniej oczywiste subtelności swojej akcji.
—
To jest oparte na formule Gunga Din. Nigdy nie
zawodzi, Arnin. Próbowałem wiele razy. W całych Indiach także, proszę
pana... — Chrząknął z szacunkiem.
—
Co ma do tego Kipling? Nie całkiem pana
rozumiem, komandorze.
—
To ty znasz ten wiersz Gunga Din\ stary? Jakież to
dźwięczne! I długie. Dobrze się czyta w pustych pomieszczeniach. Ta
londyńska gwara jest oczywiście wulgarna, ale w ogóle... nie majak stary
Din. Ha ha! — Krab zachichotał i za
tarł pomarszczone dłonie.
— I co dalej, komandorze?
— Czy próbowałeś kiedyś czytać to wstecz?
EKilMig»:J»/» « •
A
I
7
I
JV1
H
aCOk.
BU
— Nie. Nigdy mi to nie przyszło do głowy.
— Mnie to przyszło do głowy trzydzieści lat temu, Arnin, to jest, proszę
pana. Podwójnie wstecz — tak to pewnie trzeba nazwać. Czytane nie tylko
wierszami od ostatniego do pierwszego, to za proste; to odgadnie każdy
głupiec. Ale czytanie podwójnie wsteczne posuwa się litera po literze, mój
stary, przez cały wiersz aż do tego piekielnego początku.
— Bardzo to nużące, komandorze.
— Ale jakie skuteczne, proszę pana. Nauczyłem się całego Nidag-Nuga na
pamięć.
— Minutkę, komandorze. Pan wspomniał nazwisko tego Hindusa.
— To ten gość z poematu czytanego podwójnie wstecz.
— Rozumiem.
— Więc tak, proszę pana: uczyłem ludzi tej wersji Penny- worthinga na
całym świecie i cywilizowanym, i podwójnie zacofanym, ha ha! Dobre, co?
Nauczyłem tego również paru tubylców w północnych Indiach. Ostatnio tym
cholerstwem zajęli się jacyś zwariowani filolodzy, jak słyszałem. I nikt nie
odkrył w nim starego Kiplinga, proszę pana. I nigdy nie odkryje, mój stary!
Ufajcie ekspertowi od północnych Indii!
— Jakim sppsobem trafił pan do armii indyjskiej? Zawsze uważałem, że
pan służył w marynarce, komandorze.
—Jako oficer łącznikowy, proszę pana. Dlatego mowa
o marynarce. Indie, Chiny, Wyspy Bahama, proszę pana. Chyba całe życie
pracowałem w służbach łączności. Nawet ta drobna okazja, którą organizuję
dla pana, jest na swój sposób łącznością, prawda?
— Tak, komandorze, myślę, że pan ma rację. Ale jak pan zdobędzie
wcielenie swojego Nidag-Nuga?
— Już go mam, proszę pana. Pamięta pan te dwa funty i tę pakistańską
restaurację?* Dają to okropne curry, nie znoszę tego! Ale jeden tamtejszy
kelner, mój znajomy, ma dobrą pamięć, tak jak te typki, które uczyłem w
północnych Indiach. Poza tym jego wolny dzień wypada w dzień naszego
spotkania, rozumie pan, o co mi chodzi?
— Owszem, rozumiem — powiedział Aleksander. Nagle
ram
|
» 9 %
»
tu
Ll'| * f
i % Hi*.» \ K
MW '
p f •* if * 4*4 liii i
WmiMbrniA w W »1
t|C) a«*, y .• \v
*"*• '
■MB « Jl m mm j JLikWma-«
zapragnął, aby Krab miał o trzydzieści lat mniej i mógł dotrzymywać mu
towarzystwa w tych niewesołych miejscowościach między Andami i Zatoką
Meksykańską. Po czym potulnie wypłacił komandorowi kilka funtów zaliczki
na wypożyczenie munduru oficera marynarki z odpowiedniej instytucji.
Zaproszenia, wydrukowane ża drogie pieniądze, Aleksander sam wrzucił
do skrzynek w trzech mieszkaniach, które odwiedzali z Dolores. Ponieważ
nie znał nazwisk ich właścicieli, wykorzystał swoją niewiedzę dla
dodatkowego efektu mistycznego. Zaproszenia były skierowane do Eli, Rity i
Terry’ego, a każda koperta wydzielała nieco stęchłą woń orientalną.
I przyszli wszyscy, trzydziestego czerwca wieczorem, a więc istnieli
naprawdę, nie tylko jako obsesyjne wytwory wyobraźni. Przez cienką
spirytystyczną zasłonę, dzielącą wnętrze bawialni duchów na równe części,
Aleksander obserwował, jak wchodzą. Niektóre miejsca pozajmowali już
ludzie Nidag- -Nuga, zwerbowani przez Kraba z kuchennych podziemi tej
samej restauracji za opłatą kilku szylingów od osoby. Krab namówił ich, aby
uprali swoje turbany na tę wielką okazję.
Nidag-Nug, ów utalentowany kelner, siedział jeszcze na górze w pokoju
komandora przepowiadając sobie podwójnie wsteczny tekst, podzielony na
fragmenty nierównej długości, który miał służyć za mistyczne komentarze.
Aleksander bez trudu rozpoznał pierwszego gościa honorowego. Był on
najoczywiściej nudystą w przebraniu: spodnie źle na nim leżały, kołnierzyk
był za luźny, krawat przekrzywiony; co do sandałów, tó więcej zawierały
dziur i szpar niż skóry, może dla pokazania nagości wypielęgnowanych stóp
Terry’- ego. Rzuciwszy okiem na fotografię właścicielki pensjonatu,
zawieszoną przy drzwiach, Terry skierował się prosto w stronę najmłodszego
eksperta od curry, siedzącego w pierwszym rzędzie, usiadł za nim i wbił
wzrok w jego nieczuły turban. -
Pewna myśl napełniała Aleksandra niepokojem, mianowicie, że może tych
troje doskonale się zna, a Dolores mogła kultywować tę znajomość uważając
ich za zwariowaną paczkę. Czekał na przybycie następnej osoby lekko
zdenerwowany. Przybycie okazało się „podwójne”, co Krab mógłby
skwitować znaczącym „ha ha”, ponieważ Ela przyprowadziła ze sobą swego
idealnego kochanka.
Była to uderzająca, bardzo malownicza para; ich widok na pewno
poruszyłby senną publiczność music-hallu.w prowincjonalnym mieście. Ela
wyglądała jak tropikalny ptak na cienkich, lecz ładnych nóżkach, bardzo
zwinna r kolorowa,
0 zgrabnych, smukłych biodrach, które jakoś w sposób naturalny domagały
się ustrojenia w otoczkę z piór.
Właściwie nie szła z Edmundem, tylko trzepotała się koło niego jak
ćwierkające stworzonko z leśnej klatki, a on posuwał się kaczym krokiem, z
obojętnością powolnego zwierzęcia, niepomny na Elę i wszystko inne w tej
bawialni. Prawdopodobnie nie wiedział, gdzie się znajduje, po co przyszedł, a
już na pewno nie słuchał tego, co do niego sepleniła szybko Ela po
portugalsku.
Edmundo przypominał zmęczonego aligatora, który wyciągnięty z
wygodnego błota tęskni, aby tam wrócić. Spoglądając mu w oczy, gdy pełznął
obok, nie można się było powstrzymać od ziewania, bo jego ociężałe szare
powieki to podnosiły się, to opadały, odsłaniając bezbarwne soczewki tylko
na krótką chwilę.
A jednak roztaczał jakiś niesamowity urok podkreślony przez zbyt obcisły
garnitur. Atletyczne pośladki rozsadzały spodnie, ramiona niby ogromny
wieszak na ubrania podtrzymywały watowanie, klatka piersiowa zapraszała,
by wymierzyć w nią cios pięścią. Edmundo był południowoamerykańskim
ideałem męskości. Wrażliwy Terry od razu wyczuł jego obecność w pokoju.
Przestał się interesować nieczułym turbanem i starał się, jak mógł,
przyciągnąć Edmunda do swojego rzędu. Czy to wskutek dusznej atmosfery,
czy też ptasich podrygów Eli, Edmundo zareagował zbyt szybko
1
opadł na krzesło dwa rzędy za Terrym.
Natychmiast w Terrym odezwał się ekshibicjonista: zaczął się kręcić,
podrywać z krzesła i swą opaloną twarz w nieokreślonym wieku odwracać do
tyłu, w stronę egzotycznego brutala więzionego przez tę wstrętną małą
kurewkę.
Pięć minut przed zapowiedzianym mistycznym pojawieniem się Nidag-
Nuga ostatnia osoba z obsady aktorskiej otaczającej
!BV!Vv<ln<
|j| ¿ u i|f> WJ
o' i i. v \1#* f fv %i>
X
| k^% ^1 ®
- - ¿ ‘ .. -•'■ j ■i„ '•- -•-
I
i|i?
t* tUiii
t
:
ę*
Dolores wetknęła do bawialni czerwonorudą głowę. Jej włosy miały tak
intensywną barwę, że w świetle elektrycznym zdawały się płonąć. Jednakże,
choć ta żywa czerwień odejmowała jej lat, pionowe bruzdy wokół ust na
powrót ich dodawały, sugerując zbliżanie się do okrutnej pięćdziesiątki.
Gdyby Aleksander łatwo ulegał wstrząsom, na pewno doznałby teraz
szoku widząc, jak wślizguje się do pokoju żmijowatym ruchem. Oczywiście
była to Rita, przybyła wprost z krainy obrazów Salvadora Dali, różowej
wanny i „praktycznej garderoby dla dziewcząt”. Jako żywa marionetka
Dolores, Rita potwierdziłaby tylko swoje istnienie w oczach Aleksandra, ale
jako osoba zwana przez Kirę panną Ladacznicą Szkarłatną, potwierdzała
jeszcze jeden wątek, a ewentualne rozgałęzienia, jakie mogły się rozwinąć,
mogłyby uwikłać nie tylko jego samego, lecz również Dolores i jej męża.
Tak, nie ulegało wątpliwości. To ona stała tam na środku bawialni,
krótkowzroczna, ruda jak wiewiórka, łapczywie wypatrując, jaka nowa
bombonierka seksualnych rewelacji otworzy się nagle tuż przed nią. Kira
nigdy nie mówiła o niej Rita; podsumowała jej osobowość w przezwisku, a na
temat panny Ladacznicy Szkarłatnej Aleksander wiedział nie więcej niż
siostra Thompson na temat pani Antyk i innych pań odwiedzających Kirę.
Kira plotkowała o niej z Aleksandrem, ponieważ to leżało w jej stylu
przekomarzania się z mężczyznami, a choć był jej mężem, był również
mężczyzną, i to przystojniejszym (co musiała przyznać) od każdego z tych,
których potrafiłaby złapać w razie nagłej potrzeby. Szczególne zaintereso-
wanie Kiry tą jej rudą przyjaciółką cechował niezwyczajny posmak erotyczny:
panna Ladacznica Szkarłatna miała podobno uczyć ją emisji głosu, lecz
zamiast tego stała się jej adoratorką i rysowała Kirę melancholijną w łóżku,
Kirę zadumaną z ręcznikiem w wannie i akt Kiry w pozie niezdecydowania.
— Ali, mój najdroższy Ali — szczebiotała z cierpliwie przedłużanym
spojrzeniem, które mówiło: „a może uwiedziesz mnie teraz?” — panna
Ladacznica Szkarłatna podarowała mi
k
, - ■ - ■■■ .
;
-r
nową serię swoich fotografii, „ta Czerwona”, tym razem w bardzo kuszących
pozach. Czy chciałbyś je obejrzeć? Są dosyć zabawne. Zwłaszcza te w
kostiumach teatralnych; takie drobne frywolnościs popatrz...
Aleksander przejrzał kilka z nich, głównie te rozebrane, i nawet zrobił
grzeczną uwagę na temat delikatnej budowy jej kolan. Lecz poza plotkami
nie dostąpił przyjemności spotkania fotogenicznej pani twarzą w twarz. Kira
trzymała ją na łańcuszku, na użytek Kiry — najwyższej kapłanki — i tylko
od czasu do czasu mówiła Aleksandrowi:
— Ali, najdroższy, muszę mieć w sobie coś z niegodziwego mężczyzny.
Biedna, biedna kobieta, ona jest we mnie tak szaleńczo zakochana. Co ja
mam robić, Ali najdroższy?
M
L
Pokaz Nidag-Nuga miał się zacząć niebawem i Aleksander pobiegł na
górę, aby dołączyć swój własny pomysł do programu komandora. Ten nagły
pomysł wiązał się z osobą panny Ladacznicy Szkarłatnej. Pakistańscy
kucharze i pomywacze zaczęli zgodnie klaskać, gdy przed kurtyną pojawił się
Krab w wypożyczonym mundurze oficera marynarki, zapowiadając mistyka
indoaryjskiego w taki sposób, jakby dopiero przed chwilą się
zmaterializował, wypuszczony z gardła medium. Cztery rzędy wstążeczek na
piersiach Kraba sugerowały, że przemierzył cały świat w pogoni za sławą, a
ilekroć uderzał się właśnie w to miejsce dla wzmocnienia retorycznego
pytania, wszystkie turbany potakiwały i aprobatą. Była to mętna mowa o
zbłąkanej siostrzycy Europie i o specjalnym świetle płynącym z Azji, o
głoszonej przez Nidag-Nuga subli- macji poprzez seks i o jego intuicyjnym
wyborze tych, którzy mieli zostać oświeceni na starożytnych wyspach
Wielkiej Brytanii. Zapowiedział, że mistyczny gość będzie tylko odpowiadał
na pytania w swoim własnym świętym dialekcie, który komandor
Pennyworthing ma nadzieję trafnie przetłumaczyć.
Edmundo pozostawał niewzruszony; widocznie nie miał wygórowanej
opinii o aparycji indoaryjskiego kelnera. Spod opuszczonych sennych powiek
obserwował Terry'ego, kręcącego się na krześle jak chłopiec z przepełnionym
pęcherzem.
tą#'
SwH
1 lL^JW 11* ,
f 1% A A * f ftpm
1
Terry chciał zrobić wrażenie na Edmundzie, więc zadał pierwsze pytanie.
—_______________________________Czy Nidag-Nug byłby tak uprzejmy
Toświecił mnie —zaczął piskliwym głosem — czy zdecydowana orientacja
seksualna może ulec przestawieniu z pomocą mistycznego impulsu?
Ostatnie słowo wymówił prawie arogancko, lecz zakończył cieńszym
głosikiem: — Mam nadzieję, że wyrażam się jasno.
Krab skinął głową z powagą i wyrecytował ostatnie trzy linijki Gunga
Dina podwójnie wstecz, na co kelner odpowiedział natychmiast podwójnie
wsteczną wersją fragmentu opisującego śmierć Dina.
— Nie — powiedział Krab zwykłą angielszczyzną. — Nidag-Nug nie
zezwala na żadne przestawianie, ani mistyczne, ani indoaryjskie. On mówi:
„Zostań tam, gdzie jesteś.”
Terry był bardzo zadowolony; mrugnął do Edmunda wybitnie
nudystycznie, lecz aligator w ludzkim ciele miał oczy szczelnie zamknięte.
Nastawiony podejrzliwie Aleksander był pewny, że Dolores musiała kiedyś
podjąć próbę udzielenia Terry’emu pomocy, gdy ogarnęło go nagle
przewrotne pragnienie, aby się stać normalnym. Dogodną analogię znalazł
Aleksander w przykładzie Kiry i młodego Maurice’a. A Rita była dodatkowym
ogniwem.
Teraz zadawała pytanie Ela; jej taftowa suknia szykownie szeleściła i
połyskiwała. Ponieważ jednak Ela częściowo wyłożyła je łamaną
angielszczyzną, a częściowo terkocząc szybko po portugalsku, ani Nidag-
Nug, ani jego tłumacz nie potrafili rozwiać jej wątpliwości. Klaka
pakistańska zaszemrała zgodnym chórem z podziwu dla egzotycznej damy i
to musiało wystarczyć za odpowiedź. Ela, zawiedziona i zdetonowana,
zwróciła się do Edmunda po pociechę, jednakże znużony aligator. spał
twardo. Aleksander podglądał salę przez szparę między fałdami zasłony.
Na ostatek pozostawała pułapka zastawiona przez Aleksandra na Ritę.
Musiał zdobyć absolutną pewność, że jest to ta sama kobieta, która kochała
je obie — Kirę i Dolores — i kokietowała swoimi fotografiami i kostiumami.
Pułapka okazała się skuteczna: Rita rzeczywiście zadała
pytanie, w niewinny sposób próbując po prostu uzyskać od Nidag-Nuga
błogosławieństwo wyłącznie dla siebie samej. Stary Krab dobrze pamiętał
instrukcję; szepnął parę słów podwójnie wprost do ucha kelnera, kelner zaś
wyciągnął kościste ramiona, wymamrotał coś niedosłyszalnie, a potem
wykrzyknął dwa razy:
— Ki-ra! Ki-ra!
Edmundo obudził się, Ela wybuchnęła płaczem, a panna Ladacznica
Szkarłatna padła między krzesła nieprzytomna. Turbany skłoniły się w jej
stronę z mistycznym zdumieniem, ale Rita bardzo szybko przyszła do siebie,
podniosła się z podłogi bez niczyjej pomocy, podciągnęła spódnicę i puściła
się pędem do Nidag-Nuga.
Wystraszony kelner próbował się skryć za zasłoną spirytystyczną, lecz Rita
zdążyła jeszcze ucałować jego lewy but.
5
Aleksander dał sobie dorobić nowy klucz na swój użytek. Ostatecznie
pragnieniem Dolores było, aby miał własny zestaw kluczy do mieszkań,
które im wypożyczano i powierzano z zaufaniem. Kiedy pożyczał od niej
klucz do pracowni Rity, żeby dorobić własny, Dolores pochlebił ten powrót
do pedantycznych zwyczajów i obdarzyła go w podzięce bukietem świeżych
uśmiechów.
W tym kluczu widziała znak określający ich status quo — wszystkie
potajemne przyjemności za zamkniętymi drzwiami i wyłączne prawo do
otwierania ich, kiedy sami zechcą. Od tej pory będzie równie dyskretny jak
przedtem. Nie grożą jej pytania i naruszanie tabu.
Powitawszy z ulgą tę zmianę w jego postępowaniu, Dolores wydobyła z
ukrycia swoje ulubione marionetki, aby uczcić okazję.
— Edmundo się żeni — oznajmiła.
— Z Elą?
— Nie, skądże znowu. Z jakąś żoną.
— Rozumiem — powiedział Aleksander.
ISl
i j ; \ \ V \ \ W i Bi
■'”[ r I v
I
-
:
i*
9
f:Wf $
1
• - ' ] '
* »C*- *
' » a £
:
~ - * - ' ■* " '
Rozumiał to rzeczywiście i widział w wyobraźni wspomaganej
wspomnieniem prawdziwej Eli i jej sennego kochanka w bawialni, wśród
pobożnej kongregacji krzeseł. Wyobrażał sobie, jak czekają, aż Nidag-Nug
przyprowadzi żonę dla Edmunda, a Krab ma na sobie wypożyczoną sutannę
z szarfą. Ta groteskowa scena pierzchła na dźwięk pytania Dolores:
— Aleksandrze, czy w poniedziałek idziemy do mieszkania Rity?
— Tak, w nasz zwykły poniedziałek.
Choć to zdanie tchnęło nudą, ton głosu napawał ją zaufaniem, a zwrot „w
nasz zwykły poniedziałek” sprawił jej przyjemność.
Jednakże w poniedziałek zadzwonił dwukrotnie o jedenastej, a następnie
pojechał taksówką do baru kawowego przy High Street Kensington; Dolores
już na niego czekała. Przyjechała wcześniej. Aleksander wyjaśnił, żę ma do
załatwienia pilny interes, więc ich zwykły poniedziałek przepadnie. Dolores
nie pytała, co to za interes, zauważyła tylko mimochodem:
—Rity nie ma w mieście. Nie będę mogła jej zawiadomić
o zmianie planów.
— Nie potrzebuje wiedzieć — odparł Aleksander. — Zresztą będziemy tam
obecni duchem.
Dolores uśmiechnęła się, lecz jej rzęsy rzucały lekki cień, który drżał na
brzeżkach.
O drugiej godzinie Aleksander wszedł do mieszkania Rity. Zasłony były
zaciągnięte, więc je odsunął na bok i otworzył olbrzymie okno, wpuszczając
do środka słońce i hałas uliczny. Nad różową wanną uniósł się most światła
i dosięgnął szafy. Inny promień odbił się od lustra i padł na zawieszony na
ścianie telefon. Jego ciemna powierzchnia zabłysła.
Wśród całej tej jasności Aleksander optymistycznie oceniał perspektywę
poszukiwań. Ostatecznie kobiety nie przechytrzyły go tak całkiem. Jeżeli
Rita zachowała jakąś bazgraninę Kiry, musiał ją znaleźć w którejś szufladzie.
Ponieważ szafa stanowiła największą chlubę Rity, na szuflady musiał
również spadać ten zaszczyt i niewątpliwie strzegły one sekretów Amazonek.
Wyciągnął środkową, koło rzędu
i %
'%*%'# Uyl
| ■* fił.il*iT^|
41^11-
A
»""'’
sukien na wieszakach. Była ciężka od taniej biżuterii, mosiężnych
napierśników i owłosionych masek.
Łoskot autobusów za oknem zagłuszał odgłosy towarzyszące jego
poszukiwaniom: nie słyszał zgrzytu klucza w zamku i nie zauważył, jak
weszła. Nagle jego zaabsorbowanie przerwał głośny okrzyk:
. — Mężczyzna w mojej szafie! Jak pan śmie!
Aleksander odwrócił się.
— Kim pan jest? Wcale się nie boję pańskiego rewolweru! Proszę go
odłożyć i odpowiadać na pytania.
Aleksander poznał jej głos i rude włosy lśniące w słońcu czerwienią. Przez
długą chwilę zachowywał milczenie, potem, widząc, że kobieta dygocze ze
strachu, powiedział tonem bardzo przyjaznym:
— Czekam na Dolores. Te pani stroje tutaj... rozumie pani... ja...
— Ależ pan jest mężczyzną!
Zamiast odpowiedzi patrzył zbity z tropu.
— Dolores nigdy by tu nie przyszła z mężczyzną! — krzyczała Rita. —
Obiecała mi! Tak, obiecała mi! Pan kłamie. Ona ma przyjaciółkę, kobietę.
Wiem o niej wszystko. A pan jest wstrętnym kłamcą! — Mówiąc to jeszcze się
trzęsła: zmarszczki dokoła ust poruszały się i ściągały. Na żółtawych zębach
widniały ślady rozmazanej szminki.
— Bardzo przepraszam... — wyjąkał wreszcie. — Czy mogę teraz odejść,
proszę pani?
— Jak pan śmie! Ty obmierzły, zdeprawowany mężczyzno! — Rita
postąpiła do przodu, potem szybko cofnęła się ku drzwiom. Światło odbite od
lustra na chwilę ją oślepiło. Cofnęła się jeszcze o krok i dysząc oparła o
drzwi.
Potem próbowała coś wyjąć z torebki, lecz torebka wypadła z drżących
palców. Drobne przedmioty rozsypały się u jej stóp.
Aleksander dostrzegł niebieski flakonik niezwykłego kształtu. Podniósł go
mimo jej protestów i odczytał pod znakiem firmowym nazwę Korynt. To
odkrycie również jej odebrało mowę. Wyrwała mu z ręki flakonik i z typowo
kobiecą genialną niekonsekwencją dramatycznych gestów skropiła sobie
i
^ 4¿ «jS > śt-pffll
J
L
M
^ N *' 1*5^' *V » » i <*"' ¿jstit *+■% My^y^
; \ -•: a?>ą
M m&á
li
r»" »^KfKSkllS
v
J ^ J -^-»'-rr*
^ ^łA* "
,Vk
^i $tj [¿¿A.W^!tf<& IMrl
TT^ rvíIvfji^W' 'Łvfc,>Łl H,ł 4# V%# t MMM^
, y iV
tiH ¿V* ÍKMN?l!WWV
I
twarz perfumami. Ciągle jeszcze trzęsła się na całym wątłym ciele, co, rzecz
dziwna, rozsiewało dookoła zapach falami. Może czuła w tym jakąś ochronę.
— Kim pan jest? — Zbierało jej się na płacz, duże zęby sżczę- kały.
Aleksander zignorował pytanie, odepchnął ją brutalnie i otworzył drzwi.
Odór smażonej cebuli na schodach zmieszał się ze wspomnieniem jej
perfum. Połączenie tych dwóch zapachów prześladowało go aż do mdłości
przez całe popołudnie.
Idąc do Hampstead piechotą Aleksander myślał intensywnie. Oto
opóźniony wynik autopsji najdziwniejszego zespołu, jaki kiedykolwiek
stworzyły trzy maniaczki, a on, szpieg na urlopie, wystrychnięty na dudka,
odziedziczył ten trójkąt, tę plątaninę tajemnic, mdlący zapach stęchłych
perfum, to wszystko! Znów przypomniał sobie jedną prostą rodzicielską radę
z okresu terminowania w zawodzie: Arnin senior udzielił jej po to, by
Aleksander zastanowił się nad nią po wielu latach.
— Mój chłopcze — powiedział ojciec. — Wszyscy ludzie żyją osobno, więc
nie lekceważ tycb podejrzanych osobników, którzy na pozór egzystują
oddzieleni duchowo jeden od drugiego o setki kilometrów. Spróbuj przebyć te
setki duchowych kilometrów, a przekonasz się na końcu, że ci ludzie
pozornie obcy mają ze sobą coś wspólnego. Czasem naprawdę bardzo dużo.
— Po takich słowach wyroczni dym z jego fajki zawsze unosił się w górę,
zamykając cytat zgrabnym kółkiem.
Jeżeli Kira przekazała za pośrednictwem Rity informacje Dolores,'a
Dolores de Rouge-Ferrac ofiarowała je swemu mężowi w prezencie ną
'urodziny, to on, Arnin junior, był największym sentymentalnym głupcem,
jaki kiedykolwiek wpadł w sidła Kupidyna podczas szpiegowskiego urlopu.
Poza tym, jeśli takie rzeczy mogły się zdarzać, to oczywiście jego profesja nie
ma przed sobą przyszłości, jak to już przepowiedział stary Krab w
alkoholowym transie.
Myśląc szybko Aleksander jakoś odsunął na bok gniew. Nie chciał urządzać
Dolores sceny w stylu południowoamerykańskim. Po prostu zamierzał
powiedzieć jej prawdę, jego własną prawdę o niej. I sądził, że dałaby mu
pierwszy egzemplarz
sprawozdania Kiry, gdyby jeszcze miała do niego dostęp. Lecz jednej sytuacji
pragnął uniknąć za wszelką cenę: znalezienia się twarzą w twarz z Dolores,
kiedy będzie prawdę poddawał tej próbie przed ostatecznym zapadnięciem
kurtyny.
W domu odpoczywał godzinę. Z nogami na stole, jak na amerykańskich
filmach, popijał brandy i czytał „Timesa”. Ten czcigodny dziennik wymagał
pełnej oprawy: brandy, nóg na stole i zawodu w karierze i'w miłości.
Jednakże jego lektura, jak się okazało, była warta więcej, niż Aleksander
przypuszczał.
Wśród, wiadomości kroniki towarzyskiej znalazł wzmiankę
o przyjęciu pożegnalnym na cześć profesora z Ameryki Środkowej, który
ukończył tournee z wykładami na temat języka poetyckiego Rubćna Dario.
Drugie przyjęcie miało się odbyć dla brytyjskich wielbicieli zarówno Rubćna
Dario, jak i odjeżdżającego profesora. Aleksandrowi wpadło w oczy druko-
wane maczkiem nazwisko gospodarza przyjęcia: El Conde de Rouge-Ferrac.
Dogodnie dla niego, to spotkanie entuzjastów kultury miało się rozpocząć za
trzy godziny, o dziewiątej trzydzieści.
Poszedł do szopy, gdzie trzymał swoje półprofesjonalne rekwizyty,
wzruszył ramionami na widok napisu Kiry „Strzeż się szpiega” i wybrał ze
stosu zaproszeń sześć najczyściejszych kart, takich ze złotymi literami. Z
biblioteki wziął jednotomowe wydanie Rubćna Dario Obras poéticas; z
sypialni — staroświecki smoking; odprasował spodnie, które bardzo tego
potrzebowały.
Wdzieranie się na przyjęcie bez zaproszenia to sport młodzieżowy.
Nieuchronnie nadweręża on dobre obyczaje i prowadzi wprost do
niegościnnego nawyku urządzania przyjęć składkowych, na których
gospodarz dokłada sprytnie tylko jedną — i to pustą — butelkę. Aleksander
ubolewał nad tym, co robi, ale przeprowadził to po mistrzowsku. Zachował
się dokładnie tak jak nieśmiały specjalista lub bardzo nieokrzesany poeta,
manewrował sześcioma zaproszeniami przed oczyma najbardziej zajętych
służących, a gdy nazwano go profesorem doktorem jakimś tam, bezpiecznie
dotarł do drzwi.
Dolores dostrzegła go natychmiast i zbladła. Stała w oto-
fYfc^aŁJ^Łl. g|w4
wwp^^Wwwm
^ V ® ^ ^ ^ ™ ^ • \l. ^ ** <L f
■» -j’ ' r-JŁ ■# V </
;
A, ^ł
i,(
/
v
.‘‘^'*< ■
?fcm5l|y j
,5A»*
W
<
iS£»l£t§f fitf
fi^BstlSa
mmm
czeniu czterech uczonych miłośników poezji, którzy zanudzali ją pochwałami
estetycznych osiągnięć poety, zamiast chwalić poezję wypisaną na jej twarzy.
El Conde zabawiał większe towarzystwo; Aleksander poznał go po łysinie
zakończonej tuż za uszami dwoma pęczkami kręconych włosów.
Dolores przeprosiła panów, przechodząc obok kelnera wzięła z tacy
kieliszek i podała go Aleksandrowi.
—
Panie profesorze — powiedziała — pan chciał obejrzeć autografy Rubena
Dario, które kolekcjonuje mój mąż. Przypomina pan sobie naturalnie ten
zeszyt szkolny Daria z poprawkami nauczyciela, jeśli się nie mylę, Polaka na
wygnaniu.
— Tak, ma pani zupełną rację, madame. Jego nauczyciel był Polakiem.
Przeszli do małej biblioteki oświetlonej tylko jedną lampą stojącą na biurku.
— Co się stało, Aleksandrze? — wyszeptała sięgając na półkę po oprawne w
skórę pudełko.
— Wiem wszystko o tobie i o Ricie, i o twoich stosunkach z Terrym. Ale co
mnie interesuje znacznie bardziej, to sposób, w jaki mnie wykorzystałaś
niezależnie od naszej miłości.
— To wspaniałomyślnie z twojej strony, że wspominasz naszą miłość po
takich oskarżeniach.
— Ofiarowuję ci prawdę o tobie, to wszystko.
—
W takim razie jesteś szalony i równie nieodpowiedzialny jak większość
moich przyjaciół — odpowiedziała i podała mu pudełko, które otworzył z
roztargnieniem. W środku były rękopisy.
— Chcę usłyszeć od ciebie potwierdzenie, Dolores.
— I na cóż by ci się przydało? Potwierdzenie, skąd ta potrzeba
potwierdzenia? Odtąd nigdy już nie będziesz mnie pewny.
Gdy to mówiła, Aleksander pomyślał o swoich dawnych stosunkach z
Kirą i o tym, jak go teraz pochłonęły. Czy będzie kiedyś pewny jakiejś
prawdy ważnej dla nich obojga — dla niego i dla Kiry?
— Może trzeba mnie przedstawić twojemu mężowi, Dolores. Jakie podasz
nazwisko?
— Twoje prawdziwe nazwisko, oczywiście. Przecież je
Ihl
6
Rf**rT3k »V>J
MMWM
* ^*
K
4*f V*¥? *«*4* Łfi ¿i
■ — Tak, wiem, że je znasz.
— Ja się nazywam de Rouge-Ferrac. Ale przecież to głupie z mojej strony.
Nie przyszedłbyś tutaj, gdybyś go nie znał.
— To prawda, Dolores.
— I dziś odczarowałeś urok, odwiedzając mnie w domu.
— Ależ ja cię tutaj poznałem pięć miesięcy temu.
— To było co innego, Aleksandrze. Wtedy nie byłeś we mnie zakochany. I to
ja cię wybrałam, pamiętasz?
— Dlaczego mnie wybrałaś, Dolores?
— Bo byłam przekonana, że nigdy byś mnie nie szpiegował.
—
Szpiegowałem kogoś innego, Dolores. Ty zostałaś w to zamieszana na
samym końcu. Szkoda.
— Szkoda, że nie jesteś mnie pewny.
Oboje zamilkli na kilka minut patrząc na rękopisy.
— Powiedz mi, Dolores, co robisz zwykle o dziesiątej rano?
—
Co drugi dzień piszę o dziesiątej listy. Tylko przez pół godziny. W
ostatnich miesiącach pisałam głównie do ciebie, różne warianty listów
miłosnych, no, wiesz. I wszystkie darłam. Zona Cezara nie powinna
zostawiać w szufladach niedyskretnych dokumentów, wiesz o tym.
W tym momencie' wszedł Cezar i panowie zostali sobie formalnie
przedstawieni. Gdy hrabia de Rouge-Ferrac wyciągnął rękę, Aleksander
zauważył, jak mocno jest owłosiona na przegubie. Już sam ten szczegół
fizyczny był dla Aleksandra zapowiedzią, że odtąd mimo wszystko ich
cudzołożnej miłości towarzyszyć będzie stały partner Dolores.
Ręka owłosiona pobudziła do akcji rękę umarłą. Następnego dnia
Aleksander otrzymał drugą pocztówkę z rysunkiem byczka i kwiatu. Kartka
przyszła z Sycylii i tym razem przerwała jego odosobnienie.
yąk
I
H
I
W
*
uąl&Pif)!
'lllrP*<wS
WH| I
Dolores z nim nie zerwała. Spotykali się jak przedtem u Eli, a nawet w
mieszkaniu Terry’ego lub też czasami w lokaliku, który wynajęła na jego
nazwisko. Lecz nie rozmawiali już o Eli, Edmundzie i Terrym, podczas gdy
Rita, z przyczyn oczywistych, stała się nowym tabu. W zamian Aleksander
odstawił Kraba do magazynu swego teatrzyku.
Natomiast prawdziwy Krab, komandor Pennyworthing KMRO, odżył i
zdradzał wszelkie oznaki odmłodzenia. Wyglądał na lat sześćdziesiąt i do
tylu się przyznawał, zapłacił zaległe składki w klubie, chełpił się swoją
imprezą Nidag-Nuga, ilekroć spotykał się z Aleksandrem, i całkowicie
porzucił uniżone „proszę pana”.
Po pierwszym sierpniowym weekendzie zaczął okazywać niepokój i ciągle
mówił o tym, jak wszyscy ci prości ludzie mogą sobie pozwolić na urlopy. A
ponieważ Aleksander udawał, że go nie rozumie, komandor zapytał wprost,
czy za wszystkie wyświadczone usługi nie należy mu się drugi wyjazd na
Sycylię. Podejrzewał, że szpiedzy z międzynarodowych służb zwalą się do
Palermo z dwóch sąsiednich kontynentów, i twierdził, że byłoby głupotą
stracić taką okazję zdobycia licznych znakomitych informacji.
Aleksander miał teraz w rezerwie mniej cierpliwości dla nudziarzy,
maniaków i pieczeniarzy. Udzielił Krabowi wyraźnego ostrzeżenia:
— Niech pan posłucha, komandorze — powiedział. — Ma pan opłacone
mieszkanie i utrzymanie do końca września. Jeżeli panu tak zależy na
wypadzie na pańską słoneczną wyspę, niech pan się zatrudni w charakterze
przewodnika po
kontynencie w takiej wycieczce, jak na przykład „dookoła Europy w fotelu”.
Komandorowi nie podobał się ton tej rady i ukryta w niej aluzja.
— Co się z tobą dzieje ostatnio, stary? Skąd taki stosunek do mnie,
Arnin? Przecież nic nie zawaliłem, co?
— Nic pan nie zawalił, komandorze, ale niech pan mi da spokój. Może
pan pójdzie do klubu, jeżeli dokucza panu samotność.
— Mnie samotność dokucza rzadko, Amin, bardzo rzadko.
Powlókł się do drzwi z trzema funtami zdobytymi na poczet przyszłych
usług, łypiąc oczami bardziej niż zwykle podobnymi do krabich.
Kartka z rysunkiem Kiry, wysłana z Palermo, wymagała rutynowego
sprawdzenia. Aleksśnder zatelefonował do pani Thompson, prosząc ją, by
zajrzała do niego któregoś wieczora. Pielęgniarka powiedziała, że rzadko
miewa wolne wieczory, bo jest zajęta pracą charytatywną, i bynajmniej nie
okazywała chęci do rozmowy na jakikolwiek temat. Wspomniała tylko, że
żona osteopaty bardzo nierozsądnie zareagowała na ten list, ale wszystko
załatwiono przyzwoicie, polubownie, tak jak radził ojciec Murphy. W końcu,
gdy Aleksander zaczął ją chwalić za chrześcijańską tolerancję, zgodziła się
przyjść do niego w sobotę po kolacji.
Zjawiła się z imieniem księdza na ustach. Jak się okazało, był odrobinkę
przemęczony tego dnia, więc musiała mu ugotować ryżu i to ją zatrzymało.
Poza tym ojciec Murphy jest chyba w doskonałej formie i zdaniem siostry
Thompson jego nerwy uspokoiły się. Stopniowo, za pomocą delikatnych
aluzji i pobożnych spojrzeń, dała Aleksandrowi do zrozumienia, że pozwala
księdzu na leciutkie podważanie, odrobinkę, jej zasad prezbiteriańskich i
anglokatolickich, a z obowiązku moralnego pełni u niego znowu niektóre
obowiązki gospodyni.
— On jest bardzo surowy dla swoich przyjaciół, panie Amin — mówiła;
siedziała prosto, sztywno na wyściełanym krześle, cienkie nogi miała
ustawione jediia obok drugiej, ręce splecione. — Czy pan wie, co on mi
powiedział, to znaczy ojciec Murphy?
£
J
N
14 *
i
.'•% % pw mMjWr ji
11f, 1
jWk* * J* m
%.
1 MiYKW
im'
\ % łfiTfl yiTfi wH li 2,#sE. oyi
— Cóż on powiedział, pani Thompson?
— Ojciec Murphy powiedział, że jeżeli nie będę uważała, mogę się stać
plotkarką. Właściwie, prawdę mówiąc, panie Arnin, bardzo go zmartwiły,
biedaka; te dwa listy, które napisałam do państwa doktorostwa. Bardzo to
ładnie z jego strony. I mówi, że mogłabym odrobinkę wziąć się w karby,
gdybym poszła do prawdziwej spowiedzi. Wie pan, ojciec Murphy ma
obowiązki wobec swojej religii i nikomu nie chce szkodzić.
— Bardzo podziwiam ojca Murphy — odrzekł Aleksander.
— Wiedziałam, że pan tak do tego podejdzie, panie Arnin. Pan jest
spokojnym człowiekiem, tak jak ojciec Murphy; nie weźmie mi pan za złe tej
osobistej uwagi?
— Bynajmniej. Aha, pani Thompson, czy ten rysunek coś pani
przypomina? — Pokaźał jej kartkę. Oczy pielęgniarki uciekły w bok. Kolana
rozsunęły się na chwilę i szybko złączyły się z powrotem. Pani Thompson
wydała westchnienie z głębi zawodowego współczucia.
— Biedna pani Arnin! Ona rysowała te zabawne obrazki, kiedy najbardziej
męczyły ją bóle. A na tym jest byczek. Tak, ona mi wytłumaczyła, kiedy
byłyśmy na Sycylii, dlaczego lubi rysować byka. Byłyśmy duchowo sobie
bliskie — tak można by to określić — w czasie tego pobytu, ponieważ ona
była tam, biedaczka, taka samotna! Tylko to dobroczynne słońce na niebie i
jej pielęgniarka!
— Jak Kira tłumaczyła sprawę tego byka, pani Thompson?
— Och, to właściwie trudno nazwać wyjaśnieniem, panie Arnin. Po
prostu takie przysłowie. Zdaje się, że pani Arnin przeczytała je w którymś z
przewodników. Całe dno walizki miała wyłożóne książkami o Sycylii, po
angielsku, po niemiecku i po włosku.
— Czy pamięta pani to przysłowie?
— O tak, owszem. Nie jest bardzo długie.
— Ale jakie to przysłowie, pani Thompson?
Wyprostowała się na krześle i wyrecytowała w taki sposób,
jak gdyby przytaczała pierwszy wiersz hymnu:
— „Strzeż się byka wąchającego kwiatek.” To wszystko, panie Arnin.
Według mnie to znaczy, że wszystkie byki są
- niebezpieczne.
■ v-' ^ ^ ^
|t,L<
i * |1 * % §** % «*, «9
Tf Śm ^Słjw%til 1^174 Ań tf - W^E wi f»nU^%
■
• *T-uj “
jjiilw| 9MP
i
Ą
* tu M
IU
I
IM
4<
fffĄpI®
£%ti> f W®! l|li> •#«•}*» »ii
__ Albo też, pani Thompson — przerwał jej szybko — to
może znaczyć, że byk, który lubi wąchać kwiaty, jest szczególnie
niebezpieczny.
— Może pan ma rację, panie Amin. A ja zapytam ojca Murphy, czy to
przysłowie pochodzi od starożytnych Ojców Kościoła.
— Co jest dziwne w tym rysunku, pani Thompson, to to, że nadszedł z
Palermo zaledwie kilka dni temu.
— O, coś takiego, naprawdę? Poczta włoska musi być .jeszcze gorsza niż
rosyjska.
— Nie, pani Thompson. Kartka mojej żony została wysłana dwunastego
sierpnia tego roku. Może pani zobaczyć wyraźnie datę na odwrocie, tuż nad
adresem, pani Thompson.
— Coś podobnego! Bardzo dziwna pomyłka! Mam nadzieję, że nie naraziło
to pana na szok, panie Arnin.
—
Nie, bynajmniej. Zdaje mi się, że znam wyjaśnienie. Pielęgniarka
niespokojnie spojrzała na zegarek i powiedziała, że musi być w domu przy
telefonie o jedenastej; spodziewa się kilku wezwań w. nocy.
Aleksander jeszcze raz przeszukał starannie pokój Kiry, lecz nie znalazł
nic niezwykłego z wyjątkiem kompletu cienkiej czarnej bielizny. A więc raz
przynajmniej odstąpiła od nałogowego przywiązania do dziewiczej bieli.
Aleksander doszedł do wniosku, że czarny komplet musiał być kupiony dla
panny Ladacznicy Szkarłatnej lub przez nią — przez Ritę.
Aleksander obudził się z wyraźnym pragnieniem: chciał dotknąć Dolores,
usłyszeć jej głos, patrzeć, jak drżą jej rzęsy. O jedenastej dał jej umówiony
sygnał przez telefon i w pół godziny później rzeczywiście ją widział i dotykał
jej dłoni.
Jej również nie zawiodła intuicja. Dolores wyczuła tkliwość
i zaufanie, które obejmowały ją jak ramiona, i pozwoliła Aleksandrowi
pieścić siebie słowami i spojrzeniem. Szklanka marsali w jbj palcach
wyglądała niby rytualny przedmiot miłości; Dolores całowała ją z wolna,
ilekroć upijała łyk wina. Czy intuicją wiedziona odgadła, że przybywa jako
bogini zapomnienia, aby przyjąć jego miłość w formie czystej, bez żadnych
wspomnień zakłócających tę wyjątkową chwilę?
V
I
Dopiero pod koniec tego popołudnia, gdy musiała jużjechać po Xa viera,
rzekła spokojnie, kładąc mu rękę na ramieniu:
— Wszystko jedno, co myślimy .o sobie teraz, wszystko jedno, co się z
nami stanie, będę ci zawsze wdzięczna za to, że pomogłeś mojej miłości
wyrazić wszystkie odcienie namiętności w niej zawartej. Wiem, że miłość i
romans mają swoje ograniczenia. A jest rzeczą złą, do głębi złą, przyjmować
ograniczenia jako dowód wyrafinowania. Byłam wychowana przez bardzo
postępowych rodziców, a wierz mi, nikt nie może być bardziej skrupulatny
pod tym względem od antyklerykal- nego postępowca z Południowej Ameryki.
O tak, nauczono mnie tolerować wszelkie ludzkie aberracje i uważać zbo-
czeńców za ludzi o wyjątkowej inteligencji tylko dlatego, że są zboczeni. W
końcu stałam się typem, do jakiego teraz czuję wstręt — postępowym
zarozumialcem. Czy wiesz, że zmieniłabym się w potwora żądz bez miłości,
ograniczającego siebie i innych i paraliżującego każdy odruch szczerego
zdumienia tą pełną wyższości postępową pozą, która niby rak- toczy nasze
społeczeństwo? A ponieważ na raka w stadiach zaawansowanych na razie
nie ma lekarstwa, może ten, od którego mnie uwolniłeś, Aleksandrze,
odrośnie znowu, gdy już nie będziemy kochankami.
Aleksander gotów był zdradzić ideał całkowitego -wyobcowania szpiega,
wyobcowania sceptycznego umysłu: gorąco pragnął zapewnić Dolores, że ich
miłość przeżyje chorobę, którą zaszczepił na jej żywej miłości, chorobę
przejętą od Kiry — martwotę nienawiści do siebie samej. Lecz nie powiedział
nic i jako tchórz powrócił do domu.
2
Później, gdy rozmyślał nad słowami Dolores i zrozumiał, jak wiele w
istocie wyrażały, zachował je pamięci jako wyznanie miłości i uświadomił
sobie, że powinien-był się odwzajemnić. Wówczas ich odosobnienie mogłoby
na nowo zostać przypieczętowane, a ich wzajemne zaufanie przywrócone.
Gdyby tylko potrafił tym razem z większą bezwzglę-
dnością bronić obcym wstępu do ich świata i niszczyć w zarodku wszelkie
zakusy ingerencji, nigdy by już nie dopuścił cudzych obsesji do ich miłości.
Pewnego pogodnego, ciepłego ranka w połowie września czekał na Dolores
przed restauracją samoobsługową w parku. Ubrany był w swój
ekscentryczny meksykański garnitur, bardziej letni niż całe niebo i wszystkie
liście. Na trawie przed nim podskakiwały ptaki, odwracając dzióbki, jakby
chciały się przyjrzeć jego egzotycznemu upierzeniu; zielonkawa marynarka
przetykana purpurową nitką miała z tyłu dwa rozcięcia, a poła zwisająca
między nimi kołysała się niby płaski ogon. Kwiat W butonierce i buciki z
ozdobnymi czubkami uzupełniały ów pokaz indywidualnej mody. Na widok
jej samochodu wjeżdżającego do parku ruszył w tę stronę.
Było dopiero wpół do jedenastej — o tak wczesnej porze nigdy jeszcze się
nie spotykali; między restauracją i bramą drzemało kilka zaparkowanych
samochodów, z nosami w cieniu drzew. Ledwie jednak Dolores zatrzymała
się i Aleksander chwycił jej rękę przez okno i podniósł do ust, wszystkie
samochody przerwały drzemkę; wysunęły się z nich głowy, ciekawe,
oburzone i rozbawione. Rzeczywiście — przyozdobiony w ten sposób —
przedstawiał .sobą nie lada widok, podobnie jak stojący nie opodal'pomnik
księcia Alberta z miną monumentalnie zażenowaną.
— Mój Boże! — wykrzyknęła Dolores. — Gdzie chowasz papugę?
— Tak bardzo cię kocham dziś rano, Dolores. Spójrz dookoła, jak ci
wszyscy ludzie gapią się na ciebie z samochodów. Twoja piękność ich
zdumiewa.
— I twoje ubranie. Może się do niego przyzwyczaję, kiedy wyjdziemy na
słońce.
— Włożyłem je specjalnie dla ciebie, Dolores. Widzisz, wszystkie te typki
myślą, że jestem gigolo, bardzo dbałym
o wygląd i bardzo ambitnym, a ty stanowisz szczyt moich ambicji.
— Och, mam nadzieję, że tak myślą! — wykrzyknęła swoim towarzyskim,
lekkim tonem, a potem, wydymając pełne usta, dodała: — Może sobie
wyobrażają, że jestem jedną z tych zmo-
i*
»¡Pi
ii4iVi tl
LlfK«*' jjji >1 Tl
IMSS1I
H
932£X
J
t£W
1
*
1
!
*M M«Jl £ i»'*, M.
4Iłi?kW
■
toryzowanych prostytutek podczas przerwy w pracy, a ty jesteś moim
brazylijskim agentem. Oczywiście mnie wyzyskujesz, ale ja nie mogę
przestać cię kochać. Pocałuj mnie teraz, Aleksandrze, przy tych wszystkich
sfrustrowanych mężczyznach.
Pocałował ją, a Dolores powiedziała:
— Jaki to ma świeży smak o tej porze — za kwadrans jedenasta.
— Masz nową szminkę, Dolores.
— Tak, to prezent.
— Czy chciałabyś, żebym ci coś dał w prezencie? Nigdy ci nic nie dałem.
— Jeżeli chcesz grać rolę gigolo, musisz ode mnie oczekiwać prezentów.
Skoro już o tym mowa, mam przy sobie taki prezent.
— Powiedz mi najpierw, co to takiego. Mogę go nie zaaprobować, Dolores,
panom gigolo trudno dogodzić.
— To coś bardzo cennego, wiesz? Moje dwie rzęsy, które zostały na
chusteczce, kiedy płakałam przez ciebie. — Uśmiechnęła się, lecz usta jej
zadrżały, tak jakby za chwilę miała potwierdzić te słowa świeżymi łzami. —
Włożyłam je w to — powiedziała i podała mu stary medalion.
Aleksander otworzył go i zobaczył dwie rzęsy za szklaną szybką. Nie
wiedział, co ma robić.
— Złoto — mruknął, jakby to miała być wymówka.
— Moi indiańscy przodkowie mieli go za dużo i wszystko stracili. To nie
jest właściwie medalion, tylko część dużej azteckiej broszki, ale u jubilera
przerobili ją na coś bardziej europejskiego. Weź go, mój gigolo.
Aleksander wpuścił medalion do kieszeni i zapomniał podziękować
Dolores. Nie mógł się powstrzymać od porównania uczynionego z rzęs daru z
kawałkiem zęba Kiry schowanym w liście, który spalił. Kobiety do swoich
ciał odnosiły się z respektem i uważały, że warto od nich oddzielać drobne
relikwie dla osób, które okazały im ten sam respekt. A polski dentysta miał
rację: kobiety posiadały talent do improwizowania fetyszów.
Wystarczyła jakaś myśl i wspomnienie rozbijające nastrój, aby nagle
zmieniło się jego zachowanie wobec Dolores. Przy
szedł wyznać jej miłość w parku — zabawnie ubrany po to, by
przypomnieć .Dolores, jak uporczywie zgłębiali różne obsesje w pokoju Rity.
Udał mu się ten numer z gigolo; Dolores gotowa była pójść tropem odkrytym
przez nich wcześniej. Lecz nagłe pojawienie się Kiry, którą przypomniał mu
otrzymany od Dolores fetysz, zepsuło jego nastrój.
Stracił rozpęd do odgrywania gigolo; fantastyczne ubranie wisiało na nim
bezsensownie w blaskach słońca. W miarę jak upływał ranek, oboje
odczuwali jałowość tej gry. Jedyne, co mogło im przywrócić szacunek
do.siebie samych, to przeżycie na nowo szczerości aktu miłosnego.
Po raz pierwszy Aleksander kochał ją tak, jakby była Kirą, i to ciekawe
zestawienie uświadomiło mu nagle, że Kira już go zupełnie nie interesuje. Ta
negacja potwierdziła również fakt, do jakiego stopnia Dolores przeniknęła
wszystkie jego obsesje. Zdał sobie sprawę, że kochając ją utraci
nieodwołanie zdolność pokochania kogokolwiek w przyszłości. Już teraz nie
umiał sobie wyobrazić, by kiedyś inna kobieta wzbudziła w nim uczucie
silnego pożądania; to z kolei zdawało się niesprawiedliwe wobec
abstrakcyjnego ideału męskości.
Uznał zatem, że jego następnym posunięciem musi być uwiedzenie obcej
dziewczyny, obcej i bardzo zwyczajnej, aby mógł przyswoić sobie na nowo
niezgrabne, podstawowe manewry seksu, nie mające nic wspólnego z
intuicją miłości. Wybrał do tego celu krzepką dziewczynę o rumianych poli-
czkach i twardych piersiach, która przyczepiła się do niego na przyjęciu w
suterenie w Chelsea i koniecznie chciała się upić. Aleksander odradził jej
mieszanie jabłecznika z czerwonym portugalskim winem, powiedział jeden
głupi dowcip i dwa rozwlekłe komplementy; lecz gdy dziewczyna poprosiła,
by ją odprowadził do domu, zawiózł ją do siebie, do Hampstead.
Dziewczyna miała na imię Monika; Aleksander powiedział, że nigdy
przedtem nie znał dziewczyny o tym imieniu, co było całkowicie zgodne z
prawdą, dziewczyna zaś uznała to za specjalną aluzję. Rozebrała się z
rozbrajającą skwapliwo- ścią, podczas gdy robił w kuchni kawę, a kiedy
wrócił do pokoju, powitała go reklamą fizycznej sprawności na golasa. Zro-
bite ćwiczenia wyszczuplające na ugiętych nogach, potem kilka szybkich
ruchów dla poprawienia krążenia, a następnie zaczęła się martwić kolorem
swoich kolan.
Wypiła też trochę kawy, pochwaliła meble i tapety, a wreszcie spytała
Aleksandra, czy może wziąć przedtem prysznic. Skinął głową; pobiegła do
łazienki wesoło, w podskokach. Odgłosy chlapania wody i nocny chłód
wprawiły Aleksandra w jesienny nastrój, lecz czekał cierpliwie.
Dziewczyna wróciła czyściejsza i różowsza, wypiła resztę kawy i wypróbowała
sofkę.
—
Za miękka — oświadczyła rozcierając kolana, które odznaczały się
smutną bladością.
—
Czy chciałabyś twardsze... — Nie wiedział, jaki mebel może odpowiadać
jej sportowej naturze.
— Twardsze co? — spytała.
— Może materac.
—
Zróbmy to na czymś naprawdę twardym, na przykład na podłodze.
— Można by... — mruknął
-
Aleksander.
—
Nie zrobisz najpierw ćwiczeń gimnastycznych? To dobrze wpływa na
higienę kopulacji. Jest taka książka o szwedzkiej gimnastyce i o
nowoczesnym seksie.
— Napisana przez Szweda? — spytał zdejmując krawat.
— Naprawdę nie wiem. — Monika miała zmartwioną minę.
—
Wszystko jedno. I chyba dzisiaj pominę ćwiczenia. Dobrze, Moniko?
— Jak chcesz. Ty jesteś gospodarzem. — Uśmiechnęła się
i potarła lewe kolano, do którego krew nabiegła purpurową plamą.
Aleksander pochylił się nad nią i dostrzegł barwę jej oczu. Nieoczekiwanie
okazały się piwne.
— Ty lubisz to na bok, jestem pewna. — Była oczywiście postępowa i
znała się na rzeczy. Wykręcając szyję próbowała go pocałować najpierw w
usta, potem w brodę, ale nie trafiła.
— No, wszystko dla miłości — mruknął Aleksander i przez dziesięć minut
żałował bardziej • siebie niż dziewczyny. Monika była pogodna i pewna siebie
do końca. Później zrobiła jeszcze kilka ćwiczeń, zjadła kanapkę i przespała
się w łóżku Kiry. Koszt całkowity równał się opłacie za dwa kursy
1
»1 j^J*'^WP'^
>
?'^y**#■»*jl>.^%*ji‘jlt n %>r“i ~t/lW ******
^*”^i^SwrRł*N^M*SRfc55CTt!lB*S*S^P
ijŁai»yy^%>i>umjt#■&jUŁę WjB<sł ’’<-■ ił ¿'i 4 ■'“'* *V* s '*•'•*&*■•
•i.'';-
r/jŁ »ir>? ff^p ł* * w w*4riVF ^Wi23 1
taksówką z Hampstead do Fulham Road. Prawdziwie ekonomiczny
nowoczesny romans.
Aleksander nie miał uczucia, że popełnił zdradę wobec Dolores lub wobec
swego własnego wyobrażenia o ich miłości. Dziewczyna, którą poderwał,
posłużyła mu do określonego celu; wykonał razem z nią nietrudne ćwiczenie,
co pozostawiło mu wrażenie higienicznej nudy. Nie umiał już oddzielić seksu
od miłości. Nie mógł juz zranić Dolores przez wykorzystanie ciała innej
kobiety. Tak, słusznie powiedziała Dolores, że nie mógłby jej obrazić. Może
również nie mógł jej zdradzić? Czyżby jej miłość była całkowicie uodporniona
na truciznę niższych uczuć?
Na maszynie gospodyni komandor Pennyworthing komponował
memorandum do Aleksandra Arnina, który opłacił za niego mieszkanie i
wikt do końca września, ale trzymał się na dystans i skąpił mu wszystkiego
przez cały październik i listopad.
Gospodyni miała serce niby medium spirytystyczne. Wyczuwała, że
źródło dochodów komandora wyniosło się w rejony wielkiej niewiadomej, a
wiedziała dobrze, iż z nawiązywania kontaktów z pieniędzmi, które
odpłynęły, nigdy nic nie wychodzi. Komandor próbował oczarować ją
staroświecką galanterią, lecz ani opowiadania o klubie, ani snobistyczne żale
na temat zubożałych kuzynów w Izbie Lordów nie zrobiły na niej trwałego
Wrażenia. Niefortunna zaś próba zatrudnienia paru duchów stukających w
bawialni jeszcze bardziej zraziła właścicielkę pensjonatu i pozostawiła trwałą
bliznę na glinianym popiersiu Wieszcza.
Wśród tej wojny nerwów komandor wypatrzył niemiecki aparat
fotograficzny na taborecie w barze mlecznym, przywłaszczył sobie znalezisko
jako odszkodowanie za swą wojenną służbę przeciwpożarniczą w
Cheltenham i szybko obmyślił małą imprezę fotograficzną dla wyrównania
strat finansowych. Następnie opracował wszystko w szczegółach.
Gdy Aleksander otrzymał memorandum Kraba w dużej
J4ĘS
41 Il4
li
kopercie z dyskretnym ostrzeżeniem, że zawartość jest „poufna i osobista”,
pomyślał najpierw, że jest to jeszcze jeden szkic pośmiertny Kiry; pismo
maszynowe i styl zdradzały amatora.
Lecz spojrzawszy na odbitki fotograficzne, choć nieumiejętnie
wykończone, wyprostował się z wrażenia i ze złości. Jedna pokazywała jego
samego w meksykańskim garniturze, idącego obok Dolores, a drzewa wokół
nich mogły prawie imitować interior puszczy brazylijskiej. Na drugiej odbitce
kamera mniej się koncentrowała na tle, a bardziej na Dolores, obejmującej
Aleksandra koło stawu, na którym pływały dwie kaczki. Pozostałe załączniki
wykazywały zmysł praktyczny fotografa w dziedzinie architektury: Krab
sfotografował okratowane wejście do budynku z lokalami do wynajęcia, z
numerem sprytnie wyeksponowanym, oraz wejście, do eleganckiego bloku,
gdzie mieszkała Ela, z dodatkiem nazwy domu, wypisanej czerwonym
atramentem.
Okazał nawet przychylność architekturze londyńskich stacji metra, a
obraz Kilburn zaprezentował pod kątem iście surrealistycznym, jednakże nie
zdołał dotrzeć aż do domu Terry’ego.
Przy najbardziej fotogenicznym ujęciu Dolores umieścił Krab adres pana
de Rouge-Ferrac z pełną listą tytułów starannie wykaligrafowanych. Do
fotografii Aleksandra na spacerze w Kensington Gardens dołączony był
cennik z wyraźnie wypisanymi cyframi. Odbitki były stosunkowo tanie — po
dwie gwinee za sztukę, z bonifikatą dziesięciu szylingów po przekroczeniu
pierwszego tuzina. Natomiast Krab postanowił trzymać się twardo przy
sprzedaży samych filmów. Nie mial zamiaru rozstawać się z nimi za żadną
ustaloną cenę; w klasy- . cznym stylu agenta wolał korzystać z procentów.
Potrzebował stałego dopływu gotówki: jedenaście procent od dochodów z
wypraw Aleksandra do ciepłych krajów, które on, komandor Pennyworthing,
chętnie będzie odwiedzał w każdym prżebraniu, jakie jego pracodawca uzna
za stosowne. Zaliczka w wysokości tysiąca funtów mogłaby zapewne po-
prawić ich wzajfemne stosunki, gdyż ostatnio uległy one znacz
^ 4. 4^|«i <H fmmmŚKfsfg
fCi f *
V4»«» 9§imww+*-\*f v* .w**®vj
nemu ochłodzeniu. Te jedenaście procent wykazywało ciekawą zbieżność
numeryczną, bowiem hinduscy mistycy również co jedenaście lat wyprawiali
się w podróż dookoła świata ze swymi przesłaniami.
Jak dogorywający cwaniak, który mógłby jeszcze podskoczyć, komandor
chciał być lepszy od pierwszego lepszego agenta myślącego niewielkimi
okrągłymi liczbami. Nie doceniał jednak wściekłej zaradności podwójnie
wykantowanego agenta, zwłaszcza że przypadkowo był on tajny, zamożny, a
do tego zakochany.
Aleksander schował fotografie do sejfu, wyjął z akt teczkę najnowszą i
przejrzał dorywczo prowadzoną dokumentację dotyczącą Kraba. Rzecz
dziwna, zaufał staremu oszustowi, gdy wysyłał go na Sycylię, lecz dla
uaktualnienia swoich zapisków przeznaczył pięć pustych kart na dane z
kariery Kraba — przeszłej i przyszłej. Te proste środki ostrożności zdawały
się konieczne w przypadku tymczasowego zatrudnienia; zresztą jak dotąd,
wszyscy ludzie przez niego angażowani byli dramatycznie tymczasowi.
Notatki dotyczące doraźnie zatrudnionego organizatora imprez zajęły
tylko jedną kartę, ale to zupełnie wystarczało. W sześćdziesięciu kilku
skrótach zawierała się cała historia partactw Kraba. Krzywa postępów jego
kariery spadała saltem podwójnie wstecznym, zupełnie jak ruchliwy Gunga
Din w wersji Pennyworthinga.
Przeważnie były to incydenty drobne i powtarzały się z nużącą
monotonią. Pierwszy z nich jednak, który fałszywy komandor bardzo się
starał wymazać z pamięci, dotyczył niejakiego Jimmy’ego, dzielnego i
lekkomyślnego młodego Szkota. Jimmy pozwolił się zastrzelić pod koniec
wojny światowej numer jeden, lecz jego serdeczny przyjaciel Pennyworthing
powołał go z powrotem do życia, wcielając się w niego z zachowaniem
nazwiska poległego żołnierza, rangi i całej reszty, i za te wysiłki otrzymał
Krzyż Wiktorii.
Oszustwo się wykryło, kiedy Krab trochę przeciągnął strunę
i opisał historię swoich bohaterskich wyczynów w niedzielnej gazecie. Ludzie
stają się bardzo drażliwi i mściwi, gdy fałszywi prorocy lub fałszywi
bohaterowie zaczynają do nich stroić
I
ii»** > I
H
B
B
I ą,|«
miny. Ranga komandora i służba łączności między marynarką brytyjską a
wszystkimi armiami Imperium musiała chodzić Krabowi po głowie przez
jakieś dwadzieścia lat, nim dojrzała na tyle, aby nabrać połowicznej
wiarygodności.
Aleksander uznał, że nadszedł czas przypomnienia komandorowi o
Jimmym i o Krzyżu Wiktorii. Włożył do koperty stary wycinek z gazety z
wypłowiałą fotografią najlepszego przyjaciela Kraba i dołączył krótką notatkę
wypisaną drukowanymi, dużymi literami, które stary Krab tak lubił.
ZWRÓĆ MI MÓJ KRZYŻ ALBO POŁÓŻ SIĘ ZE MNĄ DO GROBU.
'
TWÓJ PRZYJACIEL JIMMY.
W dowód uznania dla cennika przysłanego mu przez Kraba
i celem zachowania równowagi w ich korespondencji załączył też dwa
aktualne kosztorysy uzyskane od miejscowych firm: jeden od jubilera, drugi
od przedsiębiorcy pogrzebowego. Pierwszy podawał cenę Krzyża Wiktorii
minus odwaga, drugi — koszt przyzwoitego pogrzebu dla Komandora KMRO
słusznego wzrostu, z uniformem i baretkami dostarczonymi przez firmę.
Po wysłaniu listu poleconego do Kraba Aleksander zawinął w gazetę
tablicę ze znakami rejestracyjnymi i pojechał na spotkanie z Dolores. Tablica
była niezwyczajna, godzina zaś ich spotkania późna, prośił bowiem Dolores o
spędzenie z nim całej nocy, a wybór miejsca tym razem należał do niego.
Wybrał dzielnicę, konkretne miejsce natomiast powierzył losowi. Dolores
przywiozła ze sobą małą skórzaną walizeczkę
i gdy zaparkowali wóz w ciemnej uliczce, odchodzącej od Marylebone Road,
Aleksander umocował fałszywą tablicę z tyłu i okleił walizeczkę Dolores
nalepkami hotelowymi. Nalepki były tureckie, podobnie jak tablica, j
— Jak myślisz, w których wąsach będzie mi to twarzy? Mam w kieszeni
trzy pary: podkręcone do góry, krzaczaste
i opadające.
Dolores zaśmiała się i ruchem rąk pokazała wąsy opadające. Miała na
sobie grube futro z kołnierzem, który zakrywał jej twarz po czubki uszu.
Wydawała się w tym dwa razy większa.
— Czy mam wyglądać okropnie incognito, Aleksandrze?
170
To znaczy, czy ten wysoki kołnierz jest wystarczająco tajemniczy? Dokąd
mnie zabierasz? Na londyńskie lotnisko?
—
Nie, jedziemy za miasto. Turecki bankier na zimnym urlopie w Anglii,
bardzo eleganckim i bardzo intymnym.
— A ja jestem jego turecką żoną?
—
Nie, Dolores, jesteś kobietą, z którą uciekł. Uciekł też z pieniędzmi, co
tłumaczy późny urlop.
—Przylep wąsy. Kocham Turcję.
— Zrobię to, kiedy znajdziemy hotel.
—O, jeszcze nie zamówiliśmy pokoju?
— Nie, Dolores, incognito przyjeżdża się dopiero późną nocą, kiedy
wszyscy już śpią.
Często robił to w nieznanych miejscowościach: przyjeżdżał późno i płacił
rachunek w czasie popołudniowej sjesty, kiedy całe miasto było lepkie od
potu i senności. A jego wpisy ' meldunkowe, jeżeli recepcjonistom chciało się
o nie prosić, były równie autorytatywne jak gryzmoły na lekarskich recep-
tach: mogli je rozszyfrować tylko eksperci, w tym wypadku agenci policji —
analfabeci lub po prostu ludzie jjrzekupni.
— Mam nadzieję, że nie wpiszesz przez pomyłkę mojego nazwiska do
książki hotelowej. Jeżeli się coś wie, łatwo o pomyłkę. Lepiej nie wiedzieć. A
biedna żona Cezara...
Aleksander uśmiechnął się myśląc ojej przekornej pomyłce z jego
nazwiskiem w wynajętym mieszkaniu. Jechali przedmieściami w silnym
żółtym blasku świateł ulicznych, które nadawało ich twarzom wymyślną
bladość. Była godzina ósma.
Kolację zjedli przy skrzyżowaniu dróg, w oberży imitującej zajazd z epoki
Tudorów, a w godzinę później znaleźli hotel wtulony w lasek; nagie dęby
chwiały ramionami nad jego dachem pełnym kominów — w takim miejscu
można było uknuć kilka rewolucji siedząc po prostu w głębokiem fotelu przy
astmatycznym ogniu.
Dostali pokój tak wielki, że stojące tam dwa łóżka zdawały się kulić ze
strachu przed sufitem, ścianami i przed ponurą szafą, w której kiwało się
kilka samobójczych wieszaków.
Wnęka z wanną była frywolnie różowa. Oboje pomyśleli o Ricie, lecz nie
śmieli naruszyć tabu.
Powtórzyli próbę kwietniowej nocy, rozciągając granice
r
■
»fil»»
namiętności aż do chwili, kiedy całkiem przytomni, w ogóle przestali ją
odczuwać. Tym razem jednak Aleksander nie zgłębiał sekretów ukrytych pod
nieuchwytnymi warstwami pornografii.
Zdawał sobie obecnie sprawę, jak bezpłciowe w istocie są wszelkie
fantazje pornograficzne, które oszukują instynkt ciała poprzez sztuczne
zasłony myśli wchłaniającej obrazy, nim jeszcze zdołały wzbogacić inne
wrażenia. Gdyż bezpłciowość tych ulotnych obrazów wynikała z pustki myśli
stosowanej jako namiastka konkretnych rzeczy, które myśl pobudza
i zniekształca.
Listopadowy świt nadszedł późno, lecz odczuli go na skórze jak słońce,
którego brakowało na niebie. Świt promieniował tajemnicą nieobecności,
wszelkiej nieobecności, czy to w przyrodzie, czy w psychice ludzkiej. Mimo iż
nie umieli jej opisać, musieli uwierzyć w jej paradoksalną rzeczywistość.
Tylko miłość potrafi przywrócić sens nieobecności, bo karmi się prostym
przekonaniem, że nieobecność — przedmiotu, istoty ludzkiej czy Boga —
nigdy nie jest pustką ostateczną, pustką rozpaczy.
Aleksander wiedział, że zbliża się do aktu wiary, a ta bliskość wyrażała
się dotkliwym poczuciem nieobecności. Grzech nie miał dla niego znaczenia,
choć kochał Dolores za jej zwycięstwo nad rozpaczą. Może grzeszył przeciw
Kirze, gdy sądził, że jej rozpacz odrzucała wszelką miłość łącznie z tym, co
jest drwiną z miłości: z nienawiścią do siebie.
W drodze powrotnej do Londynu Aleksander przypomniał sobie Kraba i
nagle zapragnął zakończyć ich teatralne inter- ludium, wspominając go po
raz ostatni.
— Wiesz, Dolores — powiedział — komandor Krab przebywa na długim
urlopie bezpłatnym. Będzie całkowicie nieuchwytny. Obawiam się, że to
koniec największego tajnego agenta naszych czasów.
— O... — Rzęsy Dolores zatrzepotały. Zaskoczyło ją to.
— Czy możesz podrzucić mnie gdzieś w okolicy Notting Hill Gate? Chyba
powinienem wpaść do starego Kraba i pożegnać się z nim, jeżeli nie jest już
za późno.
■
pBfc • m%V\ ■ ^
il*iEwSlK”Jpł >• '■ ■'/■ 'Z ■ *y>y ■ yy
ijwtęWeWr*^
— Mam nadzieję, że nie — powiedziała, gdy samochód zatrzymał się przy
światłach ulicznych High Street w Kensing- ton.
Nader dogodnie dla Aleksandra było już za późno. Komandor
Pennyworthing zmarł na atak serca tuż po ósmej rano, w trakcie czytania
porannej poczty. Właścicielka pensjonatu powitała Aleksandra z ulgą, a jej
zmartwienie wkrótce przeszło w nieznane, kiedy zaproponował, że zapłaci
długi komandora
i zajmie się przeniesieniem ciała do kaplicy przedsiębiorstwa pogrzebowego.
— Jeszcze taka drobnostka — rzekł. — Pozostały po nim papiery
rodzinne i fotografie. Czy mam je od razu zabrać, żeby opróżnić pokój dla
następnego lokatora?
— To bardzo miło z pana strony, naprawdę bardzo uprzejmie. Dziękuję
panu, bardzo dziękuję.
Aleksander sprzedał niemiecki aparat fotograficzny na bazarze przy
Portobello Road, dzięki czemu uzyskał zwrot drobniejszych kosztów.
Finansowo przynajmniej Krab był wygrany: cena fotografii ukształtowała się
całkiem wysoko, zważywszy koszt kremacji zwłok, jak się okazało, bardzo
uroczystej, z muzyką Haydna towarzyszącą popiołom. Całkiem prywatnie i
bez żadnego akompaniamentu Aleksander dokonał całopalenia resztek
ostatniego warsztatu Kraba, zachował sobie tylko jedną idylliczną fotografię,
na której prócz Dolores i jego samego widniały dwie pływające kaczki. Osta-
tecznie pochlebia to bardzo próżności mężczyzny, gdy widzi siebie w
objęciach kobiety o wyjątkowej urodzie, a świadkami są tylko obojętne
kaczki.
Nad pamięcią Kraba, marionetkowego szpiega, zapadła kurtyna ognia.
Aleksander zaś wyciągnął morał ze swego nikczemnego kontrataku w
odpowiedzi na nikczemną groźbę szantażysty-amatora. Nawet tak
gruboskórne dranie jak Pennyworthing mają jakieś czułe miejsce: jest nim
zwykle poczucie honoru, chociaż w ich życiu codziennym może się ono wyda-
wać bardzo chwiejne.-
Od tego z reguły umierają.
M
ML
I to
(
AM
i •» m S&fmw* l&kl
i Z T*
jKJijŁW Włw BBI
Przez kilka tygodni „The Times” respektował odosobnienie Aleksandra i
niekiedy zamieszczał drobne poufne informacje jakby dla jego wyłącznego
użytku. Po Nowym Roku wyczytał w gazecie, że niczego nie podejrzewający
Cezar właśnie powrócił z la capital i ma wkrótce zostać prawdziwym
ekscelencją: ambasadorem w Sztokholmie — w miejscu dość nieoczekiwa-
nym!
W stosunku do hrabiego de Rouge-Ferrac uczucia Aleksandra nie uległy
zmianie; w swoich snach regularnie go zohydzał jako nadętego dyplomatę,
lecz we dnie starał się okupić tę podświadomą zazdrość, wspominając go
prżychylnie, zwłaszcza podczas posiłków, zdobiąc jego imponującą łysinę
nimbem rodzinnych cnót: w tych chwilach właściciel łysiny niezmiennie
stawał się nader przyzwoitym mężem i ojcem.
Aleksander chętnie pogratulowałby hrabiemu realizacji jego życiowych
ambicji, ale się zreflektował, że dzieli ich strefa dżentelmeńskiej
neutralności, znacznie rozsądniejsza od trójkątnych mostów, które
większość mężczyzn tak gorliwie i głupio wznosi nad występną miłością.
Musiał jednak uczciwie przyznać, że ten stan rzeczy nie jest jego zasługą. To
Dolores ustanowiła regułę honorowego milczenia na temat ich sytuacji.
On sam mógłby z łatwością zadać sobie ten trud i upokorzyć jej męża
łajdackim udawaniem przyjaźni, jak to już w rzeczywistości zrobił przy kilku
okazjach, kiedy jego praca chwilowo usprawiedliwiała ów tani chwyt.
Aleksander był ciekaw, czy Dolores powie mu o nowym stanowisku męża
lub przynajmniej zrobi jakąś aluzję. Mogła oczywiście po prostu zniknąć,
oszczędzając sobie kłopotu dramatycznych wyjaśnień. Niezależnie od tego,
jaką w końcu obierze metodę, musiał się przygotować na jakiś nagły zwrot w
ich stosunkach. Ale jak mógł się przygotować? Co tu było db przygotowania?
Możliwość rozstania z Dolores podziałała na niego jak zastrzyk przed
operacją: spowodowała odrętwienie nerwów, a jego puls jakby odłączył się od
serca i tylko odmierzał czas.
Raz po raz nasuwało mu się porównanie z teatrem: to czekanie podobne
było do niemego oczekiwania aktora przed zapadnięciem kurtyny: naokoło
rekwizyty, przed nim ziejąca pustka widowni. Jeszcze tylko kilka słów i
kurtyna zapadnie, odcinając iluzję z ostrym szelestem.
Jednakże najpierw opadła inna kurtyna, za sceną, wytrącając Aleksandra
z odrętwienia. Była to kurtyna Kiry, która wisiała nad jego głową przez te
wszystkie miesiące od jej śmierci w marcu i potrzebowała tylko jednego
mocnego pociągnięcia. Mógł ją opuścić, lecz ręką, która zrobiła to dla
Aleksandra, okazała się pani Thompson.
Pielęgniarka zadzwoniła do jego drzwi wczesnym rankiem pewnego dnia
pod koniec stycznia. Myślał, że to listonosz, i poszedł otworzyć w nie
zawiązanym szlafroku i z włosami w nieładzie. Był zażenowany, gdy
pielęgniarka wstydliwie odwróciła oczy, lecz wyjąkawszy jakieś słowa
przeprosin usłyszał ze zdziwieniem, że przynosi list. Szybko zrobił kawę, by
się do reszty rozbudzić. Siostra Thompson również wypiła parę łyków, co
przywróciło jej zwykłą pewność siebie.
Zaczęła od Rzymu, choć w jej przypadku wszystkie drogi zdawały się
prowadzić w odwrotnym kierunku — z Rzymu. Myśli jej wędrowały tam tylko
po to, by znów wrócić do ojczyzny. Aleksander zorientował się, że oczekiwane
nawrócenie spadło na nią z tychże wysokości i jakoś nie może się do tego
przyzwyczaić. Rzym mówi to, a ojciec Murphy tamto, ale Rzym mógłby
również powiedzieć coś innego, do czego ojciec Murphy wymyśliłby bez
wątpienia jakiś mądry komentarz.
Wątły księżyna zmienił się w granitowy obelisk, w który słowa pani
Thompson biły młotem rozgłośnych pochwał. Była pewna, że ksiądz to
potencjalny święty, bo tylko święty mógł nawrócić jej nieugiętą duszę.
— Ale Pan Bóg nie chce, żeby on głodował dla religii! — wybuchnęła. —
Muszę wybić mu z głowy te głupstwa. Jest jeszcze odrobinkę nerwowy, panie
Amin, ale co za wiara! Jak skała.
Nareszcie wkroczyła na tę jedną z dróg z Rzymu, która prowadziła wprost
do celu jej wizyty.
___ Ojciec Murphy nie pozwolił mi wysłać tego listu z Waty
kanu, z jednym z tych ślicznych znaczków wypuszczonych przez jego
świątobliwość papieża. Bardzo mnie skrzyczał, panie Arnin, i powiedział, że
jestem złą kobietą, a to, muszę powiedzieć, troszeczkę mnie zdenerwowało.
Być złą kobietą w dwa dni po nawróceniu! To nie leży w moich zwyczajach,
zapewniam pana! Ale on chyba naprawdę się rozzłościł o to, że przesyłałam
te listy z Włoch. Mam nadzieję, że pan nie będzie też się złościł, bo uczciwie
robiłam to, na co pani Arnin kazała mi przysiąc, biedactwo! Przyszłam
wprost od komunii świętej, panie Arnin, dlatego tak tu biegłam. Więc musi
pan wierzyć w każde słowo, jakie teraz powiem. No więc... to było tak, że ten
marynarz z Sycylii nie przyszedł do mnie w zeszły piątek, więc pomyślałam,
że może ojciec Murphy mógłby użyć swoich wpływów w Rzymie -i załatwić
wysłanie tego listu z Watykanu.
Niepodobna było jej przerwać. Trajkotała, odbywając tę swoją
nadprogramową spowiedź w tempie niezwykle pobożnym, a jej cienkie nogi
zdawały się gotowe do klęknięcia na dźwięk dzwonka do drzwi albo telefonu.
— Czy mam przez to rozumieć, pani Thompson, że te dwie kartki z
Sycylii i list polecony zostały rzeczywiście wysłane przez panią?
— Można by to tak ująć, panie Arnin, choć właściwie to ten marynarz
sycylijski nalepiał znaczki i nadawał listy w Palermo. Widzi pan, ja go
poznałam, jeszcze jak był służącym u jednego z moich pacjentów w
Highgate.
— Czy moja żona go znała?
— Broń Boże, skądże znowu, panie Arnin! Nie znała nikogo na Sycylii,
biedaczka, dlatego przychodziły jej do głowy takie dziwne pomysły. Tylko
rysowała i rysowała te ładne obrazki i paskudne obrazki, byczki, jaszczurki i
inne nieprzyjemne rzeczy. I mówiła o swojej śmierci i o tym, że po śmierci
będzie żyła przez rok, jeśli zrobię to, o co poprosi. Słowo daję, panie Arnin,
nie mogłam jej odmówić. Po prostu nie mogłam. Co w tym złego, panie
Arnin, jeżeli się wyśle parę listów adresowanych do osoby, która je napisała?
Nic złego, panie Arnin, zapewniam pana. A poza tym biedaczka wysyłała
zabawne kartki do samej siebie i w Londynie, kiedy jej było smutno.
To w gruncie rzeczy nic niezwykłego. Znam dwie inne panie, moje pacjentki,
które to robią regularnie co miesiąc, kiedy są w depresji.
—
Ile takich listów dała pani moja żona do wysłania po jej samobójstwie?
—
Wtedy nigdy nie mówiła o samobójstwie, panie Arnin. Ja bym słyszeć
nie chciała o czymś tak niemoralnym!
—
Ile listów pani dała, pani Thompson? — powtórzył gniewnie. Zmiana
tonu przestraszyła pielęgniarkę i położyła kres jej elokwencji.
—
Tylko te dwie kartki z byczkiem, panie Arnin, i dwa listy, oba polecone.
—
Dostałem tylko jeden list polecony, i to dawno temu, pani Thompson.
— W jego głosie ciągle jeszcze dźwięczał gniew.
—
Wszystko jest w porządku, panie Arnin. Ten drugi list kazała wysłać tuż
przed rocznicą.
—
Jaką rocznicą? Proszę się wyrażać jaśniej, pani Thompson.
—
Ja tylko... nie chciałam sprawiać panu przykrości, panie Arnin. Pani
Arnin chodziło o rocznicę jej śmierci. Żeby pan wiedział, ona nigdy nie
wspominała o samobójstwie, nigdy! Mogę na to przysiąc.
—
Nie potrzeba, pani Thompson. Po prostu niech pani mówi prawdę.
— Och, panie Arnin! Z całym szacunkiem, ale...
— Proszę mówić dalej. Chcę znać fakty. Gdzie jest ten list?
—
Czy chodzi panu o ten, którego ojciec Murphy nie pozwolił mi wysłać
przez Watykan?
—
Sama pani powiedziała, że był tylko jeden list do wysłania przed
rocznicą.
—
Tak, właśnie. Za trzy tygodnie, panie Arnin. Ale kiedy ojciec Murphy
usłyszał o tym, tak się rozgniewał i kazał przynieść panu list od razu. Muszę
pana przeprosić, panie Arnin, i ojciec Murphy mówi, że powinnam. No i...
jestem tutaj i tu, proszę, jest list.
Otworzyła torbę na zakupy, zajrzała do niej, wyjęła różaniec z
przyczepionymi tu i ówdzie kłaczkami waty, włożyła
go z powrotem i wyciągnęła list z bibułki. Aleksander spojrzał na kopertę:
była zaadresowana do panny Kiry Pińskiej, a na odwrocie widniała czerwona
pieczątka z laku.
— Mam nadzieję, że pan mi też przebaczy, panie Arnin. Rozgrzeszenie po
spowiedzi już dostałam; to, rozumie pan, od Pana Boga.
— Och, dość już tego, pani Thompson. Ja się nie nawróciłem. Ale może
pani powiedzieć ojcu Murphy, że jestem z całym szacunkiem dla jego decyzji.
Niebawem go odwiedzę.
Sam w swoim gabinecie, rozciął kopertę i wyjął pokaźną jej zawartość.
Było tego razem dziewięć kartek pokrytych pismem Kiry: wszystkie
poprzeczne kreski litery „t” przedłużonym ramieniem przywoływały symbol
szubienicy, a pozostałe litery alfabetu hasały, niby w makabrycznej polce. Z
zardzewiałego spinacza wysunęła się kartka maszynopisu, jakby jej przezna-
czono, aby wpadła w ten właśnie sposób w rękę Aleksandra. Był to pierwszy
egzemplarz pomysłowego raportu Kiry. Doprowadziła swój szpiegowski żart
— swą karę chłosty — do samego końca.
Aleksander zabrał się do czytania rękopisu. Wyglądało to na streszczenie
dziennika, w -starannym opracowaniu; daty ograniczały się do dni tygodnia.
Zaczynał się w niedzielę od czułego nagłówka skierowanego do autorki.
Niedziela
Moja Najdroższa Kiro!
Jeżeli wszystko dobrze pójdzie i niemądra pani Thompson z szacunkiem
będzie się odnosić do materaca, wydostanę Cię z tego pokoju i z tego świata
w piątek, dokładnie o godzinie piątej po południu. Gdyby jednak ta głupia
plotkarka znalazła mój zimowy spichlerz pod materacem, nasz plan trzeba
będzie odłożyć na dobre. Bez pigułek po prostu nie mogłabym tego zrobić,
Kiro. Wiesz, że jestem zbyt tchórzliwa, żeby patrzeć, jak płynie ze mnie krew,
a gazu nie mamy w domu ani odrobinki. Zresztą nie cierpię wdychania, a na
to, żeby się porazić prądem, za mało znam się na elektryczności i na
bezpiecznikach.
Ale obiecuję Ci, Kochanie moje, że w piątek zrobię, co tylko
będę mogła. Jego Sancta Simplicitas, ojciec Murphy, i jhój tajemniczy
Małżonek (jego ranga domowa zasługuje na dużą literę, nie sądzisz?)
uważają mnie za osobę dość inteligentną i widocznie taka jestem, bo
odgadłam prawdę o szpiegowskich wypadach Alika w przeddzień naszego
ślubu, na długo przed odkryciem jego rupieciarni w szopie.
A teraz słuchaj, Kiro: nie jestem Twoim wrogiem i nigdy nie byłam.
Dlaczego zawsze gderzesz na mnie, że za mało Cię kocham? Czy ja muszę
dawać miłość, miłość, miłość, nic tylko miłość, przez cały czas i wszystkim?
Tak, Ty to dla mnie wszyscy, wiem o tym. Mówiłaś mi to tysiące, miliony
razy.
Ty jesteś kotem przed sklepem mięsnym, ponieważ lubię go głaskać; Ty
jesteś chłopcem na czerwonym skuterze, bo chciałabym pogłaskać go po
szyi; Ty jesteś wodą, którą tak lubię rozchlapywać w kąpieli; i liśćmi,
miękkimi, pachnącymi liśćmi, które żuję bezmyślnie jak krowa, gdy
spaceruję w parku.
Oczywiście teraz nie mogę chodzić na spacery, ale Ty też nie możesz, Ty
pretensjonalna, chora, zaborcza suko, którą nazywam moim Kochaniem dla
podtrzymania naszej pokojowej korespondencji. Gdyby mi się nie udało
Ciebie zabić, mogłabyś chodzić na spacery sama i chwalić się, że dokonała
tego Twoja żądza życia. Taki już z Ciebie samolub i zarozumialec, taka
młódka samochwała.
Och, idź do piekła i zostań w piekle, dosłownie w piekle. Bo zrobiłaś z
mego życia prywatne piekło, coś zawsze szepcząc mi do ucha, dogryzając,
kłamiąc, błagając o miłość, śniąc moje najlepsze sny, chrapiąc jak Świnia.
Rozstaniemy się w piątek, Ukochana Kiro; już tylko pięć krótkich dni-świnia
będzie chrapać i tarzać się w błocie.
Poniedziałek
Samobójstwo po jednej nieudanej próbie wymaga diabelnej odwagi, choć
jego Sancta Simplicitas, ojciec Murphy, powiada, że diabeł ma piekielny
tupet, lecz niewiele odwagi. Kiedy zdołałam wlać całą butelkę straszliwej
mikstury w gardło Kiry, nasza kochana miłośniczka życia wyrzygała to
świństwo w karetce, a potem pozwoliła przystojnemu doktorowi wypłukać
sobie żołądek w szpitalu i wróciła do domu tak żałośnie nie
.
Ł7Q
1
zrozumiana, tak eteryczna, tak metafizycznie zaszargana! A jego Sancta
Simplicitas zaczął wlewać własną świętą miksturę w nieśmiertelną duszę
Kiry.
Było to wstrętne, przyznajmy, moja Droga Przegrana, bardzo wstrętne —
znów oddychać życiem po tak brutalnym przebudzeniu. Ktoś powinien
zaproponować wydanie prawa, najlepiej jakiś humanitarny Niemiec, że
próby samobójstwa nie wolno udaremniać za pomocą ordynarnej pompy,
przystojnego doktora lub modłów anioła stróża — ta ostatnia pozycja za
uprzejmym zezwoleniem ojca Murphy, SS.
Dlaczego wprowadziłam ten patologiczni« wymowny skrót SS? Ponieważ
znów Ty się wtrąciłaś, Kiro, i kłamstwo, którym się pocieszałaś, zostało
zdemaskowane. Kochałaś swoją matkę tak ślepo, z taką zaborczością, że
wymyśliłaś tę romantyczną historię o jej śmierci przy porodzie, żeby oszukać
własną przerażoną wyobraźnię. Tamtą śmierć zbyt trudno było sobie
wyobrazić i nie stać Cię było na szarpanie delikatnych nerwów.
Czy mogę Ci przypomnieć, moje wrażliwe Kochanie, że Twoja matka udusiła
się na śmierć w najbardziej higienicznej komorze skonstruowanej przez
niemieckiego humanitary- stę — a ostatecznie czym jest gaz? To praktyczny
wynalazek do codziennego użytku. A także znieczula ból przy wyrywaniu
zepsutego zęba. Teutońscy eksperci powiedzieliby, że mama nie czuła
wielkiego bólu, tyle że ci inni w komorze trochę ją zgnietli, jak zaczęli się
tłoczyć ze wszystkich stron. Ludzie zachowują się niczym stado zwierząt,
moja droga, gdy zebrani razem poczują śmierć.
Więc teraz już wiesz, dlaczego w tym naszym komfortowym domku
wolimy elektryczność: żadnego gazu, ani odrobinki.
Nie udusisz się przy narodzinach Twojej śmierci, Kiro, moja wrażliwa
suczko.
Dlaczego napisałam „ci inni w komorze”, a nie po prostu „Żydzi”?
Ponieważ Tobie by się nie spodobało takie otwarte sformułowanie, moja
wyrafinowana kosmopolitko, o nie! Widocznie odziedziczyłaś skłonność do
takich niejasności po swoim słodkim, zawsze miłym papie.
Pamiętasz, w Warszawie był Polakiem, w Pradze Czechem,
Łk9'-Wl^tfejfc J§[- > —»/* ^ \ -?' *• f. *• #, j<ŁŚt Akl^ » * ' •■ » fliui
Tr9\X<n»^%ffc.ił.jjt'<•.»»v*-.%%^Ä%. «%
*ifc 1« ■ #* M
:
'.s wnl
fCK *«* wf*Al
«I
M
#Vi'%WMl
w Wiedniu Austro-Węgrem i uważał, iż wszyscy ci jego potrójni ziomkowie
uwielbiają go za to, że jest uniwersalnym przyjacielem. Ale miał słabość do
niemieckiej Kultur — Schiller, Schopenhauer, Ranke und so weiter; tylko
umarł zbyt wcześnie — właśnie wtedy, gdy jeden z miłośników Schillera udo-
skonalał automatyczne wejście w swoim modelu komory gazowej. Natomiast
matka wchłonęła skoncentrowaną dawkę Schillera, Rankego i całej tej
bandy za tatusia i za siebieJviatka była tak lekkomyślna: wydała wszystkie
swoje dolary na łapówki, aby małą Kirę wysłać za granicę.
Jak możesz tak czekać, czekać i czekać na śmierć, jak możesz się
ociągać, Ty kosmopolityczna czarodziejko, Ty, co byłaś duszą wszystkich
wieczorków na Golders Green? W Swiss Cottage jesteś wiedenką, w Child’s
Hill Rosjanką Kirą, w South Kensington warszawską flirciarką, w łóżku z
Alim i w mistycznym związku z ojcem Murphy tajemniczą Europejką.
Bywasz nawet w jednej czwartej Węgierką w tej strasznej restauracji
paprykowej przy Finchley Road.
Lecz w gruncie rzeczy, moja Ukochana Iluzjonist ko, jesteś po prostu
szczęśliwą Żydówką, która zamiast udusić się na śmierć poślubiła
zamożnego szpiega, prawdziwego kosmopolitę w swej całkowitej obojętności
wobec narodowości, reli- gii i wobec Ciebie, meine kleine Jüdin. A dlaczegóż
to, rozleniwiona komfortem, nie zatroszczyłaś się o to, żeby nauczyć mnie
hebrajskiego — bym mogła się modlić za te miliony zmarłych „innych" w
języku ich okrutnych, niesentymentalnych proroków? Dlaczego, gdy spałam
pełna winy, nie modliłaś się za mnie, bym pewnego ranka mogła się obudzić
z wiarą w zapłakanych oczach?
Byłaś leniwa, Kiro, jak rozmarzona kosmopolitka, zupełnie jak ci żyjący
„inni” są leniwi w przybranych miejscach zamieszkania — w Londynie, w
Paryżu, w Nowym Jorku czy gdzieś tam indziej. Siedziałaś, jak oni siedzą w
lśniących blaszankach sukcesów na kółkach, przyodziani w neutralną
maskę zapomnienia, pozbawieni twarzy. Chcesz, te by cały świat Cię kochał
za Twoją rasową przynależność, którą starannie ukrywasz pod udanym
wyrafinowaniem, a ledwie ktoś dostrzeże w Tobie Żydówkę, wyginasz grzbiet
jak spłoszona
f iŁW J/3 Jl
I «rVfA
M
4
I
M
*
I
MI
I
kotka. Jakież to wulgarne wspominać Żydów wobec kosmopolitycznej
Żydówki!
Och, Kiro, Kiro, Ty leniwa intelektualna suko! Oczywiście po wojnie
pragnęłaś zgładzić wszystkich Niemców, tak jakby przez wytępienie ich
można było wymazać tę grozę z ludzkiej pamięci,-grozę, która będzie nękać
ludzi w'snach przez całe przyszłe pokolenia i podnosić zmumifikowaną głowę
na kozetkach w gabinetach psychoanalityków. Klaskałaś bohatersko na
cześć poległych w Izraelu i sumiennie wrzucałaś brudne monety Alego do
każdej puszki przeznaczonej na zbiórkę, gdy państwo Izrael dławiło się w
bólach porodowych.
Ale gdy powiedziałam Ci kiedyś, żebyś tam pojechała i zobaczyła te
narodziny ze śmierci, odparłaś, że jestem w głębi duszy Kirą-antysemitką,
bardzo wulgarną i pozbawioną wyobraźni. Zresztą nawet pani Antyk była
rozczarowana tymi ludźmi tam u nich. Za dużo mundurów — mówiła — a do
tego taki hałaśliwy nacjonalizm, nie mówiąc już o tych okropnych
przybyszach z pustyni.
Kiedy pojechałam do Tel-Awiwu w tysiąc dziewięćset trzydziestym roku —
trajkotała pani Antyk — było tam zupełnie tak jak w starym kochanym
Wiedniu! Czułam się jak u siebie w domu. Ale teraz, moja droga Kiro, nie
można nawet zrozumieć ich mowy w Tel-Awiwie. Niestety, to już nie są
Europejczycy. Die echten Juden, mówię ci, przychodzą do mnie do sklepu na
Golders Green, więc po co jechać aż tam i tracić angielskie funty?
Kiro, słyszysz mnie? Umrzesz jako pozerka bez tożsamości w piątek o piątej
po południu.
Wtorek
Pomówmy o nim, o Małżonku, Najdroższa Kiro. To Twój mężuś raczej niż
mój. Nie wyszłabym za niego, wiesz o tym, gdybyś mnie nie przymusiła do
miłości — miłości, miłości, tej piekielnej miłości przez dwadzieścia cztery
godziny na dobę, razem z kopulacją na dodatek, wykonywaną jak symfonia
Brahmsa, w której każdy instrument ma solidną robotę do odrobienia.
Wolałabym raczej żyć „w grzechu” z Alim niż pozwolić, aby miłość
zwyrodniała, zmieniając się w grzeszne małżeństwo. Lecz nie powinnam
wierzyć w grzech, bo mój Małżonek poślubił mnie bezgrzeszną i nudnie
dziewiczą. W naszej dwójce to Ty jesteś kobietą pełną seksu, Najdroższa
Kiro, choć wiesz, że nie tak znów bardzo. Podnieca cię po prostu fakt pójścia
do łóżka; to samo czują, dzieci, kiedy posiedzą na nocniku.
Myślę, że jestem jak grająca szafa z jedną tylko melodią w środku. Brzmi
ładnie, kiedy się wrzuci monetę po raz pierwszy.
Później melodia się ogrywa. Nie należy mnie używać więcej niż raz,
naprawdę. I obawiam się, że tak ze mną postępują najmądrzejsi.
Czy Ali Baba, Szlachetny Szpieg, jest bardzo głupi, czy bardzo mądry, gdy
dochodzi do rozdzielenia nas dwóch, jego bliźniaczych żon? Rzeczywiście
założył sobie mały nowoczesny harem; podczas gdy pani Grająca Szafa
wiernie wygrywa swą jedyną melodię, Kira, nimfomanka in spe, wskakuje do
łóżka z udanym entuzjazmem.
Jednakże Ali Baba musi się borykać ze swą manią perfekcjo- nizmu, a
czterdzieści sekretów, które pozbawiają go normalnych ludzkich słabostek,
będzie go gnało z kraju do kraju, aż padnie od kuli innego maniaka-
perfekcjonisty.
Wiedziałam od razu, Najdroższa Kiro, dlaczego nękało Cię to głupie
pragnienie, aby naśladować jego idiotyczny perfe- kcjonizm. Jak wszystkie
baby po części niemoralne, a po części lękliwe, chciałaś się podniecać
małpowaniem męża, póki z miłością było jeszcze dobrze. Potem się
zaniepokoiłaś, że on przejrzy Twoje sprytne zabiegi, i wymyśliłaś tę
Tajemnicę Państwową z Kopią, sporządzając własną świetną kompilację z
różnych fragmentów po to, żeby przez Twoją niedyskrecję nadać wyższą
rangę operacji Las Monjas.
Twoje małpowanie niedługo się skończy, Kiro, lecz biedny Ali ze swoją
bandą czterdziestu sekretów będzie musiał odbyć małe polowanie, pobiegać
w kółko, jak pies usiłujący złapać muchę na własnym ogonie. Niechybnie
przypisze Ci całkiem fałszywe motywy, bo do tej pory będziesz już głęboko w
grobie, a śmierć — w tym jednym względzie zgadzam się
z milutkim ojcem Murphym — obraca wszystko w bezsensów |ą perzynę,
jeśli odebrać jej sens nadawany przez religię.
Ponieważ Ali, podobnie jak Ty i ja, jest przyziemnym humanistą, w
szybkim tempie odczłowieczy nas obie, uruchamiając swój analityczny mózg
perfekcjonisty. Może ja również go odczłowieczyłam moim rozumieniem bez
miłości i Twoimi fantazjami erotycznymi. Może i Ciebie też odczłowieczyłam,
Ukochana, Ukochana, po trzykroć Ukochana Kiro! Więc przebacz mi tak, jak
ja bardzo, bardzo staram się przebaczyć Tobie, nim zrobię Ci ten paskudny
kawał w piątek.
Jestem pewna, że Ali, Wiecznie Nieobecny Małżonek, nie będzie miał
wyrzutów sumienia z powodu piątkowego nieszczęśliwego wypadku.
Perfekcjoniści czują się winni tylko z racji własnych drobnych potknięć; do
słabostek pozostałych przedstawicieli rodzaju ludzkiego odnoszą się
łaskawie i z wyższością. Czy wynika to z egocentrycznego zainteresowania
humanisty człowiekiem, człowiekiem i człowiekiem über alles? Nad
człowiekiem powinno coś być, choćby tylko po to, by wytrącić go z tego
oślizgłego grzebania się po omacku we własnej ło- nopodobnej jaźni.
Ukochana Kiro, nie zapomnij, proszę, nabazgrać czegoś naprawdę
wariackiego w tej książce, którą teraz czytam, dobrze? Rozumiesz, to dla
śledztwa: musimy mieć względy dla Alego-Małżonka. On jest zdolny do
miłości, a dla humanitarnego perfekcjonisty to może być naprawdę
niebezpieczne. Mówię Ci, on może jeszcze przeżyć przyzwoite załamanie i w
odróżnieniu od Ciebie, Kochanie, stać się istotą ludzką, jeśli niespodziewana
wizja życia nauczy go żyć.
A propos, tytuł książki, w której masz coś nabazgrać, brzmi Śmierć pó
południu.
Środa
O Moja Ukochana, dziś rano czuję się strasznie. Już tylko dwa dni do
zniesienia, ale nic Ci nie mogę obiecać. Może nie będę miała dość odwagi, by
unieść materac. Powinnam ją mieć. To najmiększe wieko trumny, jakie
kiedykolwiek przygotowała osoba ogarnięta manią niszczycielską.
A jego Sancta Simplicitas? Dlaczego nie przyszedł wczoraj? Co robi teraz
Małżonek? Czy słyszysz moją melodyjkę,
Ukochana? „Ali cię kocha, kocha, kocha...”, pięćdziesiąt razy w kółko to
samo.
Tylko ta głupia gęś pielęgniarka ze swoją paplaniną: ploteczki o pani
Kościarce i o pani Antyk, i nie pamiętam już o kim. Doktor — Twój gruby,
tchórzliwy eks-kochanek, Kiro, nie mój! — akurat wyszedł. Nudzi mnie
piekielnie. Dlaczego go jeszcze trzymasz jak połatane niemodne palto? To po
prostu kawałek materiału, który przylgnął do ciała, a w dodatku jeszcze
umie mówić.
Ukochana Kiro, pani Thompson jest tak okropnie przesądna! Moje
rysunki z byczkami napawają ją strachem. Musiałam wymyślić sycylijskie
przysłowie, żeby ją przekonać, że byk to coś więęej, nie tylko głupi symbol
seksu. I niestety będę musiała dać jej dwie kartki tylko z tym rysunkiem, bo
inaczej same listy wydałyby się jej nie dość makabryczne po tym piątku. Tak
jak wszystkie kobiety zajmujące się chorymi, nie wyobraża sobie, że ona
sama może umrzeć! A ja jej tak powiedziałam:
— Droga pani Thompson, padnie pani trupem, jeżeli pani zapomni nadać
moje listy z Palermo. A wie pani dlaczego? Bo włożyłam do jednego z nich
mój martwy wyrwany ząb. On sprawi, że po śmierci będę jeszcze żyła
dokładnie przez rok. Więc będę mogła wyjść z grobu w nocy i panią
zakatrupić.
Głupia gęś omal nie zemdlała słysząc w moich ustach te ordynarne słowa
z filmów!
A teraz idź do łóżka, Kiro, i odpocznij trochę. Jesteśmy obie zmęczone.
Wymyśliłam Palermo jako najlepsze miejsce do nadawania naszych
przesyłek, bo naprawdę serdecznie Cię lubię, Kiro, a Ty zakochałaś się w
Sycylii, ależ tak, Kochanie. Zawsze zakochujesz się nade wszystko w
krajobrazach.
Ty ładna, ładniutka Żydóweczko, słodka i ładna! Was willst du noch
mehrl
Czwartek (rano)
Dwie koperty gotowe, zaadresowane do Ciebie — Panna Kira Piński.
Muszę je dać pani Thompson po lunchu; jej przesądny strach mógłby
wyparować, gdybym nie dostarczyła makabrycznego towaru. Leżą tutaj, na
moim łóżku.
W pierwszej kopercie umieszczę samotny odłupany ząb i pie
przną opowiastkę o byku i niewinnej lilijce. To jest Twoje erotyczne au revoir,
Najdroższa Kiro, dla Alego — Byczka w rozjazdach. Pamiętasz ten
pornograficzny album z pulchnymi dziewczynami abisyńskimi, który sama
wypatrzyłaś w szopie mężusia? Odłożyłaś go na półkę, tuż obok poezji
Coleridge’a — zawsze dowcipna! —jak powiedziałaby głupia pani Thompson.
A więc Ali Baba ma szerokie zainteresowania! Dykteryjka powinna mu
przypaść do gustu, a ząb zatrzyma na pamiątkę.
Chciałabym być zwyczajnym tchórzem, Kiro, i jeszcze raz sfuszerować
samobójstwo. O, mój Boże! Gdziekolwiek jesteś, jeśli w ogóle istniejesz — o,
mój Boże, okaż mi swą całkowitą nieobecność lub zaprzecz jej jakimś
znakiem, obojętne jakim! Módl się, Kiro, módl się, siostrzyczko, módl się
o oddzielenie ciała od niewiernej duszy. Bez Twojej modlitwy nie potrafię tego
zrobić, nie zrobię tego! Czy słyszysz mnie, Kiro?
Czwartek (południe) Ojciec Murphy skarcił mnie tydzień temu'za mój
heretycki komentarz ńa temat śmierci Chrystusa. Może i słusznie powie-
dział, że cywilizowany niewierzący powinien trzymać język za zębami, kiedy
ludzie wierzący rozmawiają o sprawach religiL Ale to muszę powtórzyć, moja
Ukochana Kiro, nim się rozstaniemy jutro po południu: Chrystus przez cały
czas wiedział, że umrze na krzyżu, a jednak nie chciał robić użytku ze swej
wiedzy.
Dlaczego Bóg pozwolił Bogu popełnić samobójstwo, dlaczego? O, Chryste,
czy jestem tylko tym drugim łotrem, który drwił z Ciebie podczas Twojej
agonii?
Nie. Jestem Żydówką i czuję się z tego dumna. Ja również mogłabym
otrzeć Twą krwawiącą twarz moją chustą. Ja także mogłabym udusić się na
śmierć w tej komorze z innymi. Jeżeli należę do nich, czy należę także do
Ciebie?
O, Chryste, mój Kochany, proszę o oddzielenie... Już nie mogę dłużej, nie
mogę...
— Mam dla ciebie złą wiadomość, Dolores.
Ujęła rękę Aleksandra i spojrzała mu w oczy. Było to piątego marca, w
rocznicę śmierci Kiry; spotkali się w mieszkaniu Eli, gdzie mieli się kochać.
Dolores nie nagliła, by jej powiedział,
o co chodzi. Szanowała jego wahanie, tak jak on szanował jej niepewność.
Nawet teraz Dolores nie mogła się zdecydować, czy mają zostać w
samochodzie, czy wysiąść i udać się do wypożyczonej sypialni.
—
Moja żona nie żyje. Zmarła przed kilkoma godzinami. — W tym
kłamstwie zabrzmiała spokojna, poważna nuta prawdy. — Uważam, że przez
pewien czas nie powinniśmy się spotykać.
Dolores cofnęła rękę i powiedziała nienaturalnym głosem:
—
Strasznie mi przykro, Aleksandrze. — Nastąpiła długa pauza. — Ale nie
powinieneś był mówić mi ojej śmierci. Ona dla mnie nie istniała, póki żyła.
Teraz zaczęła żyć, ponieważ umarła. To może brzmi okrutnie wobec ciebie,
ale...
Odrzekł spokojnie:
—
To nie jest okrutne, Dolores. Niektórzy ludzie muszą wpiirw umrzeć,
aby zdobyć w naszym życiu miejsce.
—
Rozumiem. Już zdobyła je w moim życiu. Teraz uważam, że powinnam
znać jej imię. Jak miała na imię?
— Kira.
— To rosyjskie imię, tak?
—
Chyba tak, ale ona była Żydówką, prawdziwą Żydówką, która starała
się być uczciwa wobec samej siebie. Osobie żydowskiego pochodzenia trudno
jest oddzielić jej indywidualne problemy od problemów własnej rasy. Bardzo
trudno, prawie nie sposób.
—
Ja wiem, Aleksandrze, jak na nas wpływa pamięć naszej rasy. Starałam
się ją stłumić. Inaczej by mnie (o zabiło.
Zadrżała, lecz jej twarz promieniowała pogodą prastarej nadziei czy młodej
rezygnacji? Po chwili milczenia nawet się uśmiechnęła i znów wzięła go za
rękę.
—
Aleksandrze — powiedziała — ja też miałam dla ciebie złą wiadomość,
lecz to się odwlekło o kilka tygodni. A teraz
187
*
mam aż dwie złe wiadomości, ale najpierw powiem ci tę pierwszą.
Wiedział już, czego się spodziewać.
—
Wyjeżdżam z Londynu na stałe — zaczęła. — Nie tak zaraz, ale
niedługo. Za trzy, cztery tygodnie. Będę mieszkać w Szwecji, wiesz? To
trochę dziwne zostać żoną ambasadora. Taka pani, biedactwo, musi być
ponad wszelkimi podejrzeniami, strasznie wysoko! Nie znoszę takich wyżyn!
Jej angielska intonacja zaiste była bez zarzutu: strasznie poprawna — i przy
pierwszej okazji wtrąciła słowo „strasznie”. Lecz Aleksander wyczuwał ironię
w tym swobodnym potoku słów: wchodziła w swoją przyszłą rolę z delikatną
domieszką dyplomatycznej nudy.
—
Jaką masz drugą wiadomość, Dolores?
—
Złą wiadomość?
—
Tak.
—
No... taką. — Zapaliła zapałkę i przybliżyła ją do swojej szyi. —
Księżyc pokazał nam ironiczny grymas. — Dolores miała na sobie ciężki
srebrny naszyjnik z groteskowo wykrzywionym obliczem księżyca w pełni.
Płomień zapałki jeszcze bardziej je zniekształcił. — Nie możemy się kochać
ani dziś, ani jutro, ani pojutrze.
Zrozumiał i czuł się zażenowany, bo rozpaczliwie pragnął potwierdzić ich
fizyczne prawo do miłości. Zapałka się dopalała, ale dostrzegł jeszcze
rozświetlony płomykiem profil Dolores. Była piękna prawie do bólu.
—
Może księżyc robi to z dobroci serca — dodała Dolores. — Chce
nam oszczędzić grozy ostatniego aktu.
W tym momencie Aleksander pojął, że nie będzie mu już
ciał. Nad ich miłością zapadła kurtyna, a oni nie usłyszeli jej grobowego
łoskotu.
Lecz czy w tej samej chwili uświadamiał sobie, że wokół niego
niedostrzegalnie opadają inne kurtyny? Czy oczekiwał,
widzów? Scena nie zmieni się nigdy, pozostanie ta sama pod niewidzialną
warstwą drobin pyłu; i ani on, ani ci obcy ludzie
dane — i nie wolno mu — przeżyć jeszcze jednego spotkania ich
że w przyszłości uniosą się dla nowych aktorów i dla nowych
dookoła nigdy nie dowiedzą się, jaka ta scena jest naprawdę.
«mIm wmMiC^ &**5L ■' »1 piłyI.
|4«lO
*V*. W««Ufe iiV,<t. **- S&ffciifr#’ **
J» IV > » W A«^<i ♦ »i
Ł
3'V9W^
Aleksander poprosił Dolores, żeby przejechała koło jego domu o
jedenastej wieczorem. Powiedział, że chce jeszcze zobaczyć jej samochód w
tym przelotnym odosobnieniu. Będzie z ciemnej wnęki swego okna patrzył,
jak przejeżdża. Okazało się, że znała jego adres od kilku miesięcy. Ale
później — tłumaczył z obsesyjną pedanterią — powinni oboje przestrzegać
nieodwołalności powziętej decyzji. Dolores ma ten specjalny plan Londynu,
mówił Aleksander, więc będą mogli z łatwością unikać się nawzajem przy
pomocy legendy. Rozstali się o wpół do ósmej wieczorem.
— Muszę zobaczyć się z księdzem — powiedział.
— Ależ oczywiście — odparła. — Rozumiem.
Aleksander nie pocałował jej w usta. Dotykanie ciała, które
teraz kochał bardziej niż kiedykolwiek, stało się tabu. Zamiast tego ucałował
księżyc Azteków w jej srebrnym naszyjniku, tak jakby składał hołd podbitej
rasie w jej osobie.
Rzeczywiście poszedł do księdza. Ojciec Murphy spodziewał się jego
wizyty po wyjawieniu sekretu pani Thompson. Drzwi otworzył sam ksiądz;
pani Thompson po przyrządzeniu mu kolacji poszła do kina.
Rozmowa trwała krótko, a ksiądz nie pocił się już tak obficie, mimo to
ruchy chustki w górę i w dół twarzy nadal towarzyszyły jego słowom.
— Pyta mnie pan, jak poznałem pańską żonę? To był wzruszający
incydent, choć nie bardzo chciałem panu o nim wspominać. Rozumie pan,
panie Arnin, poznaliśmy się, że się tak wyrażę, w konfesjonale.
— Jeśli ojciec wolałby o tym nie mówić, proszę do tego nie wracać.
— Teraz już powinienem panu powiedzieć. Nie ma tu obowiązku
tajemnicy. Widzi pan, pańska żona rzeczywiście wyspowiadała się u mnie.
Kiedy skończyła, zobaczyłem jej sukienkę; była ubrana na biało i wyglądała
na młodą dziewczynkę. Więc spytałem, czy przystępuje do pierwszej
komunii. Odparła, że tak, ale wkrótce się zorientowałem, że mnie źle
zrozumiała, bo potem powiedziała, że nie jest katoliczką, ale ponieważ
wyspowiadała się u mnie, może od razu przyjąć komunię. Wytłumaczyłem
jej, że tak nie można, i zaczęła się
m
fiumu
sprzeczka. Pańska żona, panie Amin, doskonale umiała prowadzić gorące
dyskusje. Musiałem wrócić do mojej pracy, więc zaprosiła mnie na
podwieczorek w najbliższy poniedziałek. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy. I
bardzo mi jej brak. Myślę, że pani Arnin potrafiła wydobyć ze mnie to, co
najlepsze.
— Zaczyna mi teraz brakować Kiry — rzekł Aleksander i popatrzył na
chustkę księdza, unoszącą się nad jego małym spiczastym uchem.
— Pewnego popołudnia opowiadałem pani Arnin o aniołach stróżach i
spodobało jej się to, co mówiłem. Jak zwykle, wystąpiła na poczekaniu z
jakimś fantastycznym pomysłem, który się splatał z moim prostym
objaśnieniem. Przypominam sobie, że tym rażem powiedziała coś naprawdę-
zaskakującego, panie Arnin.
— Co powiedziała, ojcze?
— Dowodziła, że jeśli nasza dusza jest naprawdę nieśmiertelna, to kryje
się w niej taka moc, iż potrzebny nam jest jakiś duch opiekuńczy, aby nas
chronić; w przeciwnym wypadku moglibyśmy samych siebie i cały świat-
wysadzić w powietrze, robiąc niewłaściwy użytek z tej siły wewnętrznej.
Oczywiście nie mógłbym głosić takiej myśli z ambony, ale podoba mi się jej
poetyczność. Pańska żona była osobą, która pobudzała do żywych dyskusji.
— Tak, ona przepadała za takimi dyskusjami.
— To dziwne, ale pańska żona utwierdziła mnie w wierze. Tak niewiele
dałem jej w zamian!
— A co ja dałem Kirze? Pieniądze i moje odosobnienie. Nie odpowiadało
jej ani jedno, ani drugie. — Aleksander przerwał na chwilę. — Ojcze, czy
potrafiłby ojciec odpowiedzieć na moje własne pytanie? Niełatwo ująć je w
słowa. Dlaczego prześladuje mnie pragnienie życia w izolacji? A zarazem, gdy
żyję w izolacji, dlaczego doświadczam tego nieokreślonego poczucia czyjejś
nieobecności, tak jakby za chwilę miał wejść ktoś inny? A jednak wiem, że
wolałbym, aby przestrzeń była kompletnie pusta i-
— Nie chciałbym upraszczać pańskiego problemu tak, jak to na ogół
robią księża, panie Amin, lecz ja czuję, że samotność jest początkiem dialogu
z samym sobą bądź też z własną
duszą — jeśli wybaczy mi pan to słowo. Taki dialog zwykle prowadzi do
dialogu z Bogiem. Dlatego, być może, tak wielu ludzi boi się samotności, ale
w istocie oni boją się rozmowy z Bogiem, panie Arnin.
O jedenastej samochód Dolores przejechał obok jego domu. Zjeżdżając w
dół, wpadł w poślizg na zakręcie. Czerwone światło z tyłu przypomniało mu
papierosa, którego paliła w ciemności.
Jakie sekrety unosiła teraz ze sobą? Jakie sekrety miała wozić swoim
samochodem? Czy Dolores pisywałaby kiedykolwiek listy do samej siebie,
pozostawiając tamten konfesjonał pusty? Aleksander stał przy oknie i
patrzał na swoje odbicie w mrocznej szybie. Urlop-szpiega się skończył.
Każdy z nas prowadzi swój teatrzyk, wystawia sztuki w jednym, w trzech
lub w pięciu aktach; a w wolnym czasie wszyscy szpiegujemy się nawzajem;
tyle tylko, że nie musimy sprzedawać zdobytych informacji. Kurs wymiany
jest już ustalony i całkiem sprawiedliwy: oko za oko, sekret za sekret.
Koniec
i KSIĄŻNICA MIEJSKA I IM. KOPERNJIK.a