Macomber Debbie Opłacona randka

background image

DEBBIE MACOMBER



Opłacona randka




My Funny Valentine





Tłumaczyła: Elżbieta Gepfert

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY


Dianne Williams dopracowała scenariusz w najdrobniejszych szczegółach.

Wszystko miało się zdarzyć w pobliskim sklepie spożywczym. Będzie pchać
wózek wzdłuż półek z mrożonkami, kiedy wysoki, ciemnowłosy, przystojny
mężczyzna podejdzie i powie z oszałamiającym uśmiechem: „Te
niskokaloryczne dania na pewno nie są pani potrzebne”.

Spojrzy na niego i nagle rozlegną się dźwięki symfonii

Rimskiego-Korsakowa albo zabrzmią gdzieś w dali dzwony (nie przemyślała
jeszcze do końca szczegółów) i w tej właśnie chwili serce zrozumie, że tego
właśnie mężczyznę wybrał jej los na resztę dni.

Owszem, Dianne zdawała sobie sprawę, że wizja jest dziecinna i niezbyt

mądra. Taka fantazja, typowa dla marzeń nastolatek. Jednak powrót, po
kilkunastu latach małżeństwa, do grona samotnych kobiet, spowodował masę
problemów, których nie miała ochoty wspominać.

Przed trzema laty mąż opuścił Dianne i dzieci, by poszukiwać własnego ja.

Zamiast tego znalazł SMP (Słodką Młodą Panienkę), przeprowadził rozwód i
wyjechał na drugi koniec kraju. To zabolało. Zabolało bardziej, niż cokolwiek
innego w życiu. Dianne jednak była silna. Zawsze. Pewnie dlatego Jack nie miał
nawet śladu wyrzutów sumienia, gdy ją zostawiał, by samotnie wychowywała
Jasona i Jill.

Dzieci, jak się okazało, miały niezwykle elastyczne charaktery. Już po roku

namawiały Dianne, by zaczęła się z kimś spotykać. Ich ojciec to zrobił,
przypominały irytująco często. A gdyby nawet nie zwracała uwagi na dzieci, to
jej własna, kochana mamusia też nie dawała spokoju.

Kiedy przychodziło do znalezienia odpowiedniego partnera dla

rozwiedzionej córki, Martha Janes nie miała sobie równych. Od kilku miesięcy
Dianne znosiła spotkania z długim szeregiem samotnych mężczyzn. Niestety,
stan wolny był ich jedynym atutem.

Po randce z kandydatem, który na nisko wiszącym żyrandolu stracił

perukę, Dianne stwierdziła, że wystarczy. Będzie sama szukać sobie partnera.

Okazało się, że łatwiej powiedzieć, niż wykonać. W ciągu ostatnich sześciu

miesięcy nie miała ani jednej randki. A teraz potrzebowała kogoś i to szybko. Nie
byle kogo. Mężczyzny wysokiego, ciemnowłosego i przystojnego. Miłym
dodatkiem byłby także spory majątek, ale nie miała czasu na przebieranie.
Bankiet z okazji świętego Walentego w Centrum Kultury w Port Blossom
zaplanowano na sobotę wieczór. Najbliższą sobotę.

Od chwili gdy sześć tygodni temu powieszono plakat, Jason i Jill uparli się,

że musi pójść. Z pewnością przez ten czas mama potrafi znaleźć sobie adoratora.
Najlepiej kogoś przystojnego. Chodziło o honor rodziny.

background image

Ale teraz do bankietu pozostało kilka dni, a Dianne nie zbliżyła się do celu

nawet o krok.

– Wróciłem – wrzasnął Jason wkraczając do domu. Frontowe drzwi

trzasnęły tak mocno, że zadrżały okna w kuchni. Chłopiec rzucił książki na stolik,
poszedł prosto do lodówki, otworzył ją i wsunął do wnętrza górną połowę swego
czternastoletniego ciała.

– Weź sobie kanapkę – Dianne z uśmiechem pokręciła głową.
Jason pojawił się znowu, zaciskając w zębach udko kurczęcia, W jednym

ręku trzymał kawałek ciasta z wiśniami, w drugim talerz z plastrami krojonego
mięsa.

– Co w szkole?
Wzruszył ramionami, odłożył ciasto i wyjął z buzi udko.
– W porządku.
Dianne wiedziała, co zaraz nastąpi. Zadawał to pytanie codziennie, od

kiedy wywiesili zawiadomienie o bankiecie.

– Znalazłaś kogoś? – Oparł biodro o stół i spoglądał na nią przenikliwie. Jej

syn miał niesamowite oczy. Potrafiły przebić najmocniejsze postanowienia i kilka
warstw maski.

– Nikogo – odparła wesoło. W każdym razie na tyle, na ile było to możliwe

w danych okolicznościach.

– Bankiet będzie w tę sobotę. Jakby musiał jej przypominać.
– Wiem. Nie denerwuj się, kogoś znajdę.
– To nie może być po prostu jakiś „ktoś” – zaznaczył z mocą Jason, jakby

zwracał się do osoby o osłabionym słuchu. – Musi robić odpowiednie wrażenie.
Porządny facet.

– Wiem, wiem.
– Babcia mówiła, że może cię skontaktować z...
– Nie – przerwała stanowczo Dianne. – Kategorycznie odmawiam

uczestnictwa w tych babcinych randkach.

– Ale nie masz już czasu na szukanie. Przecież...
– Staram się – oświadczyła wiedząc, że nie stara się za bardzo. Owszem,

próbowała spotkać kogoś, kto pójdzie z nią na bankiet, ale nie miała pojęcia, że to
takie potwornie trudne.

Póki nie została zmuszona do udziału w tym wydarzeniu, nie zdawała sobie

sprawy, jak ograniczony ma wybór. Od kilku lat prawie nie spotykała samotnych
mężczyzn, jeśli nie liczyć tych, których przyprowadzała mama. Dwóch poznała w
przedsiębiorstwie, gdzie pracowała na pół etatu w księgowości, żadnego jednak
nie traktowała jak poważnego partnera. Obaj byli zbyt wygładzeni, zbyt miejscy,
podobni do Jacka. Zresztą mieszanie życia towarzyskiego i zawodowego zawsze
rodziło kłopoty. Zanadto ryzykowna sprawa.

Drzwi wejściowe otworzyły się znowu i zamknęły, tym razem ciszej.

background image

– Jestem! – oznajmiła dziesięcioletnia Jill. Rzuciła tornister na podłogę i

pomaszerowała do kuchni. Stanęła w progu, oparła ręce na biodrach i spojrzała
groźnie na brata.

– Nawet nie próbuj zjadać tego ciasta do końca. Ja też chcę kawałek.
– Uważaj, bo ci kurzajki wyrosną ze zmartwienia – odparł złośliwie Jason.

– Wystarczy dla wszystkich.

Jill przeniosła spojrzenie na matkę. Nie było ani odrobinę mniej groźne.

Dianne bezgłośnie powtarzała za córką pytanie.

– Znalazłaś kogoś?
– Nie znalazła – pospieszył z odpowiedzią Jason. – Zostało jej pięć dni,

żeby spotkać jakiegoś porządnego faceta, a potrafi tylko powiedzieć, że się stara.

– Mamusiu... – Orzechowe oczy Jill wyrażały głęboką troskę.
– Proszę was, dzieci...
– Wszyscy idą na to przyjęcie – poinformowała Jill, jak gdyby Dianne nie

wiedziała o tym doskonale. – Musisz tam być, po prostu musisz. Powiedziałam
koleżankom, że pójdziesz.

To przymus! Ostatnia rzecz, jakiej potrzebowała Dianne. Mimo to

uśmiechnęła się pogodnie i raz jeszcze zapewniła, że dzieci nie mają się o co
martwić.

Godzinę później, kiedy szykowała obiad, usłyszała z salonu głosy Jasona i

Jill. Siedzieli przed telewizorem i szeptali coś do siebie. Wyraźnie snuli jakąś
intrygę i planowali zmiany w jej życiu. Pewnie dobierali jej towarzystwo na
bankiet. I pewnie tego faceta z peruką.

– Stało się coś? – spytała Dianne stając w drzwiach. To niezwykłe, że o tej

porze oglądali telewizję, a jeszcze bardziej, że się przy tym nie kłócili. Od razu
wiedziała, że włączyli telewizor, by zagłuszał ich rozmowę.

Odskoczyli od siebie nerwowo.
– Stało? – powtórzył Jason, który opanował się pierwszy. – Rozmawiałem

z Jill, to wszystko. Mam ci w czymś pomóc?

Ta propozycja była wystarczającym dowodem winy obojga.
– Jill, mogłabyś nakryć do stołu? – spytała, jeszcze raz uważnie

spoglądając na dwójkę dzieci. Potem wróciła do kuchni.

Jason i Jill najwyraźniej coś knuli. Dianne mogła tylko zgadywać, o co

chodzi. Z pewnością zamierzali włączyć do akcji matkę.

Rzeczywiście, kiedy Jill układała sztućce, Jason gdzieś dzwonił. Naciągnął

przewód tak daleko, jak potrafił, i mamrotał cicho do mikrofonu. Dianne nie
słyszała, o co chodzi.

Podejrzenia zyskały potwierdzenie, kiedy zaraz po obiedzie zjawiła się

matka Dianne. A po kilku minutach Jason i Jill wyszli z kuchni informując, że
muszą odrabiać lekcje.

– Napijesz się herbaty, mamo? – spytała Dianne, przerażona nadchodzącą

background image

rozmową. Nie potrzebowała zdolności Sherlocka Holmesa, by zgadnąć, że dzieci
wezwały babcię, aby znalazła jej jakiegoś awaryjnego partnera.

– Nie rób sobie kłopotu. Mama zawsze tak odpowiadała.
– Żaden kłopot.
– No to zaparz.
Ze względu na dzisiejsze zajęcia aerobiku Dianne przebrała się i

przygotowała do szybkiego, w razie konieczności, wyjścia.

Czekając na zagotowanie wody, zdjęła z półki ceramiczny dzbanek.
– Zanim zapytasz, a wiem, że tak – oznajmiła niecierpliwie – powiem od

razu: nie znalazłam nikogo na bankiet z okazji św. Walentego.

Matka wolno kiwnęła głową, jakby właśnie wysłuchała jakiejś niezwykle

ważnej informacji. Martha pochodziła ze starej szkoły i lubiła krążyć wokół
przedmiotu rozmowy, zadając w tym czasie mnóstwo pytań, sugerujących
zasadniczy temat. Dianne kochała ją bardzo, ale nikt na świecie szybciej nie
wyprowadzał jej z równowagi.

– Masz niezłą figurę – stwierdziła z powagą matka. – To ułatwia sprawę –

pogładziła palcem podbródek i kiwnęła głową. – Masz oczy po ojcu i ładne, gęste
włosy. Możesz być za nie wdzięczna dziadkowi. Miał takie włosy...

– Mamo, nie wiem, czy ci mówiłam, że mam dziś aerobik.
– Nie chciałabym przeszkadzać – Martha zesztywniała natychmiast.
– Może będę musiała wyjść, zanim zdążysz powiedzieć to, co najwyraźniej

zamierzasz. Chciałabym poznać powód twojej nieoczekiwanej wizyty.

Martha rozluźniła się, ale tylko odrobinę.
– Nie martw się. Powiem, co mam do powiedzenia, a potem możesz iść.

Słowa matki nie są tak ważne, jak gimnastyka.

Kłótnia bulgotała jak bąbelki w puszce coca-coli, ale Dianne jakoś to

przełknęła. Okazywanie słabości byłoby grubym błędem taktycznym. Zrobiła
więc herbatę, postawiła dzbanek na stole i usiadła.

– Skórę masz nadal świeżą...
– Mamo – rzuciła ostrzegawczym tonem Dianne. – Nie musisz mi tego

mówić. Wiem, że mam ładną cerę. Wiem też, że zachowałam dobrą figurę i gęste
włosy, i że słusznie, twoim zdaniem, noszę je długie. Nie potrzebuję reklamy.

– Cóż... – westchnęła Martha. – W tym właśnie się mylisz.
Dianne nie mogła się powstrzymać i demonstracyjnie wzniosła oczy w

górę. Kiedy miała piętnaście lat, dostałaby za to klapsa, lecz teraz, gdy skończyła
trzydzieści trzy, Martha zastosowała bardziej subtelną taktykę: poczucie winy.

– Niewiele lat mi zostało...
– Mamo!
– Nie przerywaj. Jestem starą kobietą i mam prawo mówić, co zechcę.

Zwłaszcza że Pan w każdej chwili może wezwać mnie do siebie.

Dianne zamieszała herbatę, co dało jej chwilę na odzyskanie kontroli.

background image

Oparła łokcie o stół i podniosła filiżankę.

– Więc powiedz to.
Matka wyraźnie złagodniała i skinęła głową.
– Straciłaś wiarę w siebie – stwierdziła.
– To nieprawda.
Uśmiech Marthy Janes był w najlepszym razie dość suchy.
– Jack cię zostawił, więc uznałaś, że coś z tobą nie w porządku. Ale musisz

zrozumieć, że odszedłby nawet wtedy, gdybyś była piękna jak Marilyn Monroe.
Jego odejście nie miało nic wspólnego z tobą. Ma po prostu taki charakter.

Rozmowa wkraczała na tor, którego Dianne wolała unikać. Nie chciała

dyskutować o Jacku. Nie rozumiała, czemu ma rozdrapywać zaschnięte blizny i
jeszcze raz badać stare rany. Jack odszedł. Pogodziła się z tym i jakoś ułożyła
życie swoje i dzieci. To, że matka wspomniała o byłym mężu, zaskoczyło Dianne
zupełnie.

– Boże! – krzyknęła, chwytając się za nadgarstek. – Spójrz, która godzina...
– Zanim wyjdziesz, posłuchaj – Martha uwięziła jej ramię w uścisku. –

Dziś po południu, u rzeźnika, spotkałam bardzo miłego, młodego człowieka.
Powiedziała mi o nim Marie Zimmermann, więc wybrałam się go obejrzeć.

– Mamo...
– Bądź cicho i słuchaj. Jest rozwiedziony, ale z tego, co mówi, to wina jego

żony. Robi kaszankę. Dał mi kawałek na spróbowanie i była świetna. Rozpływała
się w ustach. Nigdy jeszcze równie pysznej nie jadłam. Mężczyzna o takich
zdolnościach to znakomity nabytek dla rodziny.

Wielkie nieba! Mama już zdążyła ją wydać za tego człowieka!
– Opowiedziałam mu o tobie, a on uprzejmie się zgodził, żeby z tobą pójść.
– Wystarczy, mamo. Mówiłam, że mam dość kupowania kota w worku.
– Jerome jest bardzo miły.
– Nie chcę być nieuprzejma, ale naprawdę muszę już wyjść.
Dianne zerwała się, chwyciła płaszcz i krzyknęła do dzieci, że wróci za

godzinę.

Dopiero w samochodzie zrozumiała, że czekały na jej oświadczenie: że ma

już z kim iść na bankiet.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI


– Do licha! – mruknęła Dianne, dziesiąty raz przerzucając zawartość

torebki. Wiedziała, że nic to nie da, ale czuła się zobowiązana do kontynuowania
poszukiwań.

– Niech to diabli wezmą! – zaklęła, stawiając pękatą, skórzaną torebkę na

masce wozu. Krople deszczu rozpryskiwały się dookoła, zwiększając tylko
irytację.

Wreszcie ruszyła z powrotem do Centrum Kultury Port Blossom.
– Chyba zatrzasnęłam kluczyki w samochodzie – poskarżyła się

recepcjonistce.

– Ojej! Czy może pani kogoś wezwać?
– Należę do auto-klubu, przyjadą i pomogą mi. Chciałabym też zadzwonić

do domu i uprzedzić, że się spóźnię. Mogę skorzystać z telefonu?

– Oczywiście – kobieta uśmiechnęła się uprzejmie. – Proszę tylko

pamiętać, że za kwadrans zamykamy.

Po pół godzinie, gdy Dianne czekała niecierpliwie na parkingu oparta o

drzwiczki samochodu, podjechała czerwona ciężarówka pomocy drogowej.
Okrążyła plac i zatrzymała się obok niej.

Słabo widoczny w mroku kierowca opuścił szybę i wystawił łokieć.
– Czy to pani dzwoniła w sprawie zatrzaśniętych kluczyków?
– Nie – mruknęła. – Dla przyjemności stoję tu sobie na deszczu w

kostiumie gimnastycznym.

Zaśmiał się, zgasił silnik i zeskoczył na ziemię.
– Jak widzę, to jeden z tych pechowych dni. Przytaknęła. Nagle zrobiło się

jej przykro. Niepotrzebnie na niego warczała. Był przecież miły i sympatyczny.

– Może wejdzie pani do kabiny i zaczeka, aż skończę. Zmarzła pani. –

Otworzył drzwi po stronie pasażera i zaprosił ją do środka.

Uśmiechnęła się słabo.
– Nie chciałam być niegrzeczna – wyjaśniła wsiadając.
– Nie ma sprawy – błysnął zębami w szerokim uśmiechu.
Mimo woli przyjrzała mu się dokładniej. Nosił szary, pasiasty, ubrudzony

smarem kombinezon. Imię „Steve” wyhaftowano czerwoną nicią na kieszeni na
piersi. Włosy miał starannie uczesane i chyba niedawno przycięte, oczy piwne i –
szukała właściwego słowa – chyba łagodne.

Steve zamknął drzwi kabiny, po czym podszedł do jej niewielkiego

samochodu i poświecił latarką, by zbadać typ zamka.

Dianne opuściła szybę.
– Na ogół bardziej uważam. Jeszcze nigdy nie zatrzasnęłam kluczyków.

Nie wiem, co mi się dzisiaj stało. Głupio mi.

background image

Wrócił do ciężarówki, otworzył drzwi i zaczął szukać jakichś narzędzi.
– Każdy czasem o czymś zapomina – pocieszył ją. – Nie ma się czym

przejmować.

– Mam ostatnio sporo kłopotów.
Wyprostował się i spojrzał ze współczuciem. Zauważyła, że ma miłą,

wesołą twarz. Szczerze mówiąc, był wściekle przystojny. Kombinezon nie psuł
tego wrażenia, sugerował za to pewną twardość. Okazał się sympatyczny i
przyjazny, gdy Dianne zaczynała już wierzyć, że nie ma takich ludzi. Zresztą,
czekając samotnie na deszczu, każdy może się czuć porzucony, mimo że Port
Blossom było niewielkim miasteczkiem, gdzie panowała przyjacielska, niemal
rodzinna atmosfera.

Steve wrócił do jej samochodu i zaczął manipulować przy zamku. Dianne

nie mogła usiedzieć spokojnie. Wysiadła z szoferki.

– To przez ten bankiet jestem taka zdenerwowana. – Bankiet?
– Ten bankiet z okazji św. Walentego, który wydaje Centrum Kultury w

sobotę wieczór. Dzieci koniecznie chcą, żebym poszła. Nie wiem na pewno, ale
chyba chodzi o zakład, bo traktują to jak sprawę bezpieczeństwa narodowego.

– Rozumiem. Dlaczego mąż pani nie zabierze?
– Jestem rozwiedziona – wyjaśniła otwarcie. – Chyba nikt się nie

spodziewa, że akurat jemu trafi się rozwód. Przez dwanaście lat uważałam swoje
małżeństwo za trwałe jak opoka, ale to był błąd. Jack ożenił się po raz drugi.
Mieszka w Bostonie.

Dianne nie wiedziała, dlaczego to wszystko opowiada. Gdy już raz

otworzyła usta, jakoś nie mogła przerwać. Przecież zwykle nie plotkuje z obcymi
o szczegółach własnego życia małżeńskiego.

– Nie zimno pani?
– Nie, wszystko w porządku.
To niezupełnie prawda – trochę zmarzła. Ale bardziej od śmierci z zimna

martwił ją brak partnera na to idiotyczne przyjęcie. Ciekawe, pomyślała, czy
Jason, Jill i mama uznaliby zapalenie płuc za wystarczające usprawiedliwienie
nieobecności na bankiecie.

– Na pewno? Chyba pani drży. Ignorując pytanie roztarta dłonie.
– Wtedy moja matka zaproponowała Jerome’a.
– Jerome’a?
– Ona uważa, że potrzebuję przewodnika. Steve spojrzał na nią

zaskoczony.

– W randkowym świecie – wyjaśniła Dianne. – Ale mam już dość tych

spotkań, które mi organizuje.

– Katastrofy?
– Bliskie spotkania najgorszego rodzaju. Jeden z nich, na przykład,

podpalił serwetkę.

background image

Steve parsknął.
– To wcale nie było zabawne. Przestraszyłam się. On wpadł w panikę,

zaczął nią wymachiwać, aż w końcu przybiegł kelner z gaśnicą i dopiero wtedy
zaczęło się piekło.

Dianne uśmiechnęła się na wspomnienie pechowego zdarzenia.
– Kiedy teraz o tym myślę, rzeczywiście wszystko to wydaje się dość

śmieszne.

Steve patrzył jej prosto w oczy.
– Rozumiem, że zdarzały się też inne katastrofy?
– Wolę nie wspominać.
– I pani matka znowu wkroczyła do akcji?
– Ale tym razem z poparciem dzieci. Mama trafiła na pewnego rzeźnika,

specjalistę od... zresztą, to nieważne. Problem w tym, że jeśli nie znajdę kogoś w
ciągu najbliższych dwóch dni, będę musiała pójść na bankiet z Jerome’em.

– Może nie będzie tak źle – stwierdził, a Dianne wyczuła, że z trudem

powstrzymuje śmiech.

– To ładnie, że chce mnie pan pocieszyć – mruknęła, krzyżując ręce na

piersi. Dwa razy obeszła samochód, nim odezwała się znowu. – Dzieci próbują
mnie nawet pouczać, co to ma być za mężczyzna.

– Tak?
Dianne nie była pewna, czy ją usłyszał. Zamek odskoczył z trzaskiem,

Steve otworzył drzwi i wyjął tkwiące w stacyjce kluczyki. Wzięła je z
podziękowaniem i postawiła nogę na progu.

– Jason i Jill, moje dzieci, chcą, żebym poszła z kimś ciemnowłosym,

przystojnym... – przerwała nagle, wyciągając rękę, jakby traciła równowagę.

Steve spojrzał na nią zaskoczony.
– Coś się pani stało?
Dianne przyłożyła palce do skroni i skinęła głową.
– Chyba tak, chociaż nie jestem pewna – odetchnęła głęboko i wskazała

latarnię. – Czy zechciałby pan na moment stanąć w świetle?

– Ja? – stuknął palcem w pierś, jakby nie był pewien, czy mówi do niego.
– Proszę.
Wzruszył ramionami i przesunął się o kilka kroków.
Pomysł nabierał barw. Steve z pewnością był wysoki, powyżej metr

osiemdziesiąt pięć, co dobrze pasowało do jej skromnego metr sześćdziesiąt. I
ciemnowłosy – czupryna miała barwę ciemnego mahoniu. Co do punktu
„przystojny”, zauważyła to już wcześniej.

– Czy coś się nie zgadza? – zapytał.
– Nie, nie – zapewniła Dianne z nieśmiałym uśmiechem, chociaż to, co

planowała, na pewno nie było nieśmiałe. – De pan ma lat? Trzydzieści?
Trzydzieści jeden?

background image

– Trzydzieści pięć.
– To dobrze. Doskonale. – Okazał się parę lat starszy od niej. Dzieciaki

będą zadowolone.

– Dobrze? Doskonale? – zdawało się, że zwątpił w jej psychiczną

równowagę.

– Żonaty? – upewniła się.
– Nie. Jakoś nigdy do tego nie doszło, choć raz już niewiele brakowało –

podejrzliwie zmrużył oczy.

– To jeszcze lepiej. Nie sądzę, by miał pan zazdrosną przyjaciółkę... albo

szaloną kochankę, która tylko szuka pretekstu, żeby kogoś zamordować?

– Ostatnio nie.
– Znakomicie – Dianne odetchnęła z ulgą.
– Drzwi są otwarte – przypomniał, jakby marzył już o odjeździe. – Muszę

jeszcze zapisać numer pani karty z auto-klubu.

– Tak, wiem – przyglądała mu się, stojąc ze skrzyżowanymi ramionami.

Wyglądał nawet lepiej, niż sądziła na początku. – Czy ma pan porządny garnitur?

Chyba uznał to pytanie za zabawne, bo parsknął śmiechem. – Tak.
– Ale jakiś naprawdę elegancki, nie ten, w którym odbierał pan

świadectwo.

– Mam naprawdę elegancki garnitur. Dianne nie chciała go obrazić, ale

musiała sprawdzić wszystkie szczegóły.

– To jeszcze lepiej – orzekła. – Czy nie miałby pan ochoty w sobotę

wieczorem zarobić dodatkowych trzydziestu dolarów?

– Słucham?
– Proponuję panu trzydzieści dolarów za pójście ze mną na bankiet w

Centrum, właśnie tutaj.

Steve przyglądał się jej, jakby podejrzewał, że uciekła niedawno ze szpitala

dla psychicznie chorych.

– Proszę mnie wysłuchać. Rozumiem, że to niezwykła propozycja –

mówiła pospiesznie Dianne. – Ale jest pan niemal doskonały. No, może nie
„doskonały”, ale dokładnie taki, jakiego oczekują moje dzieci. Nie mam już czasu
na poszukiwania. Odpowiedni mężczyzna jakoś się nie pokazał, jeśli pan
rozumie, o co mi chodzi.

– Chyba rozumiem.
– Potrzebuję kogoś. Pan się nadaje i pewnie przyda się panu trochę

gotówki. Wiem, że to niezbyt dużo, ale trzydzieści dolarów to chyba uczciwa
zapłata. Bankiet zacznie się o siódmej i nie potrwa dłużej, niż do dziewiątej. Jak
sądzę, piętnaście dolarów za godzinę to mniej więcej poziom pańskich obecnych
zarobków.

– No...
– Wiem, co pan myśli, ale daję słowo, że nie zwariowałam. Mam złotą

background image

kartę kredytową, a nie dają ich byle komu.

– A kartę biblioteczną?
– Też mam, chociaż zalegam z książkami. Chciałam je oddać jutro –

zaczęła przeszukiwać torebkę, by udowodnić, że naprawdę posiada obie karty,
gdy zdała sobie sprawę, że z niej żartuje.

– Pani...
– Dianne Williams – wyciągnęła rękę. Długie, silne palce objęły jej dłoń.

Po raz pierwszy spojrzał na nią z uwagą, ciepło. I uścisnął jej rękę. Ten drobny
gest przekonał Dianne, że trafiła na odpowiedniego mężczyznę, który zabierze ją
na ten głupi bankiet. Raz jeszcze nie potrafiła powstrzymać słów wyjaśnienia.

– Rozumiem, że to trochę szalone. Nie będę miała pretensji, jeśli uzna mnie

pan za wariatkę. Ale nie jestem nią, naprawdę. Co niedziela chodzę do kościoła,
pomagam w szkole i od jesieni opiekuję się dziewczęcą drużyną piłkarską.

– Czemu wybrała pani właśnie mnie?
– To trochę skomplikowane, ale ma pan ładne oczy, a kiedy pan

zaproponował, żebym wsiadła do wozu, zamiast stać na deszczu, chociaż to tylko
mżawka... – przerwała i nabrała tchu. – Zrozumiałam, że ma pan dobre serce i
może nie odrzuci od razu czegoś tak...

– ...niezwykłego – dokończył.
Dianne przytaknęła, patrząc mu prosto w oczy. Bariery runęły – teraz

musiała już wyznać prawdę.

– Jestem w rozpaczliwej sytuacji. Tylko kobieta zdesperowana może

złożyć taką propozycję.

– Mówi pani: w sobotę wieczorem?
Przy jej szczęściu zaraz sobie przypomni, że zaplanował coś, czego nie

może przesunąć. Coś niezwykle ważnego. Na przykład odkurzanie pucharów
zdobytych w kręgle.

– Od siódmej do dziewiątej. Obiecuję, że nie dłużej. Jeśli trzydzieści

dolarów nie wystarczy...

– Trzydzieści to aż nadto hojna oferta. Odetchnęła z ulgą.
– Więc zgadza się pan?
Steve potrząsnął głową, jakby chciał pokazać, że nawet rozważenie jej

propozycji wymaga głębokiego namysłu.

– Dobrze – oznajmił po chwili. – Nigdy nie umiałem odmówić kobiecie w

nieszczęściu.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI


– Cześć wszystkim! – zaśpiewała Dianne, wbiegając do domu. Zatrzymała

się w salonie i zauważyła, że dzieci i matka patrzą na nią otwierając szeroko oczy.
W pokoju unosiła się aura cichego zdumienia. – O co chodzi?

– Co z tobą? – krzyknął Jason. – Wyglądasz okropnie!
– Przypominasz Sierotkę Marysię, skarbie – oznajmiła Martha. Pracowała

szydełkiem w takim tempie, że przędza jak wąż sunęła między palcami.

– Dzwoniłam przecież i uprzedzałam, że wrócę później – przypomniała

Dianne.

– Ale nie wspominałaś, że tonęłaś. Co się stało? – Zatrzasnęłam kluczyki w

samochodzie. Mówiłam już. Jill podeszła do matki, wzięła za rękę i
podprowadziła do lustra w przedpokoju. Obraz, jaki z niego wyjrzał, był
wstrząsający. Długie, gęste włosy Dianne zwisały w mokrych kosmykach na
ramiona. Tusz do rzęs, podobno wodoodporny, spływał czarnymi strumykami na
policzki. Dianne była przemoczona cło suchej nitki i przypominała mysz, którą
kot przywlókł na werandę.

– Ojej – szepnęła. Poczuła ucisk w żołądku na wspomnienie zdziwionych

spojrzeń Steve’a i uwagę, że to pewnie „jeden z tych pechowych dni”. Nic
dziwnego. Wyglądała na uciekinierkę z domu opieki.

– Może pójdziesz na górę i weźmiesz gorący prysznic – zasugerowała

matka. – Od razu poczujesz się jak nowo narodzona.

Zawstydzona z powodów, których w większości wolała nie zdradzać,

Dianne posłuchała rady.

Jak zwykle, Martha miała rację. Kiedy po pół godzinie Dianne zeszła na

dół, okryta grubym, frotowym szlafrokiem, w różowych, futrzanych kapciach,
czuła się o wiele lepiej.

Parząc herbatę wspominała wydarzenia tego wieczoru. Nawet jeśli Steve

tylko z litości zgodził się towarzyszyć jej na bankiecie, to bez znaczenia. Ważne,
że miała z kim pójść. Powie o tym rodzinie i wreszcie dadzą jej spokój.

– Przy okazji – rzuciła obojętnie, wchodząc z filiżanką do pokoju. – Mam

już kogoś na sobotę.

Zapadła cisza. Nawet głos z telewizora rozpłynął się w nicości. Dwójka

dzieci i ich babcia odwrócili się powoli z wyrazem zaskoczenia na twarzach.

– Nie macie się co tak dziwić – stwierdziła Dianne z lekkim, niedbałym

uśmiechem. – Mówiłam przecież, że się staram. Nikt nie wierzył, że potrafię sama
znaleźć sobie towarzystwo. Myliliście się wszyscy.

– Kto to jest? – spytała Martha, podejrzliwie mrużąc oczy.
– O, kobieto małej wiary. – Dianne poczuła tylko drobne ukłucie winy. –

Nazywa się Steve Creighton.

background image

– Kiedy go spotkałaś?
– No... – nie była przygotowana na przesłuchanie. – Kilka tygodni temu.

Trafiłam na niego dzisiaj. Spytał, z kim idę w sobotę na bankiet. Powiedziałam
naturalnie, że z nikim, więc zaproponował, żebyśmy wybrali się razem. Nic
wielkiego.

– Steve Creighton – matka powtórzyła to kilka razy, wsłuchując się w

każdą sylabę, jakby usiłowała sobie przypomnieć, skąd zna to nazwisko. Po
chwili potrząsnęła głową i wróciła do szydełkowania.

– Nigdy o nim nie mówiłaś – Jason spojrzał z wyrzutem. Siedział na

dywanie z kolanami pod brodą i rozważał konsekwencje nieprzewidzianego
rozwoju wypadków.

– Pewnie, że nie. Gdybym tylko wspomniała, wszyscy troje

zamęczylibyście mnie pytaniami. Tak, jak w tej chwili.

Martha szarpnęła przędzę.
– Jak się poznaliście?
Dianne zupełnie nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć na tego typu

pytania. Miała nadzieję, że informacja o znalezieniu odpowiedniego towarzysza
na świąteczne przyjęcie zaspokoi wymagania rodziny. Chyba była naiwna.
Chcieli znać szczegóły. I to możliwie dużo szczegółów, a Dianne mogła tylko
wymyślać je na poczekaniu. Nie wchodziło w grę przyznanie się, że poznała
Steve’a dopiero kilka godzin temu i w rozpaczy zaproponowała mu pieniądze w
zamian za pójście z nią na bankiet.

– Spotkaliśmy się, no... kilka tygodni temu, w sklepie – zaczęła z

wahaniem, spuszczając wzrok. Miała nadzieję, że to zaspokoi ich ciekawość.
Kiedy jednak przerwała, by napić się herbaty, trzy pary oczu wpatrywały się w
nią wyczekująco.

– No mów – przynagliła matka.
– Ja... stałam przy mrożonkach, a... Steve też tam był i... uśmiechnął się i

przedstawił.

– A co powiedział? – chciała wiedzieć Jill. Wyraźnie nie mogła się

doczekać dalszego ciągu. Martha była chyba równie ciekawa. Odłożyła włóczkę i
szydełko, całą uwagę koncentrując na opowieści córki.

– No więc... przedstawił się i powiedział, że na pewno nie muszę korzystać

z tych dietetycznych porcji... i że wyglądam doskonale – słowa spływały z ust
sztywne jak kawałki tektury. Musiała być zdesperowana, skoro streszczała
publicznie swoje intymne marzenia.

To prawda. Była zdesperowana.
Jill uniosła ramiona i westchnęła głęboko.
– Jakie to romantyczne! Lecz Jason zmarszczył brwi.
– Ten facet wygląda mi na ofermę. Prawdziwy mężczyzna nie podchodzi

do kobiety i nie opowiada takich głupot.

background image

– Steve jest bardzo miły.
– Może i jest, ale moim zdaniem to jakieś ciepły kluchy.
– A ja uważam, że jest słodki – zaprotestowała Jill. Broniąc Steve’a

popierała mamę. – Jeśli mamie się podoba, to mnie też.

– Kręci się sporo łobuzów – Martha najwyraźniej czuła się w obowiązku

wygłosić taką opinię.

Dianne z trudem stłumiła pragnienie przypomnienia swej kochanej,

troskliwej mamusi, że kilku przyprowadzonych przez nią adoratorów też
kwalifikowało się do tej oceny.

– Musimy go poznać – stwierdził stanowczo Jason. – Przecież to może być

jakiś masowy morderca albo co.

– Jason – Dianne uśmiechnęła się z przymusem. – Nie bądź głuptasem.

Spotkacie go zresztą w sobotę wieczorem.

– Wtedy już będzie za późno.
– Jason ma rację, kochanie – oświadczyła Martha Janes. – Nie wierzę, żeby

wcześniejsze przedstawienie tego młodego człowieka rodzinie mogło w
czymkolwiek zaszkodzić.

– Ale... na pewno ma mnóstwo zajęć... Pracuje w różnych godzinach i...
– A co robi?
– No... – nie potrafiła szybko wymyślić żadnego kłamstwa, musiała więc

wyznać prawdę. – Prowadzi ciężarówkę.

Po jej słowach zapanowała martwa cisza. Dzieci i babcia wymienili

znaczące spojrzenia.

– Słyszałam różne historie o kierowcach ciężarówek – oznajmiła

dramatycznie Martha. – Nie chcę ich powtarzać przy dzieciach, ale...

– Mamo, jesteś...
– Jason ma absolutną rację. Musimy poznać tego Steve’a. Kowboje i

kierowcy ciężarówek nie są ludźmi godnymi zaufania.

Dianne wzniosła oczy ku górze.
Matka chyba jej wybaczyła, gdyż dodała:
– Masz prawo o tym nie wiedzieć, moja droga, skoro tak wcześnie wyszłaś

za mąż.

– Tata ożenił się z tobą, kiedy miałaś szesnaście lat. To mniej, niż ja, kiedy

brałam ślub – przypomniała spokojnie Dianne. Nie chciała kłótni, ale znalazła się
w pułapce.

– Owszem. Za to żyję o wiele dłużej – Martha pogroziła córce szydełkiem.

– Matki wiedzą o takich sprawach.

– Babcia ma słuszność – wtrącił Jason bardzo dorosłym tonem. – Musimy

poznać tego Steve’a, zanim gdziekolwiek z nim pójdziesz.

Dianne w rozpaczy wzniosła ręce w górę.
– Przecież sami się upieraliście, żebym koniecznie wybrała się na ten

background image

bankiet.

– Owszem, ale istnieją pewne normy. – Jill też była przeciwko niej.
– Zobaczę, co da się zrobić – mruknęła Dianne.
– Zaproś go na kolację w czwartek – zaproponowała Martha. – Przygotuję

strogonowa i upiekę szarlotkę.

– Ale... może być w pracy.
– Więc zaproś go na środę – poradził Jason nieprzyjemnie znajomym

tonem. Tego tonu używała Dianne, kiedy była śmiertelnie poważna.

Nie miała wyjścia.
– Dobrze. Spróbuję na czwartek.
Boże, pomyślała, w co ja się wpakowałam?

Zadzwoniła do Steve’a dopiero następnego popołudnia. Dał jej wizytówkę,

którą przyczepiła do ściennego kalendarza w kuchni. Nie cieszyła jej perspektywa
rozmowy. Będzie chyba musiała zapłacić za tę wizytę. Trudno oczekiwać, by
przyszedł wyłącznie z dobroci serca.

– Pomoc Drogowa Port Blossom – zabrzmiał w słuchawce młody, damski

głos.

– Tu... mówi Dianne Williams. Chciałabym zostawić wiadomość dla

Steve’a Creightona.

– Steve jest w biurze – rozległ się cichy trzask i przeciągłe buczenie.
– Słucham – odezwał się Steve.
– Dzień dobry – Dianne nie umiała znaleźć właściwych słów. Miała

nadzieję, że przekaże tylko, by do niej zadzwonił przy okazji. Nie była
przygotowana do bezpośredniej rozmowy.

– To ty, Dianne?
– Tak. Skąd wiesz?
Zaśmiał się cicho. Brzmiało to ciepło i sympatycznie.
– Lepiej nie będę ci tłumaczył. Pewnie chcesz sprawdzić, czy się nie

wycofuję? Nie martw się. Byłem nawet dziś rano w Centrum i wykupiłem dwa
zaproszenia na bankiet.

– Niepotrzebnie się przejmowałeś, ale dziękuję. Pieniądze oddam ci

później.

– Dopisz do rachunku – rzucił lekkim tonem. Dianne zadrżała i odetchnęła

głęboko.

– Właściwie – zaczęła – dzwonię, żeby porozmawiać o moich dzieciach.
– Dzieciach?
– Tak. Jason, Jill i moja matka też, koniecznie chcą cię poznać.

Przekonywałam, że przecież zobaczę cię w sobotę wieczorem, ale to im chyba nie
wystarcza.

– Rozumiem.

background image

– Według Jasona, wtedy będzie już za późno, a przecież możesz być

masowym mordercą albo kimś jeszcze gorszym. Matkę niepokoi to, że jesteś
kierowcą ciężarówki.

– Czy mam również zmienić pracę? To dość kłopotliwe. Do soboty mogę

nie zdążyć.

– Nie martw się. A teraz, co do czwartku, bo wtedy właśnie chcieliby cię

widzieć na kolacji. Mama obiecała przyrządzić strogonowa i upiec ciasto. Z
jabłkami – dodała, jakby ta informacja miała go ostatecznie przekonać.

– Czwartek wieczorem?
– Zapłacę ci dodatkowo dziesięć dolarów.
– Dziesięć dolarów? – Chyba był urażony, więc Dianne podniosła cenę.
– Niech będzie piętnaście, ale na więcej nie mogę sobie pozwolić. Mam

raczej skromne środki.

To przedsięwzięcie miało kosztować masę pieniędzy. Zaproszenia były po

piętnaście dolarów od osoby i trzeba będzie zwrócić Steve’owi koszty.
Dodatkowo trzydzieści za towarzyszenie jej na bankiecie i jeszcze piętnaście,
jeśli zgodzi się na wizytę.

– Za piętnaście umowa stoi – powiedział w końcu. – Jeszcze coś?
Dianne zamknęła oczy. Zbliżało się najgorsze.
– Tak – z wysiłkiem przełknęła ślinę. – Tylko jedno. Chcę... chcę cię

zapewnić, że na ogół nie wyglądam tak fatalnie.

– Daj spokój. Mówiłem przecież, że nie ma się czym przejmować. Miałaś

zły dzień.

– Ale nie chcę, żebyś się martwił. Nie przyniosę ci wstydu na tym

bankiecie. Możesz tam spotkać jakichś znajomych, a po moim przesłuchaniu, czy
masz odpowiedni garnitur i w ogóle, wiesz, pewnie poczujesz się pewniej, kiedy
ci powiem, że... – urwała, zamknęła oczy i wyksztusiła: – Postanowiłam zmienić
tusz do rzęs.

Wahał się tylko przez moment.
– Dzięki, że mi o tym mówisz. Teraz mogę spać spokojnie.
Dianne uznała, że należy pominąć tę uwagę milczeniem. W końcu

właściwie sama o nią prosiła. Nie rozumiała, dlaczego tak trudno jej rozmawiać z
tym człowiekiem. Chociaż... to chyba proste. Przecież zrobiła z siebie kompletną
idiotkę. Płacenie mężczyźnie za to, że pójdzie z nią na przyjęcie, nie należało do
osiągnięć, którymi chciałaby się chwalić.

– Aha, jeszcze coś. – Dianne chciała jak najszybciej zakończyć

nieprzyjemną rozmowę. – Mama i dzieci zadały mi kilka pytań na temat... nas
dwojga. Jak się poznaliśmy i w ogóle. Może warto, żebym ci opowiedziała. Nasze
historie powinny do siebie pasować.

– Może pójdziemy gdzieś na kawę?
– No... kiedy?

background image

– Powiedzmy o siódmej, w Pancake Haven. Nie martw się, ja stawiam.
Dianne z trudem powstrzymała złośliwą odpowiedź na tę „wielkoduszną”

ofertę.

– Zgoda – szepnęła tylko. – Ale nie będę miała wiele czasu.
– Obiecuję, że nie zatrzymam cię dużej, niż to będzie konieczne.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY


– No dobrze – mruknął z powątpiewaniem Steve, gdy kelnerka podała im

kawę. – Jak się poznaliśmy?

Dianne opowiedziała, zniżając głos przy fragmencie o dietetycznych

mrożonkach. Było jej wstyd, że musi po raz drugi zdradzać szczegóły swych
najskrytszych marzeń. Zwłaszcza Steve’owi.

Kiedy skończyła, zrobił zdumioną minę.
– Chyba żartujesz.
Dianne poczuła się urażona. Wykpiwał jej romantyczne sny, a przecież

nawet nie wspomniała o symfonii Rimskiego-Korsakowa ani o cichym dźwięku
dzwonów.

– Nie miałam czasu na wymyślanie czegoś lepszego – wyjaśniła z irytacją.

– Ledwie weszłam, Jason zaczął wypytywać. Nie byłam przygotowana.

– A jak zareagował, kiedy to wszystko opowiedziałaś?
– Uznał, że jesteś ofermą.
– Trudno mieć pretensje. Dianne była załamana.
– Nie przejmuj się – pocieszył ją Steve. – Jakoś to załatwię, kiedy go

spotkam we czwartek.

Ton głosu mówił wyraźnie, że nie będzie to łatwe zadanie.
– Tylko żebym nie wyszła na jeszcze większą idiotkę, niż do tej pory.

Dobrze?

– Postaram się – mruknął z takim samym powątpiewaniem, jak na początku

rozmowy.

Dianne nie miała o to żalu. Cała afera komplikowała się coraz bardziej i to

wyłącznie z jej winy. Kto mógł przypuszczać, że poszukiwanie partnera na
przyjęcie w dniu św. Walentego spowoduje takie kłopoty?

Popijając kawę obserwowała siedzącego naprzeciw niej mężczyznę. Z

pewnym zdziwieniem zauważyła, że przy drugim spotkaniu wyglądał nawet
lepiej, niż poprzednio. Nosił luźne spodnie i gruby, jasny sweter z irlandzkiej
wełny. Uśmiechał się często, a oczy, oglądane teraz w pełnym świetle, miały
głęboki, piękny odcień brązu, tak samo jak włosy. Nadal sprawiał wrażenie
człowieka sympatycznego i uczynnego. Pewnie taki właśnie jest. Nikt inny nie
zgodziłby się łatwo na udział w tej intrydze, przynajmniej bez poważniejszej
zachęty.

– Obawiam się, że przedstawiłam dzieciom wizerunek nie do końca

prawdziwy – wyznała. – Kiedy wróciły ze szkoły, miały mnóstwo pytań. Jason
pozostał sceptyczny, ale Jill była, jak zwykle, romantyczna. Ciekawe, po kim to
odziedziczyła. Oboje domagali się coraz to nowych szczegółów.

– Spróbuję ich nie rozczarować – zapewnił szybko Steve.

background image

Dianne oparła łokcie na blacie i odgarnęła z twarzy kosmyk włosów.
– Naprawdę mi przykro, że cię w to wplątałam.
– Teraz nie ma odwrotu. Wyłożyłem gotówkę na karty wstępu.
W ten niezbyt subtelny sposób przypominał, że powinna mu oddać

pieniądze. Dianne sięgnęła do torebki i wyjęła książeczkę czekową.

– Póki pamiętam, wypiszę ci czek za te zaproszenia.
– Nie ma sprawy – lekceważąco machnął ręką. Dianne nalegała. Jeśli

zapłaci w ratach, nie będzie się tak denerwować całkowitym kosztem
przedsięwzięcia. Żywiła pewne obawy, że zanim bankiet dobiegnie końca, wyda
tyle pieniędzy, że wystarczyłoby na wakacje na Hawajach.

– Jak myślisz – spytała nie podnosząc oczu, gdy złożyła już zamaszysty

podpis na czeku – jeśli dołożę jeszcze pięć dolarów, dałbyś radą wyglądać na...
zauroczonego?

– Zauroczonego? – powtórzył Steve, jak gdyby słyszał to słowo po raz

pierwszy w życiu.

– No wiesz, oszołomionego.
– Oszołomionego?
Znowu powiedział to tak, jakby mówił w nie znanym języku.
– Zachwyconego – spróbowała po raz trzeci, tak głośno, że zwróciła uwagę

kelnerki. Podeszła do stolika i z dzbanka dolała kawy do niemal pełnych
filiżanek.

– Nie udaję głupiego, po prostu nie całkiem rozumiem, o co ci chodzi.
– Sprawiaj wrażenie, że jesteś mną zachwycony – wyjaśniła

rozgorączkowanym szeptem, pochylając się nad stołem.

– Rozumiem. Więc to się nazywa „zauroczony”. – Łyknął kawy, a Dianne

miała wrażenie, że chce w ten sposób ukryć uśmiech.

– To wcale nie dowcip. – Parząc wargi wypiła łyk kawy. W innych

okolicznościach skrzywiłaby się z bólu, a przynajmniej sięgnęła po szklankę z
wodą. Teraz jednak powstrzymała się od tego. W końcu każda kobieta ma swoją
dumę.

– Powtórzmy, bo nie wiem, czy dobrze zrozumiałem – stwierdził rzeczowo

Steve. – Za dodatkowe pięć dolarów chcesz, żebym wyglądał na
„oszołomionego”.

– Tak – odparła Dianne z taką godnością, na jaką tylko potrafiła się zdobyć.
– Załatwione – oświadczył Steve z uśmiechem, a ona poczuła się jeszcze

bardziej głupio. – Tylko nie jestem pewien, czy wiem, jak to zrobić.

Usiadł prosto, wypiął pierś i zamknął oczy.
– Steve – szepnęła Dianne i rozejrzała się. Miała nadzieję, że nikt ich nie

obserwuje. Mężczyzna sprawiał wrażenie pogrążonego w jakiejś wschodniej
medytacji. Nie zdziwiłaby się, gdyby zaczął mamrotać jakieś mistyczne formuły.
– Co ty wyprawiasz?

background image

– Zastanawiam się, jak wygląda oszołomiony człowiek.
– Żartujesz ze mnie?
– Skądże. Jeśli płacisz za to piątkę, sprawa musi być dla ciebie ważna.

Chcę to załatwić bez zarzutu.

Dianne uznała, że lepiej od razu wyjaśnić tę kwestię.
– Nie dla mnie. Dla mojej dziesięcioletniej córki, która przypadkiem ma

romantyczną naturę. Jill była taka wzruszona historią naszego spotkania, że...
miałam nadzieję, że zechcesz... no, wiesz.

Teraz, kiedy powiedziała to głośno, Dianne nie była już niczego pewna.

Wiedziała tylko, że propozycja, by robił wrażenie zauroczonego jej osobą, była
pomyłką.

– Spróbuję.
– Będę wdzięczna.
– Może tak?
Steve spojrzał na nią, lekko przechylił głowę, po czym opuszczał powieki,

aż były w połowie zamknięte. Rozciągnął wargi w krzywym uśmiechu i poruszył
ramionami, co zdaniem Dianne miała sugerować głębokie, tęskne westchnienie.
Po chwili zastanowienia przycisnął dłonie do serca i oddychał głośno.

– Udajesz bernardyna? – warknęła Dianne, wciąż niepewna, czy kpi, czy

naprawdę próbuje spełnić jej prośbę. – Wyglądasz, jak... jak pies. Może Jason
miał rację i naprawdę jesteś ofermą.

– Próbowałem wyglądać jak ktoś zauroczony – zapewnił Steve. – Przecież

o to ci chodziło.

Jakby miało to poprawić rezultat, przechylił głowę w drugą stronę i

powtórzył całe przedstawienie.

– Żartujesz sobie ze mnie i wcale mi się to nie podoba. – Dianne wstała i

rzuciła na stół serwetkę. – Czwartek o szóstej wieczorem i proszę, żebyś
przyszedł punktualnie.

Zarzuciła na ramię torebkę i wymaszerowała z restauracji. Steve poszedł za

nią do samochodu.

– Masz rację, przepraszam. Trochę mnie poniosło. Dianne skinęła głową.

Sama także nieco przesadziła, choć w mniejszym stopniu. Twierdziła, że ma się
nią zachwycać głównie ze względu na Jill, co nie do końca odpowiadało
prawdzie. Steve był przystojny i miły. Byłoby jej naprawdę przyjemnie, gdyby
patrzał na nią z uczuciem.

Przyznanie tego, nawet samej sobie, wywołało rodzaj szoku. Trzy lata

samotności wzmocniły pancerz wokół jej spękanego serca. Z powodów, których
nie potrafiła określić, ten kierowca z pomocy drogowej budził dawną wrażliwość.

– Chętnie spróbuję jeszcze raz, jeśli nie zmieniłaś zdania – powiedział. –

Tylko...

– Tak? – Zaparkowała samochód na tyłach, gdzie oświetlenie było raczej

background image

słabe. Cień okrywał twarz Steve’a, więc nie wiedziała, czy mówi poważnie.

– Chodzi o to – mówił wolno – że się nie pocałowaliśmy. Nie chcę cię

zmuszać, rozumiesz. Ale wymagasz, bym wyglądał w pewien szczególny sposób,
a dość trudno to osiągnąć bez wcześniejszego... hm, bliskiego kontaktu
fizycznego.

– Rozumiem – serce Dianne biło tak mocno, jakby miało wyłamać żebra.
– Czy pozwolisz, żebym cię pocałował?
To była ostatnia szansa i nie miała wielkiego wyboru. Nie miała także nic

do stracenia.

– No dobrze, skoro się upierasz.
Odetchnęła głęboko, przechyliła głowę, zamknęła mocno oczy i wysunęła

wargi. Gdy oczekiwanie na pocałunek przedłużało się w nieskończoność,
otworzyła oczy.

– Coś nie w porządku?
– Nie mogę tego zrobić.
Dianne poczuła się w najwyższym stopniu zakłopotana i oparła ręce na

biodrach.

– Nie rozumiem.
– Wyglądasz, jakbyś właśnie miała zostać złożona w ofierze chciwym

bogom.

– Wypraszam sobie! – nie była pewna, czy dobrze zrozumiała. Co za

upokorzenie! A przecież spełniała tylko jego prośbę.

– Nie mogę całować kobiety, która sprawia wrażenie, jakby czekało ją

najbardziej odrażające doświadczenie całego życia.

– Więc twierdzisz, że... że... – zbyt wściekła, by mówić, Dianne pociągnęła

Steve’a za łokieć do miejsca, gdzie kawałek dalej zaparkował swoją ciężarówkę.
Wskoczyła na platformę i spojrzała na niego z góry. Ta pozycja dawała poczucie
pewności. Gniewnie błyskała oczami, czemu mężczyzna przyglądał się z lekkim
zaciekawieniem.

– Co chcesz zrobić, Dianne? – zapytał.
– Powinieneś wiedzieć, że w swoim czasie świetnie się całowałam!
– Nie ma wątpliwości.
– Owszem, przed chwilą miałeś. A teraz słuchaj, i to słuchaj uważnie, bo

nie będę powtarzać.

Pomachała mu palcem przed nosem i nagle urwała, opuszczając rękę. Miał

rację, nie przejawiała specjalnego entuzjazmu dla tego drobnego eksperymentu z
pocałunkiem. W końcu to dość niewinna propozycja, jednak złożona przez
Steve’a sprawiła, że poczuła się zagrożona. I to ją trochę przestraszyło.

– Powiedz.
Zawstydzona, odwróciła wzrok i zeskoczyła na ziemię. Czuła, że

zachowała się śmiesznie i głupio.

background image

– Co uważasz za tak ważne, że wymachiwałaś mi palcem przed nosem? –

nie ustępował Steve.

Narobiła zamieszania, więc teraz nie miała innego wyjścia – musiała

wyjaśnić sprawę do końca.

– Kiedy byłam w szkole... chłopcy na ogół lubili się ze mną całować.
– Nadal by lubili – zapewnił cicho Steve. – Gdybyś tylko im pozwoliła.
Podniosła głowę i zamrugała, by usunąć nieoczekiwane łzy. Jeśli od

kobiety odchodzi mąż, to cóż dziwnego, że ogarniają zwątpienie. Jack zniknął,
pozostawiając ją w oceanie cierpienia. Kiedyś była pewna siebie i spokojna –
teraz pełna wątpliwości i niemal pogardy dla własnej osoby.

– Chodź – Steve chwycił ją delikatnie za ramiona. – Spróbujemy.
Potem łagodnie i czule przysunął usta do jej ust. Dianne była zupełnie

nieprzygotowana. Chciała zaprotestować, ale ich wargi zetknęły się i już nie
mogła odmówić.

Zareagowała instynktownie. Objęła go ramionami, przyciskając palcami

twardych mięśni grzbietu. I nagle wrzące pod powierzchnią świadomości emocje
wezbrały jak tajfun, a serce zupełnie oszalało.

Steve zanurzył palce w jej włosach, skręcał długie pasma i zgarniał je

ponad szyją. Usta miał delikatne, lecz zaborcze. Dianne jęknęła cicho, gdy język
przełamał zaporę jej warg – szybko jednak zaakceptowała głębię pocałunku.

Wreszcie Steve odsunął się, wolno i niechętnie. Przez długą chwilę Dianne

nie otwierała oczu. Kiedy to uczyniła, napotkała jego badawczy wzrok.

Mrugnął.
Ona także mrugnęła:
Po chwili znowu pochylił ku niej głowę.
Dianne nie umiała się powstrzymać. Odetchnęła głęboko i zapadła w niego,

zawisła w silnym uścisku. Czuła, że nogi majak z waty, a świat wokół wiruje
szaleńczo. Jej dłonie sunęły w górę, aż zatrzymały się na fałdzie kołnierza.

Pocałunek był długi i głęboki – najsłodszy ze wszystkich, jakie Dianne

pamiętała. I najbardziej namiętny.

Kiedy wreszcie Steve oderwał wargi od jej ust, uśmiechnął się czule. Przez

długą chwilę nie wymówił ani słowa.

– Nie sądzę, bym miał jakieś trudności z zauroczonym wyglądem –

szepnął.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY


– Steve już jest! – wrzasnął Jason, puszczając zasłonę w oknie salonu. –

Właśnie wjechał na parking.

– Przyjechał swoją ciężarówką – Jill wtórowała bratu piskliwym głosikiem.

– Jest czerwona i...

– ...zabójcza – skończył Jason, składając najwyższy nastoletni hołd

pojazdowi Steve’a.

– A nie mówiłam – stwierdziła ponuro Martha Janes, mieszając

pospiesznie kipiącego straganowa. – Jeździ czerwoną, zabójczą ciężarówką. Ten
człowiek jest pewnie pomiotem szatana! – zakończyła, histerycznie podnosząc
głos.

– Mamo, „zabójczy”, znaczy dla Jasona „cudowny”.
– W życiu nie słyszałam większej bzdury.
Brzęknął dzwonek. Dianne zerwała fartuch, rzuciła na stołek,

wyprostowała się i przeszła do przedpokoju. Jason, Jill i babcia tłoczyli się za jej
plecami.

– Mamo, proszę – jęknęła Dianne. – Zostawcie trochę miejsca. Dzieci,

cofnijcie się, dobrze?

Wszyscy troje zrobili dwa kroki do tyłu. Jednak w chwili, gdy dłoń Dianne

dotknęła klamki, natychmiast podeszli znowu.

– Dzieci! Mamo! – szepnęła gorączkowo. Stali tak blisko, że z trudem

mogła oddychać.

Jill i Jason poczłapali niechętnie do salonu i jak szmaciane kukiełki

klapnęli na podłogę przed telewizorem. Martha nawet nie drgnęła.

Dzwonek zadźwięczał po raz drugi. Kiedy gniewne spojrzenie nie

wywołało żadnej reakcji matki, Dianne otworzyła drzwi. Za progiem stał Steve.
W jednej ręce trzymał wielki bukiet czerwonych róż, pod pachą drugiej ściskał
dużego, pluszowego misia.

Dianne drgnęła, obliczając w myślach koszt pięknych kwiatów i

wypchanego zwierzaka. Nie stać jej było nawet na goździki. A jeśli już
koniecznie musiał przynieść misia, to czemu nie wybrał mniejszego, z tych
tańszych?

– Mogę wejść? – spytał po chwili milczenia.
Martha szturchnęła córkę w żebra i uśmiechnęła się szeroko.
– Steve, prawda? Jak miło cię poznać. Powiedziała to tak uprzejmym

tonem, jakby od wieków miała jak najlepsze zdanie o kierowcach ciężarówek.

Przytrzymując drzwi Dianne zmusiła się do słabego uśmiechu. Steve

wkroczył do jej domu. Jason i Jill wrócili do przedpokoju, stanęli obok babci i z
nieskrywaną ciekawością obserwowali nowego adoratora mamy. Choć, zdaniem

background image

Jasona, Steve mógł się okazać maniakalnym mordercą, jedno spojrzenie na
jaskrawoczerwoną ciężarówkę wystarczyło, by obawy chłopca zniknęły jak sen.

– Steve, poznaj moją rodzinę – Dianne wskazała gestem całą trójkę.
– Więc ty jesteś Jason – Steve wyciągnął rękę i po męsku uścisnął dłoń

czternastolatka. – Naprawdę się cieszę, że cię poznałem. Matka bardzo cię
chwaliła.

Jason rozpromienił się.
Steve zwrócił się do Jill, podając jej przerośniętego misia.
– To dla ciebie – oświadczył. – Szukałem czegoś specjalnego dla córki

Dianne, ale nic innego nie umiałem wymyślić. Mam nadzieję, że nie jesteś
rozczarowana.

– Uwielbiam misie – Jill z całej siły przytuliła zabawkę. – Mama ci

powiedziała?

– Nie – Steve skoncentrował na dziewczynce całą moc swego

olśniewającego uśmiechu. – Sam się domyśliłem.

– Dziękuję, strasznie dziękuję – wciąż ściskając misia, zachwycona Jill

pobiegła do schodów. – Zaraz położę go do łóżeczka. Steve śledził ją wzrokiem,
po czym jego oczy napotkały spojrzenie Dianne. W jednym ułamku sekundy dała
mu do zrozumienia, że nie jest całkiem zachwycona. Zmarszczył czoło, ale
opanował się szybko i wręczył bukiet Marcie.

– Dla mnie? – zawołała i jakby przestraszona, przytknęła palce do warg. –

Naprawdę, to niepotrzebne. Boże mój, już nie pamiętam, kiedy ostatnio dostałam
kwiaty od mężczyzny – rogiem fartucha dyskretnie otarła oczy. – To przemiły
gest.

– Może włożysz je do wody, mamo – zaproponowała rzeczowo Dianne.
– Ojej, rzeczywiście. Bardzo ładnie się zachowałeś, Steve. Naprawdę

bardzo ładnie.

– Jason, idź pomóż babci.
Chłopiec spojrzał na nią, jakby chciał zaprotestować, ale zmienił zdanie i

posłusznie ruszył za Marthą do kuchni.

– Nie sądzisz, że jednak trochę przesadziłeś? – szepnęła gniewnie Dianne,

gdy tylko została ze Steve’em sama. Była tak wściekła, że z trudem artykułowała
słowa. – Nie stać mnie na to wszystko.

– Nie musisz się martwić.
– Ale się martwię. Więcej nawet, jestem przestraszona. Wydajesz moje

pieniądze w takim tempie, że chyba będę musiała wziąć kredyt z banku.

– Ciszej, bo zwrócisz na nas uwagę.
W takim nastroju Dianne była skłonna do czegoś o wiele gorszego. – Ja...

Steve położył palec na jej wargach.

– Poznałem bardzo skuteczny sposób zamknięcia ci ust. Nie zmuszaj mnie,

żebym z niego skorzystał. Całowanie cię zaraz po wejściu mogłoby wywrzeć złe

background image

wrażenie.

– Nie ośmielisz się!
Kąciki jego ust uniosły się powoli w zwycięskim uśmiechu. Dianne

przestraszyła się, że jednak mógłby to zrobić.

– Po prostu staram się jak umiem, żeby wyglądać na zauroczonego –

stwierdził.

– Ale nie musiałeś w tym celu wydawać takich sum. Otwieranie przede

mną drzwi, przysuwanie krzesła... o takie rzeczy mi chodziło. A ty najpierw
przewracasz oczami i sapiesz jak bernardyn, a potem przepuszczasz majątek.

– Kolacja gotowa – zawołała z kuchni Martha. Dianne rzuciła jeszcze jedno

mordercze spojrzenie i poprowadziła gościa do kuchni. Steve odsunął jej krzesło.

– Jesteś teraz zadowolona? – szepnął, gdy usiadła. Przytaknęła. Wprawdzie

było już za późno, ale nie mogła protestować. Przecież sama o to prosiła.

Po chwili cała piątka zasiadła wokół dużego stołu. Martha odmówiła

modlitwę, a Dianne tymczasem gorąco prosiła Boga o własne sprawy. Chciała, by
Steve wywarł dobre wrażenie... ale bez przesady.

Kiedy wszyscy nałożyli sobie porcje makaronu i straganowa, a także

surówki z sałaty i ogórków i wzięli po bułeczce domowego wypieku, Jason
poruszył sprawę, która męczyła go od samego początku.

– Mama mówiła, że poznaliście się w sklepie. Steve kiwnął głową.
– Blokowała przejazd. Poprosiłem, żeby przesunęła wózek. Chciałem się

dostać do pasztetów.

Jason wyprostował się dumnie. Był wyraźnie usatysfakcjonowany.
– Spodziewałem się czegoś takiego.
– Nie rozumiem – Steve udał naiwnego.
Chłopiec chrząknął, spojrzał na matkę, po czym zniżył głos.
– Szkoda, że nie słyszałeś maminej wersji historii waszego spotkania.
– Jeszcze makaronu? – Dianne energicznie postawiła przed synem

salaterkę.

Jill była rozczarowana.
– Ale nie uśmiechnąłeś się do mamy? I nie powiedziałeś, że wygląda

doskonale taka, jaka jest?

Steve zastanawiał się, co powiedzieć, smarując masłem trzecią bułeczkę.

Dianne pojęła, że szuka sposobu zadowolenia obojga dzieci. Gdyby przyznał, że
wygłosił opinię na temat jej znakomitej figury i braku potrzeby korzystania z
dietetycznych mrożonek, ryzykował pretensje ze strony Jasona. Zdaniem
chłopca, żaden zdrowy psychicznie mężczyzna nie mówiłby takich głupstw. Z
drugiej strony, gdyby temu zaprzeczył, zraniłby romantyczne serduszko Jill.

– Sama jestem ciekawa – wtrąciła Martha zadowolona, że Steve wziął

drugą porcję strogonowa. Dianne jest strasznie tajemnicza. W ogóle o tobie nie
wspominała. Dopiero przedwczoraj.

background image

– Szczerze mówiąc – Steve odsunął się nieco od stołu – nie bardzo

pamiętam, co wtedy powiedziałem. Byłem zły, bo zablokowała przejazd między
półkami, ale kiedy poprosiłem, żeby się przesunęła, była bardzo zmieszana i
szybko cofnęła wózek.

Jason z zadowoleniem kiwał głową.
– Potem się jej przyjrzałem i pomyślałem sobie, że już bardzo dawno nie

spotkałem tak pięknej kobiety.

Jill westchnęła, rozanielona.
– Niczego takiego sobie nie przypominam – Dianne sięgnęła po bułeczkę,

rozerwała ją ze złością i rozsmarowała masło na obu połówkach. Dopiero wtedy
zauważyła, że druga, nie napoczęta, leży obok talerza.

– Sądzę, że po kolacji zabiorę Jasona na przejażdżkę ciężarówką – oznajmił

po kilku minutach Steve.

– Naprawdę? – chłopiec aż podskoczył.
– Tak zaplanowałem. Myślałem, że bardziej cię zaciekawi działanie

wszystkich mechanizmów, niż dowolny prezent, jaki mógłbym ci podarować.

– Pewno. – Jason był tak podniecony, że z trudem potrafił usiedzieć na

miejscu.

– Kiedy wrócimy, chciałbym wziąć na przejażdżkę ciebie, Dianne.
– Nie interesuje mnie to – pokręciła głową. – Dziękuję. Trzy pary oczu

spojrzały na nią z wyrzutem. Zdawało się, że popełniła zdradę stanu i rodzina nie
ma innego wyjścia, niż oddać ją w ręce CIA.

– Córka na pewno nie chciała tego powiedzieć – pospieszyła z

wyjaśnieniem Martha, uśmiechając się ciepło do Steve’a. – Ostatnio jest
przemęczona i nie bardzo nad sobą panuje.

Dianne popatrzyła na matkę w zdumieniu.
– Możemy już jechać? – spytał Jason, na wszelki wypadek podnosząc się z

krzesła.

– Jasne. Jeśli tylko mama pozwoli – Steve spojrzał pytająco. Dianne

skinęła głową, więc mężczyzna dokończył bułeczkę i wstał.

– Szarlotka będzie gotowa, kiedy wrócicie – obiecała Martha,

odprowadzając Steve’a i wnuka do drzwi.

– Co chciałaś przez to powiedzieć? – spytała groźnie Dianne, gdy tylko

matka wróciła do kuchni.

– Przez co? – Martha udała, że nie rozumie.
– Że jestem przemęczona i nie panuję nad sobą?
– Ach, to – zaczęła sprzątać naczynia. – Steve chce być z tobą sam na sam

przez parę minut. To w końcu zrozumiałe. Musiałam cię jakoś wytłumaczyć.

– Tak, ale...
– Zachowałaś się niegrzecznie, moja droga. Kiedy dżentelmen daje do

zrozumienia, że chciałby spędzić kilka chwil w twoim towarzystwie, powinnaś

background image

się z tego cieszyć.

– O ile sobie przypominam, mamo, to nazwałaś Steve’a pomiotem szatana.

Pamiętasz?

– Kiedy go bliżej poznałam, zmieniłam zdanie.
– A co z tym rzeźnikiem, Jerome’em? Byłaś pewna, że jest odpowiednią

partią.

– Steve jest lepszy. To dobry człowiek. Byłabyś głupia, gdybyś pozwoliła

mu się wyśliznąć, udając obojętność.

– Wcale nie udaję.
Martha Janes potrząsnęła głową z wyrazem absolutnej niewiary.
– Widziałam, jak rozbłysły ci oczy, kiedy wchodził. Możesz oszukać swoje

koleżanki, ale nie zdołasz omamić własnej matki. Zakochałaś się w tym młodym
człowieku i, szczerze mówiąc, jestem z tego bardzo zadowolona. Polubiłam go.

Dianne zmarszczyła brwi. Jeśli jej oczy rozbłysły, to wyłącznie dlatego, że

zastanawiała się, jak zwrócić koszty bukietu róż i misia. Żadnych romantycznych
uczuć.

A może jednak?
Boże wielki, przecież chyba nie zakocha się w tym mężczyźnie.
Ten problem nie dawał jej spokoju podczas zapełniania zmywarki do

naczyń.

– Steve jest naprawdę słodki – oznajmiła Jill.
Dla Jill nawet Hun Attyla byłby słodki, gdyby przyniósł jej misia. Dianne

jednak nie powiedziała tego głośno.

– Jest trochę podobny do Toma Cruise’a, nie sądzisz? – mówiła dalej

dziewczynka.

– Nie zauważyłam.
Drobne kłamstewko. Zauważyła o wiele więcej, niż miała chęć przyznać.

Mimo pewnych zarzutów, zachował się naprawdę znakomicie. Płaciła mu,
naturalnie, ale zrobił więcej, niż wynikało z umowy. Choćby ta przejażdżka z
Jasonem. Chociaż Dianne naprawdę nie umiała zrozumieć, czemu ktoś miałby się
cieszyć z jazdy tą wielką machiną.

– Uważam, że Steve Creighton to doskonały kandydat na męża –

stwierdziła z powagą Martha, wyjmując z piekarnika ciepłą szarlotkę. – Tak sobie
myślę, że letni ślub byłby całkiem przyjemny. Krewnym o wiele łatwiej dojechać
przy ładnej pogodzie. Czerwiec albo lipiec pasowałby doskonale.

– Proszę cię, mamo! Steve i ja prawie się nie znamy.
– Wręcz przeciwnie – Steve wkroczył do kuchni, stanął za plecami Marthy

i z zachwytem wciągnął w nozdrza aromat świeżego ciasta. – Tak się składa, że
też mam słabość do letnich ślubów.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY


– Nie sądzisz, że trochę przeholowałeś? – spytała Dianne, gdy tylko Steve

wyprowadził ciężarówkę na ulicę. Siedziała przypięta pasami i miała wrażenie, że
wpadła w pułapkę. W dodatku została zdradzona przez własną rodzinę. Uparli się,
żeby pojechała na przejażdżkę i spędziła kilka chwil sam na sam ze Steve’em. On
przecież naprawdę nie chciał zostawać z nią sam, ale skąd dzieci i mama mieli o
tym wiedzieć?

– Może rzeczywiście wszedłem za ostro – przyznał, oślepiając ją

uśmiechem.

Dianne uznała, że dla jej duchowej równowagi lepiej będzie, jeśli

powstrzyma się od patrzenia w jego stronę. Ich spojrzenia mogą się spotkać
zupełnie niewinnie, potem on błyśnie tym oszałamiającym, trochę krzywym
uśmiechem, a w niej coś pęknie. Jeśli to potrwa trochę dłużej, zmieni ją w
galaretę.

– Mogę zrozumieć kwiaty i to wypchane zwierzę – oznajmiła zimno.

Obiektywnie rzecz biorąc, musiała go pochwalić. – Chciałeś zrobić dobre
wrażenie. Doskonale. Ale uwaga o letnich ślubach była już zupełnie nie na
miejscu. Dokładnie coś takiego chciała usłyszeć od ciebie moja matka.

– Masz rację.
Zgadzał się całkiem bez oporu, co budziło uzasadnione podejrzenia, że coś

jest nie w porządku. Zresztą wyczuła to od razu, gdy tylko wsiadła do kabiny.
Zamknął drzwi, a w niej napięła się jakaś struna. Dostała ataku melancholii,
której dotąd nie znała.

Wyprostowała się i spojrzała przed siebie. Postanowiła nie ulegać jego

czarowi, jak jej matka i dzieci.

– Podejrzewam, że mama codziennie zapala na ołtarzu świeczkę i prosi

Boga o męża dla mnie. Uważa przy tym, że Bogu trzeba trochę pomóc i dlatego
ciągle organizuje mi randki.

– Oczywiście. Chyba nie powinienem się wypowiadać o letnich ślubach –

przyznał Steve. – Ale uznałem, że zauroczony mężczyzna powiedziałby właśnie
coś takiego.

Dianne westchnęła. Nie miała żadnych argumentów. A on robił wszystko,

co w jego mocy, żeby pożałowała tej głupiej prośby. Nie miała pojęcia, czemu ją
wygłosiła, a teraz owszem, żałowała każdej wypowiedzianej sylaby.

– Chwileczkę! Gdzie mnie wieziesz? – spytała, gdy skręcili z ulicy na

główną drogę.

Steve uśmiechnął się szeroko i dla lepszego efektu poruszył gęstymi

brwiami.

– Na przejażdżkę. Nie możemy przecież wrócić po pięciu minutach. Twoja

background image

rodzina...

– ...będzie czekać pod drzwiami. Spodziewają się mnie lada chwila.
– Wcale się nie spodziewają.
– A dlaczego nie? – zapytała z coraz większym niepokojem. Ta jazda miała

być tylko krótkim kursem dookoła osiedla. Zresztą nawet do tego trzeba było ją
namawiać.

– Ponieważ powiedziałem twojej matce, że wrócimy za godzinę. Może

nawet później.

– Godzinę? – krzyknęła Dianne, jakby właśnie się dowiedziała, że została

porwana. – Niemożliwe! To znaczy, chodzi o twój czas. Z pewnością nie masz go
za wiele.

– Założyłem, że zechcesz dołożyć parę dolarów. W końcu robię to

wszystko, żeby wywrzeć odpowiednie wrażenie. Właśnie to...

– Wiem, wiem – przerwała. – Udajesz zachwyconego. Problem polegał na

tym, że Dianne głośno narzekała na coś, od czego serce biło jej szybciej i mocniej.
Sam pomysł wyjazdu we dwoje zanadto ją pociągał. Dlatego właśnie tak długo
się opierała. Z każdą chwilą Steve był bardziej fascynujący. Bez specjalnego
wysiłku zdołał oczarować jej rodzinę, a także ją, choć nie chciała tego przyznać.
Steve Creighton to uśmiech i urok. Od razu poznała, że nie jest podobny do Jacka.
Tacy ludzie nie porzucają żony i dzieci na pastwę losu.

Zesztywniała na moment, gdy przemknęła jej myśl, że łatwiej byłoby

rozgrywać życie kartami, jakie rozdaje przeznaczenie, gdyby nie spotykała
mężczyzn tak na pozór wspaniałych, jak ten kierowca z pomocy drogowej.
Wygodniej jest wierzyć, że wszystkie samce są nieczułe i bezmyślne.

Steve okazał się zaprzeczeniem tej teorii i Dianne wcale nie była z tego

zadowolona. Najwyraźniej zamierzał strzaskać mur, który wybudowała wokół
swego spokojnego, bezpiecznego świata. A tak się starała go wzmocnić...

– Jeszcze jedno – rzuciła chłodno i stanowczo, unikając patrzenia w jego

stronę. – Nie możesz dłużej szastać moimi pieniędzmi.

– Nie oczekuję zwrotu za te prezenty – wyjaśnił spokojnie.
– Będę nalegać.
– Ho ho, ależ jesteśmy dumni! Kupiłem kwiaty i zabawkę dla Jill z własnej

inicjatywy. Nie musisz płacić rachunku.

Dianne nie była pewna, czy ma obstawać przy swoim, czy zrezygnować.

Wprawdzie mówił spokojnie, lecz w głosie dźwięczała stal. Cokolwiek powie,
nie zdoła zmienić jego decyzji.

– To nie wszystko – postanowiła zostawić tę kwestię i zająć się inną, może

nawet poważniejszą. Zachowywała się jak jędza, ale skoro on o tym nie pomyślał,
to ona musi.

– Chcesz powiedzieć, że jest jeszcze coś? – jęknął, udając przerażenie.
– Proszę cię, Steve. – Z lękiem zauważyła, jak niepewnie brzmią jej słowa.

background image

Z trudem rozpoznała własny głos. – Przestań być taki... cudowny – dokończyła po
namyśle.

Zahamował przed czerwonym światłem i zwrócił się ku niej, opierając

ramię na oparciu fotela.

– Nie wiem, czy dobrze cię zrozumiałem. Czy zechciałabyś powtórzyć to

zdanie?

– Nie możesz ciągle być taki... – szukała innego określenia. – ...czarujący.
– Czarujący – powtórzył, jakby słyszał to słowo po raz pierwszy w życiu.
– Dla moich dzieci i matki – uściśliła. – Prezenty można jakoś wytrzymać,

tak samo jak przejażdżkę ciężarówką z Jasonem. Ale dyskusja z mamą o letnich
ślubach albo gra z moim synem w koszykówkę to z pewnością więcej, niż się
umawialiśmy.

– Prywatnie sądziłem, że najbardziej cię zirytuje to, że mama zmierzyła mi

obwód piersi i długość rąk, bo chce zrobić dla mnie sweter.

– To też! – zawołała.
– Możesz mi wyjaśnić, dlaczego to wszystko stanowi problem?
– Czy to nie oczywiste? Jeśli będziesz tak postępował, zechcą, bym się z

tobą spotykała po bankiecie. A szczerze wyznam, że mnie na to nie stać.

Parsknął, jakby opowiedziała jakiś doskonały żart. Ale sytuacja wcale nie

była zabawna.

– Moje środki są raczej skromne... – kontynuowała.
– Nie musimy się tym przejmować.
– Ja się przejmuję – westchnęła głośno. – Jedna randka! Na tyle mogę sobie

pozwolić i tyle mnie interesuje. Jeśli nadal będziesz taki... taki...

– Cudowny? – podpowiedział.
– Czarujący – poprawiła. – Będę musiała się mocno tłumaczyć, dlaczego

już cię nie widuję.

– Więc chcesz, żebym powściągnął swój czar?
– Proszę.
– Postaram się. – W jego oczach błysnęły wesołe iskierki, jak chyba przy

większości okazji. Gdyby nie była taka wzburzona, pewnie by się ucieszyła, że
bawi go jej towarzystwo.

– Dziękuję – spojrzała znacząco na zegarek. – Czy nie powinniśmy już

wracać?

– Nie.
– Nie? Rozumiem, że uprzedziłeś mamę i spodziewa się nas za godzinę, ale

to naprawdę za długo i...

– Zabieram cię do Jackson Point.
Serce Dianne zabiło nagle w oszalałym rytmie i podeszło do gardła.

Jackson Point znajdował się nad wąskim torem wodnym pomiędzy półwyspem
Kitsap a wyspą Vashon. Widok stamtąd, czy to w dzień, czy nocą, był wspaniały,

background image

lecz ci, którzy po ciemku przyjeżdżali go podziwiać, byli zwykle bardziej zajęci
sobą, niż migotliwymi światłami wyspy i leżącego dalej Seattle.

– Fakt, że nie protestujesz, uznaję za dobry znak – zauważył.
– Uważam, że powinniśmy wracać do domu – oświadczyła z całą

stanowczością, na jaką potrafiła się zdobyć. Niestety, nie było jej zbyt wiele.
Ostatnim razem była na Jackson Point chyba w poprzednim życiu. Chodziła
wtedy do szkoły i po raz pierwszy szaleńczo się zakochała i jak dotąd, po raz
ostatni.

– Już niedługo wrócimy.
– Steve – jęknęła, z trudem powstrzymując łzy. – Dlaczego to robisz?
– To chyba jasne. Chcę cię znowu pocałować. Dianne obiema rękami

odgarnęła opadające na twarz włosy.

– Nie uważam tego za dobry pomysł – powiedziała drżącym głosem, który

przypominał raczej głos jej czternastoletniego syna.

Zanim zdążyła pomyśleć o argumentach, Steve zjechał z autostrady w

wąską drogę, wiodącą do popularnego punktu widokowego. Dianne nie chciała
pamiętać o ich pierwszym pocałunku. Popełniła błąd. Wiedziała, że rozczarowała
Steve’a – nie samym pocałunkiem, ale własną reakcją. Wyraźnie oczekiwał na
wyznanie, jak mocno to przeżyła. Nie dała mu wtedy satysfakcji.

Teraz chciał się zemścić.
Serce biło jak oszalałe, gdy Steve zahamował i wyłączył silnik. Za wodą

światła migotały na powitanie. Najbliższe płonęły na wyspie Vashon, prawie nie
zamieszkanej i osiągalnej jedynie promem. Dalsze pochodziły z zachodniego
Seattle.

– Jak tu pięknie – szepnęła. Wewnętrzne napięcie trochę opadło i odprężyła

się nieco.

– To prawda – przyznał Steve. Przesunął się bliżej i objął ją ramieniem.
Dianne zamknęła oczy. Wiedziała, że nie potrafi mu odmówić. Był tak

wspaniały dla mamy i dzieci... więcej, niż wspaniały. Teraz kolej na nią i choć
próbowała ze wszystkich sil, nie znalazła chęci, by opierać się jego szczególnej
magii.

– Pozwolisz się pocałować? – szepnął jej do ucha. Kiwnęła głową.
Zanurzył palce w jej włosach – kierując usta do jej ust. Pocałował ją długo

i lekko, jakby obawiał się przestraszyć. Wargi miał ciepłe i wilgotne, delikatne i
stanowcze. Dianne czuła, jak mięknie. Jeśli miała przeżyć to wszystko bez ran w
duszy, musiała myśleć szybko. Niestety, procesy myślowe były już przeciążone.

Kiedy oderwali się od siebie, odetchnął głęboko. Dianne opadła na fotel.

Zauważyła, że Steve nie otwiera oczu. Wykorzystała ten moment, by wrócić do
rzeczywistości. Odsunęła się, jak mogła najdalej, i oparła kark o klamkę drzwi.

– Dobry jesteś – stwierdziła. Usiłowała nadać głosowi obojętne brzmienie,

wiedziała jednak, że bez rezultatu.

background image

Otworzył oczy i zmarszczył brwi.
– Uznaję to za komplement.
– Słusznie.
Steve był mężczyzną, który mógł przyciągnąć spojrzenia kobiet w każdych

okolicznościach. Nie zainteresuje go rozwódka i duże dzieci, choćby nie wiem
jak próbowała siebie przekonać, że jest inaczej. Zgodził się zabrać ją na bankiet
jedynie dlatego, że mu płaci. Czysto finansowa sprawa.

Musnął palcem jej policzek. Patrzył na nią z czułością, ale milczał.
– Chyba powinniśmy porozmawiać o sobotnim wieczorze – oświadczyła, z

wysiłkiem powstrzymując się od spojrzenia w jego stronę. – Jest kilka spraw do
omówienia i... nie zostało wiele czasu.

– Jak chcesz. – Szeroki uśmiech dowodził, że nie dał się oszukać.

Dokładnie wiedział, o co jej chodzi.

– Bankiet zaczyna się o siódmej, więc najlepiej będzie, jeśli przyjedziesz

kwadrans wcześniej.

– Dobrze.
– Nie musimy chyba robić sobie kłopotu ani ponosić kosztów kwiatów do

sukni.

– Co założysz?
Dianne nie zdążyła się nad tym zastanowić.
– Ponieważ to dzień św. Walentego, więc chyba coś czerwonego. Mam

taką suknię w białe i czerwone pasy. Powinna wystarczyć.

Miała ją wprawdzie od kilku lat, ale bankiet nie był rewią mody. Zresztą

nie mogła sobie pozwolić na nic nowego.

Spojrzała na zegarek, choć w ciemności i tak nie widziała wskazówek.
– Rozumiem to jako sygnał, że pora wracać do domu. – Tak.
Jej szczerość wyraźnie go rozśmieszyła.
– Tak właśnie myślałem – stwierdził i bez dalszej dyskusji wrzucił

wsteczny bieg.

Gdy tylko skręcili na ich ulicę, Jason i Jill wybiegli na spotkanie. Dianne

domyśliła się, że oboje siedzieli w oknie i niecierpliwie czekali jej powrotu.

Pomyliła się. To Steve’a chcieli zobaczyć.
– Gdzieście byli tak długo? – dopytywał się Jason, gdy tylko Steve wyszedł

z kabiny.

– Babcia pokroiła już ciasto. Jesteś gotów? – Jill złapała mężczyznę za rękę

i patrzyła na niego wyczekująco.

Dianne z konsternacją obserwowała całą scenę. Steve wkroczył do jej

własnego domu, z jedną ręką na ramieniu Jasona i z Jill, uwieszoną u drugiej.
Jakby była niewidzialna! Żadne z dzieci nie zaszczyciło jej nawet jednym
słowem!

Co prawda Jason obejrzał się przed drzwiami.

background image

– Idziesz, mamo?
– Zamykam tyły – mruknęła w odpowiedzi.
Jill pokręciła głową, a jej ramiona uniosły się i opadły w głębokim

westchnieniu.

– Musisz mamie wybaczyć – wyjaśniła Steve’owi porozumiewawczo. –

Czasami okropnie marudzi.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY


– Och, mamo – szepnęła Jill. – Wyglądasz prześlicznie. Dianne

przestudiowała swoje odbicie w dużym lustrze.

W ostatniej chwili raz jeszcze opętało ją szaleństwo: poszła do sklepu i

kupiła nową suknię.

Nie było jej na to stać. I nie potrafiła sobie wytłumaczyć, dlaczego

zdecydowała się na ten potworny wydatek. Kiedy jednak zauważyła na wystawie
kwiecistą, różową kreację, postanowiła przymierzyć. To był jej pierwszy błąd. A
dokładniej: to był kolejny błąd z długiej listy, rozpoczętej propozycją złożoną
Steve’owi Creightonowi.

Suknia wyglądała najwspanialej ze wszystkich, jakie miała w życiu.

Dianne zachwiała się i niemal chwyciła za serce, gdy spojrzała na cenę. Ale nie
dokonała zakupu pod wpływem impulsu. Na to była za mądra. Została prawie bez
grosza, a zbliżała się dopiero połowa miesiąca. Nie ułatwiało to decyzji. Usiadła
w kawiarni obok sklepu i przez dziesięć czy piętnaście minut wypisywała na
skrawku papieru kolumny cyfr. W końcu zgniotła karteczkę i mimo wszystko
postanowiła kupić suknię. Była jej prezentem na urodziny, Dzień Matki i
gwiazdkę równocześnie.

– Przyniosłam swoje perły – oznajmiła Martha, bez tchu wpadając do

sypialni córki. Spóźniła się, czego nigdy nie robiła, ale Dianne wiedziała, że na
pewno zdąży przed jej wyjściem.

Martha stanęła osłupiała, złożyła ręce jak do modlitwy i patrzyła w

zachwycie.

– Och, Dianne, wyglądasz...
– Prześlicznie – dokończyła za babcię Jill.
– Prześlicznie – powtórzyła Martha. – Myślałam, że pójdziesz w tej

czerwonej sukience.

– Przechodziłam ulicą i przypadkiem trafiłam na tę. Nie wspominała, że

pojechała na Tacoma wyłącznie w celu nabycia czegoś specjalnego na wieczór.

– Steve przyjechał – wrzasnął z dołu Jason.
– Oto moje perły – Martha z godnością wręczyła je córce. Perły były

rodzinną pamiątką, noszoną jedynie przy wyjątkowych okazjach.

– Mamo, nie wiem...
– Twoje pierwsze oficjalne wyjście ze Steve’em – odparła, jakby ów fakt

miał znaczenie równe wręczeniu Mojżeszowi tablic z Dziesięcioma
Przykazaniami. Po czym bez słowa założyła kolię na szyję córki.

– Musisz je wziąć – dodała. – Ojciec też tego chce.
– Mamo? – Dianne odwróciła głowę, by spojrzeć w twarz matki. – Znowu

rozmawiałaś z tatą?

background image

Ojciec Dianne nie żył już od ponad dziesięciu lat. Jednak przez kilka lat po

jego śmierci Martha utrzymywała, że prowadzą regularne dyskusje.

– Niezupełnie. Ale wiem, że chciałby, gdyby był z nami. A teraz idź już. To

niegrzecznie kazać mu tam czekać.

Dianne na moment zamknęła oczy. Była zdenerwowana. To głupie,

przekonywała samą siebie. Przecież nie idzie na prawdziwą randkę. Płaci
Steve’owi za zaszczyt towarzyszenia jej na przyjęciu. Starała się o tym pamiętać
podczas całej toalety: idą na bankiet z okazji św. Walentego, ponieważ to ona go
poprosiła. Nawet więcej: obiecała pokryć wszelkie koszty.

Jill przemknęła na korytarz i zbiegła po schodach.
– Już idzie i wygląda prześlicznie.
– Twoja matka zawsze wygląda prześlicznie – usłyszała Dianne rzeczową

odpowiedź Steve’a. Szukała go wzrokiem, zstępując na pierwsze stopnie. Stał w
drzwiach, wysoki i elegancki w ciemnoszarym garniturze.

Podniósł głowę i ich spojrzenia spotkały się na chwilę. Z zadowoleniem

spostrzegła, że lekko wytrzeszczył oczy.

– Pomyliłem się. Dzisiaj jest wyjątkowo piękna – szepnął. Jeśli zwracał się

do dzieci, to nie patrzył na nie. Ani na moment nie spuszczał wzroku z Dianne, co
spowodowało; że bardziej się zdenerwowała.

Stali tak, wpatrzeni w siebie niby zakochani z romansu. Wreszcie Jill

pociągnęła Steve’a za rękaw.

– Chyba powinieneś dać mamie kwiaty?
– A tak, rzeczywiście – stwierdził, jakby zapomniał o trzymanym w ręku

ośmiokątnym plastikowym pudełku.

Dianne zmarszczyła brwi. Uzgodnili przecież, że to zbędne. I tak już

przekroczyła budżet, a kwiaty nie były dla niej aż tak ważne.

– To do mankietu – wyjaśnił otwierając pudełko. – Mówiłaś chyba, że

pójdziesz w czerwonej sukni, więc obawiam się, że nie będą idealnie pasować.

Trzy białe kwiaty róż otaczała pajęczyna czerwonych i białych jedwabnych

wstążek. Dianne miała suknię w kilku odcieniach różu, lecz w kwiatach na
materiale były plamki czerwieni dokładnie odpowiadającej barwie wstążek.
Można by sądzić, że Steve widział już tę sukienkę i dobrał bukiet, by ją
uzupełniał.

– Są...
– Prześliczne – podpowiedziała po raz drugi Jill, wyraźnie zadowolona z

siebie.

– Możemy iść? – spytał Steve.
Jason podszedł, niosąc płaszcz, jakby nie mógł się doczekać, kiedy matka

wreszcie wyjdzie z domu. Steve wziął płaszcz i podał Dianne. Rodzeństwo
odstąpiło na kilka kroków przyglądając się im, dumne jak pawie, że
zorganizowało całą tę historię.

background image

Przed wyjściem Dianne wydała jeszcze ostatnie instrukcje i kolejno

pocałowała dzieci w policzek. Jason nie lubił całowania, ale zniósł to mężnie.

Martha stała na szczycie schodów i chusteczką higieniczną ocierała oczy,

jakby cała czwórka tworzyła najbardziej romantyczną scenę, jaką kiedykolwiek
widziała. Dianne modliła się w duchu, by Steve niczego nie zauważył.

– Postaram się nie wracać za późno – obiecała, gdy Steve otworzył drzwi.
– Nie przejmuj się – uspokoił ją Jason. – Nie ma powodu do pośpiechu.
– Bawcie się dobrze – zawołała Jill.
Pierwszą rzeczą, jaką zauważyła Dianne, gdy znalazła się na zewnątrz, był

brak ciężarówki Steve’a na podjeździe. Rozejrzała się uważnie, oczekując
widoku tego czerwonego monstrum na ulicy.

Steve wziął ją pod ramię i poprowadził do luksusowej limuzyny.
– Co to jest? – spytała z obawą. Bała się, że wypożyczył samochód. Jeśli

tak, od razu mu wyjaśni, że nie ma zamiaru za to płacić.

– Mój wóz. – Twój?
Steve otworzył drzwi i wśliznęła się na miękką, białą skórę fotela.

Kierowcy ciężarówek z pomocy drogowej najwyraźniej zarabiali lepiej, niż
przypuszczała. Gdyby wiedziała, zaproponowałaby mu dwadzieścia, nie
trzydzieści dolarów.

Obszedł samochód z przodu i zajął miejsce przy kierownicy. Po drodze

rozmawiali trochę. Paplając o jakichś głupstwach Dianne starała się ukryć
zdenerwowanie.

Parking był prawie pełen, ale Steve znalazł wolne miejsce z boku niskiego,

ceglanego budynku.

– Gotowa? – zapytał.
Przytaknęła. Brała udział w dziesięciu takich bankietach. Nie było

powodów do strachu. Spotka tam przyjaciół i sąsiadów. I naturalnie zechcą pytać
o Steve’a i o nią. Tym razem jednak była na to przygotowana.

Steve wysiadł, okrążył samochód, otworzył drzwiczki i pomógł jej

wysiąść. Zauważyła, że zmarszczył czoło.

– Coś nie w porządku? – zapytała przestraszona.
– Jesteś blada.
Chciała wyjaśnić, że to nerwy, ale przerwał jej.
– Nie martw się. Mam na to lekarstwo.
Zanim zrozumiała, co zamierza, pochylił się i musnął wargami jej usta.
Miał rację. W chwili, gdy ich wargi się zetknęły, gorący rumieniec oblał jej

policzki. Czuła, jak osuwa się na niego. Steve podtrzymał ją za ramiona.

– To był błąd – szepnął, gdy stanęła pewniej. – Teraz chcę tylko ciebie.

Zapomnijmy o tym bankiecie.

– Chyba... chyba powinniśmy już wejść – rozejrzała się dyskretnie. Miała

nadzieję, że nikt nie zauważył ich pocałunku.

background image

Przez szerokie, podwójne drzwi budynku Centrum Kultury Port Blossom

padało jaskrawe światło i dobiegały rozbawione głosy. Wchodzących gości
witały ciche dźwięki romantycznej ballady.

Steve wziął od niej płaszcz i powiesił na wieszaku w korytarzu. Czekała,

bardziej zdenerwowana, niż kiedykolwiek. Objął ramieniem jej talię i razem
weszli do głównej sali.

– Steve Creighton! – zawołał krzepki mężczyzna ze szpakowatą brodą,

ledwie przekroczyli próg. Spojrzał z zaciekawieniem na Dianne, Steve’a klepnął
po ramieniu. – Najwyższa pora, żebyś zaczął wypełniać swoje towarzyskie
obowiązki – dodał.

Steve przedstawił go jako Sama Hortona. Nazwisko wydało się Dianne

znajome, chociaż nie mogła sobie przypomnieć, gdzie je słyszała.

– Sam jest prezesem Izby Handlowej – wyjaśnił Steve, jakby potrafił

czytać w myślach.

– Ach tak – poznanie jednego z najznakomitszych przedstawicieli

lokalnych wyższych sfer zrobiło na Dianne duże wrażenie.

– Moja żona, Renee – Sam rozejrzał się z roztargnieniem.
– Jest gdzieś w tym tłumie. Czy macie już stolik? Będziemy zaszczyceni,

jeśli dotrzymacie nam towarzystwa.

– Co ty na to, Dianne?
– Z przyjemnością, dziękuję.
Ciekawe, co powie mama. Ona i Steve przy stoliku prezesa Izby

Handlowej! Dianne uśmiechnęła się. Z pewnością Martha uzna, że to perły
przyniosły córce szczęście.

Sam ruszył na poszukiwanie żony. Nie mógł się doczekać, żeby

przedstawić jej Dianne.

– Dianne Williams! Jak to dobrze, że przyszłaś!
Glos należał do Betty Martin, która podążała ku nim, wlokąc za sobą

Ralpha, swojego męża. Dianne poznała Betty w komitecie rodzicielskim. W
zeszłym roku wspólnie przygotowywały festiwal wiosny. Dianne wykonywała
większość prac, podczas gdy Betty pełniła funkcje reprezentacyjne. Te
doświadczenia przekonały Dianne, by w tym roku nie zgłaszać się do pomocy.

Przedstawiła im Steve’a. Z dumą obserwowała, jak Betty mierzy

mężczyznę wzrokiem. Nie żałowała teraz nawet centa z tych trzydziestu dolarów,
jakie mu płaciła.

Porozmawiali chwilę, po czym Steve przeprosił na moment. Dianne

patrzyła, jak idzie przez salę, śledzony spojrzeniami kobiet Naprawdę zwracał
uwagę, zwłaszcza w tym świetnie skrojonym garniturze.

– Jak dawno znasz Steve’a Creightona? – spytała Betty, gdy tylko obiekt

zainteresowania znalazł się poza zasięgiem głosu.

– Od paru tygodni.

background image

Betty wyraźnie liczyła na szczegóły, ale Dianne nie miała ochoty na

zwierzenia.

– Dianne. – Podeszła do nich Shirley Simpson, kolejna znajoma z komitetu

rodzicielskiego. – Czy to ty przyszłaś ze Steve’em Creightonem?

– Tak.
Nie miała pojęcia, że Steve jest tak powszechnie znany.
– Słowo daję, to najlepszy facet w okolicy. Palce mi się zwijają na jego

widok.

Kiedy składała Steve’owi propozycję, nie przypuszczała, że stanie się

przedmiotem zazdrości przyjaciółek. Naprawdę się opłacało.

– Macie już miejsce? Może siądziecie z nami – spytała Shirley. Betty

najeżyła się urażona, że pierwsza nie wpadła na ten pomysł.

– Sam Horton już nas zaprosił. Ale dziękuję.
– Sam Horton – powtórzyła Betty, spoglądając na Shirley znacząco. – No,

no. Widzę, że obracasz się w wyższych sferach. No cóż, powodzenia. I szczęścia
ze Steve’em Creightonem. Od dawna uważam, że już pora, by ktoś go złapał.
Mam nadzieję, że tobie się uda.

– Dzięki – Dianne trochę zaskoczył nieoczekiwany rozwój wypadków.

Wszyscy znali Steve’a, łącznie z przyjaciółkami z komitetu rodzicielskiego. Nie
bardzo to wszystko rozumiała.

Steve wrócił po kilku minutach, niosąc dwa smukłe kieliszki szampana.
– Chciałbym, żebyś poznała paru moich znajomych – oświadczył i

zaprowadził ją na drugi koniec sali, gdzie stało kilka par. Krąg rozwarł się, robiąc
im miejsce. Dianne natychmiast rozpoznała burmistrza i kilku innych notabli.

Spojrzała na Steve’a ze zdziwieniem. Z pewnością był zwierzęciem

społecznym, ale ludzie, których znał... chociaż, czemu się tu dziwić? Kierowca z
pomocy drogowej ma mnóstwo okazji do spotkań z przedstawicielami wyższych
sfer. A Steve był niezwykle sympatyczny i łatwo zawierał znajomości.

Kwartet zagrał starego swinga z lat czterdziestych i Dianne zaczęła

przytupywać do rytmu.

– W przyszłym roku zamiast bankietu powinniśmy zorganizować

wieczorek taneczny – zaproponował z uśmiechem Steve. Położył jej rękę na
ramieniu tak swobodnie, jakby robił to od miesięcy.

– Niezły pomysł – ocenił burmistrz Port Blossom. – Złóż wniosek na

marcowym posiedzeniu.

Dianne zmarszczyła brwi. Nie była pewna, czy dobrze zrozumiała. Dopiero

po kilku minutach miała okazję wyjaśnić tę kwestię ze Steve’em.

– Należę do rady nadzorczej Centrum Kultury – oświadczył krótko.
– Naprawdę?
Wypiła łyk szampana. Pewne szczegóły zaczynały się mieszać i wcale nie

była pewna, czy to wyłącznie wpływ alkoholu.

background image

– Jesteś zaskoczona?
– Owszem. Myślałam, że trzeba być... no wiesz, właścicielem firmy albo

czymś podobnym, żeby zasiadać w radzie nadzorczej.

Tym razem Steve zmarszczył brwi. – Przecież jestem.
– Jesteś? – Dianne zacisnęła palce na wąskiej nóżce kieliszka. – Jaka to

firma?

– Pomoc Drogowa Port Blossom.
Tego już było za wiele. Dianne jednym łykiem wypiła resztkę szampana.
– Chcesz powiedzieć, że jesteś właścicielem?
– Tak. Tylko nie mów, że nie wiedziałaś. Spojrzała na niego gniewnie,

nieufnie mrużąc oczy.

– Nie wiedziałam.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY


Steve Creighton zrobił z niej idiotkę.
Dianne była tak wściekła, że nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie

zostaną sami. Powie mu wtedy, co o nim myśli. I to głośno.

– A jakie to ma za znaczenie? – zapytał.
Dianne spoglądała gniewnie, niezdolna do odpowiedzi. Nie chodziło o to,

że był właścicielem przedsiębiorstwa pomocy drogowej, ani że zasiadał w radzie
nadzorczej Centrum. Chodziło o to, że ją oszukał.

– Powinieneś mnie uprzedzić, że jesteś właścicielem.
– Dałem ci wizytówkę – wzruszył ramionami.
– Dałeś mi wizytówkę – przedrzeźniała go wściekłym szeptem. – Mogłeś

powiedzieć. Czuję się jak idiotka.

Steve zmarszczył czoło, jakby nie potrafił doszukać się sensu w jej

słowach.

– Szczerze mówiąc uznałem, że wiesz. Specjalnie tego nie ukrywałem.
Nie była to jedyna kwestia, która budziła niepokój. Ta druga była

właściwie jeszcze gorsza.

– Skoro już mówimy o tobie, to kim ty właściwie jesteś? Jakimś... bożkiem

miłości?

– Co?!
– Od kiedy tylko weszliśmy, wszystkie kobiety, które znam, a nawet kilka,

których nie znam, kręcą się wokół mnie i zadają całą masę znaczących pytań.
Jedna z przyjaciółek wyznała, że na twój widok zwijają się jej palce. A inna...
mniejsza z tym.

Steve był wyraźnie zadowolony.
– Palce jej się zwijają?
Jakież to męskie, to pragnienie słuchania komplementów.
– Nie o to chodzi.
– Więc o co?
– Wszyscy uważają nas za główny temat dnia.
– No to co? Przecież tego właśnie chciałaś. Dianne miała ochotę krzyczeć.
– Zechciej uprzejmie spojrzeć na to z mojego punktu widzenia. Wpadłam

przez ciebie w paskudne tarapaty.

Zmarszczył czoło, więc wyjaśniła bardziej szczegółowo:
– Niby co mam mówić im wszystkim, nie wyłączając własnej matki i

dzieci, kiedy będzie już po bankiecie? Dlaczego właściwie wcześniej o tym nie
pomyślałam?

– O czym?
– O tobie i o mnie – odparła cicho, powoli, używając krótkich słów, żeby

background image

nie miał problemów ze zrozumieniem. – Nie chciałam nawet tu przychodzić.
Oszukałam własną rodzinę, a co gorsza, płacę mężczyźnie za to, że mi
towarzyszy. To chyba najgorszy moment mojego życia, a ty potrafisz tylko stać
sobie i głupio się uśmiechać.

Steve parsknął. Wargi mu drgnęły, jakby tylko najwyższym wysiłkiem

woli tłumił śmiech.

– Ten głupi uśmiech, który zasłużył na twoje potępienie, to zauroczony

wygląd. Przez cały tydzień ćwiczyłem przed lustrem.

Dianne ukryła twarz w dłoniach.
– A teraz... teraz dowiaduję się nagle, że jesteś młodym przedsiębiorcą, a

do tego... podrywaczem.

– Nie jestem podrywaczem – zaprotestował.
– Może i nie... skąd miałabym o tym wiedzieć. Ale poznałam twoją

reputację. Nie ma tu kobiety, która by mi nie zazdrościła.

Cała historia przybrała taki obrót, że Dianne z trudem broniła się przed

całkowitym załamaniem i wybuchem płaczu. Szukała tylko dobrze
wyglądającego mężczyzny, który poszedłby z nią na bankiet i w ten sposób
zaspokoił żądania dzieci. Prowadziła spokojne, proste życie, i nagle stała się
głównym tematem plotek całego towarzystwa.

Sam Horton podszedł do mikrofonu i ogłosił, że zaraz podadzą kolację,

więc wszyscy obecni zechcą zająć miejsca przy stołach.

– Nie bądź taka ponura – szepnął Steve. Stał z tyłu, delikatnie opierając

dłonie na jej ramionach. – Kobieta, której zazdroszczą wszystkie inne, nie
powinna być smutna. Spróbuj się uśmiechnąć.

– Nie wiem, czy potrafię.
Dotknięcie Steve’a wcale nie pomagało. Uspokajało, dodawało odwagi, ale

nie życzyła sobie ani jednego, ani drugiego. Zwłaszcza od niego. I tak nie mogła
pozbierać myśli. Rozum podpowiadał jedno, a serce coś całkiem innego.

– Zaufaj mi, Dianne. Przesadzasz z tym wszystkim. Przecież nie chciałem

cię oszukiwać. Spróbujmy dobrze się bawić.

– Tak mi głupio...
Kilka osób przeszło obok nich, przystając na moment, by się uśmiechnąć i

skinąć głową. Dianne starała się jak mogła, by reagować w odpowiedni sposób.

– Nie zrobiłaś nic głupiego.
Objął jej szczupłą talię i poprowadził do stołu, gdzie czekali już Sam z żoną

i jeszcze dwie pary, których Dianne nie znała.

Uśmiechnęła się, a Steve przysunął jej krzesło. Dżentelmen aż do końca,

pomyślała niechętnie. Otwiera drzwi, podaje krzesła, a ona przez cały czas robi z
siebie idiotkę na oczach całego miasteczka.

Gdy tylko usiedli, przedstawił jej dwa obce małżeństwa. Larry i Louise

Lester, właściciele pobliskiej restauracji, oraz Dale i Maryanne Atwater. Dale był

background image

szefem najpoważniejszej firmy księgowej w mieście.

Młodzi ludzie w olśniewająco białych marynarkach podali sałatki.

Lesterowie i Atwaterowie rozmawiali cicho, dyskutując o pogodzie i podobnych,
równie ważnych sprawach. Zatopiona w ponurych myślach Dianne jadła sałatkę i
nie zwracała na nich uwagi. Nagle, w najmniej oczekiwanym momencie,
usłyszała swoje imię. Podniosła głowę. Z nieznanych powodów sześć paru oczu
wpatrywało się w nią z uwagą.

Odłożyła widelec i spojrzała na Steve’a, modląc się w duchu, by chociaż on

wiedział, o co chodzi.

– Doskonale do siebie pasujecie – stwierdziła Renee Horton. Mówiła

obojętnym tonem, choć wcale nie wyglądała na obojętną. Każdy gest świadczył o
wytężonej ciekawości.

– Dziękuję – odparł Steve, po czym obdarzył Dianne tym, co ona uznała na

głupawy uśmiech, a on za przejaw zauroczenia.

– A jak właściwie się poznaliście? – spytała z pozorną nonszalancją

Maryanne Atwater.

– No... – myśli Dianne wirowały szaleńczo, zagubione we mgle półprawd i

błędnych wyobrażeń. Nie była pewna, czy potrafi raz jeszcze powtórzyć te
wymysły o spotkaniu w sklepie. Jednakże nic innego nie przychodziło jej do
głowy. Myślała, że jest przygotowana, ale kiedy tylko znalazła się w centrum
uwagi, cała pewność nagle ją opuściła.

– Akurat byliśmy równocześnie w tym samym sklepie – wyjaśnił gładko

Steve. Po tylu powtórzeniach historia brzmiała całkiem jak prawdziwa.

– Zablokowałam Steve’owi drogę w dziale mrożonek – podjęła opowieść

w jego wersji. Była trochę zakłopotana widząc, jak pozostałe pary w napięciu
słuchają tej bajki.

– Poprosiłem Dianne, żeby przesunęła wózek, a ona przeprosiła za

nieuwagę. Zanim się zorientowałem, rozmawialiśmy w najlepsze.

– Byłam tam! – Louise Lester zamachała rękami, a jej błękitne oczy

rozbłysły podnieceniem. – Więc to was dwoje? Widziałam wszystko na własne
oczy!

Otarła serwetką kąciki ust i dla pewności sprawdziła dyskretnie, czy

wszyscy już na nią patrzą.

– Przysięgam, że to najbardziej romantyczne spotkanie, jakie w życiu

widziałam.

– Z całą pewnością – przyznał Steve, spoglądając na Dianne, która z

najwyższym trudem powstrzymała się od kopnięcia go w łydkę. Nie zasłużył na
nic lepszego.

– Wózek Steve’a z rozpędu wpadł na wózek Dianne – mówiła dalej Louise,

uśmiechając się szeroko do Steve’a.

– Tylko z rozpędu? – zakpił Sam Horton i parsknął śmiechem dostatecznie

background image

głośnym, by zwrócić powszechną uwagę. Choć to oczywiste szaleństwo, Dianne
miała wrażenie, że wszyscy w calutkiej sali przerwali jedzenie, by wysłuchać
opowieści Louise.

– W każdym razie zaczęli rozmawiać i słowo daję, czułam się jak w kinie.

Dianne przeprosiła, naturalnie. Nie wiedziała, że blokuje przejście. Potem Steve
zaczął grzebać w jej wózku i naśmiewać się. Wiecie przecież, jak lubi sobie
pożartować.

Z sympatią pokiwali głowami.
– Kupowała te dietetyczne porcje – wyjaśnił Steve, ignorując wściekłe

spojrzenie Dianne. – Powiedziałem, że chyba nie potrzebuje ich dla siebie.

Trzy kobiety westchnęły chórem. Dianne miała ochotę schować się pod

stół.

– To jeszcze nie koniec – oznajmiła rozpromieniona Louise, dumna z

ogólnego zainteresowania. Na jej twarzy pojawił się wyraz rozmarzenia. – Stali
tak i rozmawiali chyba przez wieki. Kilka minut później skończyłam zakupy i
przechodziłam tamtędy w drodze do kasy. Wciąż tam byli. A kiedy stałam już w
kolejce, widziałam, jak idą obok siebie, każde pchając swój wózek. Wyglądali tak
słodko, że brakowało tylko, żeby ktoś zaczął grać na skrzypcach.

– Jakie to piękne – szepnęła Renee Horton.
– Też tak pomyślałam. Gdy tylko wróciłam do domu, opowiedziałam o

wszystkim Larry’emu. Pamiętasz, kochanie?

Larry przytaknął posłusznie.
– Louise powtórzyła mi tę historię ze trzy razy.
– Nie wiedziałam tylko, że to właśnie ty, Steve. Niesamowite: ze

wszystkich ludzi, jacy przychodzą do sklepu, właśnie ja trafiłam na ciebie i
Dianne w chwili, kiedy spotkaliście się po raz pierwszy. Życie jest pełne
niespodzianek, prawda?

– O tak, rzeczywiście – przyznała Dianne. Steve uśmiechnął się dyskretnie,

a ona musiała odpowiedzieć mu tym samym.

– To najcudowniejsze spotkanie, jakie w życiu widziałam – zakończyła

Louise.


– Wierzysz w tę historię Louise Lester? – zapytał później Steve. Siedzieli w

samochodzie i czekali w kolejce na wyjazd z parkingu.

– Nie – odparła krótko Dianne. Jakoś przetrwała do końca bankietu, choć

zużyło to jej ostatnie rezerwy opanowania i samokontroli. Od chwili gdy weszli
frontowymi drzwiami, do momentu gdy późnym wieczorem Steve podał jej
płaszcz, znajdowali się w centrum uwagi. I byli głównym tematem rozmów.

Louise Lester, niby trzmiel w ogrodzie, przebiegała od stolika do stolika,

by powtarzać historię spotkania Steve’a i Dianne... i tego, jak ona sama była na
miejscu i wszystko widziała.

background image

– Nigdy jeszcze nie czułam się tak... – Dianne nie mogła znaleźć

odpowiedniego słowa dla opisu własnych uczuć. – To chyba najgorszy wieczór w
moim życiu.

Opadła na siedzenie i zakryła oczy.
– Myślałem, że dobrze się bawisz.
– Jak mogłabym? – załkała. Opuściła ręce na chwilę wystarczającą, by

zmierzyć go gniewnym wzrokiem. – Na samym wstępie dowiaduję się, że jesteś
bogatym playboyem.

– Daj spokój, Dianne. Mam własną firmę. To jeszcze nie oznacza, że

tarzam się w pieniądzach.

– Pomoc Drogowa Port Blossom to jedno z najszybciej się rozwijających

przedsiębiorstw okręgu Kitsap – powtórzyła informację, której z satysfakcją
udzielił jej Sam Horton. – Nie rozumiem tylko, dlaczego mama o tobie nie
słyszała. Już od miesięcy wyszukuje odpowiednich mężczyzn. To chyba cud, że...
– przerwała nagle, zaciskając usta.

– Co?
– Mama szukała, to prawda. Ale jest realistką i trzymała się własnej sfery.

Jesteś pierwszoligowym graczem. Mama zna tylko mężczyzn z okręgówki:
rzeźników, nauczycieli. Zwyczajnych ludzi.

Chociaż teraz sobie przypomniała: mama poznała chyba nazwisko Steve’a,

kiedy Dianne wymieniła je po raz pierwszy. Prawdopodobnie słyszała o nim,
choć nie wiedziała, gdzie.

– Pierwszoligowy? Zabawne porównanie.
– Wcale nie. Kiedy pomyślę, że proponowałam ci pieniądze za pójście ze

mną na ten bankiet... – zesztywniała, myśląc o doznanym poniżeniu. Potem
rozluźniła się powoli. – Nie rozumiem tylko jednego. Dlaczego nie miałeś już
towarzystwa?

Do bankietu pozostało wtedy pięć dni. Z pewnością najbardziej atrakcyjny

kawaler w całym mieście, który mógł przebierać w kobietach do woli, powinien
mieć jakąś partnerkę.

– To proste. Nie mam nikogo.
– Założę się, że wyłeś ze śmiechu, kiedy chciałam ci zapłacić...
Nie wspomniała już o przesłuchaniu na temat garnituru.
– Szczerze mówiąc, bardzo mi to pochlebiło.
– Nie wątpię.
– Dalej jesteś zdenerwowana?
– Tak, jestem.
„Zdenerwowana” to bardzo łagodne określenie.
Ponieważ mieli do domu tylko parę mil, Dianne sięgnęła do torebki po

książeczkę czekową. Odczekała, aż samochód zahamuje na podjeździe, po czym
wypisała czek.

background image

– Co to jest? – zapytał Steve.
– To, co jestem ci winna. Nie znam ceny tego wypchanego zwierzaka Jill,

ale chyba nie pomyliłam się za wiele. Ceny kwiatów są różne w różnych
sklepach, więc wzięłam średnią.

– Chyba nie powinnaś mi płacić przed zakończeniem wieczoru –

stwierdził, otwierając drzwi wozu.

Dla Dianne koniec nastąpił w chwili, gdy dowiedziała się, kim jest.
– Co jeszcze planujesz? – spytała, gdy otworzył drzwi po jej stronie.
Wziął ją pod rękę i zaprowadził przed dom, w światło latami. Chwycił ją za

ramiona. Zdziwiona, zmarszczyła czoło.

– Zamierzam uczciwie zapracować na swoją pensję – wyjaśnił.
– Nie rozumiem.
– Jason, Jill i twoja matka.
– Co z nimi?
– Wyglądają zza firanki. Czekają, żebym cię pocałował. Nie mam zamiaru

ich rozczarowywać.

– Nawet nie próbuj – zaprotestowała.
Lecz kiedy spojrzał jej w oczy, poczuła, że gniew ulatnia się nagle. Wolno,

jakby wyczuwając zmianę, pochylił głowę. Dianne wiedziała, że chce ją
pocałować. Wiedziała też, że nie zrobi niczego, by go powstrzymać...

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


– Wziąłeś czek? – spytała Dianne. Odzyskała spokój na tyle, by znowu

myśleć w miarę spokojnie. Próbowała w ten sposób wyrwać się z pajęczyny
magii, którą Steve z taką łatwością oplatał jej serce.

Mężczyzna wyjął czek z kieszeni marynarki i bezceremonialnie przedarł

go na dwie części.

– Nigdy nie miałem zamiaru przyjmować od ciebie choćby centa.
– Musisz! Taka była umowa!
– Chcę cię znowu zobaczyć – oznajmił, kładąc jej dłonie na ramionach.
Dianne zaniemówiła. Gdyby stwierdził, że jest przybyszem z Marsa, nie

zaskoczyłby jej bardziej. Nie wiedziała, co odpowiedzieć.

– Żartujesz sobie ze mnie, prawda? – spytała, patrząc na niego w

zamyśleniu.

Uśmiech przemknął mu po wargach, jakby przewidział tę reakcję.
– Nigdy w życiu nie byłem bardziej poważny. Szok minął i Dianne szybko

podjęła decyzję.

– Jestem zaszczycona, oczywiście... ale nie.
– Nie? – Steve nie mógł uwierzyć. Całą sekundę czy dwie próbował

odzyskać panowanie.

– Dlaczego?
– Chcesz powiedzieć, że po dzisiejszym wieczorze wciąż nie wiesz?
– Jak widać. – Cofnął się i przeczesał włosy palcami z taką energią, że

Dianne zadrżała. – Nie mogę uwierzyć – mruknął. – Kiedy pocałowałem cię
pierwszy raz zrozumiałem, że łączy nas coś wyjątkowego. Myślałem, że też to
czujesz.

Dianne nie mogła zaprzeczyć, jednak nie miała zamiaru potwierdzać.

Spuściła głowę, by uniknąć spojrzenia jego rozpłomienionych oczu.

– Nie chcę, byś zniknęła z mojego życia – podjął Steve po chwili milczenia.

– Gdybyś się jeszcze nie domyśliła, to szaleję za tobą, Dianne.

Nagłe łzy przesłoniły jej widok. Otarła je grzbietem dłoni i pociągnęła

nosem. Nic takiego nie miało prawa się zdarzyć. Chciała, by zerwanie było czyste
i ostateczne. Żadnych dyskusji. Żadnych łez.

Steve był przystojny i zaradny, inteligentny i czarujący. Jeśli ktokolwiek

zasługiwał na SMP, to właśnie on, kawaler i doskonała partia. Ona była już
mężatką, a życie komplikowała jej dwójka dzieci i matka-intrygantka.

– Powiedz coś – zażądał. – Nie stój tak ze łzami w oczach.
– To nie są łzy. To... – nie dokończyła, gdyż nowe krople spłynęły po

policzkach.

– Jutro po południu – zaproponował. – Wpadnę tu i razem z dziećmi

background image

wybierzemy się do kina. Jeśli chcesz, możesz zabrać matkę.

Dianne stłumiła szloch. Oskarżycielskim gestem wyciągnęła ku niemu

rękę.

– To najobrzydliwsza, najohydniejsza propozycja, jaką można sobie

wyobrazić.

– Że wezmę ciebie i dzieci do kina? – zdumiał się.
– T... tak. Wykorzystujesz przeciwko mnie moje własne dzieci, a to...
– Obrzydliwe i ohydne – dokończył, marszcząc brwi. – No dobrze, jeśli nie

chcesz w to mieszać Jasona i Jill, pojedziemy do kina we dwoje.

– Powiedziałam już, że nie.
– Dlaczego?
Ramiona drżały jej lekko, gdy rozmazywała łzy po twarzy.
– Jestem rozwiedziona – wyznała takim tonem, jakby mówiła o pilnie

strzeżonej tajemnicy.

– I co z tego? – nadal marszczył czoło.
– Mam dzieci.
– Wiem o tym. Nie wyrażasz się zbyt jasno, Dianne.
– Nie o to chodzi. Nie tylko. Możesz się spotykać z każdą kobietą, jaką

wybierzesz.

– Ale chcę z tobą. – Nie!
Trzęsła się cała. Usiłowała zapanować nad sobą, ale zadanie było

beznadziejne, kiedy Steve stał tak blisko i miała wrażenie, że zaraz uściśnie ją i
pocałuje znowu.

Gdy była już w miarę pewna, że zniesie potęgę fascynacji tym mężczyzną,

spojrzała mu prosto w oczy.

– Pochlebiasz mi, Steve – zapewniła. – Naprawdę. Ale nic z tego nie

będzie.

– Skąd wiesz?
– Wiem. Właśnie, że wiem. Gramy w różnych ligach, ty i ja. Cała ta sprawa

kompletnie wymknęła się spod kontroli. – Wyprostowała się, jakby dodatkowy
cal mógł w czymkolwiek pomóc. – Umowa przewidywała, że zapłacę ci za
pójście na bankiet. Tylko potem skomplikowałam wszystko prosząc, żebyś był
mną oszołomiony. Załatwiłeś to tak dobrze, że przekonałeś samego siebie. Ale
nie zachwycasz się mną. To niemożliwe.

– Ponieważ jesteś rozwiedziona i masz dwoje dzieci – powtórzył.
– Zapominasz o matce ze skłonnością do intryg. Steve zacisnął pięści.
– Wcale nie zapominam. Jestem jej wdzięczny. Spojrzała podejrzliwie.
– Teraz wiem, że nie możesz mówić poważnie.
– Twoja matka jest bardzo mądra, twoje dzieci wspaniałe. A gdybyś była

całkiem ślepa, to chcę cię poinformować, że jesteś piękna.

Dianne bezwiednie skręcała w palcach sznur pereł. Mężczyzna, który stał

background image

teraz przed nią, był wcieleniem kobiecych marzeń. Nie wiedziała, co ma o nim
myśleć. Jednego była pewna. Poniżył ją dzisiaj, pozwolił, by mu zapłaciła za
pójście z nią na bankiet, by zrobiła z siebie idiotkę. Nie mogła się z nim dłużej
widywać.

– Nie przypuszczam – odparła chłodno. – Zegnaj, Steve.
– To twoja ostateczna decyzja?
– Tak. – Była już w połowie drogi do drzwi.
– Jak chcesz. Proszę bardzo – machnął gniewnie ręką. – Jeśli tego właśnie

sobie życzysz, niech będzie. Doskonale.

I wściekły ruszył do samochodu.

Dianne wiedziała, że w domu nie dadzą jej spokoju. Gdy tylko przestąpiła

próg, Jason i Jill zasypali ją pytaniami o bankiet. Odpowiadała możliwie ogólnie i
tłumacząc się zmęczeniem uciekła do sypialni. Widocznie jej wzrok mówił
wyraźnie, że chce zostać sama, gdyż nikt już nie przeszkadzał jej tej nocy.

Następnego ranka obudziła się wcześnie, trochę nieswoja. Jason już wstał i

pochłaniał właśnie w kuchni wielki talerz płatków.

– I co? – zapytał, gdy weszła Dianne. – Kiedy znowu spotkasz się ze

Steve’em?

– Sama nie wiem.
Nastawiła kawę, cały czas próbując wypchnąć z głowy wszelkie myśli o

swym wczorajszym partnerze. Bez rezultatu.

– Przecież chce się z tobą spotkać.
– Nie jestem pewna.
– Nie jesteś? – zdumiał się Jason. – Jak to? Widziałem wczoraj, jak się do

siebie lepicie. Lubię Steve’a. Jest fajny.

– Wiem.
Odwróciła się plecami do syna i stanęła przed ekspresem patrząc, jak

ciemna ciecz spływa do szklanego dzbanka.

– Trzeba trochę odczekać. Zobaczyć, jak wszystko się ułoży –

wymamrotała.

Ku jej uldze Jason uznał takie wyjaśnienia i nie wypytywał więcej. Po

południu, z matką, nie miała takiego szczęścia.

– Porozmawiaj ze mną – rzekła Martha. Szydełko migotało w jej palcach. –

Cały dzień nic nie mówisz.

– Wcale nie – Dianne nie wiedziała właściwie, czemu protestuje. Mama

miała rację. Rzeczywiście chodziła zamyślona.

– Telefon nie dzwoni. A powinien.
– Dlaczego?
– Steve. Poznał twoją matkę, poznał twoje dzieci, zabrał cię na przyjęcie...
– Mówisz to takim tonem, jakbyśmy mieli już ustalać datę ślubu. – Chciała,

background image

by zabrzmiało to żartobliwie, lecz spojrzenie Marthy wyraźnie wskazywało, że
nie należy żartować z rzeczy świętych.

– Kiedy znowu macie się spotkać?
Gdy Dianne nie odpowiedziała od razu, Martha szarpnęła włóczkę, jakby

chciała wyrwać z córki wyznanie.

– Przez najbliższe kilka dni oboje mamy sporo zajęć. – Zajęć? Nie

pozwolisz chyba, żeby jakieś zajęcia stanęły na drodze miłości.

Dianne zignorowała tę wypowiedź. Tak było łatwiej. Przez cały dzień

Martha atakowała ją pytaniami, jednak po wielu bezskutecznych próbach
uzyskania jakichkolwiek informacji, w końcu zrezygnowała.


Trzy dni po bankiecie Dianne robiła zakupy w sklepie po przeciwnej

stronie miasta. Świadomie unikała tego, w którym rzekomo nastąpiło ich
pierwsze spotkanie ze Steve’em. I zupełnie niespodziewanie trafiła na Betty
Martin.

– Dianne! – krzyknęła przyjaciółka, goniąc ją między półkami.
A niech to, pomyślała Dianne. Betty była ostatnią osobą, którą chciałaby

widzieć. Z pewnością miała mnóstwo pytań na temat Steve’a.

I rzeczywiście.
– Od tygodnia się zbieram, żeby do ciebie zadzwonić. – Uśmiech Betty

tchnął taką słodyczą, że Dianne miała wrażenie, jakby wpadła do kadzi z miodem.

– Cześć, Betty – udawała, że wybiera coś z półek. Dopiero po chwili

spostrzegła, że stoi przed ścianą jednorazowych pieluszek. Odskoczyła jak
oparzona.

Betty zauważyła jej zakłopotanie.
– Wiesz, nie jesteś jeszcze za stara na dzieci – stwierdziła. – Ile masz lat?

Trzydzieści trzy, trzydzieści cztery?

– Coś koło tego.
– Gdyby Steve chciał dziecka, mogłabyś...
– Nie mam najmniejszego zamiaru wychodzić za Steve’a Creightona –

zapewniła kwaśno Dianne. – Jesteśmy tylko przyjaciółmi.

Betty w zdumieniu uniosła brwi.
– Moja kochana, słyszałam coś wręcz przeciwnego. Całe Port Blossom

dudni od plotek na wasz temat. Steve był takim zatwardziałym kawalerem.
Często się z kimś spotykał, tak przynajmniej słyszałam, ale wszyscy, naprawdę
wszyscy uważają, że masz go na widelcu. W sobotę sama widziałam, jak na ciebie
patrzył – miałam łzy w oczach. Nie wiem, co mu zrobiłaś, ale jest twój.

– Na pewno ci się wydawało. – Dianne nie mogła przecież przyznać, że mu

zapłaciła za ten zachwyt. A on dobrze wykonał zadanie: przekonał wszystkich, z
sobą włącznie, że jest w niej zakochany po uszy.

– Chyba nie – uśmiechnęła się Betty.

background image

Dianne przeprosiła, możliwie szybko skończyła zakupy, zapłaciła i ruszyła

do domu. Lecz i tam nie zaznała spokoju. Jason i Jill już czekali i to wcale nie po
to, żeby pomóc jej dźwigać torby.

– To już trzy dni – oświadczyła Jill. – Steve powinien chyba się odezwać.
– Jeśli nie dzwoni, zadzwoń sama – zaproponował Jason. – Dziewczyny

bez przerwy robią takie rzeczy, chociaż babcia uważa, że nie wypada.

– Wiecie... – Dianne nerwowo szukała jakiegoś wyjścia. Oczywiście, nie

znalazła.

– Tu jest jego wizytówka – Jason wyjął kartonik zza kalendarza. – Dzwoń.
Dianne patrzyła na wypukłe, czerwone litery. Pomoc Drogowa Port

Blossom, poniżej numer telefonu. W rogu mniejszą, skromniejszą czcionką
wypisane nazwisko Steve’a i jedno słowo: właściciel.

Serce zabiło jak oszalałe. Dianne zamknęła oczy. Nie kłamał mówiąc, że

przecież nie chciał jej oszukiwać. Zakładał, że wie. Miał powody. Dał jej
wizytówkę, gdzie wszystko było wyraźnie napisane, tylko ona nie zauważyła.

– Mamo – głos Jasona przerwał zadumę. Otworzyła oczy. Syn i córka

przyglądali się jej z troską.

– Co zrobisz? – chciała wiedzieć Jill.
– Poćwiczę.
– Aerobik? – zdziwił się Jason. – Po co?
– Potrzebuję czegoś takiego – odparte. Naprawdę. Już dawno odkryła, że

kiedy miała jakieś problemy, wyczerpujące ćwiczenia fizyczne pomagały
uspokoić umysł. Nie przepadała za tym – nie lubiła bólu. Ale zajęcia aerobiku w
Centrum przeprowadziły ją już przez niejeden kryzys emocjonalny. Jeśli się
pospieszy, zdąży jeszcze na ostatnią popołudniową grupę.

– Dzieci, rozpakujcie zakupy, dobrze? – rzuciła, ruszając po schodach na

górę. W biegu zerwała sweter. Guziki bluzki zajmowały za dużo czasu, więc gdy
tylko znalazła się w sypialni, ściągnęła ją przez głowę. Zatrzasnęła nogą drzwi.

W ciągu pięciu minut założyła kostium, ucałowała dzieci i wybiegła na

dwór. Wyjeżdżając na ulicę poczuła się lekko winna, gdy obejrzawszy się
zobaczyła na werandzie wyraźnie przygnębionych Jasona i Jill.

Kiedy weszła na salę, trwała rozgrzewka. Przez następną godzinę skakała,

kopała, robiła skłony i wymachy, starając się dotrzymywać kroku pozostałym.
Pod koniec zajęć była wykończona, ale ani na krok bliższa decyzji, czy
zadzwonić do Steve’a.

Z ręcznikiem na szyi podeszła do samochodu. Układ krążenia miała w

idealnym stanie, ale niestety, nic poza tym. Sięgnęła do torebki po kluczyki.
Potem sprawdziła w kieszeniach płaszcza.

Nic.
Przerażona, osłoniła oczy dłońmi i zajrzała przez szybę. Tam, stercząc

niewinnie ze stacyjki, wisiały kluczyki.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


– Jason. – Dianne zamknęła oczy, dziękując w duchu, że to syn odebrał

telefon. Jill zasypałaby ją pytaniami i udzieliła więcej rad, niż rubryki listów w
dziewczęcych tygodnikach.

– Cześć, mamo. Myślałem, że poszłaś ćwiczyć.
– Owszem. I jeszcze długo nie wrócę, jeśli mi nie pomożesz – nabrała tchu.

– Chcę, żebyś poszedł do mojego pokoju, otworzył szufladę z bielizną i poszukał
zapasowego kompletu kluczyków do samochodu.

– Są w szufladzie z bielizną? – Tak.
To był rozpaczliwy plan zrozpaczonej kobiety. Nie miała odwagi

telefonować do auto-klubu – bała się, że przyślą jej Pomoc Drogową Port
Blossom w osobie niejakiego Steve’a Creightona.

– I naprawdę się spodziewasz, że będę grzebał w twoich, no, rzeczach?
– Posłuchaj uważnie, Jason. Zatrzasnęłam kluczyki i nie mam innego

wyjścia.

– Zatrzasnęłaś kluczyki? Znowu? Co się z tobą dzieje, mamo?
– Musimy do tego wracać? – spytała. Syn powtarzał tylko to, co w ciągu

ostatnich kilku minut powiedziała sobie przynajmniej ze sto razy. Była tak
zdenerwowana, że jedynie najwyższym wysiłkiem powstrzymywała szloch.

– Poproszę, żeby Jill poszukała tych kluczyków – zgodził się Jason.

Westchnienie było dowodem, że spełnienie prośby matki wymaga straszliwego
samozaparcia, nie wspominając już o harcie ducha.

– Dziękuję ci – Dianne odetchnęła z ulgą. – Teraz dalej. Musisz wyciągnąć

rower z garażu i przyjechać tutaj, do Centrum Kultury.

– To znaczy, że sam mam ci przywieźć te kluczyki? – Tak.
– Przecież pada!
– To tylko mżawka. – Była to prawda, chociaż w zasadzie Dianne nie

pozwalała Jasonowi zimą jeździć na rowerze.

– Ciemno się robi – nie ustępował Jason.
To był prawdziwy problem i Dianne trochę się zmartwiła.
– Masz rację. W takim razie najlepiej będzie, jeśli zawiadomisz babcię.

Niech podjedzie do was, zabierze kluczyki i przywiezie je tutaj.

– Mam dzwonić do babci?
– Jasonie, masz kłopoty ze słuchem? Tak, zadzwoń do babci. Jeśli jej nie

będzie, zawiadomisz mnie. Czekam w Centrum Kultury przy telefonie – podała
mu numer. – I jeszcze jedno. Jeśli nie znajdziesz kluczyków w szufladzie z
bielizną, niech babcia przywiezie druciany wieszak. Zrozumiałeś?

– Tak, mamo – potwierdził z wahaniem. Westchnął ponownie. – Na pewno

dobrze się czujesz?

background image

– Oczywiście.
Zapamięta mu to, kiedy następnym razem poprosi, żeby puściła go na obóz.
Miała wrażenie, że czeka przez całą wieczność. Przy recepcji tłoczyli się

ludzie kończący pracę. Nie chciała przeszkadzać i dzwonić jeszcze raz, by
sprawdzić, co zatrzymało Jasona.

Czterdzieści minut po zakończeniu zajęć wciąż spacerowała w holu

budynku Centrum Kultury. Co pewien czas przystawała, by wyjrzeć przez okno.
Podczas takiego właśnie przystanku zauważyła skręcającą na parking czerwoną
ciężarówkę.

Nie potrzebowała zdolności telepatycznych by wiedzieć, że mężczyzna za

kierownicą to Steve.

Mamrocząc pod nosem jakieś przekleństwa, wyszła mu na spotkanie.
Steve czekał przy samochodzie. Zauważyła, że nie ma na sobie szarego

kombinezonu, jak wtedy, gdy zobaczyła go po raz pierwszy. Nosił spodnie i
sweter, jakby przyjechał prosto z biura.

– Co tu robisz? – Najlepszą obroną jest atak, jak wieki temu uczył ją trener

szkolnego zespołu koszykówki.

– Jason mnie zawiadomił – odparł, unikając jej wzroku.
– Zdrajca – mruknęła Dianne.
– Powiedział mniej więcej to, że nie ma zamiaru grzebać w twojej bieliźnie,

a do babci nie może się dodzwonić. A wszystko to miało związek z twoim
wyjściem na ćwiczenia.

Wprawdzie Steve mówił równym, obojętnym głosem, ale czuła wyraźnie,

że cała ta sytuacja szczerze go bawi.

– Te ćwiczenia to tylko aerobik – wyjaśniła chłodno. – Nie musisz się tak

przejmować. Nie wstąpiłam jeszcze do Legii Cudzoziemskiej.

– Miło to słyszeć. – Otworzył drzwi ciężarówki i wyjął instrument, którego

używał za pierwszym razem.

– A tak w ogóle – oparł się o dach jej samochodu. – Co u ciebie słychać?
– Wszystko w porządku.
– Nie wyglądasz najlepiej, ale to pewnie dlatego, że jesteś rozwódką z

dwojgiem dzieci i matką-intrygantką.

Naturalnie, musiał jej to wypomnieć.
– Miło, że pamiętasz – stwierdziła z ironią.
– A jak ci idzie z Jerome’em?
– Jerome’em?
– Tym rzeźnikiem, którego podsunęła ci matka – mruknął niechętnie. –

Sądzę, że przez te parę dni spotkaliście się już przynajmniej kilka razy.

Wyraźnie chciał być złośliwy.
– Nie widuję się z nim. – Na samą myśl o kaszance dostawała mdłości.
– To dziwne. Sądziłem, że z radością powitasz możliwość wyjścia z kimś

background image

innym, niż ja.

– Przedtem mnie nie interesował. Dlaczego uważasz, że teraz powinien? I

dlaczego nie otwierasz drzwi? Przecież po to cię wezwano.

Zignorował tę uwagę.
– Dianne, to nie może trwać dłużej.
– Zabawne. Bardzo zabawne – skrzyżowała ramiona na piersi i spojrzała

wyzywająco.

– Przyjechałem, żeby jakoś przemówić ci do rozsądku – wyznał.
– Według mojej matki, nie masz żadnych szans. Jestem beznadziejnym

przypadkiem.

– Gdybym w to wierzył, nie widziałabyś mnie tutaj. – Podszedł bliżej i

delikatnie wziął ją za ramię. – Dianne, może naprawdę przez te parę dni wszystko
u ciebie było w najlepszym porządku. Ale ja jestem wrakiem człowieka.

– Naprawdę? – Miała uczucie, że za chwilę utonie w jego oczach. A kiedy

się uśmiechał, ledwo powstrzymała łzy.

– W życiu nie spotkałem bardziej upartej kobiety.
– Jestem okropna – zarumieniła się. – Wiem.
– Może... – spojrzał z nadzieją. – Może usiądziemy gdzieś i

porozmawiamy?

– To... to chyba dobry pomysł. – W tej chwili niewielu rzeczy potrafiłaby

mu odmówić. Do tej pory nie wiedziała, co począć ze sobą i całą sytuacją. Teraz
odpowiedź stawała się jasna.

– Może powinnaś uprzedzić Jasona i Jill?
– A tak, rzeczywiście. – Jak mogła zapomnieć o własnych dzieciach?

Ruszyła do budynku.

Steve zatrzymał ją. Uśmiechał się od ucha do ucha.
– Nie martw się. Już to załatwiłem. Nawiasem mówiąc, dzwoniłem też do

twojej matki. Już jedzie do ciebie. Przygotuje dzieciakom kolację – przerwał na
moment. – Miałem nadzieję, że przyjmiesz moje zaproszenie. Podobno u Walkera
podają doskonałą morską sałatkę.

Jeśli przyjmie jego zaproszenie? Miała ochotę się rozpłakać. Steve

Creighton był najsłodszym, najlepszym, najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego
spotkała. A przy tym patrzył na nią tak, jakby to on miał powody, by uważać się
za szczęściarza.

Bez trudu otworzył zamek w drzwiach samochodu.
– Kupię ci magnetyczny wisiorek do kluczy. Będziesz mogła trzymać

zapasowy komplet pod zderzakiem i w przyszłości umkniesz takich przypadków.

– Kupisz...?
– Tak. W przeciwnym razie ciągle będę się o ciebie martwił.
Nikt nigdy się o nią nie martwił, z wyjątkiem najbliższej rodziny. Zawsze

sama dawała sobie radę. Cieknące rury, zgubione czeki, nieszczelny dach – nic

background image

nie zdołało jej pokonać. Nawet Jack nie potrafił. Ale wystarczył jeden uśmiech
Steve’a, a zmieniła się w istny kłębek emocji. Zamrugała, by usunąć łzy spod
powiek i zaczęła mu dziękować. Słowa pędziły jedno za drugim.

– Dianne!
Przerwała i przygryzła wargę.
– Tak?
– Albo natychmiast pójdziemy do restauracji i porozmawiamy spokojnie,

albo pocałuję cię od razu, na parkingu.

Mimo wszystko zdołała się uśmiechnąć.
– Nie pierwszy raz.
– Nie. Ale wątpię, żeby jeden pocałunek mi wystarczył. Spuściła wzrok. Jej

chyba także nie, pomyślała.

– Spotkamy się u Walkera.
Droga zajęła nie więcej niż pięć minut. Jechał za nią przez miasto i

zaparkował tuż obok. W restauracji zajęli stolik przy oknie z widokiem na zatokę
Sinclair.

– Chciałbym opowiedzieć ci pewną historię – oświadczył Steve, gdy

Dianne otworzyła menu.

– Dobrze – zgodziła się. Rozmowa była ważniejsza niż decyzja, co

zamówić.

– To historia o kobiecie, która dwa miesiące temu, w Centrum Kultury,

zwróciła na siebie uwagę pewnego mężczyzny.

Dianne podniosła szklankę wody, upiła trochę. Ich oczy spotkały się, a

serce biło jej głośno. – Mów dalej.

– Ta dama nie zdawała sobie sprawy z pewnych faktów...
– Na przykład?
– Przede wszystkim wyraźnie nie wiedziała, jak bardzo jest atrakcyjna i jak

podziwiają ten człowiek. Robił wszystko, niemal stawał na głowie, by zwrócić jej
uwagę. Bez skutku.

– A co konkretnie robił?
– Zjawiał się tam w tych samych porach, co ona, dźwigał ciężary... i

znakomicie wyglądał w koszulce i spodenkach.

– A dlaczego nie próbował powiedzieć o tym... tej kobiecie?
Steve parsknął.
– Widzisz, przyzwyczajony był do kobiet, które chętnie darzyły go

względami. Ignorując go, ta osoba poważnie naruszyła jego dumę. Potem się
rozzłościł. A w końcu przyszło mu do głowy, że ona nie lekceważy go świadomie.
Po prostu go nie zauważa.

– Mam wrażenie, że ten mężczyzna był dość zarozumiały.
– Nie mogę odmówić ci słuszności.
– Nie? – zdziwiła się Dianne.

background image

– Uznał, że w morzu jest całe mnóstwo ryb i wcale nie potrzebuje ślicznej

rozwódki z dwójką dzieci... popytał wśród znajomych, więc tyle już o niej
wiedział.

Dianne wygładziła na kolanach lnianą serwetkę. – I co dalej?
– Pewnego wieczoru siedział w swoim biurze. To był pracowity dzień,

jeden z ludzi zachorował, więc nasz bohater całe popołudnie spędził za
kierownicą. Marzył o domu i gorącej kąpieli. Wtedy zadzwonił telefon. Odebrała
nocna telefonistka. To był auto-klub. Okazało się, że pewna dama zatrzasnęła
kluczyki w wozie, na parkingu obok Centrum Kultury. Ktoś musiał jej pomoc.

– I postanowiłeś sam jechać? To znaczy, ten mężczyzna postanowił?
– Właśnie tak. Chociaż w najśmielszych snach nie przewidział, że ona

praktycznie rzuci mu się w ramiona. I to nie dlatego, że otworzył jej samochód.
Po prostu rozpaczliwie potrzebowała kogoś, kto by ją zabrał na bankiet w dniu
św. Walentego.

– Ten fragment o padaniu ci w ramiona jest odrobinę przesadzony – z

poczucia obowiązku zaznaczyła Dianne.

– Może i tak, ale po raz pierwszy w życiu otrzymał propozycję zapłaty za

randkę. I to najzabawniejsza część tej historyjki. Przez całe tygodnie usiłował
zainteresować sobą tę kobietę, zaimponować jej dźwiganiem morderczych
ciężarów. Miał wrażenie, że wszystkie kobiety w mieście patrzą na niego z
zachwytem. Z wyjątkiem tej jednej, która się liczyła.

– Czy pomyślałeś kiedyś, że pewnie z tego powodu wydała mu się tak

atrakcyjna? Ignorowała go, więc uznał to za rodzaj wyzwania.

– Tak, zastanawiał się nad tym. Ale kiedy ją poznał i pocałował, od razu

zrozumiał, że instynkt go nie zawiódł. Musiał pokochać tę kobietę.

– I co? – głos Dianne był tylko chrapliwym szeptem.
– To druga część historii.
– Druga? – nie zrozumiała Dianne.
– Pod tytułem: „i żyli długo i szczęśliwie”.
Dianne otarła serwetką łzy, które nagle stanęły w oczach.
– Nie mógł o tym wiedzieć.
Steve błysnął swym cudownym, beztroskim uśmiechem wagabundy –

uśmiechem, który nieodmiennie poprawiał jej nastrój.

– Błąd. Wiedział już od dawna. Musiał ją tylko do tego przekonać.
Dianne pociągnęła nosem.
– Mam dziwne przeczucie, że ta kobieta nie potrafiła od razu rozpoznać

księcia, którego spotkała na drodze. Przez większą część życia musiała się
zadowolić opieką nad żabą.

– A teraz?
– A teraz chce... chcę się przekonać, o co chodzi w tym „żyli długo i

szczęśliwie”.

background image


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dzień zakochanych 3 Macomber Debbie Oplacona randka
Macomber Debbie Opłacona randka
Macomber Debbie Jedna noc
Macomber Debbie Najpierw ślub
Macomber Debbie Srebrzyste dzwonki
Macomber Debbie Najpierw ślub
Macomber Debbie Niespodzianki
Macomber Debbie Deszczowe pocałunki
Macomber Debbie Dobrana para(1)
Macomber Debbie Zapominalska panna młoda
158 Macomber Debbie Nadchodza klopoty
Macomber Debbie Deszczowe pocałunki
Macomber Debbie Pora na romans 01 Pora na romans
Macomber Debbie Wszystko albo nic
Macomber Debbie Czwartki o ósmej
Macomber Debbie Przepis na święta
Macomber Debbie Najemnicy Noc i dzień

więcej podobnych podstron