Mieczysław Srokowski
ICH TAJEMNICA
POWIEŚĆ
I.
Gdy pociąg się zatrzymał, Kaniowski, wyskakując z wagonu, natychmiast zapytał Semka:
— Czy pani Zamczyńska z córką są już w Porohach?
Ale stary nie mogł odpowiedzieć, wiatr mu prosto w twarz wiał i zasypywał śniegiem oczy i
usta — zgiął się tylko w pół i objął kolana Kaniowskiego — potem wziął z rąk jego torbę podróżną
i poszedł w stronę stacyjnej budki, mającej dworzec zastępować.
Gdy się znaleźli w małej, silnie ogrzanej poczekalni, Semko ponownie przypadł do rąk
Kaniowskiego — głos mu drżał i łamał się:
— Paniczu — paniczu — radość będzie, radość — powtarzał w kółko... Ucieszą się
państwo, bo ucieszą. Natęsknili się przez te dwa lata.
Kaniowski drżał z niecierpliwości — ale zgniótł wzruszenie i począł na przekór sam sobie,
na pozór spokojnie dowiadywać się o zdrowie rodziców i sióstr. Gdy się stary wygadał, zapytał
cicho, powstrzymując oddech.
— Czy panie Zamczyńskie przyjechały już?
— Przyjechały, jeszcze w zeszłym tygodniu, odparł stary.
Kaniowski uczuł ciepło w piersi — światło oblało mu oczy — stary to spostrzegł...
— O, już dawno w Porohach takiego wesołego Bożego Narodzenia nie było, jak tego roku
będzie — da Bóg...
Kaniowski zamyślił się. Semko zapytał:
— Czy zaraz jedziemy, paniczu? Kaniowskiemu, który odwykł od nazwy panicz w czasie
swej dwuletniej włóczęgi po świecie, teraz słowo to wydawało się dziwnie kochane i swoje.
Popatrzał w rozrzewnione oczy starego i szepnął:
Jedźmy jak najprędzej, żeby, nim zmrok zapadnie, minąć Stawiska. Dzięki Bogu zaczyna
się rozpogadzać.
— To i zawsze tak — odparł stary — cały dzień wieje tym śnieżystem i wieje, dopiero pod
wieczór ucicha, jak makiem siał, i już cała noc jest piękna.
Trójka rysaków pomykała szybko, głęboką kopną sanną. Wicher ustał. Kaniowski pod
białem nakryciem śniegowem wyczuwał serdeczną Naddniestrzańską ziemię swoją; pieścił okiem
ten lekko falisty krajobraz, daleki, rozciągły, bezkresny taki, że oczy mgłą mu zachodziły. A gdzie
tylko na wzgórku zaświeciła cerkiewka, tam zaraz widniały ogromne, ustrojone puchem
śniegowym, czarne świerki i bielił się dziwnie spokojny, biedny, a jasny wiejski cmentarz.
Kaniowski szeptał w myśli:
— jak się to jednak kocha — jak kocha... Pojęcia nie miałem.
Kraj równy, przestronny - i zda się, ze milczy tą równiną swoją, a gdy zagada czasem jaką
wyniosłością, to chyba bezimien nym dawnym kopcem, albo kurhanem tak starym, że i pamięć o
nim zagasła.
Witał oczyma, pieścił, całował w duchu to wszystko.
Wieczór zapadał. Na zachodzie buchnęła purpurowa łuna — rozlała się po chmurach u
nieboskłonia i rzuciła ogromne plamy roztopionego złota na śnieg. Strugi tego czerwonego
płynnego złota polały się szczytami drzew nad granatowym rąbkiem dalekiego boru i odbiły się w
każdym niemal jaśniejszym płatku śniegowym, zapalając istny pożar blasków. Od wschodu i
północy szedł do walki z tym szkarłatnym przepychem świetlnym, pewny swego zwycięstwa,
sinawy cień wieczorny. Pełzał powoli, otoczył z trzech stron broniący się jeszcze zachód i
postępował szary, nieubłagany, przywitany silnym ogniem ostatnich już promieni, zatrzymał się
jeszcze na chwilę — krótką decydującą chwilę przed ostatnim atakiem i posunął się nagle
gwałtownie naprzód. A szkarłatny ostatni ślad dnia, walcząc z przeważną nawałą mroków i znacząc
krwawo swój ślad, cofał się zwolna, coraz to gasnąc bardziej i malejąc, aż za siny, daleki, i
niewiadomo dlaczego tak bezkreśnie tęskny rąbek nieboskłonia zapadł.
Minęli jedną i drugą wioskę, rzucone, jak małe czarne plamy na ogromnej przestrzeni
śniegowej. Mrok gęstwiał i granatowiał coraz więcej, błękit zimowej nocy na nowiu zaiskrzył się
miljardami niepojętych, tajemniczych świateł, zamajaczyły przejrzyste smugi mlecznych dróg.
Kaniowski siedział w obszernych saniach szczelnie otulony w ogromne niedźwiedzie futro
ojca i baranice, które dla niego przysłano. Sanie śmigały, odgłos dzwonków płynął wśród ciszy
nocnej po białej pościeli śniegowej, odbijał się echem dalekiem, i wyśpiewywał mu jakąś dobrze
znaną dumkę swojską... bez słów... Zwolna zaczął sobie uprzytomniać, że lada chwila ma ujrzeć
matkę swoją... i doznał uczucia głuchego bólu. Aż do tej chwili nie pomyślał nawet, że jedzie do
rodzicielskiego domu, że po tak długiej rozłące ma znowu ujrzeć ich, tych najbliższych swoich, a
szczególnie matkę, ukochaną, oddaną, poświęconą...! Zapomniał nawet o niej, tak mu myśl całą
zajęła słoneczna biała Zaza Zamczyńska. Ogarnął go wstyd — a równocześnie radość dziwna,
ciepła jakaś, dziecinna a wielka, pierś mu przepełniać zaczęła. Matka... Postać kobieca — siwe
włosy, dobre szare oczy — cicha, kochająca... Myśl o niej zwyciężyła w nim, nagle wszystkie inne
nadzieje i radości i wypełniła mu duszę sobą.
Zaczął się unosić tą radością, niecierpliwić... Sanie mknęły szybko. W myśli widział stary
dwór Porohowiecki z licznemi przystawkami, które z biegiem lat dobudo-wywano — witał oczyma
ducha każdy kąt. Czuł drżenie w piersi na myśl powitania, które za chwilę obejmie go tem
ukochanem ciepłem; za niem tak bardzo tęsknił. I znowu szeptał niemal bezwiednie.
— Jednak, jak to się kocha...
Zaczęli nagle zjeżdżać z pochyłości. Semko zdjął czapkę — Kaniowski spostrzegł ogromny,
czarny, pochylony krzyż... uczuł mdłość, w oczach zaćmiło mu się. Semko zwrócił się do niego z
kozła, wskazując w dół przed siebie batem!
— Ot i Porohy, paniczu!
Młody siwek idący w lewym lejcu zadrżał radośnie — konie ruszyły jak z kopyta, w oczach
Kaniowskiego migały szybko znane topole przydrożne, potem zabudowania wioski — karczma,
parę domków, dalej długa aleja lipowa... Semko nagle podniósł się z siedzenia i stojąc wypalił z
bata, wjechał w otwartą bramę, wypalił po raz drugi — przed oczyma Kaniowskiego błysnął
rzęsiście oświetlony dom jego: jakieś łkanie kurczowe chwyciło go za gardło — Semko strzelił po
raz trzeci z bata, aż okna zadrżały, i osadził konie przed gankiem.
Kaniowski sam nie zdawał sobie z tego sprawy, kiedy wygramolił się z niedźwiedzi i
baranic, drzwi wchodowe od ganku same otworzyły się przed nim z trzaskiem... Światło... długi,
głośny okrzyk radości...
— Stachu!
Uczuł nagle gorące łzy na twarzy, iakieś drżące usta szukały jego czoła...
II.
W sali jadalnej Porohowieckiego dworu płonęły ogromne szczapy sosnowe na starym
kominie. Złotoczerwony blask kładł się długiemi słupami po podłodze i powale — w sali była
zgromadzona cała rodzina i wszyscy w domu obecni goście. W półkole szerokie przed ogniskiem,
na krzesłach, fotelach, ta buretach, rozsiedli się państwo Kaniowscy, dwie ich córki — Hanka i
Nina — kruczowłose, ośmnastoletnie bliźniaczki i syn Stanisław Kaniowski, dwudziestoczteroletni
młodzieniec. Rosły jak topola nasza, smagły, siwooki szatyn, w ruchach i geście silnie trącony
zagraniczną kulturą, rasowy sarmacki typ.
Obok niego na niskim, wygodnym karle, z łokciami wspartemi na kolanach, siedziała
Zaza Zamczyńska, za nią iei matka, taka zwyczajnie sobie dystyngowana siwa dama.
Zaza ma bronzowe włosy, duże ciemno zielone oczy w czarnej oprawie, kształty kwitnące i
dojrzałe, cera twarzy alabastrowo białą, bez rumieńców, a ciepłą!
Obok pani Zamczyńskiej, zamyka półkole biała jak gołąbek babusia Kaniowska, matka pana
domu.
Sala jadalną u góry zdobiły z jednej strony głowy dzików i rogi jelenie, trofea myśliwskie
całego szeregu pokoleń, z drugiej zaś — szereg portretów poczerniałych, naiwnie malowanych,
zawsze z herbem po prawej stronie płótna u góry.
Milczenie przerwał w tej chwili, głośny jak strzał, trzask płonącej smolnej kłody na
kominku.
— Strzela jakby na gości - rzekł pan
Kaniowski.
— Na taką okrutną zamieć, wątpię chyba, wtrąciła babusia, żeby się kto zjawił- chociaż
roku zeszłego Weryhowie z Czołhan przyjechali — pamiętasz? Jakoś to było, tak jak dziś, po
wigilji.
W tej chwili Zaza Zamczyńska zwróciła oblane światłem oczy, jak dwa płonące szmaragdy,
na Stanisława Kaniowskiego i zapytała, niby bardzo rozciekawiona:
— Czy to dalekie sąsiedztwo ci państwo Weryhowie ?
— Czołhany, w których mieszkają, są stąd o jakie trzy mile — ale wie pani, takie podolskie
mile, co to w zawieje można i pięć godzin wlec się. Wątpię też, czy przyjadą, byłem przed
wieczorem w stajni, mówił mi Semko, że drogi są zupełnie zawiane. One gdajszej nocy, mówił,
pomiędzy Czołhanami a Równią, czterech chłopów chwyciła zamieć w polu, tuż przed ich domem;
zbłądzili i zamarzli do rana biedacy! U nas — mówił śmiejąc się zwrócony do Zazy — to zawsze
tak! Gdy zimno, to ludziska zamarzają, a jak gorąco — to się palą!
— Naprzykład przy kominku — wtrąciła, wędrując spojrzeniem z pod rzęs prosto w oczy
Stanisława! Ale to iest sztuczne pa lenie - dodała po chwili.
— E! niebardzo tam sztuczne, tylko podwójne, bąknął nieznacznie...
Spojrzał na nią, a po jej twarzy przeszedł falą cień rumieńca i zaczęła z dziwną pilnością
badać ogień na kominku:
— A ci Weryhowie — rzekł pan Kaniowski zwrócony do pań Zamczyńskich — to dziwni
ludzie! Majątek należy do niej. On — Bóg wie skąd się wziął i kto jest. Pani Weryhowa cudnej
urody kobieta, była majętną sierotą, z domu Herburtówna, córka mego serdecznego przyjaciela.
Czołhany są w ich rękach lat blisko trzysta, to też, gdy osierociała i sama została dziedziczką
pięknej fortuny, starano się o nią na prawo i lewo, ale kosze sypały się, jak grad! Zdawało się, że
panna zakroiła na księcia, czy co ? ale ba! Bo to i książę Sołomerecki zawitał, zakręcił się i trzask!
dostał kosza.
— Jak ojciec dziwnie opowiada — wtrącił Stanisław - dlaczego trzask dostał kosza?!
Wszyscy buchnęli śmiechem.
— A bo ja tak, mości dobrodzieju, po dawnemu gadam, rzekł, śmiejąc się, trochę
zażenowany, pan Kaniowski. Otóż co się dalej dzieje. Panna Marja — bo tak jej na imię —
wyjeżdża z jakąś tam swoją ciotką do Rzymu, będzie temu trzy lata, i trzask...
— Znowu trzask? zapytał Stanisław.
— Nie przeszkadzaj!... i powróciła panią Weryhową, — dokończył.
— Weryhę znałam jednego na Litwie... zaraz... zaraz — zaczęła sobie przypominać pani
Zamczyńska...
— Ja tych litewskich też znam, wtrącił Kaniowski, to są inni — lecz nasz, proszę pani, to
zupełnie nieznana osobistość. Ani kto wie, kto on, ani skąd on. Przywiozły go sobie z Rzymu i
basta. Był, jak sam mówi, oficerem pruskich huzarów — jest nawet komandorem czy też
kawalerem maltańskim, jakieś podobno ma w zagranicznych bankach kapitały — ale... ale to
wszystko jest jakieś niejasne.
Jednak gospodaruje dobrze, nieprawdaż? zapytał Stanisław.
— A gospodaruje tam nawet nieźle, porządek u niego jest, Pieniądzy nie traci, nigdzie nie
wyjeżdża; jednem słowem rządny jest.
- Lubię takich tajemniczych ludzi — szepnęła Zaza.
— A ja się boję, powiedziała Ninka i przycisnęła się silnie do boku siostry — może on był
rozbójnikiem albo jeszcze gorzej, ten pan Weryha.
— Naturalnie — może to jest włoski R naldo aibo inny opryszek, nieprawdaż? — spytał
Stanisław śmiejąc się.
Pan Kaniowski schylił się i dorzucił kilka smolnych drzewek na ognisko, i znowu jaskrawa
jasność oblała twarze siedzących: Na dworze kładł się dużemi płatami śnieg — od czasu do czasu
wiatr silniej zadzwonił o szyby.
Wśród ogólnego milczenia nagle odezwał się głęboki głos Hanki:
— Zeszłego roku tańczyliśmy o tej porze po wigilijnej wieczerzy - tylko smutniej nam było,
bo Stach nie przyjechał.
— A no, to zatańczmy dzisiaj, zaśmiał się Stanisław.
— O, dzisiaj... trzy panny — jeden danser.
— Przepraszam — a ojciec ? zapytał Stanisław.
— Daj no ojcu spokój — ojciec należy już, mości dobrodzieju, do wojskich — rzekł pan
Kaniowski. Zresztą — już późno.
Stanisław sięgnął po zegarek i nachylił się do ognia.
— Pół do dziesiątej dopiero...
W tej chwili babusia powstała i zaczęła się żegnać, wszyscy ruszyli z miejsc.
— Ale na mnie czas, idę spać — dobra noc — Stanisław zbliżył się do Zazy. Dziwił się
samemu sobie, dlaczego ta dziewczyna, która tyle miała dla niego uroku — tam w Paryżu, Rzymie,
Neapolu, tu wydała mu się zupełnie inną na tle jego domowego ogniska. Miał zato niesłuszny żal i
pewną niechęć do niej... Czuł, że jakiś cień niewidzialny a silny rozdziela ich myśli i uczucia.
Stali w tej chwili sami, w małej bocznej salce i czuli dziwnie to samo, — blask lampy padał
wprost na twarz Stanisława i oświecał jasno wyraz jakiegoś kłopotliwego znudzenia. Tyle się o tem
Bożem Narodzeniu w Porohach, tam zagranicą, mówiło, tyle było o tem rozmów, marzeń,
projektów. On sam przyjazd tych pań urządził i przygotował,... a teraz...
Zaza czuła nerwowo każdą myśl Stanisława i badała wyraz jego twarzy...
— Widzi pan — przemówiła po długiem milczeniu, jakby rzucając dalszy ciąg do jego
myśli — nie trzeba nigdy urzeczywistniać swoich marzeń...
Ale jego jeszcze bardziej to niecierpliwiło, że Zaza tak intuicyjnie wchodzi w sfery jego
myśli i uczuć i począł si? maskować niezgrabnie.
— Dlaczego?
— Nic... zdaje mi się tylko, zaczęła lekko drżącym głosem - że... że piękniejszą była pieśń
nie wyśpiewana...
— Nie rozumiem?
— Tem lepiej - może się mylę.
A powiedziała to tak smutno, że przykro mu się zrobiło, i zaczął łatać nastrój.
— Niema pani pojęcia, jak matka moja ucieszyła się z przyjazdu pań, a szczególnie matki
pani. One są z tych czasów, co to i miłości i przyjaźnie bywały dozgonne... Są przyjaciółkami tak
dawno, wychowały się prawie razem...
— Dobre czasy... wtrąciła Zaza.
— Z tradycji tylko wiemy o tem, bo wówczas oboje byliśmy jeszcze między aniołkami w
niebie — ale dlaczego pani nazwała je dobremi czasami*.
— Bo — bo wówczas ludzie, jak pan sam powiedział, umieli czuć dozgonnie...
Obrzucił ją w tej chwili spojrzeniem i teraz dopiero spostrzegł, że stała przed nim w
interesującym półcieniu, jednem kolanem oparta o fotel, którego oparcie trzymała obiema rękami;
skonstatował na nowo, że ma bajeczny profil, a w całej pozie wiele dystynkcji i swobody. Czuł, że
nastrój naprawia się i był jej wdzięczny za to. Podtrzymał wątek rozmowy.
- Mówi pani, że wówczas tylko umieli czuc dozgonnnie?
-To nie ja powiedziałam, ale pan... Ja nie powiedziałem tylko...
— Ja tak zrozumiałam...
— Tem gorzej dla mnie. Zapytała go miękko i ciepło:
— Czy zależy panu na tem?
Ale w nim, na ten ton jej, znowu zakieł kowala znudzona niechęć... Zapanowało milczenie.
Odczuła to...
— Wie pan, do jakiego ja wniosku dochodzę?
— Mianowicie?
— Że pan siebie nie zna...
— Doprawdy?
— Z pewnością... Niech mi pan powie, dlaczego przez pana falą, od czasu do czasu,
przechodzi chęć, to niechęć dla mnie?
Był w tej chwili jak student, schwycony na gorącym uczynku, i począł się jąkać...
— Niech pan nie przeczy — ja to nietylko czuję, ale i widzę w panu jak na dłoni. Tak, tak!
A wie pan dlaczego?
On stał i udawał głębokie zamyślenie, bo nie wiedział, co ma powiedzieć czy też zrobić w
tej chwili...
— Ja panu powiem...
Usiadła tuż przed nim i podniosła z ogromnym wdziękiem głowę do góry, żeby mu spojrzeć
w oczy — po chwili przemówiła:
— Przeczuwałam, że tak będzie, bo znam pana na wylot, panie Stachu. Wiedziałam, że nasz
przyjazd tu na święta, to nieszczególny wynalazek dla pańskich przeestetyzo wanych nerwów... Ale
pan tak się cieszył na to jak dziecko... Święta od trzech lat pierwsze w kraju... Boże Narodzenie w
stepie... tęsknota za matką — bo pan matkę nad życie kocha — wielka śnieżyca... coś, prawda, i
ja... Czy nie tak? No i omylił się pan! Wiedziałam, że tak będzie, powtarzam, ale nie chciałam panu
psuć radości i... sama pomagałam w urzeczywistnieniu planu, a pomagałam, jak pan widzi,
gorliwie, bośmy przyjechały z matką; ale czy pan wie, dlaczego nastrój się nie udał?* Oto po prostu
dlatego, że kwestją tutaj sta-
I zanadto... iakby to powiedzieć?...za wo iasno milcząco - mariażo- wo!... Otóż to... widzi
pan, to pana dra zni - moze bezwiednie nawet, i nie może być inaczei...
Stanisław bezwiednie prawie pocałował ją w rękę i usiadł obok niej - czuł, że te jakieś lody
nowe zaczęły naprawdę tajać...
— Ale ja panu nastrój poprawię, rzekła, śmiejąc się wesoło Zaza, będzie pan znowu
zakochany we mnie jak wtedy — pamięta pan ? na rynku świętego Marka w Wenecji, gdyśmy
razem karmili gołębie!...
Kąty jej ust zaczęły drgać gwałtownie powstrzymywanym śmiechem.
— Wówczas rozanielała pana myśl, czy tam nadzieja, że zostanę pańską żoną —
nieprawdaż? Teraz nadzieja tutaj zaczęła wyglądać jak pewność, w dodatku familijne otoczenie i...
urok klapnął! Otóż niech pan wie i będzie pewnym, że ja nigdy — rozumię pan, nigdy nie zostanę
pańską żoną! Ot i nastrój naprawiony.
Stanisław uczuł coś podobnego do sma- gnięcia batem i zatrząsł nim jakiś głuchy ból tak
silnie, że się sam zdziwił. Po chwili wycedził zwolna:
— Pani uprzedza wypadki...
— O nie — odparła, śmiejąc się już głośno, tylko poco pan ma myśleć... i truć się żalem za
straconem pięknem, to jest za grą w niewiadome!
— A więc prowizoryczny kosz...
— Jeżeli chodzi o małżeństwo, wcale nie prowizoryczny.
Rozzuchwalił się:
— A bez małżeństwa?
— A bez małżeństwa figa, zawołała, błysnąwszy mu przed samemi oczyma białą jak
opłatek ręką, zwiniętą w odpowiednią formę — i uciekła!
Z salonu dochodziły tony walca — Hanka i Nina zawzięcie tańczyły walca ze sobą a przy
fortepianie siedziała biała babusia wyciągnięta przemocą przez wnuczki z klęcz-nika do fortepianu.
Powiedziały babusi, że nie dadzą jej w dzień wigilji spać tak wcześnie i babcia poddała się
terorowi. Brzmiał sentymentalny i powłóczysty walc z przed sześćdziesięciu lat.
Zaza uciekła do salonu i stanęła za pi eam. staruszki, zarumieniona, z błyszczącemi oczyma.
Stanisław udał się za nią, znalazł ją wzrokiem i zmierzy! wprost do niej — ukłonił się — Pomknęli
walca.
— Starożytny walc mówi w tańcu, mam uczucie, że jestem swoim własnym dziadkiem-
— A ja prababką...
Wesołość zapanowała ogólna, tylko Stanisław wił się i kurczył w sobie, myśląc, że ta Zaza
jest dziwnie ładna i nieodgadniona...
— Jak one wiedzą, czego nam potrzeba, żeby nie stracić uroku, szeptał w myśli — nie
wiem, jak mam wziąć tego jej kosza, i w tem jest jej siła...
W tej chwili odgłos dzwonków i parskanie koni odbiło się o okna.
— A co! nie mówiłam, że Weryhowie przyjadą, krzyknęła Ninka, i klasnęła w dłonie.
Babcia przerwała walca.
— Ale tak późno? zdziwiła się.
— O! co zapóźno, ledwie dziesiąta minęła — wołały jedna przez drugą. Chwała Bogu.
Po chwili zaszeleściały suknie, zaszemrały zmieszane głosy, urozmaicone dźwiękiem
ostróg...
Do salonu weszła smukła, blada bardzo blondynka, o twarzy wybitnie rasowej —
niesłychanie szczupła, za nią mężczyzna słuszny, czarno i obcisło ubrany, jakby z wojskowa, w
kurtce ze stojącym zamkniętym kołnierzem, w butach lakierowanych z ostrogami. Ten ostatni
szczegół zwrócił uwagę i mocno zdziwił panie Zamczyńskie. Pan Weryha był ciemnym, aż
niebieskim brunetem ; — oczy czarne głęboko osadzone o wyrazie bardzo zimnym. Ruchy, mimo
butów i ostróg w salonie, wytwornego światowca. W chwili, gdy go przedstawiano Zazie, rzekł
lekko i swobodnie:
— Przepraszam bardzo panie za mój koński strój, ale przedewszystkiem nie wiedziałem, że
zastanę w Porohach gości, — a co do domowych, to już dawno mój nałóg munduru , ostróg został
mi przebaczony dozwolony i wyjątkowo sankcjonowany i tu i w całej okolicy nader łaskawie! Czy
panie przebaczą?
— Zupełnie - rzekła Zaza - co kraj to obyczaj.
Usiadł przy niej i wpatrzył się zimnemi, otchłannemi oczyma w jej oczy.
— Panie razem z panem Stanisławem z zagranicy?
— O, my o cały miesiąc wcześniej od pana Stanisława przyjechałyśmy do kraju, a i w
Porohach parę dni prędzej byłyśmy.
— Wprost z Włoch panie przyjeżdżają?
— Nie, z Paryża — przedtem byłyśmy we Włoszech.
— I tak na zimę do kraju?
— Wyjątkowo na podolskie Boże Narodzenie.
Po ustach Weryhy przebiegł nieznaczny, lekko drwiący uśmiech.
— A tu wszystko jest jeszcze bardzo tradycyjne — urocze bardzo...
Mówił gładko i lekko, niby banalnie, i nie odrywał oczu od jej źrenic, miała uczucie, że
prześwidrowywuje jej mózg i zaczęła tem się nurzyć — chciała to przerwać:
— Pan ma bardzo... wyraziste spojrzenie, powiedziała śmiało — czy nie posiada pan
przypadkiem siły hypnotycznej...
Ale Weryha też był śmiały.
— O to jabym panią mogł zapytać...
— Ja sądzić nie moge panie, bo nie jestem medyalną, — odcięła się zimno i silnie.
— Medyalność wyrabia się z czasem...
— O ile wiem, są osoby zupełnie na magnetyzm odporne — rzekła już z uśmiechem, gdyż
zaczął ją interesować fason tego pana.
— To zależne od hypnoty... czy tam magnety... zera.
Zaśmiała się:
— A więc wogóle od jakiegoś zera... Smutna zależność.
— Zależność zawsze jest smutna...
— Zwłaszcza od zera... Nie cierpię zer.
— Zasadniczo nie zgadzamy się, ciągnął zimno - ja przeciwnie bardzo lubię zera bo są
wyrazem siły... panią todziwi,
— Trochę.
- Otóż zero mnoży prostą jednostkę przez dztesięć, sto, tysiąc...
— Ale samo nic nie znaczy.
— Dlatego szuka wartościowej jednostki — zakończył komplimentem Weryha.
— Szkoda, że ja tak mało znam się na arytmetyce i hypnotyzmie, powiedziała szybko Zaza,
żeby nie zrozumieć komplimentu ilustrowanego uporczywem wpatrywaniem się w jej oczy.
Powstała i odeszła w głąb salonu, gdzie obok babci Kaniowskiej zgromadzili się wszyscy.
Weryha został w kącie przy fortepianie sam i szedł chmurnemi oczyma za jej wiotką
postacią przenikliwie i badawczo tak, jakby badał chód konia wyścigowego na rannym galopie.
Następnie przysunął się do fortepianu, lekko uderzył klawisze i popłynęła denerwująca i
rozpaczliwa fantazja impromtu Chopina.
Weryhowa, która w tej chwili rozmawiała ze Stanisławem Kaniowskim, drgnęła
gwałtownie, tak, że przechyliła się cała w jego stronę i pochwyciła go kurczowo za rękę.
Stanisław spojrzał na nią zdziwiony — zmieszała się...
— Ja — ja, panie, ogromnie lubię... to jest, właściwie, nie lubię tej fantazji Chopinowskiej.
Działa na mnie bardzo — szczególnie, gdy mąż mój gra, dodała ciszej... Przepraszam pana.
Ale Stanisław dziwił się w dalszym ciągu, bo pani Marja była blada jak ściana...
— Może każe pani poprosić męża, żeby nie grał tego.
— O nie... nie, i owszem, to... to jest cudne... tylko ja się tej melodji boję...
— Każde uczucie, rzekł Stanisław, ma swoją historję, swoje dzieje, często uczucia łączą się
i spajają za pomocą wspomnień z jakąś melodją, nie dziwię się zupełnie — zwłaszcza to, co
słyszymy w tej chwili, gada poprostu do duszy kawałami duszy — ja to rozumiem.
Ona patrzyła na niego smutnemi oczyma, które mówiły: nie rozumiesz nic, i nie widziały go
nawet zupełnie - bo patrzyły przez niego, jak przez szkło, gdzieś nieskończenie daleko.
W głowie Stanisława kręciły się ostatnie słowa Zazy — ten niby kosz, jak to nazywał w
myśli, i miał bez ustanku uczucie głuchego, bolesnego niepokoju. Rozumiał, że to tylko próżność w
nim męczy się, i na przekór sam sobie i jej robił na zewnątrz minę jak gdyby nigdy nic...
Wtem z pomiędzy ogólnego gwaru rozmowy usłyszał altowy głos Zazy zwrócony do niego:
— A pan jak myśli, panie Stanisławie?
— O czem, pani?
— A to ładnie! Gdzież pan był myślami?
— Karmiłem gołębie na placu Świętego Marka...
Ujrzał w tej chwili rumieniec i nie wiedział, dlaczego ucieszył się nim...
— Teraz zostawi pan gołąbki na chwilę dobrze? Powstał właśnie projekt wspólne)
jazdy na pasterkę do kościoła — czy zgadza się pan?
— Jestem na rozkazy pań... tembardziej, że kościół jest we wsi...
— A gdyby był w czwartej wsi?
— Bałbym się o panie z powodu zamieci śnieżnej...
Pani Marja Weryhowa zbudziła się z zadumy i fortepian ucichł — wszyscy mówili o
pasterce. Babka, nim poszła spać, dała jeszcze przestrogę na odchodnem:
— A uważajcie tam na zakręcie przy starej karczmie, żeby nie zboczyć i w jar się nie
wsunąć, jak, broń Boże dwa lata temu...
Wrócono do sali stołowej, gdzie ciągle płonęły jeszcze szczapy na kominie... Na starym
dębowym pułapie w czerwonym blasku kładł się czarny krzyż; połowę dużego rzeźbionego stołu
oblewała złota jaskrawość, dalej po kątach drzemał głęboki tajemniczy cień...
Państwo Kaniowscy znikli, żeby wydać stosowne rozporządzenie: przy kominku stały obie
siostry bliźnie z Zazą i coś szeptały —
pan, Marja stała opodal sama oparta o stół twarzą do kominka zwrócona, jak zwykle w
zamyśleniu. Weryha z galanterią młodego konkurenta przysunął żonie krzesło - pani Marja usiadła,
dziękując z dziwną skwapli wością, potem poszukał wzrokiem Zazy i zwolna w cieniu posunął się
do niej. Po chwili w stronie panien i Weryhy zadzwoniła wesoła rozmowa.
Stanisław usiadł przy pani Marji, czerwona łuna od ognia padała prosto na jej szczupłą,
wytwornie rasową twarz i zaróżowiła linję profilu- Stanisław badał i śledził cień zamyślenia
błądzący po jej czole i nagle, jakby idąc za tokiem jej myśli, powiedział:
— To przeminie — pani.
— Chyba ze śmiercią — odpowiedziała w głębokiem zamyśleniu, nie zdając sobie nawet z
tego sprawy, że odpowiada własnym myślom.
— A więc widzi pani, rzekł cicho, ale z ożywieniem, że ja odgadłem historję jej zamyślenia;
pani jest smutna... Przepraszam za moją zuchwałość - mówimy pierwszy raz w życiu... Ale pani jest
bardzo... bardzo... i tak jakby nieuleczalnie — smutna!
— Dlaczego pan tak sądzi ?
Miała w oczach błysk zniecierpliwienia i jakby ton wyrzutu w głosie.
— Bo zwykle tylko o wielkim bólu mówi się, że przeminie chyba ze śmiercią...
— Nie panie, mówi się tak i o wielkiej miłości i wielkiem szczęściu...
— To hazard...
— Może być hazard... albo powiedzmy — złudzenie... ale wielkie szczęście ma tę
właściwość, że przychodzi tak, jakby nie miało nigdy odejść!
— A przecież — rzekł Stanisław z uporem, wszystko co pani mówi jest tylko bolesne !
— Czy pan się zna na bólu?
— Zdaje się, że zanadto dobrze...
— Niech mi pan wierzy, że to się tylko zdaje... zdaje panu... Jeżeli... tu przerwała, i w
kątach jej ust zadrgał prześliczny, jasny, zupełnie dziecinny uśmiech. Po chwili dokończyła:
Jeżeli pan nie mówi o bólu zębów...
Zaśmiał się serdecznie i w głos...
-Otóż nie... myli się pani! Ja mimo moich dwudziestu czterech lat, nietylko fizycznie
cierpiałem już... 1 to bardzo...
— Ciekawam... Właściwie nie... nie, przepraszam pana...
— Ale i owszem — powiem pani. Przekonałem się, że tylko dobra kobieta jest szczerym i
dyskretnym powiernikiem. A pani bardzo budzi zaufanie i to tak na pierwszy rzut oka — odrazu!
Spójrzała mu prosto w oczy długo, smutno i badawczo... Spojrzała przez długą chwilę z pod
ciemnych rzęs. Stanisław teraz dopiero spostrzegł, że takich otchłannie patrzących oczu nie widział
nigdy jak żyje, i dlatego może skierował spojrzenie na płomień kominka...
— Uciekłem jak ostatni tchórz — pomyślał...
— A więc? - zapytała - ponieważ budzę zaufanie...
Przerwał jej:
— To już pani wie, że moge — jeśli pani łaskawie raczy o to zapytać — moge zwierzyć jej
ten mój ból...
— Jestem łaskawa... zasługuję na zaufanie i pytam, bo wiem, że to panu ulży...
— Ale panią to nie rozciekawia ? Zaśmiała się bardzo serdecznie.
— Ale powiedziałam już panu, że bardzo... Mnie, widzi pan, ogromnie zajmują ludzkie
dusze.
— A więc — rzekł po chwili milczenia Stanisław — cierpiałem przez kobietę...
— Wie pan, to zupełnie nowy powód strapienia... I cóż ta kobieta?
— Ta kobieta kłamała...
— Kłamała?
— Tak! Kłamała zawsze, kłamała straszliwie — kłamała tak, że nigdy nie mogłem dać jej
dowodu, że jestem przez nią okłamany, oszukany...
— A nie posądzał jej pan o to mylnie?
— Nie!
— Bo w tych posądzeniach o kłamstwo może była zazdrość — a ona ma wielkie oczy ?
-Wiem o tem - ale nie - nie- Chociaż pan, odgadała, były w tem cechy zazdrość, ale niebyło
jej istoty... Pam ! ma pojącia, jak ja kocham prawdę i czem dla mnie jest prawda czysta, prosta,
chociażby odkrywała największe zbrodnie, naj śmiertelniejsze grzechy, byłaby mi tem droższą...
— A czy pan wie, jak się nazywa u was kobieta, która ma zawsze dla ukochanego tylko tę
szczerą, czystą, jak pan powiedział, prawdę ?
— ?
— Nazywa się nudną... A czy pan wie czem jest to rozkochanie się wasze — ale takie na
śmierć i życie? Jest pragnieniem prawdy, której się wam nie daje i trwoga o wierność, której nie
jesteście pewni! U was panowie — nie mówię o wszystkich, ale przeważnie - otoż u was, być już
zupełnie pewnym kobiety — znaczy przestać ją kochać!
— Ja taki nie jestem.
— Tak każdy mówi 1 Może więc osóbka, o której pan wspomniał, wiedziała o tej wła-
ściwości rodzaju męskiego i nadawała sobie pozory rozmaitych zdrad i kłamstw, bo była, czy tam
jest, sprytna, a chciała, żeby pan szalał za nią; mimo to mogła pana bardzo kochać!...
— Nie, ona kłamała i ciągle kłamie, przerwał Stanisław.
— Jednak tylko takie są najwięcej kochane... tylko takie, — dodała po chwili bardzo smutno
i zamilkła-
W drugiej stronie pokoju rozmowa We ryhy z pannami też przycichła, i nastało milczenie,
przerywane tylko trzaskiem płonącego drzewa na ognisku i śpiewem wichru na dworze, który
dzwonił o umalowane w białe, bajeczne kwiaty, szyby okien.
Stanisław patrzał w płomień. Gorąco promieniowało na niego — mimowolnie spojrzał na
panią Marję i bezwiednie przysunął się do niej nieznacznie. Zaczęła go niewymownie pociągać jej
wiotka, trzcinowa a pięknie zbudowana postać, mleczno-biała twarz i bardzo świeże usta.
W tej chwili spójrzała na niego i oczy ich odnalazły się...
Stanisław ochłódł odrazu; zdawało mu się, że widzi w nich pełno dużych, złotych blaskiem
ognia łez...
Ale jakby na dowód, że te łzy były tylko prostem załamaniem się światła w jej oczach,
uśmiechnęła się znowu tym swoim niesłychanym śmiechem, i usłyszał nieco drżący jej głos:
— A gdzież obecnie przebywa ta... ta przyczyna pańskiego strapienia... pańskiego bólu?
Zmieszał się bardzo...
— O, niech pani wybaczy... ale nie moge powiedzieć...
Zaczął się plątać — a w niej jakby zagrała ciekawość:
— Więc tu kończy się to, tak odrazu powzięte, zaufanie do mnie... Chociaż... powinien był
pan powiedzieć, że gdzieś tam w świecie i wymienić pierwsze lepsze miasto Europy; przecię pan
wraca z Europy a tak...
- A tak co? zapytał.
— Tak, zdaje mi się, że pan mimowolnie się zdradził... i ja dopiero teraz nic a nic nie
rozumiem!
Ale Stanisław czuł w tej chwili, że coś mu pierś rozsadza i chciał komuś ufać, komuś się
zwierzyć...
— Jeżeli się pani domyśla, rzekł po chwili, to powiem...
— Przepraszam pana, może to jest niedelikatnie z mojej strony, ale wolę narazić się na taki
zarzut, aniżeli nie odpłacić szczerością za szczerość... Nie umiem ukryć przekonania, że się
domyślam, o kim pan mówi... Chociaż... może się mylę, bo w takim razie, powtarzam, że nic a nic
nie rozumiem! Mówiąc te słowa patrzyła mu z dziecinną szczerością prosto w oczy, a on czuł, że
lgnie do niej...
— Niech mi pani powie, zapytał — czy zdarzyło jej się mówić z kimkolwiek tak bardzo
szczerze odrazu i po pierwszem poznaniu, jak ze mną ?
W oczach jej mignął błysk swawoli.
Owszem, zwierzały mi się tak odrazu czasem zakochane kobiety...
— Mam karą, na którą zasłużyłem! Zapewne takiego.kobiecego mężczyzny., jak ja, nie
spotkała pani nigdy jeszcze w życiu!
W głosie jego dotknął ją ton doznanej przykrości i chciała to naprawić:
— Nie, ja nie to chciałam powiedzieć, tylko... Przerwał jej.
— Za pozwoleniem... Ja mam niestety za miękkie i zupełnie kobiece usposobienie — ma
pani słuszność! Tylko kobiety zwierzają się na pierwszy rzut; ale niech mię to choć trochę
usprawiedliwi, że mię wychowała przeważnie matka... że miałem wokoło siebie prócz ojca same
tylko kobiety i w tem jest przyczyna złego!
Ale ona przemówiła smutno i z niesłychaną dobrocią:
— Usprawiedliwia się pan przedemną z tego, co jest niezaprzeczenie wielką w moich
oczach zaletą... niesłychaną zaletą...
Mówiąc te słowa westchnęła dziwnie głęboko...
— Mężczyźni — ciągnęła dalej — zwykle mają w usposobieniu tę szorstką, często brutalną
niemal, nutę... Czasem jest ona tylko dodatnią nawet cechą męskości... Ale częściej ta nuta boleśnie
nas rani... Zwykle nawet... W panu tego niema dzięki kobiecym rękom, które pana w świat
wprowadziły i to jest w mojem przekonaniu niesłychaną zaletą...
Posmutniała bardzo i patrzyła znowu przez niego, jak przez szkło, gdzieś nieskończenie
dalej...
Stanisław patrzał na nią — pochyliła głowę i zaczęła cicho, i jakby tając się z tem, drżeć. W
pokoju ucichło zupełnie — Stanisława zaniepokoiła, sam nie wiedział dlaczego, ta zupełna cisza i
to lękliwe, niepojęte dla niego, drżenie jej... Cisza była zupełna i niemal głucha... Ona w tej chwili
zadrżała jeszcze silniej i lekko podniosła głowę, jakby chciała oglądnąć się, potem zaś, jakby bojąc
się spojrzeć za siebie, zadygotała na całem ciele i patrzyła prosto w płomień na kominku oczyma
szczwanej sarny..,
Stanisław zauważył te nieśmiałe, ciche a wyraźne odruchy jej, ale czuł, iż nie powinien dać
poznać po sobie, że je widzi - obejrzał się tylko w milczeniu i... spostrzegł Weryhę... Stał o parą
kroków za niemi z rękoma skrzyżowanemi na piersi, przeszywająco wpatrzony w postać żony... W
głębokim cieniu majaczyła tylko jego sylwetka i świeciły niemal fosforycznie białka oczu.
— O! Pan już sam ? zapytał Stanisław.
— Panie poszły ubierać się, bo już konie zajechały...
— A myśmy z panią tak zagawądzili się, że nie słyszeliśmy hasła do drogi!
— To jest właściwością nastroju kominkowego, że pochłania zupełnie, rzekł grzecznie
Weryha - ale spieszmy się i my... Tu znowu z dworską galanterją usunął krzesło które tamowało
przejście żonie i szedł za nią aż do drzwi wytwornie i z szacunkiem....
— Jakie to wszystko dziwne - pomyślał Stanisław. Po chwili wszyscy znaleźli się w sieni
przed gankiem.
Byli tam oboje państwo Kaniowscy, panny, pani Zamczyńska, Weryhowie i Stanisław.
Drzwi od ganku były otworzone, dzwonki podzwaniały u sań — śnieg wpadał aż do sieni...
Całe towarzystwo wyszło na ganek — w pierwszych szerokich saniach, tak zwanych
załubniach, umieścili się państwo Kaniowscy i pani Zamczyńska; w drugich, jak dwie róże
uśmiechnięte, a jak dwa srebrne dzwonki roześmiane, Hanka i Nina Kaniowskie z panem Weryhą
— w trzecich Zaza Zamczyńska, pani Weryhowa i Stanisław.
Sanie mknęły szybko. Cienie dwóch konnych z pochodniami padały długiemi czar-nemi
zygzakami na biały śnieg — pochodnie błyskały, to nikły z oczu, jak para ogromnych wilczych
źrenic!
Stanisław czuł przy sobie cały jeden bok Zazy od stopy aż po ramię — kolana ich stykały
się pod baranicami i obejmowało go w tych ciasnych saneczkach jej ciepło tak, jakby go jakie białe,
kochane tuliły ramiona.
Dobrze mu z nią było; tak dobrze, żę zaczęła mu krew uderzać szybszemi falami do skroni.
Widział tylko w cieniu białe linję jej twarzy z dwoma plamami oczu skiero wanemi w jego twarz...
Z drugiej strony Weryhowa wtuliła się w sam kąt siedzenia, czuł zaledwie lekkie dotknięcie
jej futra.
Wtem sanie zakręciły w stronę gdzie siedziała Zaza i przechyliły się silnie — Stanisław
mimowolnie całym ciężarem oparł się o nią, i chwycił ją w pół... Sanie mknęły dalej już prosto, on
jeszcze ją trzymał.
— Byłaby pani wypadła...
— A tak — uratował mię pan.
— Byłaby pani wpadła w ten straszny jar, o którym babka mówiła — ciągnął dalej
Stanisław — bo w tem właśnie miejscu zakręca się...
Mówił lekko drżącym głosem, gdyż ciągle jeszcze obejmował jej stan i zwolna pod
futrzanym fartuchem całą przyciska! do siebie. Przypomniał sobie kosza, którego od niej otrzymał -
zatrzęsły nim zmieszane fale różnych uczuć...
Zaczął tracić panowanie nad sobą — zdjął jej rękawiczkę — ona mu sama pomogła — i
ściskał ciepłą jej rękę w swej dłoni...
Weryhowa patrzyła ciągle zamyślona w próżnię, zupełnie nie zwracając na nich uwagi, a
Stanisław miażdżył prawie rękę Zazy, która drżała jak w febrze, w jego cichych, ukrytych a
gwałtownych uściskach.
Przez jego myśl z błyskawiczną szybkością przelatywały łuny wspomnień — sam nie
zdawał sobie sprawy dlaczego.
Poznali się tam, daleko, gdzie cytryna dojrzewa* — nad niemi płonęło jasne gorące słońce
— błękitniało z okien willi morze — zaglądały girlandy dzikich róż.
I zaczęło się długie pożądanie bez miłości. Proste, ogromne prawo dwóch młodych jestestw
do życia pełną piersią.
Wielki płomienny szał —rozkosz szczytna, wielka — bolesna rozkosz z głogami mirtów na
czole...
Byle mirtów nie targać... Zatrząsł się i przycisnął nieznacznie jej rękę do piersi...
I szła za niemi po świecie ta fala pożądań , szałów i płakało smutne, ociągające się dalek.e
od nich kochanie.
Czuli oboje, że niema w nich tego co jest z ducha w miłości - że jest tylko pogańskie,
cielesne piękno.
Aż przyszła tęsknota za kochaniem i nuda za niem.
Chcieli spalić szały swoje w ogniu zaparcia się siebie — w ogniu samo-zwycięstwa.
Przysięgli to sobie i dotrzymali przysięgi w męce — patrzyli tylko na siebie — przestali
wymawiać swoje imiona, wtedy nawet, gdy nikt ich rozmowy nie słyszał.
Zimne, przykre, pan i pani zapanowało. — Aż tam... daleko, na jego ojcowiźnie — mówili
sobie — gdy rodzoną ziemię ich białe pokryją całuny — tam w do mu wobec Boga i ludzi — po
dawnemu poślubią się...
A tymczasem, może samozwycięstwo da im to co jest z ducha w miłości.
I tak trzy miesiące przeszły i tak zawitało oczekiwane Boże Narodzenie pod ro dzinną
strzechą jego, zawitało dla nich obojga i... smutne, bolesne rozczarowanie!
Zamiast miłości dziwna niechęć zaczęła mrozić im serca na myśl o legalnych ślubach.
Szepnął sobie w myśli. My dzieci wieku... my... Aż ona dumnie i hardo zatęskniła do dawnego
pogańskiego piękna... Stanisław przypomniał sobie jej słowa;
— Niech pan pamięta, że nigdy — rozumie pan ? — Nigdy nie zostanę pańską żoną.
Pan — pan — pańską... wybijała te słowa z naciskiem... Chwila bólu i... znowu oszałamiać
go zaczęły jej kształty i usta i oczy, a zimna niechęć zniknęła!
— My dzieci wieku — pomyślał... Legalizować piękno! Niedorzeczność!
Ascetyczne samo-zwyciężanie się i błogość legalnych ślubów — to wszystko runęło...
Zrozumieli to oboje!
Milcząc zwolnili się wzajemnie z przyrzeczeń i w chwili — gdy ją objął po długich
tygodniach po raz pierwszy — zrozumiał, że dawna fala powraca...
Poco... poco sięgć po ukojenie?...
Czemu me zostawić kiedyś temu bałwanowi przyszłemu mężowi jej, bajecznej pewności, ze
była niewinną ! Pewność stwierdzona materialnym dowodem czerwonym na b i a ł e m ?! O tak...
tak - szeptał w myśli - mieć białą, rozełkaną, drżącą, jak strojna harfa w młodych silnych ramionach
moich... jak tam... tam... w Wenecji. Najotchłanniej szemi się pieścić pieszczotami — niemieć
znowu żadnych tam, ani dla oczu ani dla ust i... mimo to nie posiąść siebie nawzajem, tym
ostatecznym już aktem oddania... Wieczne pragnienia i rozkosz nieustannych podrażnień...
Ukojenie bez faktu pojednania...
Sanki zatrzymały się przed kościółkiem. Konny z pochodnią podjechał do nich, blask
czerwony padł im prosto na twarze. Zaza pomimo zimna miała płonące policzki, oczy bardzo
rozszerzone, drżącemi nozdrzami chwytała ciężko powietrze.
Kościół otaczało niskie ogrodzenie; przeszli przez szeroki plac i skręcili zakrystją do
kolatorskich ławek.
Zaza patrzyła mu przepastnie w oczy i palił się na jej wilgotnych rozchylonych ustach,
bardzo jasny uśmiech...
— Poco... poco była ta męka cała ? myslał Stanisław — to nie dla nas... nie dla nas!
Kościół przepełniony ludem! Panie zajęły miejsca w ławkach, panowie stali...
Stanisław usłyszał za sobą szept Weryhy:
— Jak tu duszno... Je m'etoufe... niema to jak tradycja!
On czuł to samo... Po cudownych kościołach włoskich ten ufundowany przed dwustu laty
przez jego przodka wydał mu się dziwnie małym i brzydkim.
— Ot, wapnem ubielona, ze zczerniałemi obrazami buda — pomyślał...
Po prawej stronie przy ołtarzu był urządzony żłóbek, z prostemi, naiwnie rzeźbio nemi
figurami pasterzy... Świeciła się wokoło niego masa świec woskowych, lud patrzał w tę stronę z
zachwytem. Stanisław czuł że zaczyna się w nim rozpleniać dziwna nig chęc do tej kochane,
prostoty i znudzenie...
Wtem zadzwoniono - ukazał się kapłan z kielichem, za nim dwóch chłopców w czerwonych
komeszkach. Organy zagrały silnie, uderzono w dawne kotły... Kotły, dar dworu... te same, które
niegdyś grzmiały kresowej husarji — te same, które grały pobudkę pancernym z pod Beresteczka i
Chocima. Lud runął na kolana... Organy grzmiały... podniosły się w górę ręce z jakimś płaczem
zachwytu, z jakimś naiwnym a wielkim jękiem szczęścia i uderzył ogromny śpiew:
Bóg się rodzi, moc truchleie Pan niebiosów obnażony!...
A Stanisław i Weryha. nawet, sami nie wiedząc dlaczego, usunęli się na kolana za
przykładem tłumu - śpiew grzmiał: Ogień krzepnie, blask ciemnieje I drży przestwóż niezmierzony!
Coś mu łkało i szumiało w duszy, jak ogromny wicher szczytami starych drzew miotający i
sam nie wiedział dlaczego nie śmie podnieść się z klęczek — dlaczego nie śmie oczu oderwać od
biednej szarej podłogi kościółka ?!
Weryha już dawno wstał i zlekka ukradkiem ziewał.
Nad stłoczonym, klęczącym tłumem kłębił się kolorowy opar świeć gorejących, a skąpe
światło rzucało czasem wąskie pasemko drżącego blasku to na jaskrawą chustkę kobiecą, to na
szarą sukmanę.
Po długiej chwili dopiero Stanisław powstał i innem już okiem powiódł po wnętrzu
świątyni. Przed nim w ścianie majaczył długi szereg starych wmurowanych tablic — przyszło mu
na myśl, że niegdyś wszystkie te napisy i wspomnienia pośmiertne umiał na pamięć, a dziś...
Padł mu dziwny smutek na duszę i błąkał a snuł się po niej, jak biała mgła w noc
wrześniową, po jakiejś smutnej i zapomnianej dolinie...
I pomyślał, że może lepiej było dotrzy- mac tych ślubów, które sobie wraz z Zaza uczynili
Żeby zaszło to , co jest z ducha w ich miłość.
Nie znał tego, a przeczuwał, że musi być bardzo promienne i bardzo podniosłe, że musi
dawać wiele światła i spokojności kochaniu.
I jakiegoś wyśnionego, zaziemskiego piękna.
A oczy — myslał — oczy, w takiem kochaniu patrzą inaczej. Mają coś z cichego błękitu i
patrzą nieskończonością — oczy.
Wsłuchał się i w samego siebie.— Tam, na dnie swej piersi, słyszał jakiś stępiony, cichy, a
syczący szyderstwem głos:
— Rozbłękitniaj się w marzeniach, w ckliwych sentymentach zaziemskich! szkoda tylko, że
tu nie grają Modlitwy dziewicy pani Bondarzewskiej!!!
Chciał to szyderstwo zgnieść w sobie, ale nim to uczynił, błysnęły mu w pamięci płonące
oczy i rozchylone czarem niewysłowio nych obietnic usta Zazy.
I to jest piękno, choć nie z ducha, lecz z formy płynące, wielkie słoneczne piękno? —
pomyślał.
Ale i tamto żyje — żyje...
I szczepiły się w zażartej walce te dwa piękna w jego duszy:
Jedno — jak bijący srebrnemi strugami wodospad.
Drugie — jak olbrzymia otchłań płomienna!
Zażarta walka żywiołów!
Zachwiał się cały — i nic tylko słyszał ów szept szyderczy, gdzieś aż na samem dnie swego
jestestwa:
— Walka — walka — stary romantyzm chce rozbić jedyne istniejące, ziemskie piękno...
Jesteś, jak smętna stara panna śpiewająca : Już miesiąc zeszedł, psy się uśpiły --i ktoś tam klaszcze
za borem! — Filon!
A walka wrzała w nim.
Zaczął się niewysłowienie nużyć i męczyć. Ledwie zdawał sobie sprawę z tego chaosu,
który odbywał się w nim i bezwiednie powiódł oczyma po ławce, gdzie siedziały panie.
Gorąca wizja mignęła przez jego mózg. Ujrzał ,ą białą, całą oddaną jego wzrokowi Ujrzał
rozełkaną pragnieniem szczęścia, tulącą się do niego jak dawniej, dawniej... przed uczynionym
ślubem.
I pił oczyma jej oczy — pii zachłannie.
W tej chwili zadzwoniono, wszyscy się pochylili — wizja zgasła. Gdy podniósł głowę,
mignęły mu na chwilę inne oczy. Smutne, przepastne a czyste, jak górskie krynice, oczy
Weryhowej — spojrzały krótko, pamiętnie i- zgasły, ale blask jakiś został mu po nich. Szepnął w
myśli:
— Z ducha
Po mszy wychodzono szybko; było późno. Przed kościołem czekały już sanki Weryhów,
które miały ich odwieść do domu. Przy pożegnaniu Weryha rzekł, zwracając się do pani
Kaniowskiej:
— A w drugie święto prosimy do nas! Odjechali.
Zaza i Stanisław znaleźli się teraz sami w sankach. Konie rwały z powrotem jak szalone. On
przygarnął ją całą do siebie i głodny, stęskniony pieszczot od tylu, tylu tygodni — tygodni ślubów...
Przypomniał sobie całe niesłychane bogactwo jej urody i utonął ustami w jej ustach...
Zaledwie zdołała wyszeptać bezładnie:
— A śluby nasze ?...
— Precz z niemi! odrzekł.
Załkała pół-płaczem, pół-śmiechem i była bez woli i pamięci...
III.
Wstawał powoli leniwy zimowy poranek Szare światło o nieśmiałym błękitnawym tonie
sączyło się do okna pokoju Stanisława. — Chód zegara tętnił jednostajnie i równo nieomal z
oddechem śpiącego-
Cicho, ostrożnie i bez szelestu otworzyły się drzwi — do pokoju wszedł na palcach mały
pokojowy pacholik z naręczem drzewa... Przysiadł pod piecem i złożywszy możliwie najciszej
drzewo na podłodze, począł rozpalać. Za chwilę buchnął już ogień w piecu — pacholik wyszedł
znowu na palcach, ale Stanisław obudził się. Owładnął nim cichy, dobry, półsenny jakiś spokój,
niezmiernie błogi. Piec huczał i jakby śpiewał lub bajał jakąś baśń dobrze znaną, a nigdy dość nie
nasłu-chaną, i rzucał na błękitnawy mrok świtu czerwone blaski; za oknem śpiewał do wtóru wiatr i
Stanisławowi było niewysłowienie dobrze...
Przypomniał sobie szczegół po szczególe dzieje wczorajszej pasterki i dostrzegł, że
wszystko, co się mieni niepokojem w uczuciu dla Zazy, znikło zupełnie — znikła też bez śladu
niechęć i upajał się sam w sobie, dobrą, cichą pewnością. Patrzał w mrok pokoju i zaczął bardzo
cieszyć się i rozkoszować domem rodzinnem i tem, że ona tu jest i tem, że nie jest w tej chwili w
jakim paryskim hotelu, tylko u siebie w domu, w Porohach — cieszył się swoim pokojem i tym
blaskiem ognia i ciszą.
Cisza — cisza. — A może cisza jest szczęściem? pomyślał.
Przyszło mu na myśl, że gdyby był malarzem i chciał stworzyć symbol ciszy — malowałby
oczy Weryhowej.
Błękitne, zapatrzone, spokojne... Zdawało mu się, że patrzy na nie, że widzi je i odkrył w
sobie wielką radość, że zna takie oczy.
Na ścianie migotało czerwone światło z pieca — spostrzegł to i przypomniały mu się. usta
Zazy.
— Wyprężył się i uczuł dziwne ciepło w piersi.
Ona śpi — pomyślał... Leży taka biała i płonąca snem... Ramiona zarzuciła nad głowę —
białe — baieczne ramiona, i oddycha równo, głęboko, spokojnie!
Gdyby mogł — obrzuciłby w czarodziejski sposób pokój jej szkarłatnemi różami, ustroiłby
jej głowę w diadem z olbrzymich rubinów.
Niechby płonęła i snem i różami i diademem na czole...
Patrzył w ten miraż tęczowy i snuły się za nim rojenia... jakieś mleczno-białe ramiona —
jakiś oszałamiający zapach, i pragnienia, i sny zuchwałe.
Mijały długie chwile — on śnił z otwarte mi oczyma. Ciepło zaczęło obejmować zwolna
cały pokój; żar na ognisku przygasł... Stanisław nie widział nawet, kiedy pacholik zasunął klapę
kominową, zamknął drzwiczki od pieca i wyszedł.
Czuł tylko, że ciepło wzmaga się i wpadł w dziwne odrętwienie, nie zdając sobie z tego
sprawy, czy jego wizja jest snem na jawie, czy jawą.
— Zdawało mu się, że widzi cichy, ciepły pokój Zazy w półmroku — przeszedł bez szelestu
aż do niej.. „ Czuł gwałtowne bicie serca, zatrzymał się... Spała cicho, oddychała równo i głęboko.
Ciepłe tchnienie jej oddechu, jakby strugi pieszczące, balsamiczne, muskały mu usta i oczy.
Pochylał się nad nią i szeptał:
— Znam twoje oczy. Widziałem je, błyskawicami gniewu płonące — widziałem je aż w
głąb mojej duszy wpatrzone — widziałem mdlejące znużeniem, zachodzące mgłą słodkiego
odrętwienia...
— Znam twoje usta — szkarłatne odurzające maki — spełnienie bajeczne snów mych
zuchwałych — usta twoje...
Bezdźwięcznie cicho szeptał pochłaniajac ją oczyma:
— Znam was, poświęcone łzami szalów moich, niepojęte, białe przepychy ciała twego,
skarby, bogactwa moie...
— Znam, balwochwalczem uwielbieniem pocałunków - znam, rozkoszną mękę pie szczot
— znam was po nocach bezsennych, po przedświtowych obudzeniach.
Widział ją śpiącą, z założonemi nad głową rękoma — ciemno-złoty, ciężki węzeł jej
włosów rozsypał się, jak przędza iaka drogocenna, objął jej twarz przejrzystemi smugami i rzucił
złotą mgłę na ramiona i piersi.
Pochylił się nad nią i czcił pogańską modlitwą...
Drętwiał coraz silniejszym pół-snem...
Ranek świąteczny. Po mszy w kościele, na której uczestniczyła z powodu wielkiego święta
także i babka Kaniowska, Stanisław i Zaza siedzieli sami w jednym z bocznych saloników.
On odrazu przywarł najpierw wzrokiem, potem ustami do jej ust, i od długich — długich stu
dni po raz drugi pił, pił miękką, pełną słodycz wilgotnych jej warg...
Szeptał jej gwałtownie, nerwowo do ust:
— Wolni jesteśmy ludzie, wolne jest i będzie kochanie nasze!... Nie dla nas jarzmo
legalności... Wolę mękę rozpaczliwych pieszczot, to tysiąckrotne oddanie się bez oddania... Wolę
— woię!
Usłyszał ciche, bezdźwięcznym szeptem wyszemrane pytanie jej:
— A cóż z nimi zrobimy ? — i tu wskazała głową w stronę dalszych pokoi — oni już dziś
patrzą na nas jak na małżeństwo prawie...
— Odwleczemy... potem... potem pomyślą, że się rozeszło i koniec... Koniec dla nich, dla
świata...
Znowu jej szept:
— Dobrze — a moja matka? Głos jej z cicha zadrżał i złamał się...
— Przecież, żeby powrócić do dawnego piękna, sama dałaś mi kosza... zaśmiał się.
- Chcialam zniszczyć tę niechęć , która się w tobie gnieździć zaczyna. Myślałam,
tembardziej wrócisz do mnie... - Więc krótko!... Pragniesz małżeństwa? Tak?
-Nie wiem, czego chcę...
Chcę tylko mieć ciebie zawsze... zawsze... Zaczął mówić twardo i dumnie...
— Bądźmy ludźmi... życie jest dla nas, nie my dla życia; bierzmy je więc tak, jak chcemy;
tak je zmuszajmy służyć sobie, jak tego pragnie wolna wola nasza!
Na zamknięcie ust obmowie mamy tajemnicę... Naszą drogą dumną tajemnicę, do której
motłochowi wara!!! Otoczymy się nią tak bardzo nieprzystępnie, że najbystrzej sze ludzkie oko nic,
prócz przyjaznej znaiomości nie dostrzeże!
— Bodajśmy zdołali — szepnęła.
— Zdołamy! Zresztą upozorowanie tak łatwe: dałaś mi po namyśle odmowę i basta!
— A nasza bytność tutaj?
— Tem lepiej! Widocznie byliśmy bardzo zdaleka i bardzo na chłodno, skoro panie
przyjechałyście do domu moich rodziców pierwsze; w przeciwnym razie, to jest gdyby uważano
mię za konkurenta, moi rodzice byliby u was pierwsi... A tak, jest to zwykła, najzwyczajniejsza
wizyta i nic więcej...
Po długiej chwili odpowiedziała bardzo smutno:
— Tak... tak... pozory można ocalić... można...
I płonące jej oczy przygasły; duże zorze rumieńców nikły z jej twarzy coraz bardziej...
Wtem z drugiego pokoju zadźwięczała piosenka, śpiewana głębokim głosem Hanki...
Usłyszeli powtarzający się refren:
Kochać, całować, to raj! to raj! to raj!
Zaza nagle błysnęła ogromnym światłem radości w oczach i nachylając mu usta do
pocałunku powtórzyła:
— To raj — to raj — to raj ! Pierwszy dzień świąt przeszedł w gronie rodzinnem —
nazajutrz stosownie do zaproszenia Weryhów wybrano się tam gremjalnie. Zaza była tego dnia
dziwnie zamyślona, jakby senn, miała głeboki cień pod oczyma miękka ociągająca się w ruchach,
wyglądała jak zakłecie ziemskich ponęt. Stanisław sie dział obok niej, tkliwie wpatrzony w jej oczy
i iakby jakiś uspokojony...
Gdy zajechano przed ganek wspaniałej oszklone, rezydencji Weryhów, był już wieczór - ze
wszystkich okien biło światło. - W przedpokoju służba we frakach wygolona po angielsku,
wyprostowana, chłodna, poprawna.
Stanisław, wchodząc do wytwornego salonu, pomyślał, mrużąc oczy od nawału światła,
które go oślepiło:
— O, tu zawiała Europa...
W salonie znajdowało się. już wiele osób. Oprócz gościnnych i serdecznych gospodarzy,
byli tam dalsi i bliżsi sąsiedzi — przez We ryhę subtelnie i dobrym smakiem dobrani tak, żeby
tworzyli estetyczną towarzyską całość...
Gdy mu o tem wspomniał Stanisław z uznaniem i komplimentem, Weryha wziął go pod
ramię i mówił ciepło - mentorskim, a bardzo przyjacielskim tonem:
— Trzeba zawsze tak ludzi dobierać, żeby sobie nawzajem nie przeszkadzali —nie można
np. dużą kulturę, dobrą rasę, duży majątek i duże nazwisko mieszać z naszem zama szystem
hreczkosiejstwem, które u nas jest jeszcze bardzo... bardzo rodzime... niestety; śmieje się na całe
gardło, całuje z dubeltówki, a jedząc połyka żywcem noże!
Mówił te słowa szeptem bardzo intime i wprowadził Stanisława do pysznego tureckiego
fumoir'u.
— Tam zapewne piją herbatę — ale my tu zostańmy. — Pan naturalnie przemarzł do kości
— okropne zimno — ale zamiast herbaty radzę lepiej przed obiadem koniaku. Mówięc te słowa,
skinął na służącego; podano koniak i cygara.
Weryha opowiadał — Stanisław słuchał. W miarę jego słów podziwiał go coraz to więcej i
zaczynał wyrabiać sobie o tym człowieku wyobrażenie, jak o uosobieniu wytworności i kultury.
Dym cygar przy wybornym koniaku działały na Stanisława znako- micie - wsłuchiwał sie w słowa
Weryhy i zachwycał się nim.
Po chwili wszedł tu i stary Kaniowski i kilku innych panów, rozmowa stała się zajmująca i
ogólna.
— Jaka szkoda - rzekł Stanisław - że państwo dopiero tak niedawno mieszkacie w bliskiem
sąsiedztwie naszem, przed moim wyjazdem za granicę siedziałem w domu blisko dwa lata bez
przerwy !
— Tak — myśmy wtedy mieszkali w drugim majątku naszym o dziesięć mil stąd; tam
przepędziliśmy całe trzy lata od dnia ślubu... ale żonę moją musiał pan dawno znać ?
— No tak od dzieci... to jest — pani Marja patrzyła na mnie, jak na dziecko — ona była
ośmnastoletnią panną, gdy ja byłem o rok od niej młodszym smarkaczem... ale znamy się dawno...
Stary Kaniowski zaczął długie opowiadanie o swej przyjaźni z ojcem pani Wery howej
Herburtem, z którym przez długie lata różne dzielili losy — tymczasem Stani sław cicho wymknął
się z Weryhą i przeszli do przyległego gabinetu.
Była to pracownia Weryhy — tak ją nazywał dlatego, że lubił tu sam przebywać ze swojemi
myślami.
— Każdy człowiek, mówił do Stanisiawa, gdy tu weszli, powinien mieć oprócz życia
rzeczywistego, które go otacza, pewne san ctuarium dla samego siebie. Powinien mieć w sobie
uczucia, myśli i klauzury, poza które nie wolno nikomu przejść, które są tylko jego wyłączną
własnością i dla siebie tylko samego zachowaną stroną duszy. Widzi pan ja tu czasem przychodzę i
zostaję sam z temi myślami i uczuciami, jednem słowem z tym całym wyłącznie moim światem.
Stanisław patrzał na czarne płonące oczy Weryhy i przyszło mu na myśl, że ten człowiek
musiał mieć bardzo niezwykłe życie, w którem, jak mu się zdawało, wybitną rolę odegrały kobiety.
Powiedział mu to... Weryha uśmiechnął się tym swoim niesłychanie zimnym uśmiechem i
odrzekł:
- Wie pan - poruszył pan temat, któ rego sam z zasady nigdy nie dotykam! Wole strzelałem
nad Gangesem, aniżeli o kobietach z mego życia...
Zasiadł w wygodnym fotelu i wskazał miejsce Stanisławowi.
— Ale w tym wypadku - ciągnął dalej - będę się powodował sympatją, którą odrazu
uczułem dla pana i bodaj ogólnikowo odpowiem. Proszą jednak o ścisłą dyskrecją, chociaż
powtarzam, będę mówił nader ogólnikowo. Otoż, jeśli chodzi o kobiety, powiem rzecz
niesłychanie, jakby pan mogł sądzić, śmiałą, rzecz, która na pozór trąci nawet pyszałkowatością...
ale tylko na pozór... Otóż, panie Stanisławie, ja kobiety znam!
Silnie zmrużonemi oczyma spojrzał przed siebie tak, jakby bez trudności przebił ściany tego
gabinetu i dziesięć gór i dziesięć mórz i miał na oczach wszystko, co chciał widzieć. Zaciągnął się
dymem cygara i mówił dalej:
— Znam wszystkie typy kobiet ze wszystkich warstw społecznych, od księżn do ku- charek,
od kobiety na tronie do kobiety za straganem! Wszystkie! — Jeżeli wydaje się panu, że to
niemożliwe, i że absurdem jest powiedzieć: znam wszystkie kobiety to jesteś pan w błędzie... One
w małostkach, w finezjach i finezyjkach swoich różnią się między sobą trochę, ale w ogólnych
ważnych zarysach są wszystkie jednakowe... do rozpaczy jednakowe!
I nie może być inaczej! Długie wieki niewolnictwa wcisnęły je w pewien szablon, pod
pewien strychulec typu, który się mężczyźnie podoba... Jeżeli jest inną, aniżeli przeczuwa, że trzeba
być, żeby się jemu podobać, to — udaje... Udaje... Umie znakomicie przeczuć, jakie są upodobania
mężczyzny, bo ten instynkt także wiekowe niewolnictwo i służebność wyrobiły w niej — i to jest
jej bronią, jej siłą, jej znaczeniem i jej racją bytu...
Dlatego musi kłamać... Kłamstwo przestaje być u niej kłamstwem nawet, bo ona umie
wmówić w siebie, że coś n. p. jest białe, chociaż wie, że było czarne; i jest tak silnie pod wpływem
tej auto-sugestji, że przysięgnie... rozumie pan? przysięgnie, że było białe, ieśli wie, iż to jest
pańskiem pragnieniem, czy też upodobaniem !!!...
Jest prawie fizyczną niemożliwością, żeby kobieta nie kłamała w okresie swego podobania
się, w latach kiedy ubiegają się o nią...
Prawdę mówi tylko jakaś istota chora, anormalna, albo staruszka, której wszystko jedno...
Zresztą może... efemeryda... fenomenalny wyjątek jakiś!
Wpadł w zamyślenie, otaczając się coraz gęstszemi kłębami dymu...
— A więc może się zdarzyć wyjątek? wtrącił Stanisław.
Weryha żachnął się:
Ale szaleństwem jest szukać gol Jezeli powiem, że taki wyiątek darzył się w dejach
ludzkości pięć razy, to jeszcze przesa dzę! Lat temu dwadzieścia, to ,est wtedy, gdy liczyłem
zaledwie ośmnasta wiosnę ży eia, już zdołałem sobie powiedzieć, że w tak zwanej miłości można
być nawet szczęśliwym pod trzema warunkami:
Po pierwsze — nie żądać od kobiety prawdy.
Po drugie — nie żądać od niej wierności...
Po trzecie — pozbyć sią zupełnie odnośnie do niej nerwu zazdrości, jeżeli nie chcemy, żeby
nas ciągle zdradzała! Bo czasem zdradzić musi!
— Widzi pan, to jest mój kodeks umy słowo-moralny w stosunku do kobiety. I znowu niech
mię pan nie posądzi o przesadę, gdy powiem, że jest jedynie rozumny! A wie pan dlaczego?... bo
oparty na niezaprzeczonym pewniku, że kobieta może nas i zdradzić i okłamać, a mimo to kochać i
z miłości dla nas umrzeć! Zamilkli...
Stanisławowi przyszła na myśl Weryhowa, jej białe czoło cherubina i przeczyste oczy i nie
wiedział, dlaczego dostrzegł w sobie jakąś niezbitą pewność, że ona właśnie jest takim rzadkim w
dziejach ludzkości prawdomównym, kobiecym fenomenem.
W tej chwili lokaj oznajmił, że podano
Weryha zerwał się, żeby podać ramie pani Kaniwskiej, Stanisław postępował sam za grupą
gwarzącej młodzieży.
Przy stole było gwarno.
Hance i Ninie Kaniowskim asystował zawzięcie dwudziestoletni, żywy, jak huragan,
ogorzały, smukły, bawiący się całem sercem, wieśniak. Stanisław, który miał po jednej stronie jakąś
bardzo milczącą istotę, nieokreślonego wieku, po drugiej Weryhową, patrzył na tę rozbrykaną
trójkę i pomyślał, że od nich bije wiosna i szczęście.
Tragicznie zrezygnowane teorje Weryhy o kobiecie grały mu w mózgu dziwnie nudną
melodję zniechęcenia — milczał.
Weryha opowiadał Zazie jakieś bardzo ciekawe historje, gdyż słuchała go z wielkiem
ożywieniem — Stanisław czuł, że zaczyna komplikować się tu wokoło niego i w nim samym jakaś
niepojęta zawiłość duchowa, której nie umie nazwać po imieniu, tylko odczuwa!
Pił wiele wina. — Pod wpływem napojów stawał się zawsze bardzo spragnionym poufnych
rozmów — czekał aż Weryhowa ukończy rozmowę z jego ojcem, poczem rzekł do niej półszeptem:
— Mówiłem dziś wiele o pani.
— Z kim ? — zapytała.
— Z mężem pani.
Ujrzał na jej twarzy coś, jakby cień rumieńca, potem jeszcze większą bladość.
— Pan żartuje, rzekła po chwili z pewną trudnością — my nigdy o sobie nie mówimy — ani
ja o nim, ani on o mnie!
— Jednak powiedziałem prawdę! Mąż pani, mówiąc o czem innem, mówił o niej... A wie
pani, o czem mówił? O fenomenal ności kobiety nie kłamiącej!
Weryhowa zbladła jeszcze więcej i rzekła z bardzo smutnym uśmiechem:
— Temat ten to pańska specjalność, pan go poddać musiał?
— Ja...
— A dlaczego?
Bo siedzi we mnie dziwna niewiara to nie moja wina, mam jasnowidzenie prawdy!
— To może być bardzo bolesne — szepnęła Weryhowa!
— Tak, trzeba się więc nauczyć nie dziwić żadnemu kłamstwu.
Spojrzał na nią i miał ochotę uklęknąć przed nią i jak do świętej modlić się. Miała wyraz
nieziemskiego piękna i jakiejś ogromnej duchowej promienności. — Po chwili przemówił:
— Gdyby mi powiedziano, że nie było kobiety od początku świata prócz jednej jedynej,
która prawdę mówiła — uwierzyłbym niestety.
— To smutne dla nas — szepnęła...
— Wie pani? — ciągnął dalej - ja dla pani z pewnego powodu niezmiernie wdzięczny
jestem!
— Dlaczego ? — zapytała.
— Zato jestem pani wdzięczny, ze ją umiałem poznać...
— Mnie?
— Tak — i znam najgłówniejsza cechę pani duszy!
Po długiem milczeniu —zapytała szeptem:
— Jaką?
— Pani nigdy w życiu nie skłamała! Zamilkli oboje.
Po obiedzie wszyscy przeszli do salonu na czarną kawę. — Zaza promieniowała jak słońce i
zachwycała wszystkich. Tłum mężczyzn otaczał ją i nie odstępował — każdy chciał się do niej
zbliżyć i bodaj jedno pochwycić spojrzenie, a ona lśniła urodą jak w południowych blaskach
dojrzała, złota brzoskwinia.
Stanisław siedział daleko od niej, patrzał i szeptał w myśli:
— Moje — moje wy usta i oczy i mojaś ty kraso cudowna, słodkie oczu i ust moich
nakarmienie.
Rósł w dumę — i pragnął jej coraz to silniej.
— Gdyby tak?... pomyślał... Gdyby tak być z nią teraz w słonecznej
Kalabrji — i mieć białe rozpalone słońce ponad głową i patrzeć na otchłań granatową
I roztęskniła sią w nim iakaś melodja za samotną cudowną włóczągą... Panie Zam czyńskie
jeszcze trzy dni tylko zabawią, potem wyjeżdżają do Wiednia i dalej... Jej matka i jego rodzice
oczekują jakiegoś ważnego kroku... oświadczenia się, czy czegoś podobnego, a oni, on i Zaza nie
chcą tego...
Poco?
Czy nie lepiej pomarzyć jeszcze szałem i męką...
Postanowił poufnie powiedzieć rodzicom, że nie wypada mu się w swoim domu
oświadczać, bo toby tak wyglądało, jakby panna i matka po to do nich zawitały... Wytłomaczy im,
że ta bomba musi pęknąć albo w domu jej matki, albo na "terenie* neutralnym! Ona ze swej strony
powie to samo swojej matce — i basta!
Mają czas przecież!
Umiał znaleźć sposobność i porą, żeby to tu natychmiast powiedzieć ojcu i matce,
Ta zmora oczekiwań z ich strony dusiła go, więc było mu pilno.
Spytano go, kiedy myśli z tem skończyć już raz — odpowiedział wymijająco:
— Zobaczę się z niemi za parę dni w Wiedniu, — zresztą ona ma dziewiętnaście, a ja
dwadzieścia pięć lat — mamy czas... Nie ucieknie...
Odetchnął!
U Weryhów zabawiono do późnego wieczora. — Na odjezdnem padło postanowienie, że w
wigilję nowego roku, zgromadzą się wszyscy w Porohach — panie Zamczyń skie rozmyślnie swój
wyjazd odroczyły.
— Będzie to jeneralne pożegnanie, — zauważył Weryha, gdy sanie z gośćmi już ruszały z
przed ganka.
W dzień św. Sylwestra było gwarno w Po rohowieckim dworze — od rana zjeżdżali się
dalsi sąsiedzi... Wieczór się zbliżał, — prawie wszyscy zaproszeni przybyli już z wyjątkiem
Weryhów...
Od drugiego dnia świąt do św. Sylwestra czas upływał Stanisławowi jak spełnienie śmiałej
baśni z tysiąca jednej nocy! Byli z Zazą oddani sami sobie prawie — w długie mroki wieczorne
oblani gorącem światłem kominka, pozostawieni dyskretnie zupełnej prawie samotności, upajali się
gorącem tętnem krwi i zmysłów, aż do bezwładnych omdleń.
Zabawa Sylwestrowa była uważana jako wieczór pożegnalny — nazajutrz po Nowym Roku
panie Zamczyńskie wyjeżdżały, Stanisław odprowadzał je aż do Wiednia — może dalej — tak się
rzeczy ułożyły...
W ciągu tego tygodnia od ostatniego u Weryhów zebrania, Stanisław był tam sam dwa
razy...
Dwa razy zastał panią Marję samotną, rozmyślającą w swoim przepysznym gabinecie...
Bał się jej.
Bał się przemożnego uroku jej psyche bał się jej smutno-królewskich oczu i tego czaru
cichej a dumnej niedosięgalności którym była owiana.
Oboje oni wydali mu się dziwną parą małżeńską!
On — zawsze czarno-opięty, zawsze w butach z ostrogami i zawsze wytwornie i
uprzedzająco grzeczny dla żony...
I ona piękna, przeduchowiona istota. Wieczór zapadł — wszystkie pokoje rzęsiście
oświetlone — muzykę sprowadzono z odległego o kilkanaście mil miasta...
Stanisław był zaniepokojony — Weryhów nie było. — Jakiś głuchy niepokój kłębił mu się
w piersi. Obliczył czas — była piata, do Weryhów dwie dobre mile pyszną sanną — tam i z
powrotem trzy godziny — postanowił pojechać po nich...
Muszą dziś być — myślał. W ten pożegnalny wieczór, po którym znowu lata może upłyną
całe, nim zawita do rodzinnej wioski, błąkała się za nim owiana czarem jakimś niepojętym, smutna,
onieśmielająca hetmań-skiemi oczyma, postać pani Marji...
Kochał — nie... wkochiwał się w Zazę — Zaza była mu lutnią złoto-strunną, na której
wygrywał przebajeczną melodję rozkoszy... Ale Zaza była jego!
A Weryhowa, mimowiednie jakby rozkazywała modlić się do siebie i była tak nie
dosięgalną jako kobieta, jak srebrne smugi mlecznych dróg na niebie 1 A dzisiaj sam nie wiedział
dlaczego, błąkała się jej postać w jego pamięci bezustannie.
Para młodych lotnych rysaków, zaprzężona do małych, jak łupina orzecha saneczek, ruszyła
z miejsca, jak wicher. — Stanisław uwiadomił rodziców, że jedzie po Weryhów, i ku ich
zdziwieniu, zanim się spostrzegli, pojechał.
Gdy sanie zatrzymały się po godzinnej szalonej jeździe przed pałacem, z koni buchnęła
para, jak z olbrzymiego kotła z ukro pem — lokaj wprowadził Stanisława do salonu, w którym
płonęła tylko jedna, pokryta szkarłatnym abażurem, lampa...
Stanisław czekał z jakimś niepokojem w piersi, którego sam nie umiał pojąć i zrozumieć...
Po długiej chwili dopiero weszła pani Marja...
Powolnym, jakby zlekka niepewnym i drżącym krokiem, zbliżyła się do Stanisława, który
przywitał ją bardzo głębokim ukłonem.
— Przyjeżdżam, rzekł, po państwa 1 Rodzice byli zaniepokojeni, że najmilsi z naszych
gości nie zjawiają się, i umyślnie przysłali mię...
Uśmiechnęła się, jakby z przymusem.
— Państwo tacy łaskawi... za pół godziny jedziemy... na pewno jedziemy...
Urwała — jakby jakieś ciężkie westchnienie zatamowało jej głos — potem powtórzyła:
— Na pewno jedziemy.
Stanisław zajął miejsce, które mu wskazała — światło lampy padało jej na twarz. Zauważył
wyraźnie, że miała silnie zaczerwienione od płaczu oczy, i to spostrzeżenie uderzyło w niego, jak
grom...
— Czegóżby ona... ona, żyjąca w takim przepychu, ona, zona najwytworniejszego
człowieka, który otaczał ją taką niesłychaną czcią i szacunkiem, dlaczego onaby miała płakać?!
Patrzał w inną stroną i pilnie udawał ze nie spostrzegł śladu jej łez. Po chwili milczenia
usłyszał jej głos:
- Mąż mój jest przy gospodarstwie - iest zawołanym i ogromnie pilnym gospodarzem,
zawsze, co wieczór, musi osobiście wszędzie zajrzeć... Zaraz powróci...
On czuł, że jej rozmowa przychodzi z niesłychaną trudnością, i sam nie umiał słowa ze
siebie wydobyć — męczył się po prostu...
Wkrótce usłyszał brzęk ostróg — wszedł Weryha...
Jak zwykle uprzejmy i uprzedzająco grzeczny, obiecał solennie Stanisławowi, że najdalej w
dwie godziny będą już w Porohach...
Pół godziny zaledwie trwała płytka banalna rozmowa - Stanisław czuł, że tu wisi jakaś
tajemnica, której zgłębić nie może, czuł, że wszyscy, jak tu są we troje, mysią nie o tem, o czem się
mówi, i sam nie wiedział, dlaczego smutno mu było niewymownie. Pożegnał się i odjechał.
Semko stojąc w łupince pędził z powrotem jeszcze szybciej — Stanisław myślał.
Taki płacz... płacz pewnie ogromny — głośny płacz — wiele — wiele gorzkich palących
łez, po których zostają czerwone plamy około oczu! Dlaczego taki płacz u niej ? Skąd, z jakiego
powodu te łzy?!
Nie umiał sobie na to odpowiedzieć... Bo gdyby jego nie znał! Ale on, Weryha, szczyt
kultury i rycerskości w obcowaniu z żoną!
— A zresztą — wszędzie jest cierpienie — jest i musi być... boby nie było szczęścia!...
Kiedy przyjechał — zaledwie miał dosyć czasu, żeby włożyć frak, goście już byli
zgromadzeni w sali, a on miał tańce prowadzić!
Muzykanci próbowali instrumenty — masa kolorów i czarnych fraków, śmiechy — światła
— zapach doskonałych perfum — Zaza w mleczno-białej sukni z czarnymi motylami na ramieniu,
u pasa, u dołu sukni, i we włosach... cała w motylach — dziwny niepokój — łzy Weryhowej —
radość z powodu rychłego wyjazdu bez ślubów z nią... z jego
Zazą, wszystko to kłąbiło się i wirowało nad Stanisławem jakimś tęczowym korowodem.
Już od dłuższego czasu dobrze tańczono walca, gdy zjawili się Weryhowie.
Stanisław wybiegł na ich spotkanie...
Gdy wprowadzał Weryhowa pod ramię na sale — sala zlekka zaczęła cichnąć... cichnąć... aż
zupełnie zamilkła... Muzykanci widząc, że wszyscy zaprzestali tańczyć, żeby się przywitać,
przerwali granie — Weryhowa blada, jak przejrzysty alabaster, z błękitnym cieniem pod
otchłannemi oczyma, w sukni z czarnych koronek na tle szkarłatnem — z djademem ogromnych
opałów w płowych włosach — szła wsparta na ramieniu Stanisława przez tę ciszę uwielbienia,
przez to oniemienie na widok jej piękności, jak niepodzielna pani i władczyni...
Po długiej chwili dopiero zabrzmiał znowu walc...
Stanisław rzekł do niej:
— Rzuciła pani urok i oniemienie na całą sale - mieliśmy ochotę upaść na kolana i modlić
się...
Uśmiechnęła się...
— Nie, panie... tylko może... może smutek wszedł ze mną i zepsuł wesołość — a ja miewam
czasami takie chwile smutku bez przyczyny...
— Bez przyczyny — powtórzył mimo wiednie Stanisław i umilkł.
Weryha po przywitaniu udał się do pokojów, przeznaczonych do gry w karty.
Ona usiadła na sali... Kilkanaście par mknęło walca — do niej nikt się nie zbliżał — jakby
nie śmiał...
Stanisławowi z roli młodego gospodarza przypadł ten obowiązek — sam nie wiedział
dlaczego czuł drżenie po całem ciele, w chwili gdy ją prosił do tańca — ochota wzrosła, wszystkie
pary tańczyły, uniknął zwrócenia ogólnej uwagi...
Lekko, jakby nieśmiało, objął jej stan, ale uczuł, że ona silnie opiera się na jego ramieniu —
usłyszał jej szept:
— Proszę mię silnie objąć... Popłynęli szybkiego walca... Stanisław czuł, że ta wiotka
Weryhowa zaczyna mu dziwnie ciężyć i jakby osuwać się na posadzkę...
Spojrzał na nią - była blada, jak trup, i trzymała się na nogach tylko siłą jego ramienia.
— Co pani? na Boga, pani Marjo - szepnął gwałtownie.
— Nic... nic... niech mię pan wyprowadzi stąd... słabo mi...
Szczęściem znajdowali się tuż koło drzwi prowadzących do małego saloniku, gdzie nie było
nikogo... tu ona zupełnie straciła przytomność. Stanisław porwał ją, jak dziecko, w ramiona,
przebiegł niepostrzeżony dwa następne pokoje i zaniósł ją do sypialni matki. Ułożył ją na szerokiej
otomanie i wy biegł, zamykając za sobą drzwi na klucz...
Miał przeczucie, że nikt nie powinien był o tem wiedzieć...
Poszedł szukać swojej matki, ale zaraz w następnym pokoju wpadł na babusię Kaniowską...
— Babko... proszę ze mną... proszę zaraz ze mną, rzekł urywanym głosem, i uniósł prawie
w ramionach staruszkę tam, gdzie leżała Weryhowa...
— Zemdlała w tańcu, rzekł — widzi babka ? leży jak martwa, na Boga! co robić ?
Staruszka podbiegła do sofy...
— Cicho — nie krzycz... pomóż mi zdjąć stanik i gorset — prędko...
Stanisław z wprawą pierwszorzędnej garderobianej zsunął stanik z ramion Weryho wej —
uniósł zlekka bezwładnie przeginającą się kibić jej i począł rozluźniać sznurowadła gorsetu —
babka równocześnie odpinała zapiętki, i gorset usunął się...
Biała batystowa koszula, zdjęta z ramion, opadła i odkryła zupełnie dużą część pleców.
Daj wody... zaczęła babka i nagle oniemiała...
I Stanisław oniemiał... wrósł w podłogę, skamieniał. Ujrzeli straszną rzecz...
Oto na białych, jak ciało dziecka, plecach Weryhowej krwawiły się czerwone pręgi
szpicruty... miejscami były podarcia od kopnięć ostrogą, inne znaki, jakby dawniej sze były, blade i
podgojone... niebiesko czarne sińce od uderzeń... zastygły krople świeżej krwi...
Stanisław z początku oniemiał, potem czuł, że fata krwi zaczyna mu napływać do głowy...
— Ratunku! zawołał...
Ale babka z zadziwiającą u ośmdziesię cioletniej staruszki energją i siłą położyła mu rękę na
ustach.
— Cicho! Stachu... cicho...
— Zpoliczkuję go zaraz... zabiję jak psa tego szubrawca — syczał przez rękę babki.
Rzucił się do drzwi — staruszka zatrzymała go...
— Stachu — dziecino moja... wnuku mój jedyny... niewolno, dziecko... nie wolno...
niewolno nam nawet przed sobą mówić, że o tem wiemy... ani matce... ani nikomu... rozumiesz...
całemu światu wara do tego — niech go Bóg osądzi, tego człowieka... jeden Bóg...
— Ale dlaczego? zapytał, drżąc cały,
Stanisław,
— Bo to jest ich tajemnica — rozumiesz? Ich własna! Woda jest tu na stole i szklanka... To
dobrze... Teraz idź sobie, zostaw mię tu z nią samą, dam sobie radę — idź i milcz!
— To jest ich tajemnica — szeptał w myśli Stanisław wychodząc, ich tajemnica...
I znowu powtarzał sobie w myśli i szydził:
— Pan Weryha... rycerz maltański... szambelan dworu... komandor wielkiej wstęgi św.
Grzegorza... uosobienie wytworności i kultury — brawo... brawo...
— I taki anioł... taka psyche...
— Potwór!
Weryhowa ukazała się dopiero przy kolacji, którą podano po północy — nikt o wypadku nie
wiedział, powiedziano, że pani Marji zrobiło się nie dobrze, i na tem koniec...
Stanisław czuł, że całe jego otoczenie i wszystko dławi go i dusi — pragnął tylko wyjazdu...
— Na Weryhę nie mógł patrzeć, jak na wstrętnego gada — musiał sobie gwałt zadać, żeby
mu podać rękę na pożegnanie...
Wezmę słoneczną moją Zazę — myślał — i wyjadę, gdzie cytryna dojrzewa. A ona... ona
— uosobienie tego, co jest z ducha w miłości — ona zostanie na pastwę tego... tego... Weryhy...
W trzy dni później siedzieli w wagonie szczęśliwi, roześmiani... On, Zaza i jej matka, i
mknęli w świat — a Stanisławowi zdawało się, że snuje się za nimi jakiś płacz kobiecy... jakaś
prośba o pomoc, o ratunek, którego nie dał kobiecie, a łoskot kół wagonowych zdawał wybijać mu
jedno wciąż słowo: ta-jem-ni-ca.
KONIEC.
Wydawnictwa lektora:
MIECZYSŁAW SROKOWSKI.
kult ciała powieść.
K u l ł c i a ł a Srokowskiego, uznany przez cala poważną krytykę jako dzieło wysokiej
wartości artystycznej, doczekał się niezwykle pochlebnej oceny w JournaI de Pologne (Nr. 17 z
dnia 21 stycznia 1921). Hr. du Moriez, porównywując książkę Srokowskiego z głośną powieścią
Flauberta Madame Bo vary podnosi, że Lektor, wydając ponownie książkę tego rodzaju, zasługuje
na wszelkie pochwały i że pożądane byłoby również tłumaczenie francuskie. Oto co pisze dalej
francuski krytyk:
Jako krytyka, musimy przyznać, że Kult ciała iest prawdziwem dziełem sztuki; każda strona
budzi w czytelniku pożądanie piękna, a dusza jego kieruje się do udoskonalenia. Autor umiał oddać
wielki talent na usługi Piękna i Ideału, a jego realizm jest tylko środkiem pomocniczym.
Delikatnośćstylu Srokowskiego subtelność jego obserwacji, czyniąca go niekiedy
współzawodnikiem Maupassanta, wskazuje, że umysł jego jest łaciński.
MIECZYSŁAW SROKOWSKI.
hedone
Akordy zmysłowe.
Hedone, odmienna od reszty dzieł Srokowskiego tak stylem jak i doborem tematu,
zaczerpniętego z świata mitów, wystrzela ponad inne plastyką słów