Mieczysław Srokowski
KREW
Ich pożycie małżeńskie nazywano wzorem. Lata całe bez chmurki najmniejszej mijały, pani
Muszka kochała męża nad życie, a on był poprawnym małżonkiem... Ufała mu ślepo, a ulegała tak,
jak to w dawnych wspomnieniach, pamiętnikach i listach, pra-prababek swoich wyczytała.
Dziwnie tylko to imię swe nosiła — Muszka.
Wzrost okazały; blady, dantejski profil; włosy bez najmniejszego połysku,
ciemnobronzowe; oczy, jak chmurna noc listopadowa, czarne.
Było upalne czerwcowe południe, gdy do cichego pałacu "Eustachostwa" weszło
nieszczęście. Przyniesiono pana na miejskich noszach. Miał ciężko poranioną głowę, twarz
pobladłą, oczy przymknięte.
Młodych koni, które go poniosły i brek ze szczętem potrzaskały, połapać nie można było,
stangreta odniesiono bezprzytomnego do szpitala.
Pokoje "barokowej rezydency" napełniły się smutkiem i płaczem; w siedzibę urządzoną
przez najwybredniejszy sybarytyzm, dla miękkiego lenistwa, wszedł mrozem przejmujący dreszcz,
wnikł w najcichsze kąty i napełnił je rzężeniem rozpaczy; nieustającym w głębi duszy słyszanym
wrzaskiem; zabił leniwe półcienie bezczelnem jakiemś światłem, by wszędzie był widziany, i
popełzał szarą nudą beznadziejnego zwątpienia po ciężkich kotarach, pluszach i bronzach.
Sypialnię obejmował półmrok. Noc. Za kotarą, gdzie leżał chory panowała od dłuższego
czasu głucha cisza. — Prawdopodobnie śpi... Odrzuciła nerwowym ruchem głowy włosy, które
zwisały ciężkimi festonami na czoło jej i po bokach twarzy. Odgarnęła greckie rękawy
powłóczystego szlafroka, obnażając przepyszne ramiona i usiadła jak najciszej w fotelu bujającym.
Od czasu do czasu spoczęła wzrokiem na ściennym zegarze, wtedy po jej twarzy falą
nagłych przemijających cieni przepływał blady niepokój...
Konsylium nakazało spokój. Niczem niezamącony spokój ten był warunkiem ocalenia. Jego
życie, to dla niej tyle co jej własne i więcej... Więcej niż jej i matki i ojca i wszystkich ludzi na
ziemi...
Usta jej zbielały i zadrgały niemym prawie szeptem.
Stach!...
Uczuła piekący ból w oczach i pierwsza po tylu godzinach trwogi i męki chłodna kropla
popłynęła po jej twarzy. Popłynęła, ale wyschła natychmiast. Nie umiała płakać... piersią jej
zatrzęsły suche, nadludzkim wysiłkiem stłumione łkania.
A ciągle błąkało się w jej myśli jedno tylko pytanie:
Kiedyż ten doktór przyjedzie? Dziwna rzecz; ów rudy garbus, niegdyś domowy lekarz jej
rodziców, używany do zabawy i do leczenia, którego znała odkąd wogóle pamięć jej sięga,
pierwszy jej nauczyciel i towarzysz zabaw, był dzisiaj jedynym może na świecie człowiekiem,
który budził w niej niewytłómaczoną niechęć.
Może dlatego, że z myślą o nim łączyło się w niej, przez pół zaledwie uświadomione
poczucie winy. Nie miała pojęcia niegdyś, że to, co było wtedy powodem żartów i jej i całego
domu, w przyszłości stanie się dla niej wyrzutem sumienia...
Zdziwiła się bardzo, że wogóle może pamiętać o tem teraz mimo nieszczęścia? — Jednak
myśl o nim i to dalekie echo popełnionej winy nie ustępowało, lecz obok trwogi i smutku — ożyło
jeszcze silniej..
Instynktem kobiecym spostrzegła dawno, przed dziesięciu jeszcze laty, gdy zaledwie z
dziecka stała się dziewczyną, że doktór ko- cha ją. Podzieliła się wtedy swojem spostrzeżeniem, po
dziecinnemu, głośno w jego obecność, ze wszystkimi i wywołała huragan śmiechu... ten śmiech
pozostał gdzieś w samej głębi jej duszy, jakby przypomnienie czyjejś krzywdy, jak echo trzasku
krwawiących biczów...
Tyle lat... a echo powraca...
Oczekiwała na niego niecierpliwie. Po ukończeniu konsylium mąż jej odzyskał na chwilę
przytomność — chciał tylko jego mieć obok siebie z lekarzy... Kaprys chorego jest rozkazem;
zresztą on był jednym z najzdolniejszych w mieście.
Odsunęła kotarę.
Uklękła przy łóżku i lekkiem nieśmiałem muśnięciem warg ucałowała parokrotnie rękę
chorego.
Nagle uderzyła ją pewna rzecz: Spostrzegła mianowicie, że palce u tej ręki mają
martwosinawy odcień i są zupełnie zimne... Cała przejęta trwogą wpatrzyła się w jego usta —
oddychał... Uspokoiła się tem...
Wstając cicho z klęczek, usłyszała za sobą ledwo dosłyszalny szmer, jakby ostrożne
stąpanie po dywanie.
Błysk radości oblał jej oczy... Doktór! Ukłon. — Sztywny, śmieszny ukłon garbusa —
skinęła nieznacznie głową.
Po chwili siedzieli oboje; ona na niskiej wygodnej kozetce, on opodal na krześle. Patrzyła na
jego rudą kędzierzawą głowę wpadła niemal w ramiona, na szare oczy i piegowatą o rzadkim
zaroście twarz... Obok uczuwanego lęku, stanęły przed jej oczyma dziecinne lata.
Wkrótce on przemówił:
— Jakże się ma mąż pani?
— Śpi...
— Kiedy odzyskał przytomność? Wczoraj wieczorem w godzinę po odejściu panów.
— Czy gorączkuje?
— Zdaje mi się, że nie... Może się doktór przekonać zechce?
— Dobrze, za chwilę. Zegar ten jest za głośny, napełnia szmerem cały pokój; musi być
nietylko tu, ale i w sąsiednich pokojach wszędzie głucha cisza, od tego poprostu jego życie zawisło.
Ona drgnęła...
— Przepraszam, że to księżnie tak brutalnie mówię, ale... konieczność nakazuje.
Czuła, że posadzka usuwa się z pod jej stóp.
— Tak źle jest ze Stachem? — wyszeptała przez pół do siebie, ledwie oddychając.
— Wszystko zależy od pani posłuszeństwa— odpowiedział z dziwnym uśmiechem.
— Ja jestem posłuszną. W głosie jej brzmiało zupełnie bezbronne poddanie się; przeszła na
palcach w róg pokoju, gdzie na małym stoliku stał stary szafkowy zegar... Zatrzymała go...
— I światło za jasne - brzmiał cichy rozkaz.
Ściemniła jeszcze bardziej lampę. Teraz półmrok stał się zaledwie przejrzany, ciężki,
tajemniczy.
— Proszę o świecę, jeśli możliwe z zieloną zasłonką.
Chciała o coś zapytać, ale żeby uczynić to cicho, musiała zbliżyć się do niego, gdyż stali w
odległości kilku kroków od siebie. W zupełnym zmroku przysunęła się do niego za blisko...
— Przepraszam... ja tu stoję — szepnął. Czuła, że wszystka krew napłynęła jej do głowy i
błogosławiła w duchu ciemność.
— Czy światło nie zaszkodzi mu? — zapytała — doktór sam przecież kazał...
— Prosiłem o świecę z zasłonką, zresztą... trudno, muszę zbadać jak jest!
— Świecę i wszystko, co trzeba, znajdzie pan przy łóżku...
Gdy odszedł i znikł w alkowie, uczuła nagle, że kolana uginają się pod nią.
Uczucie ogromnej tkliwości, miłość i roz pacz równocześnie zatrzęsły nią i znowu
bezwiednie wyszeptała:..
— Stach...
Za kotarą migotał żółtawy blask świecy i przesuwał się cień doktora.
Po długiej chwili ukazał się przed kotarą, w ręku trzymał świecę; blask jej ujął twarz jego w
ostre światłocienia.
— Muszę z panią pomówić — zaczął cichym szeptem — może usiądziemy, tam najlepiej w
kącie.
To, co było pierwej w niej zaledwie określonem przeczuciem, w tej chwili czuła, że jest
czemś niemal żyjącem, widzialnem; wypełzło z niej i stało się zjawą ohydną, wstrętną...
— Pozwoli pani — przemówił bardzo stłumionym głosem, który syczał — że cofnę się w
tem, co mam jej powiedzieć o parę lat wstecz...
— Nie... — przerwała mu — nie, bo to nie może mieć związku z chorobą.
— Być może, że bezpośredniego związku
IO
niema, jednak od tego czy i jak mię pani wysłucha zawisło może życie jego...
Nie wiedziała dlaczego słowa te nie były dla niej niespodzianką, mimo to odpowiedziała mu
przejęta odrazą:
— Słucham.
— Ostrzegam tylko panią, że musimy zachować się bardzo cicho, mówię to z obowiązku; w
tej chwili jest jeszcze tak, że najmniejsze wstrząśnienie, przebudzenie się nagłe u niego, i — po
wszystkiem... Dlatego przypominam...
— To zbyteczne, pamiętam o tem daleko lepiej, niż ktokolwiek inny... Żałuję tylko, że w
czasie, gdy pan był przy chorym, ja nie wyszłam stąd poprostu.
— Nie mogła pani tego uczynić...
— Dlaczego?
— Bo sądzę, że to interesuje ją trochę jaki jest stan chorego męża jej...
Ciepły promień ulgi przepłynął po jej piersi.
— Więc o tem ma mi pan mówić? Tak...
naturalnie... w pierwszej chwili nie zrozumiałam pana.
A pani sądziła, że o czem?
W głosie jego usłyszała stłumiony śmiech.
— Ja — nic nie sądziłam..
— Chcą grzecznie powiedzieć... Pani się myli... Sądziła pani, że będą mówił o pewnym
słotnym listopadzie... Dawnym... bardzo dawnym... Mnie się przynajmniej wydaje, że już stulecie
całe od tego czasu zwolna przewlekło się... Rozmaicie czas liczymy? Nieprawda? Dla pani te cztery
lata, to jeden dzień słoneczny... Dla mnie — to tysiąc kilkaset długich nocy... Wie pani?... nocy...
takich jak ta, która dzisiaj padła jej w udziale! A — gorszych jeszcze...
Powstała.
— Panie doktorze, żegnam pana... i dziękuję... Należne honoraryum otrzyma pan jutro,
wręczy je panu nasz kasyer. Żegnam...
Zachichotał stłumionym szyderczym śmiechem.
Krew.
— Oto księżna w każdym calu!..- Jesteś płatnym najemnikiem, narzędziem i basta! Tylko
zapomina pani o jednej drobnostce... Jego życie... Co się z niem stanie?
W głosie jego brzmiała nieubłagana, miażdżąca wszelkie wątpliwości pewność. Ona nie
mogła postąpić kroku, rozszerzone w ciemności oczy jej skierowały się w stronę, gdzie czarną
plamą rysowała się draperya kotary.
— Czy wie pani, że ja jeden ocalić go mogę? Czy wie pani, że choroby mózgowe, to
wyłączna specyalność moja? Lata znojnej pracy! Na końcu, zanim odejdę, przypomnę pani jeszcze
jedyne słowa, które mąż jej zdołał wypowiedzieć przed utratą przytomności I Nie powiedział ani
jednego czułego frazesu, nie wymówił imienia pani — nie! On wiedziony instynktem
samozachowawczym, pragnieniem życia, zażądał wyraźnie mojej pomocy I Czuł, kto go jedynie
ocalić może.. Jeżeli nie zastosuje się w należnym czasie to, co jest konieczne, a co ja jeden tylko
wiem i zrobić mogą, on skona, a pani pozostanie wyrzut na zawsze, że mu sama dałaś umrzeć. On
wołał zamierającym głosem o jedyny ratunek swój to jest o mnie — a pani mię wypędziłaś!
Żegnam!
Miała zamęt w głowie, czuła jedno tylko, że zatrzymać go musi, ale czuła też, że wraz z nim
zatrzymuje jakąś potworną, mającą się odbyć ohydę...
Jak wyrok śmierci błąkało się w jej głowie słowo, w którego znaczenie bała się wglądnąć.
Bezbronna...
Odchodził zwolna do drzwi. Chwiejąc się podążyła za nim; bolesne, bez łzy jednej łkanie
drgało w jej piersi, w gardle; przemogła się jeszcze i powiedziała:
— Proszę zostać...
Na tem ostatniem słowie głos jej się złamał — zostało tylko poruszenie zbielałych warg i
lekkie złudzenie szeptu...
— Zostałem wypędzony i... odchodzę...
— Ja proszę...
— Nie...
— Błagam!
— Zostaję...
Powróciła na dawne swe miejsce i wtuliła się jaknajgłębiej mogła w kąt kozetki.
On usiadł naprzeciw niej i począł mówić właściwym sobie dobitnym szeptem.
— Ten listopad! Czy ma pani bodaj pojęcie co to jest noc bezsenna? A — ma pani, tak,
poznaje ją pani dzisiaj... Trwoga o życie ukochanej istoty — o niego... Ale w tej męce pani są i
jasne promienie, jest nadzieja, a gdzie jest chociaż jeden błysk jej, tam niema rozpaczy... tej
prawdziwej... tej bez ratunku! Tej, która każdą noc człowieka zmienia w istną krwawicę
ogrójcową... Nachyla się nad nim nieubłagana jak przeznaczenie, i pyta: Poco żyjesz nędzarzu ? Są
ludzie, którym nigdy nie wolno... ani na chwilę śnić o tej bajce co się szczęściem nazywa, bo sami
sobie piekło stworzą... Bo obłęd ich jakiś opęta, i wśród drwin, szyderstwa, chłostani pogardą,
zabłoceni poniżeniem pójdą za tą bajką... Tacy ludzie to przeklęte paryasy losu, takim człowiekiem
ja jestem...
— A moim snem, moją bajką, mojem zatraceniem... kto był?...
— Wiedziałem dobrze, że jestem wykrzywionym rudym potworem, wiedziałem, żem
wyszedł z gminu, gorzej jeszcze, bo i w gminie ludzie miewają rodziców, a ja jestem synem
kobiety, tyle tylko wiem... bo do ojcostwa nikt się przyznać nie chciał... Bo ja...
Urwał i zamilkł.
W głuchej ciszy rozlegał się głośny, przyśpieszony oddech jej...
Gdy pierwszy raz — pamięta pani? — zdradziłem przypadkiem moje uczucie dla ciebie,
pani tę nieskończoną śmieszność obwieściłaś wszystkim, ja zdobyłem się odrazu na tyle siły, że
śmiałem się wraz z innymi... byłem dowcipny... robiłem nawet pocieszne miny, ku ogólnej radości,
chwytałem się za piersi i t. d. Jednem słowem udawałem, że udaję.
- I to trwało lata... lata... W tę komedyę wszyscy wierzyli; Pani jedna wiedziałaś, że to jest
podwójna komedya...
W dniu zaręczyn pani jeden z kuzynów jej, bardzo ładny człowiek, "skrojony na miarę
krawca" raczył mię spostrzedz; zbliżył się więc i chcąc sobie urządzić zwykłe widowisko ze mnie,
zapytał:
— I cóż? Doktór nieszczęśliwy dzisiaj — co?
— Pierwszy raz wypadłem z roli i musiałem dziwnie popatrzeć na niego, bo zbladł... Ale
natychmiast opanowałem się i udałem szczery śmiech, on się także roześmiał... Był dobry, jak
wszyscy głupcy... X
— Doskonały aktor z doktora — zawołało — I nie miał pojęcia jak słusznie ta pochwała
należała mi się!
— Spostrzegłem panią... Cała w gładkiej nie zepsutej żadną ozdobą bieli przeszłaś tuż koło
mnie, otarłaś się o moje ramię, ale nie raczyłaś spojrzeć... Twarz miałaś bladą, wzruszoną, oczy
jakby zamglone do połowy nakryte rzęsami...
— Znikłaś już, a ja jeszcze patrzałem... jeszcze widziałem!
— Aż zbudził mię głośny śmiech. Spostrzeżono to moje zapatrzenie się na panią i wzięto je
znowu za komedyę...
Śmiałem się z nimi. — Do jakich heroizmów doprowadzić nas może ta, tak zwana, próżność
męska!
— ktoś zaproponował żebym zagrał. Przystałem. Oni poszli za mną.
W chwili, gdym siadał, gdym kładł ręce na klawiszach, byłem zupełnie wyczerpany
duchowo; wola odmówiła mi posłuszeństwa. Nie chciałem się dłużej ukrywać...
Płynęły szkarłatne strugi; te męczarnie daremnych pożądań, które bezsenne noce moje
wypełniały, krzywda moja cała.. przekleństwo... zatracenie... sieroctwo bezdomne...
— Pokój, w którym grałem, zaczął się zwolna zapełniać, przybywali inni i pani weszłaś...
Wszyscy weseli...
— Nikt mnie nie pojął... nikt.., ale pani? O — pani wiedziałaś co ja mówię, ile cierpię i jak
się rozdzierająco w tej chwili skarżyłem.
Nie mogłem dłużej — zerwałem się. — Śmiali się, myśleli, że błazeństwo trwa ciągle — to
nic... taki ten motłoch, jak i każdy inny... ale i pani... i pani się śmiałaś! Wypadłem jak szalony...
Słyszałem tylko twój śmiech, wśród stu innych, on jeden ścigał mnie, wsączył mi się w pierś, w
mózg i został we mnie na zawsze I Ona zmartwiała, przyjmowała całe niemal opowiadanie jego
tylko słuchowo, przez pół zdając sobie sprawę ze znaczenia słów. Siedziała jak i pierwej
nieporuszona w kącie kanapy — nad głową jej drżał niepewny szkarłatny promyk lampy, przebijał
z trudnością gęsty półmrok i rozsypał się na ciężkim zwoju ciemnych jej włosów, na czole,
ostatnimi już błyskami ześlizgując się po linii profilu. Milczenie...
Bystrym wzrokiem wyraźnie rozróżniał kontury jej twarzy i szyi — widział pozycyę głowy
nieco w tył przegiętej; widział śmiałą, szeroką linię jej piersi i wspaniały rysunek ramion, miękko
na oparciu kozetki zwisających.
Zwolna rozdrażniony męką wspomnień mózg jego ogarniał to mroczne ciepło wytwornej
sypialni. — Umysł jego uspakajał się pomału, wysnuwając owe obrazy płomienne, które przesunąć
się musiały przez małżeńską komnatę, zostawiając po sobie jakieś tchnienie zmysłowe, które on
rozpoznawać umiał i wchłaniał je w siebie...
Wypowiedział jednym tchem mękę długich lat i jednym rzutem postanowił sięgnąć po
ukojenie.
Skupił się cały w sobie jak do skoku... Szukał oczyma w mroku jej bioder i badał z
wysiłkiem ufałdowanie wolnej nocnej sukni...
Ona powstała i niespodziewanie wyciągnęła do niego obie ręce:
— A więc doktorze... ja już dziś zupełnie świadoma sama siebie kobieta, proszę pana o
przebaczenie...
Zapomniał o męce swojej, o poniżeniu, zdeptaniu. W słowach jej, w tem wyciągnięciu rąk
do niego, w rozkołysaniu piersi jej, złudą jasną błysnęło mu spełnienie wyśnionej przez niego baśni.
Zadrżał cały, jak wobec cudu i przypadł do jej rąk. Ale to trwało mgnienie oka.
Opanował go szał... i przypadł do jej piersi... Chciała krzyknąć, ale:
— Nie wolno... Stach skona... Nie wolno! — pomyślała...
Wyszeptał prosto do jej ust:
— Cicho... jeden krzyk i umrze... cicho... cicho... cicho...
Zacięła usta i wpiła mu paznokcie w twarz... Jednem szarpnięciem ręki otworzył aż do
Odtrąciła go gwałtownie, ale on nie opierał się już, zatoczył się tylko bezwładnie...
Zerwała się straszna, blada, powalana jego krwią... Chciała pędem rzucić się do drzwi, ale
kolana ugięły się pod nią; opadła bezwładnie na fotel i wyszeptała przez zaciśnięte zęby:
— Potwór...
Zmartwiało.. skamieniało w niej wszystko. Zwolna zaczęła odczuwać tylko zimną chęć dołu
wolną, nocną suknię i rozdarł bieliznę... Uczuł w rękach i pod ustami aksamit ciała — gorący, biały
alabastr, obfity i wspaniały...
Wyprężył żelazne mięśnie... pod ich naciskiem zaczęła słabnąć, siły jej omdlewały...
Uczuła, że ohyda zaczęła się... czuła, że dążył do kresu szybko, silnie, nieubłaganie...
Oszałamiał go aromat jej ciała... gorąco i niesłychany jego przepych.. Nie czuł, że
rozdzierała mu po prostu twarz i.., po chwili począł drętwieć ogromną rozkoszą...
zamordowania go... Pragnienie jego krwi rosło w niej i uświadomiało się coraz więcej.
Silny, piekący ból otrzeźwił go szybko. — Miał twarz zupełnie poranioną. — Odnalazł
karafkę z wodą i zwilżoną chustką obmył poranione policzki i skronie.
Nagle w ciemności rozległy się głośno słowa jego:
— Chustka moja nie wystarczy, proszę panią o ręcznik!
— Na Boga! Cicho! syknęła z rozpaczą. Pod wpływem jednak tych głośnych słów jego,
wróciły jej siły. Powstała i szła w stronę gdzie majaczył cień jego...
On spostrzegł ruch jej — podszedł do lampy i rozjaśnił płomień zupełnie, poczem zdjął z
niej przyćmiewający światło czerwony abażur. Jaskrawy blask oblał pokój.
— Co to jest? skręcić lampę!
Była blada jak płótno i patrzała na niego strasznie rozszerzonemi oczyma...
— Nie potrzeba - odparł doktór. Z jego słów wiał jakiś kamienny spokój...
Uczuła zimno...
— Co to znaczy?!
Nie odpowiedział jej zaraz, wpierw dokończył umywanie twarzy przy lustrze, poczem
zwrócił się do niej i mówił głośno, dobitnie cedząc słowo po słowie:
— Mąż pani umarł przed dwiema godzinami jeszcze. W chwili gdy wszedłem za kotarę
gdzie leży — rozpoczęła się agonia, w dziesięć minut poźniej — skonał.
Patrzyła na niego nieruchoma i osłupiała.
Wyszedł, skłoniwszy się jej spokojnie — jak po ukończeniu najzwyklejszej wizyty u stałego
pacyenta............
MARYJKA
(Z pamiętnika narkotysty)
Niewielka, bardzo czysto utrzymana mleczarnia na jednej z główniejszych ulic. Usługują
dziewczęta w ponsowych sukniach, białych fartuchach i białych kokardach na głowach. Lokal
nowy, nie bardzo jeszcze uczęszczany.
Podano mi szklankę czarnej. Jest to trucizna, która pomiędzy wszystkiemi narkozami
najżyczliwiej sprzyja mi; oddana przyjaciółka, niezawodna pocieszycielka, a nieraz kochanka
prawie.
Sam nie wiem, jakim sposobem znalazłem się w tem cudzem dla mnie mieście, w tem
otoczeniu niby swojem, a zupełnie obcem. — Wieczna gorączka tułania się po świecie, licho czy
bies, nie wiem... Choćbym nawet miał najszczerszą chęć pobyć dłużej pod rodzinną strzechą,
zawsze coś stać się musi — co mię znowu za macierzyńskie progi w szeroki świat wyrzuca. I tak
zawsze. Naturalnie, pozostają za mną łzy, niewysłuchane prośby i tym podobne ckliwości, które nie
rozczulają mię, ale — nie lubię o tem myśleć...
Bo i cóż pomoże tęsknić i roztkliwiać się? W takich wypadkach wszędzie dobrze, byle nie w
domu... Niechaj nie patrzą na mnie znani ludzie, niechaj nie szumią mi znane drzewa.
Między obcych!
Wpełzł gad w pierś, wżarł się w samą głąb jej i tam się wielmoży! Nigdzie spoczynku nie
daje, sen z powiek płoszy, wszędzie mi nudno i zawsze obiecuje spokój gdzieindziej.
— Nie tu... tu niema dla mnie tego kamiennego spokoju, którego szukam!
1 pędzę bez celu, po nieznanych drogach, na oślep, byle dalej, jak najdalej... Tak zawsze.
Gdy byłem młodszy, zdawało mi się, że można będzie to wszystko wydrwić, wykpić — że będę w
stanie aż do cynizmu chłodnem szyderstwem, z całem okrucieństwem wyleczyć się. Rozogniłem
tylko rany, nic więcej.
Mam jednak czasem krótkie spoczynki — o bardzo krótkie. Są to chwile zupełnego
odrętwienia, utrata samopoczucia, zupełna cisza. Myśl odrywa się od całego mego otoczenia, od
treści życia, t. j. od bólu, który na chwilę stłumił wszystkie czucia i przygasł — odrywa się ta myśl
sama zadziwiona własną swobodą i jak biały, chłodny obłoczek snuje się, wijąc zwiewną
niepochwytną tkankę!
Wpadłem więc w moją bezwładze i oddałem się jej cicho, nie śmiejąc głośniej odetchnąć,
by jej nie utracić.
Usługująca przeszła koło mnie — skinąłem prosząc o nie wiem, które już z rzędu
napełnienie szklanki.
Taka chwila jest jak cichy sen śmiertelnie chorego człowieka przed agonią...
barbarzyństwem jest budzić go...
Dawno już nie doznałem tej zupełnej przerwy zupełnego spoczynku - spokoju...
Jedynem mojem nieśmiałem pragnieniem było, by ten sen smutku trwał jak najdłużej.
Patrząc wprost przed siebie w przestrzeń, podniosłem szklankę do ust — była próżna.
Skinąłem machinalnym, zwykłym ruchem — zdawało mi się, że słyszę jakieś słowa, które
mogły być do mnie powiedziane, ale nie rozumiałem ich znaczenia. Musiałem znowu tak przetrwać
długą chwilę.
Z trudnością uświadomiłem sobie, że już trzeci raz podnoszę próżną szklankę do ust, że za
każdym razem wydaję polecenie napełnienia jej, które nie zostaje spełnione.
Uświadomiałem to sobie coraz wyraźniej, i dzięki temu głupstwu, tej drobnostce, powracała
mi zupełna, wstrętna, okrutna samowiedza!
— Kawy! — zawołałem głośno, prawie krzyknąłem.
— Nie! — odpowiedział mi stanowczo miękki dziewczęcy głos.
Spojrzałem... Za bufetem ujrzałem parę szeroko otwartych oczu. Patrzyły na mnie ogromnie
jasne, czyste i niesłychanie dziecinne. — Czoło białe, dobrze narysowane, nasze, włosy ciemno-
złote, usta malinowe...
Patrzyłem na nią zdziwiony...
— Nie — powtórzyła. — Pan już nie dostanie kawy.
— Dlaczego?
— Bo pan się omylił. Zapewne panu nie wiadomo, że to jest mleczarnia, a nie zakład
trucicielski.
— A tak... troskliwość — bąknąłem. Nie spuszczała oczu z mojej twarzy, co mię
niewymownie denerwowało. Uderzyły mię przedewszystkiem te niesłychanie czyste, tak
przeraźliwie jasno patrzące oczy.
— Niechaj będzie i troskliwość, skoro pan tak to nazywa.
Nie pozostaje mi więc nic innego, tylko zapłacić i odejść.
Zarumieniła się. Wyglądała jak dziecko, które się silnie samo uderzyło i udaje, że to nic nie
szkodzi!
Pod ręką miała dzwonek — weszła usługująca.
— Płacę — rzekłem, nie odrywając oczu od dziewczęcia siedzącego za bufetem.
— Co pan płaci?
— Czarne kawy, nie wiem ile było szklanek?
— 1 ja nie wiem — roześmiała się dziewczyna — może panienka będzie wiedziała? —
zapytała.
— Tylko pięć — brzmiała odpowiedź cicha i jakaś pełna wyrzutu.
Zapłaciłem, ale nie miałem dosyć siły, by oderwać oczy od tego dzieciaka o kształtach
kobiecych...
Zaczęliśmy rozmowę. Wychowała się na wsi — wieś lubi, ale w mieście ładniej. Czytała
Przerwaną Pieśń Orzeszkowej, a dziewczynki tej biednej bardzo jej żal było i nie miała pojęcia,
dlaczego książę nie ożenił się z nią?
stawałem rwącego bólu głowy nad karkiem i drżenia rąk.
Przyczyna, jak zwykle u mnie — głupstwo.
Przychodzili tam rozmaici panowie biurowego najczęściej gatunku i prawili jej obrzydliwe,
brudne dusery, których ona nie rozumiała, brała je dosłownie i bawiła się nimi jak niemowlę
nabojami dynamitowymi.
Oni znowu bawili się jej nieświadomością i robiło się z tego rzucanie błota na lilie. Biedni
panowie!
Poznałem jej brata. Technik, pracuje w fabryce; żywiciel rodziny. Twarz jego — jak zwykle
u ludzi tego kroju — mówi dwa wyrazy tylko: Praca i wola.
Potem nastąpiła dwudniowa przerwa. Przyszedłem mianowicie jak zwykle do domu około
5-ej z rana i, wypaliwszy zwykłą seryę papierosów, udałem się na spoczynek, który potrwał bez
mała czterdzieści godzin... Niespodzianka... Zataczając się zlekka, poszedłem tam na kawę. Było to
około ósmej — otrzy- mała uwolnienie na parę godzin; szli z bratem do teatru.
Gdy przyszedłem była zupełnie ubrana, zarumieniona, ożywiona. Nie zważając na masę
osób siedzących przy stolikach, zawołała głośno na moje powitanie:
— Idziemy do teatru! Pozwolili mi pójść ze sobą.
— Przekonałem się, że i ja mogę się śmiać szczerze! Ale bo też jak ona się śmiała.
W odgłosie jej śmiechu dźwięczało zupełnie dziecinne, z piersi wychodzące, tak zwane
zanoszenie się. W dużych oczach, błękitne płomyki jaśniały coraz silniej.
Ogromna miłość życia - niesłychana biel duszy...
Znowu dzień jeden przeminął. —Mój dawny ból odrętwiał, zmartwiał, przycichł. Żyłem,
karmiłem się tylko tymi błękitnymi płomykamk. Zamknąć w sobie jaknajszczelniej umiałem
wszystkie te męty, którymi nakarmiło mię ży cie, by najlżejszy powiew ich nietknął jej. Balem się
dla niej własnego zepsucia.
Patrzyła mi coraz szczerzej w oczy. Mówiłem z nią jak student ośmnastoletni - o kwiatach i
wierszach, nie pozwalała mi pić tyle kawy i była pewną, że jej mama mię pozna.
Aż raz wieczorem przyszedłem później niż zwykle; bliższe stoliki były zajęte przez tych
panów, umieściłem się przy jednym z najdalszych pod oknem.
Posyła mi zniecierpliwione spojrzenia, odpowiadając monosylabami na dowcipy
niezwyciężonych. Wtem drzwi otworzyły się szeroko, zaszeleścialy jedwabie, weszła wyniosła i
bardzo strojna dama.
W pierwszej chwili nie poznałem jej. Wszystkie stoliki były zajęte. Oglądała się wokoło z
pewnem zakłopotaniem, aż spostrzegła mię — spojrzenia nasze spotkały się, — przystąpiła szybko
do mnie. Przyznam się, że i ja ucieszyłem się, nie widzieliśmy się od dwóch lat — dobra, szczera
dziewczyna nazywała się Fany; była w balecie.
Usiadła przy moim stoliku, czas płynął szybko; mieliśmy wspólne wspomnienia i przeżyte
chwile.. Pod wpływem jej rozchylonych, tak bardzo uświadomionych warg, i zmysłowych oczu,
wszystko, co było we mnie, wszystko, czem właściwie byłem, wypłynęło ze mnie; moje niby
wytworne znawstwo najsubtelniejszych zmysłowości, cała estetyka rozkoszy, jednem słowem
wszystkie męty!
Czas musiał nam szybko uchodzić, bo raczyliśmy się nawzajem szczodrze.
Fany śmiała się coraz głośniej i coraz bardziej nerwowo.
Zegarek uderzył północ, w mleczarni nie było oprócz nas nikogo z gości. Fany zerwała się
szybko i żegnając się ze mną, naznaczyła mi dzień, kiedy przyjść miałem, od progu jeszcze
wołając:
— Pamiętaj, we czwartek o piątej!
Po jej wyjściu zapukałem o stolik, chcąc zapłacić rachunek. Usługującej nie było.
Spojrzałem w stroną bufetu. Ona siedziała zasłuchana, nieruchoma... Zbladła twarz oparła
po dziecinnemu na obu piąstkach, oczy miała szeroko otwarte, zaszklone łzami i wlepione we mnie.
Skoro tylko spostrzegła, że zwracam się do niej, ocknęła się, zerwała z miejsca i znikła w
drzwiach za bufetem. Miałem zamęt w głowie... Długą chwilę czekałem, nim przyszła posługująca.
Spojrzała na mnie drwiąco i z bezsilną wściekłością. Gdy już zapłaciłem, położyła przedemną
zmięty strzępek papieru — rozwinąłem go...
Parę słów skreślonych ołówkiem: Już z panem więcej nigdy nie będzie mówić Maryjka.
Długą chwilę siedziałem, jak ktoś, komu czaszkę zmiażdżono...
W końcu bąknąłem: Czy to panienka dała?
— Pan wie przecież, jak jej na imię! — odpowiedziała sucho!... Wyszedłem.
Za parę dni kuryer kolei Warszawsko-Wiedeńskiej zawiezie mię do Wiednia... Ztamtąd do
Niemiec... czy ja wiem... Do morza..
Dawny mój, niezapomniany, pierwszy ból, po parudniowej przerwie, rozwielmożnił się we
mnie na nowo...
Ale w czarnym sarkofagu nieszczęsnej pamięci mojej majaczą te... te błękitne płomyki.
PÓŁTORA ŚWIATA
Mita myślała:
— Do teatru — nie pójdą.
— Do Filharmonii — nie chcę. Na dworze — deszcz...
Co ja właściwie pocznę z dzisiejszym wieczorem?
Przeciągnęła się leniwie na rozłożystej, wielkiej otomanie i powtórzyła w myśli:
— Co ja dzisiaj pocznę?
Zaczęła rozmyślać nad rozmaitymi sposobami zabicia czasu... Ostatecznie skoro nie śpi;
niema z kim flirtować i nie jest w teatrze, może przecież, żeby się nie nudzić, np. jeść: Będzie piła
herbatę i zje dużo rożków z makiem, bardzo lubi rożki z makiem...
Przeciągnęła się raz jeszcze, splatając nad rudawo-złotą głową, białe, jak dwa płatki lilii,
ręce; po morelowej twarzyczce przesunął się bardzo dziecinny uśmiech...
— Rożki z makiem. Przycisnęła dzwonek w ścianie:
— Zaraz herbata, rożki z makiem, masło — ale już., już zaraz!
Pokojowa wyfrunęła z buduaru.
— Dlaczego nikt nie przyszedł dziś? — pomyślała — ani On, ani żaden z tych miłych
durniów?
Zacisnęła piąstki i mruknęła do siebie:
— Czekajcie!... będziecie się mieli zpysznal
— Osły!
Wynajdowała coraz to silniejsze przezwiska i obsypywała niemi swych satelitów.
Na dworze drobny deszcz uderzał o szyby jej okien, wicher wiał gwałtownie, napełniając
żałosnym jękiem wnętrze marmurowego kominka.
Nudziła się strasznie.
— Nastraszyli się niepogody i już żaden nie przylazł... Miłe gagatki... Poczekajcie! —
powtórzyła.
Zsunęła się z otomany na wysoko strzy zony, puszysty dywan i wyciągnęła się na nim na
wznak. Po chwili zmieniła pozycyę wprost przeciwnie, twarzą do dywanu, bębniąc po nim dla
rozrywki drobnemi stopkami. Ale i to się znudziło; wyciągnęła więc złożone ręce wprost przed
siebie i wykonała miarowo przepisowy ruch pływania... Zmęczyła się. Oparła twarz na dłoniach i
puściła nogi w regularny bębniący ruch...
Przypomniały się jej rożki z makiem — skrzywiła się jak do płaczu i zawołała niemal
rozpaczliwie:
— Herbaty !.
Z drugiego pokoju usłyszała głos pokojowej.
— Już podana, proszę pani!
Pani zerwała się na równe nogi, prostując giętką, kształtną postać, miękkiemi poruszeniami,
pobiegła do lustra i zatopiła różowe koniuszki palców w ciężkich, bogatych włosach.
— Boże! co się stało z moją fryzurą! - szepnęła.
Poprawiła dość niezręcznie włosy i poszła do stołowego pokoju.
Wytworne urządzenie, wytworny serwis, świadczyły o dobrym smaku Tego, który jej
gniazdko wyścielał. Usiadła przy stole i poczęła machinalnie rzucać cukier do herbaty.
— Są rożki z makiem? — zapytała.
— Brakło tych z makiem w sklepie — odparła pokojowa — przyniosłam solanki...
Nastąpiła krótka, złowroga cisza, duże fiołkowe oczy poczęły się rozszerzać, twarz oblewał
coraz ciemniejszy rumieniec. W pierwszej chwili porwała drobny deserowy nożyk i zamierzyła się
nim na służącą, gdy nagle powieki opadły jej na oczy, usta przeciągnęły się i drgać poczęły,
uderzyła w głośny, zupełnie dziecinny płacz.
— Na złość — na złość mi robisz i ty i wszyscy dzisiaj... wszyscy...
Płakała coraz rzewniej, rozczulając się nad sobą niesłychanie!
Pokojowa porwała srebrny koszyczek z bułkami.
— Lecę szukać rożków z makiem — zawołała, wybiegając.
Uspokoiła się — po chwili znalazły się z makiem. Uśmiechała się przez łzy i topiła śnieżne
ząbki w kruchych rożkach, popijając herbatą. Po kilku jednak kąskach uśmiech począł przygasać na
jej twarzy, cień bezgranicznego znudzenia pokrył czoło.
— Zosiu! — zawołała na służącą.
— Co pani rozkaże?
— Wiesz co? Z makiem nie dobre — niema solanek?
— Niema — odniosłam!
— Trzeba ostrugać z maku.
Wzięła nożyk i poczęła ze skrupulatną dokładnością odrapywać mak z rożków.
— Widzisz, jak ładnie odrapałam, o — już nie ma ani jednego ziarenka!
Pokojowa roześmiała się.
— Dlaczego śmiejesz się?
— Ot tak... nic - odparła — tylko pani chyba nikt na świecie nie dogodzi.
— O — o czemu nie — a książę? Zaśmiały się obie głośno.
— Wiesz? kupuje mi teraz willę i urządzi mi wszystko secesyjnie...
— Takiego warto kochać — rzekła pokojowa.
— Phi ! kochać... A cudowne obiecanki nie łaska?
Zaśmiały się znowu głośno.
Wtem w przedpokoju zabrzmiał dzwonek,
— O wilku mowa... Idź prędko otwierać... pewnie książę — proś do salonu.
Uderzyła piąstką w stół i szepnęła:
— Porachujemy się!
Rzuciła okiem do lustra i poczęła nerwowo poprawiać włosy. Układała sprytny plan zemsty
za nudy dzisiejszego wieczoru.
Wtem weszła służąca — była zmieszana, zarumieniona, na twarzy malował się wyraz
wielkiego zdziwienia.
Salonik srebrno-różowy, w stylu Ludwika XV-go — na jego tle staruszka o zupełnie białych
włosach, z wyrazem jakiejś cierpkiej a upokorzonej dumy koło ust. Nie oglądała się w koło siebie,
nie przypatrywała się wy- - Jakaś pani przyszła — rzekła po chwili.
— Jak się nazywa?
— Nie powiedziała - czeka w salonie.
— Wiesz przecież, że do mnie bez zaanonsowania wchodzić nie wolno ! Jak wygląda?
— Starsza już; siwe włosy...
— Ach, pewnie biedna — szepnęła - to dobrze.
— Nie wygląda na biedną... jakaś dumna...
— W każdym razie, jeśli stara, to nie przyszła ze sceną zazdrości i witryolejem w kieszeni
— pomyślała Mita.
Zwróciła się do pokojowej:
— Powiedz, że zaraz wyjdę do niej.
twornemu umeblowaniu, nie siadała nawet. Wyglądała tak, jakby się obawiała spojrzeć na
cokolwiek. Weszła Mita.
Stały obie wpatrzone w siebie; Mita z zakłopotaniem i niesłychanie dziecinnem
zdziwieniem w fiołkowych oczach.
Milczenie trochę uciążliwe — tętno zegara — wzajemne przypatrywanie się. W końcu
przerwała to Mita:
— Pani sobie życzy?...
— Mówić z panią.
— Ze mną? Dobrze — z kim mam zaszczyt?
Milczenie. Mita je znowu przerwała, ale już zaniepokojona:
— Przepraszam... Może pani nie życzy sobie wymienić swego nazwiska. Czem pani służyć
mogę?
— Pani się domyśli może? Chodzi mi o.,, syna.
Mita zaczęła bacznie przypatrywać się tej twarzy ściagłej o ostrym, wytwornie rasowym
profilu, ,e, zmęczonym, przygasłym, ale głęboko ocienionym oczom, a szczególnie silnej,
prostopadłej zmarszczce między brwiami, na czole, i — wiedziała już, kto jest ta pani. —
Powtarzała w myśli jakby osłupiała:
— Jego matka — jego matka...
— Chodzi mi o syna — powtórzyła. — Nigdy nie narzucałam mu mojej woli. Potem gdy
widziałam, że jego sposób wydawania pieniędzy zaczyna przybierać szalone rozmiary i czynić
szczerby w majątku...
— Księżno — przerwała Mita — syn pani jest przecież taki ogromnie bogaty... że...
— Nasze położenie materyalne należy do nas — odrzekła cichym, stanowczym głosem -
pojmie pani, że położenie musi być ważne, skoro ja sama aż tu przyszłam.
Głos staruszki zadrżał silnie — po chwili mówiła dalej:
— otóż przyszłam prosić panią... ułożyć się z nią w ten sposób... żeby stosunek jej z moim
synem zakończył się... On przekroczył już dawno trzydzieści lat... nie chce stworzyć rodziny, co
jest jego świętym obowiązkiem i o to więcej jeszcze chodzi w tym wypadku niż o samo wydawanie
pieniędzy... Jam gotowa uczynić materyalnie największą nawet ofiarę byle tylko Pani zechciała to
przerwać...
Ostatnie jej słowa przycichły bardzo i miały leciuchny ton prośby.
— Pani milczy? — zapytała Mite po chwili.
— Wszystko co mam zawdzięczam Stach... Chciała powiedzieć Stachowi, ale urwała —
Wszystko — ale i to czem jestem, także jemu...
Byłam dzieckiem, sierotą — księżna wie córka oficyalisty u państwa... ojciec mój umarł,
miałam lat 16, nic i nikogo na świecie... Książę zajął się mną - byłam dzieckiem... Nie rozumiałam,
że takich rzeczy nawet książęta nie robią... za darmo...
Księżna drgnęła.
— Zaledwie jeden miesiąc zajmowałam najęte przez księcia mieszkanie, gdy uslużni
uwiadomili mnie, że jestem uważaną za...
(przepraszam) za metresę jego... Musiano mi nawet tłómaczyć co to znaczy metresa...
Miałam koleżanki z pensyi tu w mieście...
wszyscy odemnie odwrócili się... wszyscy...
Byłam sama — sama i stało się.
Zrozumiałam życie, zrozumiałam gorzko. Książę otaczał mię coraz większemi wygodami
— ja nauczyłam się w pustce i samotności mojej wymagać, choćby dla ozłocenia krwawego wstydu
mego, wymagać coraz to więcej. Uległam prawie bez oporu.,, może dlatego, że matki nie znałam
prawie... Tyle o mnie...
Co do tego, co księżna żąda odemnie - nie umiem nic odpowiedzieć... Może — może to się
księżnej dziwnem wyda, że takie stworzenie jak ja to mówię... ale ja go kocham...
Głos jej był nabrzmiały łzami, zwalczyła je...
— Na wszystko inne co księżna mówiła:
na te materyalne kwestye nie odpowiadam wcale — nie znam się na tem...
I znowu długie, ciężkie milczenie, księżna przypatrywała się jej.
— Pani jest taka piękna — piękniejsza niż przypuszczać mogłam; niż wyobrażenie miałam i
taka młodziutka... te oczy zupełnie dziecinne... Przecież można, można jeszcze zmienić życie...
I patrzyła zupełnie innym, pełnym współczucia wzrokiem na nią.
Mita schyliła nisko na piersi, które falowały gwałtownie, bronzowo-złotą główkę i mówiła
sobie w duszy:
— Nie — nie... ja teraz nie będę płakała... nie będę...
— I czy nie zgodzi się pani na moją prośbę?... Ułatwię pani wyjazd za granicę na długo.
Nawet na zawsze, dodała ciszej.
Mita milczała...
— Widzi pani - ciągnęła dalej staruszka, on jest ostatni — ostatni, jedyny... oczy ca lego
kraju go widzą. Powinien być chlubą przykładem... On do siebie nie należy, tylko do swojej
przeszłości... Pani jest młodziutką ale pani jest kobietą, ma serce, zrozumie matkę...
Tu księżna powstała.
— Zostawiam to sumieniu jej, za parę dni da mi pani odpowiedź listownie — adres zna
pani.
Skinęła głową i miała już odejść gdy zabrzmiał dzwonek.
Szmer głosów w przedpokoju.
Mita pobladła, ale zapóźno usłyszała głos księcia — energiczny, dźwięczny. Księżna nie
słuchając zupełnie wyszła śpiesznie do przedpokoju, nie chcąc się spotkać z nikim i... zetknęła się
ze synem...
Pokojowa bystrym rzutem oka objęła sytuacyę i wymknęła się dyskretnie.
Stał pobladły z szeroko roztwartemi oczyma. Słuszny, wątły, uderzająco do matki podobny.
Zdziwienie i przerażenie graniczące z omdleniem biły mu z oczu i twarzy.
— Mama tu? Mama tu —tu?... mówił głosem rozbitym, zawstydzonym — tu?...
I coś jak łkanie wstydu i miłości ogromnej zadrżało w jego głosie... — Moja matka tu? tu?...
Patrzał na pobladłą, ciężko strapioną matkę... Tam w otwartych drzwiach salonu stała Mita... Stała
w półcieniu, otulona miękkim fularowym szlafroczkiem błękitnym, w koło niej odurzająca woń
opoponaxu jej ulubionej perfumy...
I ta smutno-wyniosła, czarno odziana postać matki...
— Chodźmy stąd — wyrzekł nerwowym, gwałtownym szeptem — na Boga chodźmy!...
Otworzył drzwi — wyszli — zatrzasnął je pospiesznie, jakby się bał, by to powietrze dłużej
ogarniało tę, która mu życie dała...
Mita została sama — nie poruszała się długo — długo.
Pojęła wszystko co się w jego duszy odbyło — wszystko...
Opierając się o ścianę, drżącym, chwiejnym krokiem, wróciła do salonu... i nie mogła
dłużej... fala jakaś rozpaczna porwała ją... osunęła się na posadzkę i zatkała głośno, rozdzierająco
— bardzo, bardzo skrzywdzonym płaczem.
DWIE NOCE
Noc pierwsza.
Siedziało ich dwoje — byli rodzeństwem. On blady, zaledwie dwudziestoletni chłopiec —
smukły i wątły z twarzą ascety, oczyma błędnemi; ona — starsza od niego o dwa lata — kobieta
pełna samowiedzy swej potęgi.
Ogromna sala jadalna, ciemna i przykra; powała wyłożona poczerniałym ze starości
rzeźbionym dębem. — Stół długi, na nim dwa nakrycia. — Światła dwóch trzyramiennych
kandelabrów, rzucały czerwonawo żółty pas światła na biały obrus i powałę.
On siedział z oczyma utkwionemi w próżną już filiżankę — ona dopijała machinalnie
herbatę.
Wicher na dworze zawył głośniej, potrząsając szybami okien.
Ona pierwsza przerwała długie, trwające już może od godziny milczenie...
DO
— To miła muzyka, taki jęczący wicher. Nic nie odpowiedział — podniósł tylko leniwie
powieki głęboko zapadłych oczu i spojrzał na nią z jakąś tępą zadumą.
— Czy nie raczysz do mnie przemówić dzisiaj? — zapytała z silnem zniecierpliwieniem w
głosie. Miłą mi zabaweczkę zrobili rodzice z tym wyjazdem na zaduszki — zostawili mię samą z
takim wiecznie milczącym kamedułą, jak ty!
On patrzał dalej w jej oczy milcząc.
Uczuła nagle, że zaczyna się jej robić nie swojo i coś jak trwoga zawirowało w niej —
niemal błagalnie zawołała:
— No, przemów, Adamie!
— Cóż mam mówić? — zapytał niskim, bezdźwięcznym głosem — na to mowa żadna nie
pomoże!
— Na co?
— Na wyrzuty sumienia — odpowiedział ponuro.
Żachnęła się niecierpliwie:
— Wiesz co Adamie? Wstępuj sobie do klasztoru, skoroś już tak postanowi), ale nie
wprowadzaj mi tutaj, zwłaszcza, gdy jesteśmy sami tego grobowo-klauzurowego nastroju.
— Dlaczegóż więc każesz mi mówić?
— Skoro nie umiesz inaczej, to lepiej nie mówmy; zdawało mi się, że potrafisz przemówić
tak jak ludzie do ludzi przemawiają.
— Jacy ludzie? Czy tacy jak ty, do takich jak ty?
— Proszę cię, przestań.
Znowu zaległa cisza. Słuchali oboje w milczeniu zawodzenia wichru. Wokół sali wyłaniały
się z portretów ciemne postacie w dawnych strojach -- w sali było chłodno.
Przeszło ją zimno.
— Nie zapalono nawet na kominku — rzekła.
Coś jak blady uśmiech zamajaczył na jego twarzy.
— Widzisz Zocho, że musisz mówić! Sumienie, to przecież niezły wynalazek.
— Moje jest czyste — odpowiedziała cicho.
— Doprawdy?! Wiesz, podziwiam cię! Możebyśmy się tak trochę nad czystością twego
sumienia zastanowili — to dobrze robi — dzisiaj jest ich święto i pora stosowna.
Spojrzeli odruchowo oboje na zegar. Ona mimowolnie zadrżała.
— Czyje jest święto? — zapytała.
— Święto duchów — odpowiedział zwolna badawczo przypatrując się jej.
— Cóż mają duchy do czystości mego sumienia?
— O i bardzo wiele. Wyliczę ci cały ich szereg, dobrze?
Usłyszała w jego głosie pewność, że nie zechce słuchać tego wyliczania, zmysł przekory
ozwał się w niej.
— Słucham cię — rzekła.
— Czy wiesz ty, dlaczego ja muszę wstąpić do klasztoru?
— Dlaczego?
— Dlatego, żeby odwrócić karę Bożą, która przez ciebie cały dom nasz ścigać poczyna;
dlatego, że brodzisz wśród ofiar, tembardziej zadowolona, im się liczniej powiększa ich szereg —
dlatego, że moja siostra ma zbrodnię na sumieniu! Zadrżała cała.
— Adamie, ja się ciebie boję, ty zaczynasz dostawać obłędu! Ja i zbrodnia?
— O nie, siostrzyczko moja, wiem nadto dobrze, że mówię w tej chwili zupełnie
przytomnie.
— Wiesz, istnieją na świecie bardzo biedne, bardzo upadłe kobiety, które żyją za cenę swej
hańby — wszyscy potępiają je za to! Czy ty wiesz, że one są w porównaniu do ciebie święte
prawie? Bo cóż one czynią złego? Zatracają dobrowolnie ciało swoje i ducha swego - a ty? Ty
rozsiewasz wokoło siebie śmierć i zatracenie wieczne.
— Ja należę do tych, którzy wierzą, dlatego mówię: zatracenie wieczne.
Pobladła, oczy jej zaczęły się napełniać łzami, usta drżeć.
— Cóżem ja ci zawiniła, że mię tak znieważasz i tak dręczysz strasznie?
— Czy sądzisz, że można ciągle błądzić i to tak, jak ty, z uśmiechem na ustach? Coś ty mnie
uczyniła, pytasz? Nic! Ale spojrzyj wokoło siebie, przypatrz się swemu życiu, coś ty innym
zrobiła? He krzywd? Ile krwawych łez, ile sierocego płaczu snuje się za tobą — ty piękna siostro
moja!
— Pamiętasz — ciągnął dalej — tego biednego Pawła, ostatniego mego nauczyciela?
Dobry, cichy, pracowity chłopiec, bardzo biedny, utrzymywał całą rodzinę. Jak on ci się bronił
rozpaczliwie, a jak bezsilnie, pamiętasz?
Na swoje nieszczęście miał piękne, dumne czoło. Tyś się uwzięła na to wyniosłe białe czoło
myśliciela-pracownika i dopięłaś swego.
Wicher jęczy, co? Nie lubisz tej dzikiej, zawodzącej melodyi? A wiesz dlaczego? To matka,
biedna siwa matka rzuca się z jakiem na ciało syna z przedziurawioną czaszką krew mu ścieka po
twarzy, ostatnia skarga rozdzierająca, a niedopowiedziana, zastygła mu w tych półotwartych oczach
— na ustach.
Ja go widziałem!
Jęczy wicher? To płacz jego rodzeństwa— biedny, nigdy dostatecznie nie nakarmiony,
blady drobiazg!
Przypada do ciała swego brata i ojca-żywiciela w jednej osobie.
O, ty piękna jesteś!
Patrzysz na zegar? A tak, północ — i to święto duchów, ale ty masz przecież czyste
sumienie, zresztą, to są brednie, baśnie, zabobony, dobre dla ludu.
Gdy po samobójstwie Pawła natychmiast przyjechałem tu z miasta, by się otrząsnąć z tego
strasznego wrażenia, zresztą nie miałem opiekuna i nauczyciela, a sam mieszkać nie mogłem, otóż,
gdy powróciłem zastałem tu wielkie narady familijno-toaletowe, jak się masz ubrać na bal do
marszałkowej!...
Wtedy przyszły mi na myśl niezastygłe wspomnienia.
Ostatnie jego słowa były: — Powiedz jej, że mimo wszystko, kocham ją jeszcze i tam...
Nie dokończył — huk, błysk i dym zaćmiły mi wzrok i słuch, siedziałem koło niego tak
blisko, że jego krew, pomieszana z mózgiem, trysnęła mi na twarz, na bieliznę.
Powiedziałem ci to! — namyślałaś się chwilkę — i raczyłaś go pożałować: biedny, musiał
mieć początki obłędu.
Potem narady toaletowe trwały dalej. Na balu byłaś najpiękniejszą — karnawał wesoło
przeszedł w mieście!
Nie ma to, jak mieć czyste sumienie! Ale ja od tej strasznej śmierci Pawła chwili jednej
cichej nie miałem — a noce!
Wiesz, ile razy zasnę — zawsze ta scena krwawa powtarza się — tak jak wówczas.
Przyszedłem wcześnie do siebie zmęczony przechadzką nieco za daleką, położyłem się i
chciałem zasnąć — napróżno. Godziny mijały, Paweł dość późno powrócił — był u matki —
zaniósł jej cały swój kwartalny zarobek, który mu tego samego dnia wręczyłem — był blady.
Ze świecą w ręku wszedł do mego pokoju i stanął w progu — zdziwił się, że nie śpię, że
lampa się świeci. Siadł na mojem łóżku i wspomniał coś o swojej matce, potem urwał nagle i o
tobie mówić zaczął... A jak mówił!
Słyszę to — co noc słyszę tę skargę wielkiej skrzywdzonej duszy!
Objął mię i całował — uczułem jego łzy na mojej twarzy - chciałem coś powiedzieć, ale on
nagle odchylił lekko głowę na bok... huknął wystrzał...
Czy ty wiesz co - to znaczy taką chwilę przeżyć?
A teraz, ile razy położę się i sen dop.ero zaczyna zlekka nawiedzać mię — skoro tylko
świecę zgaszę, zawsze się ta scena w nieszczęsnym mózgu moim powtarza.
Słyszę miarowe kroki Pawła i zaczynam drżeć jak w febrze, ktoś się zbliża do moich drzwi
— widzę blade pasmo światła świecy, kroki coraz bliższe — coraz bliższe, drzwi się zaczynają
uchylać i... oblany śmiertelnym potem, zapalam gwałtownie świecę... wszystko znika!
— I wy się dziwicie dlaczego w moim pokoju całemi nocami światło płonie?!
— Rozumiesz już teraz co jesienny wicher śpiewa?!
Potem matka jego umarła. — Zaledwie piętnastoletnia siostra, po nim najstarsza z
sześciorga dzieci, upadła na dno hańby. — Ona najbiedniejsza — dzisiaj już ma apartamenta i
powóz; tym kosztem całe rodzeństwo swoje, zdala od siebie utrzymuje i kształci... Ona
najbiedniejsza..
Zbladł i zatrząsł się — na czoło jego wy stąpiła ciężka kamienna zaduma... Machinalnie
powtarzał:
— Stefa najbiedniejsza...
Po twarzy jego stoczyła się wielka piołunowa łza... Stefa...
Powstał ciężko i rzuciwszy siostrze bezdźwięczne stłumione łzami dobranoc — wyszedł.
Ona siedziała długą chwilę jakby skamieniała. — Nagle przypomniała sobie, że w tej
wielkiej, zimnej, czarnej, sali jest samą — przeszedł ją wielki mrożący przestrach. Zerwała się więc
z krzesła i wyszła.
Na korytarzu było pusto i czarno.
Ogromny lęk wzmagał się.
— Rodzice wyjechali — przypomniała sobie — wzięli ze sobą służącego i pokojowe —
została tylko mała dziewczynka do jej posług i stary siwy lokaj śpi gdzieś aż na drugim końcu
dworu!
Kolana ugięły się pod nią - chciała biedź - ale drżąc cała oblana mrozem pierwszego w
życiu przestrachu zaledwie doszła do swego pokoju.
Była sama — mała jej służąca dawno już odeszła — odprawiła ją przed północą — żal jej
było małej, bo spała stojąc.
Teraz żałowała swojej dobroci — była sama...
Postawiła świecznik na stole i uklękła do modlitwy.
Tradycye każą się modlić.
Uspokoiła się. — Przestrach zwolna zaczął ją opuszczać, uczuła ogromne znużenie...
Położyła się.
Zaledwie pół-sen zaczął dotykać jej powiek, doznała wrażenia, że światło trzech świec w
kandelabrze jest za jasne i zasnąć jej nie da. — Zdmuchnęła dwie świece — pozostał w obszernej
sypialni jej, niepewny jeden tylko płomyk.
Usnęła...
Była na balu — miała śnieżno białą suknię, ubraną czarnemi różami. Była przedmiotem
uwielbień — rozrywano ją w tańcu.
Nagle przeraźliwy krzyk jej przebił sale. balową. W chwili, gdy usiadła by spocząć, ujrzała
przed sobą bladą jakąś drżącą staruszkę — przystąpiła do niej i dotknęła zlekka jej sukni, — potem
znikła...
Spojrzała po sobie... Była cała oblana krwią, pomieszaną z mózgiem...
Krzyknęła jeszcze przeraźliwiej... Goście balowi ze wstrętem zaczęli uciekać od niej... A
krew coraz bardziej ociekała z jej sukni — i napływała na nią i oblewała jej twarz, poczęła się
sączyć do ust...
Krzyknęła po raz trzeci, ale tym razem własnym krzykiem zbudziła się...
Słyszała jak echo jej głosu rozbijało się po komnatach obszernego dworu...
Oprzytomniała odrazu.
Świeca dopalała się już i migotała bladem gasnącem już światłem, rzucając od czasu do
czasu jaśniejsze krótkie błyski.
Zmartwiała z przerażenia, nie miała odwagi wyciągnąć w mroku rękę, by drugą świecę
zapalić.
Przypomniało się jej opowiadanie brata — te conocne wizye jego... W tem zimno ją oblało...
Zaczęła nasłuchiwać.
Usłyszała w oddali coraz więcej zbliżający się odgłos kroków...
Czuła podnoszące się włosy na głowie... Nie łudziła się.
Kroki zbliżały się, były wyraźne, miarowe, spokojne.
Świeca zabłysła jeszcze raz i zgasła... Nieprzenikniona ciemność zaległa jej pokój —
słyszała głośne, wyraźne bicie własnego serca i równocześnie kroki czyjeś blizko — blizko...
ktoś ze świecą w ręku przechodzi już sąsiedni pokój — zbliża się do jej drzwi... wązkie
pasmo światła migoce na powale jej sypialni.
Zerwała się i z nieludzkim krzykiem rzuciła się w stronę widma...
Krew.
ktoś blady ze świecą w ręku stał w jej drzwiach...
Opętana dzikim obłędnym przestrachem wybuchnęła konwulsyjnym śmiechem... Z ust jej
padało jedno tylko słowo...
— Paweł... o... Paweł... Nie poznała brata.
Usłyszawszy parokrotny, przeraźliwy krzyk jej, który przez sen wydawała —
zaniepokojony, ze świecą, udał się do jej pokoju...
— Zocho!
Nie odpowiadała mu — błędnemi oczyma wpatrzyła się w jego twarz wydając dziwne,
bezsłowne okrzyki...
Zbiegła się cała obecna służba, i czeladź dworska...
Napróżno uspokajano ją...
Wyciągała ręce w próżnię i wołała, śmiejąc się rozdzierającym straszliwym śmiechem:
— O... idzie, idzie, idzie...
Noc druga.
Po kilku konwulsyjnych paroksyzmach strachu, opadła z sił zupełnie — ułożono ją w łóżku
— leżała na wznak z półotwartemi oczyma.
Przeminął szary ranek i południe; wieczorem począł dzwonić o szyby okien drobny a zimny
listopadowy deszcz.
Przenikliwa wilgoć przebiła ściany starego dworu i płynęła dreszczem po mrocznych
pokojach.
Adam siedział zamyślony w sypialni siostry. W pierwszej chwili chciał posłać po lekarza,
ale gdy spostrzegł, że atak zaczyna się uśmierzać, zaniechał zamiaru — nie chciał rozgłosu I
W staroświeckim kominku płonęły jasno kłody drzewa, strojąc w topazy, szarawe linie
starych gobelinów. Na bladym perskim dywanie kładł się złoto-szkarlatny, falujący blask ognia,
ożywiając na nim smutne wypełzłe arabeski i desenie.
Godziny mijały. Stary, siwy jak gołąb służący, wierny antyk istny okaz kopalniany — który
na własnych rękach panicza i ojca panicza wykołysał, a z dziadem odbył długą wojowniczą
wędrówkę po świecie — wszedł na palcach, cicho, z herbatą na tacy.
— Która godzina, Marcinie? — zapytał Adam.
— Dziesiąta.
— Już?... Niech Marcin świecę zapali i ustawi tam w kącie.
Mdły blask świecy zamajaczył w sypialni — Marcin wyszedł bez szelestu.
Wypił herbatę — i zadumał się wpatrzony w niepewnie rysujące się postacie i sceny na
gobelinach.
Tuż przed nim czerniał stary park - dwoje ich kroczyło aleją w średniowiecznych stro- jach,
paź i złotowłosa królewna — usta łączyły się pocałunkiem. Wpatrywał się...
Czasami krwawy żar na kominku strzelił strugą jaśniejszego światła, ożywiał te złączone
usta i rozjaśniał przygasłe wiekami oczy, wtedy Adamowi zdawało się, że patrzy na żywe ludzkie
szczęście i całą duszę swoją zamykał we wzroku... Przeszłość — ton po tonie, promień po
promieniu, zmartwychwsta-wały w jego pamięci.
— Ludzkie szczęście — jest mgłą, snem. Pocałunki są bolesnym szałem, który na szczęście
starczyć musi.
Dziś święto duchów, druga noc — pomyślał.
Począł się modlić.
Zastygłym szałom i umarłym pocałunkom i wszystkim spazmom bólu i rozkoszy —
wieczny odpoczynek.
1 tym wielkim pragnieniom, które chcą ducha dźwignąć nad zenity człowieczej myśli, ale
ściśnięte w bolesnych żelaznych oplotach, tylko bezsilnie krwawią się w piersi — i wyczerpane
konają.
Tym wielkim pragnieniom pokój wieczny.
Umarłej wiośnie pierwszej młodzieńczej wiary — pokój wieczny.
Pokój wieczny miłości, która raz spełniwszy cud w człowieczej duszy, nie wraca nigdy —
nigdy.
Pokój wieczny.
Nie wraca nigdy.
Począł się poić piołunową goryczą tych nieubłaganych wyrazów — jakaś męka uśpiona w
nim obudziła się, począł przeżywać dawne pożegnanie... rozdzierające, krótkie, ostatnie...
— Stefa...
Wymówił w myśli to imię, ale zamiast jej postaci, stanął mu przed oczyma czarny jakiś
kurytarz i szereg ciemnych, ponurych postaci mniszych.
Memento mori.
— Piołunowym, palącym łzom ostatnich pożegnań — pokój wieczny.
Ogarnęła go jakaś ekstaza bólu, zachwyt męczeństwa unosił go, poddawał ducha swego
strasznej krwawicy samobiczowania...
Widział te ciężkie, beznadziejne wrota, które na zawsze miały się za nim zatrzasnąć i mówił
widokowi ziemi i słońca, mówił wszystkim prawom człowieka do życia i szczęścia: Pokój
wieczny...
Drętwiał nadmiarem cierpienia i modlił się, rzucając niekiedy na rozpaczny protest
spragnionego praw swoich serca, dwa ciężkie jak mogilne głazy słowa:
— Pokój wieczny.
Świadomie grzebał żywcem całą istotną treść młodości swojej, grzebał wszystkie uczucia,
pragnienia i słyszał rozdzierający głos z głębi każdego grobu:
- Żyjem
Cisza — czas upływał.
Adam spojrzał na zegar. Pierwsza po północy. Miał zamiar zbudzić starą kobietą, która
podjęła się dozorowania chorej, o pierwszej miała go zastąpić. Powstał już, by przejść do
sąsiedniego pokoju, gdzie staruszka spała, czekając na swoją kolej — gdy usłyszał głos siostry;
mówiła przez sen w malignie, tak wyraźnie i dobitnie, że każde słowo głośnem echem odbijało się
wśród głuchej nocnej ciszy.
W miarę, jak słuchał, począł trzeźwieć, tą bezlitosną, mrozem przejmującą trzeźwością:
Słuchał spowiedzi.
Drżała przez sen i wyciągała ramiona, tuląc do piersi przez siebie tylko widziane widmo.
— Paweł — biedny, cichy, mój...
Przechyliła usta, jak do pocałunku - odrzuciła głowę, płowe jej włosy, jak miękka jedwabna
przędza osnuły jej twarz, ramiona i rzuciły złotawą mgłę na białe, odchylone piersi. Drżała, jak w
cichem, upojnem odda- niu się - głos jej przeszedł w niewyraźny, szybkim oddechem przerywany
szept:
- Tyś mój — mój... nie płacz — tak trzeba — lepszą część mego istnienia, najdroższy skarb,
jaki posiadam oddaję tobie... Ale życie?! życie moje musi dalej pójść, przygotowanym od wieków
torem. Załkała cicho.
— Rozstać się... a tak — trzeba się rozstać... jam za słaba, by wyłamać się przeciw tym
odwiecznym prawom, które przeklinam w tej chwili, ale oprzeć się im nie zdołam... nie... nie... bo
się stały religią mojej rasy... tej konającej, przeklętej, a kochanej...
Łkanie jej ciche przeszło w głośny, bezsilny płacz skrzywdzonej kobiety... Z urywanych
jęków wypłynęło jedno tylko, pełne przeraźliwej skargi słowo: — Odszedł...
Nagle umilkła - rozkołysana płaczem pierś jej zwolna uspokoiła się. Zdarzenia lat całych
przeżywała w krótkich chwilach ponownie.
Jakaś zimna a zacięta walka toczyła się w niej — brwi zwolna poczęły się ściągać ciemną
linią dumy i stanowczości, twarz jej stygła i martwiała wyrazem obojętnym. Z zaciśniętych jej warg
znowu głośno i dobitnie wypłynęły słowa, aż do okrucieństwa zimne: — Ta tęsknota moja, to
wstyd, to upodlenie—poniżenie moje! 1 za kim to tęsknię? Taki gmin — ulica. Wstyd.
Żachnęła się niecierpliwie — potem głębokie westchnienie ulgi pełne i zamilkła...
Adam słuchał, patrzał, rozumiał. Przed jego oczyma przesunęły się dzieje wielkiej,
bezgranicznej miłości wielkiej aż do rozstania się — potem zdeptanej przez pychę i —
zapomnianej...
Postać Pawła zaczęła szarzeć i marnieć w jego oczach.
Oboje winni — a więc oboje, myślał. 1 miłość jej skonała... Wyszeptał głucho: — Pokój
wieczny miłości.
- Oboje winni — szeptał - ale kobieta zabijająca kochanie, to potwór.
Dreszcz wstrętu zatrząsł nim — wstał. Potem obudził starą kobietę i odszedł do swego
pokoju.
Po chwili rozebrał się i położył. Był wyczerpany i śmiertelnie znużony — usnął.
Ale sen jego trwał niedługo; obudził się, gdy ciężki, mroczny przedświt listopadowy rzucił
pierwszą, nieśmiałą jeszcze zapowiedź dnia. Dziwny jakiś, tępy spokój miał w piersi — ani cienia
trwogi nie odczuwał.
Wtem mały, niepewny, błękitnawy promień światła, przesunął się w drzwiach jego sypialni.
Ale on był tak dziwnie i niewzruszenie spokojny, że nie zadrżał nawet.
Zwykłe conocne widmo czy halucynacya — pomyślał... Sam nie śmiał pojąć obojętnego
spokoju swego — od szeregu lat, niemal co nocy, powtarzało się to widzenie i zwykle oblewał się
zimnym potem na samą myśl o niem — a dziś nie odczuwał najmniejszego lęku... Chłód — zwykła
zapowiedź zjawiska — powiał po nim...
— Zaraz będzie — pomyślał. Nagle zadrżał. Kurczowo przycisnął obie ręce do piersi i
przerażonemi oczyma patrzał w stronę drzwi.
Dwie mgliste, ale wyraźne postacie zwolna przesuwały się przez pokój — postać
mężczyzny ze świecą w ręce, z twarzą bladą i ciemną plamą na skroni, poznał go — i kobieta. W
bieliznie, z rozwianymi, płowymi włosami, bosa, patrzyła przepastną otchłanią smutku na niego.
Chciał krzyknąć: Zocha! — ale głos zamarł mu w piersi. Przeszli zwolna, ręka w rękę, cały
pokój dookoła - gdy przechodzili koło jego łóżka, czuł mroźny powiew na czole i rękach... Znikli.
Nie mógł już zasnąć - przez godzinę całą drżał jakiemś dziwnem przeczuciem, które bał się
nazwać, uprzytomnić sobie.
W miarę jak światło dzienne stawało się wyraźniejsze, ochłonął z przerażenia i zaczął
odczuwać, może pierwszy raz od całego szeregu lat, ogromne współczucie i miłość braterską dla
siostry swojej... Mimowolnie wyszeptał:
— Biedna!
Zwolna wstał mglisty, ponury dzień. Adam zerwał się, sam nie zdając sobie sprawy
dlaczego, począł się gorączkowo, ubierać.
Chciał jaknajszybciej być już w sypialni siostry. Przeszedł szereg pokojów i ostrożnie
wszedł do chorej. Staruszka zagłębiona w starym fotelu, usnęła przy łóżku snem sprawiedliwych.
Cisza. Przystąpił do niej.
Leżała na wznak blada, z głębokim, niewzruszonym wyrazem spokoju w pół-przymkniętych
powiekach i na ustach—jedna ręka na piersi, druga wyciągnięta po kołdrze.
Pochylił się nad nią i dotknął jej czoła — przejął go chłód. Czuł w piersi, w głowie zamęt —
wir. Po długiej chwili opanował się i ochłonął. Zbudził staruszkę; otworzyła oczy i spojrzała na
niego zdziwiona.
— Niech pan jeszcze spocznie, ja zostanę — rzekła.
Uśmiechnął się blado.
— Nie potrzeba. Proszę zapalić gromnicę.
— Pan ciągle smutny?
— Nie...
— Ale tak. I właściwie dlaczego? Może mię ta odwieczna aleja lipowa tak nastraja — może
to, co mi te lipy mówią nie jest wesołe, albo może... już nie wiem co... ot, jestem taki.
— Jaki?
— Taki literat zaproszony na lato.
— Bardzo dobrze — niech więc literat będzie wesoły, odpoczywa po stuku i huku
brukowym, poi się wiejskiem powietrzem i basta! Spojrzała na niego wilgotnemi, czarnemi oczyma
i szli, milcząc przez czas jakiś, poczem dodała już szeptem:
— Poco robić zawsze tragedyę?
— Widzi pani, bo i ja niegdyś takie lipy... Urwał i nie dokończył.
Ale ona szła już troche znużona coraz wzmagającym się skwarem lipcowym. Od lip szła
woń gorąca, ani jeden listek nie drgnął, ani jedno źdźbło trawy nie poruszyło się — była ogromna,
oblana pożarem słonecznym cisza.
Nie wiedzieli dlaczego rozmawiają w tym obszernym, pustym parku szeptem. — Ona coś
mówiła, robiła jakieś bałamutne i coraz mniej wyraźne projekty wspólnych rozrywek, zabaw,
wycieczek i t. d.
On słuchał i szeptał do siebie w myśli patrząc na nią:
Ciężkie hebanowe włosy... biała, bardzo biała twarz... czarne aksamitne rzęsy i oczy,
wiśniowe dziecinne usta, takie bogactwo, taki przepych, życie, idzie o tu... kolo mnie... Usiedli na
ławce. — Milczenie. — Pan przyjechał na długo — my pana prędzej, niż za trzy miesiące nie
puścimy... Tam w mieście, w Warszawie byłam taka pochłonięta życiem, balami, zabawą... a panu
nieraz było bardzo przykro — prawda?... Mnie bo bal, taniec, przytomność niemal odbiera —
szaleję.,. Ale tu będziemy się tylko sobą zajmowali — będziemy dużo, dużo mówili, czytali - pan
będzie pisał i przeczyta mi zawsze wszystko, dobrze? Nie słyszał.
— Dobrze? Milczenie.
Zniecierpliwiła się i krzyknęła już na cały głos:
— Panie Czesławie!
— Panno Zofjo?
Pan jest niemożliwy... mówię do pana, jak do drzewa...
— I ja, pani, mówiłem w duchu do tych drzew..
— To grzecznie! Skoro panu milsza rozmowa z drzewami niż ze mną — idę sobie...
— Przepraszam, ale do mnie w dzieciństwie jeszcze takie lipy... takie kochane, a dziś
bardzo dalekie lipy, nieraz gadały i zamyśliłem się. — Już nie będę.
Spojrzała na niego długo, z pod rzęs, zmęczonemi gorącem oczyma, a po twarzy przebiegł
falą cień rumieńca...
— Wie pan — rzekła po chwili — my się nigdy w życiu nie zrozumiemy, bo pan jest
dramatem, a ja operetką...
— To nic... nawet na dnie farsy jest smutek, bo smutek to życie... Naprzykład te lipy, ten
park, słońce, swoboda, nieprawdaż? Blask szczęścia i cieszy się pani życiem, a ja...
— No, cóż pan? Pan powinien tak samo...
— Ja wiem, że przyjdzie jesień chłodna, dżdżysta, ujrzę nagie szkielety tych drzew, drogę
przykryje gruba warstwa umarłych liści, a ja przyjdę tu może, o tej samej porze, pożegnać te lipy —
ale prawdopodobnie już sam... Może na zawsze pożegnać...
— I pocóż to o tem teraz myśleć?
— Bo sama mię pani nazwała dramatem...
— Trochę melodramat nawet w tej chwili... Powiedziała to, niby na przekór, ale głos jej
stracił dźwięk i oczy przygasły.
A on już sobie wyrzucał w myśli:
— Poco ja właściwie tego dzieciaka, tę wiochnę smucę — stary bałwan?
Przybył tu śmiertelnie znużony miastem, z płucami ciężko oddychającemi, rozbity
nerwowo. Tu ma powietrze, ciszę, życie bez troski i — wolno mu codziennie patrzeć na tę Zochnę
— wiochnę — pustego dzieciaka i arcykobietę... Wolno bodaj patrzeć, a to też coś znaczy. Siedział
tuż koło niej w samotnym ogrodzie, ale czuł, jak ta rajska ptaszyna jest mu daleką,—jak bardzo
daleką. I nagle zaczął w sobie dławić i dusić jakąś zuchwałą tęsknotę... Skupił się cały w tej cichej
męce i szeptał w duchu:
— Wara włóczęgo... wara.
Napił się tyle już mętów życia - tuż przed nim jest jasny, przejrzysty zdrój, czyżby śmiał
zbliżyć doń usta? I pocóż, pocóż mącić błękit? Psuć piękno? I tak tego piękna tak mało na świecie.
Takie królestwo szczęścia jak ona i... on! Zaśmiał się w duchu i znowu szeptał sam w sobie: —
Wara...
Położyła mu nagle miękką białą dłoń na ręce i spojrzała na niego dziecinnemi oczyma.
— Nie trzeba tak się strasznie zamyślać, panie.
— Już nie będę.
— Wie pan, mam przykrość, mój koń się odparzył pod siodłem i nie mogę jeździć, aż
wyzdrowieje... Gdyby pan miał zdrowe serce jeździlibyśmy razem konno, ale panu nie wolno —
prawda?
— Nie wolno.
— Szkoda.
— Czego szkoda?
— Ze panu nie wolno jeździć i czasami nie będziemy razem. Ja nie wiem dlaczego, ale lubię
być z panem i lubię kiedy pan jest ze mną! Pamięta pan w Warszawie te bale — pan przecież nie
tańczy, a ja zawsze wymo głam na panu to, że pan był z nami! A wie pan dlaczego? Bo chciałam,
żeby ten dobry, oddany mi duch, ten mój wierny przyjaciel, był ze mną bodaj z daleka, w jakimś
kąciku, ale był, bo inaczej było mi jakoś nie swojsko...
— A przecież zdawała się pani nawet nie wiedzieć o mojem istnieniu, tak panią pochłonął
zawsze ten szał taneczny.
— Bo ja w taniec wkładam duszą — ale dusza się buntuje i w czasie tańca, tęskni do...
przyjaciół...
Oblała go ciepłem spojrzeniem, a w nim jakaś nadzieja szczęścia znowu rozzuchwalać się
zaczęła — i mimowolnie powiedział do siebie:
— A może., może... kto wie?
— Może co? — zapytała go. Zmieszał się...
— Ot nic - tak mi się, nie wiem dlaczego powiedziało.
— To nie prawda...
-Myślałem sobie, że może to prawda, co mówią, że nawet najmarniejsze życie ma bodaj raz
jaką jasną chwilę...
— O! chwil jasnych będzie dużo... dużo... Ja pana okropnie lubię, ale nie trzeba robić
tragedyi... Mama mię woła!
Zerwała się i pobiegła w stronę domu. Został sam. Lipy, rzucały cień — poszedł aleją i
stanął przy ogrodzeniu, gdzie szeroki otwierał się widok — chwiały się łany zbóż i granatowiał w
dali cień lasów. Czyste powietrze i ogromna masa słońca. Patrzał w dal na tę szeroką drogą ziemię,
i coś mu pierś rozpierało, jakiś śpiew i modlitwa i płacz. — Tak dawno nie patrzał na pola i lasy,
tak dawno — a tu mu wszystko wróciło — wszystko, nawet i lipy stuletnie takie same i dwór stary
taki sam...
— Taki sam — myślał - tylko nie nasz... A i ten nasz, obcy ludzie wzięli... a lipy?
Stare lipy dziadunia. Pamiętał dobrze, choć dzieckiem był wtedy, że gdy trzeba było te lipy
własne, te dalekie, rodzone pożegnać, ojciec jego stał blady w podobnej alei, w jesienny chmurny
dzień, on przy ojcu i patrzyli obaj... Wicher szedł szczytami drzew i śpiewał jakąś ogromną elegię
przeszłości, jakąś pieśń kurhanną żalu... 1 on, dziecko wtedy, widział i rozumiał w ojcu nieludzki
ból... Takie drzewa pra-pradziady wrastają w serce głęboko i stają się niemal częścią życia... A
przecież zabrali — a przecież zabrali — a przecież minęło i nigdy, nigdy nie wróci. Tam leżą już
groby, tylko on jeden żyje...
Wrócił w aleje i szedł zwolna.
1 tu przyjdzie jesień — myślał — obnażą się szkielety tych lip, trzeba będzie pożegnać to
wszystko, co się jeszcze więcej pokocha, tych ludzi i tę dziewczynę słoneczną — wszystko...
wszystko... Mgliska otoczą ziemię, wichry zawyją i ruszaj w świat tułaczu — od jasnych chwil
precz... nie dla ciebie, precz...
1 szedł z rozdzierającem pożegnaniem w duszy, mrzyła mu w duszy chmurna jesień - to z
dziecinnych lat przybłąkało się echo jakieś, to znów słuchał tego bezlitosnego głosu, który szeptał
w nim ciągle: Nie dla ciebie, nie dla ciebie... przyjdzie jesień, skończy się, odejdziesz precz...
I słuchał... słuchał wichrów jesieni... — a wokoło kwitło lato, całe w kwiatów zapachu, całe
w słońca złocie, młode lato.
OPOWIADANIE KASZTELANOWEJ
Wówczas miałem zaledwie lat siedem, a opowiadanie to, blizko stuletniej staruszki
kasztelanowej, zostało w mej pamięci i niezatartem piętnem wypisało się w chłopięcej duszy.
Byliśmy wszyscy zgromadzeni w sali jadalnej starego Tuchanowickiego dworu. Zjazd roku
tego na uroczystość imienin szanownej matrony był liczniejszy niżeli kiedykolwiek, przyciągnęli
wszyscy niemal krewni, znajomi, nawet obcy przybyli, by tę jedyną już żyjącą, uosobioną pamięć
przeszłości, na własne oczy oglądać.
Imieniny babci kasztelanowej wypadały 21 listopada, w dzień ofiarowania Matki Boskiej.
— Pamiętam żywo ten huczny obiad, w którym staruszka mimo fenomenalnie sędziwego wieku,
przedziwnie przytomna, czerstwa na ciele i umyśle, rozwijała nieprzebrane skarby nietylko pamięci
ale i dowcipu.
Na drugi dzień po imieninach, goście rozjechali się, zostali tylko najbliżsi krewni, pomiędzy
nimi i ja z moim ojcem, bo tego wyraźnie babcia żądała.
Staruszka, jakby przeczuwając, że nie długo już przebywać będzie pomiędzy żyjącymi,
niechciała rodziny swojej z Tuchanowic wypuścić, z dnia na dzień odjazd nasz odraczając.
Zostańcie na Andrzeja mówiła.
Ostatecznie doczekaliśmy się tej wigilii św. Andrzeja.
Przytulony do ojca mego patrzałem w ogień na kominku. Nigdy jeszcze przedtem
niewidziałem uroczystości zabobonnych św. Andrzeja — które nam snać pozostały po pogańskich
jeszcze obrzędach, dawnych, staro-słowiańskich i u nas obyczajem stały się.
Wśród wesołej i gwarnej rozmowy i rozmaitych wylewów przyszłości nagle prze mówiła
staruszka. Umilkliśmy wszyscy słuchając jej opowiadania.
— Było to w samą wigilię św. Andrzeja, podobnie, jak i dnia dzisiejszego w domu moich
rodziców zgromadziło się osób wiele — a, że jak wam wiadomo Andrzej nazywał się ś. p. ojciec
mój — więc tem uroczyściej dzień ten obchodzono.
Już parę dni przedtem zjeżdżali się goście, mnie jednakowoż i radość odbiegła zupełnie i
wróżbom żadnych pytań nie zadawałam — w tłumie gości dla mnie brakło kogoś...
Widzicie dzieci — to co wam teraz opowiem, znane było niegdyś w całym kraju naszym —
mówili o tem wiele, a rozmaicie; jak to zwyczajnie ludzie, ja tylko jedna milczałam, chociaż
niestety sama przedmiotem tych opowiadań byłam i główna zdarzenia osoba, na rzecz całą najbliżej
patrzałam; dzisiaj jednak, że to już chyba ostatni św. Andrzej w mojem życiu tu na świecie i że z
górą przez latośmdziesiąt, naznaczony sobie ślub milczenia wypełniałam wiernie, a przeżyłam
więcej niżeli to młode wasze serca pojąć zdołają — więc zdaje mi się, że miara się wypełniła i ja
nareszcie też przemówić mogę — tem bardziej, że już pamięć o tem zagasła, jeno tradycya
zdarzenie to w mojej rodzinie przechowało się zapewne mylnie... Wiedziano, ie ja o tym
przedmiocie milczę, nie pytano mnie też o to nigdy — mijały lata, dzieci moje starcami
siwowłosymi w groby się pokładli, a ja żyję, i snać na pokutę moją Bóg mi pamięć żywą zachował,
bym w niej ból mój żywiła.
otóż jak rzekłam św. Andrzej raźno i gwarno się u nas obchodził, ale mnie brak tej jednej
osoby tak smucił, że siłą do śmiechu i rozmowy zmuszać się musiałam, a gdy ktoś z obecnych
zapytał, dlaczego starościca braknie, serce we mnie zabiło i omdlenia blizką się czułam.
Dawnymi czasy inny bywał porządek i inny rygor domowy, wola ojca była wszystkiem —
była rozkazem, któremu przeczyć nie wolno było - posłuszeństwo to zawsze straszne w swej
bezwzględności, zwykle na dobre wychodziło, ale — czasem i życie łamało.
Tak i ze mną było. Ze starościcem wyrośliśmy razem — ogrody nasze tylko rzeka
rozdzielała, dzieliliśmy się niemal każdą zabawą — i rodzice nasi w zgodzie żyli. Dokąd byłam
dzieckiem, a on rówieśnym mi chłopcem, patrzano na to z uciechą nawet — gdy byłam młodą
dziewczyną, też nie narzucano mi swej woli, a myśmy żyli jedną tylko myślą, jedną nadzieją, że do
siebie należymy. Stało się jednak inaczej... On był już wówczas sierotą, przybył do nas i rodzicom
moim do nóg po dawnemu padł, prosząc ich, by mu oddali mię. Pierwszy i ostatni raz w życiu
podsłuchiwałam wtedy — życie we mnie zamarło, bo wiedziałam już, że losem moim rozrządzano
inaczej, znałam dumę ojca, ale jeszcze łudziłam się, może, może przecież ulituje się... nakłoni —
usłyszałam suchą odpowiedź mego rodzica:
— Nie, — nie panie bracie — bo to nie koniecznie dzieci, które się ze sobą bawiły, gdy
dorosną muszą się pobierać...
I już go nie widziałam potem, długo, długo, lata całe... Ruszył w świat.
— Ja chorowałam, — mówili ludzie — że nikłam w oczach... 1 rodzice moi martwili się, bo
dzień ślubu mego z miesiąca na miesiąc, z roku na rok odroczał się.
Aż wtedy na święty Andrzej, jako dzień imienia mego ojca, zaręczyny uroczyste, ze
starszym odemnie o lat z górą trzydzieści, ś. p. mężem moim urządzono... Tyle — tyle lat, w proch
się pewnie już rozsypały ich kości, a pamięć tej chwili żyje we mnie tak, jakbym na to w tej chwili
ponownie patrzyła.
Pamiętam, że gdy mi pierścionek na palec wkładał, ja nie miałam siły dać mu sygnet, który
dla niego w ręce trzymałam. — Postać starościca chwiała mi się przed oczyma, jak mara boleści i
wyrzutu pełna. Całe słoneczne dzieciństwo moje, i młodość ta wiosenna, pierwsze kwiatów i
Wiosny kochanie, to niebo istne, konało dla mnie, więc kiedy drżąc cała, pierścień wręczyłam
innemu, zdawało mi się, że życie ze mnie ucieka, że grób lepszym byłby dla mnie, niźli te śluby
wymuszone...
A jednak... czegóż się nie przeżyje?
Nie zwracano niemal na mnie uwagi — nie chciano pojąć mego bólu, nikt, nawet matka,
uspokajała mię cicho: dzieckiem jesteś, bierzesz pierwszą niemal w kraju partyę i jeszcze się
smucisz, przez jakiegoś tam hołysza szlachetkę! Brano mię w tańcu z rąk do rąk — ja sama
myślałam — oszołomię się, może przed zmorą rozpaczy ucieknę.
Ale tęsknica straszna niepohamowana rosła we mnie jak nawała istna, niepowstrzymane
łkanie wydzierało się z piersi...
Skorzystałam z zamieszania i przeprosiwszy mego tancerza, że oddalam się na chwilę—
wybiegłam... Pociemniało mi w oczach, jakaś siła niepojęta ciągnęła mię do parku nie wiedząc co
się ze mną dzieje, bocznem wyjściem wymknęłam się do ogrodu...
Pamiętam... czarna noc jak oko wykol, zimno, drobny deszcz ze śniegiem i ja dygocząca w
wygorsowanej wieczorowej sukni, płacząca w głos, biegłam bez pamięci w znaną aleję prowadzącą
do rzeki...
Zdawało mi się trzeba mi umrzeć i nie wiedziałam dlaczego porywa mię i niesie coś tam ku
rzece...
Przebiegłam aleje i stanęłam nad czarną, deszczami wezbraną, huczącą rzeką — żałość
jakaś mocniejsza niż rozważanie wszelkie wezbrała we mnie — serce bunt przeciw krwawej
krzywdzie podniosło i jak dziecię woła matki, jak konający ratunku, tak ja drogie jego imię
wołałam... wołałam w próżnię — w noc ową czarną, nieprzejrzaną — chociaż zdawało mi się, że
tysiące mil może dzieli nas, chociaż nie wiedziałam, w którą stronę świata oczy mam zwrócić, by w
jego stronę patrzeć!..
W tem łódka zachwiała się przy brzegu i cień jakiś podniósł się w niej. - Usłyszałam nagle
w ciemności z jakiem wichru, z szumem rzeki w głos zawołane imię moje:
Maryo!!
Niczem mi już wtedy wszystko było. Na nic nie pomna, płacząc w głos garnęłam się do jego
piersi...
Uniósł mnie jak dziecię w ramionach — potem płynęliśmy łodzią, potem czułam, że konie
jak wicher nas porywają, słyszałam ciągle głośne bicie jego serca, a potem już zgoła nic nie
widziałam, pociemniało mi w oczach.
Gdy otworzyłam je — usłyszałam krzyki, wołania. Konie nasze coraz więcej zwalniały
biegu, za nami rozlegał się łoskot kopyt końskich coraz to bliższy. Wtedy pojęłam co się dzieje...
Blask licznych pochodni, łuną za nami świeci, tentęt się zbliżał coraz bardziej, a we mnie zwolna
rozpacz wzmagała się.
— O bogdaj żadne z was nie dożyło tej śmiertelnej trwogi... nie słyszało tego złowrogiego
łoskotu...
Zdawało mi się, że każde uderzenie kopyt końskich uderza o moje serce... Konie nam
padły.. Dogoniono nas... On zasłonił mnie sobą i stanął z szablą w ręce, gotów ze światem chyba
całym do walki stanąć. Usłyszał grzmiący głos mego ojca: — Łotrze!
Nim dobrze pojęłam co się dzieje huknął wystrzał.
Chwycił się za powietrze, zachwiał, runął do moich stóp...
Przypadłam do jego ciała... Potem oderwano mnie od niego — odniesiono bezprzy-tomną
do domu... 1 znowu dwa lata minęły...
Chciałam udać się do klasztoru, ale nie pozwolono mi... Zagrożono przekleństwem i —
zostałam żoną tego, którego mi ojciec przeznaczył...
Ot i ośmdziesiąt lat od tej pory przeżyłam, pochowałam synów i posiwiałych wnu ków
własnych. — Tak długo żyję, że zdaje mi się chwilami: Ot Pan Bóg o mnie nieszczęsnej zapomniał
— a pamięć tej strasznej nocy św. Andrzeja została mi żywo w duszy i pamięć kochania została —
nie było chyba bólu, któregobym nie przeżyła — i straty na którąbym nie patrzała, a jednak ja nad
grobem — wspominam je i czczę... bo takie, takie to dawne było kochanie.
— 1 ja to opowiadanie zapamiętałem... A gdy zdarzy mi się spotkać serce złamane bólem,
opowiadam mu o tem, jakie to dawniej, mimo cierpień krwawych, bezmiernie wierne było
kochanie.
„PRIMAWERA
O cóż właściwie chodziło mu? Nie umiał sobie na to sam odpowiedzieć. — Starał się
przecież o tak zwane względy jej; od roku blizko urabiał po prostu jej umysł dla siebie, nie psując
nic z tego, co w niej było jasne i samo przez się piękne. — Dzisiaj cel osię-gnął, powiedziała mu:
pójdę za tobą wszędzie, wyrwij mnie z tego środowiska, w którem żyć już nie umiem dłużej;
zabierz mnie teraz, zaraz, w tej chwili. Jednak po usłyszeniu tych słów — zawahał się!
Zawahał się, chociaż tak długo na nie oczekiwał, chociaż sam nadejście tej chwili
przygotował.
Bal rozwinął się w całej pełni! On śledził wzrokiem zwiewne, smukłe linie jej postaci,
otulonej w seledynową miękką, jedwabną gazę.
W objęciach bardzo dystyngowanego pana, o doskonale wylizanej fryzurze i niewzruszenie
głupiej twarzy, przepłynęła sale na tonach szalonej galopki jak wstęga meteoru i odprowadzona na
miejsce, pobladła ze zmęczenia, osunęła się bez życia na krzesło.
Pan we fraku, który był istnem arcydziełem sztuki krawieckiej — skłonił się i znikł w
strojnym tłumie.
On stał za jej krzesłem; była śmiertelnie zmęczona. W miejscu, gdzie siedziała, dawał się
czuć chłodny przewiew. — Zarzucił jej na ramiona okrycie, zbliżając się równocześnie tak bardzo
do jej głowy, że płowe włosy musnęły mu twarz...
Podniosła oczy i uśmiechnęła się przez mgłę zmęczenia.
— Już dosyć tego tańca — rzekła, oddychając ciężko.
On milczał...
— Zygmuncie!
— O, dosyć już myślę; ledwie żyjesz!
— Odpocznę chwileczkę i odwieziesz mnie do domu... Jeśli wuj pozwoli... Zaśmiała się.
— Czterdziestoletniemu kuzynowi zawsze wolno odwieźć ośmnastoletnie dziecko do domu
— odparł z dziwnym uśmiechem.
— Wuj naturalnie przy kartach? — zapytała.
— Przy bakaracie, który potrwa najkrócej do ósmej z rana.
Stał za jej krzesłem. Podniosła głowę, żeby spojrzeć mu w oczy jasno i stanowczo. Usłyszał
jej szept:
— To dobrze!
Po chwili powstała i gładząc miękkim, leniwym ruchem rozwiane włosy, z pod długich
ciemnych rzęs spoczęła wzrokiem na jego ustach, oczekiwała czegoś, jakiegoś niezmiernie
ważnego słowa.
Milczał...
Odsunęła krzesło, które ich dzieliło i przystąpiła do niego tak blizko, że oddech jej oblał mu
twarz...
— Podaj mi ramię, pójdziemy oznajmić mu, ie odjeżdżam.
Powiedziała to tonem niezłomnego postanowienia.
— Myślisz, że pozwoli? — zapytał, wahając się.
— Z radością! Pozbędzie się kłopotu i odda się swoim pasom bez przeszkody!
— Wiesz przecież, że uważa mię zawsze za zupełnie obcego, mimo naszego
powinowactwa... gotów powiedzieć: nie wypada.
Zaśmiała się.
— Dla niego wszystko wypada, co mu jest dogodne! Zresztą on ci ufa...
Po tych słowach zmieszała się bardzo. On pochwycił to, w lot zrozumiał i uczuł niesmak.
— Tem gorzej — szepnął...
— Ach nie! Wzruszyła pogardliwie ramionami...
— Tem lepiej, po stokroć lepiej. Przygarnęła się cała do jego boku, opie- rając się silnie na
jego ramieniu... Przechodzili po kolei cały szereg sal mniejszych i większych... Patrzył na jej białą o
lekko błękitnawych tonach pierś, na alabastrową, bez cienia rumieńca twarz i wilgotne, rozchylone
usta. Zrozumiał, że to dziecko-kobieta odczuwa ważność chwili i dlatego — jak sądził —
przyciskała się do niego tak silnie, dlatego pierś jej falowała, usta rozchylały się, a nozdrza drżały.
Nadewszystko lubił jej brwi — te brwi proste, ciemne, złączone bardzo wyraźnym meszkiem nad
nosem o ściankach delikatnych i grających nozdrzach...
Gdy wychodzili z pokoju przeznaczonego na grę w karty, wuj panny Ady, właściciel pięciu
kamienic, okazałej tuszy radca, opiekujący się zarówno gorliwie Adą, jak i złożonym w jego ręce
jej majątkiem, rzekł do swoich szanownych partnerów:
— Dzięki Bogu, że ten pan Zygmunt opiekuje się nią! On przynajmniej niebezpieczny nie
jest.
— Dlaczego? — zapytał któryś z grających.
— Czterdziestoletni bankrut, z ciężką nerwicą i wadą serca... — i pan radca machnął
lekceważąco ręką.
Powóz toczył się pomału, jak po miękkiem puszystem posłaniu; ulice były puste i ciemne,
śnieg bezustannie kładł się dużymi płatami... Cisza... Czasem do otwartego okna karety doleciał
daleki, nieśmiały, jakby skarżący się odgłos dzwonka u sanek.
Zygmunt spostrzegł, że z obnażonych ramion Ady okrycie zsunęło się. Drżała z zimna.
Zamknął pospiesznie okno i począł jak umiał najtroskliwiej otulać ją... Mimowoli ramię jego
znalazło się naokoło jej kibici, przygarnął ją do siebie, całował bezładnie, oczy, czoło, twarz,
piersi... Przywarł ustami do jej warg... Rozchyliły się — umiały pić jego pocałunek, umiały
wyczuwać głęboko jego usta. Umiały już...
Przypomniał sobie, że to był pierwszy ich pocałunek prawdziwy; przeszedł go lekki, ledwie
uświadomiony dreszcz i nie ustawał — przepłynął po całem ciele, wnikł w pierś i tam się cicho a
boleśnie niepokoił...
Po długiej chwili dopiero usta ich rozłączyły się. Osłonił ją raz jeszcze okryciem i milczał.
Niepokój powędrował z piersi do mózgu i tam się uświadomił zupełnie.
Znała historyę pocałunku; całe rozpaczliwe to łkanie niezaspokojonych pragnień znała już!
Rozum drwił z niepokoju, nazywał go głupcem. Zaczęła się w nim walka; raczej gwałtowne
szarpanie. Nawet nieubłagany, chłodny rozsądek ulegać zaczął! Niepokój, jak sturamienny polip,
dławił wszystko, co mu przedstawić chciano.
Ale rozum nie chciał się dać pokonać, ufny w swego sojusznika, którym było bardzo
smutne, chore, ale wielkie serce, uderzył ostatnią już bronią swoją, t. j. gromem niezbitych
argumentów:
— Zaledwie ośmnastoletnie dziewczę, do niedawna jeszcze pozostawała pod wyłączną
opieką świętej, zacnej matki swojej.
Niepokój zachwiał się, jednak ustąpić nie chciał:
— Tak - ale ta macierzyńska opieka od dwóch lat ustała; powędrowała do grobu, a dwa lata
w życiu młodej, pięknej dziewczyny, to epoka cala... Wszystko stać się mogło...
Zagrzmiał nowy argument: — Nic stać się absolutnie nie mogło! Matkę kocha dotychczas;
nadewszystko czci jej pamięć... modli się.. Trzeba być ślepym, żeby nie widzieć, że oczy jej patrzą
dziecinnie, że z uśmiechu jej, z czoła wieje niewinność śnieżnej primawery... Serce dodało:
— Kocha matkę, modli się...
— Pocałunek musiała intuicyjnie odczuć, przejąć się nim, zrozumieć. Naśladowała zresztą
tylko odruchowo poruszenia ukochanych przez nią ust... Jest pełną życia; kobieta się w niej budzi,
dodał tryumfująco rozsądek.
Niepokój chciał jeszcze mówić coś o częstej pomyłce pozorów, ale sam się tylko tem pobił,
wypłynął więc z mózgu, lekkim dreszczykiem do piersi się wsączył i tam udawał, że śpi...
Zygmunt uczul chłodną, aksamitną rączkę Ady na swojej twarzy, usłyszał lekko drżący głos
jej:
O czem tak długo myślisz? Zasępiłeś się strasznie...
Dziwnie tkliwe, opiekuńcze jakieś uczucie dla niej, owładnęło nim. Zamiast odpowiedzieć
ujął w obie dłonie drogą głowę i całował, białe, zimne jej czoło.
Kareta zatrzymała się. Wybiegł śpiesznie na pierwsze piętro. Drzwi otworzył im rozespany
famulus. Cicho było i głucho. W jednym z odległych pokojów spała chora od paru dni dama do
towarzystwa Ady. Przeszli salon jeden i drugi; za niemi zostały pokoje pana radcy, potem pokój
stołowy, potem ga- binet gdzie wuj lubi czasem nic nie robić; ostatecznie przeszli do dwóch
zajmowanych przez nią pokojów. Na stole słabo świeciła się przyćmiona błękitnym abażurem
lampa, powietrze było tu ciepłe, jakby kojące, przesycone nieuchwytną lekką wonią.
Zygmunt zatrzymał się w pierwszym, Ada zamknęła się w sypialnym, by zmienić suknię.
Usiadł w nizkim miękkim fotelu; zaczął zdawać sobie sprawę z tego co się za chwilę stać
miało. Miał ją wywieść stąd, bo tu jej ile było — dlaczego? o to nie pytał... Poślubić nigdy nie
pozwolono by mu jej — nigdy...
Uczuł silny skurcz serca, potem krótką, przemijającą mdłość...
Uśmiechnął się. Wiedział przecież, że życie jego w ostatnich czasach zdmuchnąć może lada
mało znaczący przypadek, mimo to nie umiał i nie chciał odmawiać życzeniu Ady. Jej chęć nagłego
wyjazdu z nim i posiadanie jej samo, u schyłku krótkiego życia swego, uważał za piękno, którem
los chce wynagrodzić mu rychły kres...
Odmówić jej żądaniu znaczyłoby zabić to piękno, a niszczenie piękna to zbrodnia: Taka
była jego etyka.
Dziwił się nawet, że rozmyśla o tem w tej stanowczej już chwili.
Przygotował się przecież od dni kilku, po-sprzedawał ostatnie niemal konie, zobowiązał się
do dostawy całej masy rozmaitego zboża na jesień, wziąwszy z góry połowę wartości tego, czego
nigdy dostawić nie miał —jednem słowem zaopatrzył się jako tako w pieniądze, podkopując do
reszty jedyną już wioskę — ostatnią spuściznę przeszłości, która i tak lada chwila przeminąć miała.
Niebawem, tak... tak... 1 on ostatni już także niebawem...
Potarł czoło ręką...
Zaświecił mu jeszcze promień szczęścia w oczach niewinnej, czystej dziewczyny, miałżeby
go dla różnych małostkowych powodów rozmyślnie gasić? Nigdy!
Rozejrzał się po tym pokoiku ciepłym i cichym, pełnym kwiatów i pamiątek po mamie. W
rogu ujrzał przed obrazkiem Matki Boskiej słabo tlejącą, czerwoną lampkę. Wstyd gorącą falą
uderzył mu do twarzy...
Przypomniały mu się jego podejrzenia — ten ohydny niepokój. Nie mógł pojąć, jak mógł jej
taką krzywdę wyrządzić. Mimowoli szepnął: — Mój promyk — ostatnie moje szczęście na ziemi...
Primawera.
Po chwili ukazała się ona. W długiej, podróżnej salopce i czapeczce bobrowej, z torebką
przewieszoną przez ramię; weszła szybko z listem w ręku, położyła go na małym stoliku, sama
uklękła przed obrazem...
Zygmunt machinalnie wziął list — nie był zamknięty. Kilka takich przedwyjazdowych
listów kobiecych miał już w ręku, wszystkie zaczynały się od słów: Wyjeżdżaml Zawsze z
wykrzyknikiem...
Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Miał przecież prawo najzupełniejsze przeczytać
go, ale zaledwie rzucił okiem, zdumiał... ten list był zupełnie odmienny:
Nie wolno szukać mie.. Wyraźnie nie pozwalam, a że mam prawo nie pozwolić _
wiadomo! Ada.
Na kopercie adres wuja jej i opiekuna, Pana Radcy.
— Jakie prawo ona mieć może, by nie pozwolić opiekunowi szukać siebie?
Nie umiał sobie na to odpowiedzieć i starał się nie myśleć o tem...
W godzinę później siedzieli już w wagonie; na dworcu znalazły się rzeczy Ady, dzień
przedtem cicho i sprytnie wysiane.
Siedzieli w osobnym przedziale. Na dworze szalała zawierucha ze śnieżycą; ciemno jeszcze
było zupełnie; na zegarze kolejowym wybiła godzina czwarta. Zygmunt ułożył ją jak mógł
najwygodniej na miękkiej, aksamitnej ławce wagonowej, sam umieścił się naprzeciw niej. Zaledwie
pociąg ruszył, Ada zasnęła.
Turkot jednostajny kół wagonowych zdawał się go kołysać - nie usypiał go jednak... Z pod
pół-przymkniętych powiek patrzył bezustannie na uśpioną Adę...
Mijały długie, długie chwile... Ada oddychała równo i głęboko — zmieniła pozycyę i przez
sen ułożyła się bezładnie — jedna jej noga zwolna zesuwać się poczęła z ławki... suknia
odchylona.. głowa w przepysznej bogatej masie rozwianych włosów...
Patrzył, siedząc naprzeciw niej, w ciasnym przedziale wagonowym... Mimowoli odjął głowę
od oparcia kanapy i pochylił się nad nią...
Oparł łokcie na kolanach, skronie ujął w obie dłonie i w tej pozycyi siedząc, obejmował
oczyma całą jej postać...
Owiewał go zapach młodego jej ciała — ciała rozgrzanego snem...
W małym osobnym przedziale, w którym znajdowali się, było zadusznie gorąco... Ławka
wagonu była wązka... Ada zsunęła się na sam brzeg — noga jej opadła z niej zupełnie i oparła się
całą siłą ciężkości o jego kolano...
Noga zupełnie nie osłonięta aż powyżej kolana... Czarna jedwabna pończocha z odpiętą
podwiązką sama z niej zesuwać się poczęła... i oślepił go biały jak jaśmin, bogaty kształt... Ręka
jego, mimowolnie drżąca, głodna ręka, dotknęła tego atłasu... tej aż błękitnawej bieli... tego
gorącego marmuru...
Bezwiednie szeptał: cud... cud... cud...
Nachylił spalone gorączką, spragnione usta i szedł z początku lekką, potem coraz
gwałtowniejszą falą pocałunków, wzdłuż bajecznej linii jej nogi... aż — porwał go nieokiełznany
ogromny szał tych pocałunków...
Zesunął się na kolana i zginął we fałdach jej sukni... Pieścił już ustami nie ujęte gorsetem
biodra, odsuwał wszystko, co usta jego dzieliło od jej ciała... szedł tym szałem pocałunków i karmił
jej ciałem swe usta bezkarnie i coraz zupełniej...
Umieścili się w Beskidzie. Było tam miejsce klimatyczne, w lecie bardzo uczęszczane,
Obudziła się nagle i gwałtownie... Jednym rzutem ogarnęła się i zerwała na równe nogi. On
podniósł się szybko z klęczek i porwał ją na pół już oszalały w objęcia...
Wyprężyła ramiona twardo... zimno i poczęła odpychać nieubłaganie... patrząc mu chłodno,
stanowczo w oczy...
Począł słabnąć... potem uczuł silny skurcz serca i gwałtowną mdłość... pociemniało mu w
oczach i upadł na ławkę...
Gdy otworzył powieki, szary świt zimowy zaglądał do okna wagonu... Ada klęczała przy
nim i nacierała mu skronie... Uczuł na twarzy jej dwie gorące łzy... Wyszeptał błagalnie:
— Przebacz... przebacz Ado... ja już nigdy... nigdy nie targnę się... nigdy... oszalałem...
przebacz ty... ty jasna... biała... czysta... Prima-wero tyl teraz oprócz kilku właścicieli wił i hotelów
nie było nikogo.
Zima ozdobiła białym puchem biodra gór, pokryte ogromnymi szpilkowymi lasami. — W
południe i wieczór nagie, skaliste szczyty karpackie wybuchały szkarłatem lub pływały w
roztopionem złocie.
Z trudnością wynaleźli dla siebie dwa połączone pokoje z piecami. Zygmunt nie wymagał,
nie żądał od niej niczego, był uprzejmy, postępował z nią jak z bardzo ukochanem, rozpieszczonem
dzieckiem — ale męczył się i nikł w oczach.
Straszne były noce, a jeszcze straszniejsze poprzedzające je: dobranoc. — Byty czasem
chwile, w których czuł się wprost blizkim szaleństwa; kiedyindziej był tak osłabiony, że z
trudnością zwlekał się z łóżka rano, po całonocnej męczarni...
Te noce... Słyszał jej oddech, cichy, spokojny, głęboki, wstawał wtedy i klękał przy
drzwiach jej, by wsłuchiwać się weń. Tak noce całe.
Ona piękniała mu w oczach. Raz wieczorem, gdy po herbacie siedzieli przytuleni do siebie,
ona goręcej, niż zwykle, objęła jego szyję i całowała, — całowała bez końca...
Spojrzał na nią zdziwiony. — Ado?
Ukryła głowę na jego piersi i rozpłakała się w głos, jak dziecko. Nie umiał jej utulić... Po
chwili usłyszał przerywane łkaniem słowa:
— Wiem, że krzywda ci się dzieje... Znam twoją mękę...
Nie umiał jej ukoić; powtarzał tylko bezładnie jej imię. Gdy się uspokoiła,
zaczerwienionemi od płaczu oczyma wpatrywała się w niego długo i bezbrzeżnie smutno.
Po pewnem milczeniu i jakby wahaniu rzekła:
— Długo już ważę na ustach coś, cobym ci powiedzieć chciała i... i siły nie mam - może
jednak zdobędę się na nią... tylko powiedz mi pierwej, ale szczerze, tak... z głębi duszy... co ty
myślisz o mnie?
— Myślę, że jesteś najczystszem, najbielszem dziewczątkiem na ziemi...
Ona zbladła śmiertelnie, załamała ręce i przycisnęła je do piersi... Trwało ciężkie, długie
milczenie... Nagle usunęła mu się do kolan, porwała jego rękę i poczęła ją całować gorąco. Nim
zdołał ją wyrwać, wybiegła...
Takie przejścia, ciągła walka ze samym sobą, ostatecznie wyczerpały go zupełnie, chodził,
mówił, żartował, ale czuł, że w tym nieszczęsnym lewym boku coś rwie się i lada chwila przerwać
się musi...
Tej nocy był o wiele spokojniejszy. Ucałowanie przez nią jego ręki uważał jako wybuch
wdzięczności z jej strony za to, że nie żądał od niej tej największej ofiary, tej niepowetowanej
straty... Sam fakt, że przyjechała z nim tłómaczył sobie poprostu: Chciała opu- ścić kochanego
wujaszka i opuściła go, ale nie chce przestać być uczciwą dziewczyną i rozwal sobie łeb o ścianę —
zostanie uczciwą...
Zabierał się już do spoczynku, ale czuł takie osłabienie, że zaledwie i z trudnością mógł
rozebrać się, w głowie zamęt miał, w piersi ból się wzmagał. Nagle zdjął go ogromny lęk. Nie
umiał pojąć tego strachu, czuł tylko, że serce w coraz rzadszych odstępach uderza mu... Nigdy nie
kochał życia, nigdy nie wyobrażał sobie, żeby się bał kiedykolwiek śmierci, on który właściwie tak
dawno już żyć przestał. Ostatnim nadludzkim wysiłkiem woli stłumił lęk i zdmuchnął świecę.
Ciemność kojąco wpłynęła na niego, te głośne szmery w lewym boku przycichły, oddech stał się
swobodniejszy. Długą chwilę starał się zasnąć — napróżno. Wtem na ścianie, przy której stało jego
łóżko, ujrzał smugę światła. — Ona nie śpi — pomyślał. Ale smuga rozszerzała się coraz bardziej i
w drzwiach ze świecą w ręku ukazała się ona.
Na jej widok chciał głośno zawołać: Ado!, ale zaledwie zdołał coś podobnego do jej imienia
wyszeptać... Spostrzegł własną niemoc i na nowo zdjął go wielki przestrach.
— Co się stanie? co się stanie? — szeptał w myśli.
Ona przystąpiła szybko do łóżka i zbliżyła świecę do niego — musiała zobaczyć
przerażającą zmianę, bo nagłym ruchem postawiła świecznik na stoliku i przypadła twarzą do jego
twarzy...
Do obnażonej niemal zupełnie piersi swej tuliła głowę jego, która bezwładnie opadała na
poduszki. Nie dbała o to, że bardzo lekki negliżyk, który zarzuciła pobieżnie na koszulę, usunął się
niemal z jej ramion; pół-oszalała okrywała pieszczotami jego głowę...
Zygmunt, jakby siłą jej woli zniewolony otworzył bardzo szeroko oczy i wpatrywał się w
nią.
— Nie umarłeś! — zawołała - nie umarłeś! Zaczęła płakać i śmiać się na przemian.
— Jam ciebie nie warta, przezemnie męczysz się tyle bezsennych nocy, wiem... Chory byreś
dawno, wiem... serce... teraz do reszty... to moja wina...
On pojął widocznie znaczenie jej słów i uśmiechnął się uśmiechem nieprzebranej litości i
przebaczenia.
Zrozumiała, że przychodzi z ofiarą swoją, że późno czuła ogromną wzgardę i wstręt do
siebie, czuła potrzebę oskarżenia się. Uderzyła w wielki płacz.
— Ja tak ukochałam ciebie za to, żeś sądził, iż jestem niewinną... białą... I to pojęcie twoje o
mnie, nad życie, nad niebo droższem mi było. Miejże litość... żyj! żyj!...
On wsłuchiwał się w jej słowa i począł je zapamiętywać i rozumieć — dał jej znak, by
umilkła i nachyliła ucho do jego ust; Ada usłyszała szept cichy, jak westchnienie dziecka, było to
jedno tylko jedyne słowo: — Kto?!
Zakryła twarz rękoma, wszystka krew uderzyła jej do głowy, nie miała siły ust otworzyć. -
Gdy ręce odjęła od oczu Zygmunt ujrzał w nich wyraz tak nieludzkiej męczarni, że dziwnym
wysiłkiem woli podniósł rękę i położył jej dłoń na ustach, z uśmiechem, który mówił:
— Milcz już, nie chcę wiedzieć kto jest on. Gasł i nikł.,.
Nigdy nie posłał jej spojrzenia nawet, któreby chciało zgryzotę wyrzutów obudzić w niej...
Mimo to męka żyła w niej i pieniła się i zachwaszczała jej duszę. Padała z wycieńczenia, ale nie
odstępowała jego łóża, chociaż bezsenność kładła jej piekące dłonie na oczy.
Nadeszło długie... długie czuwanie.
Gdy padła na nich obojga noc bezsenna, on drżącą, bladą, aż przejrzystą ręką gładził jej
ciężkie płowe włosy i szeptał głosem cichym, jak najlżejsze złudzenie szmeru:
— Ada... moja...
CHWILA
Zadzwonił.
Potem nastąpiło krótkie czekanie. Czuł bicie serca; było gwałtowne, wypełniało mu całą
pierś, odzywało się aż w krtani...
Wiedział dobrze, że jest sama w domu — wyszpiegował, wyśledził tę chwilę: stał parę
godzin na ulicy, zimnym październikowym deszczem przemokły do szpiku kości; nareszcie
doczekał się... On wyszedł.
Wiedział dokąd idzie, wiedział na jak długo...
Zadzwonił i drżał jak w febrze...
Ona sama... sama... — pomyślał. — Zadrżał jeszcze silniej...
— Ten sam dom, to samo mieszkanie i te dwa lata...
Niepewność, męka szarpały nim.
Tak bardzo jestestwem całem pragnął tej chwili, a gdy się już spełnić miał jego zamiar,
ogromna trwoga owładnęła nim... Bał się otwarcia drzwi, na które czekał...
Usłyszał jej kroki — poznał je — potem klamka się poruszyła i w otwartych drzwiach
zamajaczyła w cieniu jej postać...
Nagle rozpaczliwa trwoga jego zmieniła się w jakąś bolesną odwagę.
Wszedł szybko i zatrzasnął drzwi za sobą... Ze ściśniętego gardła wypadło jedno tylko
słowo:
— Janka...
Stała przez chwilę jakby osłupiała, potem odruchowo cofać się zaczęła...
— To ty?... to pan?...
— Janka... — powtórzył...
Zdjął ociekający wodą płaszcz i otworzył dobrze znane drzwi, które prowadziły wprost z
przedpokoju do jej saloniku...
Wszedł pierwszy — ona ociągając się, zwolna podążyła za nim...
— Tak samo — szeptał zsiniałemi war gami... tak samo... Te nizkie miękkie foteliki —
ciemne dywany — pianino — tylko palma większa, więcej liści, rozwinęła się — biurko zarzucone
drobiazgami i ta lampa z dużą zieloną umbra... Tak samo... Czuł, że ukochane drogie ciepło tego
pokoju wita go po dawnemu — biaława mgła zasłoniła mu oczy — zachwiał się...
Usłyszał jej głos:
— Czego pan sobie życzy?
Starał się jak mógł najszybciej opanować omdlenie, ale kolana drżały pod nim...
— Wybacz na chwilę tylko... muszę usiąść... Upadł na fotel.
Był przerażająco blady, w dygoczące dłonie ukrył twarz i milczał...
Ona stała przed nim osłupiała... niema... W końcu on przemówił:
— Janko... powiem krótko poco przyszedłem... dlaczego... potem, jeśli każesz - odejdę...
Ale ty nie każesz — ja niczego nie żądam... nie chcę nic... nic...
— Uważasz — tak — mówił po chwili. — Gdy ujrzałem, ie moje królestwo w duszy twojej
skończyło się, odszedłem cicho, spokojnie, bez wyrzutów, bez krwawych scen, bez upominania się
o moje prawa... Bo i pocóż?
Jakie prawa może mieć mężczyzna do kobiety, która go kochać przestała? Choćby mężem
był — czy jak tam ?
Żadnych nie ma — żadnych, wiem o tem teraz i przedtem wiedziałem. Jedynem prawem
człowieka do kobiety jest ta miłość, którą w niej stworzył; jeśli zaś dzieło jego jest tak marne, tak
słabe, że się kruszy i rozpada... — ha — jego własna wina... Precz z nim...
Powiedziałem to sobie i odszedłem... Już dwa lata... Dwa lata w listopadzie miną...
O, nie gniewaj się... błagam... ukochanie ty moje — ja odejdę, odejdę zaraz — posłuchaj
mię tylko...
Błądziłem po świecie... bez drogi... bez celu... No, mniejsza o to... Dwa lata...
Aż ta chmurna, dżdżysta jesień przyciągnęła mię do kraju. Gdy raz zdobyłem się na odwagę
do powrotu — pędziłem tu jak oszalały, nie wiedząc sam dlaczego... po co?...
Ale nic na świecie nie dzieje się bez przyczyny — nic — ja przyczynę mego powrotu
uświadomiłem sobie dopiero tu... Było to tak:
Raz w bezsenną noc — taką zwykłą... moją... mniejsza o to... otóż raz w nocy weszło mi w
mózg nagłe, nieodwołalne, silne postanowienie...
Odkraść drogiej przeszłości mojej chwilę — jedną tylko chwilę... Cofnięcie czasu jest
cudem... 1 powiedziałem sobie, że ty mi ten cud spełnić możesz. Ty jednał
Powróć mi Janko... jedną jedyną godzinę!
Od dwóch lat nie istnieliśmy dla siebie... przynajmniej ja dla ciebie nie istniałem —i nadal
już tak będzie, aż do grobu, a może i po za grób — tylko ta jedna chwila...
Moje ty utracone kochanie... moje... Na świecie zimno i pusto i szaro — a ja sam jestem, tak
bezlitośnie, tak nieludzko sam...
Jesteś przecie kobietą — niepodobna, żebyś już nic...
I dla biednego, kopniętego zwierzęcia ma się litość...
Widzisz — widzisz, jak ja strasznie i długo w prochu się wić musiałem, skoro już nawet i
litość mię nie przeraża...
Spełń prośbę moją!
Ja chcę tylko widzieć cię i mówić do ciebie...
Usiądź tam — daleko odemnie — taka dawna, cicha, biała...
A nadewszystko, dawna... dawna...
Nie mógł mówić. — Rozległ się bezsilnie tłumiony okropny męski płacz...
Patrzyła na niego blada, niezwykle roz szerzonemi oczami — potem jakby powodowana
nieodgadniona, wyższą mocą, usiadła obok niego i wyszeptała:
— Cicho... cicho...
W słowach jej było kojące, jakby macierzyńskie uspokojenie — było i coś z tej przewagi
duchowej, jaką zwykle ma w chwilach wielkiego bólu kobieta. Jedyne co mu powiedzieć mogła:
— Cicho...
Dawno nie słyszał tych ciepłych kobiecych słów — padły mu odrazu na duszę; błogosławił
je...
Teraźniejszość, to beznadziejne, dwuletnie miotanie się w krwawicy bólu, przycichło i
zgasło w nim. Cofnął się w przeszłość...
Została tylko nieśmiała, zaledwie przez pół uświadomiona trwoga, żeby nie ozwało się w
nim echo tego krzyku serca; echo głośne, które powtarzało się w nim nieustannie od dnia rozstania:
— Utracona.
— "Nieprawda. — Moja... moja... szeptał w duchu... moja"...
Całe istnienie swoje zamknął we wzroku i tonął oczyma w jej oczach. Po chwili przemówił
szeptem: — Drogie, biedne dziewczątko moje... Dźwignąłem, podniosłem cię do siebie,
stworzyłem ci duszę. Potem własne dzieło moje ukochałem.
Że podziwiali cię wszyscy, to było ślepą zasługą natury, która dała ci taką ogromną, taką
zbyt wielką urodę...
Ale ty umiałaś wszystkich olśnić i do stóp ich sobie nakłonić, ty miałaś tylko niewolników
w koło siebie, bo kto się zbliżył do ciebie tracił własną woię, i ja dumny byłem, bo to było moją
zasługą, bo ia twego ducha wykształciłem, bo ja mu skrzydła i moc dałem... Tyle, tyle szczęścia...
Nie było chyba myśli w tobie, którejbym nie znał i nie wiedział dlaczego powstała, z czego
się wyrodziła; tak bardzo byłaś dzieckiem mego ducha...
Widzisz, widzisz, ja pierwszy raz ci to mówie, pierwszy raz... dzisiaj...
Zdawało mi się, że miłość nasza to jedność, która wieki całe przed nami już istniała i po nas
istnieć będzie, a ja do życia ją powołałem i na ziemi w nas byt dałem.
Żono, więcej niż żono moja...
A jednak utraciłem cię!
I dlaczego?... a nadewszystko dla kogo?...
Gdy pierwszy raz, nieśmiałe jeszcze, jakby przez sen widziane przeczucie nieszczęścia
mego nawiedziło mię, bez trwogi wszedłem w nie, uświadomiłem je sobie i poznałem, że cię
tracę...
Czułem, że ktoś inny wszedł w duszę twoją — ty sama jeszcze nie zdawałaś sobie z tego
sprawy, a ja wiedziałem już, że dla mnie nadchodzi kres...
Zawsze miałem jasnowidzenie bólu...
Stało się — i odszedłem.. Pocóż zostać miałem?
1 jedno tylko to niepojętem dla mnie zostało, jak mogłaś ty mnie — mnie, dla niego...
opuścić... Ty?!...
Życiem mojem byłaś — treścią najdroższą mojej duszy — lepszą częścią tej iskry Bożej,
która jest w człowieku!
Ty!...
I zaczęło się konanie moje... Powolne... długie... bezkresne konanie...
Nie — nie — już się skarżyć nie będę... Przyszedłem tylko na chwilę — ukraść przeszłości
jedną godzinę. Rozdzielę tę godzinę na drobiny, na atomy i źyć nimi będę oszczędnie jak skąpiec...
rozdzielę ją tak, by mi wystarczyła na całe życie... do grobu...
O bólu ty mój jedyny... Męko moja serdeczna... Patrzysz — patrzysz na mnie zatracenie —
przekleństwo — bóstwo moje...
Ty--
Chciałem cię dźwignąć, na skrzydłach unieść w moje światy. - Chciałem uczynić cię
najlepszą, najpiękniejszą, najświętszą z kobiet,
Męka ożyła w nim. — Wstał chwiejąc się z fotelu, postąpił parę kroków na środek pokoju i
ogarnął go raz jeszcze beznadziejnie bolesnemi oczyma.
— Godzina spełniła się — wyszeptał.
— Tu była przystań moja — ten pokój to ziemia moja — i świat — niech cię zapamiętam
— niech cię oczy moje zawsze widzą — zawsze, ty cichy kościele mój — szeptał.
jakie miała ziemia ta biedna moja —tak jak cię moją... moją uczyniłem...
Dałem ci miłość, która i bez ślubnych przysiąg sakramentem była - miłość, która tworzy
kobietę — człowieka.. a ty?...
Nic... nic... tylko patrz na mnie, taka smutna, pobladła, moja utracona...
Wcielona boleści moja...
Patrz na mnie, dokąd on nie przyjdzie...
Ta chwila na życie całe wystarczyć mi musi.
— Czemże się stałeś?... Zadrżał jak we febrze.
— Trzeba odejść, spełniło się.
Szedł ku drzwiom i zwolna u samego progu zatrzymał się. — Zwrócił się twarzą do niej;
stała oparta o stół, w obie dłonie ujęła głowę i patrzyła na niego, niezdolna przemówić słowa,
oniemiała.
Spojrzał na nią tak, jak patrzy człowiek na śmierć skazany i śmierci wyczekujący.
— Ja ci nie złorzeczę — przemówił jeszcze — nie umiem, nie mogę.
Widzisz ja ci powiem nawet szczerze: Bądź naprawdę szczęśliwą — możem ja nie zdołał.
Niech ci więc on wypełni duszę sobą, tak żeby już nikt... nikt...
Cichy spokój — dobre pragnienia, świadome dążenie do tej przystani koniecznej — może w
tem jest szczęście...
Jeśli umiesz... bądź szczęśliwą... Bo to trzeba umieć... Może on...
Głos mu się złamał. — Zwrócił się ku drzwiom i nacisnął klamkę...
Wtem przeniknął go szept krótki, błagalny, przeraźliwszy od krzyku:
— Zostań.
Stanął jak wryty... ale nim się opamiętał, już gorące łzy i oddech jej oblały mu twarz...
— Zostań — szeptała bezpamiętnie. Zawahał się chwilę — krótką chwilę trwała w nim
straszna, zaciekła walka...
Schyliła mu się do nóg i objęta kurczowo jego stopy:
— Zostań I
Przemogła go ta fala gorąca, nawalna, która wezbrała w nim i wydarła się z głębi jego piersi
jednem słowem:
— Janko!
Porwał ją w objęcia i bezprzytomnie niemal mówił, łkając:
— Nie zostanę... ty męko moja... ty wstydzie mój krwawy... jedyny — nie... nie... Bo on
Janko... on — on...
Bo życie nasze razem byłoby kłamstwem... a dawna prawda zabita bezpowrotnie... Bo
błąkałoby się tu między nami, w domu, na ulicy, we śnie i na jawie — nieszczęście...
Bolesny, jak najsroższa tortura, rozpaczny pocałunek połączył ich usta i trwał długo... aż on
wyrwał się z jej objęć.
— Żegnam cię — męko ty moja serdeczna — zatracenie moje... jedyne, ukochane...
Osunęła się bezwładnie na podłogę. Słyszała zamykające się drzwi jedne — potem drugie.
Pociemniało jej w oczach. Cisza...
OPOWIADANIE FURYATA
Jej ślub.
A przecież nic się nie stało, coby świadczyło, że się dzieje ohyda! Nic. Ja sam miałem jakiś
niemy, tępy spokój w duszy; spokój a może... martwotę.
To nic, że nas rozdzielili, że jak rzecz oddali ją drugiemu, a nam jęknąć nawet ,nie wolno
było; to prosty, częsty, oklepany wypadek — konieczna, tolerowana przez rozsądnych podłość i
basta. Ale, że temu handlowi mają czelność taki rozgłos dawać i Boga na świadka wzywać i tak
jaskrawo oświecać kościół, tego pojąć nie umiałem!
Boga!
Przecież On jest. Przeczuwam Go; z mroku tych gotyckich sklepień patrzy na mnie — mam
chłód na skroniach, a gdy spojrzę w szczyty głębokich, wklęsłych, kościelnych mroków, czarny
cień kładzie mi się na oczy, jak niezgłębiona, przepastna tajemnica. On jest...
Od dwóch tysięcy lat — ach nie — od dziesiątków tysięcy trwań, wznoszą Mu świątynie,
padają przed Nim na twarz, łkają, żebrzą, modlą się. On jest.
On — niepojęta, silna, uświadomiona przyczyna wszech rzeczy; z Niego wszystko wyszło: i
ta rozkosz dająca poczęcie życia i... Nie, nie będę bluźnił... Dwie rzeczy dziwiły mię. — Najpierw
to, że wogóle ten dzień zawitał, że przyszedł, a ja jestem, potem, że patrzę, iż za chwilę ujrzę ten
pogrzeb dwóch dusz i nie ślepnę, nie zmieniam się w nicość, ale ciągle jestem, bo myślę?!
Tędy — tym dumnie rozścielonym przez środek świątyni.kobiercem, wprowadzą ją... Moje
— moje biedne, białe, utracone! I takie bezbronne...
Zaczęła mi się myśl mącić, czułem corza większy chłód na skroniach, czoło moje oblało się
potem. Musiałem się oprzeć o filar kościoła. Szereg obrazów przesuwać się zaczął jasnymi
błyskami w pamięci. Przypomniała mi się biedna, bezbronna...
A jednak była chwila, w której zdołałem w jej duszy bunt wywołać; te chwile pożegnania...
Jak palony żywcem człowiek, wiła się z bólu:
— Bierz mię, wbrew wszystkiemu, ty jeden.
Ale ja bez pamięci tylko ust jej szukałem; tylko te gorące, słone łzy, rozpaczliwie spojone
wargi nasze zalewały; zmieniłem się w jeden huragan żalu — byłem bezcielesnym.
A ona zdławionym głosem szeptała:
— Oni Boga wzywać będą — przyjdzie — zabije mię - weźmie... Cieniem, duchem będę
przy tobie... ale będę... będę...
Wątłą jej pierś rozrywały łkania - chwiała się jak lilia złamana. I to krwawe rozpaczne
pożegnanie - minęło - i tyle, tyle dni potem przeszło, a ja żyłem i żyłem.
Miałem nieustannie jej słowa na myśli: Oni Boga wzywać będą — przyjdzie, zabije mię...
weźmie... Veni Creator!...
Boga wzywać będą! Te dwa słowa pieśni kościelnej, jak ciężka zmora mózg mi wypalały.
To wyrok jej śmierci. Słyszałem go w nocy i rankiem mię budził i tętnił mi w piersi każdem
uderzeniem serca głos owej modlitwy: Veni Creator!...
Rozdzielono nas — nie widzieliśmy się więcej — rozdzielono brutalnie, bezwzględnie, na
zawsze...
Aż nadszedł dzień ślubu — zmartwiały zawlokłem się do kościoła, na nieludzką, straszną
mękę — na pogrzeb dwóch dusz naszych — poszedłem.
Kościół zwolna napełniać się zaczął. Płynął w nawy boczne motłoch jarmarczny — rój
gapiów. Przypadłem do kamiennego filaru, objąłem go w ramiona i ogromny niepojęty strach mię
ogarnął. Cała moja miłość, ból, rozpacz, wszystko, co resztą zamierającej duszy czułem, zmieniło
się w jeden ogromny lęk...
Nagle tłum się rozstąpił w dwa równe szeregi; wszystkie głowy przechylone ku środkowi i
zwrócone ku wejściu. Kolo moich uszu zaszeleściały straszne słowa:
— Idą... idą!...
Opuściłem ramiona — filar, który przedtem obejmowałem, wydał mi się trupem lodowym.
Chwyciłem się za pierś, darłem ubranie — palce wpiłem aż do ciała, paznokcie wgłębiłem.
Słyszałem w koło siebie jakieś głosy — ktoś mię trącał — ręce odrywał, nie wiem.
I stało się — jak przez sen pamiętam — ten biały, aż błękitnawy, taki bezlitośnie biały snop
światła i płynący u jego szczytu splot mirtów i te dwa czarne cienie.
Litości!...
I tylko tego wyroku się bałem — i tylko te dwa słowa pieśni były w tej chwili całem
istnieniem mej myśli. Groźbą — nieszczęściem.
Wiedziałem, że się stanie coś strasznego — że gdy je usłyszę, albo uderzą we mnie, jak dwa
gromy — runę — albo wybuchem skrzywdzonego ducha mego, cały kościół trupami wyścielę.
Słyszałem bicie własnego serca, bicie głośne, przerażone i całem ciałem mojem wstrząsały
febryczne drżenia.
Zdawało mi się, że wieki — wieki całe mijają i giną w niepamięci, a męka moja żyje, że
pamięć trwania rozłożyła jedną minutę na stulecia całe, bym konał dłużej!
Wtem kapłan uroczyście zaintonował ową pieśń - organy zagrzmiały, uderzył chór głosów
męskich, ale zaledwie fala głosów zdołała przepłynąć kościół — od strony ołtarza rozległ się
gwałtowny rozdzierający krzyk — krzyk przeraźliwy — brzemienny haniebną krzywdą kobiety —
człowieka, głośnym protestem nieśmiertelnego ducha straszliwy!!
Dziwna jasność jak błyskawica oblała mi oczy!
Tłum pochylił się, zakotłował i w stronę ołtarza ruszył, odezwały się głosy, krzyki, wołanie
o ratunek.
— Wody!
Rzuciłem się naprzód... Nie wiem co się działo... Tłum, ciekawością wiedziony, zbił się w
masę, tłoczył się, dusił.
Rozpacz mnie ogarnęła — zaczęła się dziko krwawa walka moja z motłochem... Kopałem,
biłem — darłem zębami, przedzierałem się jak oszalały, padali i dusili się pod mymi razami...
I przedarłem się!
Nie wiem z czyich rąk ją wyrwałem i uniosłem w ramionach.
Ją tylko jedną widziałem.
Spojrzała na mnie, ciężko podnosząc powieki i z siniejących ust szeptem wymienione padło
imię moje...
Litości...
W oczach moich rosła wciąż i rosła jasność ogromna — oblała cały kościół szkarłatnym
blaskiem aż do najdalszych mroków, do najwyższych sklepień — a ja podnosiłem coraz to wyżej i
wyżej w ramionach kochanie moje i mówiłem do owego blasku, tuląc stygnący już trup
nieszczęsnej: — Veni Creator!!
Upalny, skwarny dzień sierpniowy. — Wszystko zda się skamieniało i zmartwiało w
rozpalonem do jaskrawej białości powietrzu — zamiast niego płuca moje wciągały wonny
płomienny opar kwiatowy — nie było powietrza, raczej całą atmosferę żar słońca zmienił na jakiś
przejrzysty, wonny ogień.
W pra-starej alei lipowej, jak i w całym ogromnym parku w tej chwili było nas tylko dwoje.
Ja i Anka.
Anka taka biała, roześmiana, balowa dziewczyna! Balowa, bo zawsze i niepodzielnie
królowała na każdym balu, gdzie tylko zjawiła się — bo umiała po królewsku oszaleć tańcem.
Anka!
Dziś już mi ją gęsta, przepojona ropą leż ogrójcowych, mgła zasłania... Rozdzieram mgłę
ową dławiącą, nieubłaganą, ohydną i widzę ją.
Otulona w lekką jak jej myśl i dusza letnią wolną suknię — stąpa leniwo i ociężale obok
mnie, w owym wonnym ranku sierpniowym, pod cieniem lip, które cienia chłodu dać nam już nie
mogły i patrzy sennie czarnym aksamitem swych źrenic. — Widzę białe kamienne jej ramiona, z
których szerokie wolne rękawy opadły, widzę szeroko odkrytą szyję, kark, aż część pleców i ten
niesforny, ciężki, hebanowy węzeł włosów nad karkiem i złotawy gęsty puszek na nim. Odurza mię
gorąco i patrzę na Ankę. Suknia wycięta głęboko — jest to raczej rodzaj bardzo wolnego
ogrodowego negliżu. Patrzę na uchyloną zasłonę, na jej piersi i zaczynają unosić całą kapelę moich
zmysłów dwie przepyszne, śmiałe, szeroko płynące fale. — Dwie niesłychanie białe fale...
Unoszą się i opadają niemal gwałtownie. Nastrój pompatyczno-zmyslowyl...
Mówię do niej coś bardzo długo, bez przerwy, ledwie zdając sobie z tego sprawę, żem
wymawiał w kółko wciąż jedno tylko słowo: Anka... Anka... Anka i znowu nic tylko Anka!...
Mówię błagalnie, żebraczo niemal...
A w tym skwarze przeogromnym czuję jedno tylko... Ginie mi woń żywcem na wolnem
słońcu palonych kwiatów, ginie miodna woń lip, ginie i ów żywiczny zapach wiejący od licznych w
parku świerków i króluje nademną jedna tylko, jedyna...
Jak zapach nardu — kwietna woń jej zmęczonego tropikalnym skwarem młodego,
dojrzałego jak wyborny owoc ciata... — Anka!
Milczenie — spojrzała na mnie leniwie, sennie, długo z pod rzęs gorącem, a trzymającem na
odległość szpicruty spojrzeniem. Przypomniało mi się skrwawione samobiczowa- niem ciało
świętego Hieronima na pustyni, i pomyślałem, że szatan go chyba tylko takim oszalałym
zmysłowym zapachem młodego ciała kusić musiał!
I znowu wyszeptałem błagalnie:
— Anka!...
Kąty jej wilgotnych, ponsowych ust zadrgały powstrzymywanym śmiechem.
— Co? — zapytała.
— Męczę się — wybąknąłem.
— Zmówić modlitwę do Przemienienia Pańskiego — może przeminie?
1 rozlał się długi, kobiecy śmiech.
Doszliśmy do końca alei. Widniał stąd szeroki i daleki szmat ziemi, złote ściernisko, ogrom
światła, gdzieniegdzie kępka zadumanych polnych drzew, co to niewiadomo skąd się w pustem
polu wzięły i niewiadomo dlaczego nikt nie śmie ich wyciąć, — dużo błękitu, gorąca i ciszy...
U dwóch krańcowych drzew zawieszony był hamak, naprzeciw stała ławeczka - Anka szła o
jakie trzy kroki przedemną, kołysząc się lekko w biodrach, nie skrępowana żadnym gorsetem,
kusząca każdem poruszeniem. Zmierzyła do hamaka — ja usiadłem na ławeczce, — chciała się
dostać do niego, a był odrobinę za wysoko uwieszony. Spojrzała na mnie pytająco oczyma, które
mówiły:
— Dlaczego mi nie pomożesz?
Ale musiała wyczytać w moich oczach odpowiedź:
— Boję się dotknąć ciebie, męko ty moja bezkresna, cudna, bobym do reszty oszalał!
Uśmiechnęła się pół-kobieco, a pół-dziecinnie i zaczęła się sama dostawać do hamaka.
Uklękła w nim najpierw jednem kolanem — hamak pochylił się w jej stronę — pozostawała tak
długą chwilę z jednem kolanem opartem na wyprężonej jedwabnej siatce, jakby już znużona tem
poruszeniem — wspaniała linia jej bioder rozszerzyła się bardzo, a suknia uniosła się w ten sposób,
że podziwiałem, tuliłem, pieściłem oczyma przepięknie wspaniałą jej nogę, od stopy aż po biodro
niemal, nogę, której kształtu mogły pozazdrościć arcydzieła dłuta geniuszów.
Żywy — ciepły — gorący posąg... I znowu śmiech — zupełnie dziecinny, serdeczny...
Ujęła ręką hak, rękaw opadł zupełnie... teraz jaśniało mi przed oczyma tylko kobiece,
szerokie, wyprężone ramię, — uklękła drugiem kolanem, wyciągnęła się szybko i ułożyła
niesłychane bogactwo swego ciała wygodnie, szeroko na wznak...
Siedziałem o dwa kroki obok niej i nie poruszyłem się wcale. Po chwili usłyszałem jej głos
miękki, rozpieszczony:
— Niegrzeczny, ja się męczę, a on nic!... Milcząc powstałem z ławki i usiadłem na trawniku
u jej nóg — poruszyłem hamak — kołysałem lekko, milcząc ciągle — a gorąco zdawało się jeszcze
i jeszcze wzmagać... Promieniowało na mnie tchnienie jej ciała—
patrzyłem na matowo-białą jej twarz, pieściłem oczyma jej nieprzerwanie długie, z pod rzęs
płynące spojrzenie w moje głodne oczy i kołysałem ją lekko i cicho.
A gorąco mimo cienie lip płynęło i płynęło bez przerwy i niosło jakieś poszepty zuchwałe,
jakieś myśli i pragnienia niesłychane.
Wiotka draperya sukni oddawała dokładnie i do najmniejszego szczegółu oszałamiające
linie jej form...
Pochłaniałem je oczyma i kołysałem cicho, lekko.
Lipy stały w pożarze słonecznym bez drgnienia. Zwolna zaczęły opadać powieki na drogie
jej oczy, aż nakryły je zupełnie.
Oddech stał się miarowy i głębszy. Ręce miała założone pod głowę tak, że hebanowo-włosą
głowę swoją ujęła w gorącą białą ramę ramion...
Kołysałem lekko, lekko...
Usnęła...
Powstałem cicho z murawy i zbliżyłem się do samego hamaka — leżała uśpiona i biała w tej
błękitnej jedwabnej siatce, jak uosobienie rozkoszy... Oparłem się lekko obiema rękami o brzegi
hamaka i patrzyłem cały drżący na jej kwitnące ciepłe usta... na te usta rozchylone we śnie, na
zupełnie niemal nieosłoniętą pierś jej, rozkołysaną, cudną... Narkotyczny, oszalały zapach, lekki jak
dalekie tchnienie jaśminu, szedł od tych piersi jej, od ramion i ściskał mi skronie, i oczy, i zmysły
wszystkie, jak rozpalone obręcze... Poruszyła sobą leniwie i ułożyła się przez sen, jeszcze cudniej,
szerzej i niedbałej... a ja pochylałem moje usta do jej piersi coraz bliżej i bliżej — pochylałem,
tamując oddech... Brzeg hamaka wysunął mi się z rąk — uczułem mimowolnie ciepłą jej kibić pod
rękami — drżałem jak w paroksyzmie malarii i pochylałem spalone gorączką usta moje nad
mleczno-białą jej piersią... zdawało mi się, że już... już muskam je ustami, gdy ona nie otwierając
oczu, jakby przez sen uśmiechać się poczęła, potem niespodzianie, szybkim ruchem oparta mi dłoń
na piersi i odsunęła od siebie na całą długość wyprężonego ramienia...
I znowu długa kaskada śmiechu, potem słowa:
— Zaspakajać pragnienia, chłopczyku, to wulkan szalony, to żywioł i płomienie, ogrom i
siłę zamieniać w letnią wodę!
Upadłem na trawnik i wiłem się w tym wonnym pożarze słonecznym — z jednem tylko
słowem skargi:
— Anka... Anka... Anka...
Patrzyła mi w oczy z wysokości hamaka długiem, leniwem spojrzeniem sennych
pragnieniem oczu...
JESIENNA RÓŻA
(Fragment)
Po chwili milczenia rzekł do nas Karnicki: — Stanowczo pan Eustachy Korecki ma
słuszność. Pani Eleonora jest najmilszą i najbardziej uroczą kobietą z pomiędzy tych wszystkich
niesłychanie łaskawych dobrodziejek, które raczyły mnie bałamucić!
Mówiąc to, pomyślałem dobrze i o innych kobietach, które w ścisłem i nie w ścisłem
znaczeniu tego słowa przeszły przez moje życie, nie jestem więc wcale niewdzięcznikiem, ani
płochym lekkomyślnym człowiekiem, który ostatnie wrażenie zawsze nazywa najsilniejszem. O
nie. Przechodzę, ile to możliwe, sumiennie i dokładnie wszystkie jej... no, nie poprzedniczki, bo
pomiędzy mną a panią Eleo, jak ją nazywam, nigdy nic nie było... ale wszystkie te nasze kobiety,
które głębsze na mnie zrobiły wrażenie, i dochodzę do stanów czego przekonania, że ona jedna
jedyna była zupełnie inna, zupełnie oryginalna i niczem nie przypominała słyszanych u innych
słów, widzianych gestów i zrozumianych tonów i półtonów. To jest jej ogromną, doskonałą zaletą, i
za to jestem jej szczerze wdzięczny.
Ale mam jeszcze inne powody wdzięczności dla pani Eleo. Poprostu uwielbiam ją za to
mianowicie, że się w niej nie kocham, a jeszcze więcej za to, że ona się we mnie nie kochał
Siedzieliśmy we trzech, było to na balu, ja, pan Eustachy Korecki i wygłaszający zachwyty
o pani Eleo, trochę zarozumiały, ale bardzo miły, dwudziestoośmioletni, kuzyn mój Karnicki.
Karnicki należał do tej młodzieży, którą taniec, po pierwszych kilku obowiązkowych
tourach śmiertelnie nuży, ja wcale nie tańczę, a pan Eustachy wolał bufet i cygaro z myślami o pani
Eleo, o którą z kamienną wytrwałością starał się. od lat dziesięciu, dostawał również wytrwale
kosza i... zaczynał ciągle konkury nanowo!
Doskonałe były cygara i wino, a i nie gorszy ten kamienny, niczem nie zamącony spokój
pana Eustachego, na którego martwej trochę i zimnej twarzy czytaliśmy wszyscy nowe, niezłomne
postanowienie: Dzisiaj się znowu oświadczę. Zaległo chwilowe milczenie. Eustachy Korecki z
lekkim, ledwie dostrzegalnym odcieniem melancholji wypuszczał dym cygara nosem, a ja
tymczasem obserwowałem Janka Karnickiego, który, zupełnie prawie nie zważając na nas,
podszedł do lustra i niby przewiązując krawat, podziwiał siebie.
Nie dziwiłem się mu wcale, bo sam ogromnie lubiłem przypatrywać się jego nad wyraz
ujmująco-wytwornej postaci.
Życie pozostawiło na mnie ślad pewien niezatarcie głęboki; na imię mu: niewiara. Rzecz na
pozór drobna wpłynęła na to, mia- nowicie systematyczne okłamywanie mnie przez kobietę... Sam
śmieję się z siebie, że tak pospolita, marna przyczyna... jednak... Chociaż działo się to tak bardzo
dawno! Teraz przypomniało mi się to wszystko, wprost wywołane wrażeniem kontrastu, bo Janek
Karnicki był przeciwnie znakomitem uosobieniem tej silnej, świeżej, potężnej, życiowej wiary! Był
mojem przeciwieństwem, dlatego lubiłem go bardzo, podziwiałem tę jego zaletę i... żałowałem go z
całej duszy! Mimo to nie byłbym nigdy starał się o to, żeby wiarę tę zepsuć w nim, chociaż
uchroniłbym go może od koniecznego zawodu, ale żal mi było łamać to, co jedynie młodość i na
krótko daje, co wszyscy niegdyś nazywaliśmy szczęściem, poprostu, nie chciałem psuć mu złudzeń.
Z zamyślenia obudził mnie głos Janka - ukończył właśnie auto-admirację w lustrze i zbliżył
się ponownie do nas.
— Chciałbym, — rzekł, kołysząc się lekko z nogi na nogę — żeby moja przyszła żona tak
długo trzymała się. dobrze, i umiała się tak niesłychanie konserwować, jak pani Eleo - ona musi
mieć już około trzydziestu sześciu lat. Nieprawdaż?
— Nie wiem, — odparłem — ale wygląda zaledwie na dwadzieścia pięć.
Po twarzy pana Eustachego przemknął nieznaczny uśmiech, po chwili bąknął pół-szeptem:
— Osiemnastego października ukończyła trzydzieści dziewięć lat... Ale nic w tem
dziwnego: życie bez troski, no i blondynka!
— Jak to blondynka? — zapytałem.
— Blondynki konserwują się długo i dobrze, a starzeją o wiele później, niźli ciemnowłose.
To znana rzecz — dodał po chwili i zamilkł.
— Słowem, — rzekł, śmiejąc się mój kuzyn — temperament i właściwości fizjologiczne u
kobiety zależne są od jej maści!
— Od maści, rasy i tak dalej — dodał jeszcze, ciągle zamyślony pan Eustachy.
Tymczasem bal rozkołysał się na dobre. Przeszliśmy z bufetu do małego błękitnego
saloniku, gdzie znowu zagłębiliśmy się w miękkich, nizkich fotelach. Z sali dochodziło stłumione,
melancholijnie lubieżne, bezmyślne tętno balu.
— Ciekawym też — zagadnął Karnicki — czy pani Eleo wogóle będzie na tym balu, czy
nie? Bo spóźnia się dziwnie dzisiaj.
Pan Eustachy sięgnął leniwie po zegarek i mruknął po chwili:
— Będzie tu za dwanaście minut! Spojrzeliśmy po sobie.
— Jak on dokładnie zna wszystkie jej daty! - szepnął do mnie mój kuzyn.
— Ale ty — odrzekłem mu również półgłosem — dat swojej narzeczonej nie znasz wcale!
— O, moja narzeczona nie budzi we mnie niepokoju, bo jest mi już legalnie obie cana;
zresztą — doda! po chwili — narzeczona to przez pół, jakby żona!
Nie zauważyliśmy, że pan Eustachy Korecki zniknął. Z sali dochodziły niewyraźne tony
walca, wpływały niepochwytnymi strumieniami jakichś wspomnień, pragnień, tęsknot i mieszały
się w miraż tęczowy, lekki, ledwie dostrzegalny na tle ciszy nocnego milczenia i błękitnego
półmroku cichego tego zakątka.
Jakby wtórując moim myślom, Janek szepnął:
— Dobrze tu...
— Dobrze.
Przypomniała mi się pani Eleo. Niesłychanie lubiłem jej smutne granatowe oczy, lekki cień
zmarszczek około białych skroni; nęciły mnie jej dumne a zawsze jak płomień gorejącej żywicy
purpurowe ustal Nadewszystko zaś tkwi mi w pamięci ten pełen prostoty, a mimo to rozkazująco
hetmański wyraz całej jej postaci. Myślałem mniej więcej w ten sposób; Janek tymczasem też po-
grążył się w zadumie. No, nic dziwnego —. mówiłem sobie w duchu, patrząc na niego;— odważni
zaręczają się i, o ile mają skłonność do bohaterstwa, żenią się nawet, ale przedtem... muszą być
zamyśleni!
Starokawalerstwo szeptało mi te uwagi a starokawalerstwo stoi na równi z najbrzydszemi
chorobami chronicznemi.
W tej chwili do tonu dalekiego walca domieszał się wyraźny, miękki szelest jedwabiu.
Wsparta na ramieniu pana Eustachego, weszła pani Eleo. W sukni koloru najpiękniejszych opałów,
z szeroką rywjerą pereł na szyi, z głową ukoronowaną przepyszną masą złotopłowych włosów,
wyglądała jak zaklęcie tęsknoty za ziemskiem szczęściem.
Zanalizowałem to wszystko jednym rzutem oka i wydeklamowałem z patosem w swojej
starokawalerskiej duszy. Na mój nizki... bardzo nizki ukłon, który odpokutowałem silnem ukłuciem
w krzyżu, odpowiedziała za równo uprzejmem, jak szybkiem skinieniem głowy i... przystąpiła
zaraz do Janka...
- Panie... panie Janiu (znała go od dziecka i nazywała tak czasem w poufnem kółku), pańska
narzeczona i jej rodzice przyjechali ze mną i są już tam na sali: trzeba się przywitać... ale wpierw
poczekać proszę... muszę się przypatrzyć, jak wygląda mój pupil.
1 przystąpiła do niego poufale, ciepłym kobiecym gestem poprawiła mu białą tuberozę w
butonierce fraka i obejrzała go szybkim rzutem dynastycznych swych oczu... które patrzyły
powłóczyście a głęboko.
— Tak, dobrze! A teraz Janek niech idzie się kochać... bardzo, bardzo.
Ale Janek miał typową minę narzeczonego na balu, t. j. urzędowo-uśmiechnięto znudzoną.
- A dobrze... naturalnie, idę tam... lecę!
No, i odleciał. Pan Eustachy zaś, spełniwszy swój kamienny obowiązek wprowadzenia pani
Eleo, usunął się cichaczem do pokoju, gdzie grano w karty; zostaliśmy więc sami.
Ona stała jeszcze w tej samej pozycyi jak w chwili, gdy robiła przegląd Janka, na środku
saloniku, przez pół plecami do mnie odwrócona... Przypatrywałem się jej Lubiłem ogromnie pieścić
oczyma wspaniałą linję jej ramion, o jakiś drobiazg za szerokich może, ale za to aksamitno-białych,
i drugą linję jej bioder. Już zwróciła się w moją stronę, już nawet usiadła i zaczęła rozmowę ze
mną, nie pamiętam już o czem, a oczy jej patrzyły wciąż gdzieś daleko, gdzieś w stronę sali,
przebijały w lot ściany kilku, dzielących nas od par tanecznych pokojów i szukały tam najwyraźniej
kogoś, snuły się za kimś.
Znałem ją oddawna, i byliśmy z sobą w przyjaźni, nacechowanej prawdziwą szczerością
— Proszę pani, — zagadnąłem, co stanie się z jej namiętnością, gdy marjaź Janka
Karnickiego stanie się już faktem dokonanym?
Nie zrozumiała mnie w pierwszej chwili a moie zrozumiała ile... Do twarzy jej uderzył
bardzo wyraźny rumieniec, i spójrzała mi w oczy trochę za długo i za szeroko.
— Małżeństwo Jania jest jakby już rzeczą dokonaną... ale o jakiej to mojej namiętności pan
mówi, nie rozumiem?
— To bardzo prosta rzecz — odparłem spokojnie: — o namiętności swatania... Gdy pani
mego kuzyna już zupełnie skończy żenić, kto stanie się następną ofiarą?
— Ach, tak — odetchnęła, a potem zaśmiała się już zupełnie swobodnie: — niech mi pan
wynajdzie jaką nową ofiarę!
— i owszem... już wynalazłem.
— i któż to taki?
— Ja!
Znowu długi... bardzo długi śmiech...
— Dlaczego pani się śmieje ze mnie?
— O wcale nie z pana, lecz z radości, że mam już w ręku drugą ofiarę. Proszę tylko
powiedzieć mi bardzo dokładnie, jaki jest gust pański?
— Bardzo młoda i bardzo ładna.
— I już koniec?
— Już.
— Dobrze... mam taką żonę dla pana. A teraz mały krupuł sumienia: czy pan potrafi jeszcze
uszczęśliwić bardzo młodą dziewczynę?
— Uszczęśliwić kobietę nawet w moim wieku można; jest to tylko zależne od tego, jak się
jej pojęcie o szczęściu uformuje.
— A czy każda da się tak do gustu uformować?
— Nie! ale pani zapomina, że ja prosiłem o bardzo młodą żonę dla siebie!
— Ach, rozumiem I — roześmiała się — rozumiem: takie lube i cudne cielątko można
naprawdę uformować, jak to pan nazywa. Można jej wpoić takie pojęcie o szczęściu, żeby to i
wygodne było, i niezbyt męczące, i bezpieczne, to jest nie narażające na kompromitacyę, a
przyjemne! Nieprawdaż?
— Jakże mnie pani znakomicie rozumie!-zawołałem. — Właśnie o to mi chodzi!
Otrzymałem silne uderzenie trzonkiem wachlarza po ręce.
— Brzydki, cynik, stary kawaler z pana! Wcale żony panu szukać nie będę!
— Ale dlaczego pani następnych swatów nie rozpocznie od siebie i nie wyjdzie już raz za
Eustachego Koreckiego?
— Widzi pan, myśmy się oboje, on i ja, tak do tego przyzwyczaili, że on od kilkunastu lat
ciągle się stara, a ja ciągle nie chcę, że już nam obojgu dziś z tem dobrze. Zaręczam panu, że
gdybym go dzisiaj nagle i niespodziewanie przyjęła, zdziwiłby się tak bardzo, że uciekłbyl
— Więc pani nie tęskni do... do jesiennej róży?
— Co to jest jesienna róża?
— Ostatnia miłość, czy też ostatnie szczęście na ziemi!
— Mówią, — wyszeptała dość cicho — że ma być mocna jak śmierć!
— Bywa — odrzekłem. — Zwykle to ostatnie na ziemi kochanie bywa równie szalone samo
w sobie, jak i pierwsze, tylko boleśniejsze, bo ze skąpstwem ukrywane, i pielęgnowane jak ostatni
uśmiech lata w jesieni, te ostatnie jesienne róże przez ogrodnika, który nie wie, czy następnego lata
doczeka!
Pani Eleo zbladła o jeden ton jeszcze więcej i szepnęła:
— Niej wie, czy doczeka - tak i — i wie pan co? taka roża jesienna wyrasta zwykle nie... o
wcale nie dla siebie... Takie ostatnie kochanie — jak to pan nazwałeś, stara się milcząc tylko o
szczęście innych — tych właśnie kochanych — a stara się bez pamięci o sobie... i w tem ma jakąś
bolesną rozkosz!
— Pani o tem mówić nie powinna i nie może nawet.
— Dlaczego?
— Bo pani ma jeszcze prawo do róż lipcowych!
Zaśmiała się z silnym przymusem:
— O nie, panie, za staram już na to! Zamilkliśmy.
Z oddali dochodził cichy ton walca. Melodye takie włażą w mózg i potem spać przez
tydzień nie można... Byłem zły...
A walc kołysał się i płynął gorący i jakiś rozkochany. Pani Eleo była w tej chwili taka
piękna, że nie miałem odwagi patrzeć na nią.
Nagle usłyszeliśmy głośny, - dżwięczny śmiech i do błękitnego saloniku wbiegła niemal
młoda, może zaledwie ośmnastoletnia panna, zgrabna i przystojna, w szkarłatnej sukni, za nią Janek
Karnicki, oboje roześmiani.
— Proszę pani... Ciociu! — krzyknęli niemal oboje.
Pani Eleo powstała i zbliżyła się do nich.
— A więc — trzepali jedno przez drugie: — ślub nasz przyspieszony!
Uśmiechnęła się, twarz jej zrobiła na mnie w tej chwili wrażenie zmąconego źródła, i
powiedziała spokojnie:
— A... to dobrze — bardzo dobrze.
— Nie prawdaż? — szczebiotała młoda panna — pocóż to zwlekać?... Ale ciociu!... milion
spraw do załatwienia... milion I
Ja wam pomogę — mówiła cicho i spokojnie - ja wam wszystko przygotuję... tobie początek
wyprawy... najkonieczniejsze tylko i—jedźcie sobie z Panem Bogiem pod włoskie niebo — a ja
wam sama wszystko ukończę... 1 mieszkanie urządzę, gniazdko wam sama wyścielę — sama... Gdy
powrócicie, będzie już usłane...
Tu coś (zdawało mi się zapewne), jakby się jej głos złamał. Po chwili mówiła dalej:
— Bardzo — bardzo się cieszę... z całej mojej duszy...
Jedną ręką ścisnęła dłoń Janka, a drugą tuliła do piersi młodą dziewczynę, mówiąc:
— Moje... moje dzieciaki kochane!
OSTATNI LIST
Trudno mi trochę pisać - ale spróbuję — postaram się o ten krwawy wysiłek woli, bo muszę.
Widzisz, Wiochno — tak jest: Musimy skończyć! Zapytasz: co? otóż będzie to tragi-komiczny
koniec tego, co się właściwie wcale nie zaczęło, choć niby tak długo trwało! Koniec naszej...
(przepraszam !) koniec mojej miłości! To trochę teatralne — nie prawdaż? Chcąc więc uniknąć
śmieszności — (pojęcie dzisiaj jednoznaczne z miłością!) — powiem inaczej: koniec tej gry, w
której z jednej strony płacono szczerem złotem, z drugiej zaś znaczkami bez wartości. Nie chciej
mię jednak źle zrozumieć, ty Mała moja — ja ci nie czynię wyrzutów — dalibóg nie, — któżby w
dzisiejszych bo czasach robił komukolwiek wyrzuty w takiej błahej, codziennej grze, jak np. gra o
życie?! Kto ma wszystkie atuty w garści, jest silniejszy, więc wygrywa — a słabszy? Słabszy zgrał
się do nitki i... niech sobie łeb o mur rozwali... Pal go licho! To tez ja protestu nie wnoszę, grę
uznaję za... uczciwą; przegrałem, całuję więc stół i — odchodzę!
Gdybym był doskonałym — ale wiesz? taką bezwarunkową doskonałością —
poprzestałbym na tem; ale, że jestem tylko szarą grudką ziemi na Bożym łanie, zwykłą, oblaną
krwawym znojem w tej walce o kęs dławiącego chleba, jednostką, a przytem (przepraszam, żem się
wogóle narodził!) artystą, więc nie chcąc zgrzeszyć przeciw etyce prawdy, roztrząsnę tym listem
własne sumienie do dna — przejdę pokrótce dzieje naszej znajomości — o dyskrecyę silić się nie
potrzebuję, niestety — i przekonam cię motylu a sam siebie uspokoję, że mam niezaprzeczoną
słuszność!
Widzę, już zaczynasz liczyć stronice tego listu i wzdychasz: Boże, jaki długi!... Mój
dzieciaku! i cóż ja na to poradzę? musi być troche dłuższy. Niechaj mie. ta okoliczność choć
odrobiną tłómaczy, że to jest już ostatni w życiu list - rozumiesz? nieodwołalnie ostatnia nasza w
życiu rozmowa! Sama przecież raz powiedziałaś do mnie, prawdopodobnie na jakimś balu, bo ty
wogóle żyjesz tylko na balu, te słowa: Ja wiem, że pan potrafi dobrze wyjść z kobietą, dlatego chcą
panu ufać. — A ja nie chcą tego zaufania twego zawodzić i cały ten mój list jest właśnie takiem
dobrem wyjściem z tobą, takiem bez robienia z operetki dramatu — zakończeniem sprawy!
Widzisz, mała, że jestem grzeczny i spokojny, jak nigdy?! Czy nie tak?
Matka moja raz do mnie napisała: Co poczniesz, synu, gdy ci ta pani duszą zabierze — a już
zabrała! Co poczniesz biedaku?...
Tak to daleko, za siódmą górą, biedna siwa matka moja jasno widziała los mój. Jestem
dzisiaj żebrakiem, jestem nędzarzem, jestem ślepcem, któremu wypieszczone pa-niątko,
wychuchana jedynaczka, dla zabawki, kij do podpierania się i szukania drogi, wyrwała z ręki i
rzuciła daleko w błoto... Błądż teraz, wywracaj się i rozbijaj głowę. Ale ślepiec bał się nawet Bóg
zapłać powiedzieć, bo należy do tych zacofańców, którzy wierzą w Boga! — a Bóg zapłać byłoby
tu złorzeczeniem chyba!
Moja ty jedyna — wybacz mi, że zapewne tym listem moim od tylu ważnych spraw cię
odrywam... Przecież to sezon się zmienia, a więc masz w głowie modniarkę swoją ze wszystkimi
magazynami nowości, krawcową i zapewne ważne wizyty i ostatnie już (póki trwa pogoda)
polowanie par-force i... no pan Iks... pan Ypsylon... pan Zet... I fiksy i żury i t. d. Niemyślne
dziecko szczęścia, słońca, śmiechu i szału ty — a ja ośmielam się z jakąś jeremiadą mieszać się w
to wszystko, taki niepotrzebny, taki zapomniany już może!... Ale widzisz... jedno słowo jest jeszcze
między nami do wypowiedzenia — słowo, którego wypowiedzieć nie chciałaś, bo wygodniej ci
było mieć przy sobie wierną, troche niecodzienną, a zupełnie oddaną duszą; duszę, która całem
istnieniem swojem do ciebie jednej należała, a ty mogłaś lekceważeniem jej wobec modnego
motłochu brawurować! To dogadzało twojej manii królowania tam, gdzie czczość blichtru króluje.
Dogadzało ci, że ten smutny i aż do pychy samotny duch wśród takiego motłochu u nóg ci się
wlecze — dlatego nie wypowiedziałaś tego słowa i... wybacz mi tę rzecz nieprawdopodobną,
wybacz — ale ja muszę to słowo powiedzieć: Skończone...
Widzisz, będę szczery. Ty nie masz wogóle pojęcia o takim smutku, jaki się w biednej piersi
mojej wielmoży teraz; ty nie wiesz, że niejedna noc ogrójcowa na męczeńskiej bezsenności minęła,
nim zdobyłem się dzisiaj na to straszne słowo, na ten wyrok śmierci dla ostatniego swego
ukochania na ziemi...
Skończone... skończone złudzenie, że ja swojem własnem jestestwem, poświęceniem każdej
myśli swojej, każdego tchnienia własnej duszy w tobie dobro i światło stworzyłem... Skończone
złudzenie...
1 to dzisiaj jedynie widzę, żem poprostu roztrwonił duszę własną — jedyne bogactwo,
sieroce mienie swoje, że nic z niego nie ocalę i odejść muszę.
Ale nie — nie będę ckliwy, bo wiem, że takie natury, jak twoja, tego rodzaju zwierzenia
zowią ckliwością! Przykrości też nie chcę ci robić; po co? Jednak!...
Niby nic — ot takie sobie maleńkie słóweczko: skończone, ty je przyjmiesz małem
skrzywieniem rozpieszczonego dziecka i może półgodzinną zadumą (przeceniam się
prawdopodobnie), a ja?!
Ja patrzę na powolne rozsypywanie się w gruzy owego gmachu, który stawiałem mozolnie,
lepiąc z własnej krwi i ducha, zwolna, cegiełka po cegiełce, owego gmachu, który był mi celem
życia i jedyną jego racyą. Gmach upada w gruzy, a ja patrzę, jak motłoch roz rywa i rozkrada
świętokradczo części mojego ducha — krwi serdecznej części...
Dość o tem! Chodziło mi tylko o to, aby ten ważny szczegół pozostał ci w pamięci, że:
istnieją typy mężczyzn publicznych, którzy przechodzą do porządku dziennego nad stosunkiem z
kobietą tak sobie lekko — pomiędzy jednem cygarem a drugiem!
otóż ja do tego gatunku nie należę. To nie znaczy jednak, żebym miał tych panów potępiać
— nie! Przeciwnie — wiem, że dobrze jest być takim; będę pracował nad sobą, żeby się z czasem
stać owym typem... — i stanę się nimi
To zawdzięczam tobie — a piszę na prawdę, bez cienia złośliwości: — całem sercem i
szczerze zawdzięczam 1...
A może kłamię? Może ja owym typem publicznego pana już przedtem, bezwiednie byłem?
O, jakże się boję wniknąć w samego siebie, jak boję się badać swoje sumienie, żeby nie dojść do
przekonania, że tak jest!
Wiochna!. jeżeli tak? O, jakieżby to fatalne było, jakie beznadziejnie rozpaczliwe! Bo czy ty
wiesz, co to znaczy?
To znaczy, że ja ciebie jedną, jedyną chciałem szanować, że do ciebie tylko ze wszystkich
kobiet na ziemi przystępowałem jak do ołtarza, że ciebie tylko błagałem niemem milczeniem
rozpaczy, rumienieniem się za ciebie kryjomem, udawaniem, gdy wstyd twarz mi palił, że nic nie
widzę i o niczem nie wiem i całą ową krwawicą cichych samobiczowań, ciebie — powtarzam —
jedyną błagałem tą męką moją:
— Daj mi się czcić... daj mi się cenić! Wiochno!
Jakież to musiało być ukochanie moje, skoro ja odrazu z gorącą żądzą szacunku, z
pragnieniem należnej ci czci królewskiej zbliżałem się do ciebie?! a ty?...
Nie! Nie — po stokroć nie! Ja ciebie, pieszczotko ty cudna, nie chcę potępiać wcale — nie
mam po prostu prawa tego robić i nie robię! Jeżeli tu stawiam jakiś trybunał sumienia, to na siebie
jedynie. Ale powiedz sama: czy mogłem nie przywrzeć do ciebie całą duszą? Ja byłem taki
opuszczony i sam jak pies obity, gdym cię poznał; a ty byłaś taka dobra, taka odrazu jedyna dla
mnie! Może był to tylko królewski kaprys wielkiej pani; ale mniejsza o to, dość, że tak bylo!
Dlaczego ty, rozpieszczona przez rodziców, przez los i życie, a najbardziej przez ludzi — ty w
atmosferze miękkiej, bez troski wylęgły istny rajski ptak, piękna jak baśń sama, królewna z baśni,
otoczona tysiącem tryumfów i hołdów, dlaczego mię opuszczonego samotnika dostrzegłaś? Czy ty
masz pojęcie, czem promień twojej łaski był dla mnie? Rozstępowały się zdumione tłumy, gdy mię
słoneczne twe oczy szukały!...
Tylu ich było wytwornych, tylu pięknych, tylu zawistnych oszczerców, a tyś szła do mnie
sama... szłaś do mnie, aby mi białe, ciepłe dłonie położyć na oczy, na te skamie- niałe bólem
powieki moje! Dlaczego?... I powiedz: czy mogłem nie oddać ci kochania wszystkiego, na jakie
tylko pierś człowiecza zdobyć się może?
A przecież — jakaś ty Wiochno moja, biedna... jaka bardzo biedna. Oślepił mię blask mego
szczęścia, ciebie tylko widziałem i wlokłem się za tobą jak cień, a tymczasem w koło mnie...
tymczasem tyl... Nie wiedziałem, że do tej świątyni, w której ja umieściłem swego Boga, wtargnął
cichaczem wraz ze mną motłoch i dostał się do ołtarzy, których ja tknąć nawet myślą nie śmiałem
— nie widziałem tego, nie wiedziałem nic... nic, boś ty mi tak jasno w oczy spojrzała i rzekła:
Jesteś sam — prócz ciebie niema i nie było nikogo! — i ja ślepiec wierzyłem!
Taka była wola twoja i nie sądzę ciebie — ale w tem moja Golgota i — odchodzę!
Cicho, pusto, zimno teraz w mojej samotni. — Ot i jesień, ciągnie wicher i deszcz uderza w
smutne czarne okno mego mieszkania. Jestem ciągle sam. Po długich miesiącach milczenia wczoraj
napisałem list do swojej matki i na zakończenie żegnam ją - dlaczego żegnam, sam nie wiem?
A wieczory są bardzo długie. O, te wieczory! Wiesz, mała? Siadam sobie cicho w ciemnym,
najciemniejszym kąciku swojej izdebki i widzę ciebie.
Bal! Sprowadzam ciebie ze schodów, uwieńczonych kwiatami, prosto do ogromnej sali —
w istne morze, w potop blasków, świateł... Otulona w szatę przepyszną, szkarłatną, piękna jak pieśń
o szczęściu, schodzisz, oparta na mojem ramieniu, wstępujesz w tę topiel jasności, a ja prowadzę
ciebie, aż do bólu pijany szczęściem...
Dlaczego to tak przeraźliwie minęło?
Nie mogę znieść świata — siedzę w czarnej pustce swojej tygodniami całymi, a każda
godzina ma tysiące lat!
Wiochno — czy ja, samotnik, byłem ci potrzebny?
O pracy mowy niema — wszystko, czegokolwiek dotknę, cobądź zrobię jest czcze, puste,
wyjałowione smutkiem, jak i ten list do ciebie I
Tragedya! Przebacz, ale co ja właściwie pocznę teraz z sobą?!
Pamiętam raz, a było to już w tej fazie, gdy zacząłem poznawać, co się wokoło mnie dzieje,
i haniebnie wmawiałem w siebie, że nic nie wiem — siedziałaś w bujającym fotelu bardzo biała i
jakaś senna zamyśleniem — nad głową zwieszały się duże liście palmy; jedna błękitna lampa w
rogu twojego saloniku i... my sami... A we mnie już hulała rozpacz na dobre, już szarpał mi trzewia
ból i... całą siłą woli okłamywałem siebie i krzyczałem sam w sobie: Nie prawda, nie prawda!!
przewidzenia! maniactwo! Ale prawda była tak bezlitośnie jasna, że przemożnie tłumiła ten
wewnętrzny krzyk protestu. Nie mo głem już dłużej milczeć, ale i nie mogłem też powiedzieć, że
wiem i co wiem, bo wstyd spalał mi słowa w gardle; chciałem ciebie tylko rozpaczliwie wyrwać z
tego otoczenia i wbrew tobie samej ratować ciął Nagle więc i niespodzianie wybuchnąłem:
— Wiochno, otrząśnij się, wzgardź tem, ja ciebie dźwignę, ja ciebie w górę, wysoko
podniosę do mego nieba, do moich gwiazd, spalę własne serce, oddam ducha, niech zginę, niech
zmarnieję, byłeś ty się dźwignęła i zmartwychwstała i była człowiekiem...
Nie pamiętam wszystkich słów swoich, ale wezbrała we mnie krzywda moja, rozhuraganił
się wstyd, i płynęła mi z ust lawa krwi i ognia pełna, zdolna karły zmienić w olbrzymów...
A ty? Czemuż ja tego zapomnieć nie mogę? Ty spojrzałaś na mnie z dziecięcem
zniecierpliwieniem w dużych oczach, potem splotłaś nad głową ramiona białe, królewskie, z
których opadły greckie, szerokie rękawy i ująwszy w taką przepyszną ramę ciężkie, hebanowe
włosy swoje, szepnęłaś leniwie: — Nudzę się...
Skurczyłem się cały i zwinąłem w sobie, nie mogłem się z miejsca poruszyć... Czułem, że
coś się we mnie wali, że coś w gruzy runęło!
Zapytałaś mnie: co mi jest? Nie zdołałem odpowiedzieć... rozpoczęła się we mnie agonia...
Szczęście — wiesz?... takie wiotkie, zwiewne, słabe, takie jedno tylko, pierwsze i ostatnie moje,
konało we mnie... skonało, czułem zimnego trupa w piersi... potem włożono je w trumnę, miałem
wyraźnie trumnę w sobie, ciężkimi młotami zabijano wieko, każde uderzenie młota biło mi głośno,
boleśnie w piersi, biło... biło, czułem każde wejście gwoździa w tę trumnę, a tyś mnie pytała ciągle:
— Co ci jest?
Ale wtedy już wszystko, co było dobrego w doli mojej, stało się przeszłością, i
odpowiedziałem ci: Wiochno, kochałem więcej strzęp rąbka twojej sukni, niż ty moją biedną,
znękaną duszę...
Zaczęłaś mówić o sukniach...
To już tak dawno, potem jeszcze długo byliśmy ze sobą, ale początek nieszczęścia dobrze
się pamięta.
O moja ty pieszczocho serdeczna, jak ja ciebie nudzę!!... Przebacz, jeszcze chwilkę — tak
mi trudno skończyć. Ja musiałem ciebie ukochać całem kochaniem mojem, bo nie wiem dlaczego
ty, uosobienie szczęścia, zbliżyłaś się do mnie, do mojego smutnego życia; nie wiem dlaczego byłaś
dobrą dla mnie, taką ponad ludzkie pojęcie o szczęściu, dobrą... wiesz sama... i to wówczas, kiedy
najbardziej opuszczony i smutny byłem... kiedy byłem sam, sam...
Spełniła się bajeczna, niepojęta godzina cudu, tych sto dni mojego życia; nie dłużej, a
potem... Twoja wola; złorzeczyć nie będę ci, boś mimo wszystko biedna... dziwnie to brzmi o
tobie... jednak biednaś jest...
Baw się, szalej, ty jedna możesz naprawdę szaleć, bo nigdy nie zdołasz się obudzić... Idź w
blask życia... ty... Wybacz mi ten list, musiałem, musiałem powiedzieć: skończone i odchodzę w
cień...
BEZ DUSZY!
(Baśń)
Dusza ma cierniem uwieńczona Na białym krzyżu Twego ciała, Przybita pragnień mych
gwoździami, Schyliwszy głową zwolna kona. Ja sam jak Judasz Iskaryota, Za Twój namiątny
pocałunek, Na dreszcz wydałem ją konania...
Jak mią przeraża ta Golgota...
Stanisław Brzozowski.
Ujrzał ją i poznał, że tej niemyślnej, porwanej prądem życia i wypieszczonej przez życie, a
kochającej li tylko siebie królewny, nie dosięgnie nigdy... nigdy...
Chyba wzrokiem jeno, — chyba słowo jakie usłyszy, słowo niesłychanie, boleśnie szare,
mówiące o rzeczach zimnych i zwykłych — chyba to tylko.
Było w niej ogromne i głośno mówiące o swej potędze zaklęcie szczęścia!
Szedł za nią, owiewał ją jakiś szept cichy, płomienny, zmysłowy, mówiący o jej ciężkich
kasztanowych włosach, o mlecznych gronach piersi, o białej, ciepłej twarzy i o tych ustach... Usta...
Rozchylone, bardzo dziecinne i arcykobiece usta...
Usta...
Uśmiechające się zawsze i przez sen nawet... Mówiące jakieś baśnie zaklęte o raju, któremu
pocałunek na imię; barwą i odurzającem rozchyleniem swojem jak grzech ponętne, świadome
niewysłowionych czarów i czyniące chyba bogów godne obietnice — Usta!
Patrzyła czarnymi dyamentami swych źrenic i rozmyślała nad ujarzmieniem każdej żywej
duszy, garnącej się do niej. Szła przez życie po złamanych istnieniach ofiar swych, szczęśliwa, że
sama nieporuszona i zimna, samym czarem swym stwarza i unicestwia, wskrzesa i zabijał
A żywiołem jej było szaleństwo, odurzenie, muzyka, wino, kwiaty i taniec...
Upojona majestatem swej siły, nie widziała go, nie raczyła z wyżyn swego władztwa
zmysłów i dusz spostrzedz samotnika.
Ale on wytężył wszystką wolę swą, dźwignął własnego ducha na zenity najwyższych
wzlotów i u tajemniczych a odwiecznych potęg zaczerpnął potęgi. Myśli — siłą jej myśl
ubezwładniał - milczącem woli natężeniem, jej wolę ku sobie skłania! i milcząc, potęgą pragnień
swych jej pragnienia dla siebie urabiał...
Milczał, wpatrywał się i słuchał jej tylko... Wirowały taneczne koła... 1 wirowały w mózgu,
krwi i duchu jego roje bolesnych, bo nieukojonych pragnień...
W koło niej wzmagały się tłumy oszalałych jej czarem — wijące się w męce także
daremnych pożądań...
Patrzył na nią zdala... 1 płynęła mącąca zmysły muzyka — muzyka cicha a przejmująca
żałosną, miękką, tajoną a tęskną lubieżnością... Wirowały taneczne koła... Cicho marły w zaduchu
tym kwiaty... Perliło się wino... Wrzała i burzyła się krew... Patrzył na białe, gorące, królewskie ra-
miona jej, na przejmującą dreszczem wspaniałą, oszałamiającą kibić i całą potęgą swej woli w głębi
swego ducha rzucał na nią zaklęcie:
— Dosięgnę Ciebie.
Dosięgnę żarem mych pożądań i bałwochwalczem uwielbieniem i ukochaniem piękna
Twego.
Dosięgnę Ciebie, otoczoną strojnym motłochem, boś Ty mi jest harfą, na której wygram
boskie piękno szału i ukojenia...
Pójdź do mnie.
Pójdź do mnie, bo moje pragnienie i ból i miłość moja we mnie jednym większą jest, niźli w
licznym tłumie tym całym.
Pójdź do mnie biała, rozkwitła, wspaniała!
Zaklęciu memu nie obronisz się!...
Nie żądam miłości Twojej, jeno piękności Twej i posłuszeństwa Twego.
Zaklęciu memu nie uchronisz się — przyjdziesz.
Przyjdziesz i niema ziemskiej mocy, kto
Cichy, niewidziany, daleki, w głębi ducha swego rzucał na nią zaklęcie swej woli!
I uczuła nagle, że znużenie wielkie zaczyna owładać nią — prosiła o chwilę samotności i
wypoczynku...
Rozstąpiły się zdziwione tłumy, albowiem Ona niewyczerpaną była w sile, gdy się
tanecznym oddawała szałom...
I dziwiła się Ona sama senności, półomdleniu i bezwolnemu odejściu swemu.
raby Cię uchronić mogła, bo oto ja, syn pieśni- ja syn królewski, na harfie Twego piękna
hymn swych szałów wyśpiewać pragnę...
Całą mego ducha potęgą ja Ci rozkazuję!... Przyjdź!!...
Przyjdź odziana w szkarłaty — drżąca pragnieniem rozkoszy, bo zaiste żaden z synów
człowieczych nademnie uwielbić i ukochać Twego piękna nie zdoła!
I dziwiąc się weszła do samotnej, dalekiej komnaty, gdzie on był...
Weszła, w zwiewną otulona purpurę, jak promień bajecznej, rubinowej gwiazdy...
A pobladłe znużeniem miała lice i sennym, zamglonym blaskiem płonęły czarne jej źrenice.
I piękną była w ubezwładnieniu owem, jak Judyt, wracająca z namiotu wodza, jak Salome,
patrząca na ukochaną głowę na krwawej złotej misie.
I bielszą była od jaśminów i czarowniejszą od śpiewu rusałek — owiana róż wonią, stąpała
wolno i cicho, z gasnącym uśmiechem na ustach.
I nie wiedziała dlaczego, gdy przystąpiła do niego, usta jej wyszeptały bezdźwięcznie:
— Jestem.
— Wiedziałem, że przyjdziesz — rzekł — i czekałem na ciebie, albowiem inaczej stać się
nie mogło.
1 skinęła milcząc głową na te słowa jego.
— Ale od tej chwili dusza Twoja moją się stała własnością, jako , Ty cała moją jesteś!
A gdy to mówił, dziwny, tajemniczy uśmiech zamajaczył na jej twarzy i wyszeptała ciszej
niźli szemrzą skrzydła motyle:
— Nie kocham Cię.
Nie kocham Cię,, ale tęsknie, do Ciebie — boję się Ciebie i słuchać Cię muszę...
Nie kocham Cię, ale pieśni Twe wielbię i idę za Tobą!
I coraz bardziej tajemniczym był uśmiech jej...
I mówiła dalej:
— Zaiste, powiadam Ci, nie unoś się duma zwycięstwa swego, albowiem nie kocham Cię
— lubuję się jeno w rozkochaniu Twojem... I spełni się wola Twoja śpiewaku.
Lubuję się w pieśni Twej i w obłędnych smutnych oczach Twych - kocham jeno wielbiącą
mię pieśń Twoją — ale miłość moja nigdy do Ciebie należeć nie będzie...
Mimo to nie chcę Twego smutku i spełni się wola Twoja, ale nie unoś się duma zwycięstwa
blady śpiewaku!
I złożyła płomienne, rubinowe usta swoje na Jego czoło... i... zawirował świat w jego
oczach...
A zdala od nich płynęła tęskna muzyka, wirowały taneczne pary i marły w zaduchu szału na
rozpalonych piersiach kobiecych kwiaty...
I poszła za wolą jego, jak sfinks uśmiechnięta — jak baśń najwybredniejsza — poszła za
wolą jego i milcząc oślepiała Go przepychem swego ciała i niewysłowioną słodyczą ust swoich...
Były chwile szału, które o omdlenie przyprawiały Go, a gdy budził się, witał Go chłodny,
tajemniczy uśmiech jej...
Aż razu pewnego, gdy drżący spazmem rozkoszy, w objęciach tulił ją i spalone żarem
gorączki, wargi jej całował - uczuł nagle smutek wielki i uczuł zimną obcość jej - chociaż
rozpłomieniona cała drzała w jego ramionach.
I smutek wzmagał się w nim! Utonął całym smutkiem oczu swych w jej oczach i rzekł
przejęty trwogą:
— Nad wszystko i wszystkich na ziemi ukochałaś mię Ty.
A na ustach jej zakwitł ów niepojęty, zagadkowy uśmiech, uczuł, że chłodnieje i usuwa się
zwolna z objęć jego — potem usłyszał cichy głos jej:
— Nie kocham Cię...
Ból zatrząsł nim — łkał jak bezsilny szaleniec lub dziecię — krwawił ręce na własnej piersi
i u nóg jej wił się rozpacznie jak potępieniec!
Aż usłyszał znowu głos jej:
— Czegóż pragniesz jeszcze? Jestem powolna Tobie i w mocy Twej jestem — pragnąłeś
jeno piękna mego — otom jest... Czegóż pragniesz — obezwładniłeś wolę moją, stokroć
potężniejszą wolą swoją, rzuciłeś zaklęcie swych pragnień na mnie, żem oto bezsilna — ale duszy
mojej nie chciałeś pragnąć śpiewaku i oto wolna, w raju pierwszego wiośnianego mego szczęścia
błądzi daleko, daleko od Ciebie. Czegóż żądasz więc? Otom jest! I coraz chłodniejszy i coraz
bardziej niepojęty a tajemniczy uśmiech zakwitał na ustach jej.
A on szalejąc bezprzytomnie wołał łkaniem przerywanym głosem:
— Dumna, Ty najdumniejsza z dumnych taisz się — kochasz!!!
Ale w odpowiedzi widział zawsze niemy, przeczący ruch głowy Jej i przedziwny, niepojęty,
zimny uśmiech ów.
A gdy wił się z bólu i konał niemal u nóg Jej — zapytała ponownie:
— Czego pragniesz? Otom jest powolna Tobie!
I załkał znowu błagalną prośbą:
— Duszy! Duszy! Duszy!
Ale zimny sfinksowy uśmiech Jej zabolał Go w tej chwili jak rana i usłyszał cichy szept Jej,
który jak zakrzywiony żelazny harpun w mózg mu się wbijał: _ Nie kocham Cię....
VIRGO INTACTA
W domu zgrozy. Leżysz w półcieniu - masz dla mnie wszystkie powaby anioła! Patrzysz na
mnie całą głębią kłamstwa oczu twoich - a kłamstwo to rozwiewa wokoło mej oszalałej głowy
silną, odurzającą, płomienną woń lilii — nietkniętej jeszcze prześmialem spojrzeniem pożądania.
Kocham cię za to kłamstwo twoje, bo ono świętością — zakonem — Bogiem moim. Błogosławię
imię twoje — choć jesteś nędzniejszą od nąjnędzniejszych stworzeń ziemi — i królową moją — i
bogactwem mojem — bo nie potęgą twoją to, co w tobie jest, ale to, co ty masz we mnie!
Już skończone — skończone to, co było we mnie z białych anielskich skrzydeł — a teraz
przeglądam się w słońcu w katuszy!
Noc jest - kocham noce. I dlatego palą mi się słońca nad głową, bo wszystkie łzy i cała krew
męki mojej — i cały żar, który młode dnie moje spopiela, zlały się nad głową moją — przeraźliwy
blask rzucając na cichy cmentarz nocy — na biedne królestwo moje, zamienione w jakieś
bezkresne, bezwstydne wyuzdane, jasne słońce, które wije mi się nad oszalałą głową. Nie masz
nocy dla mnie! Spalam się w słońcu katuszy — w słońcu topiących się łez i krwi — w słońcu
płonących tą cichą, bezgwiezdną nocą zbrodni, grzechów, kłamstw, poświęceń, szałów i
złorzeczeństw moich.
Pali się to bezwstydne, rozuzdane, dzikie słońce pokuty! Pali się dla mnie — we mnie,
nademną— wśród bezgwiezdnej, chmurnej nocy na nowiu — wśród nocy, do której tęsknię!
Mów do mnie — albo milcz — jeśli kłamać nie możesz — ty anielska dla mnie —
wyuzdana dla świata — ty smutku mój bezbrzeżny! — Śpij! — Usnęła. Słońce gore, topi się i
ciemny szkarłat rozpala się do białości, ziewa się z łzami w jedno jasnopłomieniste morze żaru —
na którem jak trupiarskie lodzie przesuwają się ogniem niespożyte grzechy, zbrodnie, kłamstwa,
szały i złorzeczeństwa moje.
Ja — ja potępieniec i — Spij biała... nie wyrosną już lilie w łonie mojem. I cóż mi dasz?
Czystość twoją nietkniętą nawet prześmiałem spojrzeniem uwodziciela — to kłamstwo twego
jestem, tą prawdę twego byłam — tę lilię twoją z zaświatów, którą demon ironii w zbladła skroń
moją uderza... Chwycić jej nie moge i ciałem uczynić nie mogę! — Łkają rozdzierającym spazmem
bólu mirty — drży lilia senna, ta lilia z zaświatów w dłoni demona — woń jej wsącza się w łono
moje — jak długie, ogniste krople roztopionego srebra - a lilia — drży — drży senna...
niepochwytna... zaświatowa!
Nie usnę przy tobie, nie dręcz mnie... Usta twoje błądzą w półcieniu, szukając ust moich —
nie mogą spotkać się wargi nasze, a jednak czuję oddech twój przesycony smutną, przekupną
wonią. Szybki płomienny, gwałtowny oddech ten... Piersi twe rozfalowane uderzają coraz silniej o
pierś moją.
Usta nie znalazły się jeszcze.
Czekaj — biedna ty — Nie mogę — nie mogę! Jakaś dłoń szkarłatna wsuwa pomiędzy
twarze nasze ten senny, drżący, smutny, biały kwiat. Nie łam go — błagam — nie dotykaj mię —
patrz tylko na mnie — smutku ty mój bezbrzeżny... Dlaczego płaczesz?
Cicho! Płaczesz jak dziecko, gwałtem płacz chcące stłumić! — Ściśnięte w podkówkę usta
twe drzą... po twarzy wielkie, jasne łzy płyną — słoność ich osiada na mych wargach.
Żal —żal wielki, niepowstrzymany, olbrzymi w bezsile swojej — białą smugą powstaje
kędyś w bezkresach myśli — rośnie w białą, wartką lawę, zamienia się w morze — które huczącą
nawałnicą spada mi na skronie, czoło, usta, piersi - i porywa za sobą — roztapia w sobie —
pochłania całe jestestwo moje — to rozszalałe, wielkie morze — żal! Pędzą ku tobie.
Lilia drży na talach — biednie — łamie się — znika niemal.
Pójdź do mnie — moja ty cudna, półsenna — rozełkana... Moja ty skrzywdzona
przezemnie... pójdź... pochłania mię morze — toną już — ból pierś moja, rozrywa! Ja tylko ciebie
chcą, ciebie taką — jaka jest straszna prawda twoja!... Pójdź...
Usta moje toną w ustach twoich — rozwarły się wargi twoje — wsączam się całym
orkanem pożądań w oddech twój — wchłaniam różanność twych ust aż w samą głąb mego istnienia
— i sam calem istnieniem w niej przepadam! Przestać istnieć — przestać istnieć!
Nie zdejmuj mi ramion z szyi I Ja nie chcą patrzeć w oczy twoje I
Kędyś — w owych otchłaniach — kędy żyją bielsze od cherubów gołębie, ziemskim nie
tknięte pyłem — stęsknione za rajem do którego przenigdy nie wejdą, gdyż nigdy nie dotknęły
ziemi — w otchłani tej modre tęsknią ogrody — ciche smucą się tonie — chłodem wieczystym drzą
tęskne gołębie... Wiotkie lilie szeleszczą lekko, muskane wiewem skrzydeł gołębich — chwieją się
smukłe, wiotkie, szelestem cichym jak echo minionych żalów; — szelest ów cichy przepływa całą
modrą otchłań — idzie w bezkresy zimny, czysty, liliowy powiew ów — i na niezamieszkałych
jeszcze, budzących się do życia i wymarłych już globach błądzi niewinniejszy od westchnień
dzieciny, święty i czysty, jako tchnienie Boże... Słyszysz ?
On dotyka mej skroni, musnął czoło me; to nie ty!!
Obcas mi ty — puszczaj... puszczaj mię! — to nie ty... nie ty!...
Leżysz w półcieniu — jam już teraz daleki od ciebie znowu. Półmrok wokoło i noc zwolna
mija, a bezsenność trzyma piekące dłonie na oczach moich. Słucham łkań gwałtownie tłumionych
gdzieś aż w samej głębi twych piersi. Dreszcz zimny przechodzi mi ciało — skronie me mróz
obejmuje jakby dziwne jakieś zaświatowe tchnienie.
To... to, rozbijające przepaść między nami, tchnienie...
Łkania rosną w piersi twej — przechodzą w burzę rozszalałą w samej głębi kobiecej duszy -
wstrząsając wiotką postacią twą jak dziki orkan trzciną nadbrzeżną... zda się, krew wnet tryśnie z
rozpalonej i bólem rozdartej twej piersi. Trzepocze się jak ptaszę skrzywdzone serce twoje
kobieto... Marny jestem!... Nędzny jestem!...
Chłód mię przykuwa, nie moge, czy nie śmiem, za wielki, czy za nikczemny jestem, by
klęcząc całować stopy twoje i znowu przebłagać... znowu... znowu... Szał!... Szał!... Obłąkanie!
Gdzież człowieczeństwo moje? Patrzysz na mnie — ucichły twe łkania —
patrzysz przepaścią bólu na którego dnie palą się zorze — ogromne zorze szczęścia!...
Czem ja jestem? — mów! Nie gardź mną, nie poniżaj tym światem macierzyństwa, dumy,
rozpaczy, tym ogromem królestwa twego... Kobieto!
Patrzysz na mnie — ucichły łkania: w krótkiej chwili umiesz przepatrzyć wieki! Gasną
mary — gasną — mrok wokoło! — Pocóż raniłem ciebie tak krwawo ty... poświęcona moja, pocóż!
pocóż!
Piękniejszą jesteś niźli ułudy moje, i żywą jesteś, i moją jesteś, i jam syn człowieczy, twój.
Szaleństwo... szaleństwo wszystko —oprócz prawdy wielkiej, słonecznej, którą jest twego
piękna prawda! Krom tego — wszystko było szaleństwem, czerpanem snać w jakichś zastygłych
bólach! Jedyna prawda, jedyne piękno oczu moich to ty!
Moje hebany włosów twoich.
Moje cienie gorące oczu twoich.
Moje puchy białe ramion twoich ! Patrzą - patrzą na ciebie — na róże rozchylonych ust
twoich — słodycz dziwna płynie z nich kwietnym zapachem — łono twoje kołysze się szybko —
zaróżowione szczyty jaśminowych piersi twych — ramiona i półrozchylenie twoje, sprawdzonej
baśni czarem nąci mnie... Idę... idą... czołgam się na kolanach do ciebie!
Za krzywdę, za udrączenie, za krwawą zniewagą kobiety-człowieka, zapłacą życiem! Za
szaleństwo i ułudy i obłąkanie moje, nędzarzem sią mienią i karłem się widzą — bo tyś jest prawdą
piękna! Ja czołgam się do tronu twego — ja proch, wobec majestatu niemej katuszy twojej!...
Litości!
Jakaś mię siła nieznana odpycha, nie mogę zbliżyć się do ciebie, objąć ciało twe pożarem
krwi mojej!
Taki mrok czarny wokoło! Przebóg! — to dłoń twoja wsparta na piersi mojej! — Ty! — Ty!
— Ty!
Białem, wyprężonem ramieniem odpychasz mię — odpychasz teraz, ty?
Słyszę szept, co jak zimna, ostra stal pierś moją przeszywa:
Idź! idź! do tych lilii z zaświatów!!
W salonie.
Wiotką i dumną jesteś...
W oczach twoich tęskni i rozpacza gwałtem uwięziona niewinność, której myśli płomienne
dawno pozrywały lilie z czoła — którą pożądania twoje biją, policzkują — w nienawiść i pogardę
twego własnego serca podając. Dlatego smutną jesteś mirtowem tem męczeństwem swojemi
Dlatego serce twe zmieniło się w żywą świątynię Sardanapala, w której płoną mary pożądań! —
Dlatego bezsenną nocą wstrząsa tobą cała Sodoma samorozkoszy, z którą biedna, znękana twa
dusza walczyć już zdoła...
Dziewicą jesteś - choć dziewiczość skonała już w duszy twojej... Głos jakiś —
rozdzierającym krzykiem rozpaczy, który wstrząsa samą głębią serca twego — domaga się
wcielenia kobiecości!
Biednaś ty, - bo taką jest prawda twoja — i taką cię zna duch mój.
Kroczysz dumna...
Oczy twoje rzucają w piersi otaczających cię żelazne, ostre kotwice, które podwójnymi
grotami swymi wbijają się w samą głąb serc oszalałych z bólu ; — potem ty całą sieć
skrwawionych łańcuchów kotwicznych białą, wiotką — zwiewną ujmujesz dłonią i kroczysz,
ciągnąc żywym jękiem konające serca za sobą. Oddajesz się demonowi katuszy, upojona
pobladłemi twarzami ofiar twoich i błagalnemi ich spojrzeniami! One bezsenne twe noce
zaludniają!
Tu królestwo twoje!... Palmy w złotych wazonach ocieniają twą postać... rozbrzmiewa
wokoło wydarta z głębi młodzieńczej piersi pieśń - która jak szkarłatna krwi struga szerokim
strumieniem rozlewa się w półcieniu i z cichym, łkającym szmerem u stóp twoich ginie. Za tobą —
z najgłębszego zakątka komnaty tej dochodzi krótki, gwałtowny, suchy, przytłumiony kaszel
suchotnik! To druga pieśń dla ciebie!
Ja mówią z tobą!
Echo kołysanki srebrnym dźwiękiem budzi się w duszy mojej — z sadów, z gajów —
świeży — przesycony wonią bzów i rezedy, jaśminu i róż, powiew mię owiewa... Ciche perły sączą
się z serca i duszy mojej — zciszonym szeptem miłości do stóp twych przypadają... Ja mówię z
tobą — i duch mój biedny całem cichem pięknem prawdy Bożej z tobą się dzieli... i kwitną ogrody
kędy ręka Stwórcy czysta odziewa lilie, kędy żyje zachwyt uczucia bez pożądań — kędy cheruby
mają modre skrzydła i białe suknie i tęcze świetlane nad głowami a czyste raje uśmiechów na
ustach I Ja mówię z tobą, lecz nie pada ziarno prawdy i piękna na serce twe... pieśń moja w twą
duszę nie wnika — myśl twa nie weszła za mną do mych światów.
Patrzysz szeroko otwartemi oczyma w oczy moje i widzę — obca jesteś dziedzinom ducha
mego — bo z czarnej ich głębi wyłaniają się dwa zimne, stalowe błyski grotu... Wysuwają się coraz
jaśniej promienie stalowe i zimno dreszczem przedśmiertnym wstrząsa istotą mą. Gasną raje
wiośniane i ciemnieją tęcze cherubów jasnych i czarne głębie mię ogarniają !
Bronię się darmo! — nie uleci stąd duch mój, widzę bowiem pod stopami twemi białe,
złamane skrzydła jego... nie uleci stąd duch mój, bo oto widzę w czarnej, pustej głębi — coraz
bliżej mej piersi para krzywych ostrzy świeci — czuję już piekący mróz w krwi mojej... ból się
zbliża nieunikniony w całym ogromie swoim straszny, marny...
Słuchaj! — Jeżeli krwawy łańcuch żywota mego powleczesz za sobą — jeżeli ja, syn bólu,
dźwignę się katuszą aż do ciebie, wiedz — że własne piekło wleczesz za soba!
Ja mówie z tobą! — Wokoło tęsknią echa przebytych mąk twoich. I ty cierpiałaś! Teraz
około ciebie wiją się z bólu inni — a ty kroczysz dumna, chłodna, czysta, nietknięta!
Ja mówie z tobą... i nie wiem jakie słowa palą usta moje, bo spojrzenia twe wsączają się
coraz głębiej w duszę... pożar mam w głowie — pożar mam w łonie !
I w męczarni najwyższej, dzikiej — nieczłowieczej tulę się do ust twoich — i zdzieram
zasłonę z jaśminowych dziewiczych piersi twych — chociaż patrz! — oto jestem dla ludzi cichy
przy tobie, milczący, bez ruchu!
Upajam się kwietnym zapachem ciała twego — rozplatam warkocze włosów twoich, a
chłód ich rzucam sobie na pierś — tonę w twych objęciach, a ciała nasze wiją się w gwałtownych
spazmach pożądań — choć tylko patrzysz na mnie !
Patrz... oto jestem dla łudzi cichy przy tobie, milczący, bez ruchu!
Ty patrzysz na mnie... i niema atomu w ciele mojem, któryby nie drżał odczutem twem
pożądaniem i niema kropli krwi we mnie, któraby się twym żarem nie zajęła! — My tylko
patrzymy na siebie — a wiją się ciała nasze - trzy razy gasiliśmy wielkie płomienie i trzy razy nowe
pożary buchały!
Już zwykłe ukojenie nie wystarcza ci, więc zesuwasz wężowe linie swoje i do nóg mi
padasz — potem obejmujesz kolana me w ramiona, a włosy oplatasz wokoło stóp moich muskając
je różowymi kwiatami swych piersi! To nie wystarcza ci I
Zwinna jak śnieżno biały wąż — rzucasz się nagle łonem na usta moje — całuję — wpijam
usta w białe twe biodra !.
To nie wystarcza ci!
Spalone gorączką czarne wargi twe spadają na usta moje — pocałunek — nie! —
czuję zęby twe wpijają się coraz silniej w usta moje — ból! — chwila ostrego bólu i ciepły
strumień krwi płynie z ust moich! — W spazmach śmiechu i płaczu naprzemian, zcałowujesz krew
z piersi, z szyi, z ust moich! — To nie wystarcza ci !
Czuję znowu łono twoje na mych wargach, czuję gorące usta twe na biodrach moich —
śmiech — przytłumiony śmiech szatański — i usta nasze — człowiecze szaleją najotchłanniejszym
szałem!
Ty patrzysz na mnie i oto jesteś dla łudzi, którzy wokoło nas wirują, milczącą — cichą —
wytworną — smutną — jesteś otoczona czcią przeczystej westalce należną!
Dziewicą jesteś nietkniętą — nietkniętą — nietkniętą I
Żegnamy się — noc rozdzieli nas na długo, długo 1
Noc taka — to wieczność piekielna! Żegnasz mię chłodnem, sztywnem podaniem ręki —
inni odchodzą tacy bladzi... tacy bladzi I... czy ja także mam oczy smutne i taką twarz bladą jak
oni? Idę.
Dzwoni łańcuch kotwiczny u piersi mej — dzwoni łańcuch w dłoni twojej... w dłoni
dziewiczej!
Żegnamy się!
Znam noce twoje... zaludniasz je blademi widmami ofiar twoich — wiem! nie przecz! ja
znam noce twoje!
Wiem, że ja pierwszy jestem u łóża twego, gdy cicha noc spoczynkiem spływa na strudzone
powieki nędzarzy; gdy kir snu otula i daje krótkie złudzenie najwyższego szczęścia synom
człowieczym — złudzenie śmierci —
Gdy gwiazdy goreją — gdy kur daleki pieje — gdy wszystko śni — gdy zbrodnia czuwa —
ja stawam pierwszy z ofiar twych u twego łóża i jesteś dla widma mojego jako cicha, uległa żona
dla swego małżonka! —
Ale rychło odganiasz widmo moje z przed oczu! Przeraża cię świadomość mej duszy o
duchu twoim, o krwi twojej i o całej istocie twojej !
Moje widmo odpędzasz! Ale nienasycone jest piekło pożądań twoich dziewico I
Pociągasz inne widma do łóża swego i jesteś dla każdego z nich — jako cicha, uległa żona
dla męża swojego!
Dlatego bezsenność bladością pokrywa lice twoje — dlatego usta twe, spopielałe gorączką
dziwią ludzi — dlatego przed wiecznem twem zadumaniem pochylają się czoła!
Biednaś ty! — bo taką jest prawda twoja, i taką cię zna duch mój!
A przecież wlokę się za tobą — i niema potęgi, któraby haniebny ten łańcuch zerwała — bo
nędzny sam błogosławię ciebie i katuszę moją! Staczam się w przepaść - lecz świadomość
jasnowidzenia mego — świa- domość, którą posiadasz ty, że ja jedyny wnikłem w ducha twego
dziewico — nie dozwoli ci upuścić z rąk łańcucha, który krzywymi grotami wpadł w pierś moją!
Nie! — Nie wypuścisz go z dłoni tak jak inne wypuszczasz łańcuchy, gdy ofiary twoje w
przepaść się staczają! — Ty mego łańcucha nie zdołasz z rąk wyrzucić przenigdy, przenigdy!...
Strącony w przepaść, w otchłań, w bezdeń nieszczęścia, tam ja ciebie powlokę za sobą na dno!
IZBA NA CZWARTAKU
Był to smutny, szary i ciemny pokoik na czwartem piętrze w jednej ze starszych kamienic
przy ulicy Wspólnej. Pusty zupełnie — za chwilę dopiero miały stanąć w nim jego meble.
Słuchał... Głuchy, miarowy łoskot butów nowego stróża po schodach — co raz to bliższy i
bliższy, aż wreszcie jego apartament zaczął się zdobić meblami. Wnoszą je.
Empirowe biurko ze starego czerwonego mahoniu, bronzowe ozdoby smutno poodrywały
się i jeszcze smutniej zwisają. W Porohowieckim dworze zdobiło cichy i kochany pokój jego babki
w lewej baszcie na górze, t. j. na pół-piętrze, teraz zaawansowało wyżej... o wyżej — aż na
czwartak.
— Stawiajcie ostrożnie, Michale, o tam pod okno, lekko, bo to mebel staruszek... Jeszcze,
rozumiecie, po babce mojej.
Szyfonierka — ośm szufladek wąziutkich, każda z bronzową klamerką do wyciągania, też
Porohowiecka.
— Tam, Michale, postawcie pod lewą ścianę. Lustro w mahoniowych ramach i stare sztychy
tak samo oprawne... jest ich sześć sztuk? Jest, dobrze! O jakżeż tu będzie ciasno, Boże! Istna
empirowa tandeta.
Ogromny, wybity wytartą już skórą fotel i... klęcznik...
— Poco ja właściwie ten klęcznik zabierałem? — pomyślał i coś go załaskotało w gardle...
Odwrócił się szybko, przetarł oczy i syknął przez zęby:
— Psia krew... te nerwy!...
W tej chwili stróż schylony wniósł na plecach cztery duże portrety, w poczerniałych ze
starości ramach.
— A obrazy gdzie dać? — zapytał, cicho sapiąc.
— Obrazy... obrazy... e, z tymi to ceremonii robić nie będę.! Jazda pod łóżko!
I zdejmował po kolei z ramion Michała portrety.
— Pan koniuszy Drohiczyński, pod łóżko! Pan burgrabia Chocimski, pod łóżko! Pan
starosta Bratkowicki, pod łóżko! Pani starościna Brat... — zawahał się... trzymał w ręku niewielki
portret kobiety o włosach złoto-płowych, w uczesaniu directoire. Oczy smutne, jasno-błękitne, ze
łzą w głębi, taką siłą woli powstrzymaną łzą...
Po bladej, nerwowej twarzy jego przeleciał dreszcz do kurczu podobny, trzymał w ręku
prababkę i milczał... Doznał dziwnego uczucia. Od czasu opakowania ocalonych z licytacyi rzeczy,
od czasu wyjazdu ze wsi nie widział tych sprzętów i obrazów...
Odwrócił portret, był tam napis, który znał dobrze, napis wykaligrafowany pięknem pismem
z ośmnastego wieku na kawałku pergaminu i przylepiony do płótna:
Zmarła w ośmnastey wiośnie życia swego Zostawiła mężowi syna jedynego...
A poniżej:
Tu uroda anielska — tu cnot wszelkich pora, Cierpliwość nie człowiecza, nie pańska
pokora, Matka wszego ubóstwa...
Przerwał czytanie, a po twarzy znowu uczuł ciąg zimna i szepnął do siebie:
— Ciekawym, który tam z nich już przedemną rymował? Może sam pan starosta?
Zaśmiał się...
— Za życia zaniedbywał, a po jej śmierci rymował dla niej... Das ist eine alte Geschichte...
A ten portret, Michale, powieście tam, obok Matki Boskiej... dobrze.
Zdawało się, że już wszystko było wniesione, uczuł zmęczenie i padł ciężko na fotel, po
chwili zapytał:
— A kto tu mieszkał przedemną?
— Trzech studentów, - odparł Michał — rok nie płacili i wyprowadzili się...
- Aż trzech? Jakże się mogli pomieścić?
— Ot tak, leżało to na podłodze po siennikach, na środku był stół na trzech nogach kulawy i
już...
— A przedtem?
— Przedtem, taki stary pan, co do niego mówili pan prefesor...
— A przedtem?
— O, nie wiem, proszę pana, bo ten pre-fesor mieszkał tu coś dziesięć lat i umarł; ja za
niego nastałem.
Zgodził stróża do usługi, po chwili został sam.
Stanął w oknie i myślał:
— Co też mi ten czwartak przyniesie? Jak sięgnął wzrokiem, dachy, dachy i dachy; dalekie
kominy fabryczne i znowu dachy...
I niebo brudne, szare, biedne niebo miejskie...
A tam?...
Boże miły!... Tam równie bezkresne, takie dalekie, że tęsknica rozdziera, że tchu brak
piersiom a serce bić przestaje! Tam po bezimiennych kurhanach wicher śpiewa nigdzie nie napisane
dumy o hetmanach kresowych, o husarzach skrzydlatych... tam...
A tu?!
Mijały godziny, mrok zwolna padać zaczynał, ścielił się szary, przesmutny i obejmował
sprzęty i ściany... Ściany znał, ale sprzęty dziwnie odbijały od nich — niedobrze było tym murom z
nimi, a i one żaliły się i ten mrok wieczorny dziwił się, jakby mówił:
— Ja te przedmioty znam i to biurko i tę szafkę i klęcznik... dawno... dawno znam, ale nie tu
je widziałem... nie tu!
I płynął coraz gęstszy, coraz ciemniejszy. Nowy lokator wpadł w ciężką, kamienną zadumę i
myślał.
Zdawało mu się, że jest rybą, wyciągniętą wprost z wody i rzuconą na piasek.
— Co ja tu pocznę? Co pocznę?
Zaczął obliczać swoje zasoby... miał po wielkiej przeszlości resztkę., dożywocie śmiesznie
małe, prawie tylko z szlachetności nowych nabywców przyznane mu. Nabywcy wycięli las, spłacili
długi lasem, wzięli wielki majątek za darmo i... ostatniemu dziedzicowi przyznali rentę w kwocie
czterystu rubli rocznie.
Bywają ludzie szlachetni... Przez mózg przeszło mu słowo, którego zrazu pojąć nie umiał, a
ono dźwięczało coraz to wyraźniej, dobitniej, głośniej, nareszcie usłyszał to brzmienie, jak krzyk
przeraźliwy w głębi własnej głowy:
— Nędza!
W długie, drżące, szczupłe palce ścisnął skronie, bo przez myśl przeszła mu tępa, bolesna
ochota...
Zdławił ją w sobie i szepnął bezwiednie:
— Nie! Trzeba, trzeba żyć!
Wstał leniwo z fotelu i zapalił świecę.
Czerwonawo-żółty blask oblał izdebkę i padł na portret.
Wpatrzył się w smutne, błękitne oczy i utonął w nich. Patrzyły na niego dobre, żywe,
kochane... Pokorne a dumne, ciche a hetmańskie...
I znowu zwątpienie zagrało w nim:
— Co ja dziś pocznę... Czem ja dziś jestem?
Nagle w sąsiednim pokoju za ścianą usłyszał gwar, krzyk... drzwi się z trzaskiem rozwarły,
wpadła cała gromada młodych, silnych głosów.
Nowy lokator słuchał.
— Bolek! czego się gapisz? Rób herbatę, bycza kolacya... dwa serdelki i dwie bułki na ryło.
— Brr, jakim ja głodny!
— I ja...
— Zimno, psia kość.
— Co dziś robimy?
— Prawo handlowe.
— Nie, administracyjne.
— A Włodek dostał nową lekcyę za ośm fajgli!
1 rozdarł powietrze olbrzymi okrzyk podziwu i zachwytu. Krzyżowały się okrzyki:
— Magnat... milioner...
— No, nie ględźcie, tylko jeść i do pracy.
— Do pracy !
A nowy lokator stat w swoim pokoju i szeptał cicho bardzo, martwo i bez woli:
— Do pracy!
SPIS RZECZY.
Str.
Krew 5
Maryjka 31
Półtora świata 47
Dwie noce 65
Lipy 59 Opowiadanie kasztelanowej 107
Primawera 121
Chwila 147
Opowiadanie furyata 163
Anka 173
Jesienna roża 185
Ostatni list 203
Bez duszy 221
Virgo intacta 237
Izba na czwartaku 259