Puszkarow Zofia, Puszkarow Jan
Sopot 1939. Starcie wywiadow Milosc i
wojna - cz 1
M/S PIŁSUDSKI
- Patrz, tam jest Ellis Island - Maks pokazał palcem w kierunku wyspy, którą właśnie
mijali, - to tam przypłynęliśmy z rodzicami. Pamiętasz coś z tego?
- Nie – to było tak dawno temu… a ty?
- Trochę pamiętam… ale też niezbyt wiele
Wiał lekki wiatr od strony morza, była dokładnie dwunasta w południe dnia 1 lipca 1939
roku. Właśnie rozpoczęli podróż życia, mieli luksusową kabinę i byli małżeństwem od całych
trzech godzin.
- Chodź, pomieszkamy trochę w naszym nowym domu, Maks wziął Martę za rękę
i pobiegli na pokład, gdzie były kabiny pierwszej klasy. Kochali się szybko i łapczywie, tak
jakby nadal musieli wykradać intymne chwile. Łóżko było miękkie i przytulne, posiadało
rozsuwane zasłony i firanki zasłaniające bulaj z widokiem na morze. Na stoliku przy koi stał
telefon, a uchylny stolik na napoje przymocowany był do ściany pod bulajem.
Około 15-tej poczuli się głodni i postanowili pójść na obiad. Elegancka restauracja,
podobnie jak pozostałe wnętrza liniowca, zaprojektowana była przez czołowych polskich
artystów. Usiedli przy stole nakrytym nieskazitelnym białym obrusem.
- Popatrz, jaka piękna posrebrzana zastawa… jaka delikatna porcelana … - zachwycała
się Marta. Wzięła do ręki kryształowy kieliszek i popatrzyła przez niego pod światło.
- Prześliczny - powiedziała szczerze - musimy sobie takie zafundować.
Zamówili zupę grzybową z łazankami, łososia z wody po holendersku dla Marty,
a polędwicę wołową po angielsku dla Maksa. Pili białe i czerwone wino i kiedy zaspokoili apetyt
z ciekawością przyjrzeli się innym gościom na sali. Rodziny z dziećmi najwidoczniej skończyły
już posiłek i rozeszły się do swoich kabin lub zabrały dzieci do pokoju zabaw.
Większość pasażerów jedzących obiad o tej porze była zdecydowanie starsza od naszej
pary i wyglądała na biznesmenów. Byli to przeważnie mężczyźni w jasnych sportowych
garniturach, którzy po skończonym posiłku poszli zapalić cygaro do palarni na górnym
pokładzie. Jedna osoba stanowiła kolorowy wyjątek, ze względu na czerwoną suknię, którą
miała na sobie - po przekątnej sali siedziała piękna kobieta w modnym kapeluszu z dużym
czarnym rondem i woalką, sącząc likier ze smukłego kieliszka. Widząc, że patrzą w jej kierunku
uniosła dłoń w geście toastu, a oni odwzajemnili się tym samym. Wyglądało na to, że zawarli
pierwszą znajomość w swoim nowym, wspólnym życiu.
- Zapraszamy wszystkich zainteresowanych na zwiedzanie naszego liniowca - ogłosił
przez megafon kapitan, - zbiórka o piątej po południu w sali A na najwyższym pokładzie.
Chętnych było sporo i kiedy punktualnie dołączyli do grupy w wyznaczonym saloniku,
bosman pełniący rolę przewodnika już na nich czekał.
Dowiedzieli się od niego, że M/S Piłsudski jest nowym liniowcem, zbudowanym
w Gdyni w 1935 roku. Od tamtej pory pływa pod polską banderą, liczy 350 członków załogi
i może zabrać 796 pasażerów.
- Jaka jest długość statku i jakie ma zanurzenie?- ktoś zapytał.
- Całkowita długość to 160,3 m, a zanurzenie 7,5m - odpowiedział bosman. - Ten
transatlantyk to nasza prawdziwa duma – dodał.
- Ile ma pokładów - zapytała Marta.
- Siedem. Znajdą tu państwo bary, werandy, czytelnię, kaplicę, biura wycieczkowe oraz
kryty basen - poinformował pasażerów.
- A kto projektował wnętrza? - zapytał Maks.
- Same sławy - bosman był naprawdę dumny, - wybitni architekci i artyści… na pewno
państwo znają te nazwiska: Julian Fałat, Stanisław Ostoja-Chrostowski, Antoni Kenar czy
Stanisław Kazimierz Ostrowski. Będą się państwo mogli pochwalić tą podróżą przed
znajomymi.
- Mieliście jakiś sławnych pasażerów? - zapytała kobieta w czerwonej sukni.
- Oczywiście. Wiele osób uważa, że w dobrym tonie jest choć raz odbyć na nim podróż.
Bosman powiedział im o poprzednich rejsach liniowca. M/S Piłsudski popłynął w swój
pierwszy, transatlantycki rejs pod dowództwem legendarnego kapitana Mamerta Stankiewicza,
15 września 1935 roku. Rejs odbył się bez problemów, z średnią prędkością 20 węzłów i przy
świetnej pogodzie. Na pokładzie było wtedy wielu przedstawicieli najwyższych władz
państwowych, na czele z gen. Bolesławem Wieniawą-Długoszowskim oraz gen. Gustawem
Orliczem-Dreszerem. Powitanie w Nowym Jorku było naprawdę huczne.
- Można o tym gdzieś przeczytać? - chciał wiedzieć wysoki mężczyzna z fajką.
- W broszurach, które mają państwo w ręku jest opis samego kapitana Stankiewicza.
Proszę otworzyć je na stronie szóstej. Drugi akapit od góry. Po czym sam zaczął czytać głośno:
Wejście do portu nowojorskiego rzeką Hudson w słoneczne popołudnie było tryumfalne.
Wszystkie spotkane statki i stateczki nadawały trzykrotne powitalne sygnały syren.
Odpowiadaliśmy naszymi syrenami każdemu, tak że zacząłem się obawiać, iż nie wystarczy nam
powietrza w zbiornikach na manewry. Nad statkiem unosiły się samoloty, które wlokły za sobą
wstęgę z wypisanym powitaniem "Welcome Pilsudski”. Rzucano z samolotów kwiaty. Obok
płynęły dwa duże statki rzeczne, na których nie było wolnego miejsca, tak były przepełnione
publicznością, Polakami amerykańskimi. Opowiadał mi potem pilot portowy, że gdy pierwsze
swe wejście do Nowego Jorku robiła Normandie (w maju też tego roku), powitanie nie było tak
serdeczne i hałaśliwe. Tłumaczył to tym, że prawie na każdym statku w Nowym Jorku jest jakiś
Polak.
Dowiedzieli się również o drugim, bardzo trudnym rejsie liniowca. Towarzyszyła mu
prawie bez przerwy ciężka sztormowa pogoda. Stateczność Piłsudskiego i jego właściwości
morskie okazały się niedostatecznie dobre. Statek brał tony wody na pokład, rył dziobem w fale,
które uderzały w nadbudówki, wybijając okna w sterowni i zalewając urządzenia na mostku,
powodując jeszcze awarię świateł. Dziobowa część pokładu została pogięta i połamana, a sam
pokład w tym rejonie osiadł o ponad 30 cm! Przechyły boczne, z których statek wracał bardzo
powoli, wynosiły 30 stopni. Rejs zakończył się naprawami i koniecznymi modyfikacjami
konstrukcyjnymi. Pasażerowie zasypali bosmana pytaniami o bezpieczeństwo ich rejsu, ale
uspokoił wszystkich, zapewniając, że wszystkie niedociągnięcia konstrukcyjne zostały
skutecznie usunięte i na pewno nie doświadczą takich przechyłów, ani sztormu, ponieważ
prognozy pogody są bardzo korzystne.
TELEGRAM
Wieczorem, po zakończeniu zwiedzania, długo stali na pokładzie i słuchali melodii
w rytmie slowfoxa „Zakochany złodziej” z filmu "Robert i Bertrand", kiedy podszedł do nich
steward i powiedział:
- Mam telegram do pani Morton. To pani, prawda?
Skinęła głową i wzięła bez słowa podaną jej kartkę papieru. Było to ultimatum, którego
oboje się spodziewali, ale unikali rozmowy na ten temat. Zawierał tylko jedno zdanie: Jeżeli
natychmiast po przypłynięciu do Gdyni nie wrócisz do Ameryki, radź sobie dalej sama, bo nie
masz już rodziny.
- No, to masz o czym myśleć do 11 sierpnia, bo wtedy nasz poczciwy Piłsudski odpływa
ostatni raz w sierpniu z powrotem do Stanów - powiedział pół żartem Maks, ale uważnie na nią
spojrzał.
Otrzymana wiadomość popsuła im trochę humory, ale radość z beztroski na statku
szybko wzięła górę. Mieli przed sobą jeszcze siedem dni podróży i zamierzali się nią cieszyć.
PASAŻEROWIE
Płynęli z szybkością 20 węzłów najszybszym statkiem na świecie, a to było coś. Byli
młodzi. Marta czuła, że nie ma na świecie rzeczy, której Maks nie potrafiłby dokonać, wierzyła
we wspólne plany założenia wytwórni filmowej, urządzenia się w Europie i zdobycie sławy. Nie
bała się wojny i jeśli w ogóle jej poglądy można by przypisać gdziekolwiek, należałaby do tej
grupy osób, której członkowie uważali, że żadnej wojny nie będzie, ponieważ Niemcy blefują.
Ludzie ci wierzyli, że potęga państw europejskich jest zbyt wielka, aby Hitler odważył się je
zaatakować. Nie wiedziała, bo nie mogła wiedzieć, że za kulisami wydarzeń podawanych do
powszechnej wiadomości rozgrywa się gra dyplomatyczna, która jest coraz bardziej brutalna
i bezwzględna, a wydarzenia nabierają niebezpiecznego przyspieszenia, niczym wyładowany po
brzegi wagon, zjeżdżający bez hamulców po równi pochyłej.
Po kilku dniach rejsu pasażerowie zdążyli się poznać lepiej. Wspólnie grano w brydża,
popijano brandy, tańczono, rozmawiano o polityce, filmach, wystawach i oczywiście
pieniądzach i interesach. Pasażerowie statku, oprócz obywateli amerykańskich, małżeństwa
z Bukaresztu, dwóch małżeństw z Berlina i rodziny z Wiednia, pochodzili z wielu miast Polski.
Byli to ludzie, którzy albo wracali po odwiedzinach krewnych w Stanach albo wybrali się
w podróż w obie strony przez Atlantyk w ramach wakacji. Byli mieszkańcy Warszawy, Katowic,
Krakowa, Łodzi, Lwowa, Wilna, ale największym dla Maksa zaskoczeniem było poznanie
młodego małżeństwa z Podkowy Leśnej, przesympatycznych nowożeńców w podróży poślubnej,
którzy znali jego ukochaną ciotkę Alę. Alicja bardzo kochała swojego siostrzeńca i przez cały
czas jego dorosłego życia byli w kontakcie listownym. Bezapelacyjnie wierzyła w jego zdolności
i inteligencję, wspierała go w czasie krótkich okresów zwątpień, jakie przeżywał na studiach,
a co więcej, jako jedyna osoba z rodziny poznała jego małżeńskie plany. Zaaprobowała je
bezkrytycznie i nie mogła się doczekać kiedy zobaczy Maksa i pozna jego żonę. Mieli zamiar
odwiedzić ją po wakacjach w Sopocie, na przełomie sierpnia i września.
Na dwa dni przed przybiciem do portu w Gdyni, gdy pogoda trochę się zepsuła i nie
można było opalać się na pokładzie, Marta znów się trochę zasępiła i pomyślała ponownie
o treści telegramu. Wiedziała, że za kategorycznym tonem wiadomości stoi Larry, jej ojczym.”
Za kogo on się w ogóle uważa” - pomyślała rozdrażniona. „ Mama jest uległa i daje się mu
wodzić za nos, ale ja nie mam zamiaru. Nic mnie ten dureń nie obchodzi, a pieniędzmi może
sobie napchać kanapę – i tak nie umie z nich korzystać”. W żadnym wypadku nie chciała iść
w ślady matki i prowadzić życia gospodyni domowej, której jedynym panem i władcą jest mąż.
Nie doceniała małej stabilizacji, w której żyła, a sprawy codzienne wydawały jej się małe
i nudne. Ona to nie jej matka, a czasy w których żyła są inne, dają nowe perspektywy
i możliwości. Miała zamiar z nich skorzystać.
RZUT OKA W PRZESZŁOŚĆ
Buntowała się, ale przecież wiedziała, że jej rodzice mieli trudniej. Podobnie jak rodzice
Maksa przybyli do Stanów w roku 1922 w ramach masowej emigracji Polaków do Ameryki po
I wojnie światowej. Podobnie jak wielu innych, zabrali dzieci, cały niewielki dobytek
i powiększyli szeregi wspólnot polonijnych, które osiedlały się w centrach wielkich miast,
tworząc etniczną grupę zwaną „małą Polską”. Obie rodziny przybyły na jednym statku
i początkowo mieszkały pod jednym dachem. Wkrótce usamodzielniły się. Ojciec Marty założył
dobrze prosperującą piekarnię, a matka Maksa pracownię krawiecką. Wkrótce ojciec Marty
został śmiertelnie potrącony przez pijanego kierowcę jednego z nielicznych jeszcze
samochodów. Matka wyszła ponownie za mąż, bardziej z rozsądku niż z potrzeby serca
i wszyscy zaczęli wrastać w nową społeczność. Dzieci szybko uczyły się języka angielskiego
i pomimo że chodziły do różnych szkół, obie rodziny długo utrzymywały bardzo zażyłe i ciepłe
stosunki. Marta poszła do amerykańskiej elementary school w wieku 7 lat, a w czasie
weekendów uczestniczyła w zajęciach polskiej szkoły dokształcającej, która miała w programie
naukę języka polskiego, literatury, historii ojczystej, geografii i tradycji, a takżereligii. Kiedy
miała piętnaście lat poszła do trzyletniej junior high school, ale nie kontynuowała nauki,
ponieważ ojczym postanowił, że ma pomagać w prowadzeniu piekarni. Nienawidziła tego
zajęcia – jego monotonii, mąki w powietrzu, pracy w nocy i upału przy piecach.
W odróżnieniu od Marty Maks otrzymał bardzo staranne wykształcenie. Skończył szkołę
średnią na dwóch poziomach (junior i senior high school) oraz czteroletni uniwersytet stanowy.
Posiadł gruntowną znajomość matematyki i logiki, jak również biegłą znajomość języka
angielskiego, polskiego, niemieckiego i francuskiego. Pozwoliło mu to w roku 1930, jemu tylko
znanymi sposobami, znaleźć się w grupie osób towarzyszących znanej amerykańskiej aktorce
Betty Amann, która przybyła do Warszawy, by zagrać w filmie Michała Waszyńskiego
"Niebezpieczny romans".
Punkt zwrotny w znajomości Marty i Maksa oraz zmiana łączących ich relacji nastąpiły
w czasie wspólnego rodzinnego wypadu w maju do Atlantic City, morskiego kurortu na
wschodnim wybrzeżu, pełnego turystów i pół-legalnych kasyn. Tam ku własnemu zdumieniu
zakochali się w sobie i zostali nierozłączną parą. Tam też pewnego wieczora Maks opowiedział
jej o swoich planach wyjazdu do Europy i związania się z przemysłem filmowym. Zapaliła się
do tej myśli natychmiast.
- Zabierz mnie tam ze sobą, zobaczysz, przydam ci się - powiedziała zdecydowanie.
- Jesteś pewna, że się przydasz? - przekomarzał się.
- Tylko przedtem się ze mną ożeń, wyrzuciła z siebie i wstrzymała oddech. Pomyślał, że
żartuje, ale mówiła całkiem serio.
- Dobrze, ale obiecaj, że nigdy nie będziesz tego żałować i mnie nie rzucisz – starał się,
aby jego głos brzmiał poważnie, ale oczy mu się śmiały.
- Chyba że na to zasłużysz - podchwyciła jego ton.
Stopniowo plany zaczęły się krystalizować i zamieniać krok po kroku w czyny.
Wszystko zostało przygotowane z precyzją zegarka: wybór rejsu, ślub w dniu wyjazdu na trzy
godziny przed odpłynięciem statku, paszporty i inne niezbędne dokumenty, pieniądze na
przeżycie kilku miesięcy w Warszawie i miesiąc miodowy w Sopocie oraz biżuteria Marty „na
czarną godzinę”.
TERRY
Na statku dni płynęły szybko i wkrótce mieli zawinąć do portu w Gdyni. Starali się
wykorzystać wszystkie atrakcje, jakie oferował liniowiec. Każdego ranka po śniadaniu chodzili
na basen i Marta cieszyła się, że jej kostiumy kąpielowe w niczym nie ustępowały ani krojem,
ani jakością materiału strojom innych pań. Najczęściej wkładała kostium jednoczęściowy,
z czarnymi spodenkami i białą górą z czarną lamówką. Dwa paski krzyżowały się na plecach
i całość dobrze przylegała do zgrabnej sylwetki Marty. Pływała szybko i miała bardzo dobrą
kondycję.
Młoda kobieta, która pierwszego dnia w restauracji zwróciła ich uwagę czerwoną suknią
i czarnym kapeluszem, też codziennie przychodziła na basen, aby zgubić resztki wczorajszego
wieczoru, jak mawiała. Okazało się, że jest bardzo miłą i rozrywkową osobą. Nie ukrywała, że
uwielbia hazard i płynie do sopockiego kasyna, aby odbić straty, jakie poniosła w kasynach Las
Vegas. Poza tym była umówiona tam ze swoim mężem, który podobnie jak ona uwielbiał
ruletkę, dobre koniaki oraz karty i adrenalinę, którą daje gra. Nowa znajoma była Angielką
i miała na imię Teresa - dla przyjaciół Terry. Spędzali dużo czasu w jej towarzystwie. Pewnego
ranka po basenie zaprowadziła ich na pokład dla samochodów. Dostali się tam specjalną windą
i prawie od razu zobaczyli cacko, które zrobiło na nich ogromne wrażenie.
Terry jeździła sportowym samochodem marki Rapier Sports 10HP. Dwuosobowe auto
było zachwycające: czerwone z opuszczanym dachem, z zapasowym kołem umieszczonym
z tyłu pojazdu. Mogło rozwijać szybkość 120 km/godzinę, spalając 9 do 12 litrów paliwa na 100
km. Model, który mieli przed oczami można było nazwać ostatnim krzykiem mody, ponieważ
jego produkcja zaczęła się w 1935 w Wielkiej Brytanii, czyli całkiem niedawno. Byli pewni, ze
samochód zrobi furorę w polskim kurorcie. Mąż Terry, Szwed o imieniu Rune, zarobił ogromne
pieniądze na eksporcie rudy żelaza ze Szwecji i lubił część z nich tracić na szaleństwa
w kasynach Europy. Według słów Terry, przeważnie dopisywało mu szczęście. Rune już na nią
czekał w Domu Zdrojowym w Sopocie, który często określany był mianem Monte Carlo
Północy.
Przedostatniego dnia rejsu w godzinach wieczornych odbył się dansing na górnym
pokładzie. Niebo było rozgwieżdżone i wszystkie konstelacje wyraźnie widoczne. Opalone
ramiona i dekolty pań ładnie kontrastowały z powiewnymi białymi sukniami i białymi
sandałkami na obcasie. Panowie w jasnych sportowych spodniach i ciemnych sportowych
koszulkach byli uwodzicielscy, a wszyscy w szampańskich humorach. Tańczono do muzyki
Hemara i Harrisa, a szczególnym powodzeniem cieszył się przebój „Może kiedyś innym razem”.
GDYNIA
9 lipca wpływali do portu w Gdyni, najmłodszego i zarazem największego portu nad
Bałtykiem. Gdynia, której budowa zakiełkowała w latach dwudziestych w przedsiębiorczych
głowach inżynierów Wendy i Kwiatkowskiego, w ciągu piętnastu lat przekształciła się
w 150 000 miasto i zaczęła odgrywać rolę „polskiego okna na świat”. Powoli zbliżali się do
nabrzeża, a oczekujący tam ludzie z malutkich figurek zmienili się w realne postacie, których
twarze dawało się już odróżnić. Mijali potężne dźwigi i inne duże statki, zobaczyli również
budynki Kapitanatu Portu.
Maks jeszcze przed odpłynięciem z Ameryki umówił się w Sopocie z kolegą, którego
poznał w czasie pobytu w Warszawie, kiedy był tam z grupą towarzyszącą aktorce Betty Amann.
Młody człowiek o imieniu Zygmunt podzielał zainteresowania Maksa jazzem i filmem. Właśnie
wtedy powstał w ich głowach pomysł założenia własnej wytwórni filmowej. Teraz Zygmunt
czekał na nich w Gdyni i machał z zapałem ręką uzbrojoną w jakąś gazetę. Trudno było go nie
zauważyć, ponieważ przewyższał przynajmniej o głowę wszystkich innych na brzegu. Umówili
się, że Zygmunt odbierze ich z portu samochodem i razem pojadą do hotelu „Eden”, gdzie Maks
zamówił pokoje dla całej trójki do końca sierpnia. Przedstawił Zygmunta jako zapalonego
miłośnika ruletki. Słysząc to, Terry wyraźnie się ucieszyła.
- Dobrze, że będzie z nami ktoś, kto zna to kasyno, pomyślała.
Obiecała sobie, że będą do woli szaleć w Domu Zdrojowym. „Całe szczęście, że mamy
z Runem rezerwację aż do końca sezonu”.
Wyciągnięto trap i pierwsi podróżni zaczęli schodzić na ląd. Zygmunt chwycił Martę
wpół, okręcił kilka razy jak na karuzeli, zupełnie jakby znali się od lat.
- Jesteś tak śliczna, jak mówił Maks - powiedział, gdy postawił ja na ziemi.
Po chwili zobaczyli nadjeżdżające na wózkach bagaże.
- Maks… zaparkowałem samochód pod tamtą lipą… bierzemy wasze walizki i już nas
nie ma - zarządził.
Limuzyna Zygmunta, model Astura 1938, stała zaparkowana w cieniu dużej lipy, tuż za
wyjściem z portu. Samochód był duży, lśniący, purpurowo-śliwkowy, przestronny w środku
i wygodny dla pasażerów.
- Tu są zapasowe kluczyki dla was. Możecie brać auto kiedy tylko zechcecie… no
wiecie… po zakupy… czy żeby sobie pojeździć… ja mam zamiar byczyć się na słońcu na plaży.
Byli zachwyceni.
Wkrótce ulica przy porcie wypełniła się samochodami. Ładownie liniowca przewiozły
oprócz czerwonego samochodu Terry dziewięć innych aut, które teraz opuszczały
„Piłsudskiego”, przecinając jeden po drugim nabrzeże i budząc zachwyt licznie przybyłych na
powitanie statku gapiów. Było to dla nich trochę tak, jakby osobiście mogli odwiedzić salon
bardzo drogich samochodów. Chłopcy rozpoznawali marki i trącając się łokciami na wyścigi
wykrzykiwali ich nazwy.
- Patrz! To Renault! A tamten to Volvo 701”, wołały dzieci biegnąc aż do zakrętu ulicy.
Pasażerowie, którzy nie mieli samochodów mogli skorzystać z miejskiej komunikacji
autobusowej.
PENSJONAT EDEN I DOM ZDROJOWY
W drugiej połowie lat trzydziestych Sopot był bardzo popularnym kurortem, jednak
latem 1939 roku mniej osób przyjechało tam na wypoczynek, z uwagi na coraz bardziej napiętą
sytuację międzynarodową. Ostrożni postanowili przeczekać kryzys, inni zignorowali potencjalne
zagrożenia i starali się żyć tak jak w latach poprzednich. Pensjonat „Eden”, gdzie zatrzymali się
Marta, Maks i Zygmunt stał przy ulicy Sudbadstrasse[1] 4/6. Od roku 1912 służył jako elegancki
hotel, trzeci pod względem popularności i cen po Domu Zdrojowym i Hotelu Cassino. Pensjonat
położony był na skraju Parku Południowego, w bezpośredniej bliskości do plaży. Pokój Marty
i Maksa był na pierwszym piętrze, a pokój Zygmunta na tym samym korytarzu po przeciwnej
stronie. Wyjście na werandę i półkolisty taras znajdowało się na parterze. Kiedy Marta otworzyła
okno w pokoju, zobaczyli rosnące dookoła wysokie drzewa, a przed budynkiem zadbane
trawniki z ozdobnymi krzewami i mocno pachnącymi kwiatami.
Terry i Rune pojechali do Domu Zdrojowego przy Skwerze Kuracyjnym 2. Był to
ogromny budynek wybudowany kosztem pół miliona dolarów. Posiadał sale balowe, restauracje
oraz połączenie z doskonałym hotelem i znanym kasynem. Przed Domem Zdrojowym
koncertowały orkiestry, a na znajdującej się w pobliżu ożywionej promenadzie należało się
pokazać. Resztę dnia po długiej podróży wszyscy spędzili na odpoczynku i umówili się, że przed
południem następnego dnia pójdą na plażę przy Hotelu Cassino, a wieczorem wybiorą się pograć
w ruletkę.
Myśl o ruletce zaprzątała Marcie głowę do późnej nocy.
- Słuchaj Maks – jak byliśmy w Atlantic City graliśmy w amerykańską ruletkę, a tu
chyba wszyscy grają w europejską. Na czym właściwie polega różnica?
- Tu stół jest trochę większy i są aż trzej krupierzy. Pierwszy nazywa się dealer
i prowadzi grę. Do pomocy ma chippera, a trzeci tylko pilnuje, czy wszystko idzie dobrze. Poza
tym, w naszej ruletce w Ameryce są dwa zera, a tu tylko jedno.
- A jak mówią, kiedy jest koniec zakładów: „no more bets” czy „rien na va plus?
- Myślę, że „rien na va plus”, ale zobaczymy jutro.
KASYNO I SUKNIE
Kasyno w Sopocie było znane na całą Europę i stanowiło mekkę hazardu. Posiadało dwie
duże sale: Żółtą, gdzie grano w ruletkę i Błękitną, gdzie grano w bakarata. Gośćmi kasyna byli
zamożni letnicy z Polski i Europy, literaci, politycy, artyści i wysokiej rangi urzędnicy. Władze
miasta sprzyjały kasynom i wyścigom koni na hipodromie, ponieważ przysparzało to
niezbędnych funduszy na rozwój. Wiele znanych osób grało i przegrywało pieniądze przez cały
rok, a w czasie wakacji obroty kasyn jeszcze wzrastały. Niektórzy wygrywali spore sumy, ale
więcej było przegrywających. Ci dzielili się na dwie grupy: takich jak siostry Kossak, które
traktowały sprawę lekko i takich, którzy popełniali samobójstwa. Promenada przy Domu
Zdrojowym zwana również była Aleją Wisielców i cieszyła się szczególnie złą sławą, do tego
stopnia, że każdego ranka strażnicy sprawdzali, czy nikt tam na drzewach nie wisi.
W kasynie obowiązywał strój wieczorowy, tak więc zarówno Marta i Terry, jak i trzej
panowie postarali się sprostać z nawiązką postawionym wymogom. Wszyscy byli bardzo
atrakcyjni fizycznie i eleganckie ubrania świetnie na nich leżały. Modne suknie w tym okresie
pozwalały paniom w pełni podkreślać kobiecość. Dopasowane do anatomicznej budowy ciała,
z wąskimi taliami i delikatnie zaakcentowanymi ramionami podkreślały miękką, wężową linię,
w jaką układał się materiał, nadając ruchom kuszący, zmysłowy powab. Terry wybrała czarną
satynową sukienkę z dużym dekoltem ozdobioną naszywanymi dżetami. Marta założyła ciętą ze
skosu, asymetryczną suknię z cienkiego, połyskliwego weluru w kolorze burgunda. Sukienka
sięgała za kolano, a dół jej był lekko rozkloszowany. Do tego miała na sobie czarne pantofle na
wysokim obcasie i modne nylonowe pończoszki ze szwem. Nogi wyglądały zachwycająco
i przyciągały wzrok mężczyzn niczym magnes. Ciemne, krótkie i naturalnie wijące się włosy
Marty układały się w lekki nieład, a perfekcyjny wieczorowy makijaż sprawił, że oczy jej lśniły
jak gwiazdy spod długich, podkręconych rzęs. Maks patrzył na nią z niekłamanym zachwytem
i dumą. Sam był wysokim, szczupłym i dobrze zbudowanym blondynem. Miał sprężyste, lekko
leniwe ruchy, które budziły emocje u kobiet. Garnitury leżały na nim nieskazitelnie i trzeba
przyznać, że stanowili bardzo atrakcyjną parę, a po wejściu do kasyna przyciągnęli uwagę wielu
osób.
W pokoju Ruletki, stoły, przy których tłoczyli się gracze, stały po obu stronach sali
oświetlonej ciężkimi, dekoracyjnymi żyrandolami. Na ścianach wisiało wiele obrazów, a meble
były solidne i ciężkie. Wyczuwało się, że miejsce to dosłownie oddycha pieniędzmi, pomimo że
obstawianie liczb, jak wszędzie, wymagało posiadania żetonów. Wymienili pewną ostrożną
sumę na porcelanowe, przyjemne w dotyku krążki i zaczęli obstawiać. Pierwszy ich wieczór
upłynął na graniu ze zmiennym szczęściem i nad ranem opuścili lokal na lekkim plusie.
W przerwie gry w restauracji spotkali kilka osób ze statku, a wśród nich małżeństwo z Berlina.
Usiedli przy jednym stoliku, aby zjeść kolację. Herman i Helga należeli do osób, które
przyjechały do Sopotu, aby stracić dużo gotówki i nie dbali o to ile. Helga nawet pochwaliła
męża, za to że pożyczył sporą sumę młodej i niedoświadczonej dziewczynie, która wyrwała się
do wielkiego świata z Radomia i w ciągu pierwszych dwóch dni udało się jej stracić wszystko,
co przywiozła. Podobno jej papcio już był w drodze do Sopotu z odsieczą finansową, natomiast
córeczka nadal za pożyczone pieniądze uparcie obstawiała numer dziewięć i ciągle wszystko
przegrywała.
HELGA I HERMAN
Rozmowa toczyła się po niemiecku i Marta, która o wiele lepiej rozumiała ten język niż
nim mówiła, jedynie przysłuchiwała się temu, o czym mówiono podczas kolacji.
- Do kiedy zamierzają państwo zostać w Sopocie? - zapytał Zygmunt.
- Oh, my tu bardzo często przyjeżdżamy i przeważnie na długo. Tu jest co robić przez
cały rok. Nawet w zimie są nartostrady, lodowiska, a nawet skocznia narciarska. Lubimy tu być.
Tym razem planujemy posiedzieć do końca września, a ponownie przyjedziemy na Sylwestra.
- Zawsze zatrzymujecie się w tym samym hotelu?
- Rodzina Helgi tu mieszka na stałe. Mają duży dom, służbę i możemy do nich
przyjechać kiedy tylko chcemy, tym bardziej, że w zeszłym roku tanio kupili willę od rodziny
żydowskiej, która wyemigrowała po zniszczeniu synagogi.
- A co stało się z synagogą? - dopytywała się Terry.
- Spaliła się.
- Jak to się spaliła? Sama?, chciała znać szczegóły, ale Rune nadepnął jej pantofel pod
stołem, więc zamilkła.
- Nie, nie sama. Ktoś jej pomógł - odpowiedział Helmut z rozbawieniem.
Nie podjęli rozmowy na tematy polityczne, ale wkrótce Maks skinieniem ręki dał znak
kelnerowi, że chce zapłacić rachunek. Wstali od stołu pożegnali się i wyszli.
Zanim udali się do kasyna postanowili, że nie będą wdawać się w rozmowy o polityce,
aby uniknąć ewentualnej prowokacji i nie wdać się w awanturę, która mogłaby sprowadzić
policję. Atmosfera była napięta, co pomimo ogólnej powierzchownej beztroski, doskonale
wszyscy wyczuwali. Po dojściu nazistów do władzy w Niemczech, NSDAP sprawowała
w Sopocie niepodzielną władzę i Niemcy piastowali tam najważniejsze stanowiska w urzędach.
W mieście była jednak spora grupa mieszkańców, którzy uważali się za Polaków. Marta i Maks,
tuż po przyjeździe do pensjonatu, zdążyli już usłyszeć o mnożących się prowokacjach
w stosunku do tej właśnie grupy ludności. Pomyśleli, że nie warto psuć sobie wspaniałych
wakacji i zatruwać czekających na nich rozrywek poważnymi sprawami. Prosili jednak
Zygmunta o komentarze do bieżących wydarzeń, a on zacytował Rydza-Śmigłego, który mówił:
„Niech ci Niemcy tyle nie krzyczą i nie rozrabiają... My nie jesteśmy Czesi i gdy w końcu nas
zdenerwują, pogonimy ich do Berlina i tak się ta zabawa skończy! Gdańska nie damy...
Korytarza nie damy... Nie ustąpimy ani kroku... Jesteśmy Silni! Zwarci! Gotowi!”
- A ty, Zygmunt, wierzysz w to? - Maks popatrzył na przyjaciela ze szczerą
ciekawością.
- Oczywiście – i nie tylko ja jeden.
OPERA LEŚNA
Sopot oferował tyle możliwości spędzenia czasu, że musieli wspólnie opracować plan,
aby wszystkie pomysły wcielić w życie. Postanowili wieczory poświęcać kasynu, bo chodzenie
tam fascynowało wszystkich, ale następnego dnia późnym popołudniem zgodnie wybrali się do
Opery Leśnej. Wystawiano dramat muzyczny Wagnera „Pierścień Nibelunga”, a to należało
zobaczyć. Przed południem mężczyźni poszli dowiedzieć się o możliwość wyczarterowania
jachtu, aby popłynąć w stronę Helu, a dziewczyny zabrały samochód i pojechały do domu
towarowego Fastów po nowe szorty i torby plażowe. Po obiedzie Marta przymierzała zakupione
rzeczy i zauważyła telegram z ultimatum od swojej rodziny na półce z butami.
- Maks, dlaczego wyrzuciłeś telegram z walizki i teraz leży przy butach? - zawołała.
- Pewnie nie zauważyłaś i sama go tam zapodziałaś, bo jesteś straszną bałaganiarą -
zawołał z łazienki.
Nie odpowiedziała mu, bo to w końcu był drobiazg, ale pamiętała dokładnie, że włożyła
kartkę do zapasowej saszetki z kosmetykami, której nie otwierała od opuszczenia statku.
Wkrótce jednak zapomniała o całej sprawie.
Opera Leśna to położony wśród drzew amfiteatr na prawie cztery i pół tysiąca widzów,
zbudowany w 1909 roku. W latach trzydziestych w sezonie wakacyjnym odbywały się tam
festiwale muzyki Wagnera. Tego wieczoru mieli obejrzeć ‘Pierścień Nibelunga’,
czteroczęściowy dramat muzyczny. Akustyka w amfiteatrze była doskonała, a potężna,
dynamiczna i groźna muzyka wywołała podniosłą atmosferę, która trochę przygnębiła Martę.
Nie chciała się głośno przyznać, ale wolała swing, jazz i tango argentyńskie. W czasie przerwy
ponownie spotkali pasażerów ze statku – tym razem byli to dwaj biznesmeni z Wiednia.
- Myślę, że wkrótce rozpęta się burza, jak w nocy Walkirii - powiedział jeden z nich,
patrząc na rozgwieżdżone niebo.
- Ale z pana pesymista – jutro będzie piękny dzień, proszę tylko popatrzeć jak dobrze
widać gwiazdy - zaprzeczyła Marta.
- Oczywiście, tylko żartowałem. A co państwo jutro robią?
- Płyniemy jachtem w stronę Jastarni. Będą wolne miejsca, bo mój mąż, Rune, zostaje.
Jest umówiony na tenisa. Może panowie do nas dołączą?
- Z przyjemnością. Gdzie się spotykamy?
- Może o 9:30?Co panowie powiedzą na Yacht Club Morski Gryf w Gdyni ? -
zaproponował Zygmunt.
- Świetnie… no to do jutra.
NA JACHCIE
Rano pogoda była jak zwykle wyśmienita. Słońce stało wysoko na bezchmurnym niebie,
a co więcej, dobry, żeglarski wiatr wiał od lądu. Wypożyczyli dwużaglowy jacht na sześć osób
i wyszli na wody zatoki. Planowali najpierw zawinąć do Jastarni, a potem do Juraty,
w zależności od nastroju i rozwoju sytuacji. Płynęli dość szybko, delektując się Coca Colą, którą
Marta i Terry kupiły koło domu towarowego Fastów. Patrząc na etykietkę butelki z wizerunkiem
dwojga młodych ludzi w sportowych strojach, którzy popijają Coca Colę, siedząc na podłodze,
Maks zapytał:
- Czy wiecie, że Coca Cola była jednym ze sponsorów olimpiady w Berlinie? Mieli
etykietkę z napisem Ein Volk Ein Reich Ein Getrank Coke Ist Es.
- A wolno tak koniunkturalnie promować nacjonalizm dla pieniędzy? - zapytał
Zygmunt, ale pytanie pozostało bez odpowiedzi. Zajął się dalej sterowaniem, ponieważ był
jedynym, który posiadał odpowiednie uprawnienia.
- Patrzcie… o tam… już widać port w Jastarni. Myślę, że przy tym wietrze będziemy
tam za pół godziny - poinformował swoją załogę.
- Która jest teraz godzina? - spytała Terry, - Stanął mi zegarek.
- Powinna być dwunasta - Zygmunt spojrzał na słońce. - Spróbuj włączyć radio, to może
się dowiemy… ja też nie wziąłem zegarka.
Terry pokręciła dużą gałką i wtedy usłyszeli coś dziwnego. Radio trochę trzeszczało
i gwizdało, aby po chwili nadać fragment popularnej melodyjki – dżingiel muzyczny.
Powtórzono ten sam motyw kilka razy, po czym usłyszeli same cyfry:4444 0000, 4444 0000 -
kilkanaście razy. Cała transmisja odczytana metalicznym głosem urwała się, gdy padło słowo:
koniec. Dziwaczny głos spikera został zastąpiony przez ponowne trzaski i świsty.
- Co to miało być?! - wykrzyknęła Terry.
- To pewnie wiadomość dla kutrów rybackich - powiedział jeden z Austriaków.
JASTARNIA PO RAZ PIERWSZY
Zamówili pokoje w zbudowanym przed trzema laty hotelu „Europejskim” przy ulicy
Portowej 3. Austriacy spóźnili się na obiad, a kiedy w końcu przyszli do sali jadalnej, oznajmili,
że muszą pilnie wracać do Sopotu, ponieważ otrzymali telefonogram w recepcji hotelowej, że
ważne dla nich spotkanie w interesach odbędzie się już dziś wieczorem, a nie jak sądzili pod
koniec tygodnia. Zjedli jednak wspólnie drugie danie, a potem Maks, Marta, Zygmunt i Terry
odprowadzili ich na mały, położony na drugim końcu ulicy Portowej dworzec kolejowy. Gdy
pociąg z Helu ruszył powoli w kierunku Władysławowa, poszli pozwiedzać ten coraz bardziej
modny kurort, w jaki przeobrażała się Jastarnia. Na początku skręcili w lewo i idąc leśną ścieżką
wzdłuż torów kolejowych wyszli na plażę na wysokości zbudowanego niedawno kościoła pod
wezwaniem Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny. Terry, która kiedyś w collegu pisała pracę
na temat obiektów sakralnych, zwróciła uwagę swoich przyjaciół na busolę nad wejściem do
świątyni oraz ambonę w kształcie łodzi rybackiej, płynącej przez wzburzone morskie fale.
Zeszli na plażę. Delikatny, jasnożółty piasek był zbyt gorący, aby można było po nim
iść boso. Szli więc nad samym morzem. Woda jak na Bałtyk była stosunkowo ciepła – ktoś
napisał białą kredą na tablicy przy zejściu na plażę cyfrę 19.Kilkanaście osób pływało dość
daleko od brzegu, a dzieci chlapały się w płytkiej wodzie tuż przy plaży pod okiem swoich mam.
Przeszli brzegiem morza w stronę nowo otwartego Domu Zdrojowego, który spieszono się
ukończyć na sezon w 1939 roku.
Półokrągły piętrowy budynek stał na wysokiej wydmie, a wysmukłe rosnące dookoła
sosny nie zasłaniały widoku na otwarte morze ani z przeszklonych sal na piętrze, ani ze
zgrabnych balkonów. Na dole mieściła się restauracja, okrągły parkiet taneczny i podium dla
orkiestry. Były również drzwi prowadzące na kamienny parkiet na zewnątrz Domu Zdrojowego.
Tańczyło się tam, gdy na dansingu był tłok lub robiło się za gorąco -wiele par przyznawało, że
właśnie w tym urokliwym miejscu wyznały sobie po raz pierwszy miłość. Na piętrze można było
stanąć przy barierce nad parkietem głównym i obserwować tańczących. Czasem tam też
tańczono, gdy nie było miejsca na dole, lub nie chciało się schodzić krętymi schodkami za
orkiestrą. Na pierwszym piętrze można było także grać w bridża lub popijać w najmniejszej
salce, gdzie znajdował się bar z wysokimi stołkami. Postanowili wybrać się na dansing jeszcze
tego samego wieczora.
Bawili się doskonale, tańczyli do upadłego, jedli bardzo smacznie przyrządzone ryby
i sporo pili. Marta i Terry wypiły całe morze modnych tego lata drinków Manhattan, który nie
jest słabym trunkiem; to raczej koktajlowa klasyka na bazie whisky z dodatkiem rześkiego
wermutu i wisienką z ogonkiem. Maks i Rune trzymali się na zmianę brandy i whisky. Wszyscy
wtedy nadużyli trunków i kiedy orkiestra zrobiła około północy dłuższą przerwę, wyszli na plażę
i rozsiedli się w koszach plażowych, aby odetchnąć. Piasek teraz był chłodny i bose stopy dobrze
odpoczywały przed następną turą tańca. Maks poczuł przypływ czułości do swojej Marty. Objął
ją ramieniem i przytulił do siebie mocno.
- Moja kochana mała żona - szepnął jej do ucha. - Cieszę się, że jesteś tu ze mną.
- Chciałabym, żeby czas się zatrzymał dziś i żeby tak już trwało zawsze, Martę zapiekło
pod powiekami i ścisnęło w gardle z wzruszenia. Maks jednak po chwili dodał coś, co sprawiło,
że prawie wytrzeźwiała.
- Gdyby coś mi się stało, pojedź do ciotki Ali i tam na mnie czekaj.
- Co ci się może stać?! Dlaczego mnie straszysz? - Maks w odpowiedzi zaśmiał się
i przewrócił do tyłu kosz, w którym siedzieli.
- Złap mnie, to ci powiem - drażnił się z nią.
Marcie nie udało się go dogonić i wkrótce wszyscy po kolei wylądowali w barku na
górze, aby zamówić kolejne drinki.
LAS KOŁO KUŹNICY I ZASIEKI KOŁO GDYNI
Następnego dnia spali długo, ponieważ wszyscy mieli kaca. Kiedy się pozbierali było już
południe. Zjedli lekki obiad i wybrali się nad zatokę. Chcieli odpocząć w kawiarni na brzegu
i popatrzeć na ruch w porcie. Wkrótce usłyszeli muzykę – to na przystani zaczynał się
popołudniowy dansing. Zgodnie zdecydowali, że tylko popatrzą, jak inni się bawią. Marta
i Terry plotkowały o modzie, ale Maks i Zygmunt zaczęli się wkrótce nudzić. Postanowili pójść
na spacer w kierunku Kuźnicy, małej wsi rybackiej od strony Władysławowa. Kiedy po
dłuższym czasie wrócili byli podekscytowani.
- Okazuje się, że w lesie wojsko prowadzi jakieś prace i kazali nam zawrócić plażą.
Budują chyba jakieś fortyfikacje. Nie chce mi się wierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę -
powiedział Maks.
- Już trzy dni temu ci mówiłam, o tym co mówiła mi ta dziewczyna, która wysiaduje
z dzieckiem w parku, przypomniała sobie Marta.
- Jaka znów dziewczyna?
- Nieważne – pokażę ci ją po powrocie. Mówiła, że słyszała, że na terenie Wolnego
Miasta Gdańska Arbeitdiendst wykopała rowy strzeleckie, pod pretekstem prac budowlanych, od
plaży do drogi łączącej Sopot z Gdynią. Są już stanowiska strzeleckie i zasieki z drutu
kolczastego.
- Co to jest Arbeitdiendst - chciała wiedzieć Terry.
- Służba Pracy
- A co na to Polacy?
- Zainstalowali zapory przeciwczołgowe w Orłowie i Kolibkach. W Redłowie jest
stanowisko obrony przeciwlotniczej, a koło gazowni są przeszkody z szyn i wszyscy przechodzą
przez kontrolę celną.
- Ta dziewczyna jest chyba bardzo dobrze poinformowana - zauważył Zygmunt.
- Raczej jej pracodawcy. Chyba jednak się nie boją, bo wyjechaliby z dzieckiem -
powiedziała Marta.
Zarówno rezolutna opiekunka dziecka z Sopotu i Maks z Zygmuntem mieli rację. Dużo
ważnych i niepokojących rzeczy się działo dookoła nich latem 1939. W maju tego roku, trzy
kilometry na zachód od Jastarni, rozpoczęto budowę czterech ciężkich żelbetonowych bunkrów
bojowych nazwanych Sokół, Sabała, Saragossa i Sęp. Wyposażone w stacjonarne armaty
przeciwpancerne w kopułach - niezwykle nowoczesne rozwiązanie, którym wówczas
dysponowała w Europie tylko Francja. Dodatkowo w okolicy rozmieszczono jeszcze przeszkody
przeciwpancerne i przeciwpiechotne. Rejon obrony miał szerokość Półwyspu, a głębokość 500
metrów. Zakończenie prac przewidziano na 15 września 1939.
HOTEL CASSINO
W połowie lipca pogoda się trochę popsuła, tak więc częściej odpoczywali w swoich
pokojach, poszli dwa razy do kina, między innymi na najbardziej kasową komedię muzyczną
nakręconą w roku 1938 - „Zapomniana melodia” - z piosenkami Warsa, raz na kabaret
i oczywiście codziennie wieczorem odwiedzali kasyno, a właściwie dwa kasyna: jedno w Domu
Zdrojowym, a drugie w Hotelu Casino.
Hotel ten był sławny z powodu znanych gości ze świata polityki, filmu i teatru, którzy tu
zatrzymywali się. W lecie roku 1931 mieszkał to były król Hiszpanii, Alfons XIII, w kwietniu
1932 słynna aktorka Greta Garbo. Hotel zbudowano w stylu secesyjnym w latach 1924-1927
kosztem około 20 milionów guldenów. Był to najbardziej luksusowy i wytworny hotel
w Sopocie. W 1933 roku stał się tłem głośnego skandalu finansowego związanego z jego
powstaniem – a było to samobójstwo nadburmistrza Sopotu, który po przegraniu swojego
majątku w miejscowym kasynie popełnił samobójstwo w więzieniu. Okazały budynek stoi na
plaży obok najdłuższego w Europie mola. Stojąc pięćset metrów od brzegu widać było całą
panoramę Trójmiasta, Cypel Orłowski, wejście do portu w Gdańsku i oczywiście panoramę
Sopotu. Do mola prowadziła urocza ulica Seestrasse[2], wzdłuż której znajdowały się
kamieniczki z przełomu XIX i XX wieku.
OPIEKUNKA DZIECKA PO RAZ PIERWSZY I ZDJĘCIA
Marta lubiła rano pospacerować po uliczkach Sopotu, ponieważ uwielbiała jego
architekturę i klimat. Codziennie przychodziła po Terry i czekała na nią w parku koło Domu
Zdrojowego, gdzie Terry i Rune wynajmowali apartament. Park przyciągał spacerowiczów
o każdej porze i nie było dnia, by Marta nie spotkała przemiłej młodej dziewczyny, która
przyjeżdżała tu na spacer z dzieckiem śpiącym smacznie w dużym wózku. Ubiór jej zdradzał, że
nie jest jego mamą, lecz opiekunką, a popychany przez nią drogi wózek, że rodzice dziecka
należą do bardzo zamożnych osób. Można powiedzieć, że park był bardzo popularny wśród
dziewczyn zatrudnionych jako opiekunki. Całymi godzinami przemierzały zadbane alejki
i promenadę przed hotelem i wesoło ze sobą gawędziły. Dziewczyna, którą zapamiętała Marta,
siadała zawsze na tej samej ławce, stawiała wózek tak, by mogła widzieć buzię dziecka
i wyjmowała robótkę na drutach. Była uśmiechnięta i grzeczna i niebawem zaczęła się kłaniać
Marcie, mówiąc promienne „dzień dobry”. Tego dnia Terry nie schodziła dłużej niż zwykle, tak
więc Marta przysiadła na ławce koło dziewczyny i rozpoczęły rozmowę. Dowiedziała się, że
malec liczy sobie pięć miesięcy, jego rodzice mają jeszcze dwoje starszych dzieci, matka
chłopczyka pracuje w administracji Kapitanatu Portu, a ojciec jest lekarzem laryngologiem.
Opiekunka powiedziała Marcie, że pochodzi z Gdyni i tam też, koło portu rybackiego
mieszkają jej rodzice. Dziewczyna chodzi do nich na noc, a zaczyna pracę jako opiekunka o 6:30
codziennie, oprócz niedziel, kiedy ma wolne. Dziewczyna była bardzo rozmowna i pewnie
opowiadałaby o sobie jeszcze dłużej, gdyby na horyzoncie nie pojawiła się Terry. Kilka
następnych godzin spędziły razem, ale umówiły się dopiero za dwa dni, bo Marta postanowiła
poświęcić poranek następnego dnia na swoje hobby. Uwielbiała robić zdjęcia krajobrazów,
architektury i scen ulicznych. Dobrze jej także wychodziły zdjęcia typu dokumentalnego
i portrety znajomych. Miała już sporą kolekcję zdjęć z różnych wyjazdów w Stanach i z pokładu
„Piłsudskiego”. Teraz zamierzała wzbogacić swój zbiór o zdjęcia z malowniczego Sopotu.
TAJEMNICZE SPOTKANIE
Założyła sportowe spodnie i wygodne obuwie, a na ramieniu powiesiła lekką torebkę
i ostatni krzyk mody, aparat małoobrazkowy z 1938 roku marki Leica III B. Było to śliczne
dobrze wyposażone cacko w brązowym skórzanym futerale. Aparat posiadał z przodu trzy
okienka: lewe i prawe okrągłe to dalmierz, środkowe prostokątne to wizjer. Nowoczesną
migawkę obsługiwało się dwoma pokrętłami. Można było na nim uzyskać zdjęcia o bardzo
dobrej jakości, natomiast wyjęcie i założenie filmu mogło sprawiać kłopot osobom z małym
doświadczeniem w jego obsłudze. Najlepiej było zanieść aparat z rolką do zawodowego
fotografa. Marta miała już jedną rolkę do odebrania w małym zakładzie fotograficznym na
bocznej uliczce, po prawej stronie od mola.
Rozpoczęła wędrówkę od znanych sobie miejsc, ale po pewnym czasie zapuściła się
w nowe rejony Dolnego Sopotu. Trochę żałowała, że nie wzięła żadnego nakrycia na głowę, bo
pomimo stosunkowo wczesnej pory żar z nieba lał się bez przerwy. Nie przerywała jednak
swojej marszruty przez Dolny Sopot. Były tam krótkie uliczki, jak na przykład stu dwudziesto
metrowa Marienstrasse[3], czy jeszcze krótsza Sedansreasse[4]. Na Marienstrasse znalazła
malownicze parterowe i piętrowe domki letniskowe, urocze drewniane werandy i kute stalowe
parkany. Przy nieco dłuższej ulicy Eisenhardtstrasse[5] fotografowała wille klasycystyczne
i pensjonaty modernistyczne. Była szczęśliwa, że tego przedpołudnia udało jej się uwiecznić
wyjątkowo wiele urokliwych zaułków.
Po pewnym czasie skręciła w uliczkę, której nazwy nie zauważyła. Była sama i miejsce
to wydało się jej wyjątkowo romantyczne, choć odrobinę tajemnicze. Jedna z posesji przyciągała
ją niczym magnes. Stara brama była lekko uchylona, dom wydawał się niezamieszkały, a ogród,
chociaż trochę dziki, pełen był kwiatów i słodkich zapachów lata. Weszła cicho na zarośniętą
ścieżkę i sfotografowała białe, przybrudzone drzwi wejściowe, do których prowadziły zarośnięte
trawą schodki. Po lewej stronie niebieski powój wspinał się po secesyjnej figurce nimfy, której
posążek umieszczony był w małym okrągłym basenie. Balkon z drewnianą kratką porastał
bluszcz. Mały kolorowy ptaszek usiadł na jego gałązce i zaczął śpiewać swoje trele. Obrazek był
tak sielski i słodki, że Marta jeszcze bardziej zbliżyła się do fasady domu, aby zrobić zdjęcie,
stojąc bliżej okna i uniknąć blasku słońca prosto w obiektyw. Będąc w tej pozycji siłą rzeczy
spojrzała do środka pokoju i zamarła. Koło wielkiego okrągłego stołu zobaczyła Terry i jednego
z Austriaków pochylających się nad czymś, co leżało na blacie. Mechanicznie nacisnęła spust
migawki i utrwaliła tajemniczą scenę na klatce filmu. Stała przez moment zupełnie
sparaliżowana, ale wkrótce instynkt kazał jej wycofać się możliwie bezszelestnie i zniknąć tak
szybko, jak tylko się da w niezauważony sposób. Miejsce, które początkowo uznała za pełne
czaru, nagle stało się złowrogie i niebezpieczne.
Tak szybko jak tylko mogła i tak cicho jak to tylko było możliwe wydostała się przez
zardzewiałą bramę na uliczkę i z trudem powstrzymywała się, aby nie biec. Odetchnęła z ulgą,
gdy znalazła się na ulicy, którą znała. Wszystko znów wyglądało normalnie. Jakaś kobieta
przechodziła powoli przez brukowaną jezdnię, ktoś wesoło pogwizdywał znane tango, a dwaj
chłopcy mniej więcej dwunastoletni ścigali się biegnąc w jej stronę. Nie spodziewała się, że
jeden z nich będzie chciał szarpnięciem wyrwać jej aparat fotograficzny. Nie udało mu się tego
zrobić, bo odruchowo bardzo silnie zacisnęła dłoń na pasku aparatu. Dzieciak, nie zwalniając
tempa pobiegł dalej.
Zakład fotograficzny, gdzie miała odebrać zdjęcia był po drodze do pensjonatu,
w którym mieszkali. Odebrała stare odbitki i zostawiła rolkę filmu do wywołania. Wzięła kwitek
i poprosiła o zrobienie na poczekaniu odbitki, na której była Terry z Austriakiem. Chciała jak
najszybciej popatrzeć na szczegóły tego zdjęcia.
W drodze powrotnej zakręciło jej się w głowie i zrobiło niedobrze. Miała jednocześnie
dreszcze i odczuwała fale gorąca. Uznała, że to z nadmiaru wrażeń. Zdenerwowana wróciła do
domu i po raz pierwszy ucieszyła się, że Maksa nie było jeszcze w pokoju. Nie bardzo wiedziała,
czy powiedzieć mu o Terry i o swoich podejrzeniach, że ma romans z Austriakiem, i czy jeżeli to
powie nie popsuje stosunków między nimi wszystkimi. Po powrocie do pokoju włożyła aparat
fotograficzny do szafy i zastanawiała się, gdzie schować kwitek na odbiór zdjęć, gdy usłyszała
klucz w zamku. Maks wszedł do pokoju, położył rakietę tenisową na wieszaku i rzucił gazetę na
stolik przy fotelu. Był to „Dziennik Bydgoski” w terenowym wydaniu w Gdyni.
- Przeczytaj coś w części „Wiadomości Krajowe”. Otworzyła pismo i od razu rozpoznała
zapłakaną dziewczynę na zdjęciu pod artykułem zatytułowanym
„Wysoki rangą urzędnik w Państwowej Fabryce Broni umiera nagle na zawał serca
pozostawiając w rozpaczy swoją piękną jedynaczkę”.
- Maks – to ta dziewczyna, która pożyczyła pieniądze od małżeństwa z Berlina!
- Przeczytaj artykuł. Ciągle się teraz słyszy o takich przypadkach.
I rzeczywiście. Historia jak ze znanego z filmów scenariusza. Nierozsądna
i niedoświadczona młoda osoba, często córka lub syn bogatych rodziców, którzy zajmują
wysokie stanowiska w kluczowych dla swojego kraju zakładach przemysłowych lub
zbrojeniowych, popada w zależność finansową od agentów wywiadu obcego państwa. Ci
szantażem zmuszają ją do współpracy. W wypadku radomskim plan został udaremniony przez
polski kontrwywiad i szczegóły dotyczące produkcji karabinów Mauser kaliber 7,9 i pistoletów
VIS nie dostały się w ręce obcej agentury, ale ojciec pięknej panny beztrosko obstawiającej
w Sopocie dziewiątkę zdenerwował się sprawą tak bardzo, że dostał rozległego zawału ściany
dolnej serca i zmarł nie odzyskawszy przytomności.
CHOROBA
Przeczytany artykuł rzucił nowe światło na całą sytuację w opuszczonej posesji, z Terry
i Austriakiem w roli głównej – czyli tam, gdzie przypadkiem zrobiła im zdjęcie. Postanowiła je
później pokazać Maksowi, bez względu na ewentualne konsekwencje. Teraz jednak chciała
odpocząć. Dzień był pełen wrażeń, czuła się od paru godzin niewyraźnie, a nazajutrz mieli
wybrać się do Gdyni, aby popatrzeć, jak najnowszy liniowiec m/s Chrobry wyrusza w rejs przez
Atlantyk do Argentyny. Miała nadzieję, że rano poczuje się lepiej i nie zepsuje swoją
niedyspozycją niczyich planów. Z każdą jednak chwilą czuła się coraz gorzej. Szukając aspiryny
w szafce w łazience, znalazła szpulkę przylepca. Pomyślała o zdjęciu, które nadal miała
w torebce. Coś mówiło jej, że trzeba je ukryć przed całym światem. Przypomniała sobie
telegram walający się na półce z butami i niechętnie przyznała przed samą sobą, że ktoś grzebał
w jej rzeczach i że podejrzewa o to Maksa. Nagle przyszło olśnienie. Wzięła nożyczki, przycięła
dwa paski plastra i podkleiła nim zdjęcie na płasko od spodu górnej części szafki nocnej, która
stała przy jej łóżku. Szuflada zasuwała się bez przeszkód i zdjęcie powinno być bezpieczne.
Tylko ona i fotograf wiedzieli o jego istnieniu, tak więc nikt nie powinien go szukać, a zwłaszcza
tam, gdzie je ukryła. Zmęczyły ją te wszystkie czynności i schylanie się. Doznała gwałtownego
zawrotu głowy i zwymiotowała do muszli klozetowej.
Potrzebowała kilku minut, aby zebrać siły na tyle, by dowlec się do łóżka. Z trudem
naciągnęła na siebie lekką kołderkę w jedwabnej, haftowanej poszwie. Zaczęły nią wstrząsać
dreszcze, które nie dawały się powstrzymać i z każdą chwilą przybierały na sile.
- Marta, co ci jest na miłość boską?
Maks był przerażony tym, co zobaczył. Pobiegł do recepcji pensjonatu i po chwili wrócił
z termometrem. Był zły, że nie pomyśleli o dobrym zaopatrzeniu własnej apteczki przed
wyjazdem. Okazało się, że Marta miała blisko czterdzieści stopni gorączki.
- Musimy wezwać lekarza jeszcze dziś - postanowił.
W spisie kontaktów alarmowych w recepcji znalazł telefony i adresy kilku lekarzy.
Wybrał doktora o polskim nazwisku, który mieszkał najbliżej. Bał się, że nikt nie odbierze
połączenia, bo była już blisko dziesiąta wieczorem, ale na szczęście jakaś młoda osoba podniosła
słuchawkę. Kiedy Maks opisał objawy, głos w słuchawce powiedział: - Chwileczkę, już proszę
doktora. Maks odpowiedział jeszcze na kilka pytań i doktor uznał, że musi zobaczyć pacjentkę
natychmiast. Diagnoza, którą usłyszeli, kiedy zbadał Martę brzmiała: „Typowy udar słoneczny,
ale pani to ciężko przechodzi. Musiała się pani mocno przegrzać i stracić elektrolity, stąd takie
nieprzyjemne objawy”.
- Co mamy robić?
- Jeszcze dziś podamy kroplówki i będziemy je dawać także jutro, a jeśli będzie trzeba,
to następnego dnia też. Nie możemy dopuścić do powikłań.
- Jakie mogą być powikłania?, Maks przeciągnął palcami przez włosy gestem, który
zdradzał zdenerwowanie.
- Niewydolność nerek, niewydolność oddechowa, niedokrwienie serca, śpiączka -
wymieniał lekarz.
- Boże, Marta. Ale narozrabiałaś, Maks usiadł na brzegu łóżka i wziął ją za rękę. -
Wytrzymaj jeszcze trochę, zaraz dostaniesz kroplówkę i lepiej się poczujesz - starał się ją
pocieszyć, ale sam nie bardzo wierzył w to, co mówi, bo jego żona znów zaczęła wymiotować.
Doktor wykonał kilka telefonów, zrobił Marcie zastrzyk i dał Maksowi kartkę, na której
napisał adres pielęgniarki, po którą trzeba było pojechać. Zakomunikował im, że dzienny dyżur
weźmie inna dziewczyna, która podłączy Marcie nowy zestaw płynów. Pielęgniarka mieszkała
w centrum Sopotu na Cecilienstrasse[6], w domu z klatką schodową o cylindrycznym kształcie.
„Podobałby się Marcie”, pomyślał.
W ciągu następnych dwóch godzin pokój Maksa i Marty zamienił się w salę szpitalną.
Przyćmione światło, pielęgniarka w białym fartuchu i czepku, kroplówka nad łóżkiem
i półprzytomna, chora dziewczyna o poszarzałej twarzy. Kroplówka skończyła się około północy
i Maks przed pierwszą w nocy odwiózł pannę Felicję, bo tak miała na imię nocna pielęgniarka,
do domu. Doktor zadecydował, że dzienny dyżur weźmie inna dziewczyna, która podłączy
Marcie nowy zestaw płynów.
Rano Marta była bardzo słaba, nadal czuła się źle, miała mroczki w oczach i głowa
pękała jej z bólu przy każdym poruszeniu. Starała się jej nie unosić i co chwila zapadała w sen,
także nie zawsze nawet czuła kiedy pielęgniarka zmienia butelki kroplówek. Zdołała jednak
uprosić Maksa, żeby nie zmieniał swoich planów i poszedł oglądać z przyjaciółmi, jak
„Chrobry” będzie odpływał w podróż przez Atlantyk. Wiedziała też, ze Maks cieszył się
z możliwości zobaczenia na własne oczy autora Ferdydurke, Witolda Gombrowicza, polskiego
powieściopisarza, nowelisty i dramaturga, który miał odpłynąć na pokładzie tego transatlantyku
właśnie dziś, czyli 29 lipca. Skłamała mu, że czuje się lepiej, żeby go przy sobie po południu nie
trzymać.
Sama straciła poczucie czasu i nie wiedziała, czy jest rano, czy też może już wieczór
następnego dnia. Wydawało się jej, że oprócz pielęgniarki jest ktoś jeszcze w pokoju, wydawało
jej się, że słyszy szepty gdzieś koło stołu z fotelami dla gości, ale kiedy z trudem otwierała oczy,
pielęgniarka nadal siedziała sztywno na krześle w nogach łóżka, na którym leżała. Jednak
wrażenie obecności osób trzecich towarzyszyło jej nadal i raz była pewna, że widzi
wykrzywioną paskudnym grymasem rozmazaną twarz Terry, która przypatruje się jej z bliska,
innym razem była to recepcjonistka z pensjonatu Eden, która szepnęła złowieszczo „Będzie na to
czas jutro”.
Nie mogła nic jeść przez cały ten czas, a jeśli pielęgniarka zdołała coś w nią łyżeczką
wmusić, wszystko miało dziwny smak, rosło jej w ustach i zaraz musiała taki pokarm zwrócić.
Kiedy Maks przyszedł wieczorem i usiadł koło niej zmusiła się do pytania jak wypadło
pożegnanie Chrobrego.
- Czy dużo było pasażerów? - udała zainteresowanie.
- Ogromne tłumy. W sumie ponad tysiąc osób, ale większość to emigranci.
- Jakoś wszyscy stąd wyjeżdżają - zasępiła się Marta. - Widziałeś Gombrowicza?
- Tak. Wygląda na twardziela i indywidualistę.
- Jak tam się płynie, Maks? To znaczy do Buenos Aires?
- Też byłem ciekaw. Dowiedziałem się więc dokładnie. Przez Kanał Kiloński, Dakar,
Rio de Janeiro, Santos, Rio Grande i Montevideo. Kawał świata - zobaczył, że jest zmęczona
i lekko ścisnął ją za rękę.
- Postaraj się teraz zasnąć - powiedział cicho.
Następnego dnia rano czuła się trochę lepiej, bo nie miała już takich mdłości jak
poprzedniego wieczora, ale nadal była bardzo słaba. Wychodzenie na słońce nie wchodziło
w rachubę i lekarz zalecił jej dużo snu i całkowity spokój. Namówiła Maksa, by nie zmieniał
planów i spotkał się w sprawie wytwórni filmowej z kilkoma zainteresowanymi osobami
z Warszawy i Kopenhagi. Potencjalni sponsorzy, a może przyszli wspólnicy, przybyli do Gdyni
z okazji zakończenia turnieju tenisowego - Międzynarodowych Zawodów o Mistrzostwo Polski.
Po zakończeniu uroczystości Maks miał ich wszystkich przywieźć do Sopotu, aby zakończyć
wieczór w kasynie w Hotelu Cassino.
PAPIEROS I ZAPALNICZKA
Była sama w pokoju, a na stoliku przy łóżku stała taca z dietetycznym śniadaniem
zaleconym przez doktora oraz apetyczna różowa lemoniada w ciężkiej kryształowej szklance.
Wstała, by pójść do łazienki i z sympatią popatrzyła na wąsatego zająca z logo firmy Vaillant,
której piecyk gazowy wisiał na ścianie. Nastawiła kurki tak, by woda nie była gorąca i wzięła
chłodny prysznic, po czym otworzyła szafkę nocną i dłonią namacała zdjęcie. Było na swoim
miejscu, a plaster mocno je trzymał. Postanowiła wrócić do artykułu, który miała w ręku przed
swoją chorobą i ponownie przypatrzyła się zdjęciu dziewczyny. Przypomniała sobie wszystko,
co wydarzyło się pierwszego wieczora w kasynie i to, że potem kilkakrotnie jeszcze ją widywała
w towarzystwie dwóch różnych mężczyzn. Jednym z nich był przystojny blondyn, z którym
obstawiała dziewiątkę, a drugi był tak nijaki, że ani rusz nie potrafiła przypomnieć sobie jak
właściwie wyglądał. Chociaż nie, przecież widziała go raz całkiem blisko. Przypomniała sobie
pewien dzień, wczesnym popołudniem, kiedy siedzieli na tarasie hotelowym przed Hotelem
Cassino. Zajęli jeden ze stolików przy kręgu tanecznym. Ludzi było bardzo dużo, bo wiał dość
silny wiatr i na plaży sypał piasek we włosy i oczy. Byli wtedy ze sporą grupą znajomych –
swoich przyjaciół i bywalców kasyna. Wtedy też przyszła ta dziewczyna w towarzystwie
młodego człowieka, którego twarzy Marta nie potrafiła zapamiętać. Usiedli przy sąsiednim
stoliku, a młody człowiek wyjął paczkę papierosów Gabinetowych i zaczął szukać zapałek
w kieszeniach. Widocznie nie mógł ich znaleźć, bo zaczął rozglądać się trochę bezradnie
dookoła. Maks to zauważył, wyciągnął swoją ukochaną zapalniczkę marki Zippo z wysokim
kominkiem, której nie był straszny ani deszcz, ani wiatr, i podał ją mężczyźnie. Ten przypalił
papierosa dziewczynie, potem sobie i kiedy oddawał lśniące metalem cacko Maksowi
zauważyła, że miał bardzo ładne długie palce, jak pianista. Tak, poznałaby go po tych dłoniach,
tego była pewna, ale co do twarzy, znów jej się zamazała. Ciekawe, czy Maks go zapamiętał.
W pensjonacie tego dnia dwie ekipy hydraulików prowadziły prace konserwatorskie.
Fachowcy sprawdzali stan instalacji gazowej i wodnej budynku. Do południa Marta nie mogła
przez nich zmrużyć oka i dopiero kiedy ponownie nastąpiła cisza, postanowiła się zdrzemnąć.
Zamknęła drzwi na klucz, żeby jej nikt nie przeszkadzał, wyjęła go z zamka i położyła koło
siebie na stoliku. Maks miał przy sobie klucz zapasowy, także w każdej chwili mógł, nie budząc
jej, dostać się do apartamentu z powrotem. Już zasypiała, gdy zadzwonił telefon. „To pewnie
Maks”, ucieszyła się. Miała rację. Zadzwonił, bo chciał dowiedzieć się jak się czuję, powiedzieć,
że ją kocha i upewnić się, czy zjadła śniadanie i popiła tabletki.
- Mam wszystko. Jeszcze są dwie kanapki z szynką, cała wielka szklanka lemoniady,
a poza tym około drugiej przyniosą mi obiad. Nie martw się - a wiedząc, że będzie zajęty
z gośćmi z Kopenhagi do późna, poprosiła:
- Postaraj się być przed północą z powrotem, jeśli dasz radę.
- Wiesz, że się postaram – obiecał. - Dziś jest przecież nasza miesięcznica ślubu.
WYBUCH
Wzięła łyk lemoniady, popiła przepisaną tabletkę i wygodnie ułożyła się na poduszce.
Czuła się dużo lepiej, ale po chwili osłabienie wzięło górę i poczuła, że zasypia. Nagle straszliwy
huk obudził ją tak nagle, że zerwała się na równe nogi, a serce zaczęło bić jak młotem. Miała
wrażenie, że uszy ma zapchane watą i przestraszyła się, że ogłuchła. Szyby w pokoju były
wybite, pełno szkła leżało na podłodze, rama okna tłukła o ścianę, a drzwi do łazienki z łomotem
trzasnęły o futrynę i ponownie szeroko się otworzyły. Podbiegła do drzwi na korytarz, ale były
zamknięte na klucz, a klucza nie było na stoliku koło łóżka. „Kiedy zdążyłam go strącić?” -
zastanowiła się szybko, gdy w końcu namacała go pod przeciwległą ścianą. Chwyciła słuchawkę
telefonu, aby zadzwonić do recepcji, ale telefon był głuchy. Wpadła do łazienki po szlafroczek,
żeby zbiec na parter i wtedy zauważyła, że kontrolny płomyk w piecyku gazowym zgasł –
pewnie w wyniku przeciągu.
Na dole było już małe zbiegowisko. Goście byli zdenerwowani wybuchem, dzieci
popłakiwały. Przyjechała straż pożarna i niedługo okazało się, że ktoś w sąsiedniej posesji
trzymał benzynę w beczkach. Beczki były w starej drewniane przybudówce gdzie trzymano
narzędzia ogrodnicze. Przybudówka miała dziury w dachu, przez które promienie słoneczne
nagrzały beczki. Powstały opary benzyny, a nieostrożny ogrodnik wszedł po grabie paląc
papierosa. To wystarczyło. Eksplozja wybiła szyby w czterech willach z sąsiedztwa,
a mężczyzna dość poważnie poparzony wylądował w szpitalu.
Marta zgłosiła w Recepcji szkody wyrządzone w pokoju do naprawy i jeszcze przed
obiadem szyby wstawiono, a sprzątaczka zaczęła zamiatać pokój. Robiła to jednak zbyt szybko
lub zbyt niezgrabnie, bo strąciła lemoniadę ze stolika Marty, i co gorsze, zbiła piękną
grawerowaną szklankę z kryształu. Kiedy sprzątanie pokoju dobiegło końca, Marta z ulgą
zapadła się w wygodnym fotelu w aneksie dla gości. Musiała ponownie się zdrzemnąć, bo kiedy
spojrzała na zegar na ścianie była już dziewiąta wieczorem. Ciekawa była co porabia Maks
w kasynie, jacy są nowi znajomi z Kopenhagi i czy już rozmawiali o wytwórni filmów.
Pomyślała, że zrobi mu niespodziankę i pójdzie do kasyna, ale kiedy podeszła do szafy, żeby
wybrać sukienkę, zrobiło jej się słabo, zakręciło w głowie i cała się spociła. „Może jutro pójdę
z nimi” - pomyślała „Maks i tak niedługo przyjdzie”.
Jednak godziny mijały, a Maks nie wracał. Nie wrócił przed północą, ani przez następne
dwie godziny. Nie mogła zasnąć, ale też nie chciała robić scen i zacząć mimo wszystko szukać
Maksa w środku nocy. Zgasiła światło i stanęła przy oknie, obserwując ulicę. Usłyszała jak zegar
wybił trzecią i jednocześnie przed pensjonatem zatrzymał się czarny samochód policyjny. Po
chwili usłyszała dzwonek do drzwi wejściowych. Za moment rozległy się pospieszne kroki
wewnątrz hotelu, odgłosy kilku osób wchodzących po schodach i energiczne trzykrotne
uderzenie w drzwi apartamentu Marty i Maksa.
CIOS
- Policja. Otwierać.
Zapaliła światło i otworzyła drzwi. Miała sucho w ustach, słyszała szum w uszach i była
przerażona jak nigdy w życiu.
- Pani Morton, prawda?
- Tak, czy coś się stało?
- Pani mąż miał poważny wypadek i został przewieziony do szpitala. Proszę z nami,
zawieziemy tam panią. Potem złoży pani zeznania - rozkazał mężczyzna w cywilu.
- Szpital Świętego Wincentego, plac Kaszubski - rzucił kierowcy, kiedy już byli
w samochodzie.
- Co się stało? - wykrztusiła zduszonym głosem. - Czy mąż żyje?
- Żył, kiedy tu jechaliśmy. Wygląda na to, ze przegrał masę pieniędzy i chciał się
powiesić w Alei Wisielców.
- Maks powiesić?!! To niemożliwe!! Proszę jechać szybciej! Nie wierzę w to!! Nie
Maks!!
Plac Kaszubski był pusty o tej porze, ale dobrze oświetlony przez wysokie latarnie.
Szpital Miejski oddany do użytku jesienią 1938 był nowoczesny i dobrze wyposażony. Posiadał
liczne oddziały, w tym oczywiście chirurgiczny i wewnętrzny, oraz co było nie bez znaczenia dla
przypadłości Maksa, oddział laryngologiczny. Samochód zatrzymał się przy wejściu do Izby
Przyjęć. Marta wbiegła po kilku schodkach do wejścia i po chwili była przy dyżurnej
pielęgniarce, Siostrze Szarytce.
- Co z moim mężem Maksem Mortonem?! - zawołała.
- Czy to ten odratowany po próbie samobójstwa?, pielęgniarka spojrzała na policjanta.
- Tak, to o niego chodzi - potwierdził.
- Jest jeszcze na sali badań, musimy czekać.
Tak więc po raz drugi tego wieczora Marta skazana była na czekanie. Dwadzieścia
minut, które właśnie upłynęło wydało się jej wiecznością. Usłyszała, że siostra odbiera telefon
i mówi - Tak, rozumiem. Wyszła do Marty na korytarz szpitalny i przekazała polecenie lekarza
dyżurnego.
- Może pani teraz zobaczyć męża, ale tylko na chwilę. Zaraz będzie przewieziony do sali
chorych i podłączony pod tlen.
Marta przeszła przez korytarz wyłożony w drobną mozaikę białymi i czarnymi kafelkami
podłogowej terakoty i znów zakręciło jej się w głowie. Dwaj sanitariusze właśnie wynosili
Maksa na noszach. Był bardzo blady, a na szyi miał ogromną czerwoną pręgę. Przerażona
podreptała za sanitariuszami do sali na pierwszym piętrze. Była to izolatka z umywalką,
stojakiem na kroplówki, lampą sufitową i brązowym krucyfiksem nad łóżkiem.
- Proszę nie męczyć chorego rozmową, daję pani dwie minuty - powiedział lekarz
i cicho zamknął za sobą drzwi.
- Maks kochanie jak się czujesz? Co się stało?, Maks otworzył oczy i z trudnością
przełknął ślinę.
- Mało pamiętam. Wszystko mi się miesza. Twarze… dźwięki… Dużo wygrałem,
potem ktoś mi podał drinka, chyba znów postawiłem na 35 i dalej nie pamiętam - złapał ją za
rękę i z wysiłkiem pociągnął lekko do siebie.
- Nachyl się, Marta - przysunęła ucho do jego ust.
- Wyjedź stąd jak najszybciej… Tu się dzieją bardzo dziwne rzeczy… Nie wierz we
wszystko, co usłyszysz o mnie… Maks zakrztusił się śliną i nie mógł mówić dalej. Lekarz
dyżurny wrócił do pokoju i stanowczo wyprosił Martę.
- Proszę przyjść jutro w godzinach odwiedzin - rzucił szorstko.
Wychodząc popatrzyła jeszcze na Maksa, który rozpaczliwie usiłował cos jeszcze
powiedzieć. Zdawało się jej, że usłyszała coś jakby „ciotka Alicja… albo…„. W tym momencie
nadpłynęła, szeleszcząc wykrochmalonym białym fartuchem, inna nocna pielęgniarka z porcją
kroplówek dla Maksa.
- Panie doktorze - zdołała zatrzymać lekarza, - Co z moim mężem?!
- Myślę, że wyjdzie z tego, ale potrzebna jest obserwacja. Gdyby nie młoda para
spacerująca mimo późnej nocy w parku, pewnie pani mąż by już nie żył. Tyle wiem o tym
zajściu. Muszę iść do Izby Przyjęć – przywieźli nowego chorego.
Lekarz zniknął, ale policjanci nadal na nią czekali.
- Jedziemy teraz na posterunek, bo mamy do pani parę pytań.
PODEJRZENIA
Świtało już, kiedy znaleźli się na posterunku. Przesłuchanie Marty trwało prawie dwie
godziny. Pytali ją o wszystko. Musiała opowiedzieć o planach z wytwórnią filmową,
o znajomych, o wszystkich osobach spotkanych od momentu przyjazdu do Sopotu, a nawet
o wyprawę do Jastarni.
- Proszę nie wyjeżdżać z Sopotu do końca śledztwa. Musimy mieć panią do naszej
dyspozycji - powiedział kończąc przesłuchanie prowadzący je policjant.
Już miała opuścić pokój, gdy na koniec śledczy zadał pytanie, na które Marta
odpowiedziała przecząco, ale które uruchomiło malutkie czerwone ostrzegawcze światełko w jej
głowie. - Czy po państwa przyjeździe do Polski nie zdarzyło się nic zastanawiającego
i dziwnego, co zwróciłoby państwa uwagę?
Odpowiedziała - Nie, nie przypominam sobie nic takiego, ale wiedziała, że to nieprawda.
Od pewnego czasu zastanawiała się jak wytłumaczyć sobie takie sprawy jak kartka
z telegramem na półce z butami, dziwny komunikat radiowy, który usłyszeli na jachcie, zmianę
planów Austriaków, którzy nagle ich opuścili i wrócili pociągiem do Gdyni, spotkanie Terry
i Austriaka w opuszczonej posesji, historię z aparatem i torebką, które chciano jej wyrwać,
artykuł o śmierci przemysłowca z Radomia – ojca dziewczyny, która pożyczała w kasynie
pieniądze od małżeństwa z Berlina, swoją chorobę i zgaszony płomyk gazu w łazience…
A co by było, gdyby beczka z benzyną nie wybuchła w willi po drugiej stronie ulicy?
Kiedy właściwie zgasł płomyk w piecyku w łazience? Co prawda podmuch wiatru wybił szybę
i mógł go zwiać, ale czy na pewno tak było? Jaka była naprawdę kolejność wydarzeń? A może
ktoś jednak myszkował w jej pokoju, kiedy zmęczona czekaniem na Maksa zasnęła? Przecież
wyjęła swój klucz z zamka i położyła go na stoliku… Ktoś z zewnątrz mógł więc te drzwi
otworzyć… Przecież recepcja mogła mieć wiele kompletów kluczy… I to samobójstwo
Maksa… Nie wierzyła w nie ani przez chwilę. Może ktoś próbował z jakich powodów zabić
Maksa? A może ona też była w niebezpieczeństwie? Może gdyby nie wybuch, to ona już by nie
żyła, bo zatrułaby się czadem? Co jeszcze chciał jej powiedzieć Maks, ale już nie zdołał?
Policjant odwiózł ją pod pensjonat i wróciła do pokoju. Po raz pierwszy od momentu
przybycia do „Edenu” zamówiła dietetyczne śniadanie, bo nadal miała mdłości i czuła się
fatalnie. Pomimo nieprzespanej nocy nie odczuwała braku snu. Bała się o Maksa i chciała jak
najprędzej być w szpitalu, aby opiekować się nim, jeżeli tylko jej pozwolą. Poza tym musiała
poznać więcej szczegółów tego, co się stało. Postanowiła pojechać do Maksa, zobaczyć się
jeszcze raz z lekarzem, a potem umówić się z kimś, kto był poprzedniego dnia w kasynie.
SZPITALE
- Pani do kogo? - zapytała siostra w recepcji szpitala.
- Do Maksa Mortona, którego wczoraj w nocy umieszczono w izolatce na pierwszym
piętrze - odpowiedziała Marta.
- Tego pacjenta już u nas nie ma. Został przewieziony do Gdańska - sprawdziła notatki
w księdze pacjentów.
- Jak to nie ma? Siostra się myli, on musi tu być! Parę godzin temu byłam u niego na
górze! - wykrzykiwała Marta.
- Proszę nie krzyczeć, bo tu jest szpital. Około piątej nad ranem przyjechał po niego
samochód ze zleceniem przewiezienia do szpitala w Gdańsku. Tam będą robione zdjęcia
kręgosłupa i inne badania - odpowiedziała sucho recepcjonistka.
- Ale przecież macie oddział ortopedyczny! Nie macie aparatu rentgenowskiego? Nie
wierzę! - Marta była zrozpaczona i bezradna. - Czy wiadomo chociaż do którego szpitala go
przewieźli?
- Tak, zlecenie było wystawione przez szpital przy Państwowej Akademii Medycznej
przy ulicy Delbrückallee[7] 7.
Marta poprosiła o napisanie adresu na kartce papieru, bo słabo mówiła po niemiecku.
Wybiegła ze szpitala, wsiadła do pożyczonego od Zygmunta samochodu, sprawdziła czy ma
paszport i ruszyła w stronę Gdańska. Na szosie w Kolibkach i Orłowie minęła zapory czołgowe,
o których słyszała, ale jeszcze ich nie widziała. Dotychczas odsuwała od siebie myśl o wojnie,
której nawet nie była sobie w stanie wyobrazić, ale widząc tak wyraźne zabezpieczenia poczuła
się nieswojo. Bezwiednie nacisnęła pedał gazu i przyspieszyła. Poboczem szła jakaś młoda
kobieta i Marta zatrzymała samochód koło niej.
- Krankenhaus… szpital - powiedziała.
Okazało się, że kobieta jest Polką i chętnie wytłumaczyła jej jak tam dojechać. Marta
ruszyła w drogę i skupiła się na dokładnym przestrzeganiu otrzymanych wskazówek.
Pomimo zdenerwowania zauważyła eleganckie kamienice i atrakcyjne witryny sklepów,
koło których przejeżdżała. Musiała uważać na mijane tramwaje i samochody oraz często
zwalniać, aby przepuścić pieszych. Szpital miejski mieścił się przy Państwowej Akademii
Medycznej jako jej zaplecze kliniczne. Był to ogromny kilkupiętrowy budynek z licznymi
przylegającymi zabudowaniami. Kręciło się tu wielu ludzi, z których część była prawdopodobnie
studentami. Byli także tacy, którzy przyszli do szpitala na badania lub odwiedzić kogoś
w klinice. Marta znalazła recepcję po kilkunastu minutach, ponieważ przez pomyłkę skręciła
w zły korytarz. Zobaczyła tablicę informacyjną na ścianie i mając nadzieję, że dowie się z niej
jak iść do kliniki podeszła do gabloty. Znalazła to, czego szukała. Przeczytała także informację
przeznaczoną dla studentów, która mówiła, że jutrzejszy wykład na temat dziedziczenia
i ochrony czystości rasowej jest przełożony o tydzień i odbędzie się w Instytucie Higieny
Rasowej przy Wallgasse[8] 14. Wykład miał prowadzić profesor Erich Großmann. Po raz drugi
tego dnia pomyślała, że powinna bardziej zainteresować się polityką i lepiej zorientować w tym,
co się wokół niej dzieje.
Poszła szybko w kierunku kliniki i już bez większych problemów tam dotarła.
Pielęgniarka w recepcji była sztywna i oficjalna.
- Czym mogę pani służyć? - zapytała.
- Chcę się zobaczyć z pacjentem, którego dziś nad ranem przywieziono z Gdyni. To mój
mąż. Nazywa się Maks Morton. Miał wypadek i przewieziono go do tej kliniki na zdjęcia
rentgenowskie - wyjaśniła Marta.
Kobieta sprawdziła księgę pacjentów i poparzyła na Martę.
- Nie ma osoby o takim nazwisku - a po chwili dodała - Nikogo nie przywieziono dziś
rano, ani z wypadku, ani do regularnego przyjęcia w terminie. Musi mieć pani mylne informacje.
- Może chodzi o inny szpital w mieście?, Marta czuła, że zaraz zemdleje.
- Nie ma w Gdańsku innego dużego szpitala, tylko małe prywatne kliniki, ale nie nadają
się do prowadzenia poważniejszych przypadków. Jest jeszcze stary szpital na Łąkowej, ale oni
nie mają nowoczesnej aparatury. Przykro mi, ale nie mogę pani pomóc. - A pan w jakiej
sprawie? - zwróciła się do mężczyzny, który stanął za nią.
Marta wyszła z budynku szpitala miejskiego, stąpając jak automat. Czuła, że ziemia
usuwa się jej spod nóg. Z trudem dowlokła się do samochodu i wrzuciła pierwszy bieg. Musiała
jak najszybciej wrócić do Sopotu i opanować ogarniającą ją słabość. Czuła, że otacza ją wroga
rzeczywistość i że nagle cały świat obrócił się przeciwko niej.
Opuszczając Wolne Miasto Gdańsk, przeszła przez punkt kontroli celnej naprzeciwko
starej gazowni. Nie miała żadnych towarów, więc wszystko poszło gładko i mogła jechać dalej.
Ruch o tej porze dnia był spory, ale celnicy pracowali sprawnie i handel przygraniczny odbywał
się jak do tej pory bez przeszkód. Była godzina czwarta po południu kiedy wróciła do pensjonatu
„Eden”. Czuła się obolała, przerażona i przeraźliwie samotna. Maks przepadł bez śladu.
W głowie miała zamęt i nie mogła zebrać myśli. Z trudem przyciągnęła ciężki fotel
i zabarykadowała drzwi od wewnątrz. Musiała trochę pospać, ale bała się, że ktoś wejdzie do
niej, kiedy będzie spała i znów będzie czegoś szukał. Po chwili spała jak zabita.
ALEJA WISIELCÓW
Rano obudziła się bardzo wcześnie i natychmiast pomyślała o Zygmuncie. „Czy on o tym
wszystkim wie? Powinien wiedzieć! Przecież też był tamtego wieczora w kasynie. Ciekawe,
dlaczego nie poszukał okazji, żeby się z nią wczoraj zobaczyć?!”, wściekła i pełna podejrzeń
narzuciła szlafrok, odsunęła fotel barykadujący drzwi i pobiegła przez korytarz do drzwi
naprzeciwko. Nie bacząc na wczesną godzinę uderzyła w nie pięścią. Zygmunt otworzył drzwi
prawie natychmiast. Też nie spał.
- Chwała Bogu, że cię widzę - powiedział z ulgą. -Przynajmniej ty jesteś cała i zdrowa.
- Dlaczego wczoraj mnie zostawiłeś samą? - wrzasnęła zduszonym głosem.
- Przecież byłaś cały czas na policji, albo szukałaś Maksa! Nie było cię tu! - bronił się
Zygmunt.
- A ty gdzie byłeś? Co wiesz o wypadku Maksa?! Mów natychmiast! Przecież poszliście
razem!
- Siadaj i posłuchaj mnie przez chwilę, bo tak do niczego nie dojdziemy - Zygmunt
starał się opanować sytuację.
Opowiedział jej o feralnym wieczorze tak, jak go zapamiętał. Poszli tam z Maksem
prosto z pensjonatu Eden i spotkali się z biznesmenami z Kopenhagi. Ze znajomych było
również małżeństwo z Berlina oraz jeden z Austriaków. Drugi podobno miał wrócić za kilka dni.
Terry i Rune postanowili grać w Domu Zdrojowym i tam dołączył do nich Zygmunt około 11
wieczorem. Maks został w Hotelu Cassino - nie chciał przerywać gry, bo miał bardzo dobrą
passę i świetnie się bawił. Terry i Rune w kasynie Domu Zdrojowego mieli średni dzień, ale byli
raczej pod kreską. Około północy wszyscy troje postanowili przejść do Maksa i właśnie
wychodzili, kiedy jakaś dziewczyna wpadła do głównego hallu i krzycząc przeraźliwie wzywała
pomocy do wypadku w parku.
- Kogoś chcieli powiesić w alei! Potrzebna karetka!
Zygmunt, Terry, Rune i inni, którzy to usłyszeli popędzili we wskazanym kierunku.
Wkrótce zobaczyli skulony kształt pod starym drzewem w zaciemnionej części alei łączącej oba
kasyna. Ujrzeli Maksa i pochylającego się nad nim młodego człowieka. Młodzieniec ten, jak się
wkrótce okazało, towarzyszył dziewczynie, która zaalarmowała recepcję Domu Zdrojowego.
Obok nieprzytomnego Maksa na trawniku leżał skórzany pasek od spodni. Młody człowiek
przyłożył ucho do ust ofiary i nasłuchiwał czy oddycha.
- Ma szczęście, żyje jeszcze... No i ta gałąź – gdyby się nie złamała, byłoby po nim.
- Widział pan co się stało? - zapytał Zygmunt.
- Poszliśmy z narzeczoną na spacer, bo noc jest taka ciepła i nagle zobaczyliśmy jak
alejką jedzie czarny samochód na zgaszonych światłach. Schowaliśmy się w tych krzakach
i patrzymy co dalej. Auto się zatrzymało, dwóch ubranych na czarno wyciągnęło trzeciego
i zawlokło go pod to drzewo. Przeszukali kieszenie, coś chyba wyjęli, przerzucili pasek przez
gałąź, podciągnęli ciało i pędem odjechali. W tej samej chwili gałąź pękła, ja podbiegłem do
ciała, moja narzeczona do Domu Zdrojowego po pomoc, a teraz wy tu jesteście. Zygmunt
dotknął do szyi Maksa i wyczuł słaby puls. Po chwili zobaczyli światła karetki ratunkowej oraz
samochodu policyjnego. Maks odjechał na noszach, a świadkowie zostali zabrani na posterunek
policji i byli przesłuchiwani w tym samym czasie, co Marta, tylko w innym pokoju.
- Zygmunt, kto to mógł zrobić!?
- Nie mam pojęcia – nie wiem nawet, czy Maks miał pieniądze, czy wszystko przegrał.
Może, jeżeli przegrał, ktoś chciał upozorować samobójstwo i zrobił inscenizację w Alei
Wisielców.
- Komu taka makabra mogła przyjść do głowy? Kto mógł chcieć, żeby Maks nie żył?
Przecież to nie ma sensu!
- Sami nie zgadniemy. Musimy pójść do kasyna i pogadać z tymi, którzy tam byli.
Umówili się za dwie godziny, a Marta postanowiła pójść do recepcji i zapytać, czy Maks
zostawił klucz przed wyjściem do kasyna, czy miał go cały czas przy sobie. Zaczynała już
schodzić, ale usłyszała przyciszoną rozmowę na dole i postanowiła posłuchać o czym
rozmawiano. Usiadła na schodach za dużą balustradą i wsłuchała się w dobiegające głosy.
- ... dwa trupy w lesie nad Potokiem Karlikowskim. Ktoś im strzelił prosto w twarz i nie
można ich rozpoznać…
- Cicho bądź - syknął drugi głos. Jak się letnicy dowiedzą, co się tu w całym mieście
wyrabia, to wyjadą i nie będzie roboty!
- Ale ja tam niedaleko mieszkam i boje się chodzić po nocy!
- To śpij u mnie, a teraz się zamknij, głupia.
Marta bezszelestnie przeszła do swojego pokoju, zamknęła drzwi, czując że z każdej
strony może czyhać niebezpieczeństwo i nie wiedząc, czy może zaufać Zygmuntowi.
Tymczasem życie w mieście płynęło swoim codziennym rytmem. Obowiązkowa
opiekunka dziecka siedziała jak zwykle na ławce w parku przed Domem Zdrojowym. Tym
razem nie była sama - rozmawiała z inną dziewczyną w stroju opiekunki, która podobnie jak ona
przyszła do parku z dzieckiem w wózku. Ogrodnicy przycinali trawniki, zamiatali alejki parkowe
i wymieniali kwiaty na klombach. Letnicy szli na plażę, kawiarnie zapełniały się gośćmi,
restauracje przygotowywały posiłki, statki zawijały i odpływały z portu pasażerskiego, a kutry
wychodziły na łowiska z poru rybackiego. Tego dnia rano dziesięć jednostek wypłynęło na
połów śledzia, aby zaopatrzyć nowoczesne wędzarnie na potrzeby miasta. Jednak załoga jednego
z nich, zamiast zająć się zarzucaniem sieci, zmieniła kurs i udała się w stronę należącej do
Szwecji wyspy Gotlandia. Następnego dnia kuter zawinął do rybackiego portu miasta Visby,
które położone było w jej zachodniej części. Pod pokładem przybył pasażer, który chciał za
wszelką cenę zachować incognito.
PRZESŁUCHANIE
Była za pięć dziesiąta, kiedy Marta znalazła się na posterunku, ale nie wezwano jej od
razu. Kiedy po dalszych czterdziestu minutach oczekiwania poproszono ją, by weszła, w pokoju
oprócz znanego jej z poprzedniego przesłuchania policjanta, był nowy śledczy w cywilu. Miał
chłodne i badawcze spojrzenie, przed którym odczuwała nieokreślony lęk. Pomimo tego, po
wejściu do pokoju zapytała gwałtownie:
- Co się stało z moim mężem?? Zniknął!! Czy to wasza sprawka?!
- Ja jestem od zadawania pytań! Proszę siadać - powiedział rozkazującym tonem.
Oprócz kilku standardowych pytań o nazwisko, paszport, stan cywilny i datę urodzenia
nowy śledczy pytał ją o zupełnie inne rzeczy, niż policjanci ubiegłego wieczora.
- Co robiła pani wczoraj między 18:00 a 2-gą w nocy? - zapytał.
- Byłam w pensjonacie Eden, gdzie wynajmujemy z mężem apartament.
- Czy był ktoś z panią w pokoju?
- Nie. Czułam się już lepiej i pielęgniarka nie była potrzebna.
- Czy ktoś może potwierdzić, że nie opuszczała pani w tym czasie ani razu swojego
pokoju?
- Myślę, że recepcjonistka. Ktoś powinien być w recepcji cały czas. Wszyscy wiedzą, że
byłam chora. Dlaczego pan mnie o to pyta? Gdzie jest mój mąż?
- Proszę odpowiadać na pytania, albo przesiedzi pani u nas czterdzieści osiem godzin, aż
pani rozum wróci. Tu chodzi o bardzo poważne sprawy i to my prowadzimy śledztwo!Radzę
mnie słuchać!
Marta przestraszyła się nie na żarty. Cywil nagle zmienił temat rozmowy.
- Pani lubi fotografować, prawda?, cała skuliła się wewnętrznie, bo pomyślała
o opuszczonej posesji i zdjęciu, które tam zrobiła.
- Robiła pani kilka wypraw po Sopocie, aby robić zdjęcia. Czy tak?
- Tak. W zeszłym tygodniu i trzy dni temu. Czy to coś złego?
- Czy była pani w okolicach Potoku Karlikowskiego?
- Nawet nie wiem, gdzie to jest!
- A tych dwóch pani widziała? - rzucił przed nią zdjęcia dwóch zakazanych oprychów. -
Poznaje ich pani?
- Nigdy ich nie widziałam.
- A tych dwóch? - śledczy był wyraźnie wrogi. Stał teraz za jej krzesłem i nagle rzucił
jej przed oczy kilka makabrycznych zdjęć zwłok, praktycznie pozbawionych twarzy. Zwłoki
były nagie i nienaturalnie powykręcane. Marta popatrzyła na zdjęcia ze zgrozą.
- Co to jest? - podniosła wzrok na śledczego.
- Podwójne, bardzo brutalne morderstwo, jak widać gołym okiem - dodał z sarkazmem.
Odsunęła zdjęcia z odrazą.
- Nic o tym nie wiem - powiedziała słabym głosem.
- Gdzie ma pani ostatnie zdjęcia, te robione kilka dni temu?
- Jeszcze ich nie odebrałam. Miały być gotowe dzisiaj.
- Przerwiemy więc rozmowę na kilka godzin i spotkamy się tu o piątej po południu.
Chcę zobaczyć te zdjęcia.
Zygmunt czekał na Martę przed komisariatem, co ją zdziwiło, ale jednocześnie
ucieszyło. Czuła się raźniej w jego towarzystwie.
- Dobrze, że jesteś - powiedziała, - Chodźmy razem odebrać te zdjęcia, które wtedy
zrobiłam, ale przedtem muszę ci o czymś powiedzieć - popatrzył na nią zaskoczony.
- Co to takiego? Prześwietliłaś film i teraz się wstydzisz - próbował zażartować, ale tak
naprawdę i jemu nie było do śmiechu.
- Posłuchaj mnie uważnie i przestań się wygłupiać. Chodzi mi o to, że ja właściwie nie
wiem kim są ci wszyscy ludzie, którzy nas otaczają. To znaczy kim oni są naprawdę. Kiedy
robiłam zdjęcia, zobaczyłam coś, czego pewnie nie powinnam była widzieć. Na dodatek
pstryknęłam wtedy zdjęcie. Teraz ten śledczy każe mi przynieść odbitki i negatyw. Co ja mam
mu powiedzieć?
- A co jest na tych zdjęciach?
- Dokładnie na jednym zdjęciu… chodź to sam zobaczysz.
U FOTOGRAFA
Kiedy weszli do zakładu fotograficznego za ladą stała dziewczyna, której Marta nigdy
wcześniej nie widziała.
- Przyszłam odebrać zdjęcia - powiedziała Marta.
- Poproszę numerek - poprosiła ekspedientka.
Marta otworzyła torebkę, gdzie trzymała mały portfelik z przegródkami. W jednej z tych
przegródek zawsze chowała ważne notatki, listy na zakupy i kwitki. Tym razem przegródka była
pusta.
- Nie mam tego kwitka - szepnęła i ugięły się pod nią kolana.
- Spokojnie, poszukaj jeszcze raz - próbował uspokoić ją Zygmunt.
Przejrzała całą zawartość torebki raz jeszcze, ale kwit zniknął bez śladu.
- Musiałam go zgubić, mruknęła bez przekonania.- Ale pamiętam numer. Piętnaście.
Kwit miał numer piętnaście.
- Zaraz poszukam - powiedziała dziewczyna. Sprawdziła szufladę, w której stały
w szeregu koperty ze zdjęciami do odbioru, ale nie znalazła koperty z numerem piętnaście.
- Niestety, nie ma tej koperty. Zaraz popatrzę do zeszytu… Tak, ktoś odebrał już
zdjęcia. To była pani Marta Morton, a zdjęcia odebrała dziś o dziewiątej rano, uśmiechnęła się
do nich radośnie. Marta chciała zaprotestować, ale Zygmunt ścisnął ostrzegawczo jej dłoń, dając
znak, aby się nie odzywała, powiedział - Dziękujemy pani - i wyciągnął Martę od fotografa.
- Co ty robisz!? Przecież ja nie odbierałam tych zdjęć!!
- Chodźmy stąd jak najszybciej, najlepiej usiądźmy w kawiarni na świeżym powietrzu
i tam mi wszystko opowiesz.
Zygmunt był spokojny, ale wyczuwała w jego głosie napięcie.
NIE WIERZĘ CI
Marta musiała podjąć bardzo ważną decyzję i to szybko, zanim dojdą do kawiarni przy
plaży. Po pierwsze musiała zdecydować, czy może zaufać Zygmuntowi i powiedzieć mu
o swoich podejrzeniach, oraz po raz pierwszy wyraźnie sprecyzować przed samą sobą pytanie,
które nie dawało jej spać – a pytaniem tym było KIM NAPRAWDĘ JEST MAKS. Obaj
z Zygmuntem byli wplątani w bardzo dziwne sytuacje, wesołe wakacje zmieniły się w koszmar,
a ona czuła się oszukiwana i pozostawiona samej sobie. Maks o mało nie zginął, pokazywano jej
zdjęcia okaleczonych zwłok i najwidoczniej podejrzewano o udział w sprawach, o których nie
miała pojęcia. Co na przykład ma powiedzieć temu śledczemu o zdjęciach, których nie miała,
a które niby odebrała. Co ma w ogóle ze sobą zrobić w kraju, którego nie zna, ze śledztwem,
które trzyma ją w tym niebezpiecznym mieście, bez męża, którego kocha i którego los jest jej
nieznany. Do tego ta czająca się za plecami wojna, o której wszyscy mówią. Spojrzała na
Zygmunta, który siedział naprzeciwko i pilnie ją obserwował.
- No, co chciałaś mi powiedzieć? - ponaglił ją Zygmunt.
Zdecydowała się – nie zaufa mu, ale go wypróbuje i poda wersję, w którą sama już nie
wierzyła.
- Myślę, że Terry ma kochanka i nie wiem, czy powiedzieć o tym śledczemu na
przesłuchaniu po południu.
Wydało jej się, że Zygmunt westchnął z ulgą i lekko się uśmiechnął.
- Dlaczego tak sądzisz? Kobieca intuicja?
- Chodźmy do domu, to ci pokażę - dopiła wodę sodową i wstała od stolika.
Poszła do łazienki i celowo zostawiła otwarte drzwi, żeby mogła widzieć, co on robi.
Oderwała przyczepione przylepcem zdjęcie od blatu szafki, pokazała z daleka Zygmuntowi,
włożyła do torebki, gestem nakazała mu milczenie i kiwnęła na niego ręką, żeby wyszli
z pokoju.
Kiedy usiedli w samochodzie spytał:
- Dlaczego jesteś taka tajemnicza?
- Bo myślę, że mam podsłuch w pokoju - odpowiedziała krótko, a w myślach dodała „a
tobie nie wierzę”.
Pokazała mu zdjęcie i tym razem to ona pilnie mu się przypatrywała. Zygmunt na pewno
nie spodziewał się tego, co zobaczył. Przez moment rysy twarzy mu stężały, a oczy zwęziły. Nie
zauważyłaby tego, gdyby go nie obserwowała. Po sekundzie widziała już tylko roześmiane
spojrzenie i usłyszała słowa, które tylko upewniły ją w przekonaniu, że jej interpretacja
wydarzeń szła w dobrym kierunku. Interpretacja, którą zamierzała zatrzymać przy sobie. - No
proszę, proszę. I kto by pomyślał? Takie dobre małżeństwo! – powiedział Zygmunt
- No właśnie, jak ona mogła! - miała nadzieję, że Zygmunt uwierzy w jej oburzenie.
Widocznie uwierzył. Do popołudniowego przesłuchania zostało niewiele czasu, a Marta
poczuła, że musi być sama.
- Może wieczorem pójdziemy do Hotelu Cassino i spróbujemy posłuchać plotek
i popytać ludzi, co pamiętają z tamtego wieczora - zaproponowała.
- Dobrze – sam chciałem to zrobić. O ósmej?
- Może być. Jak myślisz, będzie Terry z Runem?
- Jeśli chodzi o Terry, to nie wiem, ale Rune na pewno nie
- Dlaczego?
- Wczoraj był ósmy, prawda?
- No, tak… a dlaczego pytasz?
- No, bo ósmego Zawisza Czarny, wiesz… ten żaglowiec szkoleniowy popłynął do
Karlskrony, a jemu udało się dostać na pokład. Mówił, że musi pilnie wracać do pracy. Chyba
coś mówił o kopalniach na północy i rudzie żelaza, ale nie jestem pewna.
- Gdzie jest Karlskrona? W Szwecji czy w Norwegii?
- W Szwecji.
MARTA ANALIZUJE SYTUACJĘ
Marta stwierdziła, że nagły wyjazd Runego pasuje do układanki, którą na własny użytek
uzupełniała. Na początku musiała na chłodno poukładać sobie w porządku chronologicznym
wszystko, co się wydarzyło od ich przyjazdu do Sopotu. Potem podzieliła kartkę papieru na dwie
części i w rubryce po lewej stronie napisała WIEM, a po prawej NIE WIEM. Robiła tak
w szkole, przygotowując się do napisania eseju, w którym zawarte były argumenty ZA
i PRZECIW i zawsze ta metoda pomagała jej spojrzeć na problem w sposób całościowy.
Po stronie WIEM było:
1) Kocham Maksa
2) Ktoś próbował Maksa zamordować
3) Niedługo może wybuchnąć wojna między Polską a Niemcami
4) Maks mówił, że coś może mu się stać
5) Maks chciał, żebym skontaktowała się z ciotką Alą w Podkowie Leśnej
6) Maks zniknął w tajemniczych okolicznościach
7) Maks jest agentem jakiegoś wywiadu ( może polskiego)
8) Zygmunt jest prawdopodobnie agentem tego samego wywiadu
9) Ktoś chce mnie wrobić w morderstwa
10) Ktoś myszkuje w moim pokoju, kradnie zdjęcia, i ktoś chciał mnie zabić
11) Austriacy i małżeństwo z Berlina są prawdopodobnie niemieckimi
agentami
12) Terry i Rune są lub mogą być agentami niemieckiego wywiadu
13) Nie chcę wracać do Stanów
Po stronie NIE WIEM było:
1) Dla kogo pracują Maks, Zygmunt, Terry i Rune
2) Prawie nic o polityce, bo do tej pory mnie to nie interesowało
3) Czy Maks mnie kocha
4) Czy mam zostać w Polsce, czy wyjechać do Anglii, Danii lub Szwecji
5) Czy naprawdę wybuchnie wojna
6) Czy mam grać naiwną idiotkę, czy powiedzieć, co myślę i komu to powiedzieć
Po południu przed kolejnym przesłuchaniem zdecydowała, że nic nie będzie ukrywać
przed śledczym w cywilu, ponieważ z dużą dozą prawdopodobieństwa był on oficerem
polskiego kontrwywiadu i czuła, że powinna mu powiedzieć o wszystkich swoich podejrzeniach.
Tak też zrobiła.
- Wydaje mi się, że to czy Maks wygrał pieniądze, czy je przegrał nie miało znaczenia.
Mordercy, którzy pracowali na zlecenie, mieli Maksa zabić i ukraść coś, co miał przy sobie.
Teatralna inscenizacja miała zająć opinię publiczną i odwrócić uwagę was, śledczych.
- Widzę, że nie brakuje pani wyobraźni. Proszę mówić dalej - zachęcał oficer.
- Jak pani myśli, co on miał przy sobie?
- Nie wiem, ale musiało to być coś bardzo ważnego, nie pieniądze.
- Skąd według pani mąż „to coś ważnego” miał? Spotykał się z kimś?
- Na ogół byliśmy razem, ale mąż znał dużo ludzi w obu kasynach. Polaków
i cudzoziemców. Każdy z nich mógł mu coś dać.
Przypomniała sobie sytuację z zapalniczką, którą Maks pożyczył mężczyźnie o nijakiej
twarzy w wietrzny dzień w kawiarni nad morzem. Człowiek ten mógł wtedy, zwracając
zapalniczkę, podać Maksowi coś jeszcze. Na przykład mikrofilm. Tak, to było prawdopodobne.
Jeżeli ktoś siedzący przy stoliku w kawiarni był agentem obcego wywiadu i obserwował
Maksa,mógł rozpocząć przeciwko niemu działanie, aby go wyeliminować z gry zanim przekaże
materiał szpiegowski dalej. Zatrzymała jednak to wspomnienie dla siebie. Gdyby podzieliła się
nim ze śledczym pewnie by pochwalił jej wyobraźnię, ale otwarcie nie potwierdził, że ma rację.
Nie myliła się. Śledczy nie tylko ten szczegół zatrzymałby dla siebie. Nie powiedziałby Marcie,
że Maks otrzymał mikrofilm spreparowany przez polski kontrwywiad. Polacy wiedzieli, że
agenci III Rzeszy będą próbowali zdobyć najnowsze dane dotyczące wielkości produkcji
polskich samolotów bojowych i innego uzbrojenia. Maks wiedział, że będzie na niego zamach,
nie wiedział tylko jak będzie przeprowadzony. Nie wiedział też, że ogrodnicy już dużo wcześniej
otrzymali polecenie nadpiłowania wszystkich gałęzi drzew w alei parkowej, a młodzi narzeczeni
w rzeczywistości też byli agentami polskiego kontrwywiadu. Tego wszystkiego jednak Marta nie
usłyszała, bo prowadzący śledztwo zatrzymał tę wiedzę dla siebie.
Na koniec przesłuchania śledczy przypomniał jej o czymś istotnym, o czym i tak
wiedziała.
- Cały czas prowadzimy śledztwo dotyczące zniknięcia pani męża, do czasu zakończenia
dochodzenia musi pani pozostać w Sopocie.
- Tak, wiem, i o oczywiście zostaję.
Było to dla niej oczywiste, bo nigdy nie wzięła pod uwagę możliwości wyjazdu bez
Maksa.
PLOTKI I WIELKA POLITYKA
Wieczorem poszli do kasyna, aby posłuchać, co ludzie plotkują. Wszyscy mówili tylko
o zniknięciu Maksa, ale przeważnie nikt nic konkretnego nie wiedział. Współczuli Marcie
i patrzyli na nią z nieukrywaną ciekawością i wręcz żądni byli następnych sensacji. Nie sposób
też było odtworzyć przebieg wydarzeń w feralny wieczór. Jedni twierdzili, że Maks wygrał
ogromną sumę, inni przysięgali, że ją przegrał. Wszyscy byli dość zgodni, że pił więcej niż
zwykle, ale momentu, w którym odszedł od stołu gry nikt dokładnie nie pamiętał. Ktoś mówił,
że Maks został odwołany do telefonu przez portiera, ale żaden portier tego nie potwierdził.
Natarczywe pytania, szum w kasynie i brak rezultatów w ich prywatnym śledztwie znużyły
Martę i poprosiła Zygmunta:
- Wyjdźmy na plażę, dość mam tego zgiełku - zdjęła pantofle, bo dostał się do nich
piasek i wolno podeszła do jednego z pustych o tej porze koszy.
- Usiądźmy tu na chwilę. Chcę cię o coś zapytać.
- Pytaj śmiało.
- Bo widzisz - zaczęła trochę zawstydzona - ja niewiele wiem o polityce, chociaż
powinnam. Właściwie nigdy mnie to nie interesowało, ale teraz wszyscy wkoło mówią wojna –
wojna… jak to naprawdę jest?
- Hmm… nie łatwo jest to wszystko streścić w dwóch słowach, ale ogólnie chodzi o to,
że Niemcy chcą podporządkować sobie Europę, a może nie tylko Europę. Zajęli już Austrię,
ustanowili protektorat Czech i Moraw, a teraz mają chrapkę na Polskę. Już na jesieni zeszłego
roku wystąpili wobec Polski z propozycją wcielenia Gdańska do Rzeszy i utworzenia
eksterytorialnego korytarza do Prus Wschodnich, a w styczniu tego roku powiedzieli, że za
zgodę na korytarz otrzymamy gwarancję granicy polsko-niemieckiej.
- Słyszałam coś o tym, ale nie pamiętam szczegółów. I co było dalej?
- Polska cały czas odrzucała niemieckie żądania w sprawie Gdańska i korytarza, aż 28
kwietnia, Hitler anulował polsko – niemiecki układ o nieagresji z 1934 roku !
- A co na to Polacy?
- 5 maja minister spraw zagranicznych wygłosił to słynne przemówienie w sejmie.
Wszyscy w całej Polsce przerwali pracę i słuchali radia. W Krakowie na Rynku wystawili
megafony, żeby inni mogli słyszeć co mówi minister.
- A co dokładnie powiedział?
- Pamiętam dobrze. Powiedział dokładnie tak: „Pokój ma swą wysoką cenę, ale
wymierną. My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę… Polska od Bałtyku
odepchnąć się nie da.”
- A ty Zygmunt, jak myślisz? Co z tego wyniknie?, podkurczyła nogi i skuliła się
w koszu, bo zrobiło się chłodno.
- Myślę, że będzie wojna i to niedługo. I myślę też, że powinnaś wrócić do Stanów 11
sierpnia, na Piłsudskim.11 sierpnia, czyli jutro, droga pani.
- Ale ja nie wyjadę bez Maksa! I tak każą mi czekać na koniec dochodzenia. Poza tym,
nie chcę tam wracać, do tej piekarni i tego wszystkiego, od czego uciekłam. Tak naprawdę, to
nie wiem, co mam robić - przyznała się bezradnie. - A ty co będziesz robił?
- Poczekam tu z tobą jeszcze kilka dni, ale najpóźniej 25 sierpnia muszę być
w Warszawie. Jeśli chcesz, zabiorę cię ze sobą, a stamtąd już jest bardzo niedaleko do ciotki
Maksa, Alicji. Dzwoniłaś do niej? Wie o Maksie?
- Jeszcze nie, ale jutro, to jest dzisiaj, zadzwonię, tylko później. Może coś się wyjaśni -
powiedziała bez większej nadziei.
Posiedzieli jeszcze chwilę, ale było już bardzo późno, albo jak kto woli, wcześnie.
Zaczynało się rozwidniać, wiał rześki wiaterek i zapowiadał się nowy, piękny, słoneczny dzień
nad morzem - kolejny dzień wakacji nad morzem.
OPIEKUNKA DZIECKA PO RAZ DRUGI
Około czwartej po południu Marta wybrała się do Urzędu Pocztowego i zamówiła
rozmowę z Podkową Leśną. Czekała około pół godziny na połączenie i w końcu usłyszała:
- Pani Morton do kabiny numer 2.
- Dzień dobry ciociu, tu Marta.
- Marta, dziecko kochane! Co u was słychać? Czemu nie dzwoniliście przez ostatnie
kilka dni? Ciotka Ala ucieszyła się, że słyszy Martę.
- Ciociu, nie dzwoniliśmy, bo coś się stało z Maksem!!
- Boże drogi! Czy jest chory? Mów dziecko drogie!
- Widziałam go i rozmawiałam z nim, jak go brali do szpitala. Muszę jednak tu
zaczekać, aż będzie wiadomo coś więcej. Będę dzwonić do ciebie codziennie - obiecała.
Nie miała sumienia podawać jej szczegółów, bo po pierwsze były nieprawdopodobne,
a po drugie nie miała pojęcia co się naprawdę stało. Kłamać w tej sprawie nie chciała.
Następnego dnia rano postanowiła pójść, jak gdyby nigdy nic, do Terry, do hotelu
w Domu Zdrojowym.
- Dzień dobry - powitała ją recepcjonistka. - Czym mogę służyć?
- Proszę mnie połączyć z pokojem państwa Ekberg. Chciałabym mówić z panią Teresą
Ekberg - poprosiła Marta.
- Chwileczkę, już łączę… nikt nie odbiera… Ale tu widzę w książce gości, że pani
Ekberg pojechała na dwa dni do Juraty do znajomych. Będzie jutro wieczorem.
- Ale samochód nadal jest zaparkowany tam, gdzie zwykle… - zauważyła Marta.
- Pewnie pojechała pociągiem, bo tam jest droga kręta i przez las. Pociągiem wygodniej.
- Ma pani rację, nie pomyślałam o tym. Dziękuję, bardzo pani uprzejma - pożegnała się
Marta.
Po wyjściu z hotelu od razu zobaczyła miłą dziewczynę, opiekunkę dziecka, która do
niej pomachała ręką. Nie miała żadnych innych planów, a na ławce koło dziewczyny nie
siedziała żadna z jej koleżanek po fachu, tak więc Marta z chęcią się przysiadła.
- Dzień dobry, jak się pani czuje? - zapytała z troską dziewczyna.
- W porządku, a czemu pani pyta?
- No… wszyscy tu gadają o pani i pani mężu. Słyszałam już ze sto wersji wydarzeń –
musi pani być tym wykończona…
- To prawda - przyznała Marta. - Tak naprawdę, to się w tym wszystkim pogubiłam i nie
wiem co mam robić…
- Wszyscy teraz mamy problemy, dziewczyna zajrzała do dziecka, zobaczyła, że
smacznie śpi i poprawiła mu kocyk. - Na przykład moi rodzice stracili wszystkie oszczędności
na studia mojego brata… ja zresztą też się na te studia składałam… A teraz wszystko
przepadło… ja wiem, że to jest nic w porównaniu z tym, jak znika mąż… Ale my teraz też nie
wiemy co z sobą począć, gdzie zarobić pieniądze i w ogóle jak żyć! - dziewczyna była naprawdę
poruszona i miała łzy w oczach.
- Ale co się stało ? Brat oblał egzaminy?
- Prawda… pani jest tu tylko na wakacjach, to pani nic nie wie… Mój brat jest bardzo
uzdolniony i studiuje na Politechnice Gdańskiej. Zaczął cztery lata temu, kiedy wszystko zaczęło
się w tej kawiarni, jak ona tam … Cafe Langfur, gdzie właściciel powiesił antypolską
wywieszkę. Zaczęła się awantura między studentami Polakami, a studentami Niemcami, brat już
wtedy wdał się w bójkę i miał ostrzeżenie z uczelni. Polacy na Politechnice już wcześniej byli
szykanowani – na przykład studenci niemieccy wywieszali napisy, że mają siedzieć na tylnych
ławkach. Wywieszali napisy "Polen auf hintere Bänke", itd., potem hitlerowskie bojówki
usunęły Polaków z uczelni, nie wpuścili ich do Instytutu Chemii i grozili, że coś im się może
przytrafić…
- A co na to policja?
- Oni udawali, że się nic nie dzieje. To nie wszystko. W kwietniu rozpuścili pogłoskę, że
wszyscy Polacy zostali skreśleni z listy studentów i od kwietnia tam praktycznie nie da się już
uczyć… a brat powinien już pisać pracę końcową. Zamiast tego jest zawieszony i nie wiadomo,
co z tym wszystkim będzie dalej… W ogóle z niczym nie wiadomo… Brat mówił, że od
początku lipca niemieccy studenci i profesorowie powoływani są do Danziger Landspolizei
i Freikorps…
- A co to jest?
- Oni po prostu są już skoszarowani, proszę pani! - dokończyła zrezygnowana. I nagle
dodała, patrząc Marcie prosto w oczy:
- Myślę, że pani powinna stąd jak najszybciej wyjechać. Tu nie jest bezpiecznie.
- Właśnie dziś odpływa mój transatlantyk – i tak już nie zdążę. A poza tym muszę tu
czekać, aż śledztwo się skończy.
- No tak, rozumiem, ale i tak myślę, że tu nikt, kto nie musi, nie powinien już być… Tu
nie jest bezpiecznie… wiem, co mówię… powiem pani coś, ale nikt inny nie może się
dowiedzieć, że to ja powiedziałam… żeby nikt nie posądził mnie o ukrywanie czegoś
strasznego… obieca pani, że nie powie nikomu?
- No dobrze… obiecuję… co to takiego? - Marcie udzielił się niepokój dziewczyny.
- Otóż mój tata pracuje w porcie rybackim i co rano jest przy załadunku różnego sprzętu
na kutry wychodzące w morze. Kilka dni temu widział, jak jakiś czarny samochód zatrzymał się
na tyłach jednego z baraków i dwóch ludzi wyciągnęło jakiś podłużny, ciężki przedmiot, który
zaczęli nieść do trapu. Śpieszyli się i jeden z nich poślizgnął się, bo była rozlana jakaś śliska maź
i prawie się przewrócił. O mało nie upuścili ładunku na ziemię, ale kiedy go przechylili ludzka
ręka wysunęła się spod plandeki. Tata mówi, że oni nie wiedzą, że on to widział, ale ja i tak
umieram ze strachu… mówię pani, niech pani stąd ucieka…
JASTARNIA PO RAZ DRUGI
Pociąg z miarowym stukiem mozolnie przemierzał Mierzeję Helską. Z okien po prawej
stronie przedziału widać było zatokę Pucką, po lewej, z korytarza, ubity trakt głównej drogi na
Hel, jasny piasek wydm i od czasu do czasu fale na pełnym morzu, które ukazywały się
w prześwitach między drzewami przepięknego sosnowego lasu porastającego Półwysep. Terry
zajęła miejsce z biegiem pociągu przy oknie i patrzyła na mieniącą się w słońcu wodę. Oprócz
niej w przedziale były tylko trzy osoby – matka z dwojgiem kilkunastoletnich dzieci, które
zajadały kanapki z jajkiem na twardo. Poczuła ochotę, by zapalić papierosa i wyszła na korytarz.
Otworzyła okno i świeży powiew powietrza rozwiał jej włosy i sprowadził przyjemny chłód na
policzki i czoło. Pogoda była przepiękna – bezchmurne niebo i rześki wiatr – w sam raz na plażę.
Dojeżdżali do Kuźnicy, małej wioski rybackiej, sześć kilometrów od Jastarni. Na ubitej drodze
dla samochodów nie zauważyła większego ruchu, jedynie kilka furmanek konnych i stary
samochód dostawczy. Szukała wzrokiem rozwidlenia torów, albo torów kolejki wąskotorowej
prowadzących w kierunku wydm, ale nic takiego nie zobaczyła. Rozdrażniło ją to i ze złością
rozgniotła niedopalony papieros w popielniczce na korytarzu pociągu. Szukała ich bo była
pewna, że powinna je zobaczyć, bo wiedziała, że budowa umocnień wojskowych idzie pełną
parą od maja, czyli już trzeci miesiąc. Droga dla samochodów od Kuźnicy do Jastarni nazywała
się ulicą Helską. Pojawiły się na niej jeszcze trzy furmanki, dwa motocykle z przyczepą z boku
i jeden rozklekotany samochód osobowy.„No, gdyby nie port i kolej nikt by tu nie dojechał na
wakacje” – pomyślała Terry.
Wysiadła w Jastarni i poszła na piechotę w stronę Juraty, do Jastarni Bór. Nie
zamierzała skorzystać z hotelu, tak jak wtedy, kiedy byli tu wszyscy razem z Martą, Runem
i Maksem. Ten jej pobyt teraz miał być zupełnie inny. Szła z małą walizeczką około piętnastu
minut i wkrótce zagłębiła się w małą, boczną i piaszczystą uliczkę. Zapukała do niskiego domku
z czerwonej cegły, który stał w ogródku pełnym kwiatów i dojrzewających pomidorów i nie
czekając na odpowiedź lekko pchnęła drzwi. Wejście do domku było tak niskie, że musiała lekko
się pochylić, aby nie uderzyć głową we framugę drzwi. Od razu zobaczyła gospodynię stojącą
nad węglową kuchnią, mieszczącą się na końcu korytarza.
- Dzień dobry, przyjechała pani pociągiem, czy przypłynęła pani statkiem? - zapytała
kobieta.
- Dzień dobry – pociągiem, tym co teraz przyjechał, odpowiedziała i postawiła na stołku
walizkę.
- Chce pani pokój od ogródka, czy od podwórka z oknami na wschód?
- Może być ten na wschód, będzie chłodniejszy, bo słońce praży bez przerwy. Ważne
jest, aby był cichy. Muszę trochę popracować nad nową piosenką do filmu, który będziemy
kręcić, a w hotelu w Sopocie jest taki szum, że nie mogę się skupić - uśmiechnęła się Terry.
- Tu będzie miała pani spokój. Tu jest hałas tylko rano, kiedy wojsko ma ćwiczenia.
Byłabym zapomniała pani powiedzieć. Przedwczoraj był we wszystkich domach oficer i mówił,
że wojsko zajęło pas wybrzeża i ustawiło posterunki zaporowe od strony Kuźnicy, bo będą
ćwiczyli ostre strzelanie, a pociski będą przelatywać nad torami kolejowymi i szosą. Niech pani
nie idzie w tamtą stronę - przestrzegła gospodyni.
- A myślałam, że tu będzie spokój – a tu wojsko i pociągi… no trudno - westchnęła
Terry.
- Prawda, słychać pociągi, ale przecież nie przez cały czas.
Pokoik był mały, ale miał wszystko, co było jej potrzebne: łóżko, stolik, krzesło, wąską
szafę, miednicę i dzban na wodę. Zrobiła sobie herbatę, przebrała w kostium plażowy, narzuciła
lekką sukienkę i poszła w kierunku plaży nad morzem. Usiadła na wygodnym drewnianym
krześle z szerokim oparciem przy jednym ze stolików koło kamiennego parkietu do tańca,
zamówiła wodę sodową, wyjęła kartki z papierem w pięciolinię i zaczęła zapisywać nuty łatwej
piosenki, którą nuciła sobie pod nosem. Pod nutami zapisywała słowa, ale dość często ścierała je
gumką – widocznie tekst sprawiał jej więcej kłopotu. Obok siedziała młoda, opalona kobieta,
której dzieci bezustannie biegały miedzy stolikami. Dziewczynka uczesana w kucyki zawołała;
- Mamo, mamo… ta pani pisze muzykę… - była zachwycona.
- Nie przeszkadzaj pani - skarciła ją matka.
- Ależ ona mi wcale nie przeszkadza… melodię mam już ułożoną, ale nie wiem, które
słowo będzie lepsze…
- A o czym jest ta piosenka? - zaciekawiła się młoda mama.
- O miłości, oczywiście - uśmiechnęła się szeroko Terry. - Może pani mi pomoże -
zaproponowała.
- Bardzo chętnie - zgodziła się natychmiast.
I tak przez najbliższe kilka dni spotykały się w tym samym miejscu i układały słowa do
wesołej piosenki, w której zakochani komiwojażerowie z racji swojego zawodu nie mogli się
spotkać i ciągle się mijali. Nie rezygnowali jednak ze swojej miłości i kiedy kolejny raz
próbowali się umówić na spotkanie, przesyłali sobie pocztówki. Wieczorem szła spać, a bardzo
wcześnie rano wyjmowała z szafy staniczek dwuczęściowego kostiumu, moczyła go w miednicy
z wodą i wyciskała nad niewielką salaterką. Następnie moczyła w cieczy zaostrzony patyczek
i nanosiła niewidoczne notatki i liczby na kartki z nutami. Liczby dotyczyły godzin i ilości
pociągów jadących na Hel, a notatki informacje, ile z tych pociągów wiozło rezerwistów i sprzęt
wojskowy. Wynosiła potem stanik i wieszała na sznurze, gdzie suszył się wraz z inną bielizną
i pościelą wywieszaną przez gospodynię.
Wiki pozostała w Jastarni kilka dni, a każdy z nich był podobny pod względem planu
zajęć, godzin pracy nad piosenką i czasu spędzonego na plaży. Dopiero ostatni dzień przed
wyjazdem do Sopotu różnił się od pozostałych. Po południu dwóch młodych wojskowych,
żołnierz i marynarz, chodzili od pensjonatu do pensjonatu i od jednej prywatnej kwatery do
drugiej, aby zasugerować letnikom wcześniejszy powrót z wakacji do domów. Ludzie niechętnie
ich słuchali, a niektórzy nawet wyśmiewali ich, nazywając defetystami. Większość mówiła, że
wszystko rozejdzie się po kościach, bo Hitler ma czołgi z tektury, a jego benzyna nie nadaje się
nawet do zapalniczek. Widząc spakowaną walizeczkę Terry młodszy żołnierz pochwalił ją:
- Widzę, że pani jednak wyjeżdża… dobrze pani robi - powiedział.
- Wyjeżdżam, bo mój urlop się skończył - powiedziała z żalem Terry.
Rano opuściła Jastarnię, gdzie dopiero za mniej więcej dziesięć dni sytuacja miała się
zmienić. Dwudziestego czwartego sierpnia na placu koło kościoła odbył się pobór najlepszych
wozów i koni z gospodarstw. Zostały one następnego dnia oddelegowane na Hel. Szły
w kolumnie trzydziestu wozów jedno i dwukonnych oraz kilkunastu koni luzem. Letnicy nadal
nie chcieli wyjeżdżać do swoich domów i dopiero kiedy komendant obrony Jastarni wraz
z patrolem osobiście odwiedził wszystkie pensjonaty i zdecydowanie zalecił opuszczenie
półwyspu, wszyscy przyjezdni opuścili kwatery w ciągu najbliższych trzech dni. Prawdziwa
panika rozpoczęła się pod koniec sierpnia, kiedy zarządzono ewakuację cywilów z Helu. Kobiety
ciągnęły za rękę płaczące dzieci, żandarmi nawoływali do pośpiechu, ludzie bezładnie wpychali
się do wagonów, a z Gdyni nadeszła wiadomość o zaduszeniu kilku dzieci przez spanikowany
tłum.
ZAKOŃCZENIE ŚLEDZTWA
Dwunastego sierpnia Martę wezwano na kolejne przesłuchanie. Śledczy poinformował ją
zwięźle o wynikach dochodzenia.
- W związku z faktem, że pani mąż w dniu wczorajszym odpłynął na pokładzie
„Piłsudskiego”, wraz z innymi pasażerami do Nowego Jorku zamykamy śledztwo. Nie interesują
nas prywatne rozgrywki między małżonkami. Cały czas usiłowała pani mataczyć i wprowadzać
nas w błąd. Zdjęcia od fotografa też odebrała pani osobiście, bo była pani tam dwa razy: raz
sama, a drugi raz w towarzystwie znajomego. Nie wiem po co pani to całe krętactwo i nie chcę
dociekać. Mam dla pani dwie rady. Jedna jest taka: proszę iść do lekarza i podleczyć nerwy,
a druga - proszę wyjechać z Sopotu, bo tu jest naprawdę coraz mniej bezpiecznie. To tyle. Może
teraz pani iść tam, dokąd pani chce. Żegnam panią.
Marta wyszła z posterunku i była tak oszołomiona, że najchętniej usiadłaby tam gdzie
stała. „To nie dzieje się naprawdę… ja chyba śnię… ktoś robi ze mnie wariatkę, a może ja
zwariowałam i mam zaniki pamięci, albo nie wiem co robię…” – pomyślała. Zobaczyła
samochód Zygmunta zaparkowany trochę dalej na ulicy. Ucieszyła się, ze na nią czekał.
- Zygmunt, oni powiedzieli, że Maks wczoraj wsiadł na Piłsudskiego i popłynął do
Stanów. To jakiś obłęd!! Co ja mam myśleć? Przecież to nie może być prawda!! - krzyczała
zrozpaczona.
- Marta, nie wiem jak ci to powiedzieć, ale dlatego tutaj jestem, żebyś wiedziała.. -
zaczął.
- No, wyduś to z siebie nareszcie!
- Wczoraj spotkałem taką parę z kasyna… ty chyba ich nie znasz, bo ostatnio tam nie
chodziłaś, poznaliśmy ich z Maksem tego wieczoru, kiedy to wszystko się stało…
- No i co?
- Otóż spotkałem ich wczoraj na molo, a Beata, bo tak ma na imię, zapytała mnie,
dlaczego Maks się z nimi nie pożegnał przed wyjazdem, bo widziała go jak wchodzi na trap,
a potem na statek.
- Jak go poznała? Powiedziała coś?
- Mówiła, że był w białym garniturze i w ogóle opisała go dość dokładnie. Sam o mało
się nie przewróciłem z wrażenia.
- Ale czy rozmawiała z nim osobiście?
- No nie… tego nie mówiła - przyznał Zygmunt.
- To może wsiadł tylko jego sobowtór, żeby wszyscy myśleli, że Maks wraca do
Stanów… Pomyślałeś o tym? A co, jeśli to wszystko jest jedną wielką mistyfikacją?
- Ale kto miałby to robić?? I po co? - odpowiedział pytaniem Zygmunt.
Nie miał zamiaru niczego Marcie ułatwiać i dlatego nie usłyszała odpowiedzi na
najistotniejsze pytanie, które wówczas mu zadała. Marta westchnęła. Widocznie Zygmunt nie
jest jeszcze gotów do szczerej rozmowy z nią.
- Można z nimi się jakoś umówić? - zapytała bez większej nadziei, bo ostatnio wszystko
stało się takie nierealne, że nawet zwykłe spotkanie z kimś wydawało się niepewne.
- Nie wiem, gdzie mieszkają, ale pewnie będą na spotkaniu z dziennikarzami w Gdyni.
Wiem o tym spotkaniu od Terry, bo mówiła, że tam będzie.
- Jacy dziennikarze? Nic o tym nie słyszałam.
- Amerykańscy, brytyjscy i litewscy. Przyjeżdżają do Gdyni siedemnastego. Pewnie
w związku z ogólną sytuacją. Możemy tam też pojechać, bo wielu rzeczy będzie tam można się
dowiedzieć. Myślę, że ta Beata też tam będzie, bo chyba coś mówiła, że pisze artykuły do
jakiegoś tygodnika.
Tymczasem zajechali pod Eden, gdzie czekał na nich, jak zwykle o tej porze, obiad.
- Posłuchaj Marta - powiedział w pewnym momencie Zygmunt. - Ja wiem, że ta twoja
sytuacja jest zupełnie nie z tej ziemi. Mnie też to wszystko się bardzo nie podoba, ale nie wiem
co możemy w tej sprawie zrobić. Tu naprawdę robi się parszywie i zgadzam się, że nie powinnaś
to zostawać. Jest jeszcze jedna możliwość wyjazdu do Nowego Jorku. Dwudziestego czwartego
odpływa z Gdyni do Ameryki transatlantyk Batory. Są jeszcze miejsca. Sprawdzałem.
KUTER
Kuter, który wpłynął z pasażerem pod pokładem do portu Visby na Gotlandii miał za
sobą trudny rejs. Pogoda była burzliwa, fale rzucały nim na wszystkie strony, a przewożony
pasażer był chory i wymagał pomocy lekarskiej. Jednak nikt na pokładzie kutra nie mógł mu jej
udzielić. Maks, bo to on był tym trudnym pasażerem, albo majaczył i rzucał się w gorączce, albo
po omacku szukał pod pokładem paszportu, bo jak sądził ukradziono mu go razem
z mikrofilmem przy próbie zabójstwa w Alei Wisielców w Sopocie. Tak jak Marta
przypuszczała, w tle całej sprawy stały niemiecki wywiad i polski kontrwywiad. I to polski
kontrwywiad uratował Maksowi życie, dosłownie wyrywając go z rąk agentury niemieckiej
i przemycając do Szwecji. Zdecydowano, że nie można dopuścić do przewiezienia Maksa do
szpitala w Gdańsku, bo wtedy mógłby zniknąć na zawsze. Tymczasem jednak Maks nie
wiedział, gdzie się znajduje, czuł się fatalnie, był cały poobijany, miał gorączkę, no i odczuwał
potworny ból w karku i szyi. Przez cały ten koszmarny rejs na zmianę tracił i odzyskiwał
przytomność, także całkowicie zatracił poczucie czasu. Teraz znów się obudził i zdał sobie
sprawę, że już nie płyną. Usłyszał kroki na pokładzie i za chwilę bardzo wysoki marynarz
w brązowym golfie zszedł i pochylił się nad jego koją.
- Witam wśród żywych. Jak się czujesz?
Maks chciał odpowiedzieć, ale tylko zaskrzeczał i zakrztusił się śliną.
- Nie męcz się… posłuchaj… Wiem, że jesteś ledwo żywy, ale musisz jeszcze
wytrzymać. Jak się ściemni, przeniesiemy cię gdzie indziej, bo ja muszę płynąć z powrotem do
Gdyni. Nie wolno ci się wychylać, bo oficjalnie cię tu nie ma. Tu są dwie butelki wody… muszą
ci wystarczyć. Trzymaj się, przyprowadzę kogoś, kto się tobą zajmie.
Nie dawała mu spokoju myśl o Marcie. Miał wyrzuty sumienia dotyczące dosłownie
wszystkiego, co jej dotyczyło, nawet faktu, że ją poślubił. Sięgnął myślą w przeszłość do dni
pobytu w Warszawie w związku z aktorką Betty Amann. Było to dziewięć lat temu, był wtedy
bardzo młody, pełen młodzieńczej fantazji. Kiedy spotkał się z propozycją współpracy z polskim
wywiadem, uznał to za przygodę, która nie każdemu jest dana. Tym bardziej, że miał być tylko
„śpiochem”, kontaktem dla potencjalnych przyszłych i jeszcze nie sprecyzowanych zadań.
Prawie zapomniał o całej sprawie, zakochał się w Marcie, z którą ożenił się pod wpływem
romantycznego impulsu i wspólnie układali plany związane z produkcją filmów, gdy dosłownie
na parę godzin przed odpłynięciem z Nowego Jorku, polski wywiad przypomniał mu o swoim
istnieniu. Otrzymał zadanie wzięcia udziału w akcji, w wyniku której ma pozwolić się okraść
agentom niemieckim z dostarczonego mu przez polski kontrwywiad mikrofilmu. Zgodził się na
wykonanie tego zadania, mając zapewnienie, że cały czas będzie asekurowany i że zadanie
w sumie jest dość proste. Rzeczywistość jednak okazała się inna. O mały włos nie stracił życia,
a jego ukochanej Marcie grozi tak wiele niebezpieczeństw, z których zdawał sobie sprawę, że
dosłownie odchodził od zmysłów. Do rozpaczy doprowadzało go poczucie własnej bezradności
i całkowita zależność od osób, których nie znał i od okoliczności, na które nie miał wpływu.
Jednego był pewny: musi Marcie jakoś dać znać, że żyje i sprawić, żeby pojechała z powrotem
do Ameryki i uciekła przed straszną wojną, która, był przekonany, wybuchnie lada dzień.
Wydawało mu się, ze upłynęła wieczność zanim usłyszał jakieś głosy i kroki koło wejścia pod
pokład. Jako pierwszy pojawił się brodaty marynarz w brązowym golfie, a za nim zeszła drobna
dziewczyna w chustce na głowie. Maks widział ich niewyraźnie w chybotliwym świetle starej
pokładowej lampy naftowej.
- Przeniesiesz się teraz na ląd - zakomenderował marynarz. - Na nabrzeżu stoi wózek
zaprzęgnięty w osiołka. Birgit jeździ nim po ryby do restauracji. Musisz położyć się na
podłodze, obok postawimy dwie skrzynie ryb – będziesz musiał to wytrzymać, chociaż strasznie
śmierdzą.
Dziewczyna pierwsza wspięła się na schodki i po chwili dała im znak ręką, żeby
wychodzili.
„Rush”, usłyszał Maks.
- Wyłaź teraz - marynarz popchnął go do góry - szybko do wózka! - rozkazał.
Maks wykonał polecenie, chociaż potem zastanawiał się, skąd wziął na to wszystko siły.
Ryby cuchnęły niemiłosiernie, a na dodatek Birgit położyła na niego dwa worki kartofli.
Strasznie go wszystko bolało, ale zacisnął zęby. Koła zaskrzypiały i wózek ruszył powoli po
wyboistym nabrzeżu. Po kilkunastu minutach osiołek zatrzymał się, a marynarz uwolnił go od
ciężaru worków i pomógł mu wydostać się z wózka. Znajdowali się na ciasnym podwórku
otoczonym przez niskie zabudowania z pobielonym ścianami. Podwórko było osłonięte dwoma
wysokimi dębami, a jedno z zabudowań miało strome drewniane schody prowadzące na
poddasze.
STO DĘBOWYCH KŁóDEK I MILION KLUCZY
- På trappan - szepnęła dziewczyna.
- Na schody - marynarz powtórzył za Birgit i lekko popchnął Maksa.
Kiedy znaleźli się w pokoju na poddaszu, wyciągnął coś z kieszeni i położył na stole
przed Maksem.
- Jesteś na wyspie Gotland w miasteczku Visby. Tu jest twój paszport i pieniądze.
Trzysta dolarów w dziesiątkach i dwudziestkach. Ktoś się z tobą niedługo skontaktuje i dowiesz
się co dalej. Ja zaraz odpływam.
Chciał wyjść, ale zobaczył, że Maks usiłuje mu coś powiedzieć.
- O co chodzi? - zatrzymał się już przy drzwiach i widząc, że Maks robi rozpaczliwe
ruchy ręką, pochylił się nad nim, aby usłyszeć co szepce.
- Marta musi wracać do Ameryki … Papier i ołówek… błagam… - wydusił Maks.
- Penna och papper - przetłumaczył marynarz. - Han vill att penna och papper -
powiedziałem jej, że chcesz papier i ołówek, uspokoił Maksa.
Birgit znalazła wszystko w jednej z wiszących nad żelaznym łóżkiem szafek. Maks
złapał kartkę i napisał szybko: Sopot – park za Domem Zdrojowym – opiekunka w szarej
sukience z dzieckiem w wózku – zna moją żonę – powiedz jej, że żyję. Uwierzy, kiedy powiesz:
STO DĘBOWYCH KŁóDEK I MILION KLUCZY. Podał notatkę brodaczowi i wyszeptał
z wysiłkiem:
- Daj jej to.
Marynarz uśmiechnął się lekko, złożył kartkę kilkakrotnie, schował do kieszeni
i wyszedł.
„Sto dębowych kłódek i milion kluczy” było zaklęciem, którego używali
w dzieciństwie, kiedy przysięgali zachować dla siebie jakiś sekret. Mieli je tylko na swój użytek
i wypowiedzenie go oznaczało, że tajemnica jest absolutnie bezpieczna.
Maks spał kamiennym snem przez całą noc, a rano czuł się o wiele lepiej. Obudziło go
bicie dzwonów. Podszedł do okna i ostrożnie uchylił firankę. Niedaleko był kościół, a na jego
wieży okrągły zegar wskazywał szóstą rano. Maks stracił poczucie czasu i wszystkie dni zlały
mu się w jedną całość. Nie wiedział, czy wydarzenia, których strzępy wyświetlały mu się
w pamięci obejmowały kilka dni, czy kilka miesięcy. Nie miał kalendarza, ani nawet zegarka.
Wziął jeszcze jedną kartkę papieru i próbował w punktach robić notatki, ale jego pamięć miała
tak potężne luki, że do niczego nie doszedł. Około ósmej Birgit przyniosła mu śniadanie:
Dzbanek mleka, pół bochenka chleba i kawał sera.
- Inte öppna fönstret – powiedziała, pokazując na okno i pomagając sobie gestem. -
Förstår du? - zapytała.
- Tak - Maks kiwnął głową. - Chyba rozumiem. Mam nie otwierać okna - pomyślał.
Kuter rybacki wyszedł w morze jeszcze tego samego dnia i dołączył do innych łodzi
przebywających na łowiskach śledzia. Połowy trwały jeszcze trzy dni, także wszyscy rybacy
dopiero siedemnastego sierpnia powrócili z rybami w ładowniach do portu w Gdyni. Prawie od
razu też właściciel kutra dostał następne polecenie i musiał znów wypłynąć w morze. Nie miał
więc czasu udać się do Sopotu w poszukiwaniu opiekunki dziecka, która zwykle siadała na
ławce w parku za Domem Zdrojowym. Złożona kartka od Maksa cały czas pozostawała
w kieszeni jego spodni, które po przyjeździe rzucił do prania do kosza na brudną bieliznę.
RAUT
Tego samego dnia Marta i Zygmunt pojechali do Gdyni na spotkanie z dziennikarzami
z Anglii, Ameryki i Litwy, które odbyło się w Ratuszu. Na konferencji prasowej dziennikarze
najczęściej pytali o wprowadzenie przez polski rząd blokady granicznej wymiany handlowej
pomiędzy Niemcami a Polską. Pytano też czy prawdą jest, że w wyniku wspólnej decyzji władz
wojskowych i kilku ministerstw podjęto decyzję o zgromadzeniu zapasów żywności na siedem
dni i przygotowaniu urzędów państwowych do ewakuacji do Włodzimierza Wołyńskiego. Ktoś
interesował się pożarem, który wybuchł dziesiątego sierpnia w Gdyńskiej Stoczni Jachtowej.
Część mniej oficjalna odbyła się w Hotelu Turystycznym, gdzie oprócz dziennikarzy pojawili się
znani ludzie świata kultury, celebryci, snobi i różni ciekawscy ze sporą ilością gotówki
w kieszeni. Był to raut na stojąco, kelnerzy uwijali się z tacami pełnymi eleganckich,
wysmukłych kieliszków z białym winem, wysokich i szerszych u góry kieliszków z czerwonym
winem, czarek z szampanem i pękatych, niskich kieliszków z wódką. Na stołach ustawionych
w podkowę znajdowały się salaterki z sałatkami, wymyślnie przystrojone półmiski różnych ryb
w galarecie, pasztetów, wykwintnych serów, mięs i ciast. Pito dużo, salę wypełnił wesoły gwar,
a w rogu przygrywał modny band.
Marta i Zygmunt byli dosłownie oblegani przez wszystkich znajomych z Sopotu,
z którymi znali się całkiem dobrze lub tylko z widzenia. Przyszła również Terry w sukni
koktajlowej eksponującej ślicznie opalone ramiona i zgrabne nogi. Wyglądała tak efektownie, że
przyciągała wzrok męskiej połowy sali i wkrótce otoczył ją cały wianuszek mężczyzn.
Prawdziwą sensacją była jednak Marta.
- Oh, jakże się cieszę, że panią widzę - paplała Niemka, znajoma z kasyna. - Myśleliśmy
z Hermanem, że popłynęła już pani wraz z mężem do Ameryki… bo on wyjechał, prawda? -
dopytywała się.
- Tak nam się ułożyło, ale ja też wypływam za kilka dni - wyrwało się Marcie zanim
ugryzła się w język.
Nie wiedziała, dlaczego dała się wplątać w tworzenie plotek na swój własny temat.
Przecież tak naprawdę wcale nie wierzyła w wyjazd Maksa. On by jej tak nie oszukał – była tego
pewna. Czy jednak na pewno była? Wątpliwość, która wkradła się do jej serca zdenerwowała ją.
Wzięła z podsuniętej tacy kieliszek wódki, podniosła go mówiąc „Pani zdrowie” i szybko go
wypiła.
- A nie boi się pani, że mąż kogoś przygarnie do waszej kabiny? - zażartowała inna,
znana jej tylko z widzenia damulka. Pozostali zaśmiali się z tego, jak odebrała Marta, ze złośliwą
satysfakcją, a jedna nieznana jej bliżej dziewczyna powiedziała z fałszywą troską:
- Widzę, że skóra schodzi pani od opalania z nosa… mam dobry puder… dać go pani?.
- Dziękuję, ale ja lubię takie obierające się nosy – tak naprawdę, to specjalnie się tak
opalałam, żeby był czerwony - Marta uśmiechnęła się szeroko, a widząc, że nadchodzi Terry
z kilkoma dziennikarkami, zwróciła się już bezpośrednio do niej:
- Terry, gdzie się ostatnio podziewałaś… nigdzie cię nie było widać…
- Nie uwierzysz, ale byłam kilka dni w Jastarni. Tam jest tak piękna plaża, że chciałam
w spokoju się poopalać i oddać swojemu hobby… widzisz, ja też bardzo lubię robić zdjęcia
artystyczne… - Terry popatrzyła Marcie prosto w oczy tak przenikliwie, że aż ta poczuła się
nieswojo.
Po chwili, już bez żadnej niepokojącej w głosie nuty, dodała wesoło:
- Ja tak już mam… czasem lubię się wszystkim urwać… ale poważnie, pojechałam tam,
aby w spokoju napisać dla nas piosenkę… do naszego pierwszego filmu, albo wodewilu. Bo ja
nie wierzę w żadne wojny… patrz, przyniosłam parę egzemplarzy - Terry wyjęła spod pachy
kilka cienkich zeszytów w porządnych, kolorowych okładkach.
- Jeden będzie dla ciebie, a tu mam po egzemplarzu dla wszystkich przedstawicieli gazet
w Europie. Mam nadzieję, że będzie to przebój międzynarodowy - mówiła pół-żartem.
Rozdała kilka egzemplarzy piosenki stojącym najbliżej siebie, a oryginalny egzemplarz
z Jastarni trafił do rąk dziennikarki litewskiej. Nie różnił się wyglądem od pozostałych, bo
wszystkie napisane były ręcznie równym i starannym pismem piątkowej uczennicy.
- Możemy posłuchać, jak to brzmi - wpadły na pomysł prawie jednocześnie dziennikarki
z Anglii i Stanów i pobiegły do orkiestry.
Po chwili wszyscy usłyszeli swingującą melodię w stylu włoskiego zespołu Trio
Lescano, podobną do przeboju Camminando sotto la pioggia tańczonego na dansingach. Polski
tytuł brzmiał „Przyślij mi pocztówek pięć”. Tekst był dowcipny i pozwalał dowolnie zmieniać
miejsce spotkania bohaterów oraz ilość przesyłanych sobie pocztówek. Cała sala wkrótce
podchwyciła o co chodzi i piosenka jeszcze tego wieczoru stała się szlagierem zabawy. Wypity
alkohol pomógł Marcie zapomnieć o sytuacji, w której się znalazła i doznanych przykrościach
z początku zabawy. Tego wieczoru naprawdę dobrze się bawiła.
VISBY
Tymczasem po drugiej stronie Morza Bałtyckiego Maks nadał czekał na rozwój
wydarzeń. Kilka następnych dni było tak podobnych jeden do drugiego, że zlały mu się w jedną
całość. Nie wychodził z pokoju na poddaszu, dużo spał, a jedyną osobą, która do niego zaglądała
była Birgit, która przynosiła mu wodę i jedzenie. W tym przymusowym bezruchu były także
nieliczne dobre strony, a najważniejsze było to, że czuł się coraz lepiej i już mógł bez charczenia
używać swoich strun głosowych. Powoli wracała mu pamięć i układanie wydarzeń w logiczny
ciąg nie sprawiało mu już takich trudności.
Trzeciego dnia wieczorem wreszcie nastąpiło to, na co wyczekiwał. Dziewczyna
przyprowadziła ze sobą mężczyznę, który na oko mógł mieć około czterdziestu pięciu lat. Mówił
po angielsku na tyle dobrze, że Maks nie miał najmniejszego problemu, aby się z nim
porozumieć.
- Lars Ericsson - przedstawił się, podając Maksowi rękę. - Lars, czy nie Lars, ale uścisk
ma mocny i szczery - pomyślał Maks.
- Maks Morton… cieszę się, że pan tu jest - powiedział po prostu.
- Mów mi Lars - poprawił mężczyzna.
- W porządku, siadaj proszę - Maks wskazał gościowi krzesło.
- Powiem ci tylko tyle, ile muszę i mogę. Jesteś teraz w domu mojego kuzyna, Olafa,
który był ożeniony z Polką. Zmarła w zeszłym roku na wiosnę. Ich córka Birgit nie mówi po
polsku, bo Fela o to nie zadbała. Nie ma to teraz znaczenia, bo zabiorę cię ze sobą do siebie.
Będziesz pracował jako pomocnik na moim kutrze i na zapleczu mojego sklepu z rybami.
Rozpuszczę wieść, że jesteś odludkiem i boisz się rozmawiać z ludźmi, ale wziąłem cię, bo
potrzebuję pomocy przy robocie. To zresztą jest szczerą prawdą. Mam kuzyna w twoim wieku,
nazywa się Sven i tak się będziemy żoną do ciebie zwracać, dopóki tu będziesz mieszka.
Maks ucieszył się na perspektywę, że będzie miał trochę swobody, ale nie był pewny, na
ile mu zezwoli Lars. Chciał mu też zadać parę pytań i miał nadzieję, że usłyszy na nie
odpowiedź.
- A jak długo będę u ciebie? - zaryzykował pytanie.
- Tak długo, jak będzie trzeba - odpowiedział krótko.
- Czy będę mógł wychodzić?
- Jak skończysz pracę, to tak. Powiem, żeby cię nie zaczepiali.
- Czy mogę wysłać wiadomość do Polski?
- Niestety, to jest wykluczone… acha, tu masz kalendarzyk i mały słowniczek
szwedzko-angielski i angielsko-szwedzki… no i zegarek na rękę. Dam ci nowe ubranie jak
przyjedziemy do mnie. Przeniesiemy się w nocy.
Zgodnie z obietnicą o drugiej w nocy Lars zapukał ponownie do jego drzwi.
- Teraz jest zupełnie pusto.. Idziemy.
Maks cicho zszedł za nim po drewnianych schodkach, po czym skręcili najpierw w lewo,
potem kilkakrotnie w prawo, szli wzdłuż jakiegoś ogromnego starego muru i na koniec po
przejściu kilku krętych uliczek znów znaleźli się na podwórku. Zorientował się, że są na tyłach
budynku ze spadzistym dachem. Lars pchnął ramieniem drzwi – nie były zamknięte i po chwili
znaleźli się w środku. Weszli na pierwsze piętro, gdzie były przynajmniej dwa pokoje, do
których prowadziły schludne brązowe drzwi.
- Tu będziesz teraz mieszkał. Możesz palić światło, otwierać okno i wychodzić rozejrzeć
się po okolicy, ale jak powiedziałem, po robocie. Rozmawiaj tylko ze mną. Moja żona nie zna
angielskiego, a ludzie nie mogą wiedzieć, że nie mówisz po szwedzku. Jak się wyśpisz, zejdź na
śniadanie do kuchni - pożegnał się Lars.
Maks był tak podekscytowany nową sytuacją, że o śnie nie mogło być mowy. Czekał
z niecierpliwością na pierwsze światło dnia i wyjrzał prze okienko na ulicę. Mieszkał na
poddaszu, pod oknem była wąska, brukowana uliczka, a po drugiej jej stronie zobaczył ogromny,
gruby, szary mur. Mur musiał być bardzo stary, był nierówny u góry, posiadał liczne wnęki
i miejscami wyrosły tuż obok niego drzewa, a kamienie zaczął porastać mech. Wyglądał
zupełnie jak część jakiejś średniowiecznej twierdzy. Pamiętał, że korytarz na piętrze skręcał pod
prostym kątem i obok drzwi do innego pokoju było tam też drugie okno, postanowił zobaczyć,
co przez nie widać. Dom, w którym teraz mieszkał musiał stać na wzniesieniu, bo z drugiego
okna przy końcu korytarza zobaczył kryte na czerwono dachy licznych domków, które schodziły
na morze. W dole, na tle niebieskiego już nieba, zobaczył w pierwszych promykach słońca
spokojne wody Bałtyku i usłyszał nawoływanie mew. Około godziny szóstej rano usłyszał ruch
na dole i zszedł do kuchni, gdzie już kręciła się żona Larsa, Trine.
- God morgon, Trine - pozdrowił ją Maks. Trine była pulchną, miłą kobietą
o niebieskich oczach.
- God morgon, Sven - uśmiechnęła się Trine i puściła do niego oko.
Maks zrozumiał, że przypomniała mu w ten sposób, na jakie imię ma teraz reagować na
wypadek, gdyby ktoś obcy był w pobliżu.
Po śniadaniu założył granatowe, robocze drelichy i starą kurtkę, wcisnął na głowę
czarny beret i wyglądając jak inni robotnicy portowi i rybacy, wskoczył koło Larsa na furmankę
i pojechali na kuter do portu. Kondycja Maksa była już na tyle dobra, że zdołał przepracować
cały dzień i sprawić, że zaskoczony Lars poklepał go na koniec pracy po plecach, mówiąc:
- No, no… całkiem dobrze ci poszło. Nieźle się dziś spisałeś.
KARTKA I FARTUCH
Tymczasem marynarz w brązowym golfie wrócił z drugiego, długiego połowu ryb
dopiero dwudziestego sierpnia. Tym razem, oprócz śledzi łowili dorsze, było bardzo dużo pracy
i wszystko zajęło więcej czasu, niż początkowo przypuszczał. Przed jego powrotem matka
zobaczyła stertę prania pozostawioną w balii w komórce i postanowiła zrobić porządek z tym,
jak to nazwała, obrzydliwym stosem łachów. Zanim wszystko zalała wodą, jak zwykle obmacała
kieszenie i wszelkie zakamarki spodni i koszul, sprawdzając czy nie zawieruszyły się tam
czasem jakieś drobne pieniądze. Pieniędzy nie znalazła, ale natknęła się na kartkę złożoną
kilkakrotnie. Przeczytała ją powoli.„Jakieś bzdury”, pomyślała, ale złożyła papier starannie
z powrotem, włożyła do kieszeni swojego fartucha i natychmiast o wszystkim zapomniała. Miała
co robić. Zajęła się praniem, wieszaniem upranych rzeczy na sznurze w ogrodzie i pieleniem
grządek w ogródku.
DECYZJA
W ciągu najbliższych dni Marta starała się podjąć ostateczną decyzję dotyczącą
najbliższej przyszłości. Wydarzenia następowały szybko, a szale z argumentami, które umieściła
na każdej z nich wahały się raz na jedną stronę, raz na drugą. Szala z argumentami za powrotem
do Ameryki miała takie „odważniki” jak opinię Zygmunta, który gorąco namawiał ją do zabrania
się z Gdyni na rejs Batorego, niepokojące początkowo, a potem alarmujące informacje ze świata
polityki oraz stopniowe pustoszenie Sopotu i wyjazdy kolejnych znajomych. Na szali po
przeciwnej stronie była jej niezłomna wiara w Maksa i słowa, które wypowiedział na plaży
w czasie dansingu w Jastarni. Mówił wtedy, żeby w razie nieprzewidzianych wypadków
pojechała do jego ciotki, Alicji, do Podkowy Leśnej. Wiedziała, że jej niezłomne przekonanie, że
tam się spotkają jest irracjonalne, ale do tej pory Maks nigdy w życiu jej nie zawiódł i miała
przeczucie, że teraz też tak będzie. Transatlantyk odpływał za dwa dni i następny dzień zaczęła
od telefonu do ciotki Alicji.
- Ciociu, co ja mam zrobić… Maks się nie odzywał, ale ją ciągle myślę, że on się
u ciebie pojawi. Namawiają mnie, żebym wracała sama, policja twierdzi, że on już jest
w Stanach, ale ja im nie wierzę! Poradź coś!
- Drogie dziecko… u mnie są zawsze drzwi dla ciebie i Maksa otwarte, ale teraz … no
nie wiem. Ktoś z kręgów wojskowych mówił mi coś o zbliżającej się mobilizacji… musisz
zadecydować sama.
Dwudziestego trzeciego sierpnia świat obiegła wiadomość o podpisaniu w Moskwie
paktu o nieagresji między Niemcami a Związkiem Radzieckim, a wieczorem Zygmunt
powiedział jej, że wyjeżdża do Warszawy, ponieważ jego znajomy z Poznania dostał kartkę
mobilizacyjną na wypadek wojny. Zdenerwowany dodał, że sam też spodziewa się powołania do
armii i że wyjeżdża do domu jeszcze tego samego dnia. Na koniec powiedział z przejęciem:
- Błagam cię, Marta. Wsiadaj na Batorego i nie oglądaj się na nic… tu niedługo rozpęta
się piekło.
- Ale przecież jesteśmy silni, zwarci i gotowi, gdyby przyszło co do czego – sam
mówiłeś - uśmiechnęła się przekornie.
Tej nocy nie zmrużyła oka. Rano zeszła do jadalni i włączyła radio. Nadawano odezwę
Prezydenta Warszawy, Stefana Starzyńskiego. Usłyszała zdanie, które potem często cytowano
i które praktycznie poważnie zaważyło na jej decyzji. Zdanie to brzmiało:’ "Spokój, jaki cała
ludność stolicy zachowuje w rozgrywających się wypadkach międzynarodowych, jest dowodem
wielkiej dojrzałości obywatelskiej." Postanowiła nie ulec panice i nie płynąć do Ameryki. „Jadę
do Podkowy Leśnej”, pomyślała i wiedziała już, że nic nie zdoła zmienić jej decyzji.
Dwudziestego czwartego sierpnia transatlantyk m/s Batory odpłynął z Gdyni do Nowego Jorku
z czterystu pięćdziesięcioma pasażerami na pokładzie. Wśród nich nie było Marty Morton.
KATEDRA
Maks powoli wciągał się w nowy tryb dnia. Fizycznie czuł się coraz lepiej i z pamięcią
nie miał już prawie żadnych kłopotów. Lars był wymagający ale sprawiedliwy. Sam ciężko
pracował, aby zarobić na prowadzenie domu i sklepu, ale nie wyręczał się Maksem i nie zrzucał
na niego swoich obowiązków. Zaproponował mu rozliczenie za mieszkanie i za pracę, którą
Maks wykonywał. Po potrąceniu należności za pokoik na poddaszu i utrzymanie, Maksowi
pozostała niewielka suma na własne wydatki, ale tak naprawdę nie miał na co tych pozostałych
pieniędzy wydać. Próbował raz zapalić papierosa, ale zakrztusił się i zakaszlał. Uznał, że palenie
nie jest dla niego – przynajmniej na razie. Odpowiadała mu ta mozolna, jednostajna praca –
pomagała zabić czas i odrywała trochę od myślenia o tym, co zostawił w Polsce. Była jednak
sprawa, która nigdy nie dawała mu spokoju, a problem dotyczył Marty. Nie mógł sobie darować,
że ją w to wszystko wciągnął. Nie powinien był się z nią żenić z uwagi na swoje powiązania
z polskim wywiadem. Wiedział o tym już wtedy i nie tłumaczyło go przeświadczenie, które miał
w tamtych dniach i niezachwiana pewność, że nie będzie żadnej wojny. Wszystko co zrobił było
niepoważne i lekkomyślne. „Cymbał i kretyn!”, oceniał się w myślach. Miał świadomość, że
niczego nie da się już odwrócić i że chce tego, czy nie, musi przyznać, że Marta jest
w śmiertelnym niebezpieczeństwie, a on nie jest w stanie w żaden sposób jej ochronić, ani
zwyczajnie pomóc.
Po skończonej pracy lubił trochę chodzić wzdłuż średniowiecznego muru lub popatrzeć
na morze z wysokiego klifu. Maks zawsze interesował się architekturą i szybko stwierdził zgodnie
z prawdą, że Vibsy to prawdziwa zabytkowa perła. Niewielkie miasto zachowało niezmieniony
przez stulecia kształt. Stary malowniczy mur miał jedenaście metrów wysokości i ponad trzy
kilometry długości. Posiadał trzy majestatyczne bramy i aż trzydzieści sześć baszt. Maks zaszedł
również do kilku wczesnośredniowiecznych kościołów w mieście, i przy jednym z nich wszedł na
stary, przykościelny cmentarz z niskimi nagrobkami z szarego kamienia. Cmentarz był pusty o tej
porze dnia, tylko przed jednym nagrobkiem bezpośrednio na trawie leżał biały polny kwiat. Lubił
także jedno miejsce pod urwistym klifem, gdzie można było dojść piarżystą ścieżką i usiąść na
płaskim kamieniu wśród nadmorskich traw. Rozciągał się stamtąd widok na fragment Bałtyku
zwany basenem Gotlandzkim. Lars mówił mu, że w tym rejonie są dwie głębie: Gotlandzka
i Landsort. Położone są po obu stronach Gotlandii i jedna z nich liczy 249 metrów głębokości,
a druga 459 i jest najgłębszym miejscem na Bałtyku.
Maks codziennie kupował popularną w Szwecji gazetę codzienną, Svenska Dagbladet,
także docierały do niego wszystkie wiadomości ze świata. Prosił Larsa o streszczenie mu po
angielsku artykułu na temat podpisanego w Moskwie paktu o nieagresji między Mołotowem
i Ribbentropem, ministrami spraw zagranicznych Niemiec i Związku Radzieckiego. Gazeta
podała do wiadomości, że taki fakt miał miejsce, ale nie napisano nic o tajnej klauzuli dotyczącej
Polski, którą ta umowa zawierała. Maks też o takiej klauzuli nie wiedział, ale uznał, że cały ten
pakt przybliża wojnę do Polski, ponieważ daje Hitlerowi gwarancję o niezaangażowaniu się
Stalina w ewentualny bezpośredni konflikt miedzy Polską a Niemcami. „ Polska ma wojskowe
gwarancje Anglii i Francji” – pocieszał się w myślach, „Niemcy nie zaryzykują wojny na dwóch
frontach!”, ale pewności przecież nie miał. Dosłownie nie mógł już wytrzymać w zacisznym
Visby i z godziny na godzinę oczekiwał wiadomości, która stamtąd by go wyrwała.
Wiadomość nadeszła następnego dnia. Była sobota, 26 sierpnia rano. Maks zszedł jak
zwykle do kuchni, aby zjeść śniadanie i napić się kawy. Zdziwił się trochę, że Lars już tam był,
bo w sobotę zaczynali pracę trochę później.
- Mam dla ciebie wieści - powiedział bez żadnego wstępu. - Jutro w katedrze na
nabożeństwie o 10:00 ktoś ci coś przekaże.
- Co mam robić? - zapytał podniecony Maks.
- Usiądź po lewej stronie jak najbliżej starej kazalnicy. Ktoś do ciebie podejdzie.
- Wiesz coś jeszcze? Kto to ma być? - dopytywał się Maks.
- Ani nie wiem, ani nie chcę wiedzieć. Tak naprawdę nie chcę znać żadnych szczegółów
– tak jest bezpieczniej.
27 sierpnia w niedzielę przed godziną dziesiątą Maks już był w katedrze Sankta Maria
Kyrka i siedział tam, gdzie kazał mu usiąść Lars. Ponieważ nikt się nim na razie nie interesował,
a ludzie dopiero zaczęli sadowić się w ławach, rozejrzał się po tym wspaniałym wnętrzu,
przypominając sobie, co przeczytał na jego temat poprzedniego dnia. A było co czytać, bo
katedra miała dziewięćset lat i bardzo bogatą historię. Pierwszy kościół stojący na obecnym
miejscu świątyni powstał w 1190 roku na wzór kościołów niemieckich. W XIV wieku
dobudowano do niej kaplicę w stylu gotyckim, podwyższono mury nawy głównej, aby uzyskać
więcej miejsca do przechowywania dokumentacji bogatych mieszczan, wnętrza wykończono
w stylu francuskim, a pod koniec stulecia zmieniono okna na późnoromańskie. Parafialny
kościół mariacki podniesiony został do rangi katedry w 1572 roku. Wraz z upływem stuleci
katedrę niszczyły pożary i wielokrotnie ją przebudowywano i odbudowywano. Na przełomie
XIX i XX wieku przywrócono jej średniowieczny wygląd według wzorów angielskiego
neogotyku. Maks patrzył na majestatyczne, nasycone historią, przepiękne wnętrza i nagle
usłyszał pogodną, wręcz wesołą muzykę, która miała towarzyszyć wspólnemu śpiewaniu
psalmów. „Pewnie tak się u nich zaczyna nabożeństwo”, pomyślał. Nie znał słów, ale
zorientował się, że ktoś rozdaje teksty osobom siedzącym w ławie za nim. Wyciągnął rękę po
swój skrypt i podobnie jak inni, otrzymał niewielki zeszyt z nutami i tekstem. Otworzył go
i oprócz tego, co spodziewał się tam ujrzeć, znalazł małą, przyklejoną do teksu psalmu karteczkę
z adresem: STOCKHOLM, Strandvägen 7b, Aug. 29 before 4 p.m. Maks odwrócił się, żeby
zobaczyć kto mu to podał, ale osoba ta zdążyła już zniknąć za grubym filarem ze starą kazalnicą.
Po chwili usłyszał zamykanie ciężkich drewnianych drzwi.
OPIEKUNKA DZIECKA PO RAZ TRZECI
Tego samego dnia rano Marta ponownie zadzwoniła do Podkowy Leśnej, aby
zakomunikować ciotce Alicji jaką podjęła decyzję. Dodzwoniła się bez przeszkód i nawet nie
musiała długo czekać na połączenie.
- Ciociu, postanowiłam jednak nie płynąć do Nowego Jorku, tylko poczekać u ciebie, aż
Maks się odezwie. Nie wierzę, że Maks wsiadł na pokład „Piłsudskiego”, myślę, że był to jakiś
jego sobowtór… - ciężko było to wszystko wytłumaczyć komuś, kto nie miał pojęcia o ich
sprawach.
- Marta… co ty pleciesz?... Jaki sobowtór? - spytała Alicja słabym głosem.
- Później ci wytłumaczę - przerwała stanowczym tonem Marta. - Wyjeżdżam jutro –
jeszcze nie wiem, o której godzinie. Jeżeli uda mi się przed ósmą rano, to myślę, że powinnam
być wieczorem - oznajmiła.
- Miejmy nadzieję, moje dziecko… ale pociągi mają teraz duże opóźnienia… weź ze
sobą coś do jedzenia na drogę.. czekam na ciebie, kochanie…
Marta odetchnęła z ulgą, że ułożyła jaki taki plan, zastanawiając się przez moment, co by
zrobiła, gdyby nie było w zanadrzu ciotki Ali.
Poszła do recepcji Edenu i poprosiła o rozkład jazdy pociągów do Warszawy.
- Generalnie są dwie trasy: jedna przez Bydgoszcz, a druga przez Grudziądz. Oba
pociągi jadą przez Gdańsk, ale się tam nie zatrzymują.
- Nie zatrzymują się w Gdańsku? Dlaczego? - nie wiedziała Marta.
- Żeby uniknąć odprawy paszportowo-celnej. Ale to lepiej dla pani. Nikt się tam nie
dosiądzie… i tak wszystkie przedziały pękają w szwach i ledwo można się wcisnąć do wagonu.
Wszyscy wyjeżdżają.
Marta spakowała swoje rzeczy w jedną walizkę, ale i tak sporo ubrań musiała zostawić,
bo wiedziała, że nie poradzi sobie ze zbyt dużym bagażem.
Postanowiła jechać z dworca w Gdyni, żeby mieć cień szansy na miejsce siedzące.
Podjechała tam autobusem miejskim i znalazła na tablicy informacyjnej rozkład jazdy. Były dwa
pociągi rano, odchodzące jeden po drugim. Wybrała ten przez Bydgoszcz i kupiła w kasie bilet.
- Lepiej niech pani przyjdzie z zapasem czasu… może się pani wtedy dostanie do
pociągu. Marta trochę speszyła się, kiedy usłyszała taką perspektywę, ale szybko otrząsnęła się
i wzruszyła ramionami.
- Strachy na lachy - mruknęła pod nosem.
Chciała załatwić jeszcze jedną sprawę tego dnia po południu. Korciło ją od kilku dni,
żeby sprawdzić, czy samochód Terry nadal stoi na parkingu przed Domem Zdrojowym. Nie
widziała jej nigdzie od czasu rautu z dziennikarzami w Gdyni. Nie tęskniła do niej, bo czuła, że
Terry nią manipuluje i ma na sumieniu mętne sprawki, ale była ciekawa. Poza tym chciała się
pożegnać z przemiłą opiekunką dziecka, którą szczerze polubiła. Pomyślała, że weźmie od niej
adres i przyśle jej pocztówkę z pozdrowieniami z Warszawy albo z innego miasta. Samochodu
Terry nigdzie nie było widać, za to przy ławce, na której zwykle siedziała dziewczyna, stała
grupa gestykulujących, głośno mówiących i przepychających się osób. Opiekunka siedziała
oparta plecami o tył ławki, tak jakby robiła na drutach. Jej głowa zwisała nienaturalnie na piersi,
a z ust sączyła się strużka krwi. Lalka w wózku dziecinnym patrzyła nieruchomo w niebo
szklanymi, szafirowymi oczami. Marta poczuła, że robi jej się niedobrze.
Tego samego dnia wieczorem rodzice dziecka otrzymali propozycję nie do odrzucenia,
a dwa dni później we wnęce okiennej na klatce schodowej szpitala na Łąkowej w Gdańsku jedna
z prowadzących go Sióstr Boromeuszek znalazła kłopotliwy, płaczący prezent. Ktoś, kto go
podrzucił, nie włożył do becika ani metryki urodzenia dziecka, ani żadnej innej wskazówki, co
do jego tożsamości. Siostry postanowiły umieścić małego znajdkę w prowadzonym przez siebie
sierocińcu w Starych Szotach, a problem ze znalezieniem rodziców dziecka próbować rozwiązać
później. Jednak następnego dnia rano wybuchła wojna i pokrzyżowała wszystkim plany.
Dotyczyło to także Sióstr Boromeuszek.
SZTOKHOLM 29 SIERPNIA
29 sierpnia przed godziną szesnastą. Było jasne, że w ręku trzymał adres miejsca,
w którym miał się pojutrze stawić. Doczekał do końca nabożeństwa i wyszedł z katedry.
Zapamiętał adres i podarł kartkę, na której był zapisany. Lepiej będzie, jeśli nikt przypadkiem
tego nie przeczyta.
- Mam spotkanie 29 sierpnia w Sztokholmie - powiedział do Larsa. - Nie wiem, czy
jeszcze tu wrócę.
- Nikt nie wie, co będzie jutro - zgodził się Lars.
- Jak się dostać do Sztokholmu? Jest bezpośredni prom?
- Tak, do Nynäshamn. To jest port sześćdziesiąt kilometrów od Sztokholmu. Stamtąd
jest kolejka, albo autobusy do miasta. Kiedy dokładnie chcesz jechać?
- Myślę, że jutro jeszcze pomogę ci z rozładunkiem ryb, a do Nynäshamn zabiorę się
najwcześniej jak tylko się da, pojutrze rano.
- Jest prom o szóstej. Myślę, że ten będzie dobry - doradził Lars.
Maks ucieszył się z oczekiwanej zmiany, ale nie przestawał myśleć o Marcie. Nie miał
możliwości, aby się dowiedzieć, czy jego żona jest na pokładzie Batorego – miał jedynie cień
nadziei, że przesłana Marcie przez marynarza wiadomość do niej dotarła. Ale jeżeli nie? Jeżeli
Marta nadal jest w Sopocie i na niego czeka? Starał się nie myśleć o takim obrocie spraw, ale
niepewność nie dawała mu spokoju. Wszystko zależało od losu, jaki spotkał kartkę papieru, na
której w pośpiechu nabazgrał wiadomość dla Marty. Nie mógł wiedzieć, że kartka na początku
tkwiła w kieszeni spodni, które marynarz dorzucił do stosu rzeczy do prania w przybudówce
swojego domu, ani tego, że potem znalazła ją jego matka i długo trzymała w swoim fartuchu, bo
po prostu zapomniała, że ją tam włożyła.
ZAKLĘCIE Z DZIECIŃSTWA
Marta wycofała się z grupy przepychających się osób i oparła o ozdobny gazon
z kwiatami stojący przy najbliższym trawniku. Zobaczyła wtedy starszą, nieco zaniedbaną
kobietę, która była równie przerażona jak ona sama.
- Miałam właśnie coś przekazać tej dziewczynie, kiedy podeszłam do niej i wtedy
zobaczyłam, że ona nie żyje… i ta krew z ust… nie wiem, co mam teraz zrobić… - mówiła
bezładnie.
- Jeszcze wczoraj z nią rozmawiałam… - Marta miała ściśnięte gardło.
- Boże, jakie to potworne! - wyjąkała. Była wstrząśnięta śmiercią opiekunki dziecka.
- Pani mówi, że pani znała tę dziewczynę na ławce? - podchwyciła z nadzieją kobieta.
- Znałam ją trochę - przyznała odrobinę roztargniona, bo pewne niepokojące skojarzenia
zapaliły w jej głowie czerwone, migające światełko. Kobieta wyciągnęła coś z torebki.
- Niech pani na to spojrzy… mój syn, wie pani… ten, co jest marynarzem… dostał tę
kartkę od kogoś i prosił mnie, żebym tu przyszła i dała ją tej dziewczynie, co teraz nie żyje.
Mówił, że to ważna wiadomość… bardzo proszę, nich mi pani pomoże, co ja mam teraz z nią
zrobić?! - kobieta popatrzyła na nią błagalnie.
- Co to za wiadomość?
- O, tu ją mam… - kobieta podała zmięty już papier Marcie.
Wzięła podniszczoną kartkę do ręki i krew uciekła jej do nóg. Rozpoznała pismo Maksa
i ich szyfr z dzieciństwa. Radość o mały włos jej nie zabiła i przez moment nawet przestała
myśleć o zamordowanej opiekunce dziecka. „Maks żyje! Napisał do niej! Żyje!! Nie popłynął do
Ameryki! A więc miała rację!.” Otrzymana wiadomość spadła na nią jak grom z jasnego nieba
i sprawiła, że znów chciała żyć i ponownie uwierzyła w miłość Maksa.
- Ta wiadomość jest dla mnie - popatrzyła ze łzami w oczach na kobietę. - Jest pani
cudowna! Dziękuję pani - objęła ją i ucałowała w oba policzki. Przez moment była w takiej
euforii, że nie zwróciła uwagi na to, że kobieta jest bliska paniki.
- Proszę, chodźmy stąd - pociągnęła Martę lekko za rękaw. - Za chwilę będzie tu policja,
a ja nie chcę, żeby mnie brali na spytki. Nie mam do nich zaufania… jak byli potrzebni, to nie
zrobili nic…
Marta uświadomiła sobie, że też nie chce żadnych przesłuchań. „Mojej kochanej
opiekunce nic już nie pomoże, a mnie znowu zaczną łączyć z jakimś teatralnym
morderstwem…”, przebiegło jej przez myśl. Właśnie… było w obu wypadkach coś sztucznego
co je łączyło… wypadek Maksa i śmierć dziewczyny… czy możliwe, żeby to był to teatr?
- Dobrze - zgodziła się szybko. - Ma pani rację. Chodźmy na plażę.
Kiedy ruszyły w stronę mola, zobaczyły, że mały tłumek osób przy ławce zaczął szybko
topnieć – widocznie inni też nie chcieli występować w roli świadków. Po chwili na parkowej
ławce koło ogromnego krzaku róż pozostało już tylko ciało nieżyjącej dziewczyny, a przed nim
wózek z bezduszną lalką.
Było późne popołudnie, 28 sierpnia 1939 roku. Następnego dnia rano wyjeżdżała do
Warszawy.
POCIĄG
Peron, na który podstawiono pociąg do Warszawy był pełen ludzi, którzy zaczęli się
rozpychać łokciami, chcąc na zasadzie kto pierwszy ten lepszy dostać się do pociągu. Pchali się
bezładnie, popychali i niemal tratowali słabszych od siebie, nie zwracając uwagi na płaczące
dzieci. Wciągali jedni drugich przez okna, upychali w przedziałach, aż w końcu dyżurny
wrzasnął „Odjazd” i pociąg powoli ruszył. W Sopocie powtórzyły się podobne sceny, z tym że
wiele osób nie zdołało już wejść do środka. Znów ruszyli i niedługo zbliżyli się do Gdańska. Tu
pociąg nie stawał, zwolnił tylko i Marta, tak jak i wszyscy pozostali pasażerowie, mogła
przyjrzeć się w ciszy sytuacji na peronach. Widok w wielu wzbudził zgrozę. Cały budynek
dworca i perony obwieszone były flagami NSDAP, które od 1933 roku były oficjalnymi flagami
III Rzeszy. Czerwone, z umieszczoną na środku czarną swastyką na tle białego koła, łopotały na
wietrze i dominowały nad otaczającą je przestrzenią. Po peronach chodzili uzbrojeni żandarmi
z opaskami na rękawach, na których były naszyte takie same faszystowskie symbole. Patrzyli na
wypchany ludźmi pociąg, śmiali się z nich ordynarnie, a jeden z żandarmów ostentacyjnie
splunął pod nogi i roztarł plwocinę butem w wysokiej cholewie. Marta odwróciła od okna wzrok.
„Dobrze, że niedługo stąd wyjedziemy i nie będę już tych potworów widziała”, pomyślała.
Podróż była długa i uciążliwa. Toalety zapchane i brudne, a przejście do nich tak
żmudne, że jeśli udało się wytrzymać, lepiej było z nich wcale nie korzystać. Pociąg był
opóźniony, bo kilkakrotnie musiał przepuszczać inne składy, które miały większy priorytet.
Wiozły żołnierzy, którzy zostali zmobilizowani, do właściwych jednostek wojskowych. Kiedy
w końcu pociąg dotarł do Warszawy był prawie wieczór. Ten dworzec był tak samo zatłoczony
jak dworzec w Gdyni, pomimo że sam budynek był o wiele większy. Słyszała, że Dworzec
Główny w Warszawie jest jednym z najnowocześniejszych budynków w całej Europie, ale nie
spodziewała się, że zobaczy coś zbudowanego z takim wielkim rozmachem. Mieściły się tu
liczne sklepy, zakłady fryzjerskie, kawiarnie, restauracje i biura podróży. Jednak w powietrzu
wyczuwało się, że sytuacja jest nadzwyczajna – nie dostrzegła objawów paniki, ale napięcie było
tak wyczuwalne, jakby było czymś fizycznym. Wszystko dookoła przypominało o wiszącej na
włosku wojnie. Na ścianach budynku i słupach ogłoszeniowych przed dworcem pełno było
plakatów z podobizną Naczelnego Wodza, Marszałka Rydza-Śmigłego z hasłem "Gwałt
zadawany siłą musi być siłą odparty. Swego nie damy, napastnika zwyciężymy." Wyszła na
ulicę – Aleje Jerozolimskie – przeczytała.
WARSZAWA
Pomimo zbliżającego się wieczoru i niepewnej, napiętej sytuacji, miasto tętniło życiem.
Samochody, tramwaje, dorożki konne i motocykle przemierzały jak zwykle ulice, a chodniki
były zatłoczone. Oświetlone kolorowymi neonami kamienice zapraszały do restauracji, kawiarni
i sklepów. Pijcie Piwo Żywieckie – nawoływała z dachu jednej z narożnych kamienic reklama
piwa Porter z loga producenta piwa w Żywcu.
Musiała zadzwonić do Cioci Ali tak jak jej to obiecała, żeby powiedzieć, że już
dojechała do Warszawy. Na rogu dużego skrzyżowania zobaczyła budynek reprezentacyjnego
hotelu Polonia Palace. Przed wejściem zaparkowane były eleganckie limuzyny i Marta
pomyślała, że Terry czułaby się w tym miejscu jak ryba w wodzie. Elegancko ubrani goście
wchodzili i wychodzili z hallu przy recepcji hotelowej, portierzy otwierali drzwi taksówek
i podając rękę pomagali paniom z nich wyjść, odbierali z taksówek bagaż, otwierali drzwi
wychodzącym na ulicę i udzielali informacji. Przy recepcji stały grupki osób, słychać było gwar
rozmów i muzykę fortepianową w tle. Jakiś pianista grał właśnie modny szlagier Już nigdy. Hall
utrzymany był w kolorze złota i ciepłego brązu, a na środku znajdowały się skórzane kanapy dla
gości. Można tu było wygodnie poczekać na jakieś umówione spotkanie albo po prostu odpocząć
chwilkę. Podeszła do recepcji i zapytała:
- Dobry wieczór, czy mogę stąd zadzwonić?
- Ależ oczywiście, może pani dzwonić z tego aparatu - wskazała na telefon na ladzie -
albo tam, koło wind są specjalne dwie kabiny z telefonami. Radzę pójść tam, bo jest mniejszy
szum - poradziła.
Za windami znalazła dwa wydzielone stanowiska z pulpitami w kabinach oddzielanych
przez ściankę działową. Na pulpitach stały czarne, wysokie aparaty telefoniczne z dużymi
okrągłymi tarczami. Marta podniosła ciężką słuchawkę ze zgrabną ozdobną rączką i dużym
mikrofonem. Wybrała starannie numer. Z miejsca, w którym stała widziała część restauracji.
Wszystkie stoliki były zajęte, a kelnerzy uwijali się z tacami nad głową, obsługując gości. Na
niewielkim podium, na którym stał gabinetowy fortepian, pianista właśnie skończył grać tango,
odwrócił się i lekko ukłonił w podziękowaniu za otrzymane brawa. Po kilku sygnałach Alicja
odebrała telefon:
- Słucham - usłyszała Marta.
Ciepły głos kobiety sprawił, że Marta poczuła, jak towarzyszące jej przez cały dzień
napięcie gdzieś się rozpłynęło. Wiedziała, że jest tam, gdzie być powinna.
- To ja, ciociu. Mówi Marta. Już jestem.
- Tak się cieszę, że cię słyszę, moje dziecko kochane. Wsiadaj do kolejki i przyjeżdżaj
jak najszybciej. Wyjdę po ciebie na stację.
- Ja też się cieszę, ciociu, że cię słyszę - powiedziała zgodnie z prawdą. - Już pędzę.
Marta wzięła swoją walizeczkę i szybkim krokiem opuściła hotel. Kiedy znalazła się na
ulicy ponownie zanurzyła się w tłumek przechodniów. Ludzi było tak dużo, że mimochodem
słyszała strzępy rozmów. Jakaś młoda, ładna kobieta w sukience w kwiaty mówiła
zdenerwowana do towarzyszącego jej mężczyzny:
- I jak mogłeś się tak upierać, że nie będzie wojny… Mietek już wczoraj został
zmobilizowany i pojechał gdzieś na wschód… - para oddaliła się od niej i poszła w swoją stronę.
Usłyszana rozmowa przypomniała Marcie o otaczającej wszystkich groźnej rzeczywistości. Po
wyjściu z hotelu ponownie znalazła się w pobliżu dużego skrzyżowania. Aleje Jerozolimskie –
Marszałkowska przeczytała ponownie. I znów zobaczyła masywne, czteropiętrowe kamienice
z licznymi butikami na parterze. Sklepy miały ozdobne markizy, które osłaniały przed słońcem
lub deszczem i pomimo późnej pory były nadal czynne. We wszystkich panował cały czas duży
ruch. Miasto żyło pełną parą, a wiele wskazywało, że będzie tak prawie do rana, bo z wielu
lokali dochodziła muzyka i goście dopiero schodzili się na kolację z dansingiem. Jednak widmo
wojny cały czas było obecne. Kiedy szła na dworzec kolejki wąskotorowej przy ulicy
Nowogrodzkiej przechodziła koło wielu kamienic, w których z powodu wysokiej temperatury
okna i drzwi balkonowe były otwarte. W wielu mieszkaniach ludzie słuchali radia. Właśnie
spiker powtarzał cytat z apelu radiowego wygłoszonego przez Prezydenta Stefana Starzyńskiego.
Brzmiał on "Kilkanaście kilometrów rowów zostało już wykopanych, dwadzieścia kilka z rana
w dniu dzisiejszym było na ukończeniu. W chwili, gdy przemawiam, są już niewątpliwie
wykonane."
EKADKA
Stacja kolejki wąskotorowej EKD, popularnie zwanej „Ekadką”, znajdowała się na ulicy
Nowogrodzkiej, w sumie bardzo niedaleko Dworca Głównego. Popatrzyła na rozkład pociągów
i z ulgą stwierdziła, że skład złożony z kilku wagoników odjeżdża co dziesięć minut. Nie miała też
kłopotów ze znalezieniem siedzącego miejsca. Drewniane ławki dla pasażerów ustawione
w dwóch rzędach były dobrze wyprofilowane i całkiem wygodne. Marta miała przed sobą jedynie
dwadzieścia siedem kilometrów do pokonania, co przy odległości z Gdyni do Warszawy było
niczym. Po mniej więcej półgodzinnej jeździe pociąg zwolnił i zatrzymał się na małej stacji. Było
już ciemno, a jedynym oświetleniem były trzy latarnie rzucające przymglone światło. Biały
budynek stacji odcinał się od prawie czarnych teraz, rozrośniętych drzew, a w otwartej
poczekalni z drewnianymi ozdobami na górze zauważyła kilka osób. Jedną z tych osób była
ciotka Ala. Marta od razu wiedziała, że to ona. Była to bardzo atrakcyjna kobieta, jeszcze
ładniejsza niż opisał ją Marcie Maks. Wyglądała młodo, tak, że niemal mogłaby uchodzić za
starszą siostrę Maksa.
Alicja była szczupłą brunetką, z krótko i asymetrycznie obciętymi włosami. Nosiła
modnie wymodelowaną falę włosów opadających na jedno oko. Kobieta objęła Martę
ramieniem.
- Witaj Marta. Pozwól mi ponieść twoją walizkę… musisz być wykończona…
Marta zgodziła się z wdzięcznością. Dobrze było znów czuć czyjąś opiekę.
- Jak tu pięknie pachnie… - powiedziała z zachwytem. - Czy to drzewa kwitną, czy tyle tu
kwiatów? - zapytała.
- I jedno i drugie… Podkowa Leśna to miasto-ogród. Tu jest bardzo pięknie… zobaczysz
rano.
DOM CIOTKI ALI
Szły powoli, co jakiś czas skręcając w nową uliczkę o nazwie jednego z kwiatów, aż
w końcu Marta zobaczyła napis ‘ulicaFiołków’ na tabliczce jednego z kutych, żelaznych
ogrodzeń. Napis był lekko zasłonięty przez wyrastające poza ogrodzenie dzikie, słodko pachnące
róże, ale widoczny na tyle, że wiadomo było jaka jest nazwa uliczki. Posesja, w której mieszkała
Alicja była drugą z kolei po lewej stronie, licząc od zakrętu z różami. Alicja otworzyła
niewielkim kluczem furtkę w ażurowym ogrodzeniu i weszły do ogrodu. Marta poczuła zapach
szyszek i żywicy – dom ciotki otoczony był przez wysokie sosny i smukłe świerki. Budynek był
drewniany, w zakopiańskim stylu, z drewnianą werandą, do której prowadziło kilka schodków.
Weszły do hallu z drewnianymi ścianami i drewnianym sufitem. Na jednej ze ścian
wisiał stary, szafkowy zegar, który właśnie zaczął wybijać godzinę dziesiątą, tak jakby chciał je
powitać. Miał dźwięczny, czysty ton, który bardzo Marcie przypadł do gustu.
- Jaki piękny - powiedziała z zachwytem - zawsze chciałam taki mieć… -westchnęła.
Na podłodze położona była dębowa posadzka w kolorze ciemnego miodu. Podłoga była
świeżo wyfroterowana i pachniała pastą. W jadalni, podobnie jak w gabinecie i w pokoju
z werandą, stały piece z ozdobnymi kaflami. Każdy z pieców miał wnękę, gdzie można było
postawić talerze, aby się ogrzały. Na środku jadalni stał długi owalny stół przykryty zielonym
suknem i wazon z kilkoma gałązkami kwitnącego jaśminu.
- Siadaj tu, kochanie. Zaraz przyniosę coś do zjedzenia. Myślę, że kieliszeczek nalewki
własnej roboty też by ci dobrze zrobił, prawda?
- Chętnie - pozwoliła się obsłużyć Marta. Czuła się bardzo zmęczona, ale obiecała
sobie, że to się dzieje pierwszy i ostatni raz.
Alicja przyniosła kawałek pieczeni, plastry szynki i kilka serów do wyboru. Przyniosła też
herbatę no i z piwnicy butelkę z pyszną nalewką na wiśniach z dodatkiem karmelu..
- Opowiedz mi wszystko dokładnie - poprosiła Martę.
SZTOKHOLM - WENECJA PÓŁNOCY
Maks wsiadł na prom w Visby o godzinie 6:30 dwudziestego dziewiątego sierpnia. Po
trzech godzinach dopłynął do Nynäshamn. Ogromny szwedzki port, który obsługuje większość
połączeń na Bałtyku, położony jest w odległości sześćdziesięciu kilometrów od Sztokholmu.
Prom powoli wpływał do portu i Maks żałował, że nie ma aparatu fotograficznego, aby zrobić na
pamiątkę kilka zdjęć mijanych wysepek, na których stały pojedyncze, charakterystyczne,
czerwone drewniane domki z białymi, proporcjonalnymi oknami. Domki te miały szare, jakby
trochę przyduże kopulaste dachy, które przykrywały resztę budynku jak ciepłą czapką.
Maks bez trudu znalazł stację kolejową i po godzinie dojechał do Sztokholmu,
nazywanego często „Wenecją Północy”. Miasto czternastu wysp i pięćdziesięciu trzech
spinających je mostów, piękne zarówno od strony wody, jak i pełnych zieleni ulic. Wyszedł
z pociągu i szybkim krokiem przeszedł do obszernej poczekalni, gdzie podróżni siedzieli po obu
stronach długich, drewnianych ławek, stali do kas po bilety lub zaopatrywali się w napoje
w niewielkich kioskach. Maks kupił plan miasta i usiadł na jednej z ławek. Ulica Strandvägen.
Tam teraz musi się dostać. Okazało się, że wskazany adres był całkiem niedaleko. Dworzec
mieścił się w samym śródmieściu przy ulicy Vasagatan, a na ulicę Strandvägen mógł pojechać
autobusem linii 69 lub pójść pieszo. Wybrał autobus, aby mieć pewność, że nie spóźni się na
spotkanie, ale obiecał sobie, że w przyszłości, o ile mu na to pozwolą okoliczności, wiele czasu
spędzi na pieszych wędrówkach. W tym mieście było co oglądać, to było widać na pierwszy rzut
oka.
Wysiadł na początku ulicy Strandvägen zwanej potocznie z racji pięknego położenia
wzdłuż bulwaru nad morzem, ‘Aleją Plażową’, i przeszedł na piechotę do numeru 7. Poszukał
numeru 7b. Cyfra była dyskretnie mała, ale widoczna. Okazało się, że trafił do Biura
Amerykańskiego Attache Wojskowego, gdzie już na niego czekano. Następnie udał się
w towarzystwie pracownika Biura pod numer 7a, gdzie znajdowała się siedziba Poselstwa
Amerykańskiego. Na zapleczu tego biura mieściła się ściśle tajna komórka wywiadu OSS
Stockholm, the Office of Strategic Services. Numer 7c mieścił biura Niemieckiego Attache
Wojskowego.
Pierwsza wizyta Maksa w Poselstwie była niezbyt długa, a po podaniu przez niego
niezbędnych podstawowych informacji i po wstępnym potwierdzeniu jego tożsamości, oficer
w cywilu, który z nim rozmawiał najdłużej zawiózł go do nowego mieszkania – jednego
z operacyjnych lokali pozostających w dyspozycji wywiadu amerykańskiego. Było to małe
trzydziestometrowe mieszkanie na ostatnim piętrze solidnej mieszczańskiej kamienicy przy ulicy
Riddergatan. Począwszy od następnego ranka Maks miał przychodzić do Poselstwa codziennie
rano i pozostawać tam przez minimum osiem godzin.
30 SIERPNIA
Około ósmej rano promienie słońca przedostały się przez gałęzie świerków rosnących
wokół domu Alicji, połaskotały Martę w powieki i odpędziły od niej resztki snu. Niewiele spała
tej nocy, ponieważ do czwartej nad ranem siedziały w jadalni, piły nalewkę, opowiadały sobie
o minionych latach i bardzo dobrze czuły się w swoim towarzystwie. Rozejrzała się dookoła.
Pokój był nieduży, ale miał swoją duszę. Drewniane ściany i sufit, podobnie jak i posadzka na
podłodze, były w różnych odcieniach miodu: od jasnego, akacjowego na ścianach, do ciemnego,
gryczanego na podłodze. Na ścianach wisiały delikatne, porcelanowe talerze z motywami
owoców, kilka obrazów malowanych akwarelą, oraz, podobnie jak w hallu, ścienny zegar
z wahadłem. Na secesyjnej toaletce naprzeciwko okna stały różne kolorowe flakoniki
i pudełeczka, a po prawej stronie zdjęcie młodego mężczyzny z rakietą tenisową w ręku. „To
musi być Henryk”, pomyślała Marta. Henryk był narzeczonym Alicji. Zmarł w wyniku
poparzeń, jakim uległ w czasie pożaru fabryki, w której pracował jako inżynier. Po tej tragedii
Alicja zamknęła się w sobie i niewiele było osób, z którymi rozmawiała o swoich przeżyciach.
Dla Marty zrobiła wyjątek, pomimo że traumatyczne wspomnienie nadal sprawiało jej dużo
bólu. Łazienka miała wszystko, co powinna była mieć, łącznie z ciepłą wodą. Marta była
zachwycona.„Chciałabym mieć kiedyś taki dom”, pomyślała.
Po śniadaniu, na które Alicja podała kawę ze śmietanką, chrupiące bułeczki z domową
konfiturą z wiśni oraz jabłkowo-malinowy placek, Marta poprosiła ciotkę, żeby pokazała jej
okolicę. Zaintrygowało ją określenie, którego użyła Ala kiedy wieczorem spotkały się na stacji
w Podkowie. „Miasto-ogród” powiedziała wtedy. Wyszła na werandę i zeszła po kilku stopniach
do ogrodu. Był romantyczny i odrobinę dziki. Rosły tam świerki, kilka sosen, krzaki jaśminu
i bzu. Były dzikie róże niedaleko skalnego ogródka z pnącymi roślinkami o różowo-fioletowych
kwiatkach i dwa krzaki niskiej kosodrzewiny wyrastające z poukładanych odpowiednio kamieni.
Mieszkańcy willi obok ogrodu Alicji też już powitali nowy dzień. Przed stylowym domem na
chodniku pojawiła się mała, śliczna dziewczynka. Ubrana była w białą sukienkę
z rozkloszowaną spódniczką, białe skarpetki i miała białą kokardę w blond włosach. Pchała
przed sobą duży wózek dla lalek. Też biały. Wózek miał resory, porządne metalowe kółka
z błotnikami i w ogóle wyglądał jak prawdziwy. Marta wzdrygnęła się… wszystko to
przypomniało jej koszmarny widok martwej dziewczyny na ławce w Sopocie. „O czym ona
wiedziała, że musiała zginąć!!”.Zmusiła się, aby o tym w tej chwili nie myśleć. Po chwili złe
skojarzenie uleciało, bo dziewczynka wyciągnęła skakankę i zaczęła skakać. „Wygląda zupełnie
jak biały delikatny motylek”, pomyślała.
Chodziły ponad trzy godziny i Alicja opowiadała jej o Podkowie Leśnej, jej historii,
willach i ogrodach oraz ludziach, którzy tu mieszkają. Obejrzały pałace, kościoły i zwykłe
domki. Widziała stare płoty z ozdobnymi furtkami, klamki, okucia, altanki ogrodowe i ławeczki.
Widziały baseny z fontannami i figurkami amorków, które wyłaniały się z okrągłych liści
nenufarów i pływających kolorowych bajecznych kwiatów: białych, bordowych, jasnoróżowych
i kremowych.
Po powrocie do domu Alicja włączyła radio. To co usłyszały ściągnęło Martę
gwałtownie na ziemię. Prezydent Rzeczpospolitej Polski ogłaszał właśnie mobilizację
powszechną. Od tej pory radio w kuchni było nastawione bez przerwy. Do wieczora komunikat
ten powtarzany był wielokrotnie na zmianę z innymi bieżącymi informacjami i komentarzami.
Wieczorem dziennikarz Redakcji Wojskowej Polskiego Radia opowiadał "Całe miasto
zaciemnione (...) Na rogu Świętokrzyskiej policjant chciał mnie koniecznie aresztować za palenie
papierosa. Ledwie mu wytłumaczyłem, że papierosa nie dojrzą z samolotu (...)"
31 SIERPNIA
W czwartek 31 sierpnia włączyły radio już o siódmej rano. Marta znów nie mogła spać,
tym razem w związku z niepokojem o Maksa. Oprócz tego, że go przemycono do miasta Visby
na wyspie Gotland nie miała o nim żadnych innych wiadomości. Nie wiedziała, czy wyzdrowiał,
kto mu pomógł i gdzie się obecnie znajdował. Jej sytuacja była też nie do pozazdroszczenia.
Znajdowała się w kraju, który lada moment mógł być zaatakowany przez wroga, była
cudzoziemką i posiadała wprawdzie pewną sumę pieniędzy, ale w związku z ostatnimi
wypadkami, nie było już ich tak dużo.
Mijał pełen napięcia dzień. Co prawda radio nie nadawało żadnych alarmistycznych
w tonie informacji, jedynie informowało o nastrojach przygnębienia wśród Berlińczyków, ale
i tak panował nastrój wyczekiwania, jak przed zbliżającą się burzą. Około południa poszły kupić
paczkę papierosów i gazetę. Alicja spotkała sąsiadkę, która właśnie przyjechała kolejką
z Warszawy i zmierzała w ich kierunku.
- Dzień dobry, pani Helu… czy była pani w Warszawie?
- Tak, właśnie wysiadłam z Ekadki… strasznie się zgrzałam… - przetarła czoło
chusteczką.
- I co tam słychać?
- Na Świętokrzyskiej przed sklepem LOPP ludzie stoją w kolejkach, żeby kupić maski
gazowe, a przed aptekami stoją po węgiel aktywowany… w innych sklepach widziałam na
wystawach worki z piaskiem. Każdy też kupuje taśmy klejące do wzmocnienia szyb i czarny
papier do zaciemnienia… mówię pani obłęd…
- A rowy przeciwlotnicze? Kopią jeszcze?
- No, jakże by nie… są wszędzie… na placach przeważnie – Trzech Krzyży,
Małachowskiego, Narutowicza, Starynkiewicza i nawet w Parku Ujazdowskim… wszędzie -
powtórzyła.
- Ja myślę, że lepiej byłoby kupić zapas spirytusu, papierosów i zapałek - powiedziała
Alicja pół żartem pół serio - na płacenie przez wymianę towarów… tak podobno robiło się
w czasie wojny światowej 1914
- Co też pani mówi! - oburzyła się pani Hela - nie będzie potrzeba się niczym
wymieniać, bo nawet jeżeli teraz będzie wojna, to będzie błyskawiczna! Niemcy nie wiedzą na
kogo się porywają! Nasi ich w parę dni przepędzą i tyle!!
Kupiły gazetę i usiadły w jadalni. Radio nadal było włączone – właśnie nadawano
piosenkę Ordonki „Na pierwszy znak”. W gazecie nie było żadnych niepokojących artykułów,
jedynie informacja o ograniczeniu ruchu w pociągach dalekobieżnych i podmiejskich oraz apel
o skrócenie rozmów telefonicznych do niezbędnego minimum. Usłyszały stukanie do drzwi.
Przyszła sąsiadka Alicji, matka dziewczynki ze skakanką.
- Dobry wieczór, pani Alu. Czy może mi pani pożyczyć trochę herbaty? Wróciłam
wieczorem z Warszawy i chyba zostawiłam siatkę z zakupami w kolejce. Powiem pani, że się
zdenerwowałam… na ulicach jest całkiem ciemno, tylko takie niebieskie światełka
w tramwajach i przy numerach domów się świecą. Szłam dosłownie po omacku i omal nie
upadłam parę razy. W pociągu to samo… a moja starsza idzie jutro do szkoły, bo jest przecież
początek roku... a tu nie ma herbaty. Jutro odkupię.
- Ależ to głupstwo, proszę bardzo wziąć całą paczkę - Alicja przyniosła herbatę ze
spiżarni.
- Jak pani myśli, pani Alu, co z tego wszystkiego będzie? Mąż wczoraj pojechał gdzieś
na północ… trochę to wszystko denerwujące…
- Nie ma się co denerwować na zapas - starała się ją uspokoić Alicja - strach ma
przecież wielkie oczy - próbowała zażartować.
Minęła pora kolacji i nadal nie było żadnych istotnych informacji, i dopiero o godzinie
23:00 Polskie Radio nadało treść szesnastopunktowego ultimatum Niemiec wobec Polski,
a wśród nich: przyłączenia do Rzeszy Wolnego Miasta Gdańska, eksterytorialnej autostrady
i linii kolejowej, demilitaryzacji Helu, plebiscytu na Pomorzu po Noteć i Bydgoszcz - według
spisu ludności z 1918 roku.
- Co to oznacza, ciociu? - zapytała Marta.
- To oznacza wojnę - odpowiedziała poważnie Alicja.
KAMIENICE PRZY Strandvägen
Trzydziestego sierpnia Maks wyszedł tuż po siódmej rano, ponieważ chciał przejść na
piechotę do swojej nowej pracy w Biurze Poselstwa Amerykańskiego. Ulica Strandvägen to
przepiękny nadmorski bulwar położony w reprezentacyjnej dzielnicy Sztokholmu. Strandvägen 7
jest kompleksem trzech secesyjnych kamienic oznaczonych literami A, B i C. Dwie z tych
kamienic wysunięte są bliżej ulicy, a trzecia łączy je z tyłu. Kamienice miały trzy narożne wieże,
wiele wykuszy, zdobień i balkonów. Wejście do kamienicy B posiadało mosiężne ozdoby,
a schody wewnątrz budynku były zrobione z szaro-zielonego marmuru. Poselstwo miało swoje
trzypokojowe biuro na parterze.
Maks przyszedł przed godziną ósmą, ale jego bezpośredni przełożony, który przedstawił
się jako Christopher Brown już na niego czekał. Tego dnia rozmawiali blisko pięć godzin,
w czasie których Maks musiał odpowiadać bardzo szczegółowo o swoim życiu w Stanach,
o pobycie w Warszawie i rozpoczęciu współpracy z polskim wywiadem, o swoim wykształceniu,
znajomości polityki, i o małżeństwie z Martą. Musiał też bardzo dokładnie opisać wszystkie
spotkane na pokładzie Piłsudskiego i w Sopocie osoby, swoich przyjaciół w Ameryce i w Polsce.
Christopher cały czas robił notatki z ich rozmowy, potrafił nagle zmienić jej temat, lub zadawać
takie pytania, które już padły. W końcu zapytał:
- Jak z twoją znajomością języków obcych?
- Oprócz angielskiego i polskiego dobrze mówię po francusku i niemiecku -
odpowiedział Maks zgodnie z prawdą.
- Będziesz się teraz uczył dwóch nowych języków - szwedzkiego i norweskiego – i to
bardzo intensywnie. Musisz oba opanować możliwie szybko i to tak, żeby mówić bez obcego
akcentu. Poza tym minimum trzy razy w tygodniu będziesz chodził na warsztaty analityczne
dotyczące bieżących wydarzeń politycznych, a w przyszłym tygodniu sprawdzimy twoją
kondycję i sprawność fizyczną. Niewykluczone, że rozpoczniesz szkolenie dla komandosów.
Myślisz, że podołasz?
- Spróbuję - uśmiechnął się Maks.
- Pojedziemy teraz tam, gdzie rozpoczniesz naukę języków - powiedział Christopher
i wstał, zamykając notatki w szufladzie biurka.
Przed wyjściem z pokoju nastawił radio. Właśnie podano informację o mobilizacji
w Polsce. Spojrzał na Maksa, ale nie skomentował tego, co usłyszeli. Przeszli bulwarem do
kamienicy przy Strandvägen 59.Była to szara pięciopiętrowa kamienica, a laboratorium
językowe mieściło się na ostatnim piętrze w pokojach z wyjściem na półokrągły balkon. Maks
dostał plan zajęć i od następnego dnia miał je zaczynać od siódmej rano, w czteroosobowej
grupie na język szwedzki i trzyosobowej na norweski. Do mieszkania przy Riddergatan, w której
mieszkał od wczoraj wrócił dopiero wieczorem, bo sam nie posiadał radia, a miał nadzieję, że
w jakimś barze będzie miał okazję posłuchać wiadomości. Wszedł do niewielkiej restauracji
i radio rzeczywiście było włączone, ale nadawano program muzyczny i niczego nowego nie
usłyszał. Z ciężkim sercem wrócił do swojej kawalerki na ostatnim piętrze ascetycznej
kamienicy. Na parapecie siedziały dwa gołębie i kiedy otworzył okno odleciały z głośnym
trzepotem skrzydeł.
Tego dnia był tylko rano w Poselstwie Amerykańskim przy ulicy Strandvägen 7 A,
a więc o 13:00 nie miał szansy spotkać Runego, który tego właśnie dnia przyszedł w południe do
Biura Attache Wojskowego Niemiec mieszczącego się w budynku kamienicy przy Strandvägen
o numerze 7 C.
RUNE
Po wyjeździe z Sopotu do Karlskrony, Rune zajechał na dzień do domu w Sztokholmie,
aby się zobaczyć z bratem, który był posłem do Riksdagu, szwedzkiego parlamentu. Byli
z Vidarem w tej samej partii politycznej o nazwie Ludowa Partia Liberałów i Rune jako jego
varamen[9] chciał poznać najnowsze stanowisko zgromadzenia w sprawie gwałtownie się
pogarszającej sytuacji międzynarodowej. Potem prawie natychmiast musiał wyjechać do kopalni
rudy w osiedlu górniczym w Kirunie, gdzie z powodu urlopu nie było go od trzech tygodni. Był
vice-prezesem w zarządzie kopalni i chciał zapoznać się z raportami dotyczącymi wydobycia
z ostatniego miesiąca. Kiruna leży w Laponii, najdalej na północ położonej części Szwecji.
Czekała go więc długa droga, bo miał do pokonania odległość 952 kilometrów, ale pociągi
jeździły tam codziennie, także bez problemu kupił bilet w wagonie sypialnym i 14 sierpnia
opuścił Sztokholm. „Znów będę musiał się przyzwyczaić do tych białych nocy”, pomyślał
niechętnie i zaciągnął zasłonę w oknie przedziału, „Lepiej teraz się zdrzemnąć”. Nie lubił światła
dziennego przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Po przyjeździe spotkał się z miejscowym kierownictwem spółki i omówili bieżące
sprawy.
- Mówią, że mogą być na nas naciski o zwiększenie wydobycia - powiedział kierownik
zmiany. - Wiadomo już coś na ten temat? - zapytał Runego.
- Na razie nie było o tym mowy, ale musimy być na nie przygotowani - odpowiedział.
Przez kilka następnych dni odwiedzał teren Jukkasjarvi i małe osady górnicze
w wioskach w dolinach rzek Kalix, Torne i Lainio leżących wzdłuż linii kolejowej do portu
Narwik. Kiedy zmęczony i niewyspany wrócił dwudziestego dziewiątego sierpnia do
Sztokholmu, posłaniec przyniósł mu w eleganckiej kopercie utrzymane w uprzejmym, ale nie
przewidującym odmowy tonie zaproszenie do biura niemieckiego Attache Wojskowego przy
ulicy Strandvägen 7 C. Miał tam przyjść trzydziestego sierpnia o godzinie 13:00.
„A niech to ciężka cholera”, zaklął pod nosem, „Już się zaczęło!!”.
31 SIERPNIA W SZTOKHOLMIE
Trzydziestego pierwszego sierpnia rozpoczął intensywną naukę szwedzkiego. Maks miał
bardzo dobry słuch i umiejętność szybkiego zapamiętywania. Nauczyciele zmieniali się,
a metoda polegała na wielokrotnym powtarzaniu zdań, aż do momentu, kiedy zostało ono
zapamiętane „na stałe” i bezbłędnie powtórzone. Ćwiczono rozumienie i mówienie. Zajęcia od
początku prowadzone były po szwedzku, a tłumaczenie na angielski ograniczone do minimum.
Umiejętność czytania i pisania miała być dodana do programu później. Po czterogodzinnym
bloku zajęć była półgodzinna przerwa, po czym warsztaty z bieżącej sytuacji politycznej
w Europie. Prowadząca wykład kobieta z Wydziału Nauk Politycznych Uniwersytetu
w Sztokholmie omówiła szczegóły dotyczące mobilizacji w Polsce, prawdopodobnej treści
niemieckiego ultimatum, podejmowanych wysiłków dyplomatycznych, stanowisk Anglii
i Francji oraz decyzji Szwecji o pozostaniu państwem neutralnym. Wywiązała się dyskusja o roli
eksportu szwedzkich rud żelaza do Niemiec i roli portów w Szwecji oraz Norwegii. Po następnej
półgodzinnej przerwie rozpoczęły się zajęcia z norweskiego i Maks wrócił do swojego
mieszkania po godzinie dziesiątej wieczorem. Tym razem usłyszał ultimatum Hitlera wobec
Polski, którego treść w zasadzie zgadzała się ze wszystkimi punktami omówionymi na
warsztatach politycznych.
CZARNE KRZYŻE NA NIEBIE
Marta i Alicja niewiele spały w nocy z 31 sierpnia na 1 września, podświadomie czekając
na złowrogie wydarzenia, które mogły wkrótce nastąpić. Nad samym ranem Marcie udało się
zasnąć i nawet przyśniła jej się zalana słońcem plaża, gdy nagle huk detonacji sprawił, że
zerwała się z łóżka na równe nogi. Szyby zatrzęsły się, ale na szczęście nie wypadły. Zbiegła
boso na dół i zobaczyła Alicję stojącą koło kuchni węglowej, na której pogwizdywał parujący
jeszcze czajnik. Oniemiała, bezradnie patrzyła na rozbite szkło i herbatę, która rozlała się na
podłodze. Ręka musiała jej zadrżeć, gdy usłyszała wybuchy i odruchowo schyliła się, aby
chronić głowę.
- Ciociu… co to było… na miłość boską… - zapytała Marta zduszonym głosem.
- Chyba gdzieś w pobliżu spadły na Podkowę bomby - z jękiem powiedziała ciocia Ala.
Włączyły radio i usłyszały najnowszy dziennik poranny podający po raz pierwszy tego
dnia wiadomość o napaści wojsk niemieckich na Polskę. Lektor przeczytał: „O godzinie 4:45
czasu środkowoeuropejskiego niemieckie siły zbrojne przekroczyły w wielu miejscach granice
państwa polskiego bez wypowiedzenia wojny”.
Wybiegły z domu w stronę, gdzie nastąpiła eksplozja. Dołączyły do grupy
spanikowanych mieszkańców, którzy wymachując rękoma pędzili w kierunku obrzeży miasta.
Po chwili rozległ się miarowo narastający pomruk nadlatujących ciężkich samolotów.
- Na ziemię!! - ktoś wrzasnął.
Ludzie rozpierzchli się i padli na brzuchy pod żywopłotem przy chodniku, koło klombów
na trawie, gdzie kto mógł. Marta leżała koło Alicji za krzakiem dzikiego bzu. Ukryła twarz
w dłoniach iw myślach zaczęła żarliwie powtarzać: „Boże, tylko nie teraz, nie teraz…” Podłużne
złowieszcze kształty wyłoniły się zza koron drzew i ciągnąc za sobą cień znalazły się tuż nad
głowami sparaliżowanych strachem ludzi. Samoloty były czarne, z przeszkloną kabiną dla pilota
na dziobie maszyny i stanowiskiem strzeleckim na jej grzbiecie. Szeroko rozpięte skrzydła
bezlitośnie niosły nieubłagany wyrok śmierci. Na spodzie skrzydeł i z boku na kokpicie
wymalowano czarne krzyże na białym tle. Z ładowniami wypełnionymi bombami leciały na
Warszawę.
Wkrótce Marta i Alicja dobiegły do miejsca, w którym eksplodowały bomby. Na
szczęście okazało się, że pociski nie zrobiły większych szkód, ponieważ spadły na ogród,
w którym nikogo o tej porze nie było. Ktoś ze zgromadzonych wokół leja po bombie powiedział:
- Któryś z tych pilotów chyba się pomylił i rzucił bomby na Podkowę. One pewnie
miały spaść na Warszawę.
Jakby na potwierdzenie tych słów zobaczyły jakąś kobietę na balkonie pobliskiego domu,
która zawołała do nich:
- Widzę stąd kłęby dymu i płomienie w Warszawie!! Miasto się pali !!
HANECZKA
Warszawa znajdowała się w odległości dwudziestu kilometrów w linii prostej od miejsca,
w którym się znajdowały. Zaczęły iść w kierunku domu na Akacjowej, gdy w pobliżu stacji
Ekadki Marta stanęła jak oniemiała.
- Pani Haneczka!! - zawołała uszczęśliwiona.
- Pani Marta! Co za spotkanie!! Skąd pani tu… - paplała nie mniej zdumiona, nieco
pulchna blondynka w kretonowej, różowej sukience. -No przecież… zupełnie przez to wszystko
zapomniałam… mówili państwo jeszcze na Piłsudskim, że wasza ciocia mieszka tu,
w Podkowie…”.
Marta przypomniała sobie natychmiast młode małżeństwo spotkane na transatlantyku.
Widywali się na tańcach, na basenie, w restauracji i często opalali się razem na pokładzie.
Wszystko to stanęło Marcie w oczach, ale było jednocześnie tak odległe w czasie, jakby
pochodziło z innego życia, albo należało do zupełnie innej osoby.
- Wracałam właśnie od rodziców z Milanówka… a tu nagle te samoloty… - nie mogła
się jeszcze uspokoić Haneczka.
- Zapraszamy do nas na herbatę… posłuchamy wiadomości… tak się cieszę, że się
spotkałyśmy… -mówiła szczerze Marta.
Usiadły przy stole w jadalni, Alicja przyniosła słoik z domową konfiturą i ciasto
biszkoptowe, które kupiły po drodze w cukierni. Marta opowiedziała Haneczce o Maksie,
napadzie na niego w Sopocie i o niepotwierdzonych przypuszczeniach, że jest teraz w Szwecji.
- A co z pani mężem, Bronkiem? - zapytała - gdzie został powołany?
- Do Mazowieckiej Brygady Kawalerii – odpowiedziała. - To jest część Armii Modlin…
okropnie się o niego boję…
Haneczka została u nich przez cały dzień. Było im wszystkim raźniej, postanowiły sobie
mówić po imieniu i cały czas słuchały radia. Dwukrotnie tego dnia słyszały zaszyfrowany
komunikat dla samolotów i artylerii przeciwlotniczej:
Uwaga, uwaga! Ogłaszamy alarm lotniczy dla miasta Warszawy! Uwaga, uwaga
nadchodzi...
Kiedy radio powtarzało komunikat o nalocie po raz drugi tego dnia, Marta zamykała
właśnie okno i zobaczyła obrazek, który miał utkwić w jej w pamięci na długo. Zderzenie
sielanki z zagładą, niczym irracjonalny i makabryczny wytwór czyjejś chorej wyobraźni. Przez
okno w jadalni ujrzały dziewczynkę z sąsiedztwa ubraną jak poprzednio w białą sukienkę, która
jak gdyby nigdy nic skakała na białej skakance. Na niebie znów przelatywały czarne bombowce,
żeby zabijać miasto. Po kilku minutach z willi wybiegła matka dziewczynki, złapała ją w objęcia
i wbiegła po drewnianych schodach do domu.
Co jakiś czas szły na stację Ekadki, aby zapytać wracających z Warszawy, co słychać
w mieście. Dowiedziały się, że bomby spadły na lotnisko „Okęcie” i osiedla mieszkaniowe na
Rakowcu i Kole. Były pierwsze ofiary śmiertelne.
- A jak ludzie? - dopytywały się.
- Nie ma paniki. Sklepy są normalnie czynne, ceny takie same jak wczoraj, a ludzie dalej
kopią rowy przeciwlotnicze. Wszyscy czekają na Anglię i Francję, oczywiście.
- A co z teatrami i kinami? - zainteresowała się Marta.
- Mówią, że wszystkie będą czynne - odpowiadali.
Kiedy wybrały się na stacje po południu zobaczyły, że dwóch chłopców przykleja na
słupach duże afisze. Była to odezwa Prezydenta Mościckiego, która zaczynała się od słów:
'Nocy dzisiejszej odwieczny wróg nasz rozpoczął działania zaczepne wobec Państwa
Polskiego, co stwierdzam wobec Boga i historii.'
Tego samego dnia Rada Ministrów zarządziła stan wyjątkowy na całym obszarze
państwa. Wieczorem Haneczka, która sama w dużej willi czuła się nieswojo, praktycznie
przeniosła się do Alicji.
NOWY PIONEK NA SZACHOWNICY
1 września rano radio Sztokholm podało wiadomość o ataku wojsk niemieckich na
Polskę. Maks był przygotowany na taki obrót wydarzeń, ale do uczucia podenerwowania, którą
odczuwała większość osób dochodziła narastająca obawa o Martę, o której losach nie wiedział
nic. Nie otrzymał żadnej depeszy ze Stanów, a był pewien, że gdyby Marta popłynęła tam
Batorym, wiedzieliby o tym nie tylko w domu rodzinnym, ale także jej przyjaciele. Na początku
września wysłał depeszę do serdecznej przyjaciółki Marty i nawet otrzymał od niej krótką
odpowiedź, z której wynikało, że Marty w Ameryce nie ma. Kontakt z Polską nie był obecnie
możliwy z powodu działań wojennych. Pozostało mu liczyć na ciotkę Alę i mieć nadzieję, że
jeżeli do niej Marta dotarła, Alicja zaopiekuje się nią na pewno.
Codziennie uczęszczał na naukę szwedzkiego i norweskiego. Ilość godzin była taka, jak
zaplanowano na początku kursu, natomiast wzrosła liczba wykładów poświęconych analizie
bieżących wydarzeń międzynarodowych. Szkolenie strzeleckie zostało przesunięte na termin
późniejszy, to jest na początek października. Dużo miejsca na warsztatach z polityki zajmowały
trzy bloki tematyczne. Pierwszy blok to omówienie bieżących wydarzeń związanych
z przebiegiem działań wojennych, drugi to analiza roli handlu rudą żelaza i wewnętrznej sytuacji
politycznej w Szwecji w latach od 1930 roku do chwili obecnej i trzeci to sytuacja wokół
Norwegii i omówienie założeń i celów operacji Wilfred, będącej na etapie planów do
zrealizowania w czasie najbliższych miesięcy.
Do czasu wybuchu wojny Szwecja miała cały czas nadzieję, że nie dojdzie do otwartego
konfliktu miedzy mocarstwami. Zaatakowanie Gdańska było dla niej wielkim zaskoczeniem
i natychmiast, podobnie jak Dania i Norwegia, ogłosiła swoją neutralność wobec konfliktu
i zwiększyła swój potencjał obronny. Szwecję i Niemcy łączyły długofalowe stosunki handlowe
dotyczące eksportu tego surowca z kopalń w Kirunie na północy Szwecji do Niemiec. Ruda
wędrowała dwoma drogami. Połowa wydobycia szła do norweskiego portu Narwik, połowa była
transportowana przez szwedzkie porty nad Bałtykiem. Różnica była taka, że port Narwik nigdy
nie zamarzał, a porty bałtyckie przez cztery miesiące były skute lodem. Niemcy nie mogli bez
długofalowych dostaw rudy prowadzić wieloletniej wojny, ponieważ ten surowiec był niezbędny
dla ich przemysłu zbrojeniowego. Szwecja musiała dokonać wyboru: czy nadal z nimi
handlować rudą, czy walczyć z ich najazdem. Wybrała handel, który tylko na bardzo krótki
okres zawiesiła. Tuż po agresji Niemiec na Polskę Anglia postawiła nowy pionek na europejskiej
szachownicy. Zrodził się tam pomysł zaminowania norweskich wód terytorialnych i tym samym
odcięcia dostaw rudy żelaza ze Szwecji. Niemcy byliby zmuszeni do opuszczenia tych wód,
Royal Navy przechwyciłaby dostawy, a z czasem całkowicie by je zablokowała.
Maks w zasadzie przestał bywać pod adresem Strandvägen 7, toteż nie wiedział, że
w budynku 7C, gdzie mieściły się biura Attache Wojskowego Niemiec, pojawił się nie tylko
Rune. Terry, jak zwykle bardzo elegancko ubrana, przybyła tam na początku drugiego tygodnia
wojny w towarzystwie wysokiego, przystojnego mężczyzny w granatowym garniturze. Ich
wizyta przeciągnęła się do późnych godzin popołudniowych. Wiedział o nich bardzo dobrze
przełożony Maksa, Christopher, ale zatrzymał tę wiedzę dla siebie. Obserwował Maksa
i sprawdzał, czy to, co powiedział mu w czasie przesłuchań było zgodne z prawdą
MILANÓWEK
Drugiego września Haneczka wybrała się do Milanówka do rodziców i długo nie
wracała. Alicja z Martą niespokojnie chodziły od okna do okna, usiłując coś dojrzeć
w ciemnościach, i już miały wyjść z domu, kiedy usłyszały, że furtka do ogrodu lekko
skrzypnęła. Haneczka wpadła do jadalni, ciężko usiadła na krzesło i duszkiem wypiła szklankę
kompotu. Okazało się, że większość drogi biegła. Była podniecona, a oczy błyszczały jej
z przejęcia.
- Słuchajcie – powiedziała. - Do doktora Fiderkiewicza… wiecie… on ma willę
niedaleko moich rodziców… przyjechały dziś rano z Warszawy karetki Czerwonego Krzyża
i zostawiły na werandzie watę, ligninę, opatrunki, narzędzia chirurgiczne i leki. Przywieźli także
mundury ochronne, maski, łopaty… nawet cztery pary noszy. Są opaski na ramię dla sanitariuszy
i chorągiew Czerwonego Krzyża. Myślicie, że tu będzie szpital?
- Na to wygląda - powiedziała Alicja. - Nie wychodźcie już dzisiaj, proszę was -
poprosiła dziewczyny.
Czwartego dnia wojny naloty na Warszawę zaczęły się wzmagać, a nad Milanówkiem
trzy samoloty przez pewien czas krążyły nad miastem, raz wyżej raz niżej. Pociąg towarowy
został zatrzymany na stacji kolejowej, a po chwili rozległy się wybuchy kilku bomb. Zawyły
syreny. Wszyscy pobiegli w stronę torów, gdzie znaleziono cztery trupy i sześć ciężko rannych
osób.
- Doktor odesłał ciężej rannych Ekadką do Warszawy - do szpitala Dzieciątka Jezus -
poinformowała je Haneczka. - Lżej rannych zabrał do siebie do willi - dodała. - Zgłosiłam się do
niego jako pielęgniarka do pomocy - dodała z dumą.
- Ja też chcę być pielęgniarką - poprosiła spontanicznie Marta i mimo próśb Alicji tak
długo obstawała przy swoim, że Ala w końcu ustąpiła.
Tak więc następnego dnia Marta założyła mundur, opaskę Czerwonego Krzyża,
przerzuciła przez ramię torbę sanitariuszki i stawiła się u doktora. Nie miała, podobnie jak
Haneczka, pielęgniarskich kwalifikacji, ale były tam trzy dziewczyny, które pracowały już
w tym zawodzie pod okiem lekarzy. Przez następne dni przyzwyczaiły się już trochę do
przelatujących nad głowami samolotów i bezustannie patrolowały Milanówek i jego okolice.
Przyprowadzały lub przynosiły na noszach kolejne ofiary wojny.
Samoloty Luftwaffe systematycznie zapalały i rujnowały miasto. Piątego i szóstego dnia
wojny polska artyleria przeciwlotnicza ostrzeliwała z gęsto zadrzewionego osiedla „Turczynek”
kolejną falę nadlatujących bombowców, ale żaden z nich nie został trafiony. Doktor opisał jeden
incydent w dzienniku, który prowadził. Według jego relacji „Raz tylko ludzie w Milanówku mieli
radosne widowisko. Znad Warszawy wracał niemiecki bombowiec ścigany i atakowany przez
mały, polski pościgowiec, który walił do niego seriami z broni pokładowej. Bombowiec próbował
kluczyć, lecz nie pomagało, obracał się ciężko jak krowa, a pościgowiec kołował, zaskakiwał
i strzelał. W pewnym momencie coś się zadymiło wokół bombowca, ale czy zapalił się i czy spadł
- nie wiadomo, bo walczące samoloty, oddalając się w stronę Żyrardowa zniknęły z naszego pola
widzenia”.
BOROWSKA GÓRA
Zygmunt przyjechał z Sopotu do Warszawy dwudziestego piątego sierpnia i zdążył
jeszcze pojechać do Krakowa na jeden dzień, aby odwiedzić swoich rodziców. Nie został tam
dłużej, ponieważ wkrótce dotarła do niego kartka mobilizacyjna i według otrzymanego rozkazu
miał stawić się w wyznaczonej jednostce trzydziestego sierpnia. Po powrocie do Warszawy
zadzwonił do Pensjonatu Eden, aby dowiedzieć się czegoś na temat Marty, ale dziewczyna, która
o tej porze była w recepcji powiedziała mu jedynie, że jest nową pracownicą i pani Morton już
u nich nie mieszka. Nie umiała natomiast powiedzieć, kiedy Marta opuściła pensjonat.
- Księga gości jest u właścicielki hotelu, a właścicielka pojechała do miasta -
powiedziała. Pozostało mu mieć nadzieję, że Marta zabrała się na pokładzie Batorego
z powrotem do Stanów.
Zygmunt miał się stawić do dyspozycji Grupy Operacyjnej Piotrków podporządkowanej
dowództwu Armii Łódź. Został wcielony do III batalionu 2 Pułku Piechoty Legionów pod
dowództwem pułkownika Ludwika Czyżewskiego. Pułk został drugiego września skierowany do
obrony trzech wzniesień o nazwie Góry Borowskie. Rejon ten był kluczowym węzłem oporu,
który miał chronić jednostki operacyjne armii głównej. Do piątego września toczono ciężkie
walki z jednostkami niemieckiej 4 dywizji pancernej, wspieranej artylerią i lotnictwem. Walki
były zaciekłe, a szczyt przechodził kilkakrotnie z rąk do rąk. Walczono na bagnety kiedy
piechota wspierana czołgami ruszyła na polskie pozycje. Około 19:30 oddziały niemieckie zajęły
Borową Górę, a polskie kompanie zmniejszyły się do pięćdziesięciu osób.
Wśród ocalałych żołnierzy znalazł się Zygmunt. Nie dotarły do ich grupy żadne nowe
rozkazy, tak więc najstarszy rangą oficer zadecydował, że pozostali przy życiu przejdą jako
oddział ochotniczy i dołączą do obrońców Warszawy. Oddział posiadał kilkanaście polowych
armatek i kilka wozów, na których siedzieli oficerowie i podoficerowie – pozostali żołnierze szli
w dwóch kolumnach na piechotę. Wybrali drogę przez Rawę Mazowiecką i Żyrardów. Gdy
ósmego września znaleźli się na odcinku między Grodziskiem Mazowieckim a Milanówkiem
nadleciał szary niemiecki pościgowiec, a za chwilę na szosie ukazały się niemieckie czołgi.
Dowódca oddziału Zygmunta skierował armatki do lasów koło Podkowy Leśnej. Wkrótce
wywiązała się zaciekła walka. Niemcy siekli z karabinów maszynowych, ale szturm ich piechoty
został przez Polaków odparty, jak również nie ustawał prowadzony przez nich ostrzał armatek.
Czołgi niemieckie zaniechały dalszej walki i ze zgrzytem gąsienic potoczyły się w kierunku
Warszawy. Zygmunt strzelał ze swojego karabinu, leżąc na brzuchu w płytkim rowie na brzegu
lasu. W pewnym momencie, gdy się nieco uniósł, poczuł piekące ukłucie w klatce piersiowej
i ostry ból głowy, pociemniało mu w oczach i stracił przytomność. Gdy po jakimś czasie
otworzył oczy, zobaczył, że pochyla się nad nim Marta.
SZPITAL W PENSJONACIE „PEREŁKA”
- To ty? - zapytał zduszonym głosem - naprawdę ty? Marta??
- Tak, to ja – nie masz majaków. Nie mów teraz nic, bo sobie zaszkodzisz -
odpowiedziała i zręcznie założyła mu opatrunki uciskowe. Za chwilę zwróciła się do drugiej
dziewczyny z opaską sanitariuszki na rękawie
- Haniu, kładziemy go na nosze na trzy
Podniosły go z łatwością i zaczęły nieść początkowo przez las, a potem przez wąskie
uliczki wzdłuż ogrodzeń porośniętych bluszczem do sporej willi, gdzie przed wejściem zatknięta
była chorągiew Czerwonego Krzyża.
Dziewczyny zaniosły go do pokoju i położyły na stole, który służył jako miejsce
zabiegów i operacji. Przyszedł za chwilę lekarz, żeby go zbadać. Okazało się, że postrzał
w głowę to właściwie tylko draśnięcie, choć bolesne. Postrzał w płuco był poważniejszy, ale
Zygmunt miał dużo szczęścia, ponieważ pocisk przeszedł na wylot i nie spowodował większych
zniszczeń w klatce piersiowej.
- Dobrze założyłyście opatrunki na obie rany - pochwalił dziewczyny doktor. - Założę
jeszcze opatrunek wentylowy, żeby powietrze wyszło z jamy opłucnej. Inaczej mogłoby dojść do
zapadnięcia płuca.
Przez cały czas przynoszono nowych rannych i wkrótce zabrakło dla nich miejsca w willi
doktora – układano ich z braku łóżek na słomie i sianie na trawniku. Późnym popołudniem
przybiegł posłaniec z wiadomością, że gmina wynajęła na szpital pensjonat „Perełka”, a Dom
parafialny przeznaczył dużą salę dla rannych.
- Przeniesiemy pana do „Perełki” - zadecydował doktor w sprawie Zygmunta.
Łącznie we wszystkich punktach pomocy doraźnej pracowało czterech lekarzy, ale
żaden z nich nie miał specjalizacji chirurgicznej. Musieli jednak podejmować się poważnych
zabiegów, ponieważ nie było już możliwe przesyłanie ciężej rannych do Warszawy - Ekadka
przestała kursować w związku z oblężeniem Warszawy. Brakowało narzędzi chirurgicznych,
a wkrótce zaczęły kończyć się zapasy żywności.
Stan Zygmunta poprawiał się i po kilku dniach doktor zdecydował, że od tej pory może
on „zamieszkać” w cywilu, a jedynie stawiać się na zmianę opatrunków do ambulatorium.
Kobiety zdecydowały, że Zygmunt zamieszka u Alicji w willi przy Akacjowej.
Tego dnia. słuchając radia, usłyszeli przejmujący apel amerykańskiego fotografa –
reportera. Mówił wtedy: „My name is Bryan. Julian Bryan – American photographer”. Ameryka
musi zacząć działać. Musi zażądać zaprzestania tego najpotworniejszego we współczesnych
czasach mordowania ludzi. Stutrzydziestomilionowy narodzie amerykański! Prosimy was w imię
uczciwości, sprawiedliwości i chrześcijaństwa, nie o pomoc dla nas – niewielkiej grupy
czterdziestu trojga Amerykanów, ale o pomoc dla dzielnych Polaków”.
- Marta - zwrócił się do dziewczyny Zygmunt. - Proszę, posłuchaj mnie tym razem.
Myślę, że lada moment będą ewakuować cudzoziemców z Polski… powinnaś stąd wyjechać…
jeżeli istnieje cień możliwości, żeby się dostać do Warszawy, skorzystaj z okazji. Trzeba śledzić
komunikaty… koniecznie - mówił przejęty.
Alicja i Haneczka poparły go tak zdecydowanie, że Marta poczuła się „prawie”
przekonana. Nie powiedziała jednak głośno ani tak, ani nie. Na szali miała z jednej strony
pragnienie spotkania z Maksem, a z drugiej poczucie odpowiedzialności i solidarności z ludźmi,
wśród których teraz była. Czuła się tu potrzebna. Zdawała sobie jednak sprawę, że wobec
dochodzących zewsząd wieści, maleją szanse na zwycięstwo w tej coraz bardziej okrutnej
wojnie. Pomoc ze strony Anglii i Francji nie nadchodziła. Oprócz formalnego wypowiedzenia
wojny Niemcom, oba sojusznicze kraje nie zrobiły żadnych konkretnych kroków, aby się ze
zobowiązań wobec Polski wywiązać. Wojsko Polskie samotnie stawiało czoła wielokrotnie
lepiej uzbrojonej armii niemieckiej. Toczyły się ciężkie walki na terenie całego kraju, a szala
zwycięstwa w poszczególnych starciach często przechylała się na polską stronę, tym niemniej
żelazny pierścień niemieckich wojsk pancernych wspomaganym przez bombardowania
Luftwaffe systematycznie osłabiał osamotnioną armię. W połowie miesiąca nastąpił dzień,
w którym na Polskę spadł dodatkowy cios.
NÓŻ W PLECY
17 września Armia Czerwona przekroczyła wschodnie granice Polski i tym samym
wypełniła zobowiązania wobec Niemiec zawarte w tajnym protokole do układu Ribbentropa
z Mokotowem z 23 sierpnia. Milionowa armia agresora postawiła Polskę w beznadziejnej
sytuacji militarnej. Polska armia musiałaby podjąć walkę na dwóch frontach, w momencie gdy
od dziewiątego września trwała największa w tej wojnie bitwa nad Bzurą, opóźniająca natarcie
wojsk niemieckich na Warszawę. Największe ugrupowanie Wojska Polskiego było okrążone
przez Niemców w Puszczy Kampinoskiej. Do walki z Armią Czerwoną stanęło wprawdzie
dwadzieścia pięć batalionów polskiego Korpusu Ochrony Pogranicza, ale o 16:00 Wódź
Naczelny wydał rozkaz unikania walki z Sowietami, poza obroną konieczną. Wkroczenie wojsk
radzieckich zmusiło polskie władze państwowe do ucieczki przez granicę do Rumunii.
Pomimo że stolica nadal bohatersko się broniła, o czym mieszkańcy podwarszawskiej
Podkowy Leśnej, Milanówka i Brwinowa wiedzieli dobrze jako naoczni świadkowie, oraz
donosiły o tym radiostacje polskie i brytyjska BBC, Marta wiedziała, że jej przyjaciele mają
rację. Dalszy pobyt w Polsce może przepłacić życiem i już nigdy nie zobaczyć Maksa. Bez
względu na to, którą opcję swojej przyszłości Marta brała pod uwagę, jedno podstawowe pytanie
pozostawało cały czas bez odpowiedzi, a mianowicie, jak ma się przedrzeć do oblężonej
Warszawy, aby dołączyć do stu siedemdziesięciu ośmiu dyplomatów i tysiąca dwustu
cudzoziemców, których ewakuacja, jak się okazało, była cały czas negocjowana.
Wieczorem, gdy wszyscy pili herbatę w jadalni, zapytała o to Zygmunta, ale on z racji
pobytu w szpitalu nie miał bieżących informacji o wydarzeniach na froncie, a kobiety wiedziały
tyle, ile ona sama, czyli to, co podawało Radio Warszawa II i BBC. Ale i to co wiedziały,
stawiało szanse Marty na dołączenie do ewakuowanej grupy pod wielkim znakiem zapytania,
a prawdopodobieństwo, że tak się stanie było praktycznie równe zeru.
TERRY MARTA I MAKS
Terry, która wyjechała z Sopotu do Berlina tuż po spotkaniu z dziennikarzami 17
sierpnia, nie wiedziała nic o dalszych losach Marty. Nie umiała też sobie wytłumaczyć jak to się
stało, że Maks wyjechał bez niej z Polski, a jeszcze bardziej tego, że Marta niefrasobliwym
tonem potwierdziła taki fakt w rozmowie z Helgą podczas rautu. Byli przecież w sobie bez
pamięci zakochani i nie widzieli poza sobą świata… Dziwne… Wydawało się jej, że dwaj
Austriacy, którzy stali za zamachem na Maksa zorganizowali wszystko bardzo precyzyjnie.
Wynajęli płatnych zabójców, zastrzelili ich potem nad Potokiem Karlikowskim, i zatarli za sobą
wszelkie ślady, które mogłyby połączyć ich z próbą zabójstwa. Najlepszym tego dowodem było,
że wyjechali z Sopotu bez przeszkód.
Znała doniesienia radia BBC o sytuacji w Polsce i niechętnie przyznała przed samą
sobą, że polubiła tę pół-Amerykankę pół-Polkę. Zmartwiła się możliwością, że może zginąć pod
bombami, pomimo że wiedziała o planie uśmiercenia młodego małżeństwa przez niemiecki
wywiad. Zła była na siebie za tę niekonsekwencję.
Wielu rzeczy, które dotyczyły tamtych wydarzeń nie umiała sobie wytłumaczyć. Na
przykład, dlaczego Marta nadal igrała z losem, zadając zbyt dużo pytań różnym osobom? Terry
musiała przyznać, że Marcie sprzyjało niesamowite szczęście. „Szkoda, że ona jest po
niewłaściwej stronie…”, przemknęło jej przez myśl.
Przypomniała sobie upalny dzień, w którym spotkała się z agentem z Austrii, w pokoju
opuszczonej posesji. Klaus, bo pod takim imieniem go znała, pokazywał jej najnowsze
urządzenie firmy Karl Zeiss, które umożliwia prześwietlenie zawartości korespondencji
w kopercie bez jej otwierania. Ani on, ani ona nie zauważyli wówczas Marty, która stojąc pod
oknem zrobiła im zdjęcie i tym samym wydała na siebie wyrok śmierci. Marta z kolei nie
wiedziała, że nie jest w ogrodzie sama, i że spotkanie Terry i Klausa jest przez cały czas
ubezpieczane.
Ukryty w ogrodzie wywiadowca miał do pomocy kilku chłopców, którym za niewielkie
pieniądze zlecił wyrwanie Marcie aparatu fotograficznego. Kiedy im się to nie udało, Terry
zaryzykowała i odebrała negatyw i odbitki od fotografa, podając się za Martę Morton. Przedtem
za pomocą współpracującej z siatką jednej z pokojówek w pensjonacie Eden, zdobyła Marty
kwitek na odbiór zdjęć. Pokojówka działała na zlecenie Terry kilkakrotnie i w poszukiwaniu
„haków” na młode małżeństwo regularnie przeszukiwała ich pokój. To ją spłoszył pewnego dnia
Maks, gdy wrócił wcześniej niż zwykle z tenisa. Wtedy rzuciła telegram do Marty na półkę
z butami. Innym razem, po próbie otrucia Marty czadem ulatniającym się dzięki ingerencji
fałszywego hydraulika, stłukła szklankę z lemoniadą, w której był mocny środek nasenny. Tak…
Marta miała szczęście… gdyby nie wybuch w sąsiedztwie, nie żyłaby teraz na pewno.
BERLIN
Kiedy przyjechała do Berlina poszła przed teatr Wintergarten Varieté na ulicę
Potsdamer Strasse 96, gdzie miała ważne spotkanie. Obiecała swojej matce załatwić tam pewną
sprawę. Przyjaciółka matki, Eva, która mieszkała w Berlinie, zachorowała na raka i ponieważ nie
miała żadnej rodziny, opiekowała się nią tylko córka sąsiadów. Eva mieszkała naprzeciwko
budynku teatru, na pierwszym piętrze okazałej kamienicy. Matka Terry zamierzała przyjechać
i zająć się umierającą, ale w związku z wiszącą na włosku wojną, miała problemy z wizą
i wyjazd do Niemiec okazał się niemożliwy. Matka poprosiła Terry o zapłacenie dalszej opieki
nad Evą i przekazanie zapewnienia, że przyjaciółka z Anglii o niej myśli i modli się o jej
zdrowie.
O umówionej porze zobaczyła szczupłą młodą kobietę o zalęknionej twarzy, która
wzrokiem kogoś szukała. Domyśliła się, że to jest właśnie ta osoba, z którą przyjechała się
spotkać.
- Dzień dobry - wyciągnęła rękę na powitanie. - Pani pewnie na mnie czeka…
- Pani do pani Evy? - zapytała dziewczyna. Terry skinęła głową.- Proszę za mną -
powiedziała cicho.
Chora leżała na łóżku wysoko wsparta na poduszkach. Pomimo wychudzenia
i wymizerowanej twarzy, widać było, że kiedyś była bardzo ładna. Szczerze się ucieszyła
z wizyty Terry i uściskała ją ze łzami w oczach.
- Podziękuj mamie, że o mnie nie zapomniała… - szepnęła, a po chwili dodała - ja już
niedługo pożyję… ale może to i lepiej… nie mogę tego wszystkiego co jest dookoła znieść… te
wrzaski Hitlera przez radio i ten cały obłęd… najlepiej zrobiła Marlena Dietrych… Plunęła na
nich wszystkich i wszędzie głośno mówi, co o nich myśli.
Widać było, że ta długa przemowa zupełnie ją wyczerpała. Terry posiedziała jeszcze
godzinę, pomogła Evie umyć się i zjeść kolację, po czym pożegnała się i wyszła, zapewniając że
wszystko mamie powtórzy. Idąc do hotelu nie przestawała myśleć o tym, co usłyszała. Była
pewna, że przyjaciółki, które tak się kochały, podzielały również poglądy polityczne… A tu
okazało się, że tak nie jest. Terry, chociaż miała obecnie obywatelstwo szwedzkie, urodziła się
i wychowała w Anglii. Jak długo pamięta, rodzice mieli poglądy profaszystowskie i należeli do
Brytyjskiej Unii Faszystów… ale zaraz… zaraz… czy oboje, czy tylko jej ojciec ? Nie pamiętała
tego zupełnie. „Dość tych wspomnień na dziś”, nakazała sobie w myślach.
Stanęli na ostatnim stopniu schodów prowadzących do Biura Attache Wojskowego
Niemiec przy ulicy Strandvägen 7Cw Sztokholmie i Terry nacisnęła ręką w eleganckiej,
skórzanej rękawiczce dzwonek. Towarzyszył jej wysoki, przystojny mężczyzna w granatowym
garniturze.
CHRIS PRZYPROWADZA GOŚCIA
Dziewiętnastego września pod wieczór do laboratorium językowego przy Strandvägen 59
przyszedł Christopher. Przyprowadził ze sobą wysokiego mężczyznę, trochę starszego od
Maksa. - Tadeusz - przedstawił się nowo przybyły.
Poczekali, aż pozostali studenci kursu języka norweskiego opuszczą salę i Chris
przeszedł do rzeczy.
- Tadeusz jest pracownikiem Polskiej Dwójki i od tej pory będziesz z nim
współpracował i przekazywał mu te same raporty co nam. Wkrótce dostaniesz pierwsze zadanie
i wyjedziesz na pewien czas ze Sztokholmu. Szczegóły poznasz później. Teraz Ted powie ci
o sytuacji w Polsce więcej, niż podają dzienniki radiowe.
Tadeusz omówił szczegółowo najnowsze wydarzenia, czyli ucieczkę polskiego rządu
przez Rumunię na Zachód, początki formowania się rządu w Londynie i coraz bardziej
dramatyczną sytuację na froncie w Polsce. Pod koniec spotkania powiedział:
- Wiem, że teraz najbardziej cię interesuje ewakuacja cudzoziemców z Polski.
Negocjacje dobiegają końca i jeżeli twoja żona jest obecnie w Warszawie, powinna znaleźć się
w grupie wyjeżdżających. Nawet jeżeli będzie w grupie ewakuowanych, dotarcie do Sztokholmu
może nie być łatwe.
- Dlaczego tak uważasz?
- Tak naprawdę nawet nie wiesz, czy kartka, którą dałeś marynarzowi w Visby do niej
dotarła… nie możesz mieć pewności, czy Marta wybierze Sztokholm jako miasto docelowe.
Jeżeli nie otrzymała kartki od ciebie, może będzie chciała dostać się do Anglii. Tam działa
jedyne lotnisko cywilne, które można wziąć pod uwagę. Nazywa się Bristol International
Airport.
- Cały czas zakładałem, ze Marta dostała mój list… ale jeżeli tak na to spojrzeć, to
masz rację… - przyznał Maks ze smutkiem.
- Ja myślę, żejeżeli twoja żona, która z tego co wiem jest inteligentną dziewczyną, nadal
przebywa jeszcze pod Warszawą, nie będzie podejmowała próby dotarcia do Warszawy bo wie
dobrze, że żywa tam się nie przedrze.
Wyglądało na to, że Tadeusz może mieć rację.
EWAKUACJA CUDZOZIEMCÓW Z WARSZAWY
21 września dzięki wysiłkom norweskiego ministra Nilsa Christiana Diteffa ewakuowano
z Warszawy personel dyplomatyczny ambasad i tysiąc dwustu cudzoziemców. Nastąpiło
krótkotrwałe zawieszenie broni i po południu spod Hotelu Bristol wyruszyły samochody
i miejskie autobusy, docierając do pozycji niemieckiej 3 armii na Pradze. Stąd pod niemiecką
eskortą konwój dotarł do Królewca, stamtąd do Szczecina, a potem do Berlina. Gdyby Marcie
udało się dotrzeć do tej grupy, postarałaby się dostać z Berlina do Sztokholmu, nawet bardzo
okrężną drogą. Nie było jej tam, bo okazało się, że opuszczenie Podkowy Leśnej i próba
przedarcia się do Warszawy byłaby równoznaczna z popełnieniem samobójstwa.
OSTATNIE DNI OBLĘŻENIA
Marta z przyjaciółmi w Podkowie Leśnej długo jeszcze rozważali co robić w sprawie
wyjazdu z Polski, ale zgodnie z przewidywaniami Tadeusza, który rozmawiał o tym samym
z Maksem w Sztokholmie, zdecydowali, że w obecnej sytuacji żaden wyjazd z Podkowy nie
wchodzi w rachubę. Do oblężonej Warszawy nikt nie mógł się już dostać, nawet żołnierze Grupy
Operacyjnej „Wschód” z Armii Pomorze, którzy 22 września bezskutecznie toczyli krwawą
bitwę pod Łomiankami, aby się przebić do walczącej Warszawy. Grupa pod dowództwem
generała Bołtucia została rozbita po kilkugodzinnym boju, a dowódca wraz z oficerami
i żołnierzami z różnych pułków zginęli w trakcie akcji. Tego samego dnia skapitulował Lwów,
załamała się obrona Grodna, a w Brześciu odbyła się uroczysta defilada wojsk niemieckich
i sowieckich, na koniec której Niemcy przekazali władzę w mieście Sowietom.
Tego dnia broniący Warszawy generał Rómmel wydał rozkaz startu samolotu z Pól
Mokotowskich z pytaniem do Naczelnego Wodza w sprawie dalszej obrony miasta. Samolot był
pilotowany przez podpułkownika pilota Mateusza Iżyckiego. W ciągu następnych dni, od 23 do
27 września, trwał huraganowy atak wojsk niemieckich na Warszawę. Bomby spadły na
Śródmieście, Marymont, Wolę i Ochotę, płonęła Cytadela. Bomby niszczyły szpitale, setki
domów i zabijały tłumy ludzi. Na falach rozgłośni Warszawa II Prezydent Starzyński wygłosił
ostatnie przemówienie do mieszkańców Stolicy. Mówił: : "Chciałem, by Warszawa była wielka.
Wierzyłem, że wielką będzie. Ja i moi współpracownicy kreśliliśmy plany, robiliśmy szkice
wielkiej Warszawy przyszłości. I Warszawa jest wielka. Prędzej to nastąpiło, niż przypuszczano.
Nie za lat pięćdziesiąt, nie za sto lat, lecz dziś widzę wielką Warszawę. Gdy teraz do Was mówię,
widzę ją przez okna w całej wielkości i chwale, otoczoną kłębami dymu, rozczerwienioną
płomieniami ognia, wspaniałą, niezniszczalną, wielką, walczącą Warszawę. I choć tam, gdzie
miały być wspaniałe sierocińce, gruzy leżą, choć tam gdzie miały być parki, dziś są barykady
gęsto trupami pokryte, choć płoną nasze biblioteki, choć palą się szpitale - nie za lat pięćdziesiąt,
nie za sto, lecz dziś Warszawa broniąca honoru Polski jest u szczytu swej wielkości i sławy."
24 września był dniem, w którym Warszawa przeżyła jeden z najcięższych dni swojej
obrony. Płonęły budynki Politechniki, Teatr Wielki i pałac Krasińskich. Ustał dopływ wody
w związku z uszkodzeniami filtrów. Nie było dopływu prądu, a telefony były unieruchomione.
Niemcy zrzucili ulotki grożące odpowiedzialnością zbiorową za przedłużanie oporu. Generał
Rómmel odznaczył Prezydenta Starzyńskiego Orderem Virtuti Militari V klasy.
25 września został nazwany przez warszawiaków „czarnym poniedziałkiem”. Tego dnia
ruszyło generalne natarcie niemieckie i rozpętało prawdziwe piekło w stolicy. Od godziny 7 rano
do wieczora czterysta niemieckich bombowców prowadziło naloty dywanowe zrzucając na
miasto 630 ton bomb burzących i zapalających. Włoski korespondent wojenny pisał: „Lotnictwo
obrzucało bombami i ostrzeliwało z karabinów maszynowych barykady na ulicach. Zdarzyło się
po raz pierwszy w historii wojen, że samoloty walczyły z barykadami”. Zginęło 10 tysięcy osób,
a 35 tysięcy zostało rannych.26 września nastąpiło jeszcze jedno natarcie, a 27 zapadła decyzja
o wstrzymaniu walk ze względu na sytuację ludności.28 września o godzinie 13:00, zastępca
generała Rómmla, generał Kutrzeba oraz niemiecki generał Johannes Blaskowitz podpisali
umowę kapitulacyjną.
MAKS DOSTAJE ZADANIE
Pomimo tego, że Maks w zasadzie przyznawał rację Tadeuszowi i coraz bardziej wątpił,
że Marta zdoła przyjechać do Sztokholmu, przez najbliższy tydzień wbrew zdrowemu
rozsądkowi nasłuchiwał, czy nie usłyszy pukania do drzwi. Idąc ulicami pilniej niż zwykle
rozglądał się w nadziei, że zobaczy znajomą sylwetkę, dwa razy też o różnych porach dnia udał
się do przystani promów w Nynäshamn i w Informacji pytał, czy nikt nie zostawił dla niego
wiadomości.
30 września ponownie spotkał się z Tadeuszem i Chrisem.
- Jutro zaczynasz działać. Misja jest ściśle tajna i pod żadnym pozorem nie wolno ci
próbować kontaktować się z Polską. Rano wyjeżdżasz do Norwegii. Chodzi o Narwik.
CO DALEJ ?
- Co teraz ze mną będzie? - zapytała Marta, kiedy ostatniego dnia września siedzieli
wszyscy jak zwykle przy herbacie w jadalni.
Zygmunt, który już prawie całkiem wrócił do sił, odezwał się pierwszy.
- Spróbuję się dostać do Warszawy i zobaczyć, co z moimi starymi kontaktami. Mam
nadzieję, że ktoś przeżył. Trzeba ci zorganizować nowe dokumenty – ale to może trochę
potrwać… musisz być cierpliwa. Trzeba poczekać i zobaczyć, jak to wszystko teraz będzie
funkcjonować, ale jestem pewny, że wkrótce pokażą się jakieś możliwości przedostania się na
Zachód.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ
BIBLIOGRAFIA
1) Aleja Wisielców, Grodzisko, W zakamarkach górnego Sopotu
GW Rzeszów nr 166, wydanie z dnia 18/07/2006WAKACJE, str. 4
2) Wydarzenia sierpnia 1939 roku:
http://www.historia-polski.com/XX/1939/1939_viii.htm
3) Przez morze do rozkwitu Polski. Jolanta Szczepkowska.
http://www.dziennik.com/publicystyka/artykul/przez-morze-do-rozkwitu-polski
4) Historia Polonii w Stanach Zjednoczonych
http://www.polishaccent.com/Historia_Polonii.htm
5) Amerykański system oświatowy;
http://www.sciaga.pl/tekst/32764-33-amerykanski_system_oswiatowy
6) Sven Radowitz: Schweden und das "Dritte Reich" 1939–1945. Hamburg: Krämer,
2005. ISBN 3-89622-076-4.
Anita Schwarzschulz: Außenpolitik – Schweden und das Dritte Reich. GRIN Velag, 2006,
http://pl.wikipedia.org/wiki/Polityka_Niemiec_hitlerowskich_wobec_Szwecji
6) http://www.sopot.net/przedwojenny.htm
7) Sopot 1939 – 1945.Tomasz Kot. Kurier Sopocki 2013
8) http://pl.wikipedia.org/wiki/Radiostacje_numeryczne
9) Secret Signals. The Euronumber Mistery. Tiare Publications, 1991. ISBN
0-936653-28-0.
10) Henryk Piecuch: Portret szpiega. Warszawa: Wydawnictwo MON, 1984. ISBN
83-11-07007-5.
11) William Poundstone: Big secrets. Harper Paperbacs, 1985. ISBN 0688048307.
12) Dzienniki, Maria Dąbrowska
13) http://pl.wikipedia.org/wiki/Rejon_Umocniony_Hel
14) J. Gołębiowski, Przemysł wojenny w Polsce 1918-1939, Kraków 1990
15) A. Radziwiłł, W. Roszkowski, Historia 1871-1945
16) http://zoppot.fm.interia.pl/spis.htm#a3
17) Gdynia 1939 do wybuchu wojny,
http://www.srodmiescie.miasto.gdynia.pl/index.php/osrodmiesciu/historia-dzielnicy/159-historia
-dzielnicy-kalendarium-rok-1939-do-wybuchu-wojny
18) Politechnika Gdańska;
http://www.pg.gda.pl/?kat=mouczel&kats=mhist&katr=hist&kto=przed
19) Nasza stolica Kalendarium, http://www.naszastolica.waw.pl/Lata%2030.html
20) Liberty Lady, Patricia Allen DiGeorge,
http://libertyladybook.com/2011/08/16/liberty-lady/
21) Katedra w Visby, http://pl.wikipedia.org/wiki/Katedra_w_Visby
22) Nasza Stolica Blog,
http://naszastolica.blox.pl/html/1310721,262146,14,15.html?7,2009
23) Willa „Zawada”,Album z Podkową, Podkowiński Magazyn Kulturalny
24) http://www.podkowianskimagazyn.pl/nr66/album66.htm
25) Wspólny Powiat, Andrzej Pektyn,
http://wspolnypowiat.pl/publicystyka/historia-1939-1945/id/197
26) Strandvagen, http://www.aviewoncities.com/stockholm/strandvagen.htm
27) Polsko-szwedzkie stosunki w latach II Wojny Światowej,
http://pl.wikipedia.org/wiki/Polsko-szwedzkie_stosunki_w_latach_II_wojny_%C5%9Bwiatowej
28) Operacja Wilfried, http://pl.wikipedia.org/wiki/Operacja_Wilfred
29) Libert Lady, German and American Legations in Stockholm, Patricia Allen DiGeorge
http://libertyladybook.com/2012/01/17/german-and-american-legations-in-stockholm/
30) http://1939.pl/bitwy/niemcy/bitwa-pod-borowska-gora/index.html
31) Ortopeda. Postępowanie w ranach postrzałowych,
http://www.zdrowemiasto.pl/i/7/ortopedia/ortopeda-postepowanie-w-ranach-postarzalowych,228
3.html#.UcHq2DDwHIU
32) Anegdoty Wojenne, szpiedzy tacy jak oni,
http://tropyhistorii.wordpress.com/tag/wywiad-ii-wojna-swiatowa/
33) Dreszer Jerzy, Wspomnienia, Archiwum Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni
Alfred Fiderkiewicz, Wrzesień 1939 roku, Wspomnienia,
http://tmm.net.pl/article,69,.html
Przypisy
[1] ul. Sudbadstrasse – po 1945 roku ulica Ks.Kordeckiego
[2] Seestrasse - od 1945 roku ulica Bohaterów Monte Cassino
[3] ul. Marienstrasse - po 1945 roku ul. Bałtycka
[4] ul. Sedansreasse - po 1945 roku ul. Józefa Bema
[5] ul. Eisenhardtstrasse - po 1945 roku ul. Fryderyka Chopina
[6] ul. Cecilienstrasse – po 1945 roku – ulica Józefa Czyżewskiego
[7] Delbrückallee - po 1945 roku ulica. Marii Skłodowskiej-Curie
[8] Ulica Wallgasse – po 1945 roku ulica Wałowa
[9] Vareman - zastępca. Każdy poseł ma swojego zastępcę, co umożliwia przejęcie jego
funkcji przez varamena w sytuacji, gdy nastąpiła nawet krótka niemożność pełnienia
obowiązków przez danego deputowanego. Varamen musi pochodzić z tej samej partii, co jego
poseł
Table of Contents
M/S PIŁSUDSKI
TELEGRAM
PASAŻEROWIE
RZUT OKA W PRZESZŁOŚĆ
TERRY
GDYNIA
PENSJONAT EDEN I DOM ZDROJOWY
KASYNO I SUKNIE
HELGA I HERMAN
OPERA LEŚNA
NA JACHCIE
JASTARNIA PO RAZ PIERWSZY
LAS KOŁO KUŹNICY I ZASIEKI KOŁO GDYNI
HOTEL CASSINO
OPIEKUNKA DZIECKA PO RAZ PIERWSZY I ZDJĘCIA
TAJEMNICZE SPOTKANIE
CHOROBA
PAPIEROS I ZAPALNICZKA
WYBUCH
CIOS
PODEJRZENIA
SZPITALE
ALEJA WISIELCÓW
PRZESŁUCHANIE
U FOTOGRAFA
NIE WIERZĘ CI
MARTA ANALIZUJE SYTUACJĘ
PLOTKI I WIELKA POLITYKA
OPIEKUNKA DZIECKA PO RAZ DRUGI
JASTARNIA PO RAZ DRUGI
ZAKOŃCZENIE ŚLEDZTWA
KUTER
STO DĘBOWYCH KŁóDEK I MILION KLUCZY
RAUT
VISBY
KARTKA I FARTUCH
DECYZJA
KATEDRA
OPIEKUNKA DZIECKA PO RAZ TRZECI
SZTOKHOLM 29 SIERPNIA
ZAKLĘCIE Z DZIECIŃSTWA
POCIĄG
WARSZAWA
EKADKA
DOM CIOTKI ALI
SZTOKHOLM - WENECJA PÓŁNOCY
30 SIERPNIA
31 SIERPNIA
KAMIENICE PRZY Strandvägen
RUNE
31 SIERPNIA W SZTOKHOLMIE
CZARNE KRZYŻE NA NIEBIE
HANECZKA
NOWY PIONEK NA SZACHOWNICY
MILANÓWEK
BOROWSKA GÓRA
SZPITAL W PENSJONACIE „PEREŁKA”
NÓŻ W PLECY
TERRY MARTA I MAKS
BERLIN
CHRIS PRZYPROWADZA GOŚCIA
EWAKUACJA CUDZOZIEMCÓW Z WARSZAWY
OSTATNIE DNI OBLĘŻENIA
MAKS DOSTAJE ZADANIE
CO DALEJ ?
BIBLIOGRAFIA
Przypisy