Wydarzyło się to stosunkowo dawno, gdy miałem lat szesnaście. Był to dzień szczególny gdy po wielu latach
wspólnego wędrowania z Tatą po górach najróżniejszego typu, Beskidach, Pieninach, Sudetach, Gorcach,Tatrach i
wielu innych pasmach, nadszedł czas na moją pierwszą samodzielną wyprawę w Tatry. Nie była to pierwsza wycieczka
w którą udałem się sam, były wcześniej i to kilkudniowe wyprawy w Gorce, Beskid Żywiecki , Śląski i Wyspowy, lecz
pierwsza samotna w Tatry. W Tatry, w które strasznie mnie ciągnęło od najwcześniejszych lat, gdy zobaczyłem po raz
pierwszy ich wznoszące się wysoko pod niebo poszarpane zęby z granitu. Tak więc z radością przyjąłem tą propozycję.
Uzgodniliśmy że zawiezie mnie do Zakopanego i wysadzi w rejonie Kuźnic. Spakowany i gotowy niecierpliwie
oczekiwałem ranka w którym mieliśmy wyjechać. Aż wreszcie nadszedł...Gdy dotarliśmy na miejsce, udzielił mi kilku
rad i zapytał o trasę, w której doborze dał mi pełną swobodę. Cóż jak wspomniałem ciągnęło mnie w Tatry szczególnie
w wysokie, co chyba jest charakterystyczne dla buty młodzieńczego wieku. Nic więc dziwnego że wybrałem szlak:
Kasprowy dalej na Świnicę, potem...Orla Perć, ale tylko do Koziej Przełęczy, skąd miałem zejść do Zmarzłego Stawu i
dalej do Murowańca, by stamtąd przez Królową Rówień wrócić do Kuźnic gdzie umówiłem się z Tatą na godzinę
dwudziestą. Pamiętam że Tata nie był ze zrozumiałych względów zbyt zadowolony z wyboru trasy, w końcu jednak po
długich negocjacjach uległ moim rozpaczliwym prośbą.
Tak więc ruszyłem. Był bardzo ciepły lipcowy dzień. Niebo było bezchmurne. O dziewiątej, jednym z pierwszych
wagoników wyjechałem na Kasprowy Wierch, ku mojej wielkiej przygodzie. Jak spuszczony ze smyczy ogar, rwałem
błyskawicznie kolejne metry szlaku. Szedłem jak uskrzydlony, wolny, szczęśliwy i rozkochany w Tatrach. Minąłem
Świnicę, potem było zejście na Zawrat i dalej w kierunku upragnionej Orlej Perci. Czas płynął. Powoli lecz nie
ubłagalnie wskazówki zegarka zmierzały na godzinę piętnastą. Wreszcie miałem tą swoją przygodę, łańcuchy, drabinki,
ostre poszarpane turnie i głębokie przepaści. Minąłem szczyt Małego Koziego Wierchu, kierując się ku Koziej
Przełęczy. Tam po dłuższej przerwie na posiłek, popełniłem nie wybaczalny błąd, który dziś po latach wydaje się
zabawny, choć wówczas jego konsekwencję mogły być bardzo przykre. Nie wiem czemu, ani co mną kierowało, ale
pomyliłem szlaki, obierając błędny odwrotny kierunek zejścia. To jednak był dopiero początek czekających mnie
kłopotów. Trawersując w dół, w kierunku jak mi się zdawało Zmarzłego, w rzeczywistości oddalałem się od niego
kierując się do doliny Pięciu Stawów Polskich. Gorzej określiłem widziany w oddali Czarny Staw Polski jako Zmarzły,
pewnie nadal schodząc. Jakoś tak to się stało że w całej tej fascynacji i euforii, zgubiłem i szlak którym właśnie
szedłem. Postanowiłem więc schodzić na azymut, kierując się na widziany staw. Po pewnym czasie zaniepokojony inną
niż należało się spodziewać topografią postanowiłem usiąść aby sprawdzić ją z mapą. Ha! Nie było czego porównywać,
gdyż wziąłem ze sobą wojskową mapę, w bardzo dużej i dokładnej skali, jednak była ona podzielona z tego właśnie
powodu na fragmenty obejmujące małe wycinki poszczególnych fragmentów Tatr. Mój fragment kończył się niewiele
poza szlakiem Orlej, widzianej od strony Doliny Gąsienicowej. Wiedziałem już że popełniłem kolejny dziś błąd, oraz
że nie jestem w stanie określić gdzie w tej chwili się znajduję. Spojrzałem na zegarek, dochodziła szesnasta.
Wiedziałem również że nie zdążę na umówioną z Tatą godzinę i to chyba w tamtej chwili martwiło mnie o wiele
bardziej niż to że zabłądziłem. Zamyślony rozglądałem się dokoła. Była cicho, tak cicho jak jest to tylko w Tatrach
popołudniem możliwe. Słońce zalewało złotym blaskiem granitowe ściany i piargi u ich stóp, było bardzo ciepło. W
dole wiatr delikatnie rzeźbił szmaragdowe wody stawów, przynosząc miłą ochłodę spoconemu ciału. Ten widok
całkowicie mną zawładnął, pochłonął, odrywając od rzeczywistości. Siadłem na niewielkiej skałce, grzebiąc odruchowo
i mechanicznie w kępie trawy wyrastającej spod jej nawisu. W pewnym momencie, sam nie wiem po jak długim czasie
do mojego umysłu – do świadomości, zaczęła przeciekać zaskakująca myśl, że coś jest nie tak z tą trawą, że zmieniła
się jej struktura. Jakaś część mnie zaczęła się nad tym zastanawiać, jednak przeważająca część mojej jaźni nadal była
pochłonięta majestatem gór. Myślałem o możliwych scenariuszach działania i rozwiązaniach, brałem również pod
uwagę i takie że chyba przyjdzie mi tu w górach przenocować. Analizowałem, co i jak, czym dysponuję, wciąż
grzebiąc, głaszcząc, tą dziwną trawę. W pewnej chwili, ta analityczna część wszczęła alarm, krzycząc w myślach że ta
„trawa” dziwnie przypomina futro i że...się poruszyła!Spojrzałem powoli w dół, tam pod nawisem, tuż u mych stóp
siedział spokojnie korzystając z ciepłych promieni słońca, brązowo szary, jakiś zwierzak, który w pierwszej chwili
skojarzył mi się nutrią. W ułamku sekundy, zerwałem się z krzykiem odskakując o dobrych kilka metrów dalej.
Równie szybki skok wykonał dziwny zwierzak, znikając pod skałą. Osłupiały stałem tak dobrych kilka minut, próbując
uspokoić oddech, gdy dziwny gość wychylił się kilka metrów dalej od skały na której siedziałem, wystawiając łepek z
ukrytej w piargu nory. Staliśmy tak mierząc się wzrokiem, byłem wystraszony ale i zafascynowany. A on zagwizdał,
może raczej zaświszczał. I wtedy mnie olśniło – Świstak! Prawdziwy Świstak! Czytałem o nich, a jakże, ale nigdy nie
widziałem. W chwilę potem znikł i już się nie pojawił. I mi było już czas iść dalej, choć sam nie wiedziałem wtedy
dokąd. Postanowiłem nadal utrzymać poprzednio wybrany azymut. W pewnym momencie w oddali po lewej za filarem
Koziego Wierchu, dostrzegłem w dole budynek schroniska. To znacząco podniosło moje morale. Większość moich
myśli wciąż pochłaniało to przedziwne spotkanie. W chwilę potem napotkałem innego turystę, który pokazał mi mapę i
udzielił kilku rad. Był On tęgo zdziwiony gdy poprosiłem go o pożyczenie mapy, z komentarzem: "...bo moja mi się
skończyła." Cóż krótko mówiąc zawróciłem na Zawrat, skąd dotarłem do doliny Czarnego Stawu Gąsienicowego i
1
wytężając nogi, niesiony narastającą proporcjonalnie do upływu czasu adrenaliną poprzez Kopę Królowej do Kuźnic.
Spóźniłem się godzinę. Na dole nerwowo dreptając w kółko chodził mój Tata. Pamiętam jakiej doznałem ulgi gdy
okazało się że nie zdążył powiadomić odpowiednich służb. I pamiętam jak podekscytowany wciąż opowiadałem o
moim spotkaniu ze Świstakiem, w które zdenerwowany Tata nie chciał uwierzyć. Myślę że do dziś nie wierzy, sądzę że
odebrał to jako próbę wykręcenia się od odpowiedzialności i próbę odwrócenia jego uwagi. Ja jednak wiem że choć stoi
to w sprzeczności z racjonalnymi, zbadanymi zwyczajami tych pięknych zwierząt, nasze spotkanie miało miejsce. Tak
oto zakończyła się moja pierwsza wysoko górska wyprawa. Wyprawa z której wyniosłem wiele cennych lekcji,
wspomnienie o moim "futrzastym" przyjacielu, oraz pamięć o zabieraniu ze sobą w góry „dobrej dużej” mapy.
Sebastian Nikiel
"O mojej pierwszej wyprawie w Tatry Wysokie"
05.06.2009.
2