Wielki Gatsby F S Ftizgerald

background image

F. SCOTT FITZGERALD

background image

WIELKI GATSBY

background image

I

Gdy byłem młodszy i wrażliwszy, ojciec mój dał mi pewną radę, nad którą do dziś często się

zastanawiam.

- Ile razy masz ochotę kogoś krytykować - powiedział - przypomnij sobie, że nie wszyscy

ludzie na tym świecie mieli takie możliwości jak ty.

Powiedział tylko tyle, ale ponieważ zawsze rozumieliśmy się doskonale bez dłuższych

wyjaśnień, wiedziałem, że ma na myśli nieporównanie więcej. W rezultacie unikam pochopnych
sądów i zwyczaj ten uczynił ze mnie powiernika wielu interesujących ludzi, a także ofiarę niejednego
nudziarza. Umysły nienormalne szybko wykrywają taką skłonność u człowieka normalnego i chętnie
ją wykorzystują: stąd w czasie studiów niesłusznie bywałem podejrzewany nawet o dwulicowość
tylko dlatego, że zdarzało mi się poznać bolesne tajemnice różnych dziwnych, bliżej mi nie znanych
typów. W większości wypadków wcale nie zabiegałem o zaufanie - udawałem, że śpię czy nie mam
czasu, albo stawałem się odpychająco wyniosły, gdy, wnosząc z nieomylnych znaków, czułem w
powietrzu czyjeś zwierzenia; bo zwierzenia młodych ludzi albo przynajmniej forma, w jakiej je
czynią, mają zazwyczaj charakter plagiatu i psuje je brak szczerości. Aby powstrzymać się od
sądzenia bliźnich, trzeba mieć ogromny zapas ufności. Do dziś pozostała mi obawa, że coś istotnego
przeoczę, że coś mi się wymknie, jeśli nie będę pamiętał, iż poczucie fundamentalnych zasad
przyzwoitości nie wszystkim przy urodzeniu jest równo dane - jak to mój ojciec snobistycznie
zauważył, a ja ze snobizmem powtarzam.

Lecz tak się chwaląc moją tolerancją muszę teraz przyznać, że ma ona granice. Postępowanie

człowieka może wynikać z zasad twardych jak skała albo niepewnych jak grzęzawisko, lecz
przychodzi moment, kiedy jest mi zupełnie obojętne, z czego wynika. Gdy ostatniej jesieni
powróciłem ze wschodniego wybrzeża, marzyłem o świecie, który by strzegł moralnego ładu niczym
żołnierz na warcie - dość już miałem burzliwych wypadów dających mi przywilej zaglądania w
cudze serce. W tym moim nastroju nie mieścił się tylko Gatsby - człowiek,, który użycza swego
imienia tej książce - Gatsby, uosobienie wszystkiego, do czego czułem głęboką niechęć.

Jeśli przyjąć, że na wybitną indywidualność składa się nieprzerwany ciąg udanych posunięć,

to trzeba przyznać, iż w nim było coś wspaniałego, jakiś wyższy stopień wrażliwości na obietnice
życia, jak gdyby należał do gatunku tych skomplikowanych mechanizmów, które rejestrują trzęsienie
ziemi odległe o dziesięć tysięcy mil. Zdolność ta nie miała nic wspólnego ze zwiotczałą
wrażliwością, której tak chętnie nadaje się rangę temperamentu twórczego - był to niezwykły dar
nadziei, romantyczna żarliwość, jakiej nigdy u nikogo nie spotkałem i pewnie już nigdy nie spotkam.
Nie, Gatsby był w porządku, jak się w końcu okazało; to, co czyhało na niego, co płynęło w ślad za
jego marzeniem, jak mętna piana za okrętem, tylko to zgasiło we mnie na jakiś czas zainteresowanie
dla próżnych żalów ludzkich i krótkoskrzydłych uniesień.

Moja rodzina to ludzie zamożni, którzy od trzech pokoleń cieszą się pewnym znaczeniem w

jednym z miast Środkowego Zachodu. Carrawayowie stanowią rodzaj klanu i wedle rodzinnej
tradycji pochodzą od książąt Buccleuch, lecz faktycznym założycielem tej linii był brat mego dziadka,

background image

który przybył tu w roku 1851, wykupił się od udziału w Wojnie Secesyjnej i założył hurtownię
wyrobów żelaznych, którą do dziś ojciec mój prowadzi.

Nigdy nie widziałem tego stryjecznego dziadka, lecz mówią, że jestem do niego podobny, o

czym ma świadczyć jego dość niewydarzony portret wiszący w biurze ojca. Skończyłem studia na
Uniwersytecie imienia Yale'a w New Haven w 1915 r. dokładnie w ćwierć wieku po moim ojcu, i
wkrótce potem uczestniczyłem w owej spóźnionej teutońskiej „wędrówce ludów”, zwanej Wielką
Wojną. Tak mnie rozruszało to odpieranie najazdu, że po powrocie do domu nie mogłem usiedzieć na
miejscu. Moje rodzinne strony przestały już być ciepłym sercem świata, wydały mi się raczej jego
nędznym krańcem, wobec czego postanowiłem przenieść się na Wschód i poznać pracę maklera
giełdowego. Każdy, kogo znałem, trudnił się maklerstwem, pomyślałem więc, że jeszcze jeden
samotny młody człowiek też się z tego utrzyma. Wszystkie moje ciotki i wujowie radzili nad tym,
jakby szło o wybranie dla mnie szkoły średniej, wreszcie powiedzieli z pełną powagi rezerwą:
„Ostatecznie, czemuż by nie...” Ojciec zgodził się pomagać mi przez rok i tak, odkładając sprawę
kilkakrotnie, wiosną roku dwudziestego przybyłem na Wschód, jak mi się zdawało - na stałe.

Najrozsądniej było wynająć mieszkanie w mieście, ale robiło się ciepło, a ja właśnie

zostawiłem za sobą kraj przestronnych trawników i przyjaznych drzew, więc gdy młody mój kolega z
biura zaproponował wspólne wynajęcie domu w miejscowości podmiejskiej, pomysł wydał mi się
genialny. Znalazł odrapany domek letni za osiemdziesiąt dolarów miesięcznie, lecz w ostatniej
chwili firma wysłała go do Waszyngtonu, więc przeniosłem się za miasto sam. Miałem psa -
przynajmniej przez kilka dni, zanim nie uciekł - miałem starego Dodge'a i Finkę, która słała mi łóżko
i gotowała śniadanie mrucząc swoje fińskie mądrości nad elektryczną kuchenką. Czułem się samotnie
przez dzień czy dwa, dopóki pewnego ranka nie zaczepił mnie na drodze jakiś człowiek, przybyły tu
później ode mnie.

- Jak można dostać się do West Egg? - spytał bezradnie.

Powiedziałem mu. I przestałem się czuć samotnie. Umiałem wskazać drogę, znałem już

wszystkie ścieżki, jakbym tu mieszkał od początku świata. Przygodny przechodzień nadał mi
honorowe obywatelstwo tej okolicy.

I tak, w miarę jak słońce przygrzewało i liście na drzewach strzelały z pąków szybko jak na

filmie, nabierałem owego znanego przekonania, że wraz z nastaniem lata życie rozpocznie się na
nowo.

Po pierwsze - zamierzałem bardzo dużo czytać, po drugie - nabrać jak najwięcej siły

korzystając z przepysznego świeżego powietrza. Kupiłem kilkanaście tomów traktujących o
bankowości, kredytach i inwestycjach finansowych i stały one na mojej półce w złocie i czerwieni
jak nowe pieniądze z mennicy, obiecując odsłonić pełne blasku tajemnice, które tylko Midas i
Morgan, i Mecenas znali. A miałem szlachetny zamiar przeczytać jeszcze wiele innych książek. Na
uniwersytecie bawiłem się trochę w literata - pisywałem nawet przez rok pełne powagi i naiwności
artykuły wstępne w „Yale News” i teraz wszystkie te zainteresowania chciałem przywrócić memu
życiu, aby znów się stać tym najbardziej ograniczonym ze wszystkich specjalistów - „człowiekiem
wszechstronnym”. To wcale nie jest paradoks - najlepiej widzi się życie, mimo wszystko, tylko z
jednego okna.

background image

Czysty przypadek zrządził, że wynająłem dom w jednej z najdziwniejszych osad Północnej

Ameryki. Leżała na owej podłużnej, wesołej wyspie, rozciągającej się prosto na wschód od Nowego
Jorku, która posiada obok innych przyrodniczych ciekawostek dwa małe półwyspy niezwykłego
kształtu. W odległości dwudziestu mil od miasta wrzynają się w słoną masę najbardziej ujarzmionych
wód zachodniej półkuli, w to wielkie, mokre klepisko cieśniny Long Island, jakby dwa ogromne jaja,
identyczne w formie i rozdzielone tylko niewielką zatoką. Nie są one idealnie owalne, jak jajko
Kolumba, mają końce spłaszczone u nasady - lecz ich fizyczne podobieństwo musi bez przerwy
zadziwiać mewy latające w górze. Dla stworzeń bezskrzydłych ciekawszą osobliwością jest fakt, że
te dwa jaja jednakowej wielkości i kształtu pod każdym innym względem całkowicie się różnią.

Mieszkałem w West Egg

*

, które było - no, powiedzmy, mniej eleganckie niż East Egg

*

, choć

ta powierzchowna etykieta nie określa dziwacznego, a nawet trochę niesamowitego kontrastu. Domek
mój stał na samym czubku jajka, pięćdziesiąt jardów od cieśniny, wtłoczony pomiędzy dwie duże
rezydencje, wynajmowane na sezon za sumkę dwudziestu albo piętnastu tysięcy dolarów. Ta na
prawo była zjawiskiem monstrualnym pod każdym względem - prawdziwa imitacja normandzkiego
ratusza, z wieżą, której nowiutkie mury ledwie przykrywał rzadki zarost bluszczu; do tego
marmurowy basen i ponad czterdzieści akrów trawników, drzew i kwiatów. Była to posiadłość
Gatsby'ego. Albo raczej, ponieważ nie znałem pana Gatsby, posiadłość, w której mieszkał
dżentelmen o tym nazwisku. Mój własny domek był obrazą dla oczu, ale obrazą niewielką i
tolerowaną, miałem więc widok na morze, na część trawnika mego sąsiada i pocieszającą bliskość
milionerów - wszystko to za osiemdziesiąt dolarów miesięcznie.

Po drugiej stronie zatoki lśniły nad wodą białe pałace wytwornego East Egg i historia owego

lata zaczyna się faktycznie tego wieczoru, kiedy pojechałem tam na obiad do Buchananów. Daisy
była moją daleką kuzynką, a Toma znałem z czasów studenckich. Tuż po wojnie spędziłem z nimi
dwa dni w Chicago.

Mąż Daisy, obdarzony wielką sprawnością fizyczną, należał niegdyś do najwspanialszych

piłkarzy na boisku uniwersyteckim w New Haven - był w pewnym sensie bohaterem narodowym,
jednym z tych, co w dwudziestym pierwszym roku życia osiągają tak boleśnie ograniczoną
doskonałość, że potem już wszystko pachnie im klęską. Miał niesamowicie bogatą rodzinę - nawet na
uniwersytecie wyrzucano mu szastanie pieniędzmi - teraz zaś przybył z Chicago na Wschód z taką
pompą, że po prostu dech w piersiach zapierało; sprowadził na przykład do gry w polo całe stado
kucyków z Lake Forest. Aż trudno było sobie wyobrazić, że ktoś z mego pokolenia może sobie na to
pozwolić.

Nie wiem, dlaczego tu przyjechali. Spędzili cały rok we Francji bez żadnego wyraźnego

powodu, a potem niezmordowanie przenosili się z jednego miejsca na drugie, zawsze tylko tam,
gdzie gra się w polo i gdzie wszyscy są bogaci. - To już ostatnia przeprowadzka - powiedziała mi
Daisy przez telefon, ale nie uwierzyłem jej - nie mogłem zajrzeć w głąb jej serca, lecz czułem, że
Tom zawsze będzie gnany z miejsca na miejsce tęsknotą za dramatycznym napięciem walki na boisku,
za bezpowrotnie utraconą szansą gry.

I tak się stało, że pewnego ciepłego, wietrznego dnia pojechałem do East Egg, aby zobaczyć

dwoje starych przyjaciół, których ledwie znałem. Ich dom był jeszcze wspanialszy, niż myślałem,

background image

wesoły, czerwono - biały, w kolonialnym stylu Południa, z widokiem na zatokę. Trawnik, który
rozpoczynał się nad wodą, biegł przez ćwierć mili do drzwi wejściowych, przeskakując po drodze
zegary słoneczne i ścieżki wysypane tłuczoną cegłą, i gorejące kwietniki, aż wreszcie dopadłszy
domu jakby z rozpędu wspinał się na ścianę dzikim winem. Fasadę domu łamał szereg oszklonych
drzwi, płonących teraz odbiciem złota i szeroko otwartych na to ciepłe, wietrzne popołudnie, a Tom
Buchanan, ubrany do konnej jazdy, szeroko rozstawiwszy nogi, stał na ganku.

Zmienił się od czasu studiów w New Haven. Był to teraz krzepki trzydziestoletni mężczyzna o

włosach koloru słomy, raczej twardo zarysowanych ustach i wyniosłej postawie. Błyszczące
aroganckie oczy panowały nad jego twarzą, nadając całej postaci wyraz nieustannej agresywności.
Nawet kobieca trochę kokieteryjność jeździeckiego stroju nie mogła ukryć ogromnej siły tego ciała -
cholewki błyszczących butów opinały łydki tak, że sznurowadła zdawały się pękać, a gdy poruszył
ramieniem, pod cienką kurtką zarysowały się grube węzły muskułów. Było to ciało zdolne do
potężnego uchwytu - ciało okrutne.

Ton jego głosu, szorstki, ochrypły tenor, potęgował wrażenie brutalności. Był w tym głosie

odcień protekcjonalnej pogardy, nawet wobec ludzi, których lubił - niektórzy koledzy w New Haven
po prostu go nie znosili.

„Och, nie myśl - zdawał się mówić - że chcę w tych sprawach decydować tylko dlatego, że

jestem silniejszy i bardziej męski od ciebie”. Na ostatnim roku studiów należeliśmy do tego samego
koła i chociaż nie przyjaźniłem się z nim bliżej, zawsze zdawało mi się, że aprobuje moją osobę i z
właściwą sobie szorstką, zuchwałą pożądliwością pragnie, abym go lubił.

Rozmawialiśmy przez chwilę na ganku, zalanym słońcem.

- Ładnie tu mamy - powiedział błyskając niespokojnie oczami. Obrócił mnie za ramię i

szeroką, płaską dłoń przesunął po panoramie, roztoczonej przed nami, ogarniając tym gestem nisko
wtulony włoski ogród, pół akra intensywnych, odurzających róż i motorówkę o zadartym dziobie,
bijącą się z przypływem u brzegu.

- To należało do Demaina, tego od nafty. - Znów mnie obrócił, grzecznie i bardzo nagle. -

Wejdziemy do środka.

Minęliśmy wysoki hall i znaleźliśmy się W jasnej, różowej przestrzeni, z dwóch stron

związanej z domem kruchymi ścianami wielkich, oszklonych drzwi. Drzwi, otwarte na oścież,
odcinające się połyskliwą bielą od soczystego trawnika zdawały się wpuszczać trawę do wnętrza.
Lekka bryza wionęła przez pokój, przy jednych drzwiach wydęła kotary, przy drugich wciągnęła je
do środka, jak spłowiałe flagi rzuciła w górę, na śnieżne, tortowe stiuki plafonu, potem ściągnęła w
dół i marszczyła nad dywanem koloru wina, a na dywanie robiła się smuga cienia jak od wiatru na
morzu.

Jedyną rzeczą naprawdę nieruchomą w tym pokoju był ogromny tapczan: kołysały się na nim,

niby na zakotwiczonym balonie, dwie młode kobiety. Były w białych sukniach, jeszcze marszczących
się i rozwianych, jak gdyby balon tylko co wylądował po krótkim locie naokoło domu. Przez dobrą
chwilę stałem wsłuchany w szelest i trzepot kotar i jęk obrazu na ścianie. Potem trzasnęły z tyłu

background image

drzwi zamykane przez Toma Buchanana, schwytany wiatr zamarł w kątach pokoju, a kotary i dywany,
i dwie młode kobiety powoli spłynęły na ziemię.

Młodszej z nich nie znałem. Leżała wyciągnięta w poprzek tapczanu, zupełnie bez ruchu, z

brodą lekko uniesioną do góry, jak gdyby na tej brodzie balansowało coś, co łatwo może zlecieć.
Jeśli nawet dostrzegła mnie kątem oka, to nie dała tego po sobie poznać i - doprawdy! - tak mnie tym
zaskoczyła, że chciałem pokornie przeprosić za najście.

Druga kobieta, Daisy, usiłowała wstać - lekko pochyliła się naprzód, z uprzejmym wyrazem -

potem roześmiała się nagle, niedorzecznie, czarująco, ja też się roześmiałem i podszedłem bliżej.

- Znieruchomiałam ze szczęścia!

I jak gdyby w tym, co powiedziała, było coś bardzo dowcipnego, zaśmiała się jeszcze raz i

przytrzymała moją dłoń patrząc mi prosto w twarz z wyrazem, który pozwalał sądzić, że naprawdę
nikogo w świecie tak nie pragnęła widzieć jak mnie. W tym cała Daisy. Dała mi półszeptem do
zrozumienia, że dziewczyna z wysuniętą brodą nazywa się Baker. (Niektórzy twierdzili, że Daisy
mówi ściszonym głosem tylko po to, aby się do niej nachylać; nieuzasadniona złośliwość, która nie
umniejszała ani trochę jej wdzięku.)

Tymczasem wargi panny Baker poruszyły się, prawie niedostrzegalnie skinęła mi głową i

znów szybko odrzuciła ją do tyłu - widocznie to, co balansowało na jej bródce, zachwiało się
napędzając jej strachu. I znów słowa przeprosin cisnęły mi się na usta. Niemal każdy przejaw
doskonałej samowystarczalności działa na mnie oszałamiająco i skłania do hołdu.

Powróciłem wzrokiem do kuzynki, która zaczęła zadawać mi pytania swoim niskim,

niepokojącym głosem. Był to ten rodzaj głosu, który ucho śledzi z napięciem, odbierając każde zdanie
jak muzyczną frazę, graną nieodwołalnie tylko jeden raz. Miała twarz smutną i ładną, i dużo w niej
blasku - błyszczące oczy i połyskliwe, namiętne usta, ale mężczyznom, dla których nie była obojętna,
najtrudniej było zapomnieć niepokój jej głosu: tę jakąś zniewalającą śpiewność, to szeptane
„Słuchaj!”, niby zapewnienie, że właśnie przed chwilą oddawała się sprawom radosnym i
podniecającym, i obietnicą, że owe sprawy radosne i podniecające powtórzą się zaraz, za chwilę.

Powiedziałem jej, że w drodze do Nowego Jorku zatrzymałem się jeden dzień w Chicago i

mnóstwo znajomych zasyła jej pozdrowienia.

- Czy tęsknią za mną? - wykrzyknęła z uniesieniem.

- Całe miasto jest pogrążone w żałobie. Tylne lewe koło każdego samochodu jest

pomalowane na czarno, niby wieniec pogrzebowy, a nad brzegiem jeziora przez całą noc rozlegają
się żałobne pienia.

- Ależ to wspaniałe! Wracajmy, Tom. Jutro! - I zaraz dodała, ni stąd, ni zowąd: - Musisz

zobaczyć nasze maleństwo.

- Bardzo bym chciał.

background image

- Śpi teraz. Ma trzy lata. Nigdy jej nie widziałeś?

- Nigdy.

- Koniecznie musisz ją zobaczyć. Ona jest...

Tom Buchanan, krążący niespokojnie po pokoju, zatrzymał się i położył mi dłoń na ramieniu.

- Co robisz, Nick?

- Jestem maklerem giełdowym.

- Gdzie pracujesz?

Podałem mu nazwę firmy.

- Nigdy nie słyszałem - stwierdził z całą stanowczością.

Zirytowało mnie to. - Posłyszysz - odparłem krótko. - Posłyszysz, jeśli zostaniesz tu dłużej.

- Och, nie bój się, zostanę - powiedział rzucając krótkie spojrzenie na żonę, a potem na mnie,

jakby się miał przed czymś na baczności. - Musiałbym stracić rozum, żeby zamieszkać gdzie indziej.

W tym miejscu panna Baker powiedziała: - No pewnie! - z tak zaskakującą nagłością, że aż

wzdrygnąłem się - były to pierwsze słowa, jakie wydała z siebie od chwili mego przyjścia. I
prawdopodobnie zaskoczyły ją nie mniej ode mnie, bo ziewnęła i kilkoma szybkimi, zręcznymi
ruchami podniosła się z tapczanu.

- Zupełnie zesztywniałam - poskarżyła się. - Leżę bez ruchu na tym tapczanie od

niepamiętnych czasów.

- Nie patrz na mnie - odparła Daisy - przez całe po południe próbowałam cię wyciągnąć do

Nowego Jorku.

- Nie, dziękuję powiedziała panna Baker na widok czterech cocktaili, wniesionych do salonu.

- Jestem w okresie bezwzględnego treningu.

Gospodarz spojrzał na nią z niedowierzaniem.

- Trening! - wychylił kieliszek, jakby w nim była tylko kropla na dnie. - W jaki sposób ty w

ogóle dochodzisz do jakichś wyników, to dla mnie niepojęte.

Spojrzałem na pannę Baker zastanawiając się, o jakich „wynikach” może być mowa.

Patrzyłem na nią z przyjemnością. Była to smukła dziewczyna o małych piersiach, trzymająca się
bardzo prosto jak młody kadet, co podkreślała jeszcze lekkim podaniem ciała do tyłu. Jej szare,
przymrużone oczy patrzyły na mnie z twarzy szczupłej, pełnej wdzięku i niezadowolonej, uprzejmie
odwzajemniając moją ciekawość. Wydawało mi się teraz, że gdzieś już widziałem ją samą albo jej

background image

fotografię.

- Pan mieszka w West Egg - stwierdziła pogardliwie. - Znam tam kogoś.

- Ja nie znam tam żywej duszy.

- Musi pan znać Gatsby'ego.

- Gatsby? - spytała Daisy. - Jaki Gatsby?

Zanim mogłem odpowiedzieć, że to mój sąsiad, oznajmiono obiad; Tom Buchanan wepchnął

mi pod pachę swoje napięte ramię i władczo wyprowadził z pokoju, jakby przesunął pionek na
szachownicy z jednego pola na drugie.

Smukłe i leniwe, z rękami lekko wspartymi na biodrach, obie młode kobiety wyszły przed

nami na różową werandę, otwartą na zachód słońca, gdzie w zacinającym wietrze migotały na stole
płomienie czterech świec.

- Po co świece? - sprzeciwiła się Daisy marszcząc brwi. Zgasiła je palcami. - Za dwa

tygodnie będziemy mieli najdłuższy dzień w roku. - Spojrzała na nas rozpromieniona. - Czy wy też
czekacie na ten najdłuższy dzień w roku po to, żeby go w końcu przegapić? Bo ja zawsze czekam na
najdłuższy dzień w roku i zawsze go przegapię.

- Powinniśmy coś wymyślić - powiedziała panna Baker ziewając tak, jakby nie siadała do

stołu, lecz kładła się do łóżka.

- Doskonale - powiedziała Daisy. - Ale co? - zwróciła się do mnie bezradnie. - Jakie plany

robią ludzie?

Zanim mogłem odpowiedzieć, spojrzała z przerażeniem na swój mały palec.

- Patrzcie - poskarżyła się. - Skaleczony.

Wszyscy spojrzeliśmy - na palcu był siniec.

- To twoje dzieło, Tom - zwróciła się do męża z wyrzutem. - Wiem, że nie chciałeś, ale

jednak skaleczyłeś mnie. Dobrze mi tak, skoro poślubiłam brutala, prawdziwego, ogromnego,
niezdarnego...

- Nienawidzę tego słowa: niezdarny - zaprotestował Tom ze złością. - Nawet w żartach.

- Niezdarny - upierała się Daisy.

Chwilami ona i panna Baker mówiły obie naraz, jakby od niechcenia, jakby popisując się

żartobliwą niekonsekwencją, lecz nie było w tej paplaninie beztroski i pogody, była chłodna, jak ich
białe suknie i obojętne oczy, wyzbyte wszelkich pragnień. Były obecne, godziły się na obecność
Toma i moją, mile i uprzejmie starały się nas bawić albo starały się o to, żebyśmy je bawili.

background image

Widziały, że wkrótce obiad się skończy, a nieco później skończy się wieczór i zostanie niedbale
odsunięty w niepamięć. Jakaż jaskrawa różnica z Zachodem, gdzie wieczór przeżywało się w
gorączce, wiążąc z każdą jego chwilą zawsze zawiedzione oczekiwania albo też po prostu -
nerwową obawę, że wszystko się zaraz skończy.

- Czuję się przy tobie zupełnie niecywilizowany - wyznałem Daisy przy drugim kieliszku

wina, które pachniało korkiem, lecz skądinąd było doskonałe. - Czy nie możecie mówić o zbiorach
albo o czymś takim!

Nic szczególnego nie miałem na myśli robiąc tę uwagę, którą podjęto w sposób

nieoczekiwany.

- Cywilizacja się kończy - wybuchnął Tom gwałtownie. - W tych sprawach jestem czarnym

pesymistą. Czytałeś Goddarda „Rozkwit azjatyckich imperiów”?

- Nie znam tego - odpowiedziałem zaskoczony jego tonem.

- Świetna książka i każdy powinien ją przeczytać. Chodzi o to, że jeśli nie będziemy uważać,

to biała rasa zostanie... to kolorowi wykończą białych. Jest to w tej książce naukowo dowiedzione.

- Tom robi się strasznie uczony - powiedziała Daisy z bezwiednym smutkiem. - Czyta

głębokie dzieła, pełne długich wyrazów. Co to było za słowo, cośmy...

- Czytam dzieła naukowe - z naciskiem powtórzył Tom rzucając jej niecierpliwie spojrzenie.

- Ten facet wszystko przemyślał. My biali, jako rasa panująca, musimy się mieć na baczności, bo w
przeciwnym razie wszystko wezmą w swoje ręce rasy kolorowe.

- Musimy je poskromić - szepnęła Daisy robiąc do słońca minę pełną okrucieństwa.

- Powinieneś mieszkać w Kalifornii - zaczęła panna Baker, lecz Tom przerwał jej, ciężko

pochylając się w krześle.

- Chodzi o to, że jesteśmy nordykami. Ja i ty, i ty, i... - zawahał się na mgnienie oka, ale

lekkim skinieniem głowy zaliczył również Daisy do nordyków, na co Daisy mrugnęła do mnie okiem.
- I to my wyprodukowaliśmy wszystko, co składa się na cywilizację - no wiesz, naukę, sztukę itepe.
Rozumiesz?

Było coś żałosnego w jego skupieniu, jak gdyby zadowolenie z siebie, intensywniejsze niż

dawniej, już mu nie wystarczało. Nagle wewnątrz domu zadzwonił telefon, lokaj opuścił werandę, a
Daisy, korzystając z chwilowej przerwy, pochyliła się ku mnie.

- Zdradzę ci domowy sekret - szepnęła z zapałem. - Dotyczy nosa naszego lokaja. Chcesz

posłuchać o tym nosie?

- Ależ po to właśnie przyszedłem.

- A więc nasz lokaj nie zawsze był lokajem. Zajmował się czyszczeniem srebra u kogoś tam

background image

w Nowym Jorku, kto miał srebrną zastawę na dwieście osób. Od rana do nocy musiał czyścić srebro,
aż w końcu od tego czyszczenia zaczął mu się nos błyszczeć.

- Sprawa miała się coraz gorzej - powiedziała panna Baker.

- Tak. Sprawa miała się coraz gorzej, aż w końcu musiał zrezygnować z posady.

Zachodzące słońce z romantyczną tkliwością ogarnęło na chwilę jej rozpaloną twarz;

słuchając czułem, jak głos jej przyciąga mnie i zniewala - potem twarz jej zbladła i promienie
światła opuściły ją jak dzieci, z żalem żegnające o zmierzchu zabawę na ulicy.

Lokaj wrócił i szepnął coś na ucho Tomowi, na co Tom zmarszczył brwi, odsunął krzesło i

bez słowa wszedł do domu. Zdawało się, że jego zniknięcie coś w Daisy poruszyło, bo znów
zwróciła się do mnie głosem żarliwym i śpiewnym:

- Tak bardzo cieszę się, że cię tu widzę, Nick. Przypominasz mi... przypominasz mi różę,

słowo ci daję, różę. Prawda? - odwróciła się do panny Baker szukając u niej potwierdzenia. - On
jest zupełnie jak róża?

To była nieprawda. Niczym nie przypominam róży. Poddając się rosnącemu wzburzeniu

Daisy plotła trzy po trzy, jak gdyby zachłystywała się potokiem słów, aby zagłuszyć swoje serce,
które tak chciało się przed nami odsłonić. Nagle rzuciła serwetkę na stół, przeprosiła nas i zniknęła
we wnętrzu domu.

Wymieniłem z panną Baker niewinne, nic nie znaczące spojrzenie. Właśnie miałem coś

powiedzieć, gdy ona nastawiła uszu i ostrzegawczo syknęła „Szsz!”. Stłumiony, podniecony szept
dobiegł nas z pokoju i panna Baker bezwstydnie pochyliła się w krześle nasłuchując. Szept osiągnął
granicę rozpoznawalnej mowy, lecz znów przycichł, jeszcze raz zabrzmiał podnieceniem i potem
zamarł całkowicie.

- Pan Gatsby, o którym pani wspomniała, jest moim sąsiadem - zacząłem.

- Niech pan nic nie mówi. Chcę słyszeć, co się tam dzieje.

- O co chodzi? - spytałem naiwnie.

- Czy to możliwe, żeby pan nie wiedział? - powiedziała panna Baker szczerze zdumiona. -

Myślałam, że wszyscy wiedzą.

- Ja nie wiem.

- No przecież - powiedziała z wahaniem - Tom ma kogoś w Nowym Jorku.

- Kobietę?

Pana Baker skinęła głową - Mogłaby mieć tyle przyzwoitości, żeby nie dzwonić w czasie

obiadu. Nie uważa pan?

background image

Zanim pojąłem, o czym mówi, zaszeleściła suknia, zaskrzypiały buty i Tom wraz z Daisy

zjawili się przy stole.

- Przepraszam, ale to było konieczne! – wykrzyknęła Daisy z udaną beztroską.

Usiadła, badawczym spojrzeniem obrzuciła pannę Baker, potem mnie i mówiła dalej: -

Wyjrzałam na chwilę do ogrodu, bardzo tam romantycznie. Jakiś ptaszek siedzi na trawie, myślę, że
to słowik, który tu przyjechał statkiem zza oceanu. Zanosi się śpiewem - i własny jej głos zaśpiewał:
- Jakie to romantyczne, prawda, Tom?

- Bardzo romantyczne - powiedział Tom, a potem żałośnie do mnie: - Jeśli będzie dość widno

po obiedzie, to chciałbym ci pokazać stajnie.

Spłoszył nas dźwięk telefonu. Daisy stanowczym ruchem głowy dała znak mężowi i wtedy

temat stajni, a właściwie wszystkie tematy w ogóle rozpłynęły się w powietrzu. Z ostatnich pięciu
minut spędzonych przy stole pozostały mi w pamięci tylko fragmenty, zapalono - bez powodu -
świece i wiem, że chciałem patrzeć wszystkim otwarcie w oczy, a jednocześnie uniknąć
czyichkolwiek spojrzeń. Nie mogłem odgadnąć myśli Daisy ani Toma, ale wątpię, czy nawet panna
Baker, która zdawała się posiadać dużo sceptycznej odporności, potrafiła zapomnieć o ostrym,
metalicznym, naglącym wezwaniu ze strony naszego piątego - nieobecnego - towarzysza obiadu. Są
ludzie, którym taka sytuacja może wydać się intrygująca, mnie jednak wrodzony instynkt popychał do
bezzwłocznego wezwania policji.

Nie muszę powtarzać, że o koniach nie było już mowy. Tom i panna Baker, przedzieleni

szeroką smugą zapadającego mroku, przeszli do biblioteki, gdzie - zdawało się - będą czuwać przy
całkiem konkretnych zwłokach, ja zaś, udając miłe zainteresowanie i jednocześnie lekką głuchotę,
podążyłem za Daisy przez, werandę, okalającą cały dom, na frontowy ganek. W jego głębokim cieniu
usiedliśmy obok siebie na trzcinowej kanapce.

Daisy objęła twarz dłońmi, jakby chciała sprawdzić jej piękny owal, i spojrzenie jej

powędrowało w aksamitny mrok. Widziałem, że szarpią nią gwałtowne uczucia, więc zadałem kilka
w moim przekonaniu kojących pytań na temat jej córeczki.

- Bardzo mało się znamy, Nick - powiedziała nagle - nawet jak na kuzynów. Nie byłeś na

moim ślubie.

- Byłem wtedy na wojnie.

- To prawda. - Zawahała się. - No cóż. wiele przeszłam, Nick, i zapatruję się na wszystko

dość cynicznie.

Niewątpliwie miała do tego powody. Czekałem, lecz nic więcej nie powiedziała, i po chwili

wróciłem dość nieśmiało do tematu jej córki.

- Przypuszczam, że już mówi i... je, i w ogóle.

- O tak. - Spojrzała na mnie z roztargnieniem. - Posłuchaj, Nick, chcesz wiedzieć, co

background image

powiedziałam, kiedy się urodziła?

- Bardzo.

- Może ci to wyjaśni, jaki mam teraz stosunek do... do niektórych spraw. Więc było to w

niecałą godzinę po jej urodzeniu, a Tom był Bóg wie gdzie. Obudziłam się po narkozie z uczuciem
zupełnego osamotnienia i zaraz spytałam pielęgniarkę, czy to chłopak, czy dziewczynka. Kiedy
powiedziała mi, że dziewczynka, odwróciłam głowę i rozpłakałam się. „To dobrze - powiedziałam -
cieszę się, że to dziewczynka. I mam nadzieję, że będzie głupia - to najlepsza rzecz dla kobiety na tym
świecie być pięknym głuptaskiem”.

- Rozumiesz, wydaje mi się, że tak czy inaczej wszystko jest straszne - ciągnęła dalej z

wielkim przekonaniem. - Wszyscy tak myślą, najbardziej wykształceni ludzie. A ja to wiem. Byłam
wszędzie, wszystko widziałam i wszystkiego .spróbowałam. - Błysnęła oczami zuchwale, podobna w
tym do Toma, i zaśmiała się z budzącą dreszcz pogardą. - Jestem zepsuta, o Boże! jeszcze jak
zepsuta!

Gdy tylko umilkła i głos jej przestał zwodzić moją czujność i wymuszać wiarę, odczułem w

tym, co powiedziała, głęboką nieszczerość. Zrobiło mi się przykro. Czyżby cały wieczór był
oszukańczą grą, zaaranżowaną po to, aby nabrać mnie na współczucie? Czekałem - i rzeczywiście, po
chwili spojrzała na mnie z szelmowskim uśmieszkiem nie ukrywanej satysfakcji, jak gdyby otwarcie
przyznawała, że jest członkiem jakiegoś 'bardzo ekskluzywnego tajnego związku, do którego należy
wraz :z Tomem.

W domu wnętrze szkarłatnego pokoju kwitło światłem. Tom i panna Baker siedzieli na

przeciwległych końcach tapczanu, dziewczyna czytała mu głośno ilustrowane pismo i szmer
obojętnych, monotonnych słów układał się w kojącą melodię. Światło lampy błyszczało na
cholewkach jego butów, matowiało na jej włosach koloru jesiennych liści i lśniło refleksem na
papierze, gdy przewracała stronę wprawiając w drganie smukłe mięśnie swoich ramion.

Gdyśmy weszli, nakazała nam ciszę podniesioną dłonią.

- Dalszy ciąg nastąpi - rzekła po chwili, rzucając pismo na stół - w najbliższym numerze.

Niespokojnie poruszyła kolanem i wstała.

- Dziesiąta godzina - stwierdziła odczytując czas najprawdopodobniej ;na suficie. - Grzeczne

dzieci idą spać.

- Jordan gra jutro w turnieju - wyjaśniła Daisy. - W Westchester.

- Ach, to pani jest Jordan Baker!

Teraz wiedziałem, dlaczego jej twarz wydała mi się znajoma - ten czarujący wyraz pogardy

widziałem na wielu zdjęciach z imprez sportowych w Asheville, Hot Springs i Palm Beach.
Słyszałem też o niej jakieś plotki niezbyt pochlebne, ale dawno już zapomniałem, co to była za

background image

historia.

- Dobranoc - powiedziała miękko. - Obudź mnie o ósmej, dobrze?

- Pod warunkiem, że wstaniesz.

- Wstanę. Dobranoc panu. Chyba się zobaczymy niedługo.

- Oczywiście, że się zobaczycie - zapewniła Daisy. - Prawdę mówiąc chciałabym was

wyswatać. Musisz do nas często zaglądać, Nick, i ja was jakoś... no, jakoś was skojarzę. Wiesz,
niechcący zamknę was razem w szafie, wypchnę w łodzi na pełne morze albo coś w tym rodzaju...

- Dobranoc! - krzyknęła panna Baker ze schodów. - Nie słyszałam ani słowa.

- To miła dziewczyna - powiedział Tom po chwili. - Nie powinni jej pozwalać na takie

szwendanie się z miejsca na miejsce.

- Kto nie powinien? - zimno spytała Daisy.

- Jej rodzina.

- Cała jej rodzina to ciotka, która ma już chyba z tysiąc lat. Poza tym Nick się nią zajmie.

Prawda, Nick? Jordan będzie do nas przyjeżdżać na weekendy przez całe lato. Ciepło domowego
ogniska dobrze na nią wpłynie.

Daisy i Tom przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.

- Czy ona jest z Nowego Jorku? - spytałem pospiesznie.

- Z Louisville. Spędziłyśmy tam nasze panieńskie lata. Nasze piękne, dziewicze...

- Czy uraczyłaś Nicka malutką porcją zwierzeń na werandzie? - spytał nagle Tom.

- Ja się tobie zwierzałam? - spojrzała na mnie. - Doprawdy nie pamiętam, ale zdaje mi się,

żeśmy rozmawiali o rasie nordyckiej. Tak, nawet jestem tego pewna. Tak to jakoś na nas przyszło i ni
stąd, ni zowąd...

- Nie powinieneś wierzyć we wszystko, co usłyszysz - doradził mi Tom.

Odpowiedziałem lekko, że w ogóle niczego nie słyszałem, i w parę minut później wstałem,

żeby się pożegnać. Odprowadzili mnie do drzwi i stali obok siebie w pogodnej smudze światła. Gdy
puściłem w ruch motor, Daisy krzyknęła tonem nie znoszącym sprzeciwu:

- Czekaj! Zapomniałam cię spytać o coś ważnego. Słyszeliśmy, żeś się zaręczył z kimś tam na

Zachodzie.

- To prawda - włączył się Tom łaskawie. - Słyszeliśmy, że jesteś zaręczony.

background image

- To oszczerstwo. Jestem za biedny.

- Ale słyszeliśmy - nalegała Daisy i ku mojemu zdumieniu znów się ożywiła niby kwiat, który

rozchyla płatki. - Słyszeliśmy od trzech osób, więc musi to być prawda.

Wiedziałem, rzecz jasna, o czym mówią, ale naprawdę nie byłem zaręczony. Pogłoski,

zapowiadające mój ślub, były jedną z przyczyn, dla których wyjechałem na wschodnie wybrzeże.
Trudno zerwać starą przyjaźń z powodu plotek, z drugiej zaś strony nie miałem zamiaru dać się
plotkom zapędzić w małżeństwo.

Ich zainteresowanie mają osobą nawet mnie wzruszyło i zbliżyło do nich, chociaż byli tak

bogaci; kiedy jednak wracałem do siebie, czułem zmieszanie i lekki niesmak. Wydawało mi się, że
Daisy pozostaje jedno: wziąć dziecko na ręce i uciec z tego domu - lecz najwyraźniej wcale nie
miała takich zamiarów. Co do Toma, to fakt, iż „ma kogoś w Nowym Jorku”, mniej mnie zaskoczył
niż to, że może być przygnębiony lekturą książki. Widocznie coś go pchało do szukania duchowej
strawy wśród zwietrzałych idei, egotyzm, płynący z fizycznej krzepy, nie starczał już za pożywienie
dla tego władczego serca.

Czuło się już pełne lato na tarasach zajazdów i wokół przydrożnych garaży, gdzie w kałużach

światła sterczały nowe czerwone pompy benzynowe. Gdy dotarłem do mojej posiadłości w West
Egg, odstawiłem wóz do szopy i posiedziałem chwilę przed domem na porzuconym walcu do trawy.
Wiatr ucichł, pozostała głośna, jasna noc i jakieś skrzydła biły wśród drzew, a w powietrzu uparcie
trwał dźwięk organów, bo ziemia pełnymi miechami dęła w chór żab, pełen życia. Czarna sylwetka
skradającego się kota zamajaczyła w księżycowym świetle i gdy powiodłem za nią wzrokiem,
spostrzegłem, że nie jestem sam - o pięćdziesiąt stóp dalej, z cienia, otaczającego dom mojego
sąsiada, wynurzyła się jakaś postać i stanęła z rękami w kieszeniach, zapatrzona w srebrzysty pieprz
rozsypanych gwiazd. Swoboda ruchów i jakaś wyraźna pewność siebie w ustawieniu nóg na
trawniku kazała mi domyśleć się, że to pan Gatsby we własnej osobie wyszedł, aby rozstrzygnąć,
jaka też część tutejszego nieba należy do niego.

Chciałem go zagadnąć. Panna Baker wspomniała o nim przy obiedzie i to wystarczyłoby do

nawiązania znajomości. Ale nie odezwałem się, bo niespodzianie dał do zrozumienia, że chce być
sam - dziwnym ruchem wyciągnął ramiona ku ciemnej wodzie i, choć byłem daleko, mógłbym był
przysiąc, że drżał. Mimo woli spojrzałem na morze; dostrzegłem tylko pojedyncze zielone światło,
malutkie i bardzo dalekie, mogące oznaczać granicę czyjejś przystani. Gdy znów poszukałem
wzrokiem Gatsby'ego, już go nie było i zostałem sam w pełnej niepokoju ciemności.

background image

II

Gdzieś w połowie drogi z West Egg do Nowego Jorku autostrada gwałtownie skręca do toru

kolejowego i biegnie równolegle przez ćwierć mili, aby ominąć z daleka dość niesamowite
pustkowie. Jest to dolina popiołów; wygląda niby fantastyczna ferma, gdzie popiół jak zboże porasta
wąwozy, pagórki, groteskowe ogrody; gdzie popiół i śmieci przybierają kształt domów z kominami i
smugą dymu, a nawet - w ostatecznej metamorfozie - kształt popielatych postaci, snujących się w
mglistym, zapylonym powietrzu. Od czasu do czasu przeciąga tamtędy korowód szarych wozów,
przystaje z upiornym zgrzytem, szare jak popiół postacie łopatami jak z ołowiu wzniecają
nieprzeniknioną chmurę, która kryje przed naszym wzrokiem ich tajemnicze zabiegi.

Lecz ponad tym. szarym skrawkiem ziemi, nad którym wiatr nieustannie przesuwa drgające

pasma pyłu, dostrzeżesz w pewnej chwili oczy doktora T. J. Eckleburga. Oczy doktora T. J.
Eckleburga są niebieskie i ogromne - o źrenicach szerokości jednego jarda. Brakuje im twarzy, patrzą
po prostu spoza gigantycznych żółtych okularów, zawieszonych na nie istniejącym nosie. Pewnie
jakiś okulista, widać skłonny do żartów, umieścił przy drodze tę reklamę, żeby powiększyć szeregi
swoich pacjentów z dzielnicy Queens, a potem sam pogrążył się w wiecznej ślepocie albo też
wywędrował w inne strony. Ale jego oczy, dawno nie malowane, nieco wyblakłe od słońca i
deszczu, medytują nieprzerwanie nad tym wysypiskiem.

Dolinę popiołów zamyka z jednej strony brudna rzeczka i kiedy podnoszą na niej most

zwodzony, żeby przepuścić barki, pasażerowie czekających pociągów mogą przyglądać się posępnej
scenerii przez całe pół godziny. Każdy pociąg przystaje w tym miejscu co najmniej na minutę i
dlatego poznałem kochankę Toma Buchanana.

Fakt, że miał kochankę, potwierdzali wszyscy jego znajomi. Mieli mu za złe, że pokazuje się z

nią w znanych kawiarniach: i że zostawia ją samą przy stoliku, krążąc po lokalu i gawędząc z
każdym, kogo tylko spotka. Chociaż ciekaw byłem, jak wygląda, wcale nie pragnąłem jej poznać - ale
jednak poznałem. Pewnego popołudnia jechałem z Tomem pociągiem do Nowego Jorku i kiedy
stanęliśmy przy hałdach popiołu, Tom zerwali się z miejsca i trzymając mnie za łokieć dosłownie
wyciągnął.' z wagonu.

- Wysiądziemy tutaj - powiedział. - Chcę, żebyś poznał moją dziewczynę.

Myślę, że musiał się nieźle zaprawić podczas lunchu i upór,. z jakim nastawał na moje

towarzystwo, graniczył z przemocą. Zakładał, bardzo zarozumiale, że w niedzielne popołudnie nie
mam nic lepszego do roboty.

Przeszliśmy przez niski, pobielony płotek, chroniący tor kolejowy, i pod przenikliwym

spojrzeniem doktora T. J. Eckleburga cofnęliśmy się drogą ze sto jardów. W polu widzenia był tylko
jeden mały budynek z żółtej cegły, przysiadły samotnie na skraju pustkowia, gdzie jakby wyznaczał
główną ulicę miejscowości, która nie istnieje. Z trzech mieszczących się w tym domku lokali jeden
był do wynajęcia, w drugim, do którego prowadziła ścieżka wysypana popiołem, była knajpka
czynna przez całą noc, a w trzecim garaż: „Naprawy - George B. Wilson - Kupno i Sprzedaż

background image

Samochodów” - i do tego to garażu wszedłem za Tomem.

Wnętrze było ubogie i puste: zobaczyliśmy w nim tylko jeden wóz - zakurzonego, rozbitego

Forda, skulonego w ciemnym kącie. Przyszło mi do głowy, że to kamuflaż, że nad tym półwymarłym
warsztatem, na piętrze, kryją się rozrzutnie i romantycznie urządzone apartamenty, gdy w drzwiach
prowadzących do kantorka ukazał się właściciel we własnej osobie, wycierając ręce w jakąś szmatę.
Był to jasnowłosy, apatyczny mężczyzna, nawet dość przystojny. Na nasz widok blady promyk
nadziei błysnął w jego jasnoniebieskich oczach.

- No co słychać, panie Wilson - powiedział Tom klepiąc go jowialnie po ramieniu. - Jak tam

interesy?

- Nie mogę narzekać - odpowiedział Wilson bez przekonania. - Kiedy pan mi sprzeda swój

wóz?

- W przyszłym tygodniu. Jest teraz w naprawie.

- Trochę długo to trwa.

- Nie uważam - powiedział Tom zimno. - A jeśli panu się tak spieszy, to może sprzedam wóz

komuś innemu.

- Nic podobnego - wyjaśnił Wilson z pośpiechem. - Ja tylko tak...

Jego głos zamarł w powietrzu i Tom niecierpliwie rozejrzał się po garażu. Usłyszałem kroki

na schodach i niemal w tejże chwili tęgawa postać kobieca zasłoniła światło padające przez drzwi
kantorka. Miała trzydzieści parę lat i wyraźną skłonność do tycia, ale należała do kobiet, które umieją
obnosić swoje ciało ze zmysłowym wdziękiem. Jej twarz nad ciemnoniebieską krepdeszynową
suknią w groszki nie miała w sobie nic pięknego, lecz w całej postaci natychmiast wyczuwało się
temperament, niby żar tlący się w nerwach nieustannie. Uśmiechnęła się leniwie, minęła męża, jakby
był duchem, i podała rękę Tomowi patrząc mu prosto w oczy. Potem oblizała wargi i nie odwracając
się powiedziała do męża miękkim, ale wulgarnym głosem:

- Rusz się po krzesła. Przynieś coś, żeby można było usiąść, dobrze?

- Och, rzeczywiście - przytaknął Wilson gorliwie i poszedł do kantorka stapiając się

natychmiast z szarym kolorem ścian. Jego ciemne ubranie i jasne włosy pokrywał białawy pył jak
wszystko w tej okolicy - z wyjątkiem jego żony, która przysunęła się do Toma.

- Muszę się z tobą widzieć - powiedział Tom z naciskiem. - Jedź następnym pociągiem.

- Dobrze.

- Spotkamy się przy kiosku z gazetami na niższym peronie.

Skinęła głową i odsunęła się, w chwili gdy George Wilson z dworna krzesłami wynurzył się

ze swego kantorka.

background image

Czekaliśmy na nią przy drodze, z dala od domu. Było to na kilka dni prze Świętem

Niepodległości i mały chłopak, Włoch, szary i kościsty, układał rzędem petardy wzdłuż toru.

- Straszne miejsce, prawda? - powiedział Tom wymieniając chmurne spojrzenie z doktorem

Eckleburgiem.

- Potworne.

- Dobrze jej robi taka wycieczka do miasta.

- A co mąż na to?

- Wilson? Jest przekonany, że ona jedzie do siostry. To taki tępak, że nie wie, na jakim

świecie żyje.

W ten sposób Tom Buchanan, jego kochanka i ja wybraliśmy się razem do Nowego Jorku,

choć niezupełnie razem, bo pani Wilson dyskretnie usiadła w innym wagonie. Tom robił w ten
sposób ustępstwo dla wrażliwszych mieszkańców East Egg, którzy ewentualnie mogli jechać tym
samym pociągiem.

Przebrała się w sukienkę z brązowego, wzorzystego muślinu, który mocno napiął się na jej

szerokich biodrach, gdy Tom pomagał jej wysiąść w Nowym Jorku. Przy kiosku z gazetami kupiła
„Town Tattle” i tygodnik filmowy, a w drogerii na stacji - słoik kremu i flakonik perfum. Na górze,
na uroczystym, rozległym podjeździe, przepuściła cztery taksówki, zanim wybrała nową, o karoserii
koloru lawendy i szarym obiciu, i tym wozem wydostaliśmy się z tłoku przed dworcem prosto w
piekące słońce. Lecz natychmiast odwróciła się gwałtownie od okna i pochylając się do przodu
zastukała do szofera.

- Chcę mieć takiego pieska - powiedziała poważnie. -

Chcę mieć pieska w mieszkaniu. To bardzo miło mieć psa.

Cofając się podjechaliśmy do siwego starca, absurdalnie podobnego do Johna D.

Rockefellera. W koszyku, zawieszonym na jego szyi, kuliło się kilka szczeniąt bliżej nieokreślonej
rasy.

- Jakie to pieski? - spytała pani Wilson z zapałem, gdy starzec podszedł do okna taksówki.

- Różne. A jakiego pani sobie życzy?

- Chciałabym mieć, wie pan, takiego psa policyjnego. Pewnie pan nie ma, co?

Starzec niepewnie zerknął do koszyka, zanurzył dłoń i wyciągnął za kark szamoczącego się

szczeniaka.

- To nie jest pies policyjny - powiedział Tom.

background image

- Tak, to nie jest akurat pies policyjny - powiedział sprzedawca z nutą rozczarowania w

głosie. - To prędzej będzie airedale. - Przeciągnął dłonią po brunatnym, zmierzwionym grzbiecie. -
Niech pani spojrzy na to futro. Kawałek prawdziwego futra. Taki pies nigdy się nie zaziębi, będzie
pani miała spokój.

- On jest słodki - powiedziała pani Wilson zachwycona. - Ile kosztuje?

- Ten. pies? - Spojrzał na szczenię z czułością. - Za tego psa policzę pani dziesięć dolarów.

Airedale - bo niewątpliwie miał wśród swoich przodków jakiegoś airedal'ea, pomimo

niepokojąco białych nóg - znalazł się w taksówce i wylądował na łonie pani Wilson, która z
uniesieniem zaczęła głaskać jego odporne na każdą pogodę futerka

- Czy to chłopiec, czy dziewczynka? - zapytała subtelnie.

- Ten pies? To chłopak.

- To suka - powiedział Tom rozstrzygając wątpliwości. - Ma pan tu. pieniądze. Może pan iść

i kupić za to jeszcze dziesięć takich psów.

Pojechaliśmy na Fifth Avenue, ciepłą i miękką, niema] sielankową w to niedzielne słoneczne

popołudnie. Nie zdziwiłbym się, gdyby zza węgła wyszło wielkie stado białych owiec.

- Stańcie na chwilę - powiedziałem - tutaj muszę was pożegnać.

- Nic podobnego - szybko zaprotestował Tom. - Zrobisz wielką przykrość Myrtle, jeśli nie

pojedziesz do nas, prawda, Myrtle?

- Niech pan jedzie z nami - przynagliła. - Zadzwonię do mojej siostry, Katarzyny. Ona jest

bardzo ładna, tak mówi każdy, kto zna się na rzeczy.

- Bardzo chętnie, ale...

Przecinając Park pojechaliśmy dalej, w stronę zachodniej części miasta. Na 158 Ulicy wóz

stanął przed jednym z tych nowoczesnych bloków, które przypominają długi, biały, pokrojony na
kawałki placek. Ogarnąwszy całe sąsiedztwo spojrzeniem powracającej królowej, pani Wilson z
pieskiem i resztą zakupów w ramionach wyniosłym krokiem weszła do domu. W windzie oznajmiła
nam:

- Zaproszę państwa McKee, no i oczywiście moją siostrę. Mieszkanie znajdowało się na

najwyższym piętrze - mały salonik, mała jadalnia, mała sypialnia i łazienka. Salon zapchany był aż po
sam próg garniturem mebli obitych gobelinową tkaniną i tak dużych, że człowiek bezustannie wpadał
na damy, huśtające się w ogrodach Wersalu. Ściany zdobiło tylko jedno, nadmiernie powiększone
zdjęcie - chyba jakiejś kury siedzącej na zamazanej skale. Jednakże oglądana z pewnej odległości
kura przybierała kształt czepka, spod którego wynurzało się oblicze otyłej, starszej damy,
ogarniającej promiennym uśmiechem cały pokój. Na stole leżało kilka numerów „Town Tattle”,
egzemplarz książki pt. „Szymon zwany Piotrem” i sensacyjne, brukowe pisemka z plotkami o

background image

aktorach Broadwayu. Pani Wilson zajęła się najpierw pieskiem. Windziarz niechętnie udał się na
poszukiwanie skrzynki ze słomą i mleka, do czego z własnej inicjatywy dołączył paczkę twardych
psich biszkoptów - jeden z nich przez całe popołudnie powoli rozkładał się na talerzyku z mlekiem.
Tom przez ten czas wydostał z zamkniętego biurka butelkę whisky.

Tylko dwa razy w życiu zdarzyło mi się upić, drugi raz właśnie tego popołudnia; dlatego też

wszystko, co się działo, okryte jest w mojej pamięci niejasnym, mglistym oparem, chociaż
mieszkanie aż do godziny ósmej wypełniał pogodny blask słońca. Pani Wilson, siedząc na kolanach
Toma, dzwoniła do różnych ludzi; potem zabrakło papierosów i poszedłem do najbliższego sklepiku
na rogu ulicy. Kiedy wróciłem, oboje gdzieś zniknęli, więc usiadłem dyskretnie w saloniku i
przeczytałem rozdział „Szymona zwanego Piotrem”, i albo to był stek bzdur, albo też działał wypity
alkohol, bo jakoś niczego nie mogłem zrozumieć.

Właśnie gdy Tom i Myrtle (po pierwszym kieliszku byłem z panią Wilson na ty) wrócili do

salonu, zaproszeni goście zaczęli się schodzić.

Katarzyna, siostra Myrtle, była zgrabną dziewczyną około: trzydziestki, z gęstą strzechą

tłustych, rudych loków i twarzą białą od pudru, jak mleko. Miała brwi wyskubane i narysowane pod
kątem bardziej wyzywającym, lecz wysiłki natury, która pragnęła przywrócić brwiom pierwotny
zarys, w rezultacie nadały twarzy wyraz nieokreślony. Wszystkim jej ruchom towarzyszyło nieustanne
brzęczenie ogromnej ilości bransoletek z ceramiki, które dzwoniły na jej rękach od łokci aż do
przegubów. Weszła do mieszkania z pośpiechem właściciela, ogarnęła wszystko spojrzeniem tak
władczym, że pomyślałem sobie, iż pewnie tu mieszka. Kiedy o to spytałem, wybuchnęła
nieposkromionym śmiechem, głośno powtórzyła moje pytanie i zapewniła, że mieszka z przyjaciółką
w hotelu.

Pan McKee, mężczyzna blady i bardzo kobiecy, był sąsiadem z niższego piętra. Świeżo

ogolony, miał na policzku ślad białej piany i witał się ze wszystkimi z niezwykłym uszanowaniem.
Poinformował mnie, że należy do „braci artystycznej”, a później dowiedziałem się, że jest fotografem
i że to on robił rozwiane powiększenie mamy pani Wilson, unoszące się na ścianie jak ektoplazma.
Jego żona była krzykliwa, pretensjonalna, przystojna i okropna. Oznajmiła mi z dumą, że mąż
fotografował ją sto dwadzieścia siedem razy od czasu, gdy się pobrali.

Pani Wilson, która zdążyła się przebrać, wystąpiła teraz we wspaniałej popołudniowej sukni

z kremowego jedwabiu, którym bezustannie szeleściła kręcąc się po pokoju. Wraz ze strojem uległa
też zmianie jej osobowość. Żywotność, która tak rzucała się w oczy w garażu, zamieniła się teraz w
imponującą wyniosłość. Jej śmiech, jej gesty, jej wypowiedzi z każdą chwilą stawały się mniej
naturalne, jej postać rosła mi w oczach, a pokój kurczył się i zmniejszał dokoła niej w kłębach dymu,
jak gdyby wirowała z hałasem na jakiejś zgrzytliwej osi.

- Moja droga - mówiła do siostry krzykliwie i z afektacją - na każdym kroku chcą nas nabrać.

Każdy tylko myśli o forsie. W zeszłym tygodniu kazałam tu przyjść takiej jednej, co mi robi pedicure,
a rachunek mi dała jak za wycięcie ślepe] kiszki.

- Jak się nazywa? - spytała pani McKee.

background image

- Eberhardt. Robi pedicure po domach.

- Podoba mi się twoja suknia - stwierdziła pani McKee. - Prześliczna.

Pani Wilson odrzuciła ten komplement unosząc z pogardą jedną brew.

- Stara szmatka - powiedziała. - Włażę w nią czasami, kiedy mi wszystko jedno, jak

wyglądam.

- Ale na tobie prezentuje się wspaniale, jeśli rozumiesz, co mam na myśli - ciągnęła wytrwale

pani McKee. - Gdyby Chester mógł ci zrobić zdjęcie - o, w tej pozie! - wyszłoby z tego coś
pięknego.

Wszyscy spojrzeliśmy w milczeniu na panią Wilson, która odgarnęła znad oczu pasmo

włosów i odpowiedziała nam promiennym uśmiechem. Pan McKee przyjrzał się jej w skupieniu,
pochylając głowę na bok, a potem powoli mierzył dłonią w powietrzu kadr typowym gestem
fotografa.

- Zmieniłbym światło - rzekł wreszcie - żeby podkreślić rysy twarzy. I spróbowałbym też

wydobyć tę masę włosów na tyle głowy.

- A ja bym nie zmieniała światła! - krzyknęła pani McKee. - Ja myślę, że...

Jej mąż powiedział „Cii” i wszyscy znów spojrzeliśmy na modelkę, na co Tom głośno

ziewnął i wstał.

- Napijcie się lepiej - powiedział do państwa McKee. - Daj jeszcze lodu i wody mineralnej,

Myrtle, zanim wszyscy zasną.

- Mówiłam temu chłopcu, żeby przyniósł lód - Myrtle uniosła brwi, zrozpaczona

niedbalstwem służby. - Cóż to za element! Trzeba ich bez przerwy poganiać.

Spojrzała na mnie i roześmiała się zupełnie bez powodu. Potem rzuciła się do psa, ucałowała

go w ekstazie i wysunęła się do kuchni dając do zrozumienia, że cały sztab czeka tam na rozkazy.

- Zrobiłem kilka ładnych zdjęć na Long Island - oświadczył pan McKee.

Tom spojrzał na niego tępo.

- Dwa mam oprawione w mieszkaniu.

- Dwa, czego? - spytał Tom.

- Dwa studia, Jedno nazwałem „Przylądek Montauk - Mewy”, a drugie „Przylądek Montauk -

Morze”.

Katarzyna, siostra Myrtle, usiadła obok mnie na tapczanie.

background image

- Czy pan tez mieszka na Long Island? - spytała.

- Mieszkam w West Egg.

- Naprawdę? Byłam tam na przyjęciu, jakiś miesiąc temu. U faceta, który nazywa się Gatsby.

Pan go zna?

- To mój najbliższy sąsiad.

- Wie pan, mówią o nim, że to kuzyn czy siostrzeniec cesarza Wilhelma. Stąd ma tyle forsy.

- Naprawdę?

Skinęła głową - Boję się go. Za nic nie chciałabym mieć z nim do czynienia.

Te interesujące informacje o moim sąsiedzie przerwała pani McKee wskazując: palcem

Katarzynę.

- Chester, myślę, że mógłbyś zrobić z niej coś pięknego! - wykrzyknęła, ale pan McKee tylko

kiwnął ze znudzeniem głową i skierował uwagę na Toma.

- Chętnie zrobiłbym więcej zdjęć na Long Island, gdyby mnie tam ktoś wprowadził. Żądam

tylko, żeby mi ułatwiono start, nic więcej.

- Niech pan poprosi Myrtle - powiedział Tom wybuchając krótkim, głośnym śmiechem, gdy

pani Wilson weszła z tacą. - Ona panu da list polecający, prawda, Myrtle?

- Co dam? - spytała zaskoczona.

- Dasz list polecający do swego męża, żeby McKee mógł zrobić mu kilka efektownych zdjęć.

- Przez chwilę poruszał bezgłośnie wargami, szukając odpowiednich słów. - Na przykład: „George
B. Wilson i jego pompa benzynowa” albo coś w tym rodzaju,

Katarzyna pochyliła się ku mnie i szepnęła mi do ucha:

- Ona nie cierpi swego męża, a on nie cierpi swojej żony.

- Naprawdę?

- Nie cierpi. - Spojrzała na Myrtle, a potem na Toma. - Zawsze mówię, po co żyć z kimś,

kogo się nie cierpi? Na ich miejscu zaraz bym się rozwiodła i wzięła ślub.

- To ona też nie lubi Wilsona?

Odpowiedź na to była nieoczekiwana. Dała ją Myrtle, dosłyszawszy pytanie, a była to

odpowiedź gwałtowna i ordynarna.

background image

- Widzi pan! - krzyknęła Katarzyna z tryumfem. Znów zniżyła głos. - W gruncie rzeczy

przeszkodą jest jego żona. Ona jest katoliczką, a katolicy nie uznają rozwodów.

Daisy nie była katoliczką i przewrotność tego kłamstwa zaskoczyła mnie.

- Jak się pobiorą - ciągnęła dalej Katarzyna - to przeniosą się na Zachód, zanim się wszystko

nie uspokoi.

- Dyskretniej byłoby wyjechać do Europy.

- Och, czy pan lubi Europę? - wykrzyknęła wprawiając mnie w zdumienie. - Tylko co

wróciłam z Monte Carlo.

- Doprawdy?

- Tak, w zeszłym roku. Wybrałam się tam z koleżanką.

- Na długo?

- Nie, tylko do Monte Carlo i z powrotem. Jechałyśmy przez Marsylię. Miałyśmy coś ponad

tysiąc dwieście dolarów, ale w kasynie wykantowali nas w dwa dni... Ledwieśmy do domu wróciły,
powiadam panu. Boże, jak ja nienawidziłam tego miasta.

Przedwieczorne niebo rozkwitło na chwilę w oknie jak błękitna zatoka Morza Śródziemnego

- potem ostry głos pani McKee przywołał mnie z powrotem do pokoju.

- Ja też o mały włos nie zrobiłam błędu - wyznała mężnie. - O mały włos nie wyszłam za

takiego małego Żydka, który łaził za mną przez całe lata. Wszyscy mi powtarzali w kółko: „Lucyllo,
ten człowiek do pięt ci nie dorasta”. Ale gdy bym nie spotkała Chestera, tamten na pewno by mnie
miał.

- Zgoda, ale posłuchaj - powiedziała Myrtle Wilson potakując głową - ty przynajmniej za

niego nie wyszłaś.

- Wiem, że nie wyszłam.

- A ja za niego wyszłam - wyjaśniła Myrtle dość mętnie. - I to jest różnica między twoim

wypadkiem a moim.

- Ale dlaczego to zrobiłaś, Myrtle? - spytała Katarzyna. - Nikt ciebie nie zmuszał.

Myrtle zastanowiła się.

- Wyszłam za niego, bo myślałam, że to dżentelmen - powiedziała wreszcie, - Myślałam, że

ma jakieś wychowanie, a tymczasem nie zasługuje na to, żeby całować moje stopy.

- Szalałaś za nim przez jakiś czas - powiedziała Katarzyna.

background image

- Ja za nim szalałam! - krzyknęła Myrtle z największym zdumieniem. - To pomysł! Kto mówi,

że za nim szalałam? Akurat tak za nim szalałam, jak za tym panem.

Wskazała nagle na mnie i wszyscy popatrzyli w moją stronę z wyrzutem. Wyrazem twarzy

usiłowałem dać do zrozumienia, że nie liczę na żadną sympatię.

- Owszem, musiałam być szalona, kiedy brałam z nim ślub. Zaraz potem wiedziałam już, że

źle zrobiłam. Pożyczył od kogoś garnitur do ślubu i nawet mi o tym nie powiedział. Facet przyszedł
po ubranie, kiedy go nie było w domu. „Och, to pana garnitur? - powiedziałam. - Pierwsze słyszę”.
Ale dałam mc go, a potem położyłam się i przepłakałam całe popołudnie.

- Naprawdę powinna go rzucić - zawyrokowała Katarzyna zwracając się do mnie. -

Jedenaście lat żyją nad tym garażem. A Tom to jej pierwszy przyjaciel...

Butelka whisky - druga z kolei - przechodziła teraz z rąk do rąk omijając Katarzynę, której

„było całkiem dobrze i bez tego”. Tom zadzwonił na dozorcę i posłał go po jakieś słynne kanapki,
stanowiące same w sobie całą kolację. Chciałem wyjść i w łagodnym zmierzchu przejść się w stronę
parku, lecz ilekroć usiłowałem wstać, wciągano mnie w bezładną, hałaśliwą dyskusję i - jak
przywiązany sznurem - z powrotem opadałem na fotel. Mimo to potrafiłem sobie wyobrazić, że nasze
oświetlone okna przyciągają wzrok niespiesznego przechodnia, i jego też widziałem, jak w
ciemniejącej ulicy spogląda w górę zastanawiając się nad zagadką ludzkiej egzystencji. Byłem
właściwie i tu, i tam, przejęty jednocześnie zachwytem i odrazą dla niewyczerpanej różnorodności
życia.

Myrtle przysunęła swoje krzesło do mojego i oblewając mnie ciepłym oddechem

nieoczekiwanie uraczyła historią swojego pierwszego spotkania z Tomem.

- Siedzieliśmy naprzeciw siebie w pociągu, na tych dwóch pojedynczych miejscach, które są

przeważnie wolne. Jechałam do Nowego Jorku do siostry na noc. On był we fraku i lakierkach i nie
mogłam oczu od niego oderwać, ale za każdym razem: jak na mnie spojrzał, to udawałam, że patrzę
na ogłoszenia nad jego głową. Kiedy wysiedliśmy na stacji, przysunął się do mnie tak blisko, że
poczułam gors jego koszuli na moim ramieniu, więc powiedziałam, że będę musiała zawołać
policjanta, ale on wiedział, że to kłamstwo. Byłam taka podniecona, że kiedy wsiadałam z nim do
taksówki, to, słowo daję, zdawało mi się, że to kolej podziemna. Przez cały czas myślałam jedno: raz
się tylko żyje, raz się tylko żyje.

Odwróciła się do pani McKee i cały pokój wypełnił się jej nienaturalnym śmiechem.

- Kochanie - krzyknęła - jak będę miała dość tej sukni, to ci ją podaruję! Jutro muszę sobie

kupić nową. Zrobię spis wszystkiego, co mam załatwić. Masaż, fryzjer, obroża dla psa i taka słodka
mała popielniczka ze sprężynką, i wieniec na grób mojej mamusi z czarną jedwabną wstęgą, co
utrzyma się przez całe lato. Muszę zrobić całą listę, żebym nie zapomniała, co mam załatwić.

Była godzina dziewiąta; prawie zaraz potem spojrzałem na zegarek i stwierdziłem, że już

dziesiąta. Pan McKee spał w fotelu i z zaciśniętymi na podołku pięściami wyglądał jak fotografia
człowieka czynu. Własną chustką starłem mu z policzka wyschłą pianę z mydła, która irytowała mnie

background image

przez całe popołudnie.

Szczenię siedziało na stole i wytrzeszczając oślepione dymem oczy, od czasu do czasu

skomlało cichutko. Ludzie znikali i pojawiali się, umawiali, żeby gdzieś pójść, i potem gubili się,
szukali nawzajem i odnajdywali parę kroków dalej. Gdzieś około północy Tom Buchanan i pani
Wilson stojąc twarzą w twarz kłócili się zaciekle o to, czy pani Wilson ma prawo wymawiać imię
Daisy.

- Daisy! Daisy! Daisy! - krzyczała pani Wilson. - Będę mówić, kiedy tylko zechcę. Daisy!

Dai...

Tom Buchanan zamachnął się i uderzył ją otwartą dłonią prosto w nos.

Potem były zakrwawione ręczniki na podłodze łazienki i oburzone głosy kobiet, i dominujące

nad całym zamieszaniem długie, urywane jęki bólu.. Pan McKee zbudził się ze snu i półprzytomny
porwał się do drzwi. W połowie drogi przystanął, odwrócił się i wytrzeszczył oczy na rozgrywającą
się przed nim scenę: jego żona i Katarzyna, zajęte udzielaniem pierwszej pomocy, potykały się wśród
stłoczonych mebli, łając, strofując i pocieszając, a na tapczanie nieszczęsna postać, obficie brocząca
krwią, usiłowała stronicami „Town Tattle” ochronić gobelin ze scenami z Wersalu. Wtedy pan
McKee znów odwrócił się i ruszył do drzwi. Wziąłem kapelusz powieszony na świeczniku i
poszedłem za nim.

- Musimy się umówić na lunch któregoś dnia - zaproponował, gdy winda z przeciągłym

jękiem ruszyła w dół.

- Gdzie?

- Gdziekolwiek.

- Nie wolno dotykać dźwigni - warknął windziarz.

- Najmocniej przepraszam - odpowiedział pan McKee z godnością. - Wcale nie zauważyłem,

że dotykam.

- Doskonale - zgodziłem się. - Z przyjemnością.

...Stałem przy jego łóżku, a on siedział w pościeli rozebrany do bielizny, z wielką teczką w

rękach.

„Piękność i bestia... Samotność... Stara szkapa sklepikarza... Most Brooklyński...”

Później leżałem na ławce w zimnej poczekalni Dworca Pensylwańskiego, na wpół drzemiąc

wlepiałem oczy w poranne wydanie „Tribune” i czekałem na pociąg odchodzący o czwartej rano.

background image

III

W letnie noce z domu mojego sąsiada niosła się muzyka. W jego błękitnych ogrodach

mężczyźni i kobiety zjawiali się i znikali jak ćmy, wśród szeptów i szampana, i gwiazd. W czasie
przypływu po południu widziałem jego gości nurkujących z wieży na przystani albo opalających się
na gorącym piasku plaży, podczas gdy dwie jego motorówki cięły powierzchnię cieśniny ciągnąc za
sobą katarakty piany. W soboty i niedziele jego Rolls - Royce stawał się omnibusem, który od
dziewiątej rano aż do późnych godzin nocy przywoził towarzystwo z miasta i odwoził je z powrotem,
a mała furgonetka niczym żwawy cytrynowy żuk pomykała na stację do każdego pociągu. W
poniedziałki ośmiu służących, w tym dodatkowo wynajęty ogrodnik, za pomocą mioteł, szczotek,
młotków i ogrodowych nożyc przez cały dzień w pocie czoła usuwało ślady minionej nocy.

W każdy piątek przybywało pięć skrzyń pomarańczy i cytryn od dostawcy z Nowego Jorku, w

każdy poniedziałek te same pomarańcze i cytryny opuszczały dom kuchennymi drzwiami jako
piramida przepołowionych skórek. W kuchni była maszyna, która mogła wycisnąć sok z dwustu
pomarańczy w ciągu pół godziny, jeśli służący dwieście razy nacisnął mały guziczek czubkiem swego
kciuka.

Co najmniej raz na dwa tygodnie zjawiał się cały zastęp dekoratorów, aby z pomocą kilkuset

metrów grubego płótna i odpowiedniej ilości kolorowych lampionów zamieniać ogromny ogród
Gatsby'ego w drzewko Bożego Narodzenia. Na stołach, garnirowanych połyskującymi zakąskami,
piętrzyły się pieczone z korzeniami szynki obok sałatek w pstrych kolorach i prosiąt w cieście, i
indyków czarodziejskim sposobem zamienionych w ciemne złoto. W hallu ustawiono bar z poręczą z
prawdziwego mosiądzu, wyposażony w dżiny, likiery i inne trunki od tak dawna zapomniane, że
większość zaproszonych pań była zbyt młoda, aby je rozróżnić.

O siódmej przybywa orkiestra, i to nie jakiś tam nędzny, pięcioosobowy jazzband, lecz cały

zespół oboi, puzonów, saksofonów, wiol, trąbek i bębnów. Ostatni amatorzy pływania zeszli z plaży i
ubierają się na górze; wozy z Nowego Jorku zaparkowano w pięć rzędów na podjeździe i już w
salonach i na werandach mienią się wszystkie barwy i włosy, przystrzyżone w dziwaczny,
nowoczesny sposób, i szale hiszpańskie, przekraczające najśmielsze wyobrażenia o Kastylii. Bar jest
oblężony, opary cocktaili przenikają do ogrodu, powietrze ożywia się gwarem i śmiechem, wśród
niedomówień i pobieżnych prezentacji mnożą się znajomości, po minucie zapomniane, i kobiety,
nawet nie znane sobie z nazwiska, witają cię okrzykami radości.

Światła błyszczą jaśniej w miarę, jak ziemia wymyka się słońcu, orkiestra gra teraz jakąś

sentymentalną melodię, a operowy chór głosów wznosi się o ton wyżej. Śmiech staje się lżejszy z
minuty na minutę, pieni się, przelewa, rozrzutnie kwituje byle żart; grupy gości szybciej zmieniają
układ, pęcznieją od nowych przybyszów, rozpadają się i w mgnieniu oka formują na nowo; krążą już
wśród nich śmiałe, pewne siebie dziewczęta, wślizgują się pomiędzy kobiety tęższe i stateczniejsze,
na krótki, radosny moment stają się ośrodkiem grupy i podniecone tryumfem suną dalej, przez morze
głów, dźwięków i barw, mieniące się w zmiennym świetle lampionów.

Nagle jedna z takich cyganek w opalizującej sukni porywa gdzieś z powietrza kieliszek

background image

cocktailu, wychyla go do dna dla kurażu i wywijając rękoma tańczy solo na opiętej płótnem
estradzie. Nagła cisza; dyrygent posłusznie zmienia rytm, a gdy gości obiega wiadomość -
nieprawdziwa - że to dublerka Gildy Gray z rewii Ziegfelda, gwar rozmów bucha na nowo. I dopiero
teraz zaczyna się zabawa.

Wydaje mi się, że kiedy pierwszy raz poszedłem do Gatsby - ego, byłem jednym z nielicznych

gości, którzy otrzymali zaproszenie. Tam się ludzi nie zapraszało - po prostu przychodzili. Wsiadali
do samochodów, które wiozły ich na Long Island, i jakoś zawsze kończyło się to u drzwi Gatsby'ego.
Ten, kto go znał, przedstawiał ich gospodarzowi, a potem już zachowywali się tak, jakby byli w
lunaparku. Niekiedy przychodzili i odchodzili nie zobaczywszy nawet Gatsby'ego; przychodzili na
przyjęcie z całą prostotą, która była tu swoistą kartą wstępu.

Ale ja byłem rzeczywiście zaproszony. Szofer w liberii niebieskiej jak jajko gila przeciął

mój trawnik w sobotę rano przynosząc zadziwiająco oficjalny liścik od swego pana: Gatsby pisał, że
sprawię mu prawdziwy zaszczyt, jeśli zechcę wziąć udział w jego „skromnym przyjęciu” tego
wieczora; widział mnie wiele razy i dawno już miał zamiar odwiedzić, czemu na przeszkodzie stanął
nieprzewidziany zbieg okoliczności - pod tym majestatyczny podpis: Jay Gatsby.

Włożyłem garnitur z białej flaneli i parę minut po siódmej byłem w jego ogrodzie, gdzie

czułem się raczej nieswojo w gęstniejącym wirze obcych ludzi, choć tu i ówdzie mignęła mi twarz,
którą pamiętałem z podmiejskiego pociągu. Uderzyła mnie od razu ilość młodych Anglików,
rozsianych w tym tłumie: wszyscy dobrze ubrani, wszyscy jakby trochę głodni, cicho i poważnie
rozmawiali z budzącymi zaufanie, bogatymi Amerykanami. Na pewno chcieli im coś sprzedać: akcje
albo polisy ubezpieczeniowe, albo samochody. W każdym razie widać było, że wiją się w mękach
czując bliskość dużych pieniędzy, przekonani, że mogliby je mieć za kilka trafnie dobranych słów.

Zaraz po przyjściu usiłowałem odnaleźć gospodarza, lecz kiedy zagadnąłem dwie czy trzy

osoby, wytrzeszczyły na mnie oczy z takim zdumieniem i tak energicznie zapewniały, że nie mają
pojęcia, co robi Gatsby, iż dyskretnie wycofałem się w stronę stołu z cocktailami - jedynego miejsca
w ogrodzie, gdzie mogłem sterczeć samotnie nie robiąc wrażenia jakiejś przypadkowo zabłąkanej
figury.

Byłem na najlepszej drodze do upicia się z samego zakłopotania, gdy z domu wyszła Jordan

Baker i stanęła na szczycie marmurowych schodów, skąd - lekko pochylona do tyłu - z pogardliwym
zainteresowaniem patrzyła na ogród.

Czułem, że proszony czy nie proszony muszę się do kogoś przyłączyć, bo zacznę w końcu z

pijacką serdecznością zaczepiać obcych ludzi.

- Halo! - zaryczałem idąc w jej kierunku. Mój okrzyk zabrzmiał w ogrodzie nienaturalnie

głośno.

- Spodziewałam się, że pan tu będzie - odpowiedziała z roztargnieniem, gdy podszedłem do

niej. - Przypomniałam sobie, że mieszka pan obok.

Obojętnie przytrzymała moją rękę, jakby obiecując, że za chwilę zajmie się moją osobą, i

background image

udzieliła posłuchania dwóm dziewczynom w bliźniaczych żółtych sukniach, które zatrzymały się u
stóp schodów.

- Halo! - krzyknęły obydwie. - Wyrazy współczucia z powodu przegranej. - Dotyczyło to

turnieju golfowego. Przegrała w finałach przed tygodniem.

- Pani nas nie pamięta - powiedziała jedna z dziewczyn ubranych na żółto - ale myśmy tu

panią poznały miesiąc temu.

- Pofarbowałyście sobie włosy na inny kolor - zauważyła Jordan wprawiając mnie w niemałe

zmieszanie, lecz dziewczęta już powędrowały dalej i jej uwagę posłyszał tylko księżyc, który zjawił
się ni stąd, ni zowąd, jakby go przyniósł w koszyku zapobiegliwy dostawca razem z kolacją. Jordan
wsunęła mi pod rękę swoje złociste, smukłe ramię, zeszliśmy ze schodów i zaczęliśmy się
przechadzać po ogrodzie. Taca z trunkami wypłynęła ku nam z półmroku i usiedliśmy przy stole
razem z dwiema pannami ubranymi na żółto i trzema panami, z których każdy przedstawił się jako
Mmmm.

- Czy pani często tu bywa? - spytała Jordan siedzącą koło niej dziewczynę.

- Ostatni raz byłam wtedy, kiedy poznałam panią - odpowiedziała bystro i poufale. Zwróciła

się do swojej towarzyszki: - Ty chyba też, Lucyllo.

Lucylla też.

- Lubię tu bywać - powiedziała Lucylla. - Wszystko mi jedno, co robię, dlatego zawsze bawię

się świetnie. Ostatnim razem rozdarłam sobie suknię o krzesło, a on poprosił mnie o nazwisko i adres
- i w ciągu tygodnia miałam paczkę od Croiriera, a w niej nową wieczorową suknię.

- I przyjęła ją pani? - spytała Jordan.

- No pewnie. Chciałam ją włożyć dzisiaj, ale była za szeroka w biuście i musiałam dać do

poprawki. Szaroniebieska z lawendowymi paciorkami. Dwieście sześćdziesiąt pięć dolarów.

- Jest coś dziwnego w facecie, który robi takie rzeczy - podjęła druga dziewczyna z zapałem.

- Bardzo uważa, żeby się nie narazić absolutnie nikomu.

- Kto? - zaciekawiłem się.

- Gatsby. Ktoś mi mówił...

Obydwie dziewczyny i Jordan pochyliły głowy ku sobie jak do poufnych zwierzeń.

- Ktoś mi mówił, że on kiedyś zabił człowieka.

Wszystkich nas przeszedł dreszcz. Trzej panowie Mmmm nachylili się nad stołem słuchając z

ciekawością.

background image

- Nie sądzę, żeby aż tak - rozważała sceptycznie Lucylla. - Myślę, że mógł być niemieckim

szpiegiem w czasie wojny.

Jeden z panów przytaknął ruchem głowy.

- Słyszałem to od człowieka, który wie o nim wszystko, razem z nim wychowywał się w

Niemczech - zapewnił nas z całą stanowczością.

- Och, nie - powiedziała pierwsza dziewczyna. - To niemożliwe, bo podczas wojny on był w

armii amerykańskiej. - Gdy znów daliśmy wiarę jej słowom, pochyliła się naprzód zachwycona. -
Przyjrzyjcie mu się, kiedy myśli, że nikt na niego nie patrzy. Założę się, że zabił człowieka.

Zmrużyła oczy i wzdrygnęła się. Lucylla też wzdrygnęła się. Wszyscy odwróciliśmy się

szukając wzrokiem Gatsby'ego. Tajemniczy Gatsby działał na wyobraźnię, to nie ulegało
wątpliwości: mówili o nim szeptem nawet ci, dla których mało co na tym świecie warte było
zniżenia głosu.

Podawano teraz pierwszą kolację - druga miała być po północy - i Jordan zaprosiła mnie do

swego stolika w dalszej części ogrodu. Siedziały tam już trzy pary małżeńskie i towarzyszący pannie
Baker młodzieniec - uparty student, który operował ciętymi aluzjami i najwyraźniej był przekonany,
że prędzej czy później Jordan ulegnie mu w większym lub mniejszym stopniu. Całe to towarzystwo,
zamiast włóczyć się po ogrodzie, tkwiło w miejscu, z godnością i wzięło na siebie solidarnie
obowiązek reprezentowania statecznej, miejscowej arystokracji, która, racząc łaskawie przybyć z
East Egg do West Egg miała się na baczności przed panującą tu upiorną wesołością.

- Chodźmy - szepnęła Jordan po pół godzinie spędzonej nudnie i bez pożytku - tu jest dla mnie

o wiele za grzecznie.

Wstaliśmy i Jordan wyjaśniła, że idziemy szukać gospodarza, gdyż czuję się nieswojo, bo

jeszcze nie zawarłem z nim znajomości. Student pokiwał głową z cynicznym smutkiem.

W barze, do którego najpierw zajrzeliśmy, panował tłok, ale Gatsby'ego tam nie było. Jordan

nie mogła go wypatrzyć ze szczytu schodów, nie było go też na werandzie. Wybraliśmy na chybił -
trafił jakieś okazałe drzwi i weszliśmy do wysokiej biblioteki w stylu gotyckim, wyłożonej angielską
dębową boazerią i prawdopodobnie ze wszystkimi detalami przeniesionej tu z jakichś ruin za
oceanem.

Tęgi mężczyzna w średnim wieku, w ogromnych sowich okularach, porządnie wstawiony,

siedział na brzegu stołu i usiłował skoncentrować wzrok na półkach z książkami. Gdy weszliśmy,
odwrócił się gwałtownie i zmierzył Jordan spojrzeniem od stóp do głowy.

- Co pani sądzi? - spytał porywczo.

- O czym?

Ruchem ręki wskazał półki z książkami.

background image

- O tym. Zresztą nie musi pani sprawdzać. Ja sprawdziłem. Są autentyczne.

- Książki?

Skinął głową. - Absolutnie prawdziwe: mają stronice i w ogóle wszystko. Myślałem, że to

będzie tylko ładna, solidna tektura. Tymczasem są absolutnie prawdziwe, to fakt. Strona za stroną i...
Proszę! Zaraz pani pokażę.

Był przekonany, że nie dowierzamy mu, więc rzucił się do półki i powrócił z pierwszym

tomem „Wykładów Stoddarda”.

- Patrzcie - wykrzyknął tryumfalnie - to jest naprawdę zadrukowane! Ten facet to drugi

Belasco! Wspaniałe! A jaki skrupulant! Jaki realista! I wie, kiedy się zatrzymać... nie porozcinał
kartek. Ale czego chcecie? Czego się spodziewacie?

Wyrwał mi książką i pospiesznie wstawił ją na miejsce mamrocząc, że jeśli usunie się jedną

cegłę, to cała biblioteka może się zawalić.

- Kto was przyprowadził? - zapytał. - Czy po prostu przyszliście sami? Mnie tu

przyprowadzono. Jak prawie wszystkich.

Jordan nie odpowiadając patrzyła na niego z żywym rozbawieniem.

- Mnie tu przywiozła niejaka pani Roosevelt - ciągnął dalej. - Żona pana Claude Roosevelta.

Znacie ją? Poznałem ją gdzieś wczoraj wieczorem. Piję od tygodnia i myślałem, że jak posiedzę w
bibliotece, to może wytrzeźwieję.

- Pomogło?

- Trochę. Tak mi się zdaje. Jeszcze nie mogę powiedzieć. Jestem tu tylko godzinę. Czy

mówiłem wam o tych książkach? Są prawdziwe. Są...

- Mówił pan.

Z powagą uścisnęliśmy mu dłoń i wyszliśmy z powrotem na dwór.

W ogrodzie rozpoczęły się teraz tańce na obciągniętej płótnem estradzie. Starsi panowie

niezdarnie popychali przed sobą młode dziewczyny, lepiej tańczące pary, splecione modnym,
wymyślnym uściskiem, trzymały się rogów parkietu, dużo samotnych dziewcząt tańczyło solo albo
uwalniało na chwilę orkiestrę od ciężaru banjo czy perkusji. Około północy wesołość wzrosła.
Słynny tenor śpiewał po włosku, popularny kontralt śpiewał piosenki jazzowe, zaś w przerwach
pomiędzy występami w całym ogrodzie goście „popisywali się” i salwy szczęśliwego śmiechu biły
w letnie niebo.

Para scenicznych bliźniąt - okazało się, że to właśnie t dwie dziewczyny ubrane na żółto -

odegrała dziecinną scenkę w kostiumach i podano szampan w kielichach większych od miseczek do
płukania palców. Księżyc już był wysoko i trójkąt srebrnych łusek unosił się na wodzie, i drżał lekko

background image

jakby od metalicznych dźwięków banjo, sączących się z trawnika.

Byłem wciąż z Jordan Baker. Siedzieliśmy przy stole razem z mężczyzną w moim wieku i

małą, krzykliwą dziewczyną, która z byle powodu wybuchała niepohamowanym śmiechem. Teraz już
się bawiłem. Wypiłem szampana - dwie miseczki do płukania palców - i wszystko w moich oczach
stało się pełne znaczenia, ważne i głębokie.

Gdy rozmowa na chwilę ucichła, mężczyzna spojrzał na mnie i uśmiechnął się.

- Pańska twarz wydaje mi się znajoma - powiedział uprzejmie. - Czy nie był pan w Pierwszej

Dywizji podczas wojny?

- Ależ oczywiście. Byłem w Dwudziestym Ósmym Pułku Piechoty.

- Ja byłem w Szesnastym aż do czerwca osiemnastego roku. Byłem przekonany, że skądś pana

znam.

Rozmawialiśmy przez chwilę o jakichś rozmokłych, szarych wioskach we Francji.

Najwidoczniej mieszkał gdzieś w pobliżu, bo powiedział mi, że właśnie kupił hydroplan i rano chce
go wypróbować.

- Miałby pan ochotę przelecieć się ze mną? Nad cieśniną wzdłuż brzegu?

- O której godzinie?

- O każdej, jaka panu odpowiada.

Miałem na końcu języka pytanie o jego nazwisko, gdy Jordan zwróciła się do mnie z

uśmiechem.

- Dobrze się pan teraz bawi?

- O wiele lepiej! - Zwróciłem się ponownie do mojego nowego znajomego. - Nie

przywykłem do takich przyjęć. Nawet nie znam gospodarza. Mieszkam tuż obok - wskazałem ręką
niewidoczny w dali żywopłot - i ten Gatsby przysłał mi swojego szofera z zaproszeniem.

Patrzał na mnie przez chwilę, jakby nie rozumiejąc, o co chodzi.

- Ja jestem Gatsby - rzekł nagle.

- Co?! - wykrzyknąłem. - Och, najmocniej przepraszam.

- Mój drogi, myślałem, że pan wie. Chyba nie najlepszy ze mnie gospodarz

Uśmiechnął się wyrozumiale - więcej niż wyrozumiale. Był to jeden z tych rzadkich

uśmiechów, dających pewność i otuchę na zawsze, uśmiech, który można spotkać w życiu cztery albo
pięć razy. Obejmował - albo zdawał się obejmować na moment - calusieńki nieskończony świat, a

background image

potem koncentrował się na tobie z nieodpartą życzliwością. Było w nim akurat tyle zrozumienia, ile
ci było potrzeba, i tyle wiary w ciebie, ile sam chciałbyś mieć; uśmiech ten zapewniał cię, że
wywarłeś takie wrażenie, jakie - w najkorzystniejszych okolicznościach - chciałbyś wywrzeć. Ale
uśmiech nagle znikł - i przede mną siedział elegancki, młody drab, trochę powyżej trzydziestki,
mówiący lak nienaturalnie wyszukanym językiem, że był w tym o włos od śmieszności. Staranność, z
jaką dobierał słowa, uderzyła mnie jeszcze, zanim zdążył się przedstawić.

Niemal w tym samym momencie, w którym pan Gatsby dał się poznać, przybiegł lokaj z

wiadomością, że jest do niego telefon z Chicago. Przeprosił nas lekkim ukłonem, skierowanym do
każdego z obecnych po kolei.

- Jeśli ma pan na coś ochotę, mój drogi, niech pan każe sobie podać - poprosił mnie z

naciskiem. - Proszę mi wybaczyć. Zobaczymy się później.

Gdy odszedł, zwróciłem się natychmiast do Jordan - musiałem zwierzyć się jej ze swego

zaskoczenia. Wyobrażałem sobie, że pan Gatsby to rumiany, korpulentny jegomość w średnim wieku.

- Co to za człowiek? - spytałem. - Czy pani wie?

- To po prostu ktoś, kto nazywa się Gatsby.

- Chcę powiedzieć... skąd on pochodzi? I co robi?

- Teraz i pana to intryguje - odpowiedziała z nikłym uśmiechem. - Powiedział mi kiedyś, że

studiował w Oksfordzie.

Zaczęto mi się rysować za nim jakieś zamglone tło, lecz zniknęło po następnej uwadze

Jordan.

- Ja w to jednak nie wierzę.

- Dlaczego?

- Nie wiem - upierała się - ale po prostu nie wierzę, że był w Oksfordzie.

Coś w jej tonie przypominało mi słowa dziewczyny: „Myślę, że zabił człowieka”, i szalenie

podnieciło moją ciekawość. Przyjąłbym bez wahania wiadomość, że Gatsby wynurzył się z bagien
Luizjany albo z zaułków East Side w Nowym Jorku. To można było zrozumieć. Ale młodzi ludzie -
przynajmniej w moim naiwnym, prowincjonalnym rozumieniu - nie zjawiają się bezczelnie znikąd i
nie kupują pałaców na Long Island.

- W każdym razie wydaje duże przyjęcia – powiedziała Jordan zmieniając temat z

wielkomiejską pogardą dla konkretnych szczegółów - a ja lubię duże przyjęcia. Są takie przytulne. W
małym gronie nigdy nie ma intymnego nastroju.

Rozległ się łoskot wielkiego bębna, po czym głos dyrygenta wzbił się nad echa ogrodu.

background image

- Panie i panowie! Na życzenie pana Gatsby orkiestra zagra państwu ostatni utwór Vladmira

Tostoffa, wykonany z wielkim powodzeniem w maju w Carnegie Hall. Jeśli czytacie państwo gazety,
to wiecie, że była to sensacja. - Uśmiechnął się z dobroduszną łaskawością i dodał: - Nielicha
sensacja - na co wszyscy się roześmieli.

- Utwór jest znany - zakończył z wigorem - jako „Jazzowa historia świata Vladimira

Tostoffa”.

Istota tej kompozycji wymknęła się mojej uwadze, bo właśnie gdy zaczęto grać, spostrzegłem

Gatsby'ego na marmurowych schodach, skąd z aprobatą patrzał na gromadki swoich gości. Wyglądał
interesująco, opalony, ze skórą mocno napiętą na twarzy i włosami krótkimi, jakby je przystrzygał co
dzień. Nie widziałem w nim nic ponurego. Zastanawiałem się, czy to, że nie pije, pomaga mu
utrzymać dystans wobec gości, bo zdawało mi się, że staje się coraz bardziej nienaganny, podczas
gdy wszyscy naokoło byli już ze sobą za pan brat. Kiedy przebrzmiała „Jazzowa historia świata”,
dziewczęta łasząc się jak totki tuliły głowy do męskich piersi; udając dla zabawy omdlenie rzucały
się tyłem w męskie ramiona, a nawet prosto w tłum, pewne, że ktoś je tam uchroni przed upadkiem -
lecz nikt nie osuwał się omdlałym ruchem w ramiona Gatsby'ego, żadna kędzierzawa główka nie
skłaniała się na pierś Gatsby'ego i Gatsby nie wchodził w skład tworzących się na poczekaniu
wokalnych kwartetów.

- Przepraszam uprzejmie - lokaj Gatsby'ego pojawił się nagle obok nas. - Czy panna Baker? -

spytał. - Przepraszam uprzejmie, ale pan Gatsby chciałby z panią mówić na osobności.

- Ze mną? - wykrzyknęła zdumiona.

- Tak jest, proszą pani.

Podniosła się powoli, unosząc brwi ze zdziwienia, i poszła za lokajem w stroną domu.

Spostrzegłem, że nosi swoją wieczorową suknię, wszystkie swoje suknie, jak kostium sportowy -
ruchy jej były sprężyste, jak gdyby chodzenia uczyła się na polu golfowym w czyste, rzeźwe poranki.

Pozostałem sarn; była już prawie druga. Z okien dużego pokoju, wychodzącego na taras,

dobywały się od pewnego czasu bezładne i intrygujące odgłosy.

Wymijając studenta Jordan, który rozmawiał o akuszerii z dwiema chórzystkami i gorąco

zapraszał mnie do rozmowy, wszedłem do wnętrza.

Wielki pokój był pełen ludzi. Jedna z panien ubranych na żółto grała na fortepianie, a obok

niej stała wysoka, rudowłosa, młoda dama, należąca do słynnego chóru, i śpiewała. Wypiła niemało
szampana i w czasie śpiewu doszła do wniosku, niewiadomo dlaczego, że wszystko jest bardzo,
bardzo smutne, więc śpiewając uderzyła równocześnie w płacz. Każdą pauzę w jej śpiewie
wypełniał zduszony, urywany szloch, po którym drżący sopran podejmował pieśń na nowo. Twarz
śpiewaczki ociekała łzami, które w zetknięciu z tuszem na rzęsach nabierały koloru atramentu i
powoli ściekały w dół czarnymi strugami. Ktoś zaproponował z humorem, aby śpiewała z nut, które
ma na twarzy, na co dama wyrzuciła w górę ręce, osunęła się na krzesło i zapadła w głęboki, pijacki
sen.

background image

- Pobiła się z facetem, który mówi, że jest jej mężem - wyjaśniła stojąca obok mnie

dziewczyna.

Rozejrzałem się dokoła. Większość kobiet walczyła teraz z mężczyznami, o których mówiono,

że to ich mężowie. Nawet towarzystwo Jordan, ten kwartet z East Egg, rozdarty by niezgodą. Jeden z
panów z podejrzanym zapałem zajmował się pewną młodą aktorką, a jego żona, po nieudanych
próbach skwitowania tego uśmiechem obojętnym i pełnym godności załamała się kompletnie i
podjęła atak z flanki - wyrastając mu co pewien czas spod łokcia syczała jak żmija: - Przecież
obiecałeś!

Nie tylko mężczyźni, którzy zeszli z dobrej drogi, nie chcieli wracać do domu. Przedsionek

był właśnie okupowany przez dwóch żałośnie trzeźwych panów i ich głęboko oburzone małżonki,
które lekko podniesionym głosem skarżyły się jedna przez drugą:

- Jak tylko widzi, że się dobrze bawię, zaraz chce iść do domu.

- Nigdy w życiu nie spotkałam takiego egoisty.

- Zawsze wychodzimy pierwsi.

- I my także.

- No, dziś jesteśmy prawie ostatni - powiedział jeden z panów nieśmiało. - Orkiestra wyszła

już pół godziny temu.

Chociaż panie twierdziły, że to niewiarygodna wprost złośliwość ze strony orkiestry,

dyskusja skończyła się krótką walką i obydwaj panowie wynieśli swoje żony, wierzgające nogami,
na dwór.

Gdy czekałem w przedsionku na kapelusz, drzwi biblioteki otwarły się i wyszli z niej Jordan

Baker i Gatsby. On jeszcze coś do niej mówił z przejęciem, lecz stłumił swoją żarliwość i zrobił się
nagle bardzo oficjalny, gdy kilka osób podeszło, żeby się z nim pożegnać.

Towarzystwo Jordan przywoływało ją niecierpliwie z ganku, ale ona zatrzymała się na

chwilę, podając mi rękę.

- Usłyszałam zadziwiające rzeczy - szepnęła. - Jak długo byliśmy w bibliotece?

- Chyba z godzinę.

- To było... po prostu zadziwiające - powtórzyła z roztargnieniem. - Ale przysięgłam, że

nikomu nie powiem, a już pana intryguję. - Ziewnęła mi z wdziękiem prosto w twarz. - Proszę mnie
odwiedzić. W książce telefonicznej pod Sigourney Howard... moja ciotka... - Mówiła odchodząc już,
a gdy w drzwiach wsiąkła w swoje towarzystwo, jej opalona dłoń przesłała mi beztroskie
pożegnanie.

Nieco zawstydzony, że moja pierwsza wizyta tak się przeciągnęła, przyłączyłem się do

background image

ostatnich gości otaczających Gatsby'ego. Chciałem wyjaśnić, że szukałem go zaraz po przyjściu, i
przeprosić, że nie poznałem go w ogrodzie.

- Nie ma o czym mówić - odparł żywo - niech pan się tym nie przejmuje, mój drogi. - Ten

poufały zwrot miał w sobie nie więcej zażyłości niż uspokajający ruch ręki, którą musnął mi ramię.

- Proszę pamiętać, że lecimy jutro hydroplanem, o dziewiątej rano.

Potem głos lokaja za jego plecami: - Filadelfia dzwoni, proszę pana.

- Dobrze, za chwilę. Powiedz, że zaraz będę... Dobranoc...

- Dobranoc.

- Dobranoc. - Uśmiechnął się. I nagle fakt, że byłem wśród ostatnich gości, nabrał jakiegoś

przyjemnego znaczenia, jak gdyby Gatsby życzył sobie mojej obecności przez cały czas.

- Dobranoc, mój drogi... Dobranoc.

Gdy jednak zszedłem ze schodów, zobaczyłem, że wieczór wcale się jeszcze nie skończył.

Sto pięćdziesiąt metrów za domem kilkanaście reflektorów oświetlało groteskową i pełną zgiełku
scenę. W przydrożnym rowie, przechylona na lewo i pozbawiona - widać w sposób gwałtowny -
jednego koła, spoczywała czyjaś nowiutka limuzyna, która ledwie zdążyła opuścić podjazd przed
domem Gatsby'ego. Ostry występ muru tłumaczył odpadnięcie koła, które teraz przyciągało uwagę
kilkunastu zaciekawionych kierowców. Porzucone przez nich wozy zatarasowały drogę i chrapliwy,
bezładny ryk klaksonów przez długą chwilę powiększał i tak już dość duże zamieszanie.

Mężczyzna w długim prochowcu wyszedłszy z rozbitego samochodu stał teraz na środku drogi

i z wyrazem miłego, uprzejmego zakłopotania przenosił wzrok z wozu na koło, a z koła na widzów.

- No proszę - wyjaśnił - wpadliśmy do rowu.

Był tym wydarzeniem zdumiony w najwyższym stopniu i najpierw rozpoznałem tę niezwykłą

zdolność dziwienia się, a potem dopiero jego samego - to był ów entuzjasta biblioteki Gatsby'ego.

- Jak to się stało?

Wzruszył ramionami.

- Nie mam zielonego pojęcia o mechanice - powiedział zdecydowanym tonem.

- Ale jak to się stało? Wpakował się pan na mur?

- Proszę mnie nie pytać - odpowiedział pan Sowie Oczy umywając ręce od wszystkiego. -

Bardzo słaby ze mnie kierowca, prawie żaden. Stało się, to wszystko, co wiem.

- Jak z pana taki słaby kierowca, to powinien pan uważać. Zwłaszcza nocą.

background image

- Po co miałem uważać? - zapytał z oburzeniem. - Niby po co miałem uważać?

Wszyscy zamilkli z przerażenia.

- Chce się pan zabić?

- Miał pan szczęście, że to tylko koło! Kiepski kierowca i nawet nie uważa!

- Nieporozumienie - wyjaśnił przestępca. - To nie ja. Prowadził wóz ten drugi.

Gdy po tym wstrząsającym oświadczeniu drzwi limuzyny powoli zaczęły się otwierać, z

wszystkich piersi wyrwało się stłumione „Ach!” Tłum - bo zebrał się już cały tłum - mimo woli
cofnął się i kiedy drzwi otwarły się szeroko, zapadła niesamowita cisza. Potem, stopniowo, kawałek
po kawałku, z wraka wychynęła blada, chwiejąca się postać, niepewnie macając grunt dużą stopą w
lakierku.

Oślepiona blaskiem reflektorów i oszołomiona rykiem klaksonów zjawa ta zataczała się przez

chwilę w miejscu, zanim spostrzegła mężczyznę w prochowcu.

- O co chodzi? - zapytała z zimną krwią. - Nie mamy benzyny?

- Niech pan patrzy!

Kilka palców wskazało mu amputowane koło. Gapił się na koło przez moment, a potem

spojrzał w górę, jak gdyby podejrzewał, że spadło z nieba.

- Koło odpadło - wyjaśnił ktoś.

Kiwnął głową.

- Z początku nie zauważyłem, żeśmy stanęli. - Pauza. Potem nabrał tchu, wyprostował

ramiona i głosem stanowczym zażądał: - Kto mi powie, gdzie jest stacja benzynowa?

Co najmniej kilkanaście osób, niektóre z nich w stanie niewiele lepszym od niego,

wytłumaczyło mu, że koło odleciało od wozu na dobre.

- Cofnijcie się - zaproponował po chwili. - Wyjadę z rowu tyłem.

- Przecież brakuje jednego koła!

Zawahał się.

- Co mi szkodzi spróbować - powiedział.

Kocia muzyka klaksonów osiągnęła crescendo, zawróciłem i przez trawnik poszedłem do

domu. Raz obejrzałem się za siebie. Dysk księżyca świecił nad domem Gatsby'ego, wracając nocy
całą jej urodę; przetrwał śmiech i gwar w ogrodzie, wciąż pełnym świateł. Nagła pustka zdawała się

background image

teraz płynąć z okien i z ogromnych drzwi, otaczając kompletną izolacją postać gospodarza, który stał
na ganku z dłonią wzniesioną w ceremonialnym geście pożegnania.

Po przeczytaniu tego, co dotąd napisałem, widzę, iż stworzyłem wrażenie, jakoby wypadki

trzech wieczorów, oddzielonych od siebie kilku tygodniami, to było wszystko, czym żyłem. Wprost
przeciwnie, były to wydarzenia przypadkowe i przelotne, wśród wielu innych tego lata, i
absorbowały mnie nieskończenie mniej od moich spraw osobistych. Dopiero znacznie później
poświęciłem im więcej uwagi.

Prawie cały czas zabierała mi praca. Wczesnym rankiem słońce rzucało mój cień na

zachodnią stronę, gdy spieszyłem przez białe wąwozy Nowego Jorku do „Probity Trust”. Z moimi
kolegami w biurze i młodymi maklerami byłem po imieniu, razem z nim: jadałem w ciemnych,
zatłoczonych restauracjach obiady, składające się z parówek, puree z kartofli i kawy. Miałem nawet
krótki flirt z dziewczyną, która mieszkała w Jersey City i pracowała w buchalterii, ale jej brat zaczął
patrzeć na to krzywym okiem, więc kiedy w lipcu pojechała na urlop, pozwoliłem całej historii
umrzeć śmiercią naturalną.

Kolacją jadłem zwykle w Yale - Klubie - nie wiem, dlaczego było to najsmutniejsze

wydarzenie dnia - a po kolacji szedłem na górę, do biblioteki, i przez bitą godzinę czytałem o
inwestycjach i papierach wartościowych. W klubie zawsze znalazło się kilku bałaganiarzy, ale ci
nigdy nie zaglądali do biblioteki, więc miejsce było do pracy idealne. Potem, jeśli wieczór był
pogodny, szedłem spacerkiem przez Madison Avenue, mijałem stary Hotel Murray Hill i przez 33
Ulicę na Dworzec Pensylwański.

Zaczynałem lubić Nowy Jork, jego podniecające, pełne niepokoju wieczory, i doceniać

satysfakcję, jaką głodnym oczom daje nieustająca migotliwość tłumu mężczyzn, kobiet i pojazdów
Lubiłem przechadzać się po Fifth Avenue i wyszukiwać w tłumie kobiety o wyglądzie romantycznym,
i wyobrażać sobie, że za kilka minut wkroczę w ich życie i nikt się o tym nie dowie i nie weźmie za
złe. Czasem w myślach szedłem za nimi do ich. mieszkań w zacisznych uliczkach, a one odwracały
się i odpowiadały mi uśmiechem, zanim wsiąkły w ciepły mrok za progiem domu. O szarej godzinie
w tym pełnym czarów mieście odczuwałem niekiedy wzbierającą samotność i czułem ją w innych -
biednych, młodych urzędnikach, którzy snuli się przed wystawami aż do samotnej kolacji w knajpie -
w tych młodych urzędnikach, marnujących o zmierzchu najcenniejsze chwile nocy i życia.

Doznawałem skurczu serca ponownie o godzinie ósmej, kiedy z ciemnych uliczek pięcioma

rzędami sunęły do dzielnicy teatrów pulsujące motorami taksówki. Gdy stawały na skrzyżowaniach,
widać w nich było nachylone ku sobie postacie, dobiegały mnie dźwięczne głosy i śmiech wśród
żartów, których nie mogłem dosłyszeć, a żarzące się papierosy kreśliły za szybą nieczytelne łuki.
Wyobrażałem sobie, że i ja spieszę ku radości i dzielę z nimi osobiste przeżycia, i życzyłem
wszystkim szczęścia.

Na jakiś czas straciłem z oczu Jordan Baker, ale odnalazłem ją później w środku lata. Z

początku pochlebiało mi pokazywanie się w jej towarzystwie, bo była mistrzynią golfa i każdy znał
jej nazwisko. Potem było to coś więcej. Nie kochałem się w niej, ale czułem rodzaj tkliwego
zainteresowania. Wyniosła, znudzona twarz, którą pokazywała światu, była chyba maską -
nienaturalność staje się zazwyczaj maską, nawet jeśli z początku nie jest - i pewnego dnia

background image

zrozumiałem, o co chodzi. Byliśmy razem u znajomych w Warwick i Jordan zostawiła na deszczu
pożyczony wóz ze spuszczonym dachem, a potem nie przyznała się do tego. I wtedy dopiero
przypomniałem sobie krążącą o niej plotkę, która wyleciała mi z pamięci owego wieczoru u Daisy.
W czasie jej pierwszego wielkiego meczu doszło do incydentu, który o mały włos nie trafił do prasy
- mówiono, że w półfinale ukradkiem przesunęła swoją piłkę na lepszą pozycję. Rzecz urosła
nieomal do skandalu, potem ucichła. Chłopak podający kije cofnął swoje oświadczenie, a jedyny
poza nim świadek przyznał, że prawdopodobnie się pomylił. Ten incydent razem z nazwiskiem
pozostał w mojej pamięci.

Jordan Baker instynktownie unikała ludzi przebiegłych i sprytnych, a teraz zrozumiałem, że

czuje się pewniej w środowisku, które nie dopuszcza nawet myśli o przekroczeniu przyjętego
kodeksu postępowania. Była chorobliwie nieuczciwa. Nie potrafiła znieść porażki i sądzę, że dlatego
już w bardzo wczesnej młodości uciekała się do podstępów, aby zachować wobec świata zimny,
wyzywający uśmiech i jednocześnie zaspokoić potrzeby swego wysportowanego prężnego ciała.

Było mi to obojętne. Nieuczciwość w kobiecie to rzecz, której nigdy nie potępia się zbyt

surowo; odczułem pewną przykrość, a potem zapomniałem. W czasie tej samej wizyty mieliśmy
ciekawą rozmowę o prowadzeniu samochodu. Zaczęła się, kiedy Jordan tak blisko minęła jakichś
robotników, że błotnikiem otarliśmy się o guziki na czyimś płaszczu.

- Marny z pani kierowca! - oburzyłem się. - Trzeba uważać albo w ogóle nie siadać za

kierownicą.

- Ja uważam.

- Wcale nie.

- No to inni uważają - odpowiedziała lekko.

- Cóż to ma do rzeczy?

- Będą mi ustępować z drogi - upierała się. - Trzeba dwojga, żeby doszło do wypadku.

- Przypuśćmy, że natknie się pani na kogoś tak samo nieostrożnego jak pani.

- Mam nadzieję, że nie - odpowiedziała. - Nie znoszę ludzi nieostrożnych. Dlatego lubię pana.

Jej szare, przymrużone oczy patrzyły prosto przed siebie, a jednak świadomie zrobiła krok

naprzód w naszych stosunkach i przez chwilę myślałem, że ją kocham. Lecz umysł mam raczej
powolny i napompowany jestem zasadami, które działają jak hamulce na moje pragnienia, poza tym
wiedziałem, że najpierw muszę się jakoś wyplątać z tego, co zostawiłem w domu. Pisywałem tam raz
na tydzień i podpisywałem listy „kochający Nick”; a przecież w moich wspomnieniach widziałem
tylko, jak tamtej dziewczynie, kiedy gra w tenisa, występuje na górnej wardze delikatny wąsik potu.
Tym niemniej istniało między nami jakieś niejasne porozumienie, które należało taktownie zerwać,
abym mógł poczuć się wolny.

Każdy przypisuje sobie przynajmniej jedną z głównych cnót, a oto moja: należę do niewielu

background image

uczciwych ludzi, jakich kiedykolwiek znałem.

background image

IV

W niedzielny poranek, gdy kościelne dzwony biły w miasteczkach nad cieśniną, wszyscy, jak

jeden mąż (niekoniecznie z własną żoną), powrócili do rezydencji Gatsby'ego i wesoło bawili się na
jego trawnikach.

- To bootlegger

*

- mówiły młode damy krążąc wśród cocktailów i kwiatów gospodarza. -

Pewnego razu zabił człowieka, który go zdemaskował. Okazało się, że to kuzyn von Hindenburga i
powinowaty samego diabła. Zerwij mi różę, złotko, i nalej mi jeszcze jedną, ostatnią kropelkę do
tego kryształowego kieliszka.

Kiedyś w puste rubryki terminarza wpisałem nazwiska tych, co bywali u pana Gatsby owego

lata. Jest to już dzisiaj stary rozpadający się terminarz, a otwiera go napis: „Rozkład zajęć od 5 lipca
1922 roku”. Ale mogę jeszcze odczytać wyszarzałe nazwiska, które lepiej od moich zdawkowych
informacji dadzą wam pojęcie o ludziach, którzy korzystali z gościnności Gatsby'ego płacąc mu za to
nieinteresowaniem się jego osobą.

A zatem z East Egg przyjeżdżali państwo Beckerowie i Leechowie, i niejaki Bunsen, którego

znałem z Yale, i doktor Webster Civet, który utopił się ostatniego lata gdzieś w Maine. I
Hornbeamowie, i Voltaire'owie, i cały klan Blackbucków, którzy zbierali się zawsze w kącie i
kręcili nosem na każdego, kto się do nich zbliżył. I Ismayowie, i Chrysty'owie (a raczej Hubert
Auerbach i żona pana Chrysty), i Edgar Beaver z włosami białymi jak bawełna, o którym mówiono,
że posiwiał pewnego zimowego popołudnia absolutnie bez żadnego powodu. Clarence Endive był
również z East Egg, o ile pamiętam. Przyszedł tylko raz, w białych pumpach, i pobił się w ogrodzie
ze znanym hulaką, którego nazywano Etty. Z dalszych okolic wyspy przyjeżdżali Cheadle'owie,
Schraederowie, S. J. Abramowie pochodzący z Georgii, Fishguardowie i Ripleyowie Snell. Snell
był tam na trzy dni przed pójściem do więzienia i leżał na żwirze podjazdu tak pijany, że samochód
pani Ulyssesowej Swett przejechać mu prawą dłoń. Przychodzili także Dancy'owie i S. B. Whitecait,
który miał dobrze po sześćdziesiątce, Maurice A. Flink, Hammerheadowie i importer tytoniu Beluga
z córkami.

Z West Egg przychodzili Pollowie, Mulreadowie, Cecil Roebuck, Cecil Schoen i senator

Gulick, i Newton Orchid, który rządził wytwórnią filmową „Par Excellence”, Eckhaust, Clyde
Cohen, Don S. Schwartze (syn) i Artur McCarthy - wszyscy mniej lub więcej związani z filmem. I
Catlipowie, i Bembergowie, i G. Earl Muldoon, brat tego Muldoona, który później udusił swoją
żonę. Przychodził tam Da Fontana, założyciel spółki akcyjnej, i Ed Legros, James B. Ferret, De
Jongowie i Ernest Lilly - ci przychodzili grać w karty i kiedy Ferret pokazywał się w ogrodzie
znaczyło to, że zgrał się do nitki i że następnego dnia akcje firmy „Asscociated Traction” wykażą
pewną zwyżkę.

Niejaki Klipspringer bywał tam tak często i przesiadywał tak długo, że zaczęto go nazywać

„lokatorem”; wątpię, czy miał jakieś inne mieszkanie. Z ludzi teatru bywali tam Gus Waize, Horace

background image

O'Donavan, Lester Myer, George Duckweed i Francis Bull. Z Nowego Jorku przyjeżdżali również
Chromowie, Backhyssonowie, Dennickerowie, Russel Betty, Corriganowie, Kelleherowie,
Dewarowie, Scully'owie, S. W. Belcher, Smirkowie i młodzi Quinnowie, dziś już rozwiedzeni, i
Henry L. Palmetto, który popełnił samobójstwo rzucając się pod pociąg w metro na Times Squace.

Benny McClenahan zjawiał się zawsze z czwórką dziewcząt. Były to za każdym razem inne

dziewczyny, ale identycznie do siebie podobne i wszystkim się zdawało, że to wciąż te same. Nie
pamiętam ich imion - zdaje się, że Jacqueline, a może Consuela albo Gloria, albo Judy czy też June,
nazwiska ich brzmiały melodyjnie, jak nazwy kwiatów i miesięcy, albo też surowiej i dumniej, jak
wielkich kapitalistów, bo też bywały z nimi skuzynowane, do czego - pod presją - przyznawały się.

Aby zamknąć listę, wspomnę jeszcze, że Faustyna O'Brien przyszła co najmniej raz, a ponadto

bywały tam panny Baedeker, młody Brewer, któremu na wojnie odstrzelono nos, pan Albrucksburger
ze swoją narzeczoną panną Haag, Ardita Fritz - Peters i pan P. Jewett, niegdyś dowódca
Amerykańskiego Legionu, i panna Claudia Hip z panem, o którym mówiono, że jest jej szoferem, i
jakiś tam książę, którego tytułowaliśmy diukiem i którego imienia, jeśli je nawet znałem, już nie
pamiętam.

Owego lata wszyscy ci ludzie przewinęli się przez dom Gatsby'ego.

Pewnego dnia pod koniec lipca, o dziewiątej rano, wspaniały samochód Gatsby'ego wkołysał

się na skalistą drogę aż pod mój próg i wyśpiewał dźwięczną fanfarę swoim trójtonowym klaksonem.
Pierwszy to raz Gatsby odwiedzał mnie, chociaż ja byłem u niego na dwóch przyjęciach, latałem jego
hydroplanem i ulegając natarczywym zaproszeniom często korzystałem z jego plaży.

- Dzień dobry, mój drogi. Jesz dziś ze mną lunch, więc pomyślałem sobie, że możemy razem

pojechać do miasta.

Balansował na stopniu wozu pełen inwencji w ruchach, inwencji tak typowo amerykańskiej,

biorącej się chyba z braku ciężkiej pracy fizycznej w młodości, a może jeszcze bardziej z tych
naszych improwizowanych, nerwowych gier sportowych, które mają w sobie tyle surowego wdzięku.
Przez nienaganność jego manier przebijała ta cecha w postaci ciągłej ruchliwości. Nigdy nie mógł
ustać spokojnie: albo musiał w coś tam stukać butem, albo niecierpliwie otwierać i zamykać dłoń.

Spostrzegł, że podziwiam jego wóz.

- Ładny, prawda? - Odskoczył na bok, żebym mógł lepiej zobaczyć. - Nigdy go nie widziałeś?

Widziałem. Wszyscy znali ten wóz. Miał piękny kremowy kolor, błyszczał niklem, był

monstrualnie długi, tu i ówdzie wybrzuszony imponującymi schowkami - na kapelusze, na prowiant,
na narzędzia - a szyb było w nim tak dużo, że tworzyły cały labirynt, w którym słońce odbijało się po
kilkanaście razy. Usadowieni za warstwami szkła, niczym w inspektach wyłożonych zieloną skórą,
ruszyliśmy do miasta.

Rozmawiałem z Gatsby'm kilka razy w ciągu ostatniego miesiąca i - ku mojemu

background image

rozczarowaniu - stwierdziłem, że niewiele ma do powiedzenia. Moje pierwsze wrażenie, że jest
osobistością o pewnym znaczeniu, stopniowo rozwiało się i stał się dla mnie po prostu właścicielem
wspaniałego zajazdu w najbliższym moim sąsiedztwie.

A potem przyszła ta zaskakująca przejażdżka, która zbiła mnie z tropu. Zanim jeszcze

dojechaliśmy do miasteczka West Egg, Gatsby zaczął urywać wpół słowa starannie budowane
zdania, uderzając się raz po raz nerwowo po kancie spodni w kolorze palonego cukru.

- Słuchaj no - wypalił niespodziewanie - co ty właściwie o mnie myślisz?

Nieco zaskoczony próbowałem wykręcić się jakimś zdawkowym frazesem, bo na nic innego

takie pytanie nie zasługuje.

- Czekaj, sam ci opowiem o moim życiu - przerwał. - Nie chcę, żebyś nabrał o mnie

fałszywego pojęcia na podstawie tych wszystkich historii, jakie słyszysz.

Więc jednak zdawał sobie sprawę, że konwersacje w jego salonach zaprawione są

dziwacznymi oskarżeniami.

- Powiem ci świętą prawdę. - I wyciągnął prawą rękę, jakby wzywając Boga na świadka. -

Jestem synem bogatych ludzi z Środkowego Zachodu. Oboje już nie żyją. Wyrosłem w Ameryce, ale
kształciłem się w Oksfordzie, bo przez wiele lat wszyscy moi przodkowie tam się kształcili. To
tradycja rodzinna.

Zerknął na mnie z ukosa i zrozumiałem, dlaczego Jordan Baker była przekonana, że kłamie.

Nad słowami „kształciłem się w Oksfordzie” tak się przemknął, tak szybko je połknął, jak gdyby bał
się nimi zakrztusić, jakby mu stały w gardle od dawna. Obudził we mnie nieufność i podważył
szczerość swoich wyznań do tego stopnia, że zacząłem się zastanawiać, czy, mimo wszystko, nie ma
w nim rzeczywiście czegoś niesamowitego.

- Z jakich okolic Środkowego Zachodu? - spytałem od niechcenia.

- San Francisco.

- Aha.

- Wszyscy w rodzinie pomarli i dostało mi się mnóstwo pieniędzy.

Powiedział to tak uroczyście, jakby wciąż miał przed oczyma obraz nagiej zagłady swego

rodu. Podejrzewałem przez chwilę, że mnie nabiera, ale jedno spojrzenie na niego przekonało mnie,
że tak nie jest.

- Potem żyłem jak młody radża we wszystkich głównych miastach Europy - Paryż, Wenecja,

Rzym - zbierałem klejnoty, przeważnie rubiny, polowałem na grubego zwierza, malowałem trochę,
tylko dla siebie, i próbowałem zapomnieć o czymś bardzo smutnym, co spotkało mnie dawno temu.

Z trudem udało mi się powstrzymać śmiech pełen niedowierzania. Wszystko to było szyte

background image

grubymi nićmi, używał wyrażeń, tak wytartych i banalnych, że mogły wywołać tylko obraz wypchanej
trocinami kukły w turbanie tropiącej tygrysa w Lasku Bulońskim.

- Potem przyszła wojna, mój drogi. Przyjąłem to z wielką ulgą. Szukałem, śmierci, ale na

próżno... jakby mnie kto zaczarował. Kiedy wybuchła wojna, wstąpiłem do wojska; otrzymałem
stopień porucznika. W Argonnach wysunąłem się naprzód z resztkami mojego batalionu karabinów
maszynowych tak daleko poza linią frontu, że piechota nie mogła za nami nadążyć. Staliśmy tak trzy
dni i trzy noce, stu trzydziestu ludzi i szesnaście cekaemów, i kiedy wreszcie piechota nadeszła,
znalazła sztandary trzech niemieckich dywizji wśród stosu trupów. Awansowałem na majora i
wszystkie rządy alianckie przyznały mi odznaczenia - nawet Czarnogóra, ta mała Czarnogóra nad
Adriatykiem!

Mała Czarnogóra! Położył nacisk na te słowa i pokiwał nad nimi głową z właściwym sobie

uśmiechem. Uśmiech wyrażał zrozumienie dla burzliwej historii Czarnogóry i współczucie dla
bohaterskiej walki jej ludu. Uśmiech ten doceniał w pełni cały splot narodowych okoliczności, który
Gatsby'emu przyniósł hołd małego, gorącego serca Czarnogóry. Moje niedowierzanie roztopiło się
teraz w zachwycie: słuchając Gatsby'ego miałem wrażenie, że pośpiesznie przerzucam kartki
ilustrowanych magazynów.

Sięgnął do kieszeni i na dłoń upadł mi kawałek metalu, zawieszony na wstążce.

- To ten z Czarnogóry.

Ku mojemu zdumieniu miało to wygląd rzeczy autentycznej. „Orderi di Danilo - głosił kolisty

napis - Montenegro,. Nicolas Rex”.

- Zobacz drugą stronę.

- „Majorowi Jay Gatsby - przeczytałem - za męstwo i odwagę”.

- Tu jest coś, co też zawsze noszę przy sobie. Pamiątka z Oksfordu. Zdjęcie zrobione na

dziedzińcu Trinity College, ten, po mojej lewej stronie to hrabia Doncaster.

Fotografia przedstawiała kilku młodych ludzi w blezerach, rozpartych niedbale pod arkadami,

przez które widać było las - , gotyckich wieżyc. Był tam Gatsby, wyglądający cokolwiek, ale nie o
wiele młodziej - z kijem do krykieta w ręce.

A zatem wszystko było prawdą. Zobaczyłem skóry tygrysie w jego pałacu nad Canale Grande;

zobaczyłem, jak otwiera skrzynię pełną rubinów, aby ich świetlistą, głęboką purpurą przyćmić ból
złamanego serca.

- Chcę ciebie dziś prosić o coś bardzo ważnego - powiedział chowając z zadowoleniem

swoje pamiątki do kieszeni. - Dlatego pomyślałem, że powinieneś wiedzieć o mnie to i owo. Nie
chciałem, żebyś myślał, że jestem po prostu nikim. Widzisz, obracam się zwykle wśród ludzi dla
mnie obcych, bo przenoszę się z miejsca na miejsce, żeby zapomnieć o czymś smutnym, co mnie
spotkało. - Zawahał się. - Usłyszysz o tym po południu.

background image

- W czasie lunchu?

- Nie, po południu. Dowiedziałem się przypadkiem, że umówiłeś się na herbatę z panną

Baker.

- Czy chcesz powiedzieć, że zakochałeś się w niej?

- Nie, mój drogi, nie zakochałem się. Ale panna Baker uprzejmie zgodziła się porozmawiać z

tobą na ten temat.

Nie miałem zielonego pojęcia, co to za „temat”, lecz więcej mnie to zirytowało, niż

zainteresowało. Nie po to umówiłem się z Jordan, żeby rozmawiać o panu Jay Gatsby. Byłem
pewien, że jego prośba dotyczy czegoś najzupełniej fantastycznego, i przez chwilę żałowałem, że
kiedykolwiek stanąłem nogą w jego zatłoczonym ogrodzie.

Nie powiedział ani słowa więcej. Stawał się coraz bardziej nienaganny w miarę, jak

zbliżaliśmy się do miasta. Minęliśmy Port Roosevelta, gdzie mignęły nam przepasane czerwoną
wstęgą transatlantyckie statki, i pomknęliśmy po kocich łbach przez dzielnice slumsów z ciemnymi i
wcale nie pustymi knajpami w wyblakłej pozłótce dziewiętnastego wieku. Potem otwarła :się przed
nami z obydwóch stron dolina popiołów i miałem sposobność zobaczyć przed garażem panią Wilson
pompującą benzynę z żywiołowym temperamentem.

Z błotnikami rozpostartymi jak skrzydła pędziliśmy przez pół dzielnicy Astoria - tylko przez

pół, bo gdyśmy wymijali filary pod torem kolejki nadziemnej, usłyszałem znajomy terkot motocykla i
dogonił nas rozwścieczony policjant.

- W porządku, kolego! - zawołał Gatsby. Zwolniliśmy. Gatsby machnął policjantowi przed

nosem jakąś białą kartką, wyciągniętą z portfelu.

- W porządku - zgodził się policjant dotykając ręką czapki. - Następnym razem poznam pana,

panie Gatsby. Proszę mi wybaczyć.

- Co to było? - spytałem. - Fotografia z Oksfordu?

- Wyświadczyłem kiedyś przysługę komisarzowi i od tego czasu przysyła mi co roku życzenia

na Boże Narodzenie.

Jechaliśmy przez wielki most, słońce między przęsła rzucało migotliwe smugi światła na

pędzące samochody, a za rzeką rosło miasto w białych bryłach i kostkach cukru, miasto zbudowane z
pragnień, za pieniądze, które nie cuchną. Nowy Jork widziany z mostu Queensboro jest zawsze
miastem widzianym po raz pierwszy, z jego pierwszą, szaloną zapowiedzią wszystkich cudów i
piękności świata.

Minął nas nieboszczyk na karawanie zarzuconym kwiatami, a za nim dwa pojazdy o

spuszczonych firankach i nieco pogodniejsze dla przyjaciół, którzy posłali nam spojrzenia; mieli
tragiczne oczy i krótkie górne wargi ludzi z południowo - - wschodniej Europy, i rad byłem, że
widok wspaniałego wozu Gatsby'egc wpisali do swojej żałobnej uroczystości. Kiedy

background image

przejeżdżaliśmy przez Blackwell's Island, minęła nas limuzyna prowadzona, przez białego szofera, a
w niej trójka wystrojonych Murzynów - dwóch fircyków i dziewczyna. Wybuchnąłem głośnym
śmiechem, kiedy błysnęli ku nam białkami oczu dumnie i wyzywająco.

Wszystko może się zdarzyć teraz, gdy przejechaliśmy przez ten most - pomyślałem. -

Wszystko w świecie...

Mógł mi się nawet przydarzyć Gatsby i nie widziałem w tym nic dziwnego.

Kipiące gwarem południe. W dobrze wentylowanym podziemiu na 42 Ulicy spotkałem się z

Gatsby'm na lunchu. Mrugając powiekami, by strząsnąć z oczu blask słońca, z trudem wyłowiłem go
wzrokiem w ciemnym przedpokoju, gdzie rozmawiał z jakimś panem.

- Pan Carraway - mój przyjaciel, pan Wolfsheim. Mały człowieczek o płaskim nosie podniósł

swoją dużą głową i przyglądał mi się dwoma pięknymi kępkami włosów, sterczącymi obficie z obu
nozdrzy. Po chwili odkryłem w półmroku jego malutkie oczka.

- ...to ja tylko na niego spojrzałem - powiedział pan Wolfsheim ściskając mi rękę z powagą -

i jak pan myśli, co ja zrobiłem?

- Co? - spytałem uprzejmie.

Lecz najwidoczniej nie do mnie to mówił, bo puścił moją dłoń i wycelował w Gatsby'ego

swój pełen ekspresji nos.

- Dałem pieniądze Katspaughowi i powiedziałem: „W porządku, Katspaugh, nie płać mu ani

grosza, zanim nie zamknie buzi. zamknął buzię z miejsca.

Gatsby wziął każdego z nas pod rękę i wprowadził do sali restauracyjnej, wobec czego pan

Wolfsheim połknął następne, ledwie rozpoczęte zdanie i zapadł w stan somnambulicznego
roztargnienia.

- Podać whisky i wodę? - spytał kelner.

- Przyjemny lokal - powiedział pan Wolfsheim patrząc na purytańskie nimfy na suficie. - Ale

wolę ten naprzeciwko.

- Tak, whisky i woda - zgodził się Gatsby, a potem do Wolfsheima: - Tam jest za gorąco.

- Gorąco i ciasno, owszem - powiedział pan Wolfsheim - ale dużo wspomnień.

- Co to za lokal? - spytałem.

- Stary „Metropol”.

- Stary „Metropol” - rozmyślał pan Wolfsheim smętnie - pełen twarzy, które znikły na zawsze.

Pełen przyjaciół, których już dawno nie ma. Do końca życia nie zapomnę tej nocy, kiedy zastrzelili

background image

tam Rosy Rosenthala. Było nas sześciu przy stole i Rosy jadł i pił przez całą noc, a jak on potrafił
jeść! Kiedy było już prawie rano, kelner podchodzi do niego z dziwnym wyrazem i mówi: „Ktoś na
ulicy życzy sobie z panem porozmawiać”. „Dobrze” - mówi Rosy i zaczyna wstawać, a ja go ciągnę z
powrotem na krzesło. „Jak oni ciebie potrzebują, to niech tu przyjdą, sukinsyny, a ty mi się stąd nie
ruszaj”. Była wtedy może czwarta i żeby tak podnieść zasłony, to by się zobaczyło biały dzień.

- Czy Rosy wyszedł? - spytałem niewinnie.

- Ma się rozumieć. - Pan Wolfsheim z oburzeniem łysnął ku mnie nosem. - Jeszcze się w

drzwiach odwrócił i powiedział: „Niech mi tylko kelner nie zabiera mojej kawy”. Potem wyszedł na
ulicę, a oni strzelili mu trzy razy prosto w brzuch i odjechali.

- Czterech z nich zginęło na elektrycznym krześle - przypomniałem sobie.

- Pięciu, razem z Beckerem. - Jego nozdrza zwróciły się ku mnie z zaciekawieniem. -

Podobno pan chce wejść do interesu?

Zestawienie tych dwóch spraw było zaskakujące. Gatsby odpowiedział za mnie: - Ach nie, to

nie ten.

- Nie? - jakby z żalem powiedział pan Wolfsheim.

- To po prostu jeden z moich przyjaciół. Powiedziałem ci, że porozmawiamy o tym innym

razem.

- Proszę mi wybaczyć - powiedział pan Wolfsheim. - Wziąłem pana za kogoś innego.

Zjawiły się na stole soczyste kotlety i pan Wolfsheim zapominając o starym „Metropolii” i

jego bardziej nastrojowej atmosferze zabrał się do jedzenia z żarłoczną ostrożnością. Jednocześnie
oczy jego bardzo powoli obiegały całą salę; zakończył inspekcję zwrotem w tył, aby przyjrzeć się
towarzystwu siedzącemu za jego plecami. Myślę, że gdyby nie moja obecność, byłby pewnie zajrzał
również pod nasz stół.

- Słuchaj no, mój drogi - powiedział Gatsby nachylając się do mnie - boję się, że

rozzłościłem cię trochę dziś rano w samochodzie.

I znów ten uśmiech, któremu tym razem oparłem się.

- Nie lubię tajemnic - odpowiedziałem. - I nie rozumiem, dlaczego nie powiesz mi otwarcie,

czego chcesz. Czemu to ma iść przez pannę Baker?

- Och, nie ma w tym żadnego podstępu - zapewnił mnie. - Panna Baker to prawdziwa

sportsmenka, wiesz dobrze, i nigdy nie zrobiłaby czegoś nie fair.

Spojrzał nagle na zegarek, skoczył na równe nogi i wybiegi z sali zostawiając mnie w

towarzystwie pana Wolfsheima.

background image

- Musi zadzwonić - powiedział Wolfsheim odprowadzając go wzrokiem. - Wspaniały facet,

co? Przystojny, aż miło popatrzeć, i taki skończony dżentelmen.

- Tak.

- Był w Oksfordzie.

- O!

- Studiował w Oksfordzie, w Anglii, zna pan tę uczelnię?

- Ze słyszenia.

- To jedna z najsławniejszych uczelni na świecie.

- Dawno pan zna Gatsby'ego? - spytałem.

- Parę lat - odpowiedział z odcieniem dumy. - Spotkała mnie przyjemność poznania go zaraz

po wojnie. Wystarczyło mi pomówić z nim godzinkę, a już wiedziałem, że to młody człowiek z
dobrej rodziny. Powiedziałem sobie: kogoś takiego to każdy chętnie przyprowadzi do własnego
domu i przedstawi mamusi i siostrze. - Przerwał. - Widzę, że patrzy pan na moje spinki.

Wcale nie patrzyłem, ale teraz spojrzałem. Składały się z. kawałków kości słoniowej, o

dziwnie znajomym kształcie.

- To ludzkie zęby trzonowe. Piękne okazy - poinformował mnie.

- Coś podobnego! - Obejrzałem je dokładnie. - Bardzo interesujący pomysł.

- Tak, owszem. - Wciągnął mankiety do rękawów. - Tak, Gatsby jest bardzo ostrożny na

punkcie kobiet. Na żonę przyjaciela to on nawet nie spojrzy.

Gdy przedmiot tego instynktownego zaufania powrócił i usiadł przy stole, pan Wolfsheim

jednym haustem wypił kawę i wstał.

- Bardzo mi było miło - powiedział - ale teraz już: uciekam, nie chcę nadużywać waszej

życzliwości.

- Nie uciekaj, Meyer - powiedział Gatsby bez przekonania.

Pan Wolfsheim podniósł dłoń jak do błogosławieństwa.

- Jesteś bardzo uprzejmy, ale ja należę do innego pokolenia - oświadczył uroczyście. - Wy

sobie tu pogadajcie o sporcie, o panienkach, o... - ten trzeci, urojony rzeczownik zastąpił jeszcze
jednym ruchem dłoni - a ja mam pięćdziesiąt lat i nie chcę się wam dłużej narzucać.

Gdy ściskał nam dłonie i odchodził, czubek jego tragicznego nosa drżał. Zastanawiałem się,

background image

czy go czymś nie obraziłem.

- Czasem robi się bardzo sentymentalny - wyjaśnił Gatsby. - Dziś ma jeden z tych swoich

sentymentalnych dni. To znana postać w Nowym Jorku - obywatel Broadwayu.

- Właściwie czym on jest? Aktorem?

- Nie.

- Dentystą?

- Meyer Wolfsheim? Nie, on żyje z hazardu. - Gatsby zawahał się, a potem dodał zimno: - To

on w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym zrobił tę machlojkę na Jesiennych Rozgrywkach
baseballowych.

- Nie może być!

Wiadomość oszołomiła mnie. Oczywiście pamiętałem tą aferę z dziewiętnastego roku, lecz

gdybym się był nad nią kiedykolwiek zastanawiał, to myślałbym, że po prostu wydarzyło się to jako
nieunikniony skutek całego łańcucha przyczyn. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że jeden człowiek
może grać na zaufaniu pięćdziesięciu milionów ludzi, nie oglądając się na nic, jak włamywacz, który
rozbija kasę pancerną.

- Jak to się stało?

- Po prostu złapał okazję.

- Dlaczego nie siedzi w więzieniu?

- Nic nie mogli mu zrobić, mój drogi. To spryciarz.

Uparłem się zapłacić rachunek. Kiedy kelner przyniósł mi resztę, spostrzegłem w drugim

końcu sali Toma Buchanana.

- Chodź ze mną na chwilę - powiedziałem - muszę się z kimś przywitać.

Tom skoczył od stołu na mój widok i podszedł do nas.

- Co się z tobą dzieje? Gdzie się podziewasz? - spytał żywo. - Daisy jest wściekła, że się nie

pokazujesz.

- Pan Gatsby, pan Buchanan.

Wymienili krótki uścisk dłoni i na twarzy Gatsby'ego zjawił się jakiś obcy wyraz napięcia i

zakłopotania.

- Co u ciebie w ogóle słychać? - pytał mnie Tom. - Jakim cudem zawędrowałeś aż do tego

background image

lokalu?

- Jadłem lunch z panem Gatsby.

Odwróciłem się do Gatsby'ego, ale jego już nie było.

- Pewnego dnia w październiku roku tysiąc dziewięćset siedemnastego... - mówiła Jordan

Baker tegoż popołudnia siedząc bardzo prosto na twardym krześle w kawiarni Hotelu Plaża -
...wałęsałam się po mieście idąc trochę chodnikiem, a trochę po trawie. Na trawniku było mi
przyjemniej, bo miałam angielskie pantofle z gumowymi guzami na podeszwach, które wrzynały się
w miękką ziemię. Miałam też nową spódniczkę w szkocką kratę, i kiedy wiatr lekko zadzierał ją do
góry, czerwono - biało - niebieskie flagi na wszystkich domach szeleściły i sztywniały ze zgorszenia.

Największa flaga i największy trawnik były przed domem Daisy Fay. Skończyła właśnie

osiemnaście lat, była dwa lata starsza od mnie i biła na głowę wszystkie młode panny w Louisville.
Ubierała się na biało, miała mały, biały kabriolet, jej telefon urywał się od rana do wieczora,
oblężony przez młodych i podnieconych oficerów z Camp Taylor, którzy dobijali się o zaszczyt
spotkania jej wieczorem „gdziekolwiek, choćby na godzinkę!”

Kiedy znalazłam się tego ranka naprzeciw jej domu, jej biały kabriolet stał przy chodniku i

Daisy siedziała w nim z jakimś porucznikiem, którego nie znałam. Byli tak zatopieni w sobie, że
Daisy spostrzegła mnie dopiero, gdy już byłam parę kroków od niej.

„Halo, Jordan! - zawołała nieoczekiwanie. - Pozwól tutaj”. Pochlebiło mi, że chce ze mną

rozmawiać, bo ze wszystkich starszych dziewcząt ją podziwiałam najwięcej. Spytała mnie, czy idę
do Czerwonego Krzyża robić bandaże. Powiedziałam, że tak. Czy wobec tego zechcę tam
powiedzieć, że ona dziś nie może przyjść? Kiedy Daisy mówiła, oficer patrzał na nią takim
wzrokiem, jaki każda młoda dziewczyna chciałaby kiedyś poczuć na sobie, a ponieważ wydało mi
się to romantyczne, pamiętam tę chwilę do dziś. Nazywał się Jay Gatsby i od tego dnia oczy moje nie
widziały go przez dobre cztery lata. Nawet jak spotkałam go na Long Island, nie zdawałam sobie
sprawy, że to ten sam człowiek.

To było w dziewięćset siedemnastym. Następnego roku sama już miałam kilku wielbicieli i

zaczęłam brać udział w zawodach, więc rzadziej widywałam się z Daisy. Zadawała się z paczką
trochę starszej ode mnie młodzieży, jeśli w ogóle zadawała się z kimkolwiek. Krążyły o niej dzikie
ploty - jak to jej matka w pewien zimowy wieczór złapała ją na pakowaniu walizki, bo Daisy
wybierała się do Nowego Jorku, żeby pożegnać się z jakimś żołnierzem, który odpływał do Europy.
Przeszkodzono jej w tym skutecznie, ale nie rozmawiała z rodziną przez kilka tygodni. Po tym
wszystkim przestała bawić się w towarzystwie żołnierzy, wybierała w mieście tylko takich młodych
ludzi, którzy mieli platfus i krótki wzrok i nie mogli iść do wojska.

Ale następnej jesieni znów była wesoła, weselsza niż kiedykolwiek. Po zawieszeniu broni

rodzice wyprawili jej pierwszy wielki hal, a w lutym mówiono, że jest zaręczona z kimś z Nowego
Orleanu. W czerwcu poślubiła Toma Buchanana z Chicago z taką pompą, jakiej w Louisville nigdy
jeszcze nie widziano. Tom zajechał czterema samochodami z tłumem gości, wynajął całe piętro w

background image

Hotelu Muhlbach, a w przeddzień ślubu ofiarował jej sznur oceniany na trzysta pięćdziesiąt tysięcy
dolarów.

Ja byłam druhną. Weszłam do jej pokoju na pół godziny przed obiadem, wydanym w

dziewiczy wieczór, i znalazłam ją leżącą na łóżku, piękną jak noc czerwcowa, w sukience w kwiaty i
pijaną jak bela. W jednej ręce trzymała butelkę Sauterne'a, a w drugiej list.

„Pogratuluj mi - wymamrotała - nigdy w życiu nie piłam, ale jakież, to dobre!”

„Daisy, co się stało?”

Byłam przerażona, mogę pana zapewnić: jeszcze nie widziałam żadnej dziewczyny w takim

stanie.

,,Masz, kochanie - pogrzebała w koszu na papiery, który stał koło niej na łóżku, i wyciągnęła

sznur pereł. - Zanieś je na dół i oddaj temu do kogo należą. Powiedz im, że Daisy zmieniła zamiar.
Powiedz: Daisy zmieniła zamiar.”

Zaczęła płakać. Płakała i płakała. Wyleciałam na korytarz, znalazłam pokojówkę jej matki,

zamknęłyśmy drzwi na klucz i wpakowałyśmy ją do zimnej kąpieli. Nie chciała się rozstać E listem.
Wzięła go ze sobą do wanny, zmięła w wilgotną kulkę i dopiero wtedy pozwoliła mi odłożyć go do
mydelniczki, kiedy zobaczyła, że rozpada się w kawałki jak śnieg.

Ale nie powiedziała już ani słowa. Dałyśmy jej powąchać amoniaku, poleżała z lodem na

czole, wreszcie wciągnęłyśmy na nią z powrotem suknią i pół godziny później, kiedy wychodziłyśmy
z pokoju, miała perły na szyi i było po wszystkim. Następnego dnia o piątej bez mrugnięcia okiem
wzięła ślub z Tomem Buchananem i wyjechała w trzymiesięczną podróż po morzach południowych.

Zobaczyłam ich w Santa Barbara, po ich powrocie, i pomyślałam sobie, że chyba nigdy nie

spotkałam dziewczyny tak zwariowanej na punkcie męża. Jeśli wychodził na minutkę z pokoju,
rozglądała się niespokojnie i pytała: „Gdzie się podział Tom?” - i była absolutnie nieprzytomna,
dopóki znów nie zobaczyła go w drzwiach. Na plaży mogła godzinami trzymać jego głowę na
kolanach i wodzić palcami po jego powiekach, wpatrzona w niego z bezdenną rozkoszą. Byli
wzruszającą parą, na ich widok człowiek miał ochotę śmiać się cicho, z rozrzewnieniem. Tak było w
sierpniu. W tydzień po moim wyjeździe z Santa Barbara, pewnej nocy na drodze do Ventura Tom
wpadł na jakiś wóz i odleciało mu przednie koło w samochodzie. O dziewczynie, która była z nim,
także napisano w gazetach, bo miała złamaną rękę. Była to jedna z pokojówek hotelu w Santa
Barbara.

W kwietniu następnego roku Daisy urodziła córkę i razem z mężem wyjechała na rok do

Francji. Widziałam ich wiosną w Cannes, potem w Deauville, a potem wrócili i zamieszkali w
Chicago. Jak pan wie, Daisy była znana w Chicago. Szaleli całą paczką, wszyscy młodzi, bogaci i
nieposkromieni, ale ona wyszła z tego wszystkiego z idealnie nietkniętą reputacją. Może dlatego, że
nie pije. To daje wielką przewagę - nie pić wśród tych, co dużo piją. Łatwo wtedy trzymać język za
zębami i - co więcej - można sobie zorganizować jakiś mały wypad tak, że inni pozostają ślepi i albo
nic nie widzą, albo nie interesują się. A zresztą może wcale nie pociągały ją te rzeczy, chociaż w jej

background image

głosie jest coś takiego, że...

W każdym razie, mniej więcej sześć tygodni temu usłyszała nazwisko Gatsby'ego po raz

pierwszy od lat. To było wtedy, i kiedy pana spytałam - pamięta pan? - czy zna pan Gatsby'ego z
West Egg. Po pana odejściu przyszła do mojego pokoju, obudziła mnie i spytała: „Jaki Gatsby?”; a
kiedy go opisałam - byłam na wpół śpiąca - powiedziała bardzo dziwnym głosem, że to musi być
ktoś, kogo znała. I dopiero wtedy skojarzyłam Gatsby'ego z owym oficerem w jej białym
samochodzie.

Jordan Barker skończyła swoje opowiadanie w dorożce, którą już od pół godziny jechaliśmy

przez Central Park po wyjściu z kawiarni. Słońce schowało się za wysokie domy po zachodniej
stronie, zamieszkałe przez gwiazdy filmowe, a z trawników czyste głosy dzieci, niby świerszczy,
wzbiły się poprzez gorący zmierzch.

Jam jest arabski szejk,

Zdobędę miłość twą.

Gdy w namiocie leżysz uśpiona,

Zakradnę się w twoje ramiona...

- Dziwny zbieg okoliczności - powiedziałem.

- To wcale nie jest zbieg okoliczności.

- Jak to?

- Gatsby kupił ten dom, żeby mieć Daisy na drugim brzegu zatoki.

A więc nie tylko do gwiazd wzdychał owej nocy czerwcowej! Nagle spoza zasłony

absurdalnego przepychu, którym się otaczał, ukazał mi się zupełnie inny człowiek.

- On chce wiedzieć - mówiła dalej Jordan - czy nie zaprosiłby pan do siebie Daisy któregoś

popołudnia i pozwolił zajść także jemu.

Skromność tej prośby wstrząsnęła mną. Czekał pięć lat, kupił cały pałac, przygodne ćmy

obdarzał światłem gwiazd - wszystko po to, aby obcy człowiek pozwolił mu któregoś popołudnia
„zajść” do swego ogrodu.

- Czy naprawdę musiałem tego wszystkiego wysłuchać, skoro chodzi o taki drobiazg?

- On boi się, czekał tak długo. Myślał, że może się pan obrazić. Widzi pan, on ma zupełnego

bzika na jej punkcie.

background image

Nie wszystko jeszcze było dla mnie jasne.

- Czemu nie poprosił panią o zorganizowanie tego spotkania?

- Chce, żeby Daisy zobaczyła jego dom - wyjaśniła Jordan. - A pan przecież mieszka obok.

- Ach tak!

- Pewnie miał trochę nadziei, że zjawi się na którymś z jego przyjęć - ciągnęła Jordan. - Ale

nigdy nie przyszła. Zaczął więc od niechcenia wypytywać ludzi i ja byłam pierwszą osobą, która ją
zna. To było wtedy, kiedy przysłał po mnie lokaja, i szkoda, że nie mógł pan słyszeć, jak kluczył do
koła tej sprawy, zanim wygarnął, o co mu chodzi. Zaproponowałam natychmiast jakiś wspólny lunch
w Nowym Jorku, ale myślałam, że się wścieknie: „Nie chcę organizować nic wspólnego - powtarzał
w kółko. - Chcę ją po prostu spotkać u mojego sąsiada”. Kiedy powiedziałam, że pan jest
przyjacielem Toma, miał zamiar zrezygnować ze wszystkiego. On mało o nim wie, chociaż, jak
twierdzi, w ciągu tych wszystkich lat przeglądał gazety chicagowskie mając nadzieję, że trafi na
nazwisko Daisy.

Zrobiło się ciemno i kiedy wjechaliśmy pod mostek, objąłem złociste ramiona Jordan,

przyciągnąłem ją do siebie i zaproponowałem jej wspólną kolację. Nie myślałem już teraz ani o
Daisy, ani o Gatsby'm, tylko o tej czystej, hardej, ograniczonej osobie, która dzieliła powszechny
sceptycyzm i która w kręgu mojego ramienia zwinnie odchyliła się do tyłu. W uszach zaczęły mi
dźwięczeć słowa, od których czułem lekki zawrót głowy: „Są tylko ci, co uciekają, i ci, co gonią, są
wytrwali i są znużeni”.

- A Daisy też się coś w życiu należy - wyszeptała Jordan.

- Czy ona chce zobaczyć Gatsby'ego?

- Nie należy jej nic mówić. Gatsby nie chce, żeby wiedziała. Pan ma ją tylko zaprosić na

herbatę.

Minęliśmy barierę ciemnych drzew, a potem fasady domów 59 Ulicy, rzucające w głąb parku

słup bladego, delikatnego światła. Nie miałem dziewczyny, jak Gatsby i Tom Buchanan, nie
wypatrywałem niczyjej zjawy ani na ciemnych gzymsach, ani wśród oślepiających neonów, więc
przytuliłem dziewczynę, siedzącą przy mnie, i mocniej zamknąłem ją w ramionach. Jej blade,
drwiące usta uśmiechnęły się; przyciągnąłem ją jeszcze bliżej i przytuliłem twarz do jej twarzy.

background image

V

Wracając tej nocy do West Egg, zląkłem się, że mój dom się pali. Była druga po północy, a tu

cały kąt półwyspu zalany światłem, krzaki wyglądają jak widma, druty przewodów iskrzą się nad
drogą. Gdy wyjechałem zza rogu, zobaczyłem, że to tylko w domu Gatsby'ego palą się światła od
dachu aż do piwnic. Z początku pomyślałem, że odbywa się tam znów jakieś przyjęcie, jakieś dzikie
szaleństwo, zakończone zabawą w chowanego, dla której cały dom stoi otworem, lecz nie dobiegał
stamtąd żaden odgłos. Tylko drzewa szumiały, a wiatr kołysząc drutami gasił i zapalał światło w
oknach i stwarzał wrażenie, że dom mruga w ciemności. Gdy ucichł w dali warkot mojej taksówki,
spostrzegłem, że Gatsby idzie do mnie przez trawnik.

- Twoja rezydencja wygląda jak pawilon Wielkiej Wystawy Światowej - powiedziałem.

- Naprawdę? - Popatrzył na swój dom z roztargnieniem. - Chciałem rozejrzeć się po kątach.

Jedzmy na Coney Island, mój drogi. Moim wozem.

- Jest za późno.

- To może wykąpiemy się w moim basenie? Nie korzystałem z niego ani razu przez całe lato.

- Muszę się położyć.

- No, to trudno.

Czekał patrząc na mnie z hamowanym podnieceniem.

- Mówiłem z. panną Baker - powiedziałem po chwili. - Zadzwonię jutro do Daisy i zaproszę

ją do siebie na herbatę.

- Och, świetnie - odparł niedbale. - Nie chcę ci sprawiać kłopotu.

- Jaki dzień ci odpowiada?

- Jaki dzień odpowiada tobie? - poprawił mnie szybko. - Naprawdę nie chcę sprawić ci

żadnego kłopotu.

- Może pojutrze?

Zastanawiał się przez chwilę. Potem rzekł z niechęcią: - Chyba każę przystrzyc trawnik.

Spojrzeliśmy obaj na linię dzielącą wyraźnie mój niechlujny trawnik od jego trawnika, który

był ciemniejszy, starannie utrzymany. Podejrzewałem, że miał na myśl mój trawnik.

- Jest jeszcze jeden drobiazg - zaczął niepewnie i zawahał się.

background image

- Czy wolałbyś to odłożyć na parę dni? - spytałem.

- Och, nie, chodzi o coś innego. W każdym razie - niezdarnie szukał słów; nie wiedział, jak

zacząć. - Tak sobie myślałem... wydaje mi się... Słuchaj no, mój drogi, ty chyba niewiele zarabiasz,
co?

- Nie za dużo.

Moje wyznanie jakby dodało mu pewności siebie, bo ciągnął dalej z większą swobodą:

- Tak właśnie myślałem, jeśli wybaczysz mi... Widzisz, ja prowadzę mały interes na boku,

całkiem marginesowo, rozumiesz... I myślałem, że jeśli niedużo zarabiasz... Ty, zdaje się, zajmujesz
się maklerstwem, tak?

- Próbuję.

- No właśnie, to by mogło ciebie zainteresować. Nie zabrałoby ci dużo czasu, a mógłbyś

ładnie zarobić. Sprawa jest poufna.

Zdaję sobie dziś sprawę, że w innych okolicznościach ta rozmowa mogłaby się była stać

punktem zwrotnym w moim życiu. Lecz ponieważ ofertę zrobiono mi najwyraźniej, i to bardzo
nietaktownie, w zamian za obiecaną przysługę, nie pozostało mi nic innego, jak odrzucić ją z miejsca.

- Mam pełne ręce roboty - powiedziałem. - Jestem ci bardzo wdzięczny, ale nie mógłbym

przyjąć nowych zobowiązań.

- Wcale nie musiałbyś się zadawać z Wolfsheimem. - Widocznie myślał, że wzbraniam się

„wejść do interesu” wspomnianego w czasie lunchu, lecz zapewniłem go, że się myli. Czekał jeszcze
chwilę, abym podjął rozmowę, lecz byłem na to zbyt zaabsorbowany własnymi sprawami, więc
niechętnie poszedł do domu.

Wieczór napełnił mnie uczuciem beztroski i szczęścia. Sądzę, że przekroczywszy próg domu

znalazłem się od razu w objęciach głębokiego snu. Nie wiem zatem, czy Gatsby pojechał na Coney
Island, czy nie, ani też przez ile godzin rozglądał się po kątach w swoim tak uroczyście oświetlonym
domu. Zadzwoniłem do Daisy z biura następnego ranka i zaprosiłem ją na herbatę.

- Przyjdź sama, bez Toma - ostrzegłem ją.

- Co?

- Nie bierz Toma.

- A kto to jest Tom? - spytała tonem niewiniątka.

W umówiony dzień lało jak z cebra. O jedenastej jakiś człowiek w płaszczu deszczowym

przytaszczył pod mój próg kosiarkę, zastukał do drzwi i powiedział, że pan Gatsby przysłał go, aby
przystrzygł trawę. To mi przypomniało, że nie powiedziałem, mojej Fince, żeby przyszła po południu,

background image

pojechałem więc do miasteczka, żeby odszukać ją wśród rozmokłych, wybielonych uliczek i żeby
kupić kilka filiżanek, trochę cytryn i kwiatów.

Kwiaty okazały się niepotrzebne, bo o drugiej od Gatsby'ego przysłano całą oranżerię i do

tego niezliczoną ilość wazonów. W godzinę później drzwi otwarły się gwałtownie i wpadł Gatsby w
białym flanelowym ubraniu, srebrzystoszarej koszuli i złocistym krawacie. Był blady, a pod oczami
miał sińce od bezsennej nocy.

- Czy wszystko w porządku? - spytał natychmiast.

- Trawnik wygląda wspaniale, jeśli o to ci chodzi.

- Jaki trawnik? - spytał tępo. - Och, ten przed domem. - Spojrzał przez okno, lecz sądząc z

wyrazu jego twarzy, niczego chyba nie widział. - Wygląda bardzo dobrze - stwierdził z
roztargnieniem. - Jedna z gazet pisze, że przypuszczalnie deszcz przestanie padać około czwartej.
Zdaje się, że „The Journal”. Czy masz wszystko, czego trzeba do... do herbaty?

Zaprowadziłem go do spiżarni, gdzie z pewnym wyrzutem popatrzył na Finkę. Razem

przyjrzeliśmy się dwunastu ciastkom cytrynowym, nabytym w miasteczku.

- Czy to wystarczy? - spytałem.

- Oczywiście, oczywiście! Są świetne! - I bezdźwięcznym głosem dodał: - ...mój drogi.

Około pół do czwartej deszcz uspokoił się i tylko pojedyncze krople, niby rosa, kapały w

gęstej mgle. Gatsby niewidzącymi oczyma przeglądał „Ekonomię” Claya, drgał przy każdym kroku
Finki, pod którą w kuchni trzeszczała podłoga, i zerkał ku zamglonym oknom, jak gdyby rozgrywała
się za nimi cała seria niewidocznych, lecz alarmujących wydarzeń. Wreszcie wstał i niepewnym
głosem poinformował mnie, że wraca do domu.

- Czemuż to?

- Nikt nie przyjdzie na herbatę. Jest za późno! - Spojrzał na zegarek, jakby już nie miał czasu i

spieszył się w inne miejsce. - Nie mogę czekać cały dzień.

- Nie wygłupiaj się! Jest dopiero za dwie minuty czwarta.

Usiadł tak zmaltretowany, jak gdybym go pchnął na krzesło, i niemal jednocześnie rozległ się

warkot samochodu, wjeżdżającego na moją ścieżkę. Obaj skoczyliśmy na równe nogi, a ja, również
trochę roztrzęsiony, wyszedłem na podwórze.

Ocierając się o mokre krzewy bzu wielki otwarty samochód podjeżdżał pod mój próg. Stanął.

Twarz Daisy, przekrzywiona na bok pod lawendowym toczkiem, wyjrzała ku mnie z promiennym,
zachwyconym uśmiechem.

- Czy na pewno tutaj mieszkasz, mój najdroższy?

background image

Radosne falowanie jej głosu było nagłym, mocnym pokrzepieniem wśród deszczu. Musiałem

przez chwilę wsłuchać się w ten głos, prześledzić uchem jego fale, zanim słowa doszły do mojej
świadomości. Mokre pasmo włosów przecinało jej policzek jak krecha niebieskiej farby, a dłoń,
którą ująłem, żeby pomóc jej wyjść z samochodu, była mokra od błyszczących kropel.

- Czy jesteś we mnie zakochany? - szepnęła mi na ucho. - Dlaczego miałam przyjść sama?

- To tajemnica mojego drewnianego zamczyska. Powiedz szoferowi, żeby pojechał sobie

gdzieś daleko na godzinkę.

- Wróć za godzinę, Ferdie. - I znów poważnym szeptem: - On ma na imię Ferdie.

- Czy zapach benzyny nie odbija się szkodliwie na jego nosie?

- Myślę, że nie - powiedziała tonem niewiniątka. - A dlaczego pytasz?

Weszliśmy do domu. Ku mojemu nieopisanemu zdumieniu pokój był pusty.

- Coś podobnego! - wykrzyknąłem.

- Co się stało?

Odwróciła głowę, bo u frontowego wejścia rozlegało się ciche, dostojne pukanie.

Wyszedłem i otworzyłem drzwi. Gatsby, blady jak śmierć, z pięściami zanurzonymi w kieszeniach
marynarki jak dwa ciężary, stał w kałuży wody i patrzał na mnie tragicznym wzrokiem.

Nie wyjmując rąk z kieszeni przemknął koło mnie do hallu, skręcił sztywno w miejscu jak

kukła na drucie i zniknął w salonie. To nie było ani trochę śmieszne. Czując, jak mi serce głośno bije,
przymknąłem drzwi, bo deszcz znów się rozpadał.

Przez pół minuty była cisza. Potem usłyszałem z salonu jakiś zduszony szept i jakiś urwany

śmiech, a po nim głos Daisy, nienaturalnie czysty: - Ogromnie się cieszę, że znów pana widzę.

Pauza. Trwała strasznie długo. Nie miałem nic do roboty w hallu, więc wszedłem do pokoju.

Gatsby, z rękami wciąż w kieszeniach, stał oparty o kominek, z trudem udając zupełny spokój,

a nawet nudę. Głowę odchylił tak daleko do tyłu, że oparła się o stojący na kominku zegar i z tej
pozycji jego oszalałe oczy wpatrywały się w Daisy, która siedziała przestraszona, lecz pełna gracji,
na brzeżku twardego krzesła.

- Znamy się od dawna - wymamrotał Gatsby. Jego oczy musnęły mnie przelotnie, a wargi

rozchyliły się w nieudanej próbie uśmiechu. Szczęściem zegar wybrał ten moment, żeby zachwiać się
gwałtownie pod ciężarem jego głowy, na co Gatsby odwrócił się, chwycił zegar drżącymi palcami i
postawił na miejsce. Potem usiadł sztywno, łokieć oparł na poręczy sofy, a brodę podparł dłonią.

- Przepraszam - powiedział.

background image

Moja własna twarz miała teraz kolor ciemnej, tropikalnej opalenizny. Z tysiąca chodzących

mi po głowie banałów nie mogłem wydusić z siebie żadnego.

- To stary zegar - powiedziałem do nich jak idiota.

Myślę, że wszyscy troje byliśmy przez chwilę przekonani, że zegar rozbił się na kawałki.

- Nie widzieliśmy się wiele lat - powiedziała Daisy tonem jak najbardziej obojętnym i

rzeczowym.

- Pięć lat minie w październiku.

Ta automatyczna, odruchowa odpowiedź Gatsby'ego znów nas zahamowała co najmniej na

minutę. Zerwali się oboje z miejsc na moją desperacką propozycję, aby pomogli mi przyrządzić
herbatę w kuchni, ale w tym momencie demoniczna Finka wniosła ją na tacy.

Wśród bardzo pożądanego zamieszania wokół filiżanek i ciastek osiągnęliśmy stan pewnej

równowagi fizycznej. Gatsby odsunął się w cień i gdy ja rozmawiałem z Daisy, patrzał uważnie to na
mnie, to na nią, wzrokiem napiętym i bardzo nieszczęśliwym. Jednakże, skoro spokój nie był celem
tego przedsięwzięcia, przy pierwszej sposobności przeprosiłem moich gości i wstałem.

- Dokąd idziesz? - spytał Gatsby w nagłej panice.

- Zaraz wrócę.

- Muszę ci coś powiedzieć, zanim pójdziesz.

Pospieszył za mną jak szaleniec do kuchni, przymknął drzwi i wyszeptał z udręką:

- Och, Boże!

- Co się stało?

- To okropna pomyłka - powiedział potrząsając głową. - Potworna, potworna pomyłka.

- Jesteś po prostu zmieszany, to wszystko. - I na szczęście dodałem: - Daisy też jest

zmieszana.

- Ona jest zmieszana? - powtórzył z niedowierzaniem.

- Zupełnie tak samo jak ty.

- Nie mów tak głośno.

- Zachowujesz się jak mały chłopiec - wybuchnąłem tracąc cierpliwość. - I nie tylko to: jesteś

po prostu niegrzeczny. Daisy siedzi tam zupełnie sama.

background image

Przerwał mi ruchem ręki, spojrzał na mnie z bolesnym wyrzutem i otwierając ostrożnie drzwi

powrócił do salonu.

Wyszedłem tylnym wyjściem - jak Gatsby, kiedy dokonał nerwowego okrążenia domu przed

pół godziną - i pobiegłem pod wielkie, czarne, sękate drzewo, którego gęste listowie tworzyło
konstrukcję, chroniącą przed deszczem. Znów lało i na moim nierównym trawniku, krótko
przystrzyżonym przez ogrodnika Gatsby'ego, potworzyły się małe, błotniste kałuże i przedhistoryczne
moczary. Spod drzewa widać było tylko wielki dom Gatsby'ego, więc przez pół godziny patrzyłem na
ten dom jak Kant na swoją wieżę kościoła. Jakiś piwowar zbudował go dziesięć lat temu, gdy
wybuchła powszechna mania „stylowości”, i mówiono, że podjął się zapłacić pięcioletni podatek za
wszystkie sąsiadujące domki, jeśli ich właściciele pokryją dachy słomianą strzechą. Być może
wskutek ich odmowy poniechał założenia Gniazda Rodu i bardzo szybko się wykończył, a jego dzieci
sprzedały dom nie zdejmując nawet żałobnego wieńca z drzwi. Amerykanie, którzy godzą się - i to
chętnie - być niewolnikami, nigdy nie chcieli być chłopami.

Po upływie pół godziny znów zaświeciło słońce i przed dom Gatsby'ego zajechał samochód

ze sklepu spożywczego przywożąc prowianty na obiad dla służby - bo jeśli chodzi o niego, to byłem
pewny, że nie przełknie ani kęsa. Pokojówka zaczęła otwierać okna na piętrze, ukazywała się w
każdym z nich na chwilę, a z szerokiego okna na froncie wychyliła się i z powagą splunęła do ogrodu.
Czas było wracać. Póki padał deszcz, zdawało mi się, że słyszę szmer ich głosów, to wznoszących
się, to znów opadających wraz z przypływami wzruszenia. Teraz, gdy zrobiło się cicho, czułem, że
cisza zapadła również wewnątrz domu.

Wszedłem robiąc najpierw w kuchni tyle hałasu, ile tylko mogłem zrobić bez przewracania

do góry nogami pieca, lecz sądzę, że nic do nich nie dotarło. Siedzieli na dwóch końcach sofy patrząc
na siebie, jak gdyby zadano im jakieś pytanie albo jakby czuli to pytanie w powietrzu; wszelki ślad
zakłopotania zniknął. Daisy miała twarz mokrą od łez i kiedy wszedłem, skoczyła z miejsca i zaczęła
wycierać ją chusteczką przed lustrem. W Gatsby'm zaszła zmiana po prostu oszałamiająca.
Dosłownie promieniał; bez słowa, bez gestu tryumfu, jakaś nowa istota emanowała z niego
wypełniając mały pokój.

- O, jak się masz, mój drogi - powiedział, jakby mnie zobaczył po wieloletniej przerwie.

Przez chwilę myślałem, że podejdzie i uściśnie mi rękę.

- Przestało padać.

- Naprawdę? - Kiedy zdał sobie sprawę z tego, co powiedziałem, i spostrzegł, że w pokoju

pojawiły się drżące promyki słońca, uśmiechnął się jak rzecznik dobrej pogody, jak ekstatyczny
apostoł powracającego światła i powtórzył nowinę Daisy. - Jak ci się to podoba? Przestało padać.

- Cieszę się, Jay. - Jej głos, pełen bolesnej, smętnej urody, mówił tylko o niespodziewanej

radości.

- Chciałbym, żebyś razem z Daisy poszedł do mnie - powiedział. - Chcę jej pokazać mój dom.

- Czy i ja mam iść?

background image

- Koniecznie, mój drogi.

Daisy poszła na górę obmyć twarz - trzeba mi było wcześniej pomyśleć o ręcznikach! - a ja z

Gatsby'm czekaliśmy przed domem.

- Dobrze wygląda mój dom, co? - spytał. - Popatrz, jak pięknie front odbija światło.

Przyznałem, że dom jest wspaniały.

- Tak. - Objął go wzrokiem, każdy łuk nad drzwiami, wszystkie kwadratowe wieże. - Przez

trzy lata robiłem pieniądze, żeby to kupić.

- Myślałem, że pieniądze odziedziczyłeś.

- Owszem, mój drogi - odpowiedział odruchowo. - Ale prawie wszystko straciłem w

wielkim krachu... w tym krachu wojennym.

Zdaje mi się, że nie bardzo wiedział, co mówi, bo kiedy spytałem go, czym się teraz zajmuje,

odpowiedział: - To moja sprawa - i dopiero po chwili zorientował się, że jest to odpowiedź
niestosowna.

- Och, próbowałem wiele rzeczy - poprawił się. - Robiłem w artykułach drogeryjnych, potem

w nafcie. Ale zarzuciłem jedno i drugie. - Spojrzał na mnie z większą uwagą. - A może zastanowisz
się jednak nad tym, co ci proponowałem onegdaj?

Zanim mogłem odpowiedzieć, Daisy ukazała się na progu i dwa rzędy metalowych guzików

na jej sukni zalśniły w słońcu.

- To ten ogromny dom? - krzyknęła wskazując palcem.

- Podoba ci się?

- Cudowny, ale nie wyobrażam sobie, jak możesz w nim mieszkać sam jeden.

- Jest zawsze pełen interesujących ludzi, dzień i noc. Ludzi, którzy robią interesujące rzeczy.

Ludzi znanych i sławnych.

Zamiast iść krótszą drogą nad morzem, poszliśmy szosą i wkroczyliśmy przez wielką bramę.

Półszeptem, pełnym zachwytu, Daisy podziwiała z różnych stron zarys feudalnej sylwetki na tle
nieba, podziwiała ogród, iskrzący się zapach żonkili, pienisty zapach głogu i kwitnącej śliwy i blady,
złocisty zapach bratków. Dziwnie mi było wstępować na marmurowe schody, na których nie
szeleściły barwne suknie, stłoczone przy wejściu, i nie słyszeć nic, prócz ptasich głosów wśród
drzew.

Wewnątrz domu, gdyśmy wędrowali przez pokoje do muzykowania w stylu Marii Antoniny i

przez salony Restauracji, czułem za każdą sofą i pod każdym stołem obecność ukrytych gości, którym
kazano wstrzymać oddech. Kiedy Gatsby zamknął drzwi swojej „oksfordzkiej biblioteki”, mógłbym

background image

przysiąc, że słyszę niesamowity śmiech pana Sowie Oczy.

Na piętrze obeszliśmy stylowe sypialnie, spowite w jedwab różowy i lawendowy, pełne

ciętych kwitów, gotowalnie i pokoje kąpielowe, z wannami wpuszczonymi w podłogę - weszliśmy
nawet przez omyłkę do pokoju, w którym jakiś rozczochrany jegomość w pidżamie robił na podłodze
gimnastykę. Był to pan Klipspringer, „lokator”. Widziałem go tegoż ranka, jak wałęsał się po plaży
spragniony towarzystwa. W końcu doszliśmy do apartamentów zajmowanych przez Gatsby'ego -
sypialni, łazienki i gabinetu ze starymi angielskimi meblami, gdzie usiedliśmy i wypiliśmy po
kieliszku Chartreuse, którego butelkę wyjął Gatsby z szafki w ścianie.

Ani przez chwilę nie przestawał patrzeć na Daisy i myślę, że każdą rzecz w swoim domu

oceniał na nowo, zależnie od tego, jaką reakcję budziła w jej kochanych oczach. Czasem zaś
wzrokiem zdumionym i niezupełnie przytomnym ogarniał swoje mienie, jak gdyby wobec jej
obecności, oszałamiającej, ale realnej, wszystko dokoła przestało być prawdziwe. Raz o mało nie
zleciał ze schodów.

Jego sypialnia była pokojem najskromniejszym ze wszystkich, jeśli nie brać pod uwagę

toalety, wyposażonej w drobiazgi ze szczerego złota. Daisy z rozkoszą wzięła do ręki szczotkę i
przeciągnęła nią po włosach, na co Gatsby zakrył oczy dłonią i zaczął się śmiać.

- Jakież to śmieszne, mój drogi - powiedział radośnie. - Naprawdę nie mogę... Kiedy

próbuję...

Najwyraźniej przeszedł dwa stadia i wkraczał teraz w trzecie: przeżył niepokój i

zakłopotanie, potem nieprzytomną radość, a teraz oddawał się zdumieniu nad obecnością Daisy. Tak
długo o niej myślał, wyśnił sobie wszystko do najmniejszych szczegółów, czekał, że tak powiem, z
zaciśniętymi zębami, z napiętą do ostatecznych granic intensywnością. Teraz przyszło odprężenie,
jakby pękła zbyt mocno nakręcona sprężyna w zegarku.

Opanował się po minucie, otworzył przed nami dwie zwaliste szafy, które mieściły wszystkie

jego ubrania, szlafroki, krawaty i koszule, ułożone tuzinami w sterty.

- Mam człowieka, który kupuje mi wszystko w Anglii. Przysyła całe komplety na początku

każdego sezonu, wiosną i na jesieni.

Wyjął stertę koszul i zaczął je rozrzucać przed nami, jedną po drugiej, koszule z czystego lnu,

z mięsistego jedwabiu i delikatnej flaneli, koszule, na których znikały załamki, w chwili gdy padały
w wielobarwnym nieładzie zakrywając stół. Podziwialiśmy je, a on dalej przynosił i miękki bogaty
stos rósł coraz wyżej - koszule w paski i w esy - floresy, i w kraty, koralowe, seledynowe,
lawendowe i bladopomarańczowe, każda z fioletowym monogramem. Nagle Daisy z nienaturalnym
okrzykiem ukryła głowę w stosie koszul i wybuchnęła gwałtownym płaczem.

- One są takie piękne - łkała tłumiąc głos w gęstych fałdach. - Zrobiło mi się smutno, bo nigdy

nie widziałam takich... takich pięknych koszul...

background image

Po obejrzeniu domu mieliśmy zobaczyć całą posiadłość, basen, hydroplan i kwiaty w

ogrodzie, lecz znów się rozpadało. Staliśmy więc przy oknie patrząc na pomarszczoną powierzchnię
cieśniny.

- Żeby nie ta mgła, to moglibyśmy zobaczyć twój dom na tamtym brzegu - powiedział Gatsby.

- U ciebie przez całą noc pali się zawsze zielone światło na końcu przystani.

Daisy nagłym ruchem wsunęła mu rękę pod ramię, lecz on zdawał się być pochłonięty tym, co

powiedział. Pewnie uświadomił sobie, że to światełko na zawsze straciło swoje kolosalne znaczenie.
Było blisko Daisy, niemal dotykało jej, gdy on był tak daleko. Było związane z nią jak gwiazda z
księżycem. Teraz stało się znów tylko zielonym światłem na przystani. Z rzeczy zaczarowanych,
rzeczy, które się liczą, zniknęła jedna.

Zacząłem chodzić po pokoju przyglądając się w półmroku różnym bliżej nieokreślonym

przedmiotom. Zwróciła moją uwagę duża fotografia starszego pana w stroju marynarskim, wisząca na
ścianie nad biurkiem.

- Kto to jest?

- To? To jest Dan Cody, mój drogi.

Nazwisko wydało mi się znajome.

- Nie żyje już. To był kiedyś mój najbliższy przyjaciel.

Na biurku stało małe zdjęcie Gatsby'ego, też w stroju marynarskim - Gatsby z głową

zuchwale odrzuconą w tył, sfotografowany, kiedy miał pewnie około osiemnastu lat.

- Uwielbiam to zdjęcie! - wykrzyknęła Daisy. - Ach, ja ty jesteś uczesany! Nigdy mi nie

mówiłeś, że tak się czesałeś albo że miałeś jacht.

- Spójrz no - rzekł pośpiesznie Gatsby. - Mam całe mnóstwo wycinków z gazet... o tobie.

Przeglądali je przytuleni do siebie. Miałem zamiar poprosić o pokazanie rubinów, gdy

zadzwonił telefon i Gatsby podniósł słuchawkę.

- Tak... Niestety, nie mogę teraz rozmawiać... nie mogę teraz rozmawiać, mój drogi.

Mówiłem: małe miasto... Powinien wiedzieć, co to jest małe miasto. Miasteczko... Trudno, na nic
nam się nie przyda, jeżeli Detroit to dla niego miasteczko...

Położył słuchawkę.

- Chodź tu! Szybko! - zawołała Daisy przy oknie.

Deszcz wciąż padał, lecz na zachodzie ciemne niebo pękło i pieniste różowozłote chmury

zakwitły nad morzem.

background image

- Spójrz - szepnęła, a w chwilę potem: - Gdybym dostała taką jedną różową chmurkę, to bym

wsadziła cię do środka i zrobiła z tobą, co mi się żywnie podoba.

Próbowałem teraz odejść, lecz nie chcieli o tym słyszeć; być może w mojej obecności

mocniej czuli, jak dobrze im we dwoje.

- Wiem, co zrobimy - powiedział Gatsby. - Każemy Klipspringerowi grać na fortepianie.

Wyszedł z pokoju wołając: „Ewing” i po kilku minutach wrócił w towarzystwie

zakłopotanego, nieco przywiędłego młodzieńca w rogowych okularach i z przerzedzoną jasną
czupryną. Był teraz kompletnie ubrany, miał na sobie sportową koszulę rozpiętą pod szyją, pantofle
na miękkich podeszwach i płócienne spodnie nieokreślonego koloru.

- Przeszkodziliśmy panu w gimnastyce? - spytała Daisy uprzejmie.

- Spałem! - wykrzyknął pan Klipspringer w najwyższym stopniu zmieszany. - To znaczy,

najpierw spałem, potem wstałem...

- Klipspringer gra na fortepianie - przerwał mu Gatsby bezceremonialnie. - Zagrasz nam,

Ewing, prawda?

- Ja bardzo źle gram. Ja... ja prawie nie gram. Wyszedłem z wprawy...

- Zejdziemy na dół - uciął Gatsby. Przekręcił kontakt. Szare okna przestały istnieć, gdy cały

dom zalało światło.

W salonie Gatsby zaświecił tylko jedną lampę, stojącą przy fortepianie. Zapalił Daisy

papierosa nie panując nad drżeniem palców i usiadł obok niej na sofie stojącej w najdalszym kącie
pokoju, gdy mrok rozpraszało lśnienie posadzki odbijającej światło z hallu.

Klipspringer odegrał „Gniazdko miłości”, potem odkręcił się na stołku i udręczonym

wzrokiem szukał Gatsby'ego w ciemnym kącie.

- Zupełnie wyszedłem z wprawy, sam pan widzi. Mówiłem panu, że nie umiem grać. Ten brak

praktyki...

- Nie mów tak dużo - rozkazał Gatsby. - Graj.

Czy nie było nam dobrze ze sobą

Wieczorem

i rano...

Za oknami szumiał wiatr, nad cieśniną rozległ się daleki łoskot grzmotu. W West Egg zapalały

background image

się teraz wszystkie światła; elektryczne pociągi, naładowane ludźmi, brnęły poprzez deszcz z
Nowego Jorku do domu. O tej godzinie w ludziach coś się zmienia i w powietrzu rodzi się
podniecenie.

Jedno jest pewne, pewniejsze nad wszystko,

Bogatym przybywa złota, a biednym - dzieci.

A na razie, a w tym czasie...

Kiedy podszedłem, aby się pożegnać, ujrzałem, że na twarz Gatsby'ego powrócił wyraz

zdumienia, jak gdyby wartość osiągniętego szczęścia wydała mu się trochę wątpliwa. Prawie pięć
lat! Nawet w ciągu tego popołudnia musiały być takie chwile, w których Daisy nie dorastała do jego
marzeń, i nie ona była temu winna, tylko ogromna siła jego wyobraźni. Ta wyobraźnia przerastała
osobę Daisy, przerastała wszystko. Oddany swojemu marzeniu, z twórczą pasją wciąż je wzbogacał,
wciąż przyozdabiał każdym barwnym piórkiem, jakie wpadło mu do rąk. Żaden ogień, żaden
niepokalany blask czystości nie dorównuje temu, co człowiek może nagromadzić w tajnikach swego
serca.

Pod moim spojrzeniem Gatsby, w sposób widoczny, powrócił do równowagi. Ujął dłoń

Daisy, a gdy ona szepnęła mu coś do ucha, odwrócił się do niej w nagłym porywie uczucia. Myślę, że
jej głos działał na niego najmocniej tym swoimi mieniącym się, niespokojnym ciepłem, bo tego głosu
nie mógł nawet wymarzyć - był jak nieśmiertelna pieśń...

Nie istniałem dla nich, chociaż Daisy rzuciła mi spojrzenie i wyciągnęła rękę; Gatsby wcale

mnie już nie poznawał. Popatrzyłem na nich jeszcze raz, odpowiedzieli mi spojrzeniem dalekim,
zagubionym, spojrzeniem ludzi urzeczonych. Wtedy opuściłem pokój i po marmurowych schodach
wyszedłem na deszcz zostawiając tych dwoje samym sobie.

background image

VI

Mniej więcej w tym czasie młody, ambitny reporter z Nowego Jorku zjawił się pewnego dnia

u Gatsby'ego i spytał go, czy ma coś do powiedzenia.

- Do powiedzenia o czym? - uprzejmie zapytał Gatsby.

- Po prostu, może chce pan złożyć jakieś oświadczenie.

Po pięciu minutach bezładnych wyjaśnień okazało się, że chłopak słyszał w redakcji

nazwisko Gatsby'ego powiązane z czymś, czego albo nie chciał zdradzić, albo nie mógł zrozumieć.
Był właśnie tego dnia wolny i z pochwały godną przedsiębiorczością pospieszył zbadać sprawę na
miejscu.

Strzelił na chybił - trafił, ale reporterski instynkt nie zawiódł go. Tłumy ludzi, które bywały

na przyjęciach u Gatsby'ego i z tego tytułu uchodziły za wtajemniczone w jego przeszłość,
przyczyniały się do jego popularności. Rosła ona przez całe lato i mało brakowało, żeby Gatsby stał
się bohaterem sensacyjnego artykułu. Współczesne legendy, jak na przykład legenda o „podziemnych
kontaktach z Kanadą”, same do niego przylgnęły; uparcie też powtarzano, że jego dom to wcale nie
dom, tylko wielki statek, który potajemnie krąży wzdłuż brzegów Long Island. Trudno zrozumieć,
dlaczego te bajki sprawiły przyjemność Jamesowi Gatzowi z Północnej Dakoty.

James Gatz - to było prawdziwe lub przynajmniej legalne nazwisko. Zmienił je mając lat

siedemnaście w momencie, który był początkiem jego kariery - gdy mianowicie zobaczył jacht Dana
Cody zarzucający kotwicę na najzdradliwszej mieliźnie jeziora Superior. To jeszcze był James Gatz,
ten chłopiec wałęsający się nad wodą w zielonym podartym swetrze i portkach z żaglowego płótna,
ale to już Jay Gatsby pożyczył łódź, zepchnął „Tuolomee” z mielizny i poinformował Cody'ego, że za
pół godziny może go złapać wiatr i roztrzaskać mu jacht.

Przypuszczam, że już od dłuższego czasu miał to nowe imię i nazwisko w pogotowiu. Rodzice

jego byli niezaradni, nie powodziło im się na farmie - w swojej wyobraźni nigdy ich właściwie nie
uznał za rodziców. Tak naprawdę to on sam sobie wymyślił postać Jay Gatsby'ego z West Egg, Long
Island, jako idealną koncepcję własnej osoby. Jest synem Boga - powiedzenie, które nie oznacza nic
innego, jeśli w ogóle cokolwiek oznacza - i podobnie jak Ojciec musi służyć wielkiej, wulgarnej i
sprzedajnej piękności. Wymyślił sobie takiego Gatsby'ego, jakiego siedemnastoletni chłopak potrafi
wymyślić, i tej swojej koncepcji pozostał wierny do końca.

Przeszło rok torował sobie drogę własnymi siłami pracując na południowym brzegu jeziora

Superior przy łapaniu ślimaków i przy połowach łososi, przy czymkolwiek, co zapewniano mu
jedzenie i dach nad głową. Ten zdrowy tryb życia - praca czasem wytężona, czasem gnuśna - rozwijał
i hartował jego opalone ciało. Kobiety poznał wcześnie, a ponieważ psuty go, zaczął nimi gardzić;
niewinnymi dziewczynami - z powodu ich ignorancji, innym zaś - bo histerycznie traktowały sprawy,
które on w swoim bezwzględnym egotyzmie uważał za proste i nieważne.

Lecz w sercu jego panował nieustanny bunt i wrzenie. Po nocach nawiedzały go najbardziej

background image

groteskowe i fantastyczne urojenia. Wyobraźnia jego snuła obrazy niewysłowionych wspaniałości,
gdy tymczasem na umywalni tykał budzik i ciśnięte na podłogę ubranie nasiąkało wilgotnym światłem
księżyca. W ciągu nocy te rojenia stawały się coraz bogatsze, aż wreszcie na jakimś mocnym
jaskrawym fragmencie przerywał je uścisk snu, niosący zapomnienie. Takie sny na jawie dawały
chwilowy upust jego imaginacji: dawały nadzieję, że rzeczywistość wcale nie jest rzeczywista,
łudziły zapewnieniem, że opoka, na której świat zbudowano, to po prostu skrzydła dobrej wróżki.

Instynktem wiedziony ku swojej przyszłej chwale znalazł się - parę miesięcy przed

spotkaniem z Cody'm - na Uniwersytecie Luterańskim Świętego Olafa w północnej części stanu
Minnesota. Był na tym uniwersytecie dwa tygodnie, cały czas przerażony jego okrutną obojętnością:
nikt tam jakoś nie chciał dostrzec zapowiedzi wspaniałego losu, który go czekał, nikt nawet w los nie
wierzył. Poza tym gardził pracą woźnego, którą miał opłacać swoje studia. Powędrował z powrotem
nad jezioro Superior i rozglądał się za jakąś robotą aż do dnia, kiedy jacht Dana Cody zarzucił
kotwicę na przybrzeżnej mieliźnie.

Cody, który miał wówczas pięćdziesiąt lat, był produktem srebrnych pól Nevady, złota

Yukonu i wszystkich tych gorączek metali datujących się od siedemdziesiątego piątego roku..
Transakcje miedzią z Montany zrobiły z niego multimilionera,. przyszły jednak w chwili, gdy ciesząc
się jeszcze pełnym zdrowiem, zaczynał już cierpieć na rozmiękczenie mózgu, i świadome tego tłumy
kobiet próbowały rozłączyć go z jego pieniędzmi. Dziennikarka Ella Kaye potrafiła, niczym Madame
de Maintenon, wyzyskać jego słabość i wysłać go w podróż jachtem, używając niezbyt czystych
sposobów, typowych zresztą dla pseudonobliwej pracy w roku 1902. I tak przez pięć lat Dan Cody
odwiedzał wszystkie, aż nazbyt gościnne wybrzeża, zanim zjawił się jako przeznaczenie Jamesa
Gatza w zatoce jeziora Superior.

Dla młodego Gatza, który wsparty na wiosłach gapił się na pokład, ten jacht był czymś

najpiękniejszym i najwspanialszym w świecie. Sądzę, że musiał się uśmiechnąć do Cody'ego -
prawdopodobnie już wówczas wiedział, że jego uśmiech działa na ludzi. W każdym razie Cody zadał
mu kilka pytań (jedno z nich powołało do istnienia to świeżo upieczone imię i nazwisko), stwierdził,
że chłopak jest bystry i nieprawdopodobnie ambitny. W parę dni później zabrał go do Duluth, kupił
mu granatową marynarkę, sześć par płóciennych spodni i marynarską czapkę. I kiedy „Tuolomee”
odpłynęła do Indii Zachodnich i do Kalifornii, Gatsby był na jej pokładzie.

Został zaangażowany do bliżej nieokreślonych posług osobistych - był przy Cody'm na

przemian stewardem, majtkiem, kapitanem jachtu, sekretarzem, a nawet dozorcą trzymającym go pod
kluczem, bo Dan Cody w stanie trzeźwym wiedział do czego może się posunąć pijany Dan Cody i aby
uniknąć przykrych konsekwencji, coraz większym zaufaniem darzył Gatsby'ego. Taki układ rzeczy
trwał przez pięć lat, w czasie których jacht trzy razy opłynął kontynent amerykański. I byłoby się to
chyba nigdy nie skończyło, gdyby pewnej nocy w Bostonie nie wsiadła na pokład Ella Kaye, a Dan
Cody nie umarł w tydzień później, lekceważąc sobie obowiązki gościnności.

Pamiętam jego portret w sypialni Gatsby'ego - siwy, kwitnący mężczyzna, o zuchwałej,

bezmyślnej twarzy - rozpustny pionier Dzikiego Zachodu, który na przeciąg całej epoki
amerykańskiego życia wznowił na wschodnim wybrzeżu dzikie, brutalne obyczaje pogranicznych
barów i burdeli. Była to pośrednio zasługa Cody'ego, że Gatsby tak mało pił. Czasem udawało się
kobietom wmusić w niego szampan w trakcie wesołej zabawy; on sam ściśle przestrzegał reguły

background image

wstrzemięźliwości.

I to po Cody'm odziedziczył pieniądze - zapis w wysokości dwudziestu pięciu tysięcy

dolarów. Nigdy ich nie dostał. Do końca nie mógł zrozumieć, jakich to prawnych kruczków użyto
przeciw niemu, lecz wszystko, co zostało z milionów Cody'ego, przeszło w całości do rąk Elli Kaye.
Pozostała mu zdobyta edukacja dość szczególnego rodzaju; niejasny kontur Jay Gatsby'ego wypełnił
się konkretnym człowiekiem.

Opowiedział mi to wszystko dużo później, ale zapisuję w tym miejscu, żeby skończyć z

dzikimi plotkami o jego pochodzeniu, w których nie było cienia prawdy. Ponadto usłyszałem od
niego tę opowieść w chwili takiego zamętu, że doprawdy nie wiedziałem, w co wierzyć. Aby więc
uprzątnąć całą stertę pomyłek i zmyśleń, korzystam teraz z krótkiej pauzy, podczas której Gatsby - że
się tak wyrażę - nabierał oddechu.

Była to również przerwa w moich kontaktach z jego osobą. Nie widziałem go kilka tygodni

ani nie rozmawiałem z nim nawet przez telefon - większość czasu spędzałem w Nowym Jorku
spacerując z Jordan i próbując wkraść się w łaski jej starej ciotki - ale wreszcie któregoś
niedzielnego popołudnia wybrałem się do Gatsby'ego. Nie minęły dwie minuty, gdy zjawili się jacyś
jego znajomi, a z nimi Tom Buchanan. Byłem oczywiście zaskoczony, choć najdziwniejsze było to, że
Tom Buchanan zjawił się tu po raz pierwszy.

Przyjechali konno we trójkę - Tom i pan, który nazywał się Sloane, i ładna kobieta w

brązowym kostiumie do konnej jazdy, którą już kiedyś tu spotkałem.

- Miło mi państwa powitać - powiedział Gatsby stojąc na ganku. - Jestem zachwycony, że

wpadliście do mnie.

Jak gdyby im zależało na tym zachwycie!

- Proszę siadać. Może papierosa, może cygaro? - Krzątał się żywo po pokoju dzwoniąc na

służbę. - Zaraz podadzą coś do picia.

Był głęboko poruszony obecnością Toma. Zresztą i tak czułby się nieswojo, póki nie

poczęstował gości, niejasno zdając sobie sprawę, że tylko po to wstąpili. Pan Sloane nie miał na nic
ochoty. Może lemoniada? Nie, dziękuję. Trochę szampana? Nic zupełnie, dziękuję... Bardzo mi
przykro.

- Czy spacer się udał?

- Macie tu świetne drogi.

- Przypuszczam, że samochody...

- Owszem...

Kierowany nieodpartym impulsem Gatsby zwrócił się do Toma, który przywitał się z nim, jak

background image

z nieznajomym.

- Wydaje mi się, żeśmy się już gdzieś widzieli?

- O tak - powiedział Tom z szorstką uprzejmością, choć widać było, że nie pamięta. -

Oczywiście. Pamiętam doskonale.

- Jakieś dwa tygodnie temu.

- Zgadza się. Był pan z Nickiem.

- Znam pana żonę - ciągnął Gatsby niemal agresywnie.

- Doprawdy?

Tom zwrócił się do mnie: - Mieszkasz w tej okolicy, Nick?

- Tuż obok.

- Doprawdy?

Pan Sloane nie brał udziału w rozmowie: z godnością rozparł się w krześle; kobieta też nic

nie mówiła, ale po dwóch szklankach whisky z wodą zrobiła się nieoczekiwanie serdeczna.

- Przyjdziemy wszyscy na najbliższe przyjęcie, panie Gatsby - zaproponowała. - Co pan na

to?

- Koniecznie. Będę zachwycony.

- Bardzo miło - powiedział pan Sloane nie zdradzając żadnej wdzięczności. - No cóż, myślę,

że czas ruszać.

- Proszę nie uciekać - nastawał Gatsby. Panował teraz nad sobą i chciał się przyjrzeć

Tomowi. - Czemu... czemu nie mielibyście państwo zostać na kolacji? Bardzo możliwe, że ktoś
jeszcze przyjedzie z Nowego Jorku.

- Proszę na kolację do mnie - z zapałem powiedziała dama. - Obydwóch panów.

Zaproszenie dotyczyło również mnie. Pan Sloane wstał z krzesła. - Chodźmy - powiedział,

ale tylko do niej.

- Ja naprawdę zapraszam - upierała się. - Chcę was mieć na kolacji. Mnóstwo miejsca.

Gatsby spojrzał na mnie pytającym wzrokiem. Miał ochotę pójść i nie wiedział, że pan

Sloane zdecydował inaczej.

- Obawiam się, że nie będę mógł - powiedziałem.

background image

- Ale pan pójdzie, prawda? - nastawała dama koncentrując uwagę na Gatsby'm.

Pan Sloane szepnął jej coś na ucho.

- Wcale nie spóźnimy się, jeśli zaraz wyjedziemy - stwierdziła głośno.

- Nie mam konia - powiedział Gatsby. - W wojsku jeździłem dużo, ale nigdy nie kupiłem

sobie konia. Będę musiał jechać za państwem samochodem. Przepraszam na chwileczkę.

Tymczasem wyszliśmy na ganek, gdzie Sloane i dama zaczęli się sprzeczać na stronie.

- Mój Boże, on rzeczywiście wybiera się z nami - powiedział Tom. - Czy nie zdaje sobie

sprawy, że ona tego wcale nie chce?

- Mówi, że chce.

- Ma dziś mnóstwo ludzi na kolacji, a on przecież nie zna tam żywej duszy. - Ściągnął brwi. -

Ciekaw jestem, gdzie on, u diabła, mógł poznać Daisy. Może jestem staroświecki w swoich
poglądach, ale, jak Boga kocham, w dzisiejszych czasach kobiety - na mój gust - są za bardzo
samodzielne. Stykają się nie wiadomo z kim.

Nagle pan Sloane i pani zeszli po stopniach ganku i dosiedli koni.

- Chodź już - powiedział pan Sloane do Toma. - Spóźnimy się. Musimy jechać. - A potem do

mnie: - Niech mu pan powie, że nie mogliśmy dłużej czekać, dobrze?

Podałem rękę Tomowi, z resztą wymieniłem zimne ukłony i cała trójka ruszyła szybkim

kłusem, i znikła pod koronami drzew w chwili, gdy Gatsby, trzymając kapelusz i lekki płaszcz,
wyszedł z domu.

Tom był wyraźnie zaniepokojony tym, że Daisy tak często wychodzi sama, bo następnej

soboty zjawił się razem z nią na przyjęciu u Gatsby'ego. Może to jego obecność wycisnęła na tym
wieczorze piętno szczególnego przygnębienia - pamiętam to przyjęcie lepiej od innych. Byli ci sami
ludzie albo przynajmniej ten sam rodzaj ludzi, taka sama obfitość szampana, zamieszanie jak zwykle
gwarne i wielobarwne, lecz w powietrzu czułem jakiś przykry zgrzyt, przenikliwą nutę dysonansu,
której nigdy tam nie było. A może po prostu przywykłem do tych przyjęć, nauczyłem się traktować
West Egg jako zamknięty świat, z własnymi regułami, z własnymi wielkościami - zresztą
nieświadomy tego i dlatego taki niezrównany - teraz zaś patrzałem na wszystko oczami Daisy. Bardzo
przykro jest spojrzeć nagle cudzymi oczami na to, do czego już zdążyliśmy się przystosować.

Przybyli o zmroku i gdy krążyliśmy w roziskrzonym tłumie gości, głos Daisy grał w jej gardle

zwodnymi półtonami.

- Wszystko to szalenie mnie podnieca - powiedziała. - Jeśli chcesz mnie dziś pocałować,

Nick, to tylko szepnij słówko, a ja ci to ułatwię z największą przyjemnością. Wymów tylko moje
imię. Albo okaż zieloną kartę. Wydaję zielone karty...

background image

- Proszę się rozejrzeć - namawiał Gatsby.

- Rozglądam się. Świetnie się...

- Zobaczą państwo ludzi, o których pewnie dużo słyszeliście.

Tom aroganckim spojrzeniem obrzucił cały tłum.

- Niewiele bywamy - powiedział. - Prawdę mówiąc właśnie sobie pomyślałem, że nie znam

tu żywej duszy.

- Może zna pan tę panią - Gatsby zwrócił mu uwagę na wspaniałe zjawisko, choć już mało

ludzkie, na kobietę - orchideę, siedzącą w całym swoim majestacie pod rozłożystym drzewem, które
nazywa się złotośliw. Tom i Daisy wytrzeszczyli oczy na słynną aktorkę z uczuciem przedziwnego
zaskoczenia, które towarzyszy nam zawsze, kiedy zjawę z ekranu spotkamy w życiu.

- Śliczna - powiedziała Daisy.

- Ten, co się nad nią pochyla, to jej reżyser.

Gatsby prowadził ich ceremonialnie od grupy do grupy.

- Pani Buchanan... pan Buchanan. - Po chwili wahania dodał: - Gracz w polo.

- Och nie! - sprzeciwił się Tom natychmiast. - Nic podobnego.

Ale Gatsby'emu widocznie podobał się dźwięk tych słów, bo Tom na resztę wieczoru

pozostał „graczem w polo”.

- Nigdy nie spotkałam tylu znakomitości! - wykrzyknęła Daisy. - Podobał mi się ten człowiek,

jak się nazywa? Ten z takim niebieskim nosem.

Gatsby powiedział jego nazwisko dodając, że to producent filmowy niższej rangi.

- W każdym razie spodobał mi się.

- Wolałbym raczej nie występować jako gracz w polo - powiedział Tom żartobliwie. -

Wolałbym raczej pozostać w cieniu i stamtąd patrzeć na te wszystkie sławy.

Daisy i Gatsby tańczyli ze sobą. Pamiętam, jak zdumiał mnie jego pełen wdzięku,

powściągliwy fokstrot - nigdy go nie widziałem tańczącego. Potem zawędrowali do mnie, żeby przez
pół godziny posiedzieć przed domem, podczas gdy ja, na prośbę Daisy, pełniłem wartę w ogrodzie. -
Na wypadek pożaru albo powodzi - wyjaśniła - albo innego zrządzenia boskiego.

Tom wynurzył się z cienia, gdy zasiadaliśmy do kolacji.

- Czy pozwolicie mi zjeść przy tamtym stoliku? - zapytał. - Jakiś facet opowiada tam niezłe

background image

kawały.

- Śmiało naprzód - odpowiedziała Daisy wesoło. - A jeśli chcesz zapisać sobie jakiś adresik,

służę ci moim złotym ołóweczkiem... - W chwilę potem obejrzała się i powiedziała mi, że
„dziewczyna jest pospolita, ale ładna”; i zrozumiałem, że z wyjątkiem tej pół godziny, spędzonej sam
na sam z Gatsby'm, Daisy nie czuje się tu dobrze.

Siedzieliśmy przy wyjątkowo pijanym stole. To była moja wina - Gatsby'ego odwołano do

telefonu, a ja dwa tygodnie temu bawiłem się w tym towarzystwie doskonale. Lecz to, co wówczas
wydawało mi się zabawne, teraz zaprawiało atmosferę trucizną.

- Jak się pani czuje, panno Baedeker?

Dziewczyna, którą zagadnąłem, próbowała bez powodzenia osunąć się na moje ramię.

Słysząc pytanie wyprostowała się i otwarła oczy.

- Że co?

Zwalista opasła kobieta, usiłując namówić Daisy na partię golfa następnego ranka, stanęła w

obronie panny Baedeker.

- O, teraz już jest dobrze. Ona zawsze po tych swoich pięciu czy sześciu kieliszkach zaczyna

rozrabiać. Wiecznie jej mówię: nie powinnaś pić.

- Ja wcale nie piję - grobowym głosem zapewniła oskarżona.

- Słyszeliśmy wszyscy, jak wrzeszczałaś, i nawet powiedziałam do naszego Civeta: „Ktoś tu

potrzebuje pańskiej pomocy, doktorze”.

- Na pewno jest wam bardzo zobowiązana - wtrąciła z przekąsem inna przyjaciółka. - Tylko

że pchając jej głowę do basenu, zamoczyliście jej całą suknię.

- Nienawidzę, jak mi pchają głowę do basenu - wymamrotała panna Baedeker. - Kiedyś w

New Jersey o mały włos mnie nie utopili.

- To nie pij - odparł doktor Civet.

- I kto to mówi! - krzyknęła panna Baedeker z wściekłością. - Ręce ci się trzęsą od picia.

Nigdy bym nie dała się tobie operować.

I tak dalej w tym stylu. Pamiętam jeszcze, że staliśmy razem z Daisy obserwując reżysera

filmowego i jego gwiazdę. Siedzieli wciąż pod swoim złotośliwem i twarze ich, ciążące ku sobie,
rozdzielał już tylko blady, wąziutki promień księżyca. Pomyślałem, że reżyser - aby osiągnąć tę
bliskość - musiał przez cały wieczór wytrwale pochylać się coraz niżej nad swoją gwiazdą; wreszcie
na moich oczach pokonał ostatni decydujący stopień nachylenia i pocałował ją w policzek.

- Podoba mi się - powiedziała Daisy. - Uważam, że jest śliczna.

background image

Lecz wszystko inne raziło ją, było nawet poza dyskusją, w grę wchodziła bowiem nie jakaś

jej poza, lecz nastawienie emocjonalne. West Egg ją przerażało, to miejsce bez precedensu, to
skrzyżowanie Broadwayu z rybacką mieściną na Long Island, przerażało ją swoim nieokrzesanym
wigorem, przebijającym przez snobistyczną powłokę; przerażał ją natrętny obraz przeznaczenia, które
pcha te tłumy na kładkę, wiodącą znikąd do nikąd. Widziała coś strasznego nawet w samej prostocie
i bezpośredniości, bo były dla niej niezrozumiałe.

Usiadłem razem z nimi na schodach, gdy czekali na swój wóz. Na podjeździe było ciemno;

tylko przez otwarte drzwi padał kwadrat światła w miękki, delikatny mrok przed świtem. W oknie
garderoby na piętrze pojawiał się za firanką cień i znikał, a po nim następny, cały pochód cieni,
malujących usta i pudrujących nosy przed niewidocznym lustrem.

- Kto to właściwie jest ten Gatsby? - spytał nagle Tom. - Wielki bootlegger?

- Kto ci to powiedział? - spytałem.

- Nikt mi nie powiedział. Tak sobie pomyślałem. Wśród tych dzisiejszych dorobkiewiczów

jest dużo zwyczajnych bootleggerów, przecież sam wiesz.

- Ale nie Gatsby - uciąłem krótko.

Milczał przez chwilę. Żwir na ścieżce trzeszczał pod jego butami.

- W każdym razie musiał sobie zadać wiele trudu, żeby spędzić tu całą tę menażerię.

Futrzany kołnierz na ramionach Daisy zadrżał jak popielata mgła pod tchnieniem wiatru.

- Ale są to przynajmniej ludzie bardziej interesujący od naszych znajomych - powiedziała

Daisy z pewnym wysiłkiem.

- Nie zauważyłem twojego zainteresowania.

- Nie moja wina.

Tom odpowiedział jej śmiechem i zwrócił się do mnie.

- Widziałeś minę Daisy, kiedy ta dziewczyna ją poprosiła, żeby jej zrobić zimny prysznic?

Daisy zaczęła nucić do wtóru muzyce, rytmicznym, gardłowym szeptem wydobywając z

każdego słowa znaczenie, którego nigdy przedtem nie miało i nigdy mieć nie będzie. Kiedy brała
wyższe nuty, jej głos łamał się i płynął słodko niższą oktawą, jak kontralt, a wtedy powietrze
nasycało się ludzkim ciepłem i urokiem tej kobiety.

- Przychodzi tu dużo ludzi, których on wcale nie zaprasza - powiedziała nagle. - Ta

dziewczyna nie była zaproszona. Po prostu sami pchają się tutaj, a on jest za grzeczny, żeby zamknąć
im drzwi przed nosem.

background image

- Chciałbym wiedzieć, kto to jest i co robi - obstawał Tom przy swoim. - Muszę się

koniecznie dowiedzieć.

- Mogę ci od razu wyjaśnić - odparła. - Był właścicielem sklepów drogeryjnych, całej masy

takich sklepów. Sam je rozbudował.

Spóźniona limuzyna wtoczyła się na podjazd.

- Dobranoc, Nick - powiedziała Daisy.

Odwróciła wzrok ode mnie szukając czegoś na oświetlonych schodach, na które z otwartych

drzwi sączyła się piosenka „O trzeciej nad ranem” - wdzięczny, melodyjny walczyk sezonu. Mimo
wszystko, sama przypadkowość, rządząca tymi zabawami u Gatsby'ego, kryła w sobie romantyczne
możliwości, których jej własny świat był całkowicie pozbawiony. Co było w tej piosence, która
zdawała się przyzywać ją i nakłaniać do pozostania? Co nastąpi teraz, w tych przyćmionych,
nieobliczalnych godzinach? Przecież może zjawić się ktoś zupełnie niezwykły, wyjątkowy i godny
zachwytu, jakaś autentycznie młoda i promienna dziewczyna i świeżość jej spojrzenia, magiczny czar
pierwszego spotkania przekreśli w Gatsby'm tych pięć lat niezachwianego uwielbienia.

Zostałem tej nocy do późna. Gatsby prosił, żebym poczekał, aż będzie wolny, więc

spacerowałem w ogrodzie do powrotu z ciemnej plaży nieuniknionych amatorów kąpieli,
zziębniętych i zachwyconych, i doczekałem się wygaszenia świateł w gościnnych pokojach na
piętrze. Gdy wreszcie zjawił się na schodach, jego ciemna skóra napięta była na twarzy mocniej niż
zwykle, a oczy błyszczące i zmęczone.

- Nie podobało jej się - powiedział od razu.

- Skądże znowu!

- Nie podobało jej się - twierdził z uporem. - Nie bawiła się dobrze. Wcale się nie bawiła.

Milczał, a ja wyobraziłem sobie bezmiar jego przygnębienia.

- Czuje, że bardzo wiele nas dzieli... Nie mogę jej wytłumaczyć.

- Masz na myśli tę zabawę?

- Zabawę? - Trzepnięciem palców odsunął w niepamięć wszystkie przyjęcia, jakie

kiedykolwiek wydał. - Mój drogi, nie to jest ważne.

Żądał od Daisy ni mniej, ni więcej, tylko żeby poszła do Toma i powiedziała: „Nigdy ciebie

nie kochałam”. Kiedy w ten sposób przekreśli cztery lata swego życia, będą mogli podjąć dalsze,
bardziej praktyczne kroki; między innymi - powrócić do Louisville, gdy Daisy odzyska wolność, i
wziąć ślub w jej domu, bo tak zrobiliby pięć lat temu.

- A ona nie rozumie - powiedział. - Dawniej potrafiła zrozumieć. Dawniej siedzieliśmy

godzinami...

background image

Urwał i zaczął przemierzać opustoszałą ścieżkę, na której poniewierały się skórki owocowe,

pogniecione kwiaty i wzgardzone uczucia.

- Nie żądałbym od niej zbyt wiele - zaryzykowałem. - Nie można przeżyć na nowo czasu,

który się już raz przeżyło,

- Nie można? - wykrzyknął z niedowierzaniem. - Alei oczywiście można!

Potoczył dzikim wzrokiem dokoła, jak gdyby to wszystko, co należało do przeszłości, czaiło

się w cieniu domu, tuż za zasięgiem jego ręki.

- Zrobię wszystko, żeby było znowu tak jak dawniej - powiedział z mocą. - Przekonam ją.

Mówił wiele o przeszłości i pojąłem, że chce coś odzyskać, może jakąś część samego siebie,

która zatraciła się w miłości do Daisy. Ta miłość wniosła w jego życie nieład i zamieszanie, lecz
gdyby tylko mógł wrócić do punktu wyjścia i powoli prześledzić wszystko od początku, na pewno
odnalazłby to, co utracił.

Przed pięciu laty, pewnej nocy jesiennej, gdy opadły już liście, szli ulicą, aż doszli do

miejsca, gdzie nie było już drzew, a chodnik lśnił biało od księżyca. Zatrzymali się i stanęli twarzą w
twarz. Była to chłodna noc i było w niej owo dziwne, tajemnicze napięcie, jakie zjawia się na
przełomie pór roku. Łagodne światła okien cichutko nuciły w ciemności, a gwiaździste niebo tętniło
życiem. Kątem oka Gatsby widział, jak płyty chodników tworzą w perspektywie drabinę sięgającą
jakiegoś tajemnego miejsca ponad drzewami - mógłby się wspiąć po tej drabinie, gdyby był sam, i na
jej szczycie wessać pokarm życia, wypić do dna nieporównane soki cudowności.

Serce biło mu coraz mocniej i mocniej, gdy biała twarz Daisy zbliżała się do jego twarzy.

Wiedział, że kiedy ją pocałuje i swoje niewysłowione wizje zwiąże na zawsze z jakże kruchym
istnieniem tej dziewczyny, umysł jego już nigdy nie odzyska boskiej swobody. Czekał więc jeszcze
chwilę, wsłuchując się w odgłos kamertonu, który uderzył o gwiazdę. Potem pocałował ją. Pod
dotknięciem jego warg rozkwitła dla niego jak kwiat i wcielenie dokonało się.

Wszystko, co mówił, nawet ta jego przerażająca sentymentalność budziła coś w mojej

pamięci - jakiś nieuchwytny rytm, fragment zagubionych słów, które gdzieś dawno słyszałem. Przez
krótką chwilę jakieś zdanie próbowało uformować się w moich ustach i wargi moje rozchyliły się,
jak u niemowy, gdy walczą z czymś więcej niż cienką strużką powietrza. Lecz nie wydały dźwięku i
to, co już było na brzegu mojej pamięci, wróciło na zawsze do rzeczy nie wypowiedzianych.

background image

VII

Zainteresowanie osobą Gatsby'ego doszło już do zenitu, gdy nagle pewnego sobotniego

wieczoru zabrakło jarzących się świateł w jego domu i kariera tego Trymalchiona skończyła się
równie tajemniczo, jak się zaczęła. Stopniowo uświadomiłem sobie, że samochody, które z taką
nadzieją zajeżdżają pod jego dom, przystają tylko na minutę i nadąsane odjeżdżają. Zastanawiając
się, czy czasem nie jest chory, poszedłem spytać. Nieznajomy lokaj o twarzy łajdaka zatrzymał mnie
na progu podejrzliwym zezem.

- Czy pan Gatsby choruje?

- Niii... - A po pauzie dodał z urazą: - proszę pana. - Nie widziałem, żeby wychodził, i

zaniepokoiłem się. Proszę powiedzieć mu, że był pan Carraway.

- Kto? - spytał grubiańsko.

- Carraway.

- Carraway. Dobrze. Powiem mu.

Gwałtownie zatrzasnął drzwi.

Moja Finka poinformowała mnie, że Gatsby tydzień temu zwolnił całą służbę i najął na jej

miejsce nowych ludzi, którzy nigdy nie zachodzą do miasteczka po łapówki od sklepikarzy, tylko
zamawiają wszystko przez telefon w ilości umiarkowanej. Chłopiec ze sklepu kolonialnego doniósł,
że kuchnia wygląda jak chlew i w miasteczku mówiono, że ci nowi ludzie to w ogóle nie służba.

Następnego dnia Gatsby zadzwonił do mnie.

- Wyjeżdżasz? - spytałem.

- Nie, mój drogi.

- Słyszałem, że przegoniłeś całą służbę.

- Chciałem mieć kogoś, kto nie plotkuje. Daisy zachodzi tu dość często - po południu.

A więc cały ten karawanseraj rozleciał się pod jej krytycznym spojrzeniem jak domek z kart.

- To są ludzie, którym Wolfsheim chciał jakoś pomóc. Wszystko bracia i siostry. Prowadzili

kiedyś mały hotel.

- Rozumiem.

Dzwonił na prośbę Daisy - czy zechcę przyjść do niej jutro na lunch? Panna Baker też będzie.

Pół godziny później Daisy sama do mnie zadzwoniła i wiadomość, że przyjdę, przyjęła z ulgą.

background image

Zbierało się na coś. Mimo to nie chciałem wierzyć, że wybiorą tę okazję dla odegrania sceny -
zwłaszcza tak dramatycznej, jak to zapowiadały wynurzenia Gatsby'ego w ogrodzie.

Następnego dnia panował straszny upał - był to chyba ostatni, a na pewno najgorętszy dzień

lata. Kiedy mój pociąg wyszedł z tunelu w blask słońca, wrzącą ciszę południa przerwał tylko
niecierpliwy ryk syreny fabrycznej „National Biscuit Company”. Ławki wagonu, pokryte słomianą
plecionką, płonęły żarem; siedząca obok mnie kobieta dyskretnie pociła się pod białą bluzką,
wreszcie, kiedy gazeta zwilgła w jej palcach, z rozpaczą uległa gorącu wydając żałosny okrzyk.
Torebka zleciała jej z kolan na podłogę.

- O Boże! - szepnęła bez tchu.

Schyliłem się z trudem, podniosłem ją i wyciągając ramię na całą długość podałem czubkami

palców, żeby podkreślić, że robię to w najlepszych intencjach, ale i tak wszyscy naokoło spojrzeli na
mnie podejrzliwie, nie wyłączając właścicielki.

- Gorąco! - mówił konduktor do znajomych twarzy. - Ale pogódka! Co za upał! Co za upał!

Dzisiaj chyba pan nie marznie?... Nie marznie pan?... A pani chyba nie zimno?

Mój bilet miesięczny wrócił do mnie z jego rąk z ciemną wilgotną plamą. I pomyśleć, że w

tym upale komuś może nie być obojętne, czyje wargi całuje, czyja głowa odcisnęła mokry ślad na
kieszeni piżamy, tuż nad sercem!

Przez hall u Buchananów przeciągnął słaby powiew wiatru niosąc ku nam dźwięk telefonu,

gdy razem z Gatsby'm czekaliśmy przy drzwiach.

„Ciało jaśnie pana? - zdawał się krzyczeć lokaj do słuchawki. - Pan wybaczy, ale nie możemy

dostarczyć, za wielki gorąc, żeby ruszać zwłoki!”

W rzeczywistości mówił tylko: - Tak... tak... Zaraz zobaczę.

Odłożył słuchawkę i błyszczący od potu podszedł do nas, żeby zabrać nasze sztywne

słomkowe kapelusze.

- Pani czeka w salonie! - krzyknął, niepotrzebnie wskazując nam kierunek. W takim upale

każdy zbędny gest stanowił wykroczenie przeciw powszechnie obowiązującej oszczędności ruchów.

W pokoju spuszczono żaluzje, dzięki czemu było ciemno i chłodno. Daisy i Jordan leżały na

ogromnym tapczanie, jak dwa srebrzyste bóstwa, poddając ciężar swoich białych sukien śpiewnym
powiewom wentylatora.

- Nie możemy się ruszyć - powiedziały obie naraz.

Opalone palce Jordan, pokryte białym pudrem, spoczęły na chwilę w mojej dłoni.

- A nasz atleta, pan Tomasz Buchanan? - spytałem.

background image

Jednocześnie usłyszałem jego głos przy telefonie w hallu, szorstki, zduszony, zachrypły.

Gatsby stał na środku szkarłatnego dywanu i rozglądał się zachwyconym wzrokiem. Daisy

patrzała na niego i śmiała się swoim słodkim, podniecającym śmiechem; z jej dekoltu uleciał w
powietrze maleńki obłok pudru.

- Jak głosi plotka - szepnęła Jordan - do Toma dzwoni jego dziewczyna.

Milczeliśmy. Głos w hallu uniósł się gniewem.

- Jak tak, to dobrze, to w ogóle nie sprzedam panu samochodu... Nie mam wobec pana

żadnych zobowiązań... i proszę nie zawracać mi głowy w czasie lunchu, mam tego dość!

- A słuchawkę pewnie zakrył ręką - powiedziała Daisy cynicznie.

- O nie - zapewniłem ją. - To nie jest na niby. Przypadkiem znam tę sprawę.

Tom z rozmachem otworzył drzwi, na moment wypełnił całą ich przestrzeń swoim masywnym

ciałem i wszedł spiesznie do pokoju.

- Witam, panie Gatsby! - z dobrze ukrytą niechęcią wyciągnął szeroką, płaską dłoń. - Miło mi

pana widzieć. Jak się masz, Nick!

- Przygotuj nam coś zimnego do picia! – wykrzyknęła Daisy.

Wstała, kiedy opuścił pokój, podeszła do Gatsby'ego i przyciągnąwszy ku sobie jego twarz

pocałowała go w usta.

- Wiesz, że ciebie kocham - szepnęła.

- Zapominasz, że jesteś w towarzystwie damy - powiedziała Jordan,

Daisy spojrzała na nią z powątpiewaniem. - To ty pocałuj Nicka.

- Jakaż to źle wychowana i wulgarna osoba!

- Nie dbam o to! - krzyknęła Daisy i wykonała kilka tanecznych ruchów przed kominkiem.

Potem przypomniała sobie o upale i z poczuciem winy siadła na tapczanie, akurat w chwili kiedy
świeżo wyprana i wykrochmalona piastunka wprowadziła do pokoju małą dziewczynkę.

- Mo - je skar - by - zanuciła pieszczotliwie Daisy otwierając ramiona. - Chodź do mamy,

która ciebie kocha.

Dziecko, puszczone luzem przez piastunkę, przebiegło pokój i przyrosło, onieśmielone, do

sukni matki.

- Moje skarby najdroższe! Czy mama nie zaprószyła ci pudrem czuprynki, pożółkłej jak u

background image

starej babci? A teraz stań prosto i powiedz grzecznie: dzień dobry!

Gatsby i ja po kolei schyliliśmy się, żeby uścisnąć małą, niechętną rączkę. Gatsby nie

odrywał zdumionego wzroku od dziecka. Myślę, że dotychczas nie bardzo wierzył w jego istnienie.

- Niania włożyła mi sukienkę przed lunchem - powiedziało dziecko garnąc się żywo do

Daisy.

- To dlatego, że mama chciała się tobą pochwalić. - Wtuliła twarz w fałdę na białym karczku.

- Ty mój cudzie, ty. Ty mój skończony maleńki cudzie.

- Tak - przyznało dziecko ze spokojem. - Ciocia Jordan ma też białą sukienkę.

- Jak ci się podobają przyjaciele mamy? - obróciła dziecko twarzą do Gatsby'ego. - To ładny

pan, prawda? Jeden i drugi.

- Gdzie tatuś?

- Nie jest podobna do ojca - objaśniła Daisy. - Jest podobna do mnie, Ma moje włosy i mój

owal twarzy.

Daisy usiadła głębiej na tapczanie. Piastunka zrobiła krok naprzód i wyciągnęła dłoń.

- Chodź, Pammy.

- Pa, najdroższa.

Oglądając się za siebie, posłuszne dziecko niechętnie chwyciło rękę niani i zostało

wyprowadzone z pokoju w chwili, gdy Tom wrócił, a za nim wniesiono dżin z sokiem cytrynowym -
cztery szklanki, w których grzechotał lód.

Gatsby wziął szklankę.

- Wygląda istotnie na bardzo zimny - powiedział z widocznym przymusem.

Piliśmy chciwie, długimi łykami.

- Czytałem gdzieś, że słońce z roku na rok robi się coraz gorętsze - powiedział wesoło Tom. -

Wygląda na to, że ziemia niedługo wpakuje się na słońce... albo... czekajcie, nie, jest akurat
odwrotnie, słońce wystyga z każdym rokiem. Może wyjdziemy? - zaproponował Gatsby'emu. -
Chciałbym panu pokazać, jak mieszkamy.

Wyszedłem razem z nimi na werandę. Przez zieloną cieśninę zastygłą w upale mała żaglówka

pełzła powoli w stronę rzeźwiejszego morza. Gatsby sunął za nią wzrokiem; podniósł rękę i wskazał
na drugi brzeg zatoki.

- Mieszkam naprzeciw pana.

background image

- Zgadza się.

Oczy nasze pobiegły ponad klombami róż i rozpalonym trawnikiem, i wodorostami,

wyrzuconymi na brzeg podczas kanikuły. Białe skrzydła łodzi powolutku zmierzały ku chłodnej,
błękitnej granicy nieba. Dalej leżał karbowany ocean i bogate, błogosławione wyspy.

- To dopiero sport! - powiedział Tom kiwając głową. - Chciałbym być na tej łodzi choć przez

godzinkę.

Lunch jedliśmy w pokoju jadalnym, również zaciemnionym w obronie przed upałem, i

zimnym piwem zapijaliśmy nerwową wesołość.

- Co robimy dziś po południu? - wykrzyknęła Daisy. - I jutro, i przez najbliższe trzydzieści

lat?

- Jesteś niesamowita! - powiedziała Jordan. - Życie zaczyna się dopiero jesienią, kiedy robi

się chłodniej.

- Ale jest tak gorąco - upierała się Daisy wstrzymując łzy. - I wszystko jest takie jakieś

poplątane. Jedźmy do miasta!

Glos jej z trudem pokonywał upał, walczył z nim, naginał bezsens tej temperatury do jakichś

form.

- Słyszałem, że ze stajni robią teraz garaże - mówił Tom do Gatsby'ego - ale ja jestem

pierwszy, który garaż przerobił na stajnię.

- Kto chce jechać do miasta? - uparcie pytała Daisy. Oczy Gatsby'ego pobiegły ku niej. - Och!

- krzyknęła. - Widać, że panu wcale nie jest gorąco.

Oczy ich spotkały się. Zatonęli w sobie spojrzeniem zapominając o wszystkich. Z wysiłkiem

spuściła wzrok.

- Panu nigdy nie jest gorąco - powtórzyła.

Wyznała spojrzeniem, że go kocha, i Tom Buchanan to zobaczył. Na jego twarzy odmalowało

się nieopisane zdumienie. Otworzył usta, spojrzał na Gatsby'ego, potem znów na Daisy, jak gdyby
nagle rozpoznał w niej osobę bardzo dawno nie widzianą.

- Pan jest podobny do tego człowieka z ogłoszenia - ciągnęła niewinnie. - Wie pan, do tej

reklamy...

- Doskonale - przerwał jej Tom pospiesznie. - Nie mam nic przeciwko temu, żeby pojechać

do miasta. Jedźmy wszyscy do miasta!

Wstał, a oczy wciąż mu biegały pomiędzy Gatsby'm i żoną. Nikt się nie ruszył.

background image

- No chodźmy! - Wzbierał w nim gniew. - Na co czekacie? Jeśli mamy jechać, to ruszajmy! -

Z trudem panował nad sobą i ręka mu drżała, gdy niósł do ust szklankę z resztą piwa. Na głos Daisy
wstaliśmy od stołu i wyszliśmy na rozpalony żwir podjazdu.

- Czy już musimy jechać? - sprzeciwiła się. - Tak od razu? Czy nie damy nikomu wypalić

papierosa?

- Wszyscy bez przerwy palili podczas lunchu.

- Och, bawmy się - poprosiła go. - Nie rób histerii. Za gorąco na to.

Milczał.

- Niech będzie - powiedziała. - Chodź ze mną, Jordan.

Poszły na górę przygotować się do wyjazdu, a my zostaliśmy we trójkę i czubkami butów

rozgrzebywaliśmy gorący żwir. Srebrny łuk księżyca unosił się już na zachodzie. Gatsby chciał coś
powiedzieć, lecz zmienił zamiar, gdy Tom obrócił się na pięcie i spojrzał mu w twarz wyczekująco.

- Gdzie pan ma swoje stajnie - spytał Gatsby z pewnym wysiłkiem.

- O ćwierć mili stąd.

- Ach, tak.

Pauza.

- Co za pomysł jechać do miasta! - wybuchnął Tom. - Kobietom zawsze coś strzeli do głowy.

- Czy mamy zabrać jakiś alkohol? - zawołała Daisy z okna na piętrze.

- Wezmę trochę whisky - odpowiedział Tom. Wszedł do domu.

Gatsby zwrócił się do mnie sztywno:

- Nie mogę mu nic powiedzieć w jego własnym domu, mój drogi.

- Ona ma niedyskretny głos - wtrąciłem. - W jej głosie jest coś... - zawahałem się.

- W jej głosie czuje się pieniądze - rzekł Gatsby nieoczekiwanie.

Tak było istotnie. Dopiero teraz to zrozumiałem. W tym głosie czuło się pieniądze, to one

zapewniały mu niewyczerpany wdzięk i urok, i melodyjny czar, owo brzęczenie dźwięcznych strun
jak w rozśpiewanych cymbałach. Na wysokim białym zamku, królewska córa, dziewczę złote...

Tom wyszedł z domu zawijając po drodze litrową butelkę whisky w ręcznik, za nim szły

Daisy i Jordan w małych, obcisłych kapelusikach z metalicznie połyskującego materiału i z lekkimi

background image

pelerynkami na ręku.

- Może pojedziemy wszyscy moim wozem - zaproponował Gatsby. Pomacał nagrzaną zieloną

skórę obicia. - Powinienem był go postawić w cieniu.

- Czy on ma normalną zmianę biegów? - spytał Tom.

- Tak.

- To niech pan weźmie mój kabriolet, a ja poprowadzę pański wóz.

Gatsby odniósł się do tego pomysłu z niesmakiem.

- Boję się, że jest mało benzyny - zaoponował.

- Wystarczy - powiedział Tom chełpliwie. Spojrzał na licznik. - A jak się skończy, zawsze

mogę się zatrzymać przed jakąś drogerią. Dzisiaj można dostać w drogeriach wiele różnych rzeczy.

Po tej uwadze, pozornie pozbawionej sensu, nastąpiła pauza. Daisy spojrzała na Toma i

zmarszczyła brwi, a przez twarz Gatsby'ego przeleciał wyraz zdecydowanie obcy i jednocześnie
nieuchwytnie znajomy, jakby już znany mi z czyjegoś opisu.

- Wsiadaj, Daisy - powiedział Tom popychając ją do samochodu Gatsby'ego. - Zawiozę cię

tym cyrkowym wozem.

Otworzył drzwi, lecz ona wysunęła mu się spod ramienia.

- Weź Nicka i Jordan. My pojedziemy za wami kabrioletem.

Stanęła tuż przy Gatsby'm dotykając dłonią jego rękawa. Jordan, Tom i ja zajęliśmy miejsca

na przodzie wozu. Tom włączył bieg na próbę, a potem ruszyliśmy pędem w przytłaczający upał,
zostawiając tych dwoje za nami.

- Widzieliście coś podobnego? - powiedział Tom.

- Niby co?

Spojrzał na mnie ostro i domyślił się, że ja i Jordan wiemy o wszystkim od dawna.

- Myślicie pewnie, że jestem skończony dureń, co? - zapytał. - Może i jestem, ale mam ten...

ten szósty zmysł, który mi czasem podpowiada, co robić. Możecie w to nie wierzyć, ale jest naukowo
stwierdzone...

Przerwał. Konieczność chwili zawróciła go z drogi, znad przepaści teoretycznych dywagacji.

- Mam już trochę informacji o tym typku - ciągnął. - Posunąłbym się jeszcze dalej, gdybym

wiedział...

background image

- Czy chcesz powiedzieć, że chodziłeś do wróżki? - spytała Jordan z humorem.

- Co? - Roześmieliśmy się, a on patrzał na nas zbity z tropu. - Do wróżki?

- No tak. Żeby dowiedzieć się czegoś o Gatsby'm.

- O Gatsby'm! Nie. Nie chodziłem. Mówię, że zrobiłem mały wywiad na temat jego

przeszłości.

- I stwierdziłeś, że był w Oksfordzie - podpowiedziała Jordan.

- W Oksfordzie! - Nie chciał wierzyć. - Akurat. W tym swoim różowym ubranku!

- A jednak był.

- Chodzi pewnie o ten Oksford, który jest w Nowym Meksyku - prychnął Tom pogardliwie -

albo coś w tym rodzaju.

- Słuchaj no, Tom. Jeżeli jesteś taki snob, to dlaczego zaprosiłeś go na lunch? - spytała Jordan

ze złością.

- To Daisy go zaprosiła. Poznała go jeszcze przed naszym ślubem. Bóg raczy wiedzieć gdzie!

Piwo wyparowało nam już z głów, czuliśmy wszyscy skłonność do irytacji, więc jechaliśmy

przez jakiś czas w milczeniu. Gdy na drodze pojawiły się wyblakłe oczy doktora T. J. Eckleburga,
przypomniałem sobie przestrogę Gatsby'ego o benzynie.

- Mamy dość, żeby dojechać do miasta - powiedział Tom.

- Ale tu akurat jest garaż - sprzeciwiła się Jordan - a ja nie mam ochoty utknąć potem na

drodze w tym wściekłym upale.

Tom niecierpliwie nacisnął obydwa hamulce i wóz z gwałtownym poślizgiem zatrzymał się

wśród chmury kurzu pod szyldem Wilsona. Po chwili właściciel wynurzył się z wnętrza i tępo patrzał
na samochód.

- Benzyny! - krzyknął Tom grubiańsko. - Co pan sobie wyobraża? Że chcemy podziwiać

widok?

- Chory jestem - powiedział Wilson nie ruszając się z miejsca. - Jestem chory od rana.

- Co się stało?

- Jestem wykończony.

- Więc co, mam sobie sam nalać? - spytał Tom. - Przez telefon wydawał się pan całkiem

zdrów.

background image

Wilson z wysiłkiem oderwał się od zacienionego progu i ciężko dysząc odkręcił korek od

baku. W świetle słońca twarz jego była zielona.

- Nie chciałem panu przeszkadzać w czasie lunchu - powiedział - ale bardzo potrzebuję

pieniędzy i chciałem wiedzieć, co pan zrobi ze swoim starym wozem.

- Jak się panu podoba ten tutaj? - zapytał Tom. - Kupiłem go w zeszłym tygodniu.

- Ładny jest, taki żółty - powiedział Wilson mocując się z uchwytem węża.

- Chciałby go pan kupić?

- Akurat pan sprzeda! - Wilson uśmiechnął się słabo. - Ale na tamtym wozie mógłbym coś

zarobić.

- Na co panu potrzeba tak nagle pieniędzy?

- Za długo tu siedzę. Chcę wyjechać. Ja i żona chcemy wyjechać na Zachód.

- Żona też? - wykrzyknął Tom zaskoczony.

- Mówi o tym od dziesięciu lat. - Oparł się o pompę ocieniając oczy. - A teraz pojedzie, czy

chce, czy nie chce. Zabiorę ją stąd.

Kabriolet przeleciał koło nas w chmurze pyłu, z białą plamą powiewającej dłoni.

- Ile płacę? - spytał Tom ostro.

- Właśnie dowiedziałem się czegoś dziwnego dwa dni temu - zaznaczył Wilson. - Dlatego

chcę wyjechać. Dlatego naprzykrzałem się panu z tym wozem.

- Ile płacę?

- Dolar dwadzieścia.

Zabójczy, niemiłosierny upał mącił mi w głowie, toteż przeżyłem przykry moment, zanim

zorientowałem się, że Wilson w swoich podejrzeniach - przynajmniej jak dotąd - nie bierze pod
uwagę osoby Toma. Odkrył, że Myrtle prowadzi podwójne życie, bywa w jakimś innym świecie i ten
szok załamał go fizycznie. Przyjrzałem się jemu, a potem Tomowi, który przecież mniej niż godzinę
temu zrobił identyczne odkrycie - i przyszło mi do głowy, że ani inteligencja, ani rasa nie różnią
mężczyzn od siebie do tego stopnia, co samopoczucie fizyczne - dobre lub złe. Wilson był tak rozbity,
że wyglądał na winowajcę obciążonego winą nie do naprawienia, jakby co najmniej jakiejś biednej
dziewczynie zrobił dziecko.

- Dam panu ten wóz - powiedział Tom. - Przyślę go tu jutro po południu.

Okolica ta zawsze była trochę niesamowita, nawet teraz, w pełnym blasku dnia, toteż

background image

odruchowo obejrzałem się, jakbym poczuł coś za moimi plecami. Ogromne oczy doktora T. J.
Eckleburga czuwały nieprzerwanie ponad hałdami popiołu, lecz po chwili spostrzegłem, że inna para
oczu przygląda się nam z odległości kilku metrów.

W jednym z okien nad garażem firanka był lekko rozchylona i Myrtle Wilson patrzał w dół, na

samochód. Pochłonięta tym całkowicie, nie zdawała sobie sprawy, iż jest obserwowana, i na twarzy
jej zjawiały się, jedno po drugim, różne uczucia jak przedmioty na powoli wywoływanej fotografii.
Znałem ten wyraz, widywałem go często u kobiet, ale na twarzy Myrtle Wilson wydał mi się
niepotrzebny i niczym niewytłumaczony, póki nie zdałem sobie sprawy, że oczami, rozszerzonymi
paroksyzmem zazdrości, wpatrywała się nie w Toma, lecz w Jordan Baker, którą brała za jego żonę.

Nie ma nic gorszego, jak kiedy zamieszaniu ulegnie umysł prosty i nieskomplikowany.

Gdyśmy odjechali sprzed garażu, Tom zaczął odczuwać gorące smagnięcia paniki. Żona i kochanka,
obydwie jeszcze przed godziną takie bezpieczne i nietknięte, wymykają się teraz spod jego kontroli w
tempie przyspieszonym. Instynkt kazał mu naciskać akcelerator w podwójnym celu - żeby dogonić
Daisy i uciec od Wilsona, pędziliśmy więc w kierunku Astorii z szybkością pięćdziesięciu mil na
godzinę, aż wreszcie pod pajęczym wiaduktem kolei nadziemnej zobaczyliśmy spokojnie jadący
niebieski kabriolet.

- W tych dużych kinach koło Pięćdziesiątej Ulicy jest chłodno - przypomniała Jordan. -

Uwielbiam Nowy Jork w letnie popołudnie, kiedy nikogo nie ma. Działa mi na zmysły, czuję, jakbym
miała pełne dłonie owoców tak dojrzałych, że same spadają z drzewa.

Słowo „zmysły” bardzo poważnie zwiększyło niepokój Toma, lecz zanim zdobył się na jakąś

odpowiedź, kabriolet stanął i Daisy dała nam znak, żebyśmy do nich podjechali.

- Dokąd jedziemy? - krzyknęła.

- Może do kina?

- Jest tak gorąco - biadała. - To wy idźcie. My się jeszcze przejedziemy i spotkamy się po

filmie. - Z wysiłkiem spróbowała dowcipkować. - Spotkamy się gdzieś na rogu. Poznacie mnie po
tym, że będę paliła dwa papierosy.

- Nie możemy kłócić się na ulicy - powiedział Tom niecierpliwie, gdy za naszymi plecami

jakaś ciężarówka zaczęła właśnie trąbić. - Jedźcie za mną na południową stronę Central Parku, przed
Hotel Plaza.

Wiele razy odwracał głowę i oglądał się za nimi, a kiedy gubili się w tłoku na jezdni,

zwalniał, żeby nie tracić ich z oczu. Przypuszczam, że bał się, żeby nie umknęli mu w boczną ulicę i
w ogóle z jego życia - na zawsze.

Ale nie uciekli. I wszyscy razem zrobiliśmy coś, co było mniej zrozumiałe, mianowicie

wynajęliśmy w Hotelu Plaza salon będący częścią apartamentu.

background image

Długa i bezładna dyskusja, która w rezultacie zapędziła nas do tego pokoju, wyleciała mi z

pamięci, chociaż do dziś czuję całym ciałem, jak w czasie tej dyskusji bielizna oblepiała mi nogi
niby śliski wąż i krople potu ciurkiem spływały po plecach. Myśl zrodziła się z pomysłu Daisy, żeby
wynająć pięć łazienek i wziąć zimną kąpiel, potem przybrała formę bardziej realną „jakiegoś
miejsca”, gdzie można by się napić whisky z miętą i lodem. Każdy z nas powtarzał w kółko, że to
„zwariowany pomysł”, wszyscy naraz mówiliśmy do zakłopotanego urzędnika w recepcji i
myśleliśmy albo udawaliśmy, że myślimy, że jesteśmy bardzo zabawni...

Pokój był duży i duszny i chociaż była już czwarta, otwarcie okien nie dało nam nic prócz

smaku nagrzanych, zakurzonych krzewów w parku. Daisy podeszła do lustra i odwrócona do nas
plecami poprawiała włosy.

- Bardzo elegancki apartament - szepnęła Jordan z szacunkiem i wszyscy roześmieliśmy się.

- Otwórzcie jeszcze jedno okno - rozkazała Daisy nie odwracając się.

- Nie ma już więcej okien.

- To trzeba zadzwonić po siekierę...

- Trzeba przede wszystkim zapomnieć o tym upale - rzekł Tom porywczo. - Wydaje się

dziesięć razy większy przez to nieustanne biadolenie.

Odwinął z ręcznika butelkę whisky i postawił na stole.

- Czemu pan nie zostawi Daisy w spokoju, mój drogi? - powiedział Gatsby. - To pan chciał

jechać do miasta.

Zapanowała cisza. Książka telefoniczna urwała się z haka i upadła na podłogę, na co Jordan

szepnęła: - Przepraszam - lecz tym razem nikt się nie roześmiał.

- Ja podniosę - zaofiarowałem się.

- Już ją mam. - Gatsby zbadał przerwany sznur, wymamrotał z zainteresowaniem „Hmm” i

rzucił książkę na krzesło.

- Panu się zdaje, że to takie wytworne - powiedział Tom ostro.

- Co?

- Całe to pańskie „mój drogi”. Gdzie pan się tego nauczył?

- Posłuchaj, Tom - powiedziała Daisy odwracając się od lustra - jeśli zaczniesz robić

osobiste przytyki, nie zostanę tu ani minuty. Zadzwoń i każ przynieść trochę lodu i mięty.

Kiedy Tom podniósł słuchawkę, stężony upał eksplodował dźwiękiem i usłyszeliśmy

dostojne akordy „Marsza weselnego” Mendelssohna, granego w sali balowej pod nami.

background image

- Wyobraźcie sobie, że ludzie pobierają się w taki upal! - krzyknęła Jordan z przerażeniem.

- A jednak... ja sama brałam ślub w połowie czerwca - przypomniała Daisy. - Louisville w

czerwcu! Ktoś zemdlał. Kto to zemdlał, Tom?

- Biloxi - odpowiedział krótko.

- Tak zwany „Box”. Box Biloxi i zarabiał boksem - to fakt i pochodził z Biloxi, Tennessee.

- Zanieśli go do nas - uzupełniła Jordan - bo mieszkaliśmy w drugim domu za kościołem. A

on siedział u nas trzy tygodnie, aż papa musiał go wyrzucić. Na drugi dzień po jego wyjeździe papa
umarł. - Po chwili dodała: - Jedno z drugim nie miało nic wspólnego.

- Znałem kiedyś Billa Biloxi z Memphis - stwierdziłem.

- To był jego kuzyn. Opowiedział mi dzieje całej swojej rodziny, zanim wyjechał. Dał mi

aluminiowy kij do golfa, który mi służy do dziś.

Muzyka ucichła na początku ceremonii ślubnej i teraz przez okno wdarły się przeciągłe

wiwaty i pojedyncze okrzyki gości, po czym buchnął jazz i zaczęły się tańce.

- Starzejemy się - powiedziała Daisy. - Gdybyśmy byli młodzi, to byśmy wstali i zatańczyli.

- Pamiętaj o Biloxim - ostrzegła ją Jordan. - Skąd go znałeś, Tom?

- Biloxiego? - Z trudem skupiał myśli. - Nie znałem go. To był znajomy Daisy.

- Nic podobnego - zaprzeczyła. - Pierwszy raz w życiu go wtedy widziałam. Przyjechał

jakimś prywatnym wozem.

- W każdym razie twierdził, że ciebie zna. Mówił, że wyrósł w Louisville. Asa Bird

przywiózł go w ostatniej chwili i zapytał, czy znajdzie się dla niego jakiś pokój.

Jordan uśmiechnęła się.

- Może wracał autostopem do domu. Powiedział mi, że był starostą twojego rocznika na

uniwersytecie.

Tom i ja tępo spojrzeliśmy na siebie.

- Biloxi?

- Po pierwsze, nie mieliśmy żadnego starosty...

Gatsby nerwowo, niespokojnie wybijał stopą rytm i Tom nagle zwrócił się do niego.

- Skoro już o tym mowa, panie Gatsby, słyszałem, że kończył pan Oksford.

background image

- Niezupełnie.

- Ależ tak. słyszałem, że był pan w Oksfordzie.

- Owszem, byłem.

Pauza. Po chwili głos Toma, niedowierzający i obraźliwy:

- Był pan tam zapewne tak samo, jak nasz Biloxi był z nami w New Haven.

Znów pauza. Kelner zapukał do drzwi i wniósł pokruszoną miętę oraz lód, lecz ciszy nie

przerwało nawet jego „dziękuję państwu” i delikatne zamknięcie drzwi. Ten drobiazg, nabrzmiały
znaczeniem, trzeba było wreszcie wyjaśnić.

- Powiedziałem panu, że byłem - rzekł Gatsby.

- Słyszałem, lecz chciałbym wiedzieć kiedy.

- W dziewiętnastym roku. Byłem tam tylko pięć miesięcy. Dlatego nie mogę twierdzić, że

studiowałem w Oksfordzie, że skończyłem Oksford.

Tom zerknął na nas, żeby sprawdzić, czy podzielamy jego wątpliwości. Ale wszyscy

patrzyliśmy na Gatsby'ego.

- Skorzystałem z okazji, jaką dano niektórym oficerom zaraz po zawieszeniu broni - ciągnął. -

Mogliśmy pójść na każdy uniwersytet w Anglii czy Francji.

Chciałem wstać i poklepać go po ramieniu. Czułem jeden z tych przypływów kompletnego

zaufania do niego, które nawiedzały mnie i wcześniej.

Daisy wstała uśmiechając się słabo i podeszła do stołu.

- Odkorkuj butelkę - rozkazała Tomowi - a ja ci przyrządzę whisky z miętą. Napijesz się i

przestaniesz się wygłupiać.

- Czekaj chwilę - warknął Tom. - Chcę zadać panu Gatsby jeszcze jedno pytanie.

- Niech pan pyta - powiedział Gatsby uprzejmie.

- Właściwie na co pan sobie pozwala w moim domu?

Grali teraz w otwarte karty i Gatsby był z tego zadowolony.

- On sobie na nic nie pozwala - Daisy z rozpaczą patrzała to na jednego, to na drugiego. - To

ty sobie za dużo pozwalasz. Proszę, panuj trochę nad sobą.

- Panuj nad sobą! - powtórzył Tom, jakby nie wierzył własnym uszom. - Więc mam siedzieć z

background image

założonymi rękami i godzić się na to, że jakieś tam zero zaleca się do mojej żony? Jeżeli chodzi ci o
takie panowanie nad sobą, to nie licz na mnie... W dzisiejszych czasach ludzie zaczynają szydzić z
instytucji małżeństwa, z rodziny, a jutro wykpią resztę i pozwolą czarnym żenić się z białymi.

Ta z pasją wypowiedziana bzdura podnieciła jego wyobraźnię, widział już siebie broniącego

własną piersią ostatnich szańców cywilizacji.

- Wszyscy tu jesteśmy biali - szepnęła Jordan.

- Wiem, że nie jestem zbyt popularny. Nie wydaję wielkich przyjęć. Musiał pan chyba ze

swojego domu zrobić chlew, aby znaleźć przyjaciół w tych... tych modnych sferach.

Mimo złości - a wszystkich nas rozzłościł - chciało mi się śmiać, gdy tylko otwierał usta.

Przejście od rozwiązłości i swobodnych obyczajów do pruderii dokonało się w nim tak szybko i tak
kompletnie!

- Teraz ja muszę panu coś powiedzieć, mój drogi - zaczął Gatsby.

Lecz Daisy odgadła jego zamiar.

- Nie, nie trzeba! - przerwała mu bezradnie. - Błagam, jedźmy wszyscy do domu. Dlaczego

nie jedziemy do domu?

- Doskonały pomysł. - Wstałem. - Chodź, Tom. Nikt nie chce pić.

- Chcę wiedzieć, co pan Gatsby ma mi do powiedzenia.

- Pana żona nie kocha pana - powiedział Gatsby. - Nigdy pana nie kochała. Ona kocha mnie.

- Pan oszalał! - krzyknął Tom odruchowo.

Gatsby skoczył na równe nogi, poruszony do żywego.

- Nigdy pana nie kochała, czy pan słyszy? - krzyknął. - Wyszła za pana tylko dlatego, że ja

byłem biedny i zmęczyła się czekaniem na mnie. Popełniła straszliwy błąd, ale w głębi serca nigdy
nie kochała nikogo prócz mnie!

W tym miejscu ja i Jordan usiłowaliśmy wyjść, lecz Tom i Gatsby, jeden przez drugiego,

stanowczo domagali się naszej obecności, jak gdyby nic nie mieli do ukrywania, i jakby udział w ich
przeżyciach był dla nas wielkim przywilejem.

- Usiądź, Daisy - Tom bez powodzenia próbował ojcowskiego tonu. - Więc o co chodzi?

Chciałbym dowiedzieć się wszystkiego...

- Powiedziałem już panu, o co chodzi - rzekł Gatsby. - I to od pięciu lat... a pan nic o tym nie

wiedział.

background image

Tom zwrócił się ostro do Daisy:

- To ty przez pięć lat widywałaś się z tym facetem?

- Nie - powiedział Gatsby. - Nie mogliśmy się spotykać. Ale kochaliśmy się przez cały ten

czas, mój drogi, a pan nic o tym nie wiedział. Chciało mi się śmiać - w jego oczach nie było śmiechu
- ile razy sobie pomyślałem, że pan nic nie wie.

- Aha, więc to wszystko. - Tom splótł grube palce jak ksiądz i rozparł się w fotelu.

- Pan oszalał! - wybuchnął. - Nie mogę mówić o tym, co było pięć lat temu, bo nie znałem

wtedy Daisy, i niech mnie szlag trafi, jeśli wiem, jakim cudem znalazł się pan w jej domu, chyba że
przynosił pan produkty ze sklepiku kuchennymi schodami. Ale cała reszta to kłamstwo, funta kłaków
niewarte. Daisy kochała mnie, kiedy się z nią ożeniłem, i dziś też mnie kocha.

- Nieprawda - powiedział Gatsby potrząsając głową.

- A jednak tak. Bieda w tym, że czasem strzeli jej coś do głowy i sama nie wie, co robi. -

Pokiwał głową jak mędrzec. - A co więcej, ja też kocham Daisy. Lubię się czasem zabawić i wtedy
robię głupstwa, ale zawsze wracam, a w głębi serca nie przestaję jej kochać.

- To niesłychane! - powiedziała Daisy. Zwróciła się do mnie i głos jej, spadając o oktawę

niżej, napełnił pokój podniecającym gniewem: - Czy wiesz, dlaczego wyjechaliśmy z Chicago?
Dziwię się, że nikt cię dotąd nie uraczył opowiadaniem o jego „zabawach”.

Gatsby przeszedł przez pokój i stanął przy niej.

- Daisy, to już się teraz skończyło - powiedział poważnie. - Już nie ma żadnego znaczenia.

Powiedz mu tylko prawdę, powiedz, że nigdy go nie kochałaś, i cała przeszłość będzie wymazana na
zawsze.

Spojrzała na niego nieprzytomnie.

- Mój Boże... jakżeż mogłabym go kochać?

- Nigdy go nie kochałaś.

Zawahała się. Jej błagalne spojrzenie padło na Jordan i na mnie, jakby dopiero teraz zdała

sobie sprawę z tego, co robi, jak gdyby w ogóle nigdy nie miała zamiaru robić czegokolwiek. Lecz
stało się. Teraz już było za późno.

- Nigdy go nie kochałam - powiedziała z wyraźnym oporem.

- Nawet w Kapiolani? - spytał nagle Tom.

- Nie.

background image

Przez rozgrzane fale powietrza płynęły ku nam z sali balowej stłumione, odurzające akordy.

- Nawet tego dnia, kiedy niosłem ciebie na rękach z Punch Bowl, żebyś nie zamoczyła nóg? -

W głosie jego zabrzmiała szorstka czułość: - Daisy?

- Proszę cię, przestań. - Powiedziała to chłodno, ale już bez urazy. Spojrzała na Gatsby'ego. -

Spokojnie, Jay - lecz ręka jej drżała, gdy próbowała zapalić papierosa. Nagle rzuciła go razem z
płonącą zapałką na dywan. - Och, chcesz za wiele! - krzyknęła do Gatsby'ego. - Kocham cię teraz.
Czy to nie dość? Nic nie poradzę na to, co było. - Zaczęła szlochać bezradnie. - Kochałam go
kiedyś... ale ciebie kochałam także.

Gatsby otworzył szeroko oczy i zamknął je.

- Mnie kochałaś także? - powtórzył.

- Nawet i to jest kłamstwo - powiedział Tom bez litości.

- Nie wiedziała, że pan żyje. Przecież mnie i Daisy łączą rzeczy, o których pan nigdy się nie

dowie, których ani ja, ani ona nigdy nie będziemy mogli zapomnieć.

Gatsby wyglądał tak, jakby słowa te zadały mu fizyczny ból.

- Muszę pomówić z Daisy na osobności - postanowił. - Jest teraz bardzo zdenerwowana...

- Nawet jak będziemy sami, nie powiem ci, że nigdy nie kochałam Toma - przyznała żałosnym

głosem. - To by było kłamstwo.

- Oczywiście, że to kłamstwo - potwierdził Tom.

Odwróciła się do męża: - Jakby to miało dla ciebie jakieś znaczenie.

- Oczywiście, że ma. Od dziś będę więcej dbał o ciebie.

- Pan nie rozumie - powiedział Gatsby tknięty panicznym strachem. - Nigdy więcej nie będzie

już pan miał okazji dbać o nią.

- Nie? - Tom otworzył szeroko oczy i zaśmiał się. Teraz już stać go było na panowanie nad

sobą. - A niby dlaczego?

- Daisy odchodzi od pana.

- Bzdura.

- A jednak tak - powiedziała Daisy z widocznym wysiłkiem.

- Ona mnie nie porzuci! - Tom niespodzianie zaatakował Gatsby'ego na całej linii. - Na

pewno nie porzuci mnie dla zwyczajnego oszusta, który włożył jej na palec ukradziony pierścionek.

background image

- Mam tego dosyć! - krzyknęła Daisy. - Błagam was, chodźmy.

- Kim pan właściwie jest? - wybuchnął Tom. - Należy pan do paczki Meyera Wolfsheima, to

wiem. Zrobiłem mały wywiad na temat pana interesów... a jutro dowiem się więcej.

- Niech pan robi, co się panu podoba, mój drogi - powiedział Gatsby spokojnie.

- Dowiedziałem się, co to są te pańskie „drogerie”. - Zwrócił się do nas i jednym tchem

powiedział: - On i ten Wolfsheim kupili mnóstwo podrzędnych drogerii, tutaj i w Chicago, i
sprzedawali alkohol etylowy. To jeden z jego drobnych szwindli. Od razu wziąłem go za bootleggera
i niewiele się omyliłem.

- I cóż z tego - rzekł Gatsby uprzejmie. - O ile mi wiadomo, pański przyjaciel Walter Chase

wcale się nie wstydził przystąpić do spółki.

- A pan wystawił go do wiatru, prawda? Posłał go pan na miesiąc do więzienia w New

Jersey. Boże! Szkoda, że pan nie może słyszeć, co on o panu opowiada.

- Mój drogi, on przyszedł do nas zrujnowany do nitki. Był szczęśliwy, że trochę zarobi.

- Przestań pan do mnie mówić „mój drogi”! - krzyknął Tom. Gatsby nic nie odpowiedział. -

Walter też mógł pana urządzić za przekroczenie ustawy o totalizatorze, ale Wolfsheim zmusił go
terrorem do milczenia.

Na twarzy Gatsby'ego pojawił się znów ten obcy, a jednak jakoś mi znajomy wyraz.

- Ten interes „drogeryjny” dawał panu pieniądze tylko na drobne wydatki - ciągnął Tom

powoli. - Ale teraz knuje pan coś takiego, o czym Walter boi się mówić.

Zerknąłem na Daisy, która przerażony wzrok przenosiła z męża na Gatsby'ego, zerknąłem na

Jordan, balansującą znów na czubku brody jakiś przedmiot niewidzialny, ale pochłaniający jej
uwagę, potem odwróciłem się znów do Gatsby'ego - i zdumiał mnie wyraz jego twarzy. Wyglądał -
powtarzam to mimo całej pogardy dla bezmyślnych oszczerstw jego gości - wyglądał tak, jakby
„zabił człowieka”. Przez jedną chwilę to, co ujawniło się w jego rysach, odpowiadało dokładnie
fantastycznemu określeniu. Ale potem znikło i Gatsby zwrócił się do Daisy nerwowo, z przejęciem
zaprzeczając wszystkiemu, broniąc swego imienia przed oskarżeniami, których nikt nie rzucił. Lecz
ona z każdym słowem zamykała się coraz bardziej w sobie, więc poniechał wszelkich argumentów;
wymykały mu się ostatnie chwile tego popołudnia i już tylko w beznadziejnych marzeniach próbował
dotknąć tego, co stało się nietykalne, torując sobie żałośnie, rozpaczliwie drogę do owego
utraconego głosu w drugim końcu pokoju.

Głos ten znów błagał, żeby iść.

- Proszę cię, Tom! Ja już tego nie mogę wytrzymać.

Jej przerażone oczy mówiły, że zrezygnowała ze wszystkich zamiarów, że opuściła ją cała

odwaga.

background image

- Pojedziesz z panem, Daisy - rzekł Tom. - Jego wozem.

Spojrzała na Toma, wyraźnie zaniepokojona, lecz on z wielkodusznym lekceważeniem

pozostał przy tej decyzji.

- Idź, nie będzie ci dokuczał. Zrozumiał chyba, że jego bezczelny flircik się skończył.

Odeszli bez słowa, jakby wyproszeni za drzwi jednym kiwnięciem palca, już nieważni i jak

duchy odgrodzeni nawet od naszej litości.

Tom w chwilę później wstał i zaczął zawijać w ręcznik nie napoczętą butelkę whisky.

- Napijecie się? Jordan? Nick?

Nie odpowiedziałem.

- Nick? - spytał ponownie.

- Co?

- Chcesz trochę?

- Nie... Właśnie sobie przypomniałem, że dziś są moje urodziny.

Skończyłem trzydzieści lat. Przede mną leżała niebezpieczna, nie wróżąca nic dobrego droga

następnego dziesięciolecia.

Była siódma godzina, kiedy wsiedliśmy z Tomem do jego kabrioletu i ruszyliśmy na Long

Island. Tom gadał bez przerwy, tryumfujący, roześmiany, lecz mnie i Jordan głos jego wydawał się
tak daleki, jak gwar obcych ludzi na chodniku czy zgiełk na wiadukcie nad naszymi głowami. Ludzkie
współczucie ma swoje granice i wszystkie te tragiczne powikłania z ulgą zostawiliśmy za sobą wraz
ze znikającymi światłami wielkiego miasta. Skończona trzydziestka - zapowiedź samotnego
dziesięciolecia, coraz krótszej listy nieżonatych przyjaciół, coraz mniejszego zapasu entuzjazmu,
coraz rzadszych włosów. Lecz oto miałem przy sobie Jordan, która - w przeciwieństwie do Daisy -
była zbyt mądra, aby z roku na rok przechowywać dawno umarłe sny. Gdy przejeżdżaliśmy przez
ciemny most, jej szczupła twarz leniwie otarła się o moje ramię i kojący uścisk jej ręki stłumił groźne
uderzenie trzydziestki.

I tak jechaliśmy przez stygnący zmierzch ku śmierci.

Młody Grek, Mavromichaelis, właściciel knajpki koło hałd popiołu, był głównym świadkiem

w śledztwie. Spał z powodu upału aż do piątej, a potem zajrzał do garażu i w kantorku zastał
Wilsona chorego, szarego jak jego własne włosy i nękanego dreszczami. Michaelis radził mu pójść
do łóżka, ale Wilson nie chciał twierdząc, że to go narazi na straty w interesie. Gdy sąsiad próbował
go namówić, nad głowami ich rozległ się straszliwy łoskot.

- Zamknąłem żonę na górze - spokojnie wyjaśnił Wilson. - Posiedzi tam aż do pojutrza, a

background image

pojutrze wyniesiemy się stąd.

Michaelis zdziwił się: byli sąsiadami od czterech lat i Wilson nigdy, w najmniejszym stopniu

nie wydawał mu się zdolny do takiego oświadczenia. Ogólnie biorąc robił wrażenie człowieka stale
wyczerpanego: gdy nie pracował, siedział sobie na krześle przed drzwiami i gapił się na ludzi i na
samochody, przejeżdżające drogą. Kiedy go ktoś zagadnął, odpowiadał uśmiechem zawsze
uprzejmym i bezbarwnym. Należał do swojej żony, nie do siebie.

Rozumie się, że Michaelis próbował wybadać, co się stało,. lecz Wilson nie chciał

powiedzieć ani słowa - zamiast tego zaczął patrzeć na swojego gościa podejrzliwie i wypytywać go,
co robił o tej i tej porze tego i tego dnia. Michaelis poczuł się w końcu nieswojo i kiedy kilku
robotników przeszło koło garażu kierując się do jego knajpki, skorzystał z okazji, żeby się pożegnać,
ale miał zamiar jeszcze wrócić. Lecz nie wrócił. Po prostu zapomniał, tak mu się przynajmniej zdaje.
Kiedy znów wyszedł z domu, trochę po siódmej, przypomniał sobie rozmowę, bo usłyszał głos pani
Wilson, głośno łającej męża w garażu. Słyszał, jak krzyczała: - Zbij mnie! Rzuć się na mnie i zbij
mnie, ty nędzny, podły tchórzu!

W chwilę później wyleciała na dwór, w półmrok, krzycząc i wymachując rękami i - zanim

mógł się ruszyć z miejsca, było już po wszystkim.

„Wóz śmierci”, jak go nazwały gazety, nie zatrzymał się: wynurzył się z gęstniejącego mroku,

zawahał się na sekundę i potem zniknął za zakrętem. Mavromichaelis nie wiedział nawet na pewno,
jakiego był koloru - pierwszemu policjantowi powiedział, że był jasnozielony. Drugi samochód,
jadący do Nowego Jorku, zatrzymał się sto jardów dalej i jego kierowca podbiegł do miejsca, gdzie
Myrtle Wilson leżała bez znaku życia. Jej ciemna, gęsta krew mieszała się z pyłem drogi.

Michaelis i ten człowiek pierwsi jej dopadli, lecz kiedy rozerwali na niej bluzkę, jeszcze

wilgotną od potu, zobaczyli,. że lewa pierś zwisa jak łachman i nie było już po co słuchać, czy serce
bije. Usta miała szeroko otwarte i nawet pęknięte w kącikach, jak gdyby z trudem wydawała ostatnie
tchnienie dławiąc się swoją wezbraną potężną witalnością.

Zobaczyliśmy już z daleka trzy czy cztery samochody i tłum ludzi.

- Kraksa! - powiedział Tom. - To dobrze. Nareszcie Wilson coś zarobi.

Zwolnił, lecz wciąż bez zamiaru zatrzymania się, aż dopiero gdy podjechaliśmy bliżej,

milczące, poważne twarze ludzi przed garażem kazały mu odruchowo zahamować.

- Chwileczkę - powiedział niezdecydowanie. - Zobaczymy, co tam się dzieje.

Do mojej świadomości dotarło teraz jakieś przenikliwe zawodzenie, dobywające się bez

przerwy z garażu, dźwięk, w którym - gdyśmy wyszli z samochodu i zbliżyli do drzwi można było
rozróżnić słowa: „Och, mój Boże”, powtarzane raz po raz wśród przeciągłych jęków.

- Coś się stało? - powiedział Tom, zaniepokojony.

Wspiął się na palce i ponad kręgiem głów zajrzał do garażu oświetlonego tylko jedną żółtą

background image

żarówką, kołyszącą się pod sufitem w metalowej koszulce. Potem w gardle zabulgotało mu ochryple,
jednym wściekłym ruchem potężnych ramion utorował sobie drogę i przepchnął się do środka.

Krąg zamknął się za nim szemrząc oburzonym protestem; przez dobrą minutę nic w ogóle nie

widziałem. Potem nowi przybysze nacisnęli z tyłu i razem z Jordan znaleźliśmy się nieoczekiwanie
we wnętrzu.

Ciało Myrtle Wilson leżało na stole pod ścianą, zawinięte w jeden koc, a potem w drugi, jak

gdyby mimo upalnego wieczoru miała dreszcze, i Tom, odwrócony do nas tyłem, tkwił pochylony nad
nią bez ruchu. Obok niego stał policjant i pocąc się z gorąca i gorliwości zapisywał nazwiska w
notesiku. Z początku nie mogłem się zorientować, skąd dobiegają krzyki i jęki, które żałosnym echem
odbijały się od nagich ścian garażu - potem zobaczyłem Wilsona na stopniu prowadzącym do
kantorka: chwiał się w miejscu, rękami wczepiony w ramę drzwi. Jakiś człowiek przemawiał do
niego półgłosem usiłując od czasu do czasu położyć mu dłoń na ramieniu, lecz Wilson nic nie widział
i nic nie słyszał. Wodził powoli wzrokiem od kołyszącej się lampy do owego ciężaru na stole i
natychmiast z powrotem do lampy, krzycząc bez przerwy strasznym głosem: „Och, mój Boże! Och,
mój Boże! Och, mój Boże!”

Wreszcie Tom gwałtownie podniósł głowę, rozejrzał się po garażu szklistym wzrokiem i

nieprzytomnie wybełkotał coś do policjanta.

- M - a - v - mówił policjant - o...

- Nie - poprawił mężczyzna - M - a - v - r – o...

- Słuchaj pan - wymamrotał Tom z zaciekłością.

- ... r - powiedział policjant - o...

- ... m...

- m... - Policjant spojrzał na Toma, gdy szeroka dłoń gwałtownie spadła mu na ramię. - Czego

pan chcesz, panie?

- Jak to się stało? Chcę wiedzieć, jak to się stało?

- Przejechana przez auto. Zabita na miejscu.

- Zabita na miejscu - powtórzył Tom osłupiały.

- Wyleciała na szosę. A ten sukinsyn nawet się nie zatrzymał.

- Były dwa wozy - powiedział Michaelis. - Jeden jechał w jedną stronę, drugi w drugą,

jasne?

- Drugi w którą? - spytał natarczywie policjant.

background image

- Każdy w inną. A ona... - podniósł rękę, żeby pokazać na koce, ale zatrzymał ją w połowie

ruchu i opuścił - ona wybiegła na drogę i ten, co jechał z Nowego Jorku, wpadł prosto na nią, a
jechał trzydzieści albo czterdzieści mil na godzinę.

- Jak nazywa się ta miejscowość? - spytał policjant.

- Nie ma nazwy.

Jasny i dobrze ubrany Murzyn podszedł bliżej.

- To był żółty wóz - powiedział. - Duży żółty wóz. Nowy.

- Pan widział wypadek? - spytał policjant.

- Nie, ale wóz minął mnie trochę dalej na drodze. Jechał więcej niż czterdzieści. Pięćdziesiąt,

sześćdziesiąt.

- Pan pozwoli bliżej i proszę podać nazwisko. Proszę o spokój. Muszę zapisać jego

nazwisko.

Urywki tej rozmowy dotarły widocznie do Wilsona, słaniającego się w drzwiach, bo nagle w

jego spazmatycznym lamencie zabrzmiał nowy temat.

- Nie musicie mi mówić, jaki to wóz! Ja wiem dobrze, jaki to wóz,

Obserwując Toma zobaczyłem, jak mu na plecach pod marynarką napięły się muskuły.

Podszedł szybko do Wilsona, stanął przed nim i mocno chwycił go za ramiona.

- Opanuj się, człowieku - powiedział z szorstką pociechą..

Wilson spostrzegł Toma: wspiął się na palce i byłby upadł na kolana, gdyby go Tom nie

podtrzymał.

- Słuchaj pan - powiedział Tom, delikatnie nim potrząsając. - Przyjechałem przed chwilą z

Nowego Jorku. Przywiozłem panu samochód, o którym mówiliśmy. A ten żółty wóz, który
prowadziłem dziś po południu, nie należy do mnie, rozumie pan? Nie widziałem go przez całe
popołudnie.

Tylko ja i Murzyn byliśmy dość blisko, żeby usłyszeć, co, mówi, ale ton jego głosu

zaintrygował policjanta.

- Co się tam dzieje? - zapytał spoglądając w stronę Toma zaczepnie.

- Jestem jego przyjacielem - Tom odwrócił głowę, ale rękami mocno trzymał Wilsona. - On

powiada, że zna ten wóz... To był żółty wóz.

- A jakiego koloru jest pański wóz?

background image

- Niebieski kabriolet.

- Przyjechaliśmy prosto z Nowego Jorku - powiedziałem..

Ktoś, kto jechał za nami, potwierdził to i policjant odwrócił się.

- Niech pan jeszcze raz dokładnie powtórzy swoje nazwisko...

Tom podniósł Wilsona jak kukłę, wniósł go do kantorka,. posadził na krześle i wrócił.

- Niech ktoś tu przyjdzie i siądzie przy nim! – rzucił rozkazująco. Poczekał, aż dwaj najbliżej

stojący mężczyźni, wymieniając niechętne spojrzenia, weszli do kantoru. Tom zamknął za nimi drzwi
i zszedł ze stopnia unikając wzrokiem stołu. Gdy mijał mnie, szepnął: Chodźmy stąd.

Czując na sobie wszystkie spojrzenia, drogą, utorowaną jego władczymi ramionami,

przepchnęliśmy się przez wciąż napływający tłum; w przejściu spotkaliśmy zadyszanego lekarza z
walizeczką, po którego w płonnej nadziei posłano pół godziny temu.

Tom jechał powoli aż do zakrętu; potem dodał gazu i kabriolet pomknął naprzód w ciemność.

Po krótkiej chwili usłyszałem niski, ochrypły szloch i zobaczyłem, że twarz ma zalaną łzami.

- Przeklęty tchórz! - załkał. - Nawet nie zatrzymał wozu.

Dom Buchananów wynurzył się nagle przed nami spośród ciemnych, szumiących drzew. Tom

stanął przed gankiem i spojrzał w górę, gdzie na pierwszym piętrze dwa okna kwitły światłem wśród
dzikiego wina.

- Daisy jest w domu - powiedział. Gdy wysiedliśmy, spojrzał na mnie i lekko zmarszczył

czoło.

- Powinienem był wysadzić ciebie w West Egg. Nic już dziś nie możemy zrobić.

Zaszła w nim pewna zmiana, mówił tonem poważnym i zdecydowanym. Gdy szliśmy w stronę

ganku po żwirze oblanym poświatą księżyca, panował już całkowicie nad sytuacją.

- Zadzwonię po taksówkę, żeby zawiozła ciebie do domu, a tymczasem idźcie do kuchni i

każcie sobie podać kolację... jeżeli chcecie jeść. - Otworzył drzwi. - Chodźcie.

- Nie, dzięki. Ale będę ci wdzięczny, jeśli zamówisz dla mnie taksówkę. Poczekam na

dworze.

Jordan położyła mi dłoń na ramieniu.

- Nie chcesz wejść, Nick?

- Nie, dziękuję.

background image

Nie czułem się dobrze i chciałem być sam. Ale Jordan zwlekała jeszcze chwilę.

- Jest dopiero pół do dziesiątej - powiedziała.

Niech mnie szlag trafi, jeśli wejdę! Miałem ich wszystkich dość, jak na jeden dzień, i nagle,

ni stąd, ni zowąd, dotyczyło to także Jordan. Musiała coś z tego wyczuć, bo raptem odwróciła się i
wbiegła po stopniach do domu. Usiadłem na kilka minut podparłszy głowę rękami, póki nie
usłyszałem, jak wewnątrz domu lokaj dzwoni po taksówkę. Wtedy powoli poszedłem ścieżką, żeby
poczekać przy furtce.

Nie uszedłem dwudziestu jardów, gdy usłyszałem swoje imię i z krzaków wyszedł na ścieżkę

Gatsby. Musiałem się wtedy czuć dość niesamowicie, bo mogłem myśleć tylko o tym, jak błyszczy
jego różowa marynarka w świetle księżyca.

- Co tu robisz? - spytałem.

- Po prostu stoję, mój drogi.

Nie wiem czemu, wydało mi się nikczemne. Byłbym przysiągł, że za chwilę zacznie rabować

dom Buchananów: nie zdziwiłbym się, gdybym zobaczył za nim w krzakach podejrzane twarze „ludzi
Wolfsheima”.

- Widziałeś jakieś zamieszanie po drodze? - spytał mnie po chwili.

- Tak.

Zawahał się.

- Ona nie żyje?

- Nie żyje.

- Tak przypuszczałem i powiedziałem to Daisy. Lepiej, przeżyła ten wstrząs od razu. Zniosła

to nie najgorzej.

Mówił tak, jakby reakcja Daisy była jedyną ważną rzeczą.

- Przyjechałem do West Egg boczną drogą - ciągnął dalej - i zostawiłem wóz w moim garażu.

Przypuszczam, że nikt nas nie widział, ale oczywiście nie mam pewności.

W tej chwili czułem do niego taką antypatię, że nie widziałem potrzeby informowania go, iż

się myli.

- Kto to była ta kobieta? - zapytał.

- Nazywa się Wilson. Żona właściciela garażu. Jak to się stało, u licha?

background image

- Wiesz, próbowałem wykręcić kierownicę... - Urwał i nagle odgadłem prawdę.

- Daisy prowadziła wóz?

- Tak - przyznał po chwili. - Ale oczywiście powiem, że to ja. Widzisz, kiedy wyjechaliśmy z

miasta, była bardzo zdenerwowana i myślała, że to ją trochę uspokoi, a ta kobieta wyskoczyła na nas
akurat, jak mijaliśmy wóz idący z przeciwnej strony. Wszystko to się stało w jednej sekundzie, ale
wydało mi się jednak, że ona chciała nam coś powiedzieć, wzięła nas za znajomych. Daisy w
pierwszym odruchu usiłowała ją wyminąć, skręciła w stronę tego wozu, co szedł na nas, a potem,
straciła głowę i znów skręciła. W tym samym momencie, kiedy chwyciłem za kierownicę, poczułem
uderzenie. Musiało zabić ją na miejscu.

- Rozerwało ją...

- Nie mów, mój drogi. - Wzdrygnął się. - W każdym razie Daisy dodała gazu. Powiedziałem,

żeby się zatrzymała, ale ona nie mogła, więc nacisnąłem ręczny hamulec. Wtedy osunęła się na moje
kolana, a ja pojechałem dalej.

- Jutro przyjdzie do siebie - ciągnął. - Czekam tu, żeby zobaczyć, czy on nie będzie jej

dokuczał z powodu tej sceny w hotelu. Zamknęła się w swoim pokoju i jeżeli on zachowa się
brutalnie, Daisy zgasi i potem znów zapali światło.

- Nie dotknie jej - powiedziałem. - Nie myśli o niej.

- Ale ja mu nie ufam, mój drogi.

- Jak długo masz zamiar czekać?

- Choćby i całą noc. W każdym razie tak długo, aż wszyscy pójdą spać.

Zobaczyłem teraz sytuację z innej strony. Przypuśćmy, że Tom dowie się, kto prowadził wóz.

Może mu przyjść do głowy, że to ma jakiś związek... może mu przyjść do głowy Bóg wie co.
Spojrzałem na dom; widać było światło w dwóch czy trzech oknach na parterze i różowy odblask
lampy w pokoju Daisy na pierwszym piętrze.

- Poczekaj tu - powiedziałem. - Zobaczę, co się tam dzieje.

Zawróciłem brzegiem trawnika, cichutko przeciąłem żwirem wysypaną ścieżkę i na palcach

wszedłem na taras. W salonie story były odsunięte i zobaczyłem, że pokój jest pusty. Przeszedłem
przez werandę, na której w czerwcowy wieczór, trzy miesiące temu, jedliśmy obiad, i trafiłem na
mały prostokąt światła, padający, jak się domyśliłem, z okna pokoju kredensowego. Zasłony były
spuszczone, lecz tuż nad parapetem znalazłem szparę.

Daisy i Tom siedzieli naprzeciw siebie przy kuchennym stole, na którym stał półmisek z

zimnym kurczęciem i dwie butelki piwa. Tom z przekonaniem mówił coś do niej i w tym nastroju
powagi jego dłoń upadła na dłoń Daisy i objęła ją, Daisy raz po raz spoglądała na niego i potakiwała
głową.

background image

Nie byli szczęśliwi - żadne z nich nie tknęło kurczęcia czy piwa - ale nie byli też

nieszczęśliwi. Nad tym obrazkiem unosił się nastrój niewymuszonej intymności, można było bez trudu
sobie wyobrazić, że tych dwoje łączy porozumienie spiskowców.

Gdy na palcach schodziłem z werandy, usłyszałem moją taksówkę, szukającą w ciemności

wjazdu do domu. Gatsby czekał mnie tam, gdzie go zostawiłem.

- Wszystko w porządku? - spytał z niepokojem.

- Tak, najzupełniej. - Zawahałem się. - Jedź do domu i prześpij się.

Potrząsnął głową.

- Chcę tu poczekać, aż Daisy pójdzie spać. Dobranoc, mój drogi.

Wsadził ręce do kieszeni i gorliwie wrócił na posterunek odwracając się do mnie plecami,

jak gdyby moja osoba kalała świętość tego czuwania. Więc poszedłem sobie, a on został czuwając w
świetle księżyca - nad niczym.

background image

VIII

Nie mogłem spać całą noc. Syrena, ostrzegająca przed mgłą, wyła bez przerwy w cieśninie i

na wpół chory szamotałem się pomiędzy groteskową rzeczywistością i dzikimi, strasznymi snami. O
świcie usłyszałem taksówkę, zajeżdżającą przed dom Gatsby'ego. Natychmiast wyskoczyłem z łóżka i
zacząłem się ubierać - czułem, że muszę mu coś powiedzieć, przed czymś go ostrzec, a rano może być
za późno.

Przemierzając jego trawnik zobaczyłem drzwi wejściowe jeszcze otwarte i Gatsby'ego w

hallu, wspartego o brzeg stołu, jakby pod ciężarem przygnębienia czy senności.

- Nic się nie działo - powiedział słabo. - Czekałem gdzieś około czwartej podeszła do okna i

postała tam chwilę, a potem zgasiła światło.

Jego dom nigdy nie wydał mi się tak ogromny jak owej nocy, gdy w wielkich pokojach

szukaliśmy papierosów. Rozsuwaliśmy story jak płótna namiotów, przemierzaliśmy po omacku
niezliczone metry ciemnych ścian szukając kontaktów - raz wpadłem na fortepian wydobywając z
klawiszów niesamowity akord. Wszędzie było, nie wiadomo dlaczego, dużo kurzu i bardzo duszno,
jakby tu od wielu dni nie wietrzono. Znalazłem w pudełku na nie znanym mi stole dwa stare,
wyschnięte papierosy. Otworzyliśmy szeroko okna w salonie i siedliśmy paląc w ciemności.

- Powinieneś wyjechać - powiedziałem. - Jasne jak słońce, że wytropią twój wóz.

- Wyjechać teraz, mój drogi?

- Na tydzień, do Atlantic City albo do Montrealu.

Nie chciał o tym słyszeć. Nie może przecież opuścić Daisy, zanim się nie dowie, co ona

zrobi. Trzymał się kurczowo ostatniego cienia nadziei, a ja nie miałem serca uwolnić go od złudzeń.

To właśnie owej nocy opowiedział mi dziwną historię swojej młodości, spędzonej z Danem

Cody - odpowiedział ją, bo „Jay Gatsby” rozbił się jak szkło o złośliwość Toma i skończyła się
długotrwała, potajemna i niedorzeczna gra. Myślę, że teraz przyznałby się do wszystkiego, bez
wahań, lecz chciał mówić o Daisy.

Była w jego życiu pierwszą dziewczyną z dobrego domu. Z ludźmi tego rodzaju stykał się w

różnych swoich nie ujawnionych zawodach, lecz zawsze oddzielony od nich niewidzialnym
zasiekiem z drutu. Wydała mu się niepokojąco godna pożądania. Bywał w jej domu, najpierw z
innymi oficerami z Camp Taylor, później sam. Zdumiewał go i zachwycał - nigdy przedtem nie był w
tak wspaniałym domu. Lecz atmosferę zapierającego dech napięcia nadawał mu fakt, że mieszkała w
nim Daisy - w sposób równie niewymuszony i naturalny, jak on w swoim obozowym namiocie. Dla
niego ten dom był spowity tajemnicą; można było domyślać się istnienia pokojów sypialnych na
piękniejszych i chłodniejszych od innych, i wesołych, ciepłych korytarzy - pełnych ruchu i życia, i
miłości, ale nie owych starych wspomnień miłości zasuszonych w lawendzie, lecz romansów
pulsujących świeżym oddechem, pachnącym najnowszym, błyszczącym samochodem i balem, po

background image

którym kwiaty jeszcze nie zwiędły. Podniecało go również to, że wielu kochało się w Daisy -
podnosiło to jej wartość w jego oczach. Czuł obecność tych wielbicieli w całym domu, czuł w
powietrzu cienie i echa wibrujących jeszcze uczuć.

Lecz zdawał sobie sprawę, że bywa w domu Daisy na zasadzie czystego przypadku. Choć

mogła go czekać najwspanialsza przyszłość jako Jay Gatsby'ego, w owym czasie był tylko młodym
człowiekiem bez grosza, bez przeszłości, a mundur oficera mógł zniknąć z jego ramion w jednej
chwili jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wykorzystywał więc czas i okoliczności, jak się
dało. Brał, co mógł brać, zachłannie i bez skrupułów - w końcu wziął Daisy w pewną cichą,
październikową noc, wziął ją, bo w gruncie rzeczy nie miał prawa dotknąć jej ręki.

Mógł sobą gardzić, ponieważ wziął ją podstępem podając się za kogoś innego. Nie znaczy to,

że usiłował ją olśnić swoimi wyimaginowanymi milionami, lecz z rozmysłem obudził w Daisy
zaufanie i poczucie bezpieczeństwa; dał jej do zrozumienia, że jest z tej samej sfery, co ona, że jest
całkowicie zdolny zaopiekować się nią. W istocie jednak nie miał tych możliwości - nie stała za nim
żadna majętna rodzina i zależał od bezdusznych zwierzchników, których kaprys mógł go rzucić na
drugi koniec świata.

Ale nie gardził sobą i stało się inaczej, niż sobie wyobrażał. Prawdopodobnie miał zamiar

wziąć, co się da, i odejść - lecz oto stwierdził, że skazał się sam na wędrówkę za Świętym Graalem.
Wiedział, że Daisy jest niezwykła, lecz nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo niezwykła może być
dziewczyna z dobrego domu. Zniknęła we wnętrzu tego domu, wróciła do swego wspaniałego,
bogatego życia nie zostawiając Gatsby'emu nic. Czuł się jej poślubiony, to było wszystko.

Gdy znów się spotkali, w dwa dni później, to on, Gatsby, był bez tchu, to on w jakiś sposób

był oszukany. Ganek jej domu oświetlały gwiazdy, jakby w tym celu opłacone; modna trzcinowa
ławeczka zatrzeszczała z szykiem, gdy Daisy zwróciła się ku niemu, a on pocałował jej chciwe i
ładne usta. Zaziębiła się i miała głos bardziej zachrypnięty niż zwykle, co dodawało mu jeszcze
więcej uroku. Jej młodość i niezwykłość tak niewolniczo związane z bogactwem podziałały na
Gatsby'ego oszałamiająco; oszałamiała go świeżość jej niezliczonych strojów i sama Daisy,
jaśniejąca jak srebro, bezpieczna i wyższa ponad rozpaczliwe wysiłki ludzi biednych.

- Nie potrafię ci opisać, mój drogi, z jakim zdumieniem stwierdziłem, że ją kocham. Przez

chwilę miałem nawet nadzieję, że mnie odtrąci, ale nie zrobiła tego, bo ona mnie też kochała.
Wyobrażała sobie, że dużo wiem, bo wiedziałem rzeczy inne niż ona... I oto odszedłem daleko od
moich ambicji, z każdą minutą zanurzając się w tę miłość coraz głębiej, aż nagle wszystko przestało
mnie obchodzić. Jaki był sens w wielkich osiągnięciach, kiedy lepiej spędzałem czas po prostu
opowiadając jej, co zamierzam osiągnąć?

Ostatniego popołudnia przed odjazdem siedział długo trzymając Daisy w ramionach w

zupełnej ciszy. Był to zimny, jesienny dzień i na kominku trzaskał ogień, od którego policzki jej
płonęły. Od czasu do czasu poruszała się i wtedy poprawiał trochę ramię, a raz pocałował jej
ciemne, błyszczące włosy. Popołudnie skłoniło ich do milczenia, jakby chciało wryć się w ich
pamięć i przygotować do długiego rozstania, które następny dzień miał przynieść. Przez cały miesiąc
miłości nie byli sobie bliżsi, nie rozumieli się nigdy lepiej, jak wówczas, kiedy ona milczącymi

background image

wargami muskała jego rękaw albo kiedy on głaskał końce jej palców delikatnie, jakby nie chcąc
zbudzić jej ze snu.

Spisał się nadzwyczaj dzielnie w czasie wojny. Został kapitanem przed wyruszeniem na front,

a po kampanii w Argonnach awansował na majora i dowódcę batalionu karabinów maszynowych. Po
zawieszeniu broni starał się wszystkimi siłami wrócić do domu, ale zamiast tego, wskutek
zamieszania czy nieporozumienia, wysłano go do Oksfordu. Niepokoił się - w listach Daisy
pobrzmiewał ton zdenerwowania i rozpaczy. Nie mogła zrozumieć, dlaczego nie wraca. Życie
domagało się swoich praw, chciała go zobaczyć, mieć go przy sobie i upewnić się, że mimo
wszystko postępuje słusznie, że słusznie go wybrała.

Bo Daisy była młoda, jej sztuczny, wymuskany świat pachniał storczykami i beztroskim

snobizmem, był posłuszny orkiestrom, które ustanawiały rytm obowiązujący na cały rok i w nowych
przebojach streszczały smutek i urok życia. Całymi nocami saksofony zawodziły beznadziejny refren
„Beale Street Blues”, a setki par złotych i srebrnych pantofelków wzbijały migocący kurz. O szarej
godzinie herbaty zawsze jakiś pokój tętnił nieprzerwanie gorączką tego słodkiego, stłumionego rytmu
i świeże twarze snuły się tam i z powrotem niby płatki róż, pędzone po posadzce smętnym
podmuchem trąbki.

W tym królestwie przyćmionych świateł Daisy znów zaczęła bywać z nastaniem sezonu.

Nagle znów miała pół tuzina randek dziennie z pół tuzinem mężczyzn i znużona kładła się :spać nad
ranem, a na podłodze koło łóżka piętrzył się szyfon balowej sukni wyszywanej paciorkami i
umierające orchidee. I przez cały ten czas jakiś wewnętrzny głos domagał się od niej decyzji.
Chciała, żeby jej życie uformowało się teraz, natychmiast, i chciała, żeby decyzję przesądziła jakaś
siła - miłość, pieniądze, jakieś względy życiowe nie podlegające dyskusji.

Ta siła przybrała kształt realny w połowie wiosny wraz z przybyciem Toma Buchanana. Była

jakaś zdrowa moc w jego postaci i w jego pozycji społecznej i Daisy to pochlebiało. Niewątpliwie
stoczyła ze sobą walkę - i odczuła ulgę. List dotarł do Gatsby'ego, gdy był jeszcze w Oksfordzie.

Na Long Island dniało teraz i pootwieraliśmy resztę okien na parterze, napełniając dom

światłem, które z szarego stawało się złociste. Zupełnie nagle cień drzewa padł na rosę i
niewidoczne ptaki zaczęły śpiewać wśród niebieskich liści. Powolny, przyjemny ruch powietrza,
niby zapowiedź wiatru, obiecywał chłodny, piękny dzień.

- Myślę, że nigdy go nie kochała - Gatsby odwrócił się od okna i spojrzał na mnie z

wyzwaniem. - Musisz pamiętać, mój drogi, że była dziś bardzo podniecona. Powiedział jej to
wszystko w sposób, który ją przestraszył... który stworzył wrażenie, że jestem ordynarnym oszustem.
A skutek był taki, że nie bardzo wiedziała, co mówi.

Usiadł zasępiony.

- Oczywiście mogła go kochać przez chwilę, zaraz po ślubie... z jednocześnie jeszcze więcej

kochała mnie. Rozumiesz?

Nagle zrobił dziwną, zastanawiającą uwagę.

background image

- W każdym razie - powiedział - to była rzecz czysto osobista.

Co można było z tego zrozumieć? Chyba tylko domyśleć się głębi, z jaką pojmował całą

sprawę, głębi, którą trudno zmierzyć.

Wrócił z Francji, kiedy Tom i Daisy byli jeszcze w podróży poślubnej, i za resztę swojej

oficerskiej gaży wybrał się do Louisville - żałosne, lecz nieuniknione przedsięwzięcie. Spędził tam
tydzień, przemierzając ulice, w których brzmiały kiedyś ich wspólne kroki w październikowe noce, i
odwiedzając ustronne miejsca, do których jeździli jej białym wozem. I tak jak dom Daisy zawsze
wydawał mu się bardziej tajemniczy i weselszy od innych, tak samo teraz całe miasto, choć jej już
tam nie było, widział owiane melancholijną pięknością.

Wyjechał czując, że zostawia ją za sobą, że może by ją znalazł, gdyby szukał wytrwałej. W

przedziale osobowego pociągu - nie miał już teraz pieniędzy - było gorąco. Wyszedł na otwarty
pomost i usiadł na strapontenie, a stacja odpłynęła w dal i przesunęły się tyły jakichś nieznajomych
budynków. Jechali wśród wiosennych pól, gdzie przez minutę ścigał się z pociągiem żółty tramwaj, a
w nim ludzie, którzy kiedyś, przypadkiem, widzieli może na ulicy jej bladą, urzekającą twarz.

Szyny skręcały i oddalały się od słońca, a słońce schodząc coraz niżej zdawało się

obejmować błogosławieństwem miasto, które znikało, miasto, w którym żyła ona. Wyciągnął rękę z
rozpaczą, jakby chciał chwycić pasmo powietrza, uratować strzęp miejsca, które przez nią pokochał.
Lecz uciekało mu już teraz zbyt szybko sprzed zamglonych oczu i wiedział, że najczystsza, najlepszą
cząstkę tego wszystkiego utracił na zawsze.

Była godzina dziewiąta, kiedy skończyliśmy śniadanie i wyszliśmy na ganek. Noc przyniosła

dużą zmianę i powietrze miało smak jesieni. Ogrodnik, jedyny z poprzedniego sztabu służby zbliżył
się do stopni ganku.

- Wypuszczę dziś wodę z basenu, proszę pana. Tylko patrzeć, jak liście zaczną lecieć z drzew

i potem mam zawsze kłopot z rurami.

- Nie róbcie tego dzisiaj - odpowiedział Gatsby. Zwrócił się do mnie z wyjaśnieniem. -

Wiesz, mój drogi, przez całe lato ani razu nie korzystałem z basenu.

Spojrzałem na zegarek i wstałem. - Mam dwanaście minut do pociągu.

Nie chciało mi się jechać do miasta. Byłem do niczego, jeśli chodzi o robotę, ale - co

ważniejsze - nie chciałem opuścić Gatsby'ego. Zrezygnowałem z tego pociągu i z następnego,
wreszcie zebrałem się do odejścia.

- Zadzwonię do ciebie - powiedziałem na pożegnanie.

- Zadzwoń koniecznie, mój drogi.

- Zadzwonię koło południa.

Potem zeszliśmy ze schodów.

background image

- Przypuszczam, że Daisy też zadzwoni. - Spojrzał na mnie niespokojnie, jakby z nadzieją, że

go w tym przypuszczeniu upewnię.

- Sądzę, że tak.

- A zatem do widzenia.

Uścisnęliśmy sobie ręce na pożegnanie. Już przy żywopłocie przypomniałem sobie coś i

odwróciłem się.

- To wstrętna, rozwydrzona banda! - krzyknąłem przez trawnik. - Jesteś więcej wart, niż oni

wszyscy razem wzięci.

Jestem zadowolony, że mu to powiedziałem. To jedyny komplement, jaki kiedykolwiek ode

mnie usłyszał, bo odnosiłem się do niego z dezaprobatą od początku do końca. Najpierw skinął
uprzejmie głową, a potem twarz mu się rozjaśniła tym jego promiennym uśmiechem porozumienia,
jak gdyby to, co ode mnie usłyszał, zawsze było przedmiotem naszej zmowy. Jego barwne ubranie
odcinało się jaskrawą plamą od białych schodów i przypomniałem sobie ów wieczór przed trzema
miesiącami, kiedy to pierwszy raz przyszedłem do jego dostojnego domu. Trawnik i podjazd
wypełniał tłum ludzi, którzy domyślali się jego deprawacji - on zaś stał na tych samych schodach i
żegnał ich ruchem dłoni, ukrywając w głębi serca nietknięte w swej czystości marzenie.

Podziękowałem mu za gościnność. Zawsze mu dziękowaliśmy, ja i inni.

- Do widzenia! - krzyknąłem. - Dziękuję za śniadanie!

W biurze usiłowałem przez chwilę sporządzić tasiemcową listę notowań giełdowych, potem

zasnąłem na krześle przy biurku. Tuż przed dwunastą obudził mnie telefon i ocknąłem się z czołem
mokrym od potu. Była to Jordan Baker; często dzwoniła do mnie o tej porze, bo ją samą trudno było
osiągnąć wśród jej peregrynacji między hotelami, klubami i prywatnymi mieszkaniami znajomych.
Zwykle głos jej brzmiał w słuchawce jak coś świeżego i chłodnego, jakby grudka darni z zielonego
placu golfowego śmignęła tuż koło okna mojego biura, lecz tego ranka wydał mi się szorstki i suchy.

- Wyprowadziłam się od Daisy - powiedziała - i jestem w Hampstead, po południu jadę do

Southampton.

Chyba postąpiła taktownie wynosząc się od Daisy, lecz fakt ten zirytował mnie, a przy

następnej jej uwadze zesztywniałem.

- Wczoraj wieczorem nie byłeś dla mnie zbyt miły.

- Czy to mogło mieć wczoraj jakieś znaczenie?

Cisza przez chwilę. Potem:

- Mimo to... chcę ciebie zobaczyć.

background image

- Ja też chcę ciebie zobaczyć.

- Przypuśćmy, że nie pojadę do Southampton i będę w mieście po południu?

- Nie, dziś po południu chyba nie.

- Doskonale.

- Dziś to jest niemożliwe. Różne...

Rozmawialiśmy w ten sposób przez chwilę, a potem nagle przestaliśmy rozmawiać. Nie

wiem, które z nas pierwsze rzuciło słuchawkę, lecz wiem, że było mi to obojętne. Nie potrafiłbym
rozmawiać z nią tego dnia przy stoliku w kawiarni, nawet gdybym już nigdy w życiu nie miał z nią
rozmawiać.

W parę minut później zadzwoniłem do Gatsby'ego, ale telefon był zajęty. Próbowałem cztery

razy; wreszcie rozzłoszczona telefonistka z centrali powiedziała mi, że linia jest zablokowana dla
połączenia z Detroit. Wyjąłem rozkład jazdy i kółeczkiem zakreśliłem pociąg o trzeciej pięćdziesiąt.
Potem rozparłem się wygodnie w krześle i usiłowałem myśleć. Było akurat południe.

Kiedy rano przejeżdżałem pociągiem koło hałd popiołu, rozmyślnie przeszedłem na drugą

stronę wagonu. Domyślałem się, że przez cały dzień będzie się tam zbierał tłum gapiów, mali chłopcy
będą szukać ciemnych plam w kurzu na drodze i jakiś gaduła będzie w kółko opowiadał, co się stało,
aż wreszcie nawet jemu samemu wyda się to coraz mniej realne i przestanie opowiadać, i tragiczny
wyczyn Myrtle Wilson pójdzie w zapomnienie. Chcę się teraz trochę cofnąć w czasie i powiedzieć,
co działo się w garażu poprzedniej nocy po naszymi odjeździe.

Były pewne trudności z odnalezieniem siostry Myrtle - Katarzyny. Musiała na ten wieczór

zerwać z abstynencją, bo zjawiła się zupełnie otępiała od alkoholu i trudno jej było wytłumaczyć, że
karetka pogotowia odjechała już do Flushing. Gdy ją o tym przekonano, natychmiast zemdlała, jakby
właśnie odjazd karetki był faktem najtrudniejszym do zniesienia. Ktoś uprzejmy czy ciekawy zabrał
ją do swego wozu i powiózł w ślad za ciałem siostry.

Jeszcze długo po północy tłum pchał się do garażu, podczas gdy Wilson siedział w kantorku

na kanapie kiwając się w tył i w przód. Przez chwilę drzwi były otwarte i każdy, kto dostał się do
garażu, zerkał na Wilsona nie mogąc powstrzymać ciekawości. Wreszcie ktoś powiedział, że to
skandal, i drzwi zamknął. Był z nim Michaelis i kilku innych: najpierw czterech albo pięciu ludzi, a
potem dwóch czy trzech. Jeszcze później Michaelis poprosił ostatniego z tych obcych, żeby zatrzymał
się piętnaście minut, bo chciał pójść do siebie zrobić kawę. Potem już był sam z Wilsonem do świtu.

Około godziny trzeciej coś się zmieniło w bełkoczącym nieprzytomnie Wilsonie - zrobił się

spokojniejszy i zaczął mówić o żółtym samochodzie. Oświadczył, że wie, w jaki sposób wykryć, do
kogo żółty wóz należy, a potem wypaplał, że kilka miesięcy temu jego żona wróciła z miasta z twarzą
podrapaną i spuchniętym nosem, lecz powiedziawszy to wzdrygnął się i znów zaczął zawodzić:
„Och, mój Boże!” Michaelis niezdarnie próbował go rozerwać.

background image

- Jak długo byłeś żonaty, George? Uspokój się, spróbuj siedzieć spokojnie przez minutę i

odpowiedz na moje pytanie. Jak długo byłeś żonaty?

- Dwanaście lat.

- Mieliście dzieci? Uspokój się, George, siedź cicho... Pytam cię, czy mieliście dzieci?

Twarde, brązowe chrabąszcze wciąż uderzały tępo o słabą żarówkę i każdy samochód na

drodze, przelatujący pędem koło garażu, brzmiał dla Michaelisa jak ten wóz, który kilka godzin temu
nie zatrzymał się. Do garażu nie chciał wchodzić, bo stół, na którym leżało ciało, był poplamiony,
kręcił się więc niespokojnie po kantorku - · nim się rozwidniło, poznał w nim każdy przedmiot - i od
czasu do czasu siadał przy Wilsonie próbując go uspokoić.

- Czy chodzisz czasem do jakiegoś kościoła? Powiedz, George! Nawet jeżeli dawno w nim

nie byłeś. Może ja bym zadzwonił i poprosił księdza, żeby tu przyszedł i porozmawiał z tobą, zgoda?

- Nie należę do żadnego.

- Powinieneś mieć swój kościół, George, przydaje się w takich chwilach, jak teraz... Kiedyś

musiałeś przecież chodzić do kościoła. A ślubu nie brałeś w kościele?

- To było dawno temu.

Odpowiedź kosztowała go tyle wysiłku, że aż przestał się kiwać; przez chwilę siedział cicho.

Potem to samo spojrzenie, na wpół świadome, na pół nieprzytomne, pojawiło się z powrotem w jego
wyblakłych oczach.

- Zajrzyj do szuflady - powiedział wskazując biurko.

- Do której szuflady?

- Do szuflady... do tamtej.

Michaelis otworzył pierwszą z brzegu szufladę. Nie było w niej nic prócz małej, kosztownej

smyczy dla psa, zrobionej ze skóry i nabijanej srebrem. Wyglądała na zupełnie nową.

- To? - zapytał biorąc ją do ręki.

Wilson skinął głową nie odrywając wzroku od smyczy.

- Znalazłem to wczoraj po południu. Zaczęła mi o tym opowiadać, ale mówiła dziwne rzeczy.

- Chcesz powiedzieć, że twoja żona to kupiła?

- Trzymała to zawinięte w bibułkę na swoim biurku.

Michaelis nie widział w tym nic dziwnego i podał Wilsonowi kilka różnych powodów, dla

background image

których jego żona mogła kupić smycz dla psa. Ale prawdopodobnie Wilson słyszał część tych
wyjaśnień już wcześniej od Myrtle, bo znów zaczął powtarzać szeptem „Och, mój Boże!” i pragnący
go pocieszyć Michaelis poniechał dalszych argumentów.

- Potem on ją zabił - powiedział Wilson. I nagle dolna szczęka opadła mu.

- Kto ją zabił?

- Już ja się dowiem.

- Jesteś chory, George - powiedział jego przyjaciel. - Za dużo się na ciebie zwaliło i sam nie

wiesz, co mówisz. Posiedziałbyś lepiej cicho do rana.

- Zamordował ją.

- To był wypadek, George.

Wilson potrząsnął głową. Przymrużył oczy i rozciągnął ściśnięte wargi w ledwie

dostrzegalnym, wyniosłym „hm”.

- Ja wiem - powiedział tonem nie dopuszczającym wątpliwości. - Ja jestem taki, że każdemu

ufam i nie chcę niczyjej krzywdy, ale jak już coś wiem, to wiem. To był ten człowiek w samochodzie.
Ona wyskoczyła, żeby z nim mówić, a on nie chciał się zatrzymać.

Michaelis widział to również, ale nie przyszło mu do głowy, żeby przywiązać do tego jakieś

specjalne znaczenie, skłonny był raczej sądzić, że pani Wilson uciekała od męża, niż że próbowała
zatrzymać jakiś wóz.

- Jak ona mogła coś takiego?

- To głęboka natura - powiedział Wilson, jak gdyby to coś wyjaśniało. - Ach...

Zaczął się znów kiwać, a Michaelis stał ściskając w dłoni smycz.

- Może masz jakiegoś przyjaciela, to bym do niego zadzwonił, co, George?

Próżna nadzieja - był prawie pewien, że nie ma żadnego przyjaciela: Wilson był tak

ograniczony, że nie starczało go nawet dla żony. Michaelis ucieszył się, gdy niebawem spostrzegł w
pokoju zmianę, szybko wzbierający w oknie błękit i stwierdził, że dzień jest niedaleko. Około
godziny piątej na dworze zrobiło się tak niebiesko, że można było zgasić światło.

Zamglone oczy Wilsona pobiegły ku hałdom popiołu, gdzie szare obłoczki przybierały

fantastyczne kształty i umykały szybko przed lekkim, porannym wiatrem.

- Rozmawiałem z nią - wymamrotał po długim milczeniu - powiedziałem jej, że może mnie

oszukiwać, ale nie może oszukać Pana Boga. Zaprowadziłem ją do okna - wstał z wysiłkiem,
podszedł do okna i przycisnął twarz do szyby. - Powiedziałem: „Pan Bóg wie, co robiłaś, wie o

background image

wszystkim, co robiłaś. Możesz oszukać mnie, ale nie możesz oszukać Boga”.

Stojący obok niego Michaelis zobaczył z przerażeniem, że Wilson patrzy na oczy doktora T. J.

Eckleburga, które wynurzały się, blade i ogromne, z ustępującego mroku.

- Bóg widzi wszystko - powtórzył Wilson.

- To przecież ogłoszenie, reklama - zapewnił go Michaelis. Odwrócił się jednak od okna i

wolał patrzeć znowu na pokój. Ale Wilson pozostał przez długi czas z twarzą przy szybie; kiwał
głową na widok wstającego dnia. O szóstej godzinie Michaelis był zupełnie wyczerpany i z
wdzięcznością powitał odgłos samochodu, przystającego przed garażem. Przybył jeden z tych, co
czuwali przy Wilsonie w nocy, i obiecał był powrócić, Michaelis więc ugotował śniadanie dla całej
trójki, ale zjadł je sam z przybyszem. Wilson był teraz spokojniejszy i Michaelis poszedł do domu
przespać się; gdy obudził się po czterech godzinach i pospieszył z powrotem do garażu, Wilsona nie
było.

Stwierdzono później, że zaszedł - cały czas na piechotę - aż do Portu Roosevelta, a potem do

Gad's Hill, gdzie kupił kanapkę, której nie zjadł, i napił się kawy. Musiał być zmęczony i szedł
powoli, bo w Gad's Hill był dopiero w południe. Do tego miejsca nietrudno było ustalić jego
poruszenia - znaleźli się chłopcy, którzy widzieli człowieka „jakby niespełna rozumu”, i kierowcy
wozów, na których gapił się w dziwny sposób ze skraju drogi. Potem na trzy godziny zniknął
wszystkim z oczu. Policja na podstawie tego, że powiedział Michaelisowi: „Już ja się dowiem”,
przypuszczała, iż chodził po okolicy od garażu do garażu pytając o żółty samochód. Z drugiej jednak
strony, nie ujawnił się żaden właściciel garażów, który by go widział i Wilson miał, być może, jakiś
łatwiejszy i pewniejszy sposób ustalenia tego, co chciał wiedzieć. O wpół do trzeciej był w West
Egg, gdzie spytał kogoś o drogę do domu Gatsby'ego. A więc w tym czasie znał już nazwisko
Gatsby'ego.

O godzinie drugiej Gatsby przebrał się w kostium kąpielowy i polecił lokajowi, żeby w razie

jakiegokolwiek telefonu natychmiast przekazał mu wiadomość na basen. Wstąpił do garażu po
pneumatyczny materac, którym jego goście bawili się w ciągu lata, i szofer pomógł mu napompować
go. Potem wydał instrukcję, żeby w żadnym wypadku nie ruszać z garażu otwartego wozu, co było
dziwne, bo przedni prawy błotnik wymagał reperacji.

Gatsby zarzucił na ramię materac i ruszył w stronę basenu. Po drodze raz przystanął, żeby go

poprawić na ramieniu, i szofer spytał, czy nie potrzebuje pomocy, lecz Gatsby potrząsnął głową i po
chwili zniknął wśród żółknących drzew.

Telefon nie dzwonił, lecz lokaj, rezygnując z drzemki, czekał aż do godziny czwartej - kiedy

już nie było komu przekazać wiadomości, nawet gdyby nadeszła. Wydaje mi się, iż Gatsby sam nie
wierzył, że otrzyma jakąś wiadomość, i może już o to nie dbał. A jeśli tak, to chyba musiał czuć, że
rozstał się z tym starym, ciepłym światem, zapłaciwszy wysoką cenę za to, iż zbyt długo żył jednym
marzeniem. Patrzał pewnie na obce niebo poprzez liście, napełniające go strachem, i musiał zadrżeć,
gdy spostrzegł, jak groteskową rzeczą jest róża i jak zimne jest światło słońca na skąpej trawie. Jakiś
nowy świat, dotykalny, choć nierzeczywisty, w którym biedne duchy chłoną marzenia niby powietrze,
snując się bez celu... jak ta szara, dziwaczna postać, skradająca się ku niemu spomiędzy

background image

bezkształtnych drzew.

Szofer - jeden z protegowanych Wolfsheima - słyszał strzały, później jednak potrafił

powiedzieć tylko tyle, że nie zwrócił na nie specjalnej uwagi. Przyjechałem ze stacji prosto do domu
Gatsby'ego i dopiero moje pospieszne kroki na schodach wzbudziły niepokój. Ale jestem przekonany,
że wówczas już o tym wiedzieli. Prawie bez słowa, we czwórkę - szofer, lokaj, ogrodnik i ja -
pospieszyliśmy nad basen.

Woda toczyła się słabym, ledwie dostrzegalnym ruchem w miarą, jak świeży jej dopływ

torował sobie drogę z jednego końca basenu na drugi, do rury odpływowej. Wśród lekkich
zmarszczek, które nie były nawet cieniem fal, napompowany materac posuwał się zygzakiem po
basenie. Łagodny powiew wiatru, ledwie karbujący powierzchnię wody, wystarczał, by zmieniać
jego przypadkowy kurs z tym jego przypadkowym ładunkiem. Zatrzymany kępą liści powoli obracał
się w miejscu i jak ramię cyrkla rysował cienkie, czerwone koło w wodzie. Dopiero gdy ruszyliśmy
z Gatsby'm w stronę domu, ogrodnik zobaczył ciało Wilsona, trochę na uboczu, w trawie, i krąg ofiar
zamknął się.

background image

IX

Dzisiaj, po dwóch latach, pamiętam koniec tego dnia i noc, i dzień następny tylko jako

nieprzerwaną procesję policjantów, fotografów i reporterów, którzy wchodzili i wychodzili z domu
Gatsby'ego. Główną bramę zagrodzono sznurem i stojący tam policjant powstrzymywał ciekawych,
lecz mali chłopcy szybko odkryli wejście przez moje podwórze i zawsze kilku z nich sterczało nad
basenem z otwartymi ustami. Ktoś rozsądny i stateczny, być może jakiś detektyw, użył określenia
„szaleniec”, gdy klęczał nad ciałem Wilsona po południu, i niespodziewana stanowczość jego głosu
nadała ton doniesieniom porannych gazet.

Prawie wszystkie sprawozdania były koszmarne - groteskowe, pełne nieistotnych szczegółów

i niezgodne z prawdą. Gdy zeznania Mavromichaelisa w czasie śledztwa ujawniły fakt, że Wilson
żywił wobec żony podejrzenia, myślałem, iż tylko patrzeć, jak prasa zrobi z całej historii soczysty
paszkwil, lecz Katarzyna, która mogła powiedzieć wszystko, nie powiedziała ani słowa. Wykazała
też zdumiewający hart ducha: patrzała na sędziego zdecydowanym spojrzeniem spod tych swoich
wyskubanych brwi i przysięgała, że jej siostra nigdy nie widziała Gatsby'ego, że jej siostra była
najzupełniej szczęśliwa ze swoim mężem, że jej siostra w ogóle nie robiła nic zdrożnego. Sama
siebie o tym przekonała i płakała w chusteczkę, jak gdyby nie mogła znieść nawet takich podejrzeń.
W ten sposób Wilson został zakwalifikowany jako człowiek „oszalały z bólu”, co pozwoliło
utrzymać sprawę w jej najprostszej wersji. I na tym się skończyło.

Lecz cała ta jej część wydawała się daleka i nieistotna. Znalazłem się po stronie Gatsby'ego i

to zupełnie sam. Od chwili gdy zatelefonowałem do miasteczka West Egg z wiadomością o
katastrofie, z każdym domysłem na temat Gatsby'ego, z każdym praktycznym pytaniem zwracano się
do mnie. Z początku byłem tym zdziwiony i zakłopotany; potem, gdy on leżał w swoim domu, nie
ruszał się, nie oddychał ani nie mówił, godzina po godzinie, uświadomiłem sobie moją
odpowiedzialność, bo nikt inny nie interesował się nim; mam na myśli to szczere, osobiste
zainteresowanie, do którego, ostatecznie, każdy z nas ma jakieś bliżej nieokreślone prawo.

Zadzwoniłem do Daisy w pół godziny po znalezieniu go, zadzwoniłem instynktownie i bez

wahania. Lecz ona i Tom wyjechali wczesnym popołudniem i zabrali bagaże.

- Nie zostawili adresu?

- Nie,

- Nie mówili, kiedy wrócą?

- Nie.

- 1 nie wiadomo, gdzie są? Jak mógłbym ich znaleźć?

- Nie wiem. Nie potrafię powiedzieć.

Chciałem mu kogoś przyprowadzić. Chciałem wejść do pokoju, w którym leżał, i zapewnić

background image

go: „Przyprowadzę ci kogoś, Gatsby. Nie martw się. Zaufaj mi, a ja ci tu kogoś sprowadzę...”

Meyera Wolfsheim a nie było w książce telefonicznej. Lokaj dał mi. adres jego biura na

Broadwayu i zadzwoniłem do informacji, lecz zanim zdobyłem numer, było już dobrze po piątej i nikt
do telefonu nie podszedł.

- Może pani zadzwoni jeszcze raz?

- Dzwoniłam trzy razy.

- To bardzo ważna sprawa.

- Przykro mi. Obawiam się, że tam nie ma nikogo.

Wróciłem do salonu i przez chwilę wydało mi się, że wszyscy funkcjonariusze, którzy nagle

wypełnili pokój, to przygodni goście, lecz chociaż unosili prześcieradło i patrzyli na Gatsby'ego z
przejęciem, w mojej głowie brzmiał wciąż jego protest: ,,Słuchaj no, mój drogi, musisz mi tu kogoś
sprowadzić. Musisz się postarać. Przecież nie mogę przejść przez to zupełnie sam”.

Ktoś zaczął mi zadawać pytania, lecz wymknąłem się i na piętrze pośpiesznie przejrzałem nie

zamknięte szuflady jego biurka - nigdy nie powiedział mi wyraźnie, że jego rodzice nie żyją. Lecz
niczego tam nie znalazłem. Tylko ze ściany spojrzała na mnie fotografia Dana Cody, pamiątka po
dawnych burzliwych czasach.

Następnego ranka posłałem lokaja do Nowego Jorku z listem do Wolfsheima prosząc o

informacje i nagląc do natychmiastowego przyjazdu. Prośba ta zdawała mi się zbyteczna, gdy pisałem
list. Byłem pewny, że przyjedzie sam, gdy zobaczy wiadomość w gazetach, tak jak byłem pewny, że
przed południem nadejdzie depesza od Daisy. Lecz ani depesza, ani pan Wolfsheim nie zjawili się;
nikt nie przybył z wyjątkiem jeszcze większej ilości policjantów, fotoreporterów, fotografów i
reporterów. Gdy lokaj przywiózł odpowiedź od Wolfsheima, zbuntowałem się, poczułem pogardę i
solidarność z Gatsby'm przeciwko wszystkim.

Szanowny Panie Carraway. To jest jeden z najstraszniejszych ciosów jaki mnie spotkał w

moim życiu i ledwie mogę uwierzyć, że to w ogóle prawda. Ten obłąkany wyczyn tego wariata
każdemu z nas daje do myślenia. Nie mogą teraz przyjechać z powodu, że jestem związany bardzo
ważnymi interesami i nie mogę być teraz zamieszany w coś takiego. Jeśli mogę coś zrobić później
proszę mi dać znać listem przez Edgara. Po prostu nie wiem na jakim świecie żyję kiedy słyszę o
takich rzeczach i jestem zupełnie rozbity i wykończony.

Z poważaniem

Meyer Wolfsheim

A poniżej dopisane w pośpiechu:

background image

Proszę mnie zawiadomić o pogrzebie etc. rodziny jego zupełnie nie znam.

Gdy zadzwonił telefon tego popołudnia i międzymiastowa zapowiedziała Chicago, myślałem,

że to wreszcie Daisy. Lecz w słuchawce zabrzmiał głos męski, bardzo słaby i daleki.

- Tu mówi Slagle...

- Tak? - Nazwisko było nieznajome.

- Ładny pasztet, co? Dostałeś moją depeszę?

- Nie było żadnej depeszy.

- Młody Parker jest w tarapatach - powiedział szybko - złapali go, jak wręczał akcje. Pięć

minut przedtem dostali okólnik z Nowego Jorku z wszystkimi numerami. Jak ci się to podoba?
Najgorsze są te prowincjonalne dziury...

- Halo! - przerwałem mu pospiesznie. - Słuchaj pan, to nie Gatsby... Pan Gatsby nie żyje.

Długa cisza zapanowała na drugim końcu linii, po niej nastąpił jakiś okrzyk... potem krótki

trzask, gdy połączenie zostało przerwane.

Zdaje mi się, że to na trzeci dzień przyszedł z jakiegoś miasta w Minnesota telegram

podpisany: Henry C. Gatz. Zawiadamiał tylko o tym, że nadawca natychmiast wyrusza w drogę i że
należy pogrzeb odłożyć do jego przybycia.

Był to ojciec Gatsby'ego, starzec poważny, zupełnie bezradny i przerażony, zakutany w długi,

tani płaszcz pomimo ciepłego, wrześniowego dnia. Łzy mu ciekły bez przerwy z przejęcia, a kiedy
wziąłem od niego torbę i parasol, zaczął szarpać swoją rzadką, siwą brodę tak często, że z trudem
zdjąłem z niego płaszcz. Był bliski załamania, zaprowadziłem go więc do salonu, posadziłem w
fotelu i kazałem podać coś do zjedzenia. Lecz nie chciał jeść, a mleko wylewało się ze szklanki w
jego drżącej dłoni.

- Dowiedziałem się z gazety - powiedział. – Napisali wszystko w gazecie. Zaraz wyjechałem.

- Nie wiedziałem, jak pana znaleźć.

Jego oczy biegały nieustannie po pokoju, niczego nie widząc.

- To był wariat - powiedział. - To musiał być wariat.

- Może napije się pan kawy? - namawiałem go.

background image

- Niczego mi nie trzeba. Czuję się teraz zupełnie dobrze panie...

- Carraway.

- Tak, czuję się zupełnie dobrze. Gdzie jest Jimmy?

Zaprowadziłem go do pokoju, w którym leżał jego syn, i tam go zostawiłem. Kilku małych

chłopców weszło na ganek i zaglądało do hallu; kiedy powiedziałem im, kto przyjechał, niechętnie
odeszli.

Po krótkiej chwili pan Gatz otworzył drzwi i wyszedł; usta miał otwarte, twarz lekko

zarumienioną, z oczu kapały mu w nierównych odstępach pojedyncze łzy. Osiągnął wiek, dla którego
śmierć nie ma już cech przerażającej niespodzianki; teraz, gdy po raz pierwszy rozejrzał się dokoła i
spostrzegł wysoki, wspaniały hall i ogromne pokoje, ciągnące się w amfiladzie, jego żałość zaczęła
się mieszać z nabożną dumą. Poprowadziłem go do sypialni na piętrze. Kiedy zdejmował marynarkę,
powiedziałem mu, że wszystkie przygotowania odłożono do jego przyjazdu.

- Nie wiedziałem, jakie będą pana życzenia, panie Gatsby.

- Moje nazwisko jest Gatz.

- ... panie Gatz. Sądziłem, że może zechce pan zabrać ciało na Zachód.

Potrząsnął głową.

- Jimmy zawsze wolał Wschód. Tu, na Wschodzie, zdobył pozycję. Czy pan był przyjacielem

mojego chłopca, panie...

- Byliśmy bliskimi przyjaciółmi

- Miał przed sobą wielką przyszłość, wie pan. Był jeszcze całkiem młody, ale miał bardzo

dobrze tu. - Postukał palcem w skroń wymownie, a ja przytaknąłem. - Gdyby żył, zostałby wielkim
człowiekiem. Takim jak ten finansista James J. Hill, któremu zawdzięczamy nasze koleje.
Przyczyniłby się do rozwoju kraju.

- To prawda - powiedziałem czując się dość głupio. Miętosił haftowaną kapę próbując

ściągnąć ją z łóżka, położył się sztywno i w jednej chwili zasnął.

Tego wieczoru ktoś najwyraźniej przestraszony zadzwonił i koniecznie chciał wiedzieć, kim

jestem, zanim podał swoje nazwisko.

- Mówi Carraway - powiedziałem.

- Och! - usłyszałem ulgę w głosie. - Tu mówi Klipspringer.

Mnie też ulżyło, bo była to zapowiedź jeszcze jednego przyjaciela przy grobie Gatsby'ego.

Nie chciałem dawać ogłoszenia w prasie i ściągać tłumu gapiów, więc osobiście dzwoniłem do

background image

niektórych osób. Trudno je było znaleźć.

- Pogrzeb jest jutro - powiedziałem. - Uroczystość zacznie się o trzeciej tutaj, w domu.

Chciałbym, żeby pan powtórzył każdemu, kogo to może obchodzić.

- Och, na pewno - przerwał pospiesznie. - Wątpię, czy kogoś spotkam, ale jeżeli tak...

Jego ton budził podejrzenia.

- Rozumie się, że pan przyjdzie.

- Oczywiście, postaram się. Właściwie dzwonię, żeby...

- Chwileczkę - przerwałem mu. - A może byśmy się umówili, że pan przyjdzie?

- Oczywiście, tylko że mieszkam... prawdę mówiąc, to jestem u znajomych w Greenwich i

oni, zdaje się, liczą na mnie jutro. Jeśli chodzi o ścisłość, jutro ma być jakiś piknik czy coś w tym
rodzaju. Jasne, że zrobię wszystko, żeby przyjechać.

Nie krępując się chrząknąłem głośno „hm” i musiał to usłyszeć, bo dalej ciągnął ze

zdenerwowaniem:

- Dzwonię w sprawie pantofli, które zostawiłem. Czy nie mógłby pan kazać lokajowi wysłać

mi pocztą te pantofle? Widzi pan, to są tenisówki i bez nich jestem uziemiony. Proszę wysłać na
adres państwa B. F...

Nazwiska nie usłyszałem, bo odłożyłem słuchawkę.

Potem tylko odczuwałem już tylko wstyd przed Gatsby'm. Jeden dżentelmen, do którego

dzwoniłem, dał mi do zrozumienia, że Gatsby ma to, na co zasłużył. W tym wypadku ja byłem winien,
gdyż należał do tych, którzy najzłośliwiej kpili z Gatsby'ego, podochoceni jego znakomitymi
trunkami, i głupio zrobiłem, że w ogóle do niego zatelefonowałem.

W dzień pogrzebu pojechałem rano do Nowego Jorku zobaczyć Meyera Wolfsheima:

wyglądało na to, że w żaden inny sposób go nie złapię. Na drzwiach, które pchnąłem idąc za radą
windziarza, wisiał szyld „Swastika Holding Company” i z początku zdawało mi się, że w biurze
nikogo nie ma. Krzyknąłem parę razy „halo” bez żadnego skutku. Potem jednak za przepierzeniem
wybuchnęła kłótnia i po chwili w drzwiach ukazała się śliczna dziewczyna mierząc mnie ciemnymi,
wrogimi oczami.

- Nie ma nikogo - powiedziała. - Pan Wolfsheim pojechał do Chicago.

Pierwsze zdanie było oczywiście kłamstwem, bo ktoś w głębi pokoju zaczął gwizdać

fałszywie „Ogród różany”.

- Proszę powiedzieć, że pan Carraway chce go widzieć.

background image

- Przecież go nie ściągnę z powrotem z Chicago.

W tym momencie jakiś głos, niewątpliwie Wolfsheima, zawołał zza drzwi: „Stella!”

- Proszę zostawić swoje nazwisko na biurku - powiedziała szybko - przekażę mu, kiedy

wróci.

- Ale ja wiem, że on tu jest.

Postąpiła krok w moją stronę i z oburzeniem zaczęła gładzić się dłońmi po biodrach.

- Wam, młodym ludziom, to się zdaje, że możecie się tu pchać o każdej porze - łajała mnie. -

Mam już tego po dziurki od nosa. Kiedy mówię, że jest w Chicago, to jest w Chicago.

Wspomniałem o Gatsby'm.

- Och - znów zmierzyła mnie wzrokiem. - Niech pan chwileczkę... Jak pana nazwisko?

Zniknęła. Po chwili Meyer Wolfsheim stanął uroczyście na progu wyciągając obydwie ręce.

Wprowadził mnie do swego gabinetu, stwierdził z powagą, że to bardzo smutna chwila dla nas
wszystkich, i poczęstował cygarem.

- Cofam się pamięcią do dnia, w którym go poznałem - powiedział. - Młody major, świeżo z

wojska, cały pokryty odznaczeniami, które zdobył na wojnie. Był w takiej biedzie, że musiał chodzić
w mundurze, bo nie miał za co kupić sobie zwyczajnego ubrania. Pierwszy raz zobaczyłem go, kiedy
wszedł do bilardów Winebrennera na Czterdziestej Trzeciej Ulicy i pytał o pracę. Nie jadł już od
kilku dni. „Niech pan siada, zjemy razem lunch” - powiedziałem. Przez pół godziny zjadł więcej jak
za cztery dolary.

- Ułatwił mu pan start w interesach? - spytałem.

- Start! Ja z niego zrobiłem człowieka!

- Ooo.

- Wziąłem go znikąd, dosłownie z rynsztoka. Od razu zobaczyłem, le to jest młody dżentelmen

o pięknej postawie, a kiedy powiedział mi, że był w Oksfordzie, wiedziałem, że mi się przyda.
Kazałem mu wstąpić do Legionu Amerykańskiego i stał tam wysoko. Od ręki załatwił w Albany
interes dla jednego mojego klienta. Trzymaliśmy się razem we wszystkim - wyciągnął dwa bulwiaste
palce - zawsze razem.

Ciekaw byłem, czy dziełem, tej spółki była machlojka na rozgrywkach baseballowych w

1919.

- Teraz nie żyje - powiedziałem po chwili. - Był pan jego najbliższym przyjacielem i wiem,

że chce pan przyjść na jego pogrzeb dziś po południu.

background image

- Chciałbym.

- Więc niech pan przyjdzie.

Kępki włosów w jego nozdrzach lekko zadrżały i kiedy potrząsnął głową, oczy zaszły mu

łzami.

- Nie mogę tego zrobić... nie mogę być w to zamieszany - powiedział.

- W nic pan nie będzie zamieszany, jest po wszystkim.

- Kiedy kogoś zabiją, nie chcę być w to zamieszany w żaden sposób. Trzymam się z daleka.

Gdy byłem młody, było inaczej, Jeżeli jakiś mój przyjaciel umarł, wszystko jedno jak, trwałem przy
nim do końca. Może to się panu wydaje sentymentalne, ale to prawda - do ostatniej, najgorszej
chwili.

Wiedziałem, że dla jakichś własnych powodów był zdecydowany nie przyjść, więc wstałem.

- Czy chodził pan na uniwersytet? - spytał nagle.

Przez chwilę myślałem, że zaproponuje, abym „wszedł do interesu”, lecz on tylko pokiwał

głową i uścisnął mi rękę.

- Nauczmy się okazywać przyjaźń człowiekowi, kiedy żyje, a nie, kiedy już umrze -

zaproponował. - Bo wtedy to już, według mnie, należy wszystko zostawić własnemu biegowi.

Kiedy wyszedłem z jego biura, niebo zachmurzyło się i wróciłem do West Egg w ulewnym

deszczu. Przebrałem się i poszedłem do domu Gatsby'ego, gdzie znalazłem pana Gatza chodzącego w
podnieceniu po hallu. Duma z powodu syna i jego posiadłości wciąż w nim narastała i teraz chciał
mi coś pokazać.

- Jimmy przysłał mi to zdjęcie - drżącymi palcami wyciągnął portfel. - Niech pan patrzy.

Była to fotografia domu, zagięta na rogach i pobrudzona licznymi odciskami palców.

Gorliwie wskazywał mi każdy szczegół. - Niech pan patrzy tu! - a potem szukał w moich oczach
podziwu. Musiał ją tak często pokazywać, że stała się pewnie dla niego bardziej realna od samego
domu.

- Jimmy mi to przysłał. Uważam, że to bardzo dobre zdjęcie. Wszystko na nim widać.

- Bardzo dobre. Dawno nie widział pan syna?

- Przyjechał odwiedzić mnie dwa lata temu i kupił mi domek, w którym mieszkam.

Oczywiście złamało nas to, że uciekł z domu, ale teraz widzę, że miał rację. On wiedział, że czeka go
wielka przyszłość. A jak tylko zaczęło mu się powodzić, to był dla mnie bardzo hojny.

Zdawał się niechętnie rozstawać z fotografią, ociągając się trzymał ją jeszcze minutę przed

background image

moimi oczami. Potem schował portfel i z kieszeni wyciągnął poszarpany egzemplarz książki pod
tytułem „Hopalong Cassidy”.

- Niech pan patrzy, to książka, którą miał, kiedy był chłopcem. To czegoś dowodzi.

Otworzył ją na ostatniej stronie i obracając pokazał mi. Na nie zadrukowanej kartce

wykaligrafowane były słowa: „Rozkład godzin” i data „12 września 1906”. A pod spodem:

Wstawanie . . . . . . . . godz. 6.00

Ćwiczenia z ciężarkami i na drabinkach . . . . „ 6.15 - 6.30

Studiowanie elektrotechniki itd. . . . . . „ 7.15 - 8.15

Praca . . . . . . . . . „ 8.30 - 4.30

Baseball i sporty . . . . . . . „ 4.30 - 5.00

Ćwiczenie dykcji, dobrej postawy i sposobów osiągania tego . „ 5.00 - 6.00

Praca nad potrzebnymi wynalazkami . . . . „ 7.00 - 8.00

OGÓLNE POSTANOWIENIA

Nie marnować czasu u Shafterów albo (nazwisko nieczytelne)

Przestać palić i żuć gumę

Kąpać się co drugi dzień

Przeczytać jedną pożyteczną książkę albo pismo na tydzień

Oszczędzać 5 (przekreślone) 3 dolary tygodniowo

Być lepszym dla rodziców

- Znalazłem tę książkę przypadkiem - powiedział starzec. - Ona czegoś dowodzi, prawda?

- Niewątpliwie.

- Jimmy musiał zajść daleko. Zawsze miał jakieś takie postanowienia albo coś podobnego.

Czy pan widzi, jak on chciał być wykształcony i dobrze wychowany? Zawsze mu na tym zależało.
Raz mi powiedział, że jem jak świnia, a ja go za to zbiłem.

background image

Nie chciał zamknąć książki, czytał na głos punkt po punkcie spoglądając na mnie zachęcająco.

Spodziewał się pewnie, że przepiszę listę na własny użytek.

Parę minut przed trzecią przybył pastor luterański z Flushing i mimo woli zacząłem wyglądać

prze okno dalszych samochodów. To samo robił ojciec Gatsby'ego. Ale czas mijał, służba weszła i
czekała w hallu i pan Gatz zaczął mrugać niespokojnie i mówić o deszczu tonem zakłopotanym i
niepewnym. Pastor coraz to spoglądał na zegarek, toteż wziąłem go na stronę i poprosiłem, żeby
poczekał pół godziny. Ale na nic się to nie zdało. Nikt nie przyszedł.

Około godziny piątej nasz kondukt, złożony z trzech samochodów, przybył na cmentarz w

rzęsistym deszczu i stanął przed bramą - najpierw karawan, potwornie czarny i mokry, potem pan
Gatz, pastor i ja w limuzynie, a nieco później czterech czy pięciu służących i listonosz z West Egg, w
furgonetce Gatsby'ego, wszyscy przemoknięci do nitki. Gdy minąwszy bramę znaleźliśmy się na
cmentarzu, usłyszałem nadjeżdżający wóz, a potem odgłos czyichś kroków, człapiących za nami po
mokrej ziemi. Obejrzałem się. Był to pan Sowie Oczy, ten, którego pewnej nocy przed trzema
miesiącami zastałem w bibliotece podziwiającego książki Gatsby'ego.

Od tamtego czasu ani razu go nie spotkałem. Nie wiem, jak dowiedział się o pogrzebie, nawet

nie znam jego nazwiska. Deszcz ściekał mu po grubych szkłach, zdjął je i wytarł, żeby zobaczyć, jak
zwijają płótno żaglowe, osłaniające grób Gatsby'ego.

Starałem się wtedy myśleć przez chwilę o Gatsby'm, lecz było już za daleko, i mogłem tylko

przypomnieć sobie, bez urazy, że Daisy nie przysłała żadnej wiadomości i ani jednego kwiatka. Jak
przez mgłę słyszałem, że ktoś mamrocze: „Błogosławieni umarli, na których deszcz pada”, na co pan
Sowie Oczy odpowiedział dzielnie: „Amen”.

Szybko przedarliśmy się przez deszcz do naszych samochodów. Sowie Oczy zagadnęły mnie

przy bramie:

- Nie zdążyłem przyjechać do domu.

- Inni też nie zdążyli.

- Bzdura! - Po chwili dodał ze zdumieniem: - Mój Boże! Przychodzili do tego domu setkami.

Zdjął okulary i znów przetarł obydwie strony szkieł.

- Biedny sukinsyn - powiedział.

Jedno z moich najżywszych wspomnień z czasów szkolnych, a później uniwersyteckich

dotyczy powrotów na Zachód, do domu, na święta Bożego Narodzenia. W grudniowy wieczór, o
godzinie szóstej, w starej mrocznej hali dworcowej, zbierali się ci, którzy jechali dalej niż do
Chicago, żeby w pośpiechu pożegnać swoich przyjaciół chicagowskich, już całkowicie
pochłoniętych myślą o świątecznych uciechach. Pamiętam futerka dziewcząt, wracających z pensji

background image

panny Takiej - i - Takiej, i gwar towarzyszący mroźnym oddechom, i dłonie, powiewające nad
głowami na widok starych znajomych, i licytację zaproszeń: „Czy będziesz u Ordwayów? U
Herseyów? U Schultzów?”, i długie, zielone bilety w mocno zaciśniętych dłoniach. I wreszcie
pociemniałe żółte wagony kolei „Chicago, Milwaukee i St. Paul”, które na torze, za bramą,
wyglądały jak samo Boże Narodzenie.

Jechaliśmy w zimową noc i prawdziwy śnieg, nasz śnieg, zaczynał lśnić wzdłuż szyn i

odbijać się w oknach i mijały nas zamglone światełka małych stacyjek w stanie Wisconsin i nagle
czuliśmy podniecający, ostry powiew. Wciągaliśmy powietrze pełną piersią na zimnych pomostach
wagonów, wracając z obiadu, i zanim zaczęliśmy wsiąkać niepostrzeżenie w nasz kraj z powrotem,
przez tę jedną dziwną godzinę byliśmy niezwykle świadomi, że my i ten kraj stanowimy jedność.

To jest mój Środkowy Zachód - nie pszenica, nie prerie, nie zagubione szwedzkie miasteczka,

lecz z radosnym dreszczem powracające pociągi mojej młodości i latarnie uliczne, i dzwoneczki u
sanek w mroźnej ciemności, i cienie wianków z ostrokrzewu, padające z oświetlonych okien na
śnieg. Jestem częścią tego wszystkiego, nasiąkły długimi zimami i stąd trochę nudny, a także trochę
zadowolony z siebie, bo wyrosłem w domu Carrawayów w mieście, gdzie kamienice od dziesiątków
lat wciąż jeszcze określa się nazwiskiem rodziny. Teraz widzę, że opowiedziałem historię typową
dla Zachodu - ostatecznie Tom i Gatsby, Daisy i Jordan, i ja byliśmy stamtąd i pewnie jakaś
nieuchwytna, wspólna dla nas wada utrudniała nam życie na Wschodzie.

Nawet wówczas, gdy Wschód podniecał mnie najsilniej, nawet wtedy, gdy najostrzej

uświadamiałem sobie jego wyższość nad nudnymi, pokracznymi, nadętymi miastami po drugiej
stronie stanu Ohio, z ich nieustającą inkwizycją, która oszczędza tylko dzieci i starców - nawet wtedy
Wschód zawsze miał dla mnie cechy wynaturzenia, deformacji. Przede wszystkim West Egg
pojawiało się wciąż w moich fantastycznych snach. Widzę je jako nocną scenę, malowaną przez El
Greco: dużo domów, jednocześnie konwencjonalnych i groteskowych, skulonych pod posępnym,
nawisłym niebem i księżycem bez blasku. Na pierwszym planie czterech panów w uroczystej czerni
fraków idzie chodnikiem dźwigając nosze, na których leży pijana kobieta w białej wieczorowej
sukni. Jej zwisająca dłoń kołysze się i sieje chłodny blask klejnotów. W głębokiej powadze
mężczyźni kierują się do jakiegoś domu, do niewłaściwego domu. Lecz nikt nie wie, jak nazywa się
ta kobieta, i nikogo to nie obchodzi.

Po śmierci Gatsby'ego Wschód stał się dla mnie miejscem nawiedzanym przez takie właśnie

wizje; zniekształcały one rzeczywistość, lecz przezwyciężyć ich nie miałem siły. Więc gdy w
powietrzu pojawił się błękitny dymek palonych, zeschłych liści, a mokra bielizna na sznurze
sztywniała od zimnego wiatru, postanowiłem wrócić do domu.

Jedną rzecz musiałem zrobić przed odjazdem, rzecz niezbędną i nieprzyjemną, której może

lepiej było poniechać. Lecz postanowiłem wszystko zostawić w porządku, nie chciałem, żeby nawet
moje śmieci wymiatał za mnie obojętny nurt życia. Spotkałem się z Jordan Baker i dokładnie
wyjaśniłem wszystko, co nam się razem przydarzyło i co potem mnie spotkało, a ona słuchała
zupełnie bez ruchu, półleżąc w wielkim fotelu.

Ubrana była do golfa i pamiętam, jak pomyślałem, że przypomina dobrze zrobioną ilustrację:

z tą swoją brodą uniesioną trochę wyzywająco, z włosami koloru jesiennych liści, z twarzą o tym

background image

samym brunatnym odcieniu, co rękawiczka bez palców, leżąca na jej kolanach. Gdy skończyłem,
powiedziała mi bez komentarzy, że zaręczyła się. Nie bardzo wierzyłem, choć na pewno wielu
ożeniłoby się z nią na jedno jej skinienie, jednak mimo wątpliwości, udałem, że jestem zaskoczony.
Zastanowiłem się - tylko chwilę - czy nie robię głupstwa, potem szybko przemyślałem sobie
wszystko raz jeszcze - i wstałem, żeby się pożegnać.

- Niemniej dałeś mi kosza - powiedziała Jordan nagle. - Dałeś mi kosza przez telefon. Nie

dbam o ciebie ani trochę, ale było to dla mnie nowe doświadczenie, które nawet oszołomiło mnie na
chwilę.

Podaliśmy sobie ręce.

- Ach, czy pamiętasz - dodała - jedną naszą rozmowę o prowadzeniu wozu?

- Chyba nie... nie bardzo.

- Powiedziałeś, że zły kierowca może uniknąć wypadku, dopóki nie spotka drugiego złego

kierowcy? No więc spotkałam kogoś, kto też nie umie prowadzić wozu, prawda? Chcę powiedzieć,
że to głupio z mojej strony tak się pomylić. Myślałam, że jesteś raczej człowiekiem uczciwym i
szczerym. Myślałam, że w głębi duszy jesteś z tego dumny.

- Mam trzydzieści lat - powiedziałem. - O pięć łat za dużo, żeby kłamać samemu sobie i

nazywać to poczuciem honoru.

Nie odpowiedziała. Zły i na wpół w niej zakochany, i okropnie zmartwiony, odszedłem.

Pewnego popołudnia pod koniec października zobaczyłem Toma Buchanana. Szedł przede

mną po Fifth Avenue swoim zwinnym, agresywnym krokiem, ręce odstawały mu trochę na boki, jakby
gotowe odeprzeć każdą przeszkodę, głową obracał żwawo na wszystkie strony w ślad za
niespokojnie biegającym wzrokiem. Właśnie kiedy zwolniłem kroku, żeby uniknąć spotkania,
przystanął i ze zmarszczoną brwią badał wystawę jubilera. Nagle ujrzał mnie i zawrócił wyciągając
rękę.

- Co się stało, Nick? Nie chcesz mi podać ręki?

- Nie chcę. Wiesz, co myślę o tobie.

- Zwariowałeś - powiedział szybko - zwariowałeś kompletnie. Nie wiem, o co ci chodzi.

- Tom - spytałem go - co powiedziałeś Wilsonowi owego popołudnia?

Wlepił we mnie oczy bez słowa i wiedziałem, że trafnie odgadłem przebieg owych

brakujących trzech godzin. Ruszyłem z miejsca, lecz on zrobił krok za mną i chwycił mnie za ramię.

- Powiedziałem mu prawdę - rzekł. - Przyszedł do mojego domu, kiedy pakowaliśmy się,

kazałem powiedzieć, że nas nie ma, a on siłą próbował dostać się na górę. Był dość szalony, żeby
mnie zabić, gdybym mu nie powiedział, kto jest właścicielem żółtego wozu. Przez cały czas miał rękę

background image

na rewolwerze w kieszeni... - Przerwał wyzywająco. - Więc co, że mu powiedziałem? Tego typka i
tak to czekało. Sypał piasek w oczy tobie tak samo, jak Daisy, ale to był twardy drań. Przejechał
Myrtle, jak psa, i nawet nie zatrzymał wozu.

Nic nie miałem do powiedzenia prócz jednej, nie dającej się powiedzieć rzeczy, że to nie jest

prawda.

- A jeśli sądzisz, że nie miałem swojej porcji cierpienia... Słuchaj, kiedy poszedłem, żeby

zwolnić to mieszkanie, i zobaczyłem na kredensie tę przeklętą paczkę biszkoptów dla psa, to
usiadłem i płakałem jak dziecko. Jak Boga kocham! To było straszne...

Nie mogłem przebaczyć mu ani czuć do niego sympatii, lecz wiedziałem, że uważa swoje

postępowanie za całkiem usprawiedliwione. Ileż w tym wszystkim było lekceważenia, niedbalstwa i
zamętu! Nie przejmowali się niczym, Tom i Daisy, niszczyli rzeczy i ludzi, a potem wracali do stanu
absolutnej beztroski, do swoich pieniędzy, do tego wszystkiego, co trzymało ich razem, i piwo,
którego nawarzyli, kazali pić innym...

Podałem mu rękę: głupio byłoby nie podać, bo nagle poczułem, że rozmawiam z dzieckiem.

Potem on wszedł do jubilera kupić jakiś naszyjnik z pereł albo może tylko parę spinek, uwolniony od
moich prowincjonalnych skrupułów na zawsze.

Kiedy wyjeżdżałem, dom Gatsby'ego był wciąż jeszcze pusty, trawa w jego ogrodzie wyrosła

tak wysoko jak u mnie. Jeden z szoferów z miasteczka przejeżdżając koło bramy nigdy nie omieszkał
zatrzymać się i wskazać ją swoim pasażerom; możliwe, że był to ten sam szofer, który wiózł
Gatsby'ego i Daisy do East Egg w noc katastrofy i może dokoła tego ułożył sobie własną historię. Nie
chciałem jej słyszeć i unikałem go wracając ze stacji.

Sobotnie wieczory spędzałem w Nowym Jorku, bo obraz jarzących się światłem,

oszałamiających przyjęć u Gatsby'ego był dla mnie tak żywy, że wciąż jeszcze miałem muzykę w
uszach i śmiech, cicho i nieprzerwanie dobiegający z jego ogrodu, i samochody, które zajeżdżały i
odjeżdżały sprzed domu. Jednej nocy usłyszałem tam rzeczywiście prawdziwy samochód i
widziałem, jak jego światła zatrzymały się przed gankiem. Lecz sprawy tej nie badałem.
Prawdopodobnie ten spóźniony gość przybył z drugiego końca świata i nie wiedział, że zabawa się
skończyła.

Ostatniego wieczoru, kiedy już spakowałem walizkę i sprzedałem mój wóz właścicielowi

sklepu kolonialnego, poszedłem tam, żeby raz jeszcze popatrzeć na to ogromne, niewydarzone
domisko. Na białych schodach sprośne słowo nagryzmolone przez jakiegoś chłopca kawałkiem cegły
wyrzynało się jaskrawie w świetle księżyca; zmazałem je szorując butem po kamieniu. Potem
poszedłem w dół, na plażę i wyciągnąłem się na piasku.

Zamknięto już większość dużych kąpielisk, brzeg był zupełnie ciemny i tylko na promie,

płynącym przez cieśninę, migotało ruchome, przyćmione światełko. I kiedy księżyc wzniósł się
wyżej, pozbawione swego znaczenia budynki zaczęły roztapiać się w przestrzeni, aż wreszcie powoli
świadomość moją wypełniło istnienie tej starej wyspy, która zakwitła niegdyś oczom, holenderskich

background image

marynarzy - świeży, zielony przyczółek nowego świata. Jej drzewa, których już nie było, drzewa,
które ustąpiły miejsca domowi Gatsby'ego, swoim szeptem podsycały ostatnie i największe ze
wszystkich ludzkich marzeń: na krótką zaczarowaną chwilę człowiek musiał wstrzymać oddech w
piersi wobec tego kontynentu, zmuszony do estetycznej kontemplacji, której ani nie pojmował, ani nie
pragnął, gdy po raz ostatni w historii twarzą w twarz zmierzył się z czymś, co dorównywało jego
możliwościom zdumienia i zachwytu.

I kiedy tak siedziałem, zastanawiając się nad daleką i nie znaną mi przeszłością, pomyślałem

o zdumieniu Gatsby'ego, gdy po raz pierwszy złowił wzrokiem zielone światełko na końcu przystani
Daisy. Odbył długą drogę do tego granatowego trawnika i myślał, że już jest u celu, tak blisko był
spełnienia swoich marzeń. Nie wiedział, że już są za nim, gdzieś w tyle, w rozległym mroku za
miastem, gdzie ciemne pola republiki roztaczają się wśród nocy.

Gatsby wierzył w zielone światło, w orgiastyczną przyszłość, która rok po roku ucieka przed

nami. Wymknęła się nam wówczas, lecz to nie ma znaczenia - jutro popędzimy szybciej, otworzymy
ramiona szerzej... I pewnego pięknego poranka...

Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie znosi nas w przeszłość.

*

West Egg (ang.) - dosłownie: Zachodnie Jajko.

*

East Egg (ang.) - dosłownie: Wschodnie Jajko.

*

Bootlegger (ang.) - przemytnik alkoholu w Stanach Zjednoczonych.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wielki Gatsby
Fitzgerald Wielki Gatsby
Fitzgerald Wielki Gatsby
5 tydzień, V Niedziela Wielkiego postu C
6 Wielki kryzys 29 33 NSL
6 tydzień, VI Wielki Poniedziałek
Wielkie katastrofy ekologiczne
wielkie odkrycia geograficzne
Wielki Post droga krzyzowa
1 tydzień, od Środy popielcowej, I Niedziela Wielkiego postu A
CESARZOWA, Tarot, ARKANA WIELKIE
konferencje wielkiej trojki i ich konsekwencje dla polski i swiata
Pierścień wielkiej damy-Norwid(1), Lektury Okresy literackie
Wieza, Tarot, ARKANA WIELKIE

więcej podobnych podstron