background image

DEBBIE MACOMBER 

 
 
 

Opłacona randka 

 
 
 
 

My Funny Valentine 

 
 
 
 
 

Tłumaczyła: Elżbieta Gepfert 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

 
Dianne Williams dopracowała scenariusz w najdrobniejszych szczegółach. 

Wszystko  miało  się  zdarzyć  w  pobliskim  sklepie  spożywczym.  Będzie  pchać 
wózek  wzdłuż  półek  z  mrożonkami,  kiedy  wysoki,  ciemnowłosy,  przystojny 
mężczyzna  podejdzie  i  powie  z  oszałamiającym  uśmiechem:  „Te 
niskokaloryczne dania na pewno nie są pani potrzebne”. 

Spojrzy  na  niego  i  nagle  rozlegną  się  dźwięki  symfonii 

Rimskiego-Korsakowa  albo  zabrzmią  gdzieś  w  dali  dzwony  (nie  przemyślała 
jeszcze  do  końca  szczegółów)  i  w  tej  właśnie  chwili  serce  zrozumie,  że  tego 
właśnie mężczyznę wybrał jej los na resztę dni. 

Owszem, Dianne zdawała sobie sprawę, że wizja jest dziecinna i niezbyt 

mądra.  Taka  fantazja,  typowa  dla  marzeń  nastolatek.  Jednak  powrót,  po 
kilkunastu  latach  małżeństwa,  do  grona  samotnych  kobiet,  spowodował  masę 
problemów, których nie miała ochoty wspominać. 

Przed trzema laty mąż opuścił Dianne i dzieci, by poszukiwać własnego ja. 

Zamiast  tego  znalazł  SMP  (Słodką  Młodą  Panienkę),  przeprowadził  rozwód  i 
wyjechał na drugi koniec kraju. To zabolało. Zabolało bardziej, niż cokolwiek 
innego w życiu. Dianne jednak była silna. Zawsze. Pewnie dlatego Jack nie miał 
nawet  śladu  wyrzutów  sumienia,  gdy  ją  zostawiał,  by  samotnie  wychowywała 
Jasona i Jill. 

Dzieci, jak się okazało, miały niezwykle elastyczne charaktery. Już po roku 

namawiały  Dianne,  by  zaczęła  się  z  kimś  spotykać.  Ich  ojciec  to  zrobił, 
przypominały irytująco często. A gdyby nawet nie zwracała uwagi na dzieci, to 
jej własna, kochana mamusia też nie dawała spokoju. 

Kiedy  przychodziło  do  znalezienia  odpowiedniego  partnera  dla 

rozwiedzionej córki, Martha Janes nie miała sobie równych. Od kilku miesięcy 
Dianne  znosiła  spotkania  z  długim  szeregiem  samotnych  mężczyzn.  Niestety, 
stan wolny był ich jedynym atutem. 

Po  randce  z  kandydatem,  który  na  nisko  wiszącym  żyrandolu  stracił 

perukę, Dianne stwierdziła, że wystarczy. Będzie sama szukać sobie partnera. 

Okazało się, że łatwiej powiedzieć, niż wykonać. W ciągu ostatnich sześciu 

miesięcy nie miała ani jednej randki. A teraz potrzebowała kogoś i to szybko. Nie 
byle  kogo.  Mężczyzny  wysokiego,  ciemnowłosego  i  przystojnego.  Miłym 
dodatkiem  byłby  także  spory  majątek,  ale  nie  miała  czasu  na  przebieranie. 
Bankiet  z  okazji  świętego  Walentego  w  Centrum  Kultury  w  Port  Blossom 
zaplanowano na sobotę wieczór. Najbliższą sobotę. 

Od chwili gdy sześć tygodni temu powieszono plakat, Jason i Jill uparli się, 

że musi pójść. Z pewnością przez ten czas mama potrafi znaleźć sobie adoratora. 
Najlepiej kogoś przystojnego. Chodziło o honor rodziny. 

background image

Ale teraz do bankietu pozostało kilka dni, a Dianne nie zbliżyła się do celu 

nawet o krok. 

–  Wróciłem  –  wrzasnął  Jason  wkraczając  do  domu.  Frontowe  drzwi 

trzasnęły tak mocno, że zadrżały okna w kuchni. Chłopiec rzucił książki na stolik, 
poszedł prosto do lodówki, otworzył ją i wsunął do wnętrza górną połowę swego 
czternastoletniego ciała. 

– Weź sobie kanapkę – Dianne z uśmiechem pokręciła głową. 
Jason pojawił się znowu, zaciskając w zębach udko kurczęcia, W jednym 

ręku trzymał kawałek ciasta z wiśniami, w drugim talerz z plastrami krojonego 
mięsa. 

– Co w szkole? 
Wzruszył ramionami, odłożył ciasto i wyjął z buzi udko. 
– W porządku. 
Dianne  wiedziała,  co  zaraz  nastąpi.  Zadawał  to  pytanie  codziennie,  od 

kiedy wywiesili zawiadomienie o bankiecie. 

– Znalazłaś kogoś? – Oparł biodro o stół i spoglądał na nią przenikliwie. Jej 

syn miał niesamowite oczy. Potrafiły przebić najmocniejsze postanowienia i kilka 
warstw maski. 

– Nikogo – odparła wesoło. W każdym razie na tyle, na ile było to możliwe 

w danych okolicznościach. 

– Bankiet będzie w tę sobotę. Jakby musiał jej przypominać. 
– Wiem. Nie denerwuj się, kogoś znajdę. 
– To nie może być po prostu jakiś „ktoś” – zaznaczył z mocą Jason, jakby 

zwracał się do osoby o osłabionym słuchu. – Musi robić odpowiednie wrażenie. 
Porządny facet. 

– Wiem, wiem. 
– Babcia mówiła, że może cię skontaktować z... 
–  Nie  –  przerwała  stanowczo  Dianne.  –  Kategorycznie  odmawiam 

uczestnictwa w tych babcinych randkach. 

– Ale nie masz już czasu na szukanie. Przecież... 
– Staram się – oświadczyła wiedząc, że nie stara się za bardzo. Owszem, 

próbowała spotkać kogoś, kto pójdzie z nią na bankiet, ale nie miała pojęcia, że to 
takie potwornie trudne. 

Póki nie została zmuszona do udziału w tym wydarzeniu, nie zdawała sobie 

sprawy, jak ograniczony ma wybór. Od kilku lat prawie nie spotykała samotnych 
mężczyzn, jeśli nie liczyć tych, których przyprowadzała mama. Dwóch poznała w 
przedsiębiorstwie, gdzie pracowała na pół etatu w księgowości, żadnego jednak 
nie traktowała jak poważnego partnera. Obaj byli zbyt wygładzeni, zbyt miejscy, 
podobni do Jacka. Zresztą mieszanie życia towarzyskiego i zawodowego zawsze 
rodziło kłopoty. Zanadto ryzykowna sprawa. 

Drzwi wejściowe otworzyły się znowu i zamknęły, tym razem ciszej. 

background image

– Jestem! – oznajmiła dziesięcioletnia Jill. Rzuciła tornister na podłogę i 

pomaszerowała do kuchni. Stanęła w progu, oparła ręce na biodrach i spojrzała 
groźnie na brata. 

– Nawet nie próbuj zjadać tego ciasta do końca. Ja też chcę kawałek. 
– Uważaj, bo ci kurzajki wyrosną ze zmartwienia – odparł złośliwie Jason. 

– Wystarczy dla wszystkich. 

Jill przeniosła spojrzenie na matkę. Nie było ani odrobinę mniej groźne. 

Dianne bezgłośnie powtarzała za córką pytanie. 

– Znalazłaś kogoś? 
– Nie znalazła – pospieszył z odpowiedzią Jason. – Zostało jej pięć dni, 

żeby spotkać jakiegoś porządnego faceta, a potrafi tylko powiedzieć, że się stara. 

– Mamusiu... – Orzechowe oczy Jill wyrażały głęboką troskę. 
– Proszę was, dzieci... 
– Wszyscy idą na to przyjęcie – poinformowała Jill, jak gdyby Dianne nie 

wiedziała o tym doskonale. – Musisz tam być, po prostu musisz. Powiedziałam 
koleżankom, że pójdziesz. 

To  przymus!  Ostatnia  rzecz,  jakiej  potrzebowała  Dianne.  Mimo  to 

uśmiechnęła  się  pogodnie  i  raz  jeszcze  zapewniła,  że  dzieci  nie  mają  się  o  co 
martwić. 

Godzinę później, kiedy szykowała obiad, usłyszała z salonu głosy Jasona i 

Jill.  Siedzieli  przed  telewizorem  i  szeptali  coś  do  siebie.  Wyraźnie  snuli  jakąś 
intrygę  i  planowali  zmiany  w  jej  życiu.  Pewnie  dobierali  jej  towarzystwo  na 
bankiet. I pewnie tego faceta z peruką. 

– Stało się coś? – spytała Dianne stając w drzwiach. To niezwykłe, że o tej 

porze oglądali telewizję, a jeszcze bardziej, że się przy tym nie kłócili. Od razu 
wiedziała, że włączyli telewizor, by zagłuszał ich rozmowę. 

Odskoczyli od siebie nerwowo. 
– Stało? – powtórzył Jason, który opanował się pierwszy. – Rozmawiałem 

z Jill, to wszystko. Mam ci w czymś pomóc? 

Ta propozycja była wystarczającym dowodem winy obojga. 
–  Jill,  mogłabyś  nakryć  do  stołu?  –  spytała,  jeszcze  raz  uważnie 

spoglądając na dwójkę dzieci. Potem wróciła do kuchni. 

Jason  i  Jill  najwyraźniej  coś  knuli.  Dianne  mogła  tylko  zgadywać,  o  co 

chodzi. Z pewnością zamierzali włączyć do akcji matkę. 

Rzeczywiście, kiedy Jill układała sztućce, Jason gdzieś dzwonił. Naciągnął 

przewód  tak  daleko,  jak  potrafił,  i  mamrotał  cicho  do  mikrofonu.  Dianne  nie 
słyszała, o co chodzi. 

Podejrzenia  zyskały  potwierdzenie,  kiedy  zaraz  po  obiedzie  zjawiła  się 

matka Dianne. A po kilku minutach Jason i Jill wyszli z kuchni informując, że 
muszą odrabiać lekcje. 

– Napijesz się herbaty, mamo? – spytała Dianne, przerażona nadchodzącą 

background image

rozmową. Nie potrzebowała zdolności Sherlocka Holmesa, by zgadnąć, że dzieci 
wezwały babcię, aby znalazła jej jakiegoś awaryjnego partnera. 

– Nie rób sobie kłopotu. Mama zawsze tak odpowiadała. 
– Żaden kłopot. 
– No to zaparz. 
Ze  względu  na  dzisiejsze  zajęcia  aerobiku  Dianne  przebrała  się  i 

przygotowała do szybkiego, w razie konieczności, wyjścia. 

Czekając na zagotowanie wody, zdjęła z półki ceramiczny dzbanek. 
– Zanim zapytasz, a wiem, że tak – oznajmiła niecierpliwie – powiem od 

razu: nie znalazłam nikogo na bankiet z okazji św. Walentego. 

Matka wolno kiwnęła głową, jakby właśnie wysłuchała jakiejś niezwykle 

ważnej  informacji.  Martha  pochodziła  ze  starej  szkoły  i  lubiła  krążyć  wokół 
przedmiotu  rozmowy,  zadając  w  tym  czasie  mnóstwo  pytań,  sugerujących 
zasadniczy  temat.  Dianne  kochała  ją  bardzo,  ale  nikt  na  świecie  szybciej  nie 
wyprowadzał jej z równowagi. 

– Masz niezłą figurę – stwierdziła z powagą matka. – To ułatwia sprawę – 

pogładziła palcem podbródek i kiwnęła głową. – Masz oczy po ojcu i ładne, gęste 
włosy. Możesz być za nie wdzięczna dziadkowi. Miał takie włosy... 

– Mamo, nie wiem, czy ci mówiłam, że mam dziś aerobik. 
– Nie chciałabym przeszkadzać – Martha zesztywniała natychmiast. 
– Może będę musiała wyjść, zanim zdążysz powiedzieć to, co najwyraźniej 

zamierzasz. Chciałabym poznać powód twojej nieoczekiwanej wizyty. 

Martha rozluźniła się, ale tylko odrobinę. 
– Nie martw się. Powiem, co mam do powiedzenia, a potem możesz iść. 

Słowa matki nie są tak ważne, jak gimnastyka. 

Kłótnia  bulgotała  jak  bąbelki  w  puszce  coca-coli,  ale  Dianne  jakoś  to 

przełknęła.  Okazywanie  słabości  byłoby  grubym  błędem  taktycznym.  Zrobiła 
więc herbatę, postawiła dzbanek na stole i usiadła. 

– Skórę masz nadal świeżą... 
–  Mamo  –  rzuciła  ostrzegawczym  tonem  Dianne.  –  Nie  musisz  mi  tego 

mówić. Wiem, że mam ładną cerę. Wiem też, że zachowałam dobrą figurę i gęste 
włosy, i że słusznie, twoim zdaniem, noszę je długie. Nie potrzebuję reklamy. 

– Cóż... – westchnęła Martha. – W tym właśnie się mylisz. 
Dianne  nie  mogła  się  powstrzymać  i  demonstracyjnie  wzniosła  oczy  w 

górę. Kiedy miała piętnaście lat, dostałaby za to klapsa, lecz teraz, gdy skończyła 
trzydzieści trzy, Martha zastosowała bardziej subtelną taktykę: poczucie winy. 

– Niewiele lat mi zostało... 
– Mamo! 
–  Nie  przerywaj.  Jestem  starą  kobietą  i  mam  prawo  mówić,  co  zechcę. 

Zwłaszcza że Pan w każdej chwili może wezwać mnie do siebie. 

Dianne  zamieszała  herbatę,  co  dało  jej  chwilę  na  odzyskanie  kontroli. 

background image

Oparła łokcie o stół i podniosła filiżankę. 

– Więc powiedz to. 
Matka wyraźnie złagodniała i skinęła głową. 
– Straciłaś wiarę w siebie – stwierdziła. 
– To nieprawda. 
Uśmiech Marthy Janes był w najlepszym razie dość suchy. 
– Jack cię zostawił, więc uznałaś, że coś z tobą nie w porządku. Ale musisz 

zrozumieć, że odszedłby nawet wtedy, gdybyś była piękna jak Marilyn Monroe. 
Jego odejście nie miało nic wspólnego z tobą. Ma po prostu taki charakter. 

Rozmowa  wkraczała  na  tor,  którego  Dianne  wolała  unikać.  Nie  chciała 

dyskutować o Jacku. Nie rozumiała, czemu ma rozdrapywać zaschnięte blizny i 
jeszcze raz badać stare rany. Jack odszedł. Pogodziła się z tym i jakoś ułożyła 
życie swoje i dzieci. To, że matka wspomniała o byłym mężu, zaskoczyło Dianne 
zupełnie. 

– Boże! – krzyknęła, chwytając się za nadgarstek. – Spójrz, która godzina... 
–  Zanim  wyjdziesz,  posłuchaj  –  Martha  uwięziła  jej  ramię  w  uścisku.  – 

Dziś  po  południu,  u  rzeźnika,  spotkałam  bardzo  miłego,  młodego  człowieka. 
Powiedziała mi o nim Marie Zimmermann, więc wybrałam się go obejrzeć. 

– Mamo... 
– Bądź cicho i słuchaj. Jest rozwiedziony, ale z tego, co mówi, to wina jego 

żony. Robi kaszankę. Dał mi kawałek na spróbowanie i była świetna. Rozpływała 
się  w  ustach.  Nigdy  jeszcze  równie  pysznej  nie  jadłam.  Mężczyzna  o  takich 
zdolnościach to znakomity nabytek dla rodziny. 

Wielkie nieba! Mama już zdążyła ją wydać za tego człowieka! 
– Opowiedziałam mu o tobie, a on uprzejmie się zgodził, żeby z tobą pójść. 
– Wystarczy, mamo. Mówiłam, że mam dość kupowania kota w worku. 
– Jerome jest bardzo miły. 
– Nie chcę być nieuprzejma, ale naprawdę muszę już wyjść. 
Dianne zerwała się, chwyciła płaszcz i krzyknęła do dzieci, że wróci za 

godzinę. 

Dopiero w samochodzie zrozumiała, że czekały na jej oświadczenie: że ma 

już z kim iść na bankiet. 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

 
–  Do  licha!  –  mruknęła  Dianne,  dziesiąty  raz  przerzucając  zawartość 

torebki. Wiedziała, że nic to nie da, ale czuła się zobowiązana do kontynuowania 
poszukiwań. 

– Niech to diabli wezmą! – zaklęła, stawiając pękatą, skórzaną torebkę na 

masce  wozu.  Krople  deszczu  rozpryskiwały  się  dookoła,  zwiększając  tylko 
irytację. 

Wreszcie ruszyła z powrotem do Centrum Kultury Port Blossom. 
–  Chyba  zatrzasnęłam  kluczyki  w  samochodzie  –  poskarżyła  się 

recepcjonistce. 

– Ojej! Czy może pani kogoś wezwać? 
– Należę do auto-klubu, przyjadą i pomogą mi. Chciałabym też zadzwonić 

do domu i uprzedzić, że się spóźnię. Mogę skorzystać z telefonu? 

–  Oczywiście  –  kobieta  uśmiechnęła  się  uprzejmie.  –  Proszę  tylko 

pamiętać, że za kwadrans zamykamy. 

Po  pół godzinie, gdy  Dianne  czekała  niecierpliwie na  parkingu  oparta o 

drzwiczki  samochodu,  podjechała  czerwona  ciężarówka  pomocy  drogowej. 
Okrążyła plac i zatrzymała się obok niej. 

Słabo widoczny w mroku kierowca opuścił szybę i wystawił łokieć. 
– Czy to pani dzwoniła w sprawie zatrzaśniętych kluczyków? 
–  Nie  –  mruknęła.  –  Dla  przyjemności  stoję  tu  sobie  na  deszczu  w 

kostiumie gimnastycznym. 

Zaśmiał się, zgasił silnik i zeskoczył na ziemię. 
– Jak widzę, to jeden z tych pechowych dni. Przytaknęła. Nagle zrobiło się 

jej przykro. Niepotrzebnie na niego warczała. Był przecież miły i sympatyczny. 

–  Może  wejdzie  pani  do  kabiny  i  zaczeka,  aż  skończę.  Zmarzła  pani.  – 

Otworzył drzwi po stronie pasażera i zaprosił ją do środka. 

Uśmiechnęła się słabo. 
– Nie chciałam być niegrzeczna – wyjaśniła wsiadając. 
– Nie ma sprawy – błysnął zębami w szerokim uśmiechu. 
Mimo woli przyjrzała mu się dokładniej. Nosił szary, pasiasty, ubrudzony 

smarem kombinezon. Imię „Steve” wyhaftowano czerwoną nicią na kieszeni na 
piersi. Włosy miał starannie uczesane i chyba niedawno przycięte, oczy piwne i – 
szukała właściwego słowa – chyba łagodne. 

Steve  zamknął  drzwi  kabiny,  po  czym  podszedł  do  jej  niewielkiego 

samochodu i poświecił latarką, by zbadać typ zamka. 

Dianne opuściła szybę. 
– Na ogół bardziej uważam. Jeszcze nigdy nie zatrzasnęłam kluczyków. 

Nie wiem, co mi się dzisiaj stało. Głupio mi. 

background image

Wrócił do ciężarówki, otworzył drzwi i zaczął szukać jakichś narzędzi. 
–  Każdy  czasem  o  czymś  zapomina  –  pocieszył  ją.  –  Nie  ma  się  czym 

przejmować. 

– Mam ostatnio sporo kłopotów. 
Wyprostował  się  i  spojrzał  ze  współczuciem.  Zauważyła,  że  ma  miłą, 

wesołą twarz. Szczerze mówiąc, był wściekle przystojny. Kombinezon nie psuł 
tego  wrażenia,  sugerował  za  to  pewną  twardość.  Okazał  się  sympatyczny  i 
przyjazny,  gdy  Dianne  zaczynała  już  wierzyć,  że  nie  ma  takich  ludzi.  Zresztą, 
czekając  samotnie  na  deszczu,  każdy  może  się  czuć  porzucony,  mimo  że  Port 
Blossom  było  niewielkim  miasteczkiem,  gdzie  panowała  przyjacielska,  niemal 
rodzinna atmosfera. 

Steve wrócił do jej samochodu i zaczął manipulować przy zamku. Dianne 

nie mogła usiedzieć spokojnie. Wysiadła z szoferki. 

– To przez ten bankiet jestem taka zdenerwowana. – Bankiet? 
– Ten bankiet z okazji św. Walentego, który wydaje Centrum Kultury w 

sobotę wieczór. Dzieci koniecznie chcą, żebym poszła. Nie wiem na pewno, ale 
chyba chodzi o zakład, bo traktują to jak sprawę bezpieczeństwa narodowego. 

– Rozumiem. Dlaczego mąż pani nie zabierze? 
–  Jestem  rozwiedziona  –  wyjaśniła  otwarcie.  –  Chyba  nikt  się  nie 

spodziewa, że akurat jemu trafi się rozwód. Przez dwanaście lat uważałam swoje 
małżeństwo  za  trwałe  jak  opoka,  ale  to  był  błąd.  Jack  ożenił się  po  raz  drugi. 
Mieszka w Bostonie. 

Dianne  nie  wiedziała,  dlaczego  to  wszystko  opowiada.  Gdy  już  raz 

otworzyła usta, jakoś nie mogła przerwać. Przecież zwykle nie plotkuje z obcymi 
o szczegółach własnego życia małżeńskiego. 

– Nie zimno pani? 
– Nie, wszystko w porządku. 
To niezupełnie prawda – trochę zmarzła. Ale bardziej od śmierci z zimna 

martwił  ją  brak  partnera  na  to  idiotyczne  przyjęcie.  Ciekawe,  pomyślała,  czy 
Jason, Jill i mama uznaliby zapalenie płuc za wystarczające usprawiedliwienie 
nieobecności na bankiecie. 

– Na pewno? Chyba pani drży. Ignorując pytanie roztarta dłonie. 
– Wtedy moja matka zaproponowała Jerome’a. 
– Jerome’a? 
–  Ona  uważa,  że  potrzebuję  przewodnika.  Steve  spojrzał  na  nią 

zaskoczony. 

–  W  randkowym  świecie  –  wyjaśniła  Dianne.  –  Ale  mam  już  dość tych 

spotkań, które mi organizuje. 

– Katastrofy? 
–  Bliskie  spotkania  najgorszego  rodzaju.  Jeden  z  nich,  na  przykład, 

podpalił serwetkę. 

background image

Steve parsknął. 
–  To  wcale  nie  było  zabawne.  Przestraszyłam  się.  On  wpadł  w  panikę, 

zaczął nią wymachiwać, aż w końcu przybiegł kelner z gaśnicą i dopiero wtedy 
zaczęło się piekło. 

Dianne uśmiechnęła się na wspomnienie pechowego zdarzenia. 
–  Kiedy  teraz  o  tym  myślę,  rzeczywiście  wszystko  to  wydaje  się  dość 

śmieszne. 

Steve patrzył jej prosto w oczy. 
– Rozumiem, że zdarzały się też inne katastrofy? 
– Wolę nie wspominać. 
– I pani matka znowu wkroczyła do akcji? 
– Ale tym razem z poparciem dzieci. Mama trafiła na pewnego rzeźnika, 

specjalistę od... zresztą, to nieważne. Problem w tym, że jeśli nie znajdę kogoś w 
ciągu najbliższych dwóch dni, będę musiała pójść na bankiet z Jerome’em. 

–  Może  nie  będzie  tak  źle  –  stwierdził,  a  Dianne  wyczuła,  że  z  trudem 

powstrzymuje śmiech. 

–  To ładnie,  że  chce  mnie pan  pocieszyć  –  mruknęła, krzyżując  ręce na 

piersi. Dwa razy obeszła samochód, nim odezwała się znowu. – Dzieci próbują 
mnie nawet pouczać, co to ma być za mężczyzna. 

– Tak? 
Dianne  nie  była  pewna,  czy  ją  usłyszał.  Zamek  odskoczył  z  trzaskiem, 

Steve  otworzył  drzwi  i  wyjął  tkwiące  w  stacyjce  kluczyki.  Wzięła  je  z 
podziękowaniem i postawiła nogę na progu. 

–  Jason  i  Jill,  moje  dzieci,  chcą,  żebym  poszła  z  kimś  ciemnowłosym, 

przystojnym... – przerwała nagle, wyciągając rękę, jakby traciła równowagę. 

Steve spojrzał na nią zaskoczony. 
– Coś się pani stało? 
Dianne przyłożyła palce do skroni i skinęła głową. 
– Chyba tak, chociaż nie jestem pewna  – odetchnęła głęboko i wskazała 

latarnię. – Czy zechciałby pan na moment stanąć w świetle? 

– Ja? – stuknął palcem w pierś, jakby nie był pewien, czy mówi do niego. 
– Proszę. 
Wzruszył ramionami i przesunął się o kilka kroków. 
Pomysł  nabierał  barw.  Steve  z  pewnością  był  wysoki,  powyżej  metr 

osiemdziesiąt pięć, co dobrze pasowało do jej skromnego metr sześćdziesiąt. I 
ciemnowłosy  –  czupryna  miała  barwę  ciemnego  mahoniu.  Co  do  punktu 
„przystojny”, zauważyła to już wcześniej. 

– Czy coś się nie zgadza? – zapytał. 
–  Nie, nie  –  zapewniła  Dianne  z nieśmiałym  uśmiechem,  chociaż to, co 

planowała,  na  pewno  nie  było  nieśmiałe.  –  De  pan  ma  lat?  Trzydzieści? 
Trzydzieści jeden? 

background image

– Trzydzieści pięć. 
– To dobrze. Doskonale. – Okazał się parę lat starszy od niej. Dzieciaki 

będą zadowolone. 

–  Dobrze?  Doskonale?  –  zdawało  się,  że  zwątpił  w  jej  psychiczną 

równowagę. 

– Żonaty? – upewniła się. 
– Nie. Jakoś nigdy do tego nie doszło, choć raz już niewiele brakowało – 

podejrzliwie zmrużył oczy. 

– To jeszcze lepiej. Nie sądzę, by miał pan zazdrosną przyjaciółkę... albo 

szaloną kochankę, która tylko szuka pretekstu, żeby kogoś zamordować? 

– Ostatnio nie. 
– Znakomicie – Dianne odetchnęła z ulgą. 
– Drzwi są otwarte – przypomniał, jakby marzył już o odjeździe. – Muszę 

jeszcze zapisać numer pani karty z auto-klubu. 

– Tak, wiem – przyglądała mu się, stojąc ze skrzyżowanymi ramionami. 

Wyglądał nawet lepiej, niż sądziła na początku. – Czy ma pan porządny garnitur? 

Chyba uznał to pytanie za zabawne, bo parsknął śmiechem. – Tak. 
–  Ale  jakiś  naprawdę  elegancki,  nie  ten,  w  którym  odbierał  pan 

świadectwo. 

–  Mam  naprawdę  elegancki  garnitur.  Dianne  nie  chciała  go  obrazić,  ale 

musiała sprawdzić wszystkie szczegóły. 

–  To  jeszcze  lepiej  –  orzekła.  –  Czy  nie  miałby  pan  ochoty  w  sobotę 

wieczorem zarobić dodatkowych trzydziestu dolarów? 

– Słucham? 
–  Proponuję  panu  trzydzieści  dolarów  za  pójście  ze  mną  na  bankiet  w 

Centrum, właśnie tutaj. 

Steve przyglądał się jej, jakby podejrzewał, że uciekła niedawno ze szpitala 

dla psychicznie chorych. 

–  Proszę  mnie  wysłuchać.  Rozumiem,  że  to  niezwykła  propozycja  – 

mówiła  pospiesznie  Dianne.  –  Ale  jest  pan  niemal  doskonały.  No,  może  nie 
„doskonały”, ale dokładnie taki, jakiego oczekują moje dzieci. Nie mam już czasu 
na  poszukiwania.  Odpowiedni  mężczyzna  jakoś  się  nie  pokazał,  jeśli  pan 
rozumie, o co mi chodzi. 

– Chyba rozumiem. 
–  Potrzebuję  kogoś.  Pan  się  nadaje  i  pewnie  przyda  się  panu  trochę 

gotówki.  Wiem,  że  to  niezbyt  dużo,  ale  trzydzieści  dolarów  to  chyba  uczciwa 
zapłata. Bankiet zacznie się o siódmej i nie potrwa dłużej, niż do dziewiątej. Jak 
sądzę, piętnaście dolarów za godzinę to mniej więcej poziom pańskich obecnych 
zarobków. 

– No... 
–  Wiem,  co  pan  myśli,  ale  daję  słowo,  że  nie  zwariowałam.  Mam  złotą 

background image

kartę kredytową, a nie dają ich byle komu. 

– A kartę biblioteczną? 
–  Też  mam,  chociaż  zalegam  z  książkami.  Chciałam  je  oddać  jutro  – 

zaczęła przeszukiwać torebkę, by udowodnić, że naprawdę posiada obie karty, 
gdy zdała sobie sprawę, że z niej żartuje. 

– Pani... 
– Dianne Williams – wyciągnęła rękę. Długie, silne palce objęły jej dłoń. 

Po raz pierwszy spojrzał na nią z uwagą, ciepło. I uścisnął jej rękę. Ten drobny 
gest przekonał Dianne, że trafiła na odpowiedniego mężczyznę, który zabierze ją 
na ten głupi bankiet. Raz jeszcze nie potrafiła powstrzymać słów wyjaśnienia. 

– Rozumiem, że to trochę szalone. Nie będę miała pretensji, jeśli uzna mnie 

pan za wariatkę. Ale nie jestem nią, naprawdę. Co niedziela chodzę do kościoła, 
pomagam w szkole i od jesieni opiekuję się dziewczęcą drużyną piłkarską. 

– Czemu wybrała pani właśnie mnie? 
–  To  trochę  skomplikowane,  ale  ma  pan  ładne  oczy,  a  kiedy  pan 

zaproponował, żebym wsiadła do wozu, zamiast stać na deszczu, chociaż to tylko 
mżawka... – przerwała i nabrała tchu. – Zrozumiałam, że ma pan dobre serce i 
może nie odrzuci od razu czegoś tak... 

– ...niezwykłego – dokończył. 
Dianne  przytaknęła,  patrząc  mu  prosto  w  oczy.  Bariery  runęły  –  teraz 

musiała już wyznać prawdę. 

–  Jestem  w  rozpaczliwej  sytuacji.  Tylko  kobieta  zdesperowana  może 

złożyć taką propozycję. 

– Mówi pani: w sobotę wieczorem? 
Przy  jej  szczęściu  zaraz  sobie  przypomni,  że  zaplanował  coś,  czego  nie 

może  przesunąć.  Coś  niezwykle  ważnego.  Na  przykład  odkurzanie  pucharów 
zdobytych w kręgle. 

–  Od  siódmej  do  dziewiątej.  Obiecuję,  że  nie  dłużej.  Jeśli  trzydzieści 

dolarów nie wystarczy... 

– Trzydzieści to aż nadto hojna oferta. Odetchnęła z ulgą. 
– Więc zgadza się pan? 
Steve  potrząsnął  głową,  jakby  chciał  pokazać,  że  nawet  rozważenie  jej 

propozycji wymaga głębokiego namysłu. 

– Dobrze – oznajmił po chwili. – Nigdy nie umiałem odmówić kobiecie w 

nieszczęściu. 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

 
– Cześć wszystkim! – zaśpiewała Dianne, wbiegając do domu. Zatrzymała 

się w salonie i zauważyła, że dzieci i matka patrzą na nią otwierając szeroko oczy. 
W pokoju unosiła się aura cichego zdumienia. – O co chodzi? 

– Co z tobą? – krzyknął Jason. – Wyglądasz okropnie! 
– Przypominasz Sierotkę Marysię, skarbie – oznajmiła Martha. Pracowała 

szydełkiem w takim tempie, że przędza jak wąż sunęła między palcami. 

–  Dzwoniłam  przecież  i  uprzedzałam,  że  wrócę  później  –  przypomniała 

Dianne. 

– Ale nie wspominałaś, że tonęłaś. Co się stało? – Zatrzasnęłam kluczyki w 

samochodzie.  Mówiłam  już.  Jill  podeszła  do  matki,  wzięła  za  rękę  i 
podprowadziła  do  lustra  w  przedpokoju.  Obraz,  jaki  z  niego  wyjrzał,  był 
wstrząsający.  Długie,  gęste  włosy  Dianne  zwisały  w  mokrych  kosmykach  na 
ramiona. Tusz do rzęs, podobno wodoodporny, spływał czarnymi strumykami na 
policzki. Dianne była przemoczona cło suchej nitki i przypominała mysz, którą 
kot przywlókł na werandę. 

– Ojej – szepnęła. Poczuła ucisk w żołądku na wspomnienie zdziwionych 

spojrzeń  Steve’a  i  uwagę,  że  to  pewnie  „jeden  z  tych  pechowych  dni”.  Nic 
dziwnego. Wyglądała na uciekinierkę z domu opieki. 

–  Może  pójdziesz  na  górę  i  weźmiesz  gorący  prysznic  –  zasugerowała 

matka. – Od razu poczujesz się jak nowo narodzona. 

Zawstydzona  z  powodów,  których  w  większości  wolała  nie  zdradzać, 

Dianne posłuchała rady. 

Jak zwykle, Martha miała rację. Kiedy po pół godzinie Dianne zeszła na 

dół,  okryta  grubym,  frotowym  szlafrokiem,  w  różowych,  futrzanych  kapciach, 
czuła się o wiele lepiej. 

Parząc herbatę wspominała wydarzenia tego wieczoru. Nawet jeśli Steve 

tylko z litości zgodził się towarzyszyć jej na bankiecie, to bez znaczenia. Ważne, 
że miała z kim pójść. Powie o tym rodzinie i wreszcie dadzą jej spokój. 

– Przy okazji – rzuciła obojętnie, wchodząc z filiżanką do pokoju. – Mam 

już kogoś na sobotę. 

Zapadła cisza. Nawet głos z telewizora rozpłynął się w nicości. Dwójka 

dzieci i ich babcia odwrócili się powoli z wyrazem zaskoczenia na twarzach. 

– Nie macie się co tak dziwić – stwierdziła Dianne z lekkim, niedbałym 

uśmiechem. – Mówiłam przecież, że się staram. Nikt nie wierzył, że potrafię sama 
znaleźć sobie towarzystwo. Myliliście się wszyscy. 

– Kto to jest? – spytała Martha, podejrzliwie mrużąc oczy. 
– O, kobieto małej wiary. – Dianne poczuła tylko drobne ukłucie winy. – 

Nazywa się Steve Creighton. 

background image

– Kiedy go spotkałaś? 
– No... – nie była przygotowana na przesłuchanie. – Kilka tygodni temu. 

Trafiłam na niego dzisiaj. Spytał, z kim idę w sobotę na bankiet. Powiedziałam 
naturalnie,  że  z  nikim,  więc  zaproponował,  żebyśmy  wybrali  się  razem.  Nic 
wielkiego. 

–  Steve  Creighton  –  matka  powtórzyła  to  kilka  razy,  wsłuchując  się  w 

każdą  sylabę,  jakby  usiłowała  sobie  przypomnieć,  skąd  zna  to  nazwisko.  Po 
chwili potrząsnęła głową i wróciła do szydełkowania. 

–  Nigdy  o  nim  nie  mówiłaś  –  Jason  spojrzał  z  wyrzutem.  Siedział  na 

dywanie  z  kolanami  pod  brodą  i  rozważał  konsekwencje  nieprzewidzianego 
rozwoju wypadków. 

–  Pewnie,  że  nie.  Gdybym  tylko  wspomniała,  wszyscy  troje 

zamęczylibyście mnie pytaniami. Tak, jak w tej chwili. 

Martha szarpnęła przędzę. 
– Jak się poznaliście? 
Dianne  zupełnie  nie  wiedziała,  co  powinna  odpowiedzieć  na  tego  typu 

pytania. Miała nadzieję, że informacja o znalezieniu odpowiedniego towarzysza 
na  świąteczne  przyjęcie  zaspokoi  wymagania  rodziny.  Chyba  była  naiwna. 
Chcieli znać szczegóły. I to możliwie dużo szczegółów, a Dianne mogła tylko 
wymyślać  je  na  poczekaniu.  Nie  wchodziło  w  grę  przyznanie  się,  że  poznała 
Steve’a dopiero kilka godzin temu i w rozpaczy zaproponowała mu pieniądze w 
zamian za pójście z nią na bankiet. 

–  Spotkaliśmy  się,  no...  kilka  tygodni  temu,  w  sklepie  –  zaczęła  z 

wahaniem,  spuszczając  wzrok.  Miała  nadzieję,  że  to  zaspokoi  ich  ciekawość. 
Kiedy jednak przerwała, by napić się herbaty, trzy pary oczu wpatrywały się w 
nią wyczekująco. 

– No mów – przynagliła matka. 
– Ja... stałam przy mrożonkach, a... Steve też tam był i... uśmiechnął się i 

przedstawił. 

–  A  co  powiedział?  –  chciała  wiedzieć  Jill.  Wyraźnie  nie  mogła  się 

doczekać dalszego ciągu. Martha była chyba równie ciekawa. Odłożyła włóczkę i 
szydełko, całą uwagę koncentrując na opowieści córki. 

– No więc... przedstawił się i powiedział, że na pewno nie muszę korzystać 

z tych dietetycznych porcji... i że wyglądam doskonale  – słowa spływały z ust 
sztywne  jak  kawałki  tektury.  Musiała  być  zdesperowana,  skoro  streszczała 
publicznie swoje intymne marzenia. 

To prawda. Była zdesperowana. 
Jill uniosła ramiona i westchnęła głęboko. 
– Jakie to romantyczne! Lecz Jason zmarszczył brwi. 
– Ten facet wygląda mi na ofermę. Prawdziwy mężczyzna nie podchodzi 

do kobiety i nie opowiada takich głupot. 

background image

– Steve jest bardzo miły. 
– Może i jest, ale moim zdaniem to jakieś ciepły kluchy. 
–  A  ja  uważam,  że  jest  słodki  –  zaprotestowała  Jill.  Broniąc  Steve’a 

popierała mamę. – Jeśli mamie się podoba, to mnie też. 

– Kręci się sporo łobuzów – Martha najwyraźniej czuła się w obowiązku 

wygłosić taką opinię. 

Dianne  z  trudem  stłumiła  pragnienie  przypomnienia  swej  kochanej, 

troskliwej  mamusi,  że  kilku  przyprowadzonych  przez  nią  adoratorów  też 
kwalifikowało się do tej oceny. 

– Musimy go poznać – stwierdził stanowczo Jason. – Przecież to może być 

jakiś masowy morderca albo co. 

–  Jason  –  Dianne  uśmiechnęła  się  z  przymusem.  –  Nie  bądź głuptasem. 

Spotkacie go zresztą w sobotę wieczorem. 

– Wtedy już będzie za późno. 
– Jason ma rację, kochanie – oświadczyła Martha Janes. – Nie wierzę, żeby 

wcześniejsze  przedstawienie  tego  młodego  człowieka  rodzinie  mogło  w 
czymkolwiek zaszkodzić. 

– Ale... na pewno ma mnóstwo zajęć... Pracuje w różnych godzinach i... 
– A co robi? 
– No... – nie potrafiła szybko wymyślić żadnego kłamstwa, musiała więc 

wyznać prawdę. – Prowadzi ciężarówkę. 

Po  jej  słowach  zapanowała  martwa  cisza.  Dzieci  i  babcia  wymienili 

znaczące spojrzenia. 

–  Słyszałam  różne  historie  o  kierowcach  ciężarówek  –  oznajmiła 

dramatycznie Martha. – Nie chcę ich powtarzać przy dzieciach, ale... 

– Mamo, jesteś... 
–  Jason  ma  absolutną  rację.  Musimy  poznać  tego  Steve’a.  Kowboje  i 

kierowcy ciężarówek nie są ludźmi godnymi zaufania. 

Dianne wzniosła oczy ku górze. 
Matka chyba jej wybaczyła, gdyż dodała: 
– Masz prawo o tym nie wiedzieć, moja droga, skoro tak wcześnie wyszłaś 

za mąż. 

– Tata ożenił się z tobą, kiedy miałaś szesnaście lat. To mniej, niż ja, kiedy 

brałam ślub – przypomniała spokojnie Dianne. Nie chciała kłótni, ale znalazła się 
w pułapce. 

– Owszem. Za to żyję o wiele dłużej – Martha pogroziła córce szydełkiem. 

– Matki wiedzą o takich sprawach. 

– Babcia ma słuszność – wtrącił Jason bardzo dorosłym tonem. – Musimy 

poznać tego Steve’a, zanim gdziekolwiek z nim pójdziesz. 

Dianne w rozpaczy wzniosła ręce w górę. 
–  Przecież  sami  się  upieraliście,  żebym  koniecznie  wybrała  się  na  ten 

background image

bankiet. 

– Owszem, ale istnieją pewne normy. – Jill też była przeciwko niej. 
– Zobaczę, co da się zrobić – mruknęła Dianne. 
– Zaproś go na kolację w czwartek – zaproponowała Martha. – Przygotuję 

strogonowa i upiekę szarlotkę. 

– Ale... może być w pracy. 
–  Więc  zaproś  go  na  środę  –  poradził  Jason  nieprzyjemnie  znajomym 

tonem. Tego tonu używała Dianne, kiedy była śmiertelnie poważna. 

Nie miała wyjścia. 
– Dobrze. Spróbuję na czwartek. 
Boże, pomyślała, w co ja się wpakowałam? 
 
Zadzwoniła do Steve’a dopiero następnego popołudnia. Dał jej wizytówkę, 

którą przyczepiła do ściennego kalendarza w kuchni. Nie cieszyła jej perspektywa 
rozmowy.  Będzie  chyba  musiała  zapłacić  za  tę  wizytę.  Trudno  oczekiwać,  by 
przyszedł wyłącznie z dobroci serca. 

– Pomoc Drogowa Port Blossom – zabrzmiał w słuchawce młody, damski 

głos. 

–  Tu...  mówi  Dianne  Williams.  Chciałabym  zostawić  wiadomość  dla 

Steve’a Creightona. 

– Steve jest w biurze – rozległ się cichy trzask i przeciągłe buczenie. 
– Słucham – odezwał się Steve. 
–  Dzień  dobry  –  Dianne  nie  umiała  znaleźć  właściwych  słów.  Miała 

nadzieję,  że  przekaże  tylko,  by  do  niej  zadzwonił  przy  okazji.  Nie  była 
przygotowana do bezpośredniej rozmowy. 

– To ty, Dianne? 
– Tak. Skąd wiesz? 
Zaśmiał się cicho. Brzmiało to ciepło i sympatycznie. 
–  Lepiej  nie  będę  ci  tłumaczył.  Pewnie  chcesz  sprawdzić,  czy  się  nie 

wycofuję? Nie martw się. Byłem nawet dziś rano w Centrum i wykupiłem dwa 
zaproszenia na bankiet. 

–  Niepotrzebnie  się  przejmowałeś,  ale  dziękuję.  Pieniądze  oddam  ci 

później. 

– Dopisz do rachunku – rzucił lekkim tonem. Dianne zadrżała i odetchnęła 

głęboko. 

– Właściwie – zaczęła – dzwonię, żeby porozmawiać o moich dzieciach. 
– Dzieciach? 
–  Tak.  Jason,  Jill  i  moja  matka  też,  koniecznie  chcą  cię  poznać. 

Przekonywałam, że przecież zobaczę cię w sobotę wieczorem, ale to im chyba nie 
wystarcza. 

– Rozumiem. 

background image

–  Według  Jasona,  wtedy  będzie  już  za  późno,  a  przecież  możesz  być 

masowym  mordercą  albo  kimś  jeszcze  gorszym.  Matkę  niepokoi  to,  że  jesteś 
kierowcą ciężarówki. 

– Czy mam również zmienić pracę? To dość kłopotliwe. Do soboty mogę 

nie zdążyć. 

– Nie martw się. A teraz, co do czwartku, bo wtedy właśnie chcieliby cię 

widzieć  na  kolacji.  Mama  obiecała  przyrządzić  strogonowa  i  upiec  ciasto.  Z 
jabłkami – dodała, jakby ta informacja miała go ostatecznie przekonać. 

– Czwartek wieczorem? 
– Zapłacę ci dodatkowo dziesięć dolarów. 
– Dziesięć dolarów? – Chyba był urażony, więc Dianne podniosła cenę. 
– Niech będzie piętnaście, ale na więcej nie mogę sobie pozwolić. Mam 

raczej skromne środki. 

To przedsięwzięcie miało kosztować masę pieniędzy. Zaproszenia były po 

piętnaście  dolarów  od  osoby  i  trzeba  będzie  zwrócić  Steve’owi  koszty. 
Dodatkowo  trzydzieści  za  towarzyszenie  jej  na  bankiecie  i  jeszcze  piętnaście, 
jeśli zgodzi się na wizytę. 

– Za piętnaście umowa stoi – powiedział w końcu. – Jeszcze coś? 
Dianne zamknęła oczy. Zbliżało się najgorsze. 
–  Tak  –  z  wysiłkiem  przełknęła  ślinę.  –  Tylko  jedno.  Chcę...  chcę  cię 

zapewnić, że na ogół nie wyglądam tak fatalnie. 

– Daj spokój. Mówiłem przecież, że nie ma się czym przejmować. Miałaś 

zły dzień. 

–  Ale  nie  chcę,  żebyś  się  martwił.  Nie  przyniosę  ci  wstydu  na  tym 

bankiecie. Możesz tam spotkać jakichś znajomych, a po moim przesłuchaniu, czy 
masz odpowiedni garnitur i w ogóle, wiesz, pewnie poczujesz się pewniej, kiedy 
ci powiem, że... – urwała, zamknęła oczy i wyksztusiła: – Postanowiłam zmienić 
tusz do rzęs. 

Wahał się tylko przez moment. 
– Dzięki, że mi o tym mówisz. Teraz mogę spać spokojnie. 
Dianne  uznała,  że  należy  pominąć  tę  uwagę  milczeniem.  W  końcu 

właściwie sama o nią prosiła. Nie rozumiała, dlaczego tak trudno jej rozmawiać z 
tym człowiekiem. Chociaż... to chyba proste. Przecież zrobiła z siebie kompletną 
idiotkę. Płacenie mężczyźnie za to, że pójdzie z nią na przyjęcie, nie należało do 
osiągnięć, którymi chciałaby się chwalić. 

–  Aha,  jeszcze  coś.  –  Dianne  chciała  jak  najszybciej  zakończyć 

nieprzyjemną rozmowę. – Mama i dzieci zadały mi kilka pytań na temat... nas 
dwojga. Jak się poznaliśmy i w ogóle. Może warto, żebym ci opowiedziała. Nasze 
historie powinny do siebie pasować. 

– Może pójdziemy gdzieś na kawę? 
– No... kiedy? 

background image

– Powiedzmy o siódmej, w Pancake Haven. Nie martw się, ja stawiam. 
Dianne z trudem powstrzymała złośliwą odpowiedź na tę „wielkoduszną” 

ofertę. 

– Zgoda – szepnęła tylko. – Ale nie będę miała wiele czasu. 
– Obiecuję, że nie zatrzymam cię dużej, niż to będzie konieczne. 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

 
– No dobrze – mruknął z powątpiewaniem Steve, gdy kelnerka podała im 

kawę. – Jak się poznaliśmy? 

Dianne  opowiedziała,  zniżając  głos  przy  fragmencie  o  dietetycznych 

mrożonkach.  Było  jej  wstyd,  że  musi  po  raz  drugi  zdradzać  szczegóły  swych 
najskrytszych marzeń. Zwłaszcza Steve’owi. 

Kiedy skończyła, zrobił zdumioną minę. 
– Chyba żartujesz. 
Dianne  poczuła  się  urażona.  Wykpiwał  jej  romantyczne  sny,  a  przecież 

nawet nie wspomniała o symfonii Rimskiego-Korsakowa ani o cichym dźwięku 
dzwonów. 

– Nie miałam czasu na wymyślanie czegoś lepszego – wyjaśniła z irytacją. 

– Ledwie weszłam, Jason zaczął wypytywać. Nie byłam przygotowana. 

– A jak zareagował, kiedy to wszystko opowiedziałaś? 
– Uznał, że jesteś ofermą. 
– Trudno mieć pretensje. Dianne była załamana. 
–  Nie  przejmuj  się  –  pocieszył  ją  Steve.  –  Jakoś  to  załatwię,  kiedy  go 

spotkam we czwartek. 

Ton głosu mówił wyraźnie, że nie będzie to łatwe zadanie. 
–  Tylko  żebym  nie  wyszła  na  jeszcze  większą  idiotkę,  niż  do  tej  pory. 

Dobrze? 

– Postaram się – mruknął z takim samym powątpiewaniem, jak na początku 

rozmowy. 

Dianne nie miała o to żalu. Cała afera komplikowała się coraz bardziej i to 

wyłącznie  z  jej  winy.  Kto  mógł  przypuszczać,  że  poszukiwanie  partnera  na 
przyjęcie w dniu św. Walentego spowoduje takie kłopoty? 

Popijając  kawę  obserwowała  siedzącego  naprzeciw  niej  mężczyznę.  Z 

pewnym  zdziwieniem  zauważyła,  że  przy  drugim  spotkaniu  wyglądał  nawet 
lepiej,  niż  poprzednio.  Nosił  luźne  spodnie  i  gruby,  jasny  sweter  z  irlandzkiej 
wełny.  Uśmiechał  się  często,  a  oczy,  oglądane  teraz  w  pełnym  świetle,  miały 
głęboki,  piękny  odcień  brązu,  tak  samo  jak  włosy.  Nadal  sprawiał  wrażenie 
człowieka sympatycznego i uczynnego. Pewnie taki właśnie jest. Nikt inny nie 
zgodziłby  się  łatwo  na  udział  w  tej  intrydze,  przynajmniej  bez  poważniejszej 
zachęty. 

–  Obawiam  się,  że  przedstawiłam  dzieciom  wizerunek  nie  do  końca 

prawdziwy – wyznała. – Kiedy wróciły ze szkoły, miały mnóstwo pytań. Jason 
pozostał sceptyczny, ale Jill była, jak zwykle, romantyczna. Ciekawe, po kim to 
odziedziczyła. Oboje domagali się coraz to nowych szczegółów. 

– Spróbuję ich nie rozczarować – zapewnił szybko Steve. 

background image

Dianne oparła łokcie na blacie i odgarnęła z twarzy kosmyk włosów. 
– Naprawdę mi przykro, że cię w to wplątałam. 
– Teraz nie ma odwrotu. Wyłożyłem gotówkę na karty wstępu. 
W  ten  niezbyt  subtelny  sposób  przypominał,  że  powinna  mu  oddać 

pieniądze. Dianne sięgnęła do torebki i wyjęła książeczkę czekową. 

– Póki pamiętam, wypiszę ci czek za te zaproszenia. 
–  Nie  ma  sprawy  –  lekceważąco  machnął  ręką.  Dianne  nalegała.  Jeśli 

zapłaci  w  ratach,  nie  będzie  się  tak  denerwować  całkowitym  kosztem 
przedsięwzięcia. Żywiła pewne obawy, że zanim bankiet dobiegnie końca, wyda 
tyle pieniędzy, że wystarczyłoby na wakacje na Hawajach. 

– Jak myślisz – spytała nie podnosząc oczu, gdy złożyła już zamaszysty 

podpis na czeku – jeśli dołożę jeszcze pięć dolarów, dałbyś radą wyglądać na... 
zauroczonego? 

–  Zauroczonego?  –  powtórzył  Steve,  jak  gdyby  słyszał  to  słowo  po  raz 

pierwszy w życiu. 

– No wiesz, oszołomionego. 
– Oszołomionego? 
Znowu powiedział to tak, jakby mówił w nie znanym języku. 
– Zachwyconego – spróbowała po raz trzeci, tak głośno, że zwróciła uwagę 

kelnerki.  Podeszła  do  stolika  i  z  dzbanka  dolała  kawy  do  niemal  pełnych 
filiżanek. 

– Nie udaję głupiego, po prostu nie całkiem rozumiem, o co ci chodzi. 
–  Sprawiaj  wrażenie,  że  jesteś  mną  zachwycony  –  wyjaśniła 

rozgorączkowanym szeptem, pochylając się nad stołem. 

– Rozumiem. Więc to się nazywa „zauroczony”. – Łyknął kawy, a Dianne 

miała wrażenie, że chce w ten sposób ukryć uśmiech. 

–  To  wcale  nie  dowcip.  –  Parząc  wargi  wypiła  łyk  kawy.  W  innych 

okolicznościach skrzywiłaby się z bólu, a przynajmniej sięgnęła po szklankę z 
wodą. Teraz jednak powstrzymała się od tego. W końcu każda kobieta ma swoją 
dumę. 

– Powtórzmy, bo nie wiem, czy dobrze zrozumiałem – stwierdził rzeczowo 

Steve.  –  Za  dodatkowe  pięć  dolarów  chcesz,  żebym  wyglądał  na 
„oszołomionego”. 

– Tak – odparła Dianne z taką godnością, na jaką tylko potrafiła się zdobyć. 
– Załatwione – oświadczył Steve z uśmiechem, a ona poczuła się jeszcze 

bardziej głupio. – Tylko nie jestem pewien, czy wiem, jak to zrobić. 

Usiadł prosto, wypiął pierś i zamknął oczy. 
– Steve – szepnęła Dianne i rozejrzała się. Miała nadzieję, że nikt ich nie 

obserwuje.  Mężczyzna  sprawiał  wrażenie  pogrążonego  w  jakiejś  wschodniej 
medytacji. Nie zdziwiłaby się, gdyby zaczął mamrotać jakieś mistyczne formuły. 
– Co ty wyprawiasz? 

background image

– Zastanawiam się, jak wygląda oszołomiony człowiek. 
– Żartujesz ze mnie? 
–  Skądże.  Jeśli  płacisz  za  to  piątkę,  sprawa  musi  być  dla  ciebie  ważna. 

Chcę to załatwić bez zarzutu. 

Dianne uznała, że lepiej od razu wyjaśnić tę kwestię. 
– Nie dla mnie. Dla mojej dziesięcioletniej córki, która przypadkiem ma 

romantyczną  naturę.  Jill  była  taka  wzruszona  historią  naszego  spotkania,  że... 
miałam nadzieję, że zechcesz... no, wiesz. 

Teraz, kiedy powiedziała to głośno, Dianne nie była już niczego pewna. 

Wiedziała tylko, że propozycja, by robił wrażenie zauroczonego jej osobą, była 
pomyłką. 

– Spróbuję. 
– Będę wdzięczna. 
– Może tak? 
Steve spojrzał na nią, lekko przechylił głowę, po czym opuszczał powieki, 

aż były w połowie zamknięte. Rozciągnął wargi w krzywym uśmiechu i poruszył 
ramionami, co zdaniem Dianne miała sugerować głębokie, tęskne westchnienie. 
Po chwili zastanowienia przycisnął dłonie do serca i oddychał głośno. 

– Udajesz bernardyna? – warknęła Dianne, wciąż niepewna, czy kpi, czy 

naprawdę próbuje spełnić jej prośbę.  – Wyglądasz, jak... jak pies. Może Jason 
miał rację i naprawdę jesteś ofermą. 

– Próbowałem wyglądać jak ktoś zauroczony – zapewnił Steve. – Przecież 

o to ci chodziło. 

Jakby  miało  to  poprawić  rezultat,  przechylił  głowę  w  drugą  stronę  i 

powtórzył całe przedstawienie. 

– Żartujesz sobie ze mnie i wcale mi się to nie podoba. – Dianne wstała i 

rzuciła  na  stół  serwetkę.  –  Czwartek  o  szóstej  wieczorem  i  proszę,  żebyś 
przyszedł punktualnie. 

Zarzuciła na ramię torebkę i wymaszerowała z restauracji. Steve poszedł za 

nią do samochodu. 

– Masz rację, przepraszam. Trochę mnie poniosło. Dianne skinęła głową. 

Sama także nieco przesadziła, choć w mniejszym stopniu. Twierdziła, że ma się 
nią  zachwycać  głównie  ze  względu  na  Jill,  co  nie  do  końca  odpowiadało 
prawdzie. Steve był przystojny i miły. Byłoby jej naprawdę przyjemnie, gdyby 
patrzał na nią z uczuciem. 

Przyznanie  tego,  nawet  samej  sobie,  wywołało  rodzaj  szoku.  Trzy  lata 

samotności wzmocniły pancerz wokół jej spękanego serca. Z powodów, których 
nie potrafiła określić, ten kierowca z pomocy drogowej budził dawną wrażliwość. 

– Chętnie spróbuję jeszcze raz, jeśli nie zmieniłaś zdania – powiedział. – 

Tylko... 

– Tak? – Zaparkowała samochód na tyłach, gdzie oświetlenie było raczej 

background image

słabe. Cień okrywał twarz Steve’a, więc nie wiedziała, czy mówi poważnie. 

–  Chodzi  o to  –  mówił  wolno  –  że  się nie pocałowaliśmy.  Nie  chcę  cię 

zmuszać, rozumiesz. Ale wymagasz, bym wyglądał w pewien szczególny sposób, 
a  dość  trudno  to  osiągnąć  bez  wcześniejszego...  hm,  bliskiego  kontaktu 
fizycznego. 

– Rozumiem – serce Dianne biło tak mocno, jakby miało wyłamać żebra. 
– Czy pozwolisz, żebym cię pocałował? 
To była ostatnia szansa i nie miała wielkiego wyboru. Nie miała także nic 

do stracenia. 

– No dobrze, skoro się upierasz. 
Odetchnęła głęboko, przechyliła głowę, zamknęła mocno oczy i wysunęła 

wargi.  Gdy  oczekiwanie  na  pocałunek  przedłużało  się  w  nieskończoność, 
otworzyła oczy. 

– Coś nie w porządku? 
– Nie mogę tego zrobić. 
Dianne  poczuła  się  w  najwyższym  stopniu  zakłopotana  i  oparła  ręce  na 

biodrach. 

– Nie rozumiem. 
–  Wyglądasz,  jakbyś  właśnie  miała  zostać  złożona  w  ofierze  chciwym 

bogom. 

–  Wypraszam  sobie!  –  nie  była  pewna,  czy  dobrze  zrozumiała.  Co  za 

upokorzenie! A przecież spełniała tylko jego prośbę. 

–  Nie  mogę  całować  kobiety,  która  sprawia  wrażenie,  jakby  czekało  ją 

najbardziej odrażające doświadczenie całego życia. 

– Więc twierdzisz, że... że... – zbyt wściekła, by mówić, Dianne pociągnęła 

Steve’a za łokieć do miejsca, gdzie kawałek dalej zaparkował swoją ciężarówkę. 
Wskoczyła na platformę i spojrzała na niego z góry. Ta pozycja dawała poczucie 
pewności. Gniewnie błyskała oczami, czemu mężczyzna przyglądał się z lekkim 
zaciekawieniem. 

– Co chcesz zrobić, Dianne? – zapytał. 
– Powinieneś wiedzieć, że w swoim czasie świetnie się całowałam! 
– Nie ma wątpliwości. 
– Owszem, przed chwilą miałeś. A teraz słuchaj, i to słuchaj uważnie, bo 

nie będę powtarzać. 

Pomachała mu palcem przed nosem i nagle urwała, opuszczając rękę. Miał 

rację, nie przejawiała specjalnego entuzjazmu dla tego drobnego eksperymentu z 
pocałunkiem.  W  końcu  to  dość  niewinna  propozycja,  jednak  złożona  przez 
Steve’a sprawiła, że poczuła się zagrożona. I to ją trochę przestraszyło. 

– Powiedz. 
Zawstydzona,  odwróciła  wzrok  i  zeskoczyła  na  ziemię.  Czuła,  że 

zachowała się śmiesznie i głupio. 

background image

– Co uważasz za tak ważne, że wymachiwałaś mi palcem przed nosem? – 

nie ustępował Steve. 

Narobiła  zamieszania,  więc  teraz  nie  miała  innego  wyjścia  –  musiała 

wyjaśnić sprawę do końca. 

– Kiedy byłam w szkole... chłopcy na ogół lubili się ze mną całować. 
– Nadal by lubili – zapewnił cicho Steve. – Gdybyś tylko im pozwoliła. 
Podniosła  głowę  i  zamrugała,  by  usunąć  nieoczekiwane  łzy.  Jeśli  od 

kobiety odchodzi mąż, to cóż dziwnego, że ogarniają zwątpienie. Jack zniknął, 
pozostawiając  ją  w  oceanie  cierpienia.  Kiedyś  była  pewna  siebie  i  spokojna  – 
teraz pełna wątpliwości i niemal pogardy dla własnej osoby. 

– Chodź – Steve chwycił ją delikatnie za ramiona. – Spróbujemy. 
Potem  łagodnie  i  czule  przysunął  usta  do  jej  ust.  Dianne  była  zupełnie 

nieprzygotowana.  Chciała  zaprotestować,  ale  ich  wargi  zetknęły  się  i  już  nie 
mogła odmówić. 

Zareagowała  instynktownie.  Objęła  go  ramionami,  przyciskając  palcami 

twardych mięśni grzbietu. I nagle wrzące pod powierzchnią świadomości emocje 
wezbrały jak tajfun, a serce zupełnie oszalało. 

Steve  zanurzył  palce  w  jej  włosach,  skręcał  długie  pasma  i  zgarniał  je 

ponad szyją. Usta miał delikatne, lecz zaborcze. Dianne jęknęła cicho, gdy język 
przełamał zaporę jej warg – szybko jednak zaakceptowała głębię pocałunku. 

Wreszcie Steve odsunął się, wolno i niechętnie. Przez długą chwilę Dianne 

nie otwierała oczu. Kiedy to uczyniła, napotkała jego badawczy wzrok. 

Mrugnął. 
Ona także mrugnęła: 
Po chwili znowu pochylił ku niej głowę. 
Dianne nie umiała się powstrzymać. Odetchnęła głęboko i zapadła w niego, 

zawisła  w silnym  uścisku.  Czuła,  że nogi  majak  z  waty,  a  świat  wokół  wiruje 
szaleńczo. Jej dłonie sunęły w górę, aż zatrzymały się na fałdzie kołnierza. 

Pocałunek  był  długi  i  głęboki  –  najsłodszy  ze  wszystkich,  jakie  Dianne 

pamiętała. I najbardziej namiętny. 

Kiedy wreszcie Steve oderwał wargi od jej ust, uśmiechnął się czule. Przez 

długą chwilę nie wymówił ani słowa. 

–  Nie  sądzę,  bym  miał  jakieś  trudności  z  zauroczonym  wyglądem  – 

szepnął. 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

 
– Steve już jest! – wrzasnął Jason, puszczając zasłonę w oknie salonu. – 

Właśnie wjechał na parking. 

– Przyjechał swoją ciężarówką – Jill wtórowała bratu piskliwym głosikiem. 

– Jest czerwona i... 

–  ...zabójcza  –  skończył  Jason,  składając  najwyższy  nastoletni  hołd 

pojazdowi Steve’a. 

–  A  nie  mówiłam  –  stwierdziła  ponuro  Martha  Janes,  mieszając 

pospiesznie kipiącego straganowa. – Jeździ czerwoną, zabójczą ciężarówką. Ten 
człowiek jest pewnie pomiotem szatana!  – zakończyła, histerycznie podnosząc 
głos. 

– Mamo, „zabójczy”, znaczy dla Jasona „cudowny”. 
– W życiu nie słyszałam większej bzdury. 
Brzęknął  dzwonek.  Dianne  zerwała  fartuch,  rzuciła  na  stołek, 

wyprostowała się i przeszła do przedpokoju. Jason, Jill i babcia tłoczyli się za jej 
plecami. 

–  Mamo,  proszę  –  jęknęła  Dianne.  –  Zostawcie  trochę  miejsca.  Dzieci, 

cofnijcie się, dobrze? 

Wszyscy troje zrobili dwa kroki do tyłu. Jednak w chwili, gdy dłoń Dianne 

dotknęła klamki, natychmiast podeszli znowu. 

–  Dzieci!  Mamo!  –  szepnęła  gorączkowo.  Stali  tak  blisko,  że  z  trudem 

mogła oddychać. 

Jill  i  Jason  poczłapali  niechętnie  do  salonu  i  jak  szmaciane  kukiełki 

klapnęli na podłogę przed telewizorem. Martha nawet nie drgnęła. 

Dzwonek  zadźwięczał  po  raz  drugi.  Kiedy  gniewne  spojrzenie  nie 

wywołało żadnej reakcji matki, Dianne otworzyła drzwi. Za progiem stał Steve. 
W jednej ręce trzymał wielki bukiet czerwonych róż, pod pachą drugiej ściskał 
dużego, pluszowego misia. 

Dianne  drgnęła,  obliczając  w  myślach  koszt  pięknych  kwiatów  i 

wypchanego  zwierzaka.  Nie  stać  jej  było  nawet  na  goździki.  A  jeśli  już 
koniecznie  musiał  przynieść  misia,  to  czemu  nie  wybrał  mniejszego,  z  tych 
tańszych? 

– Mogę wejść? – spytał po chwili milczenia. 
Martha szturchnęła córkę w żebra i uśmiechnęła się szeroko. 
–  Steve,  prawda?  Jak  miło  cię  poznać.  Powiedziała  to  tak  uprzejmym 

tonem, jakby od wieków miała jak najlepsze zdanie o kierowcach ciężarówek. 

Przytrzymując  drzwi  Dianne  zmusiła  się  do  słabego  uśmiechu.  Steve 

wkroczył do jej domu. Jason i Jill wrócili do przedpokoju, stanęli obok babci i z 
nieskrywaną ciekawością obserwowali nowego adoratora mamy. Choć, zdaniem 

background image

Jasona,  Steve  mógł  się  okazać  maniakalnym  mordercą,  jedno  spojrzenie  na 
jaskrawoczerwoną ciężarówkę wystarczyło, by obawy chłopca zniknęły jak sen. 

– Steve, poznaj moją rodzinę – Dianne wskazała gestem całą trójkę. 
– Więc ty jesteś Jason  – Steve wyciągnął rękę i po męsku uścisnął dłoń 

czternastolatka.  –  Naprawdę  się  cieszę,  że  cię  poznałem.  Matka  bardzo  cię 
chwaliła. 

Jason rozpromienił się. 
Steve zwrócił się do Jill, podając jej przerośniętego misia. 
–  To  dla  ciebie  –  oświadczył.  –  Szukałem  czegoś  specjalnego  dla  córki 

Dianne,  ale  nic  innego  nie  umiałem  wymyślić.  Mam  nadzieję,  że  nie  jesteś 
rozczarowana. 

–  Uwielbiam  misie  –  Jill  z  całej  siły  przytuliła  zabawkę.  –  Mama  ci 

powiedziała? 

–  Nie  –  Steve  skoncentrował  na  dziewczynce  całą  moc  swego 

olśniewającego uśmiechu. – Sam się domyśliłem. 

–  Dziękuję,  strasznie  dziękuję  –  wciąż  ściskając  misia,  zachwycona  Jill 

pobiegła do schodów. – Zaraz położę go do łóżeczka. Steve śledził ją wzrokiem, 
po czym jego oczy napotkały spojrzenie Dianne. W jednym ułamku sekundy dała 
mu  do  zrozumienia,  że  nie  jest  całkiem  zachwycona.  Zmarszczył  czoło,  ale 
opanował się szybko i wręczył bukiet Marcie. 

– Dla mnie? – zawołała i jakby przestraszona, przytknęła palce do warg. – 

Naprawdę, to niepotrzebne. Boże mój, już nie pamiętam, kiedy ostatnio dostałam 
kwiaty od mężczyzny  – rogiem fartucha dyskretnie otarła oczy. – To przemiły 
gest. 

– Może włożysz je do wody, mamo – zaproponowała rzeczowo Dianne. 
–  Ojej,  rzeczywiście.  Bardzo  ładnie  się  zachowałeś,  Steve.  Naprawdę 

bardzo ładnie. 

– Jason, idź pomóż babci. 
Chłopiec spojrzał na nią, jakby chciał zaprotestować, ale zmienił zdanie i 

posłusznie ruszył za Marthą do kuchni. 

– Nie sądzisz, że jednak trochę przesadziłeś? – szepnęła gniewnie Dianne, 

gdy tylko została ze Steve’em sama. Była tak wściekła, że z trudem artykułowała 
słowa. – Nie stać mnie na to wszystko. 

– Nie musisz się martwić. 
–  Ale  się  martwię.  Więcej  nawet,  jestem  przestraszona.  Wydajesz  moje 

pieniądze w takim tempie, że chyba będę musiała wziąć kredyt z banku. 

– Ciszej, bo zwrócisz na nas uwagę. 
W takim nastroju Dianne była skłonna do czegoś o wiele gorszego. – Ja... 

Steve położył palec na jej wargach. 

– Poznałem bardzo skuteczny sposób zamknięcia ci ust. Nie zmuszaj mnie, 

żebym z niego skorzystał. Całowanie cię zaraz po wejściu mogłoby wywrzeć złe 

background image

wrażenie. 

– Nie ośmielisz się! 
Kąciki  jego  ust  uniosły  się  powoli  w  zwycięskim  uśmiechu.  Dianne 

przestraszyła się, że jednak mógłby to zrobić. 

–  Po  prostu  staram  się  jak  umiem,  żeby  wyglądać  na  zauroczonego  – 

stwierdził. 

– Ale nie musiałeś w tym celu wydawać takich sum.  Otwieranie przede 

mną  drzwi,  przysuwanie  krzesła...  o  takie  rzeczy  mi  chodziło.  A  ty  najpierw 
przewracasz oczami i sapiesz jak bernardyn, a potem przepuszczasz majątek. 

– Kolacja gotowa – zawołała z kuchni Martha. Dianne rzuciła jeszcze jedno 

mordercze spojrzenie i poprowadziła gościa do kuchni. Steve odsunął jej krzesło. 

– Jesteś teraz zadowolona? – szepnął, gdy usiadła. Przytaknęła. Wprawdzie 

było już za późno, ale nie mogła protestować. Przecież sama o to prosiła. 

Po  chwili  cała  piątka  zasiadła  wokół  dużego  stołu.  Martha  odmówiła 

modlitwę, a Dianne tymczasem gorąco prosiła Boga o własne sprawy. Chciała, by 
Steve wywarł dobre wrażenie... ale bez przesady. 

Kiedy  wszyscy  nałożyli  sobie  porcje  makaronu  i  straganowa,  a  także 

surówki  z  sałaty  i  ogórków  i  wzięli  po  bułeczce  domowego  wypieku,  Jason 
poruszył sprawę, która męczyła go od samego początku. 

– Mama mówiła, że poznaliście się w sklepie. Steve kiwnął głową. 
– Blokowała przejazd. Poprosiłem, żeby przesunęła wózek. Chciałem się 

dostać do pasztetów. 

Jason wyprostował się dumnie. Był wyraźnie usatysfakcjonowany. 
– Spodziewałem się czegoś takiego. 
– Nie rozumiem – Steve udał naiwnego. 
Chłopiec chrząknął, spojrzał na matkę, po czym zniżył głos. 
– Szkoda, że nie słyszałeś maminej wersji historii waszego spotkania. 
–  Jeszcze  makaronu?  –  Dianne  energicznie  postawiła  przed  synem 

salaterkę. 

Jill była rozczarowana. 
–  Ale  nie  uśmiechnąłeś  się  do  mamy?  I  nie  powiedziałeś,  że  wygląda 

doskonale taka, jaka jest? 

Steve zastanawiał się, co powiedzieć, smarując masłem trzecią bułeczkę. 

Dianne pojęła, że szuka sposobu zadowolenia obojga dzieci. Gdyby przyznał, że 
wygłosił  opinię  na  temat  jej  znakomitej  figury  i  braku  potrzeby  korzystania  z 
dietetycznych  mrożonek,  ryzykował  pretensje  ze  strony  Jasona.  Zdaniem 
chłopca,  żaden  zdrowy  psychicznie  mężczyzna  nie  mówiłby  takich głupstw.  Z 
drugiej strony, gdyby temu zaprzeczył, zraniłby romantyczne serduszko Jill. 

–  Sama  jestem  ciekawa  –  wtrąciła  Martha  zadowolona,  że  Steve  wziął 

drugą porcję strogonowa. Dianne jest strasznie tajemnicza. W ogóle o tobie nie 
wspominała. Dopiero przedwczoraj. 

background image

–  Szczerze  mówiąc  –  Steve  odsunął  się  nieco  od  stołu  –  nie  bardzo 

pamiętam, co wtedy powiedziałem. Byłem zły, bo zablokowała przejazd między 
półkami,  ale  kiedy  poprosiłem,  żeby  się  przesunęła,  była  bardzo  zmieszana  i 
szybko cofnęła wózek. 

Jason z zadowoleniem kiwał głową. 
– Potem się jej przyjrzałem i pomyślałem sobie, że już bardzo dawno nie 

spotkałem tak pięknej kobiety. 

Jill westchnęła, rozanielona. 
– Niczego takiego sobie nie przypominam – Dianne sięgnęła po bułeczkę, 

rozerwała ją ze złością i rozsmarowała masło na obu połówkach. Dopiero wtedy 
zauważyła, że druga, nie napoczęta, leży obok talerza. 

– Sądzę, że po kolacji zabiorę Jasona na przejażdżkę ciężarówką – oznajmił 

po kilku minutach Steve. 

– Naprawdę? – chłopiec aż podskoczył. 
–  Tak  zaplanowałem.  Myślałem,  że  bardziej  cię  zaciekawi  działanie 

wszystkich mechanizmów, niż dowolny prezent, jaki mógłbym ci podarować. 

–  Pewno.  –  Jason był  tak  podniecony,  że  z  trudem  potrafił usiedzieć  na 

miejscu. 

– Kiedy wrócimy, chciałbym wziąć na przejażdżkę ciebie, Dianne. 
–  Nie  interesuje  mnie  to  –  pokręciła  głową.  –  Dziękuję.  Trzy  pary  oczu 

spojrzały na nią z wyrzutem. Zdawało się, że popełniła zdradę stanu i rodzina nie 
ma innego wyjścia, niż oddać ją w ręce CIA. 

–  Córka  na  pewno  nie  chciała  tego  powiedzieć  –  pospieszyła  z 

wyjaśnieniem  Martha,  uśmiechając  się  ciepło  do  Steve’a.  –  Ostatnio  jest 
przemęczona i nie bardzo nad sobą panuje. 

Dianne popatrzyła na matkę w zdumieniu. 
– Możemy już jechać? – spytał Jason, na wszelki wypadek podnosząc się z 

krzesła. 

–  Jasne.  Jeśli  tylko  mama  pozwoli  –  Steve  spojrzał  pytająco.  Dianne 

skinęła głową, więc mężczyzna dokończył bułeczkę i wstał. 

–  Szarlotka  będzie  gotowa,  kiedy  wrócicie  –  obiecała  Martha, 

odprowadzając Steve’a i wnuka do drzwi. 

– Co chciałaś przez to powiedzieć?  – spytała groźnie Dianne, gdy tylko 

matka wróciła do kuchni. 

– Przez co? – Martha udała, że nie rozumie. 
– Że jestem przemęczona i nie panuję nad sobą? 
– Ach, to – zaczęła sprzątać naczynia. – Steve chce być z tobą sam na sam 

przez parę minut. To w końcu zrozumiałe. Musiałam cię jakoś wytłumaczyć. 

– Tak, ale... 
–  Zachowałaś  się  niegrzecznie,  moja  droga.  Kiedy  dżentelmen  daje  do 

zrozumienia, że chciałby spędzić kilka chwil w twoim towarzystwie, powinnaś 

background image

się z tego cieszyć. 

– O ile sobie przypominam, mamo, to nazwałaś Steve’a pomiotem szatana. 

Pamiętasz? 

– Kiedy go bliżej poznałam, zmieniłam zdanie. 
– A co z tym rzeźnikiem, Jerome’em? Byłaś pewna, że jest odpowiednią 

partią. 

– Steve jest lepszy. To dobry człowiek. Byłabyś głupia, gdybyś pozwoliła 

mu się wyśliznąć, udając obojętność. 

– Wcale nie udaję. 
Martha Janes potrząsnęła głową z wyrazem absolutnej niewiary. 
– Widziałam, jak rozbłysły ci oczy, kiedy wchodził. Możesz oszukać swoje 

koleżanki, ale nie zdołasz omamić własnej matki. Zakochałaś się w tym młodym 
człowieku i, szczerze mówiąc, jestem z tego bardzo zadowolona. Polubiłam go. 

Dianne zmarszczyła brwi. Jeśli jej oczy rozbłysły, to wyłącznie dlatego, że 

zastanawiała się, jak zwrócić koszty bukietu róż i misia. Żadnych romantycznych 
uczuć. 

A może jednak? 
Boże wielki, przecież chyba nie zakocha się w tym mężczyźnie. 
Ten  problem  nie  dawał  jej  spokoju  podczas  zapełniania  zmywarki  do 

naczyń. 

– Steve jest naprawdę słodki – oznajmiła Jill. 
Dla Jill nawet Hun Attyla byłby słodki, gdyby przyniósł jej misia. Dianne 

jednak nie powiedziała tego głośno. 

–  Jest  trochę  podobny  do  Toma  Cruise’a,  nie  sądzisz?  –  mówiła  dalej 

dziewczynka. 

– Nie zauważyłam. 
Drobne kłamstewko. Zauważyła o wiele więcej, niż miała chęć przyznać. 

Mimo  pewnych  zarzutów,  zachował  się  naprawdę  znakomicie.  Płaciła  mu, 
naturalnie,  ale  zrobił  więcej,  niż  wynikało  z  umowy.  Choćby  ta  przejażdżka  z 
Jasonem. Chociaż Dianne naprawdę nie umiała zrozumieć, czemu ktoś miałby się 
cieszyć z jazdy tą wielką machiną. 

–  Uważam,  że  Steve  Creighton  to  doskonały  kandydat  na  męża  – 

stwierdziła z powagą Martha, wyjmując z piekarnika ciepłą szarlotkę. – Tak sobie 
myślę, że letni ślub byłby całkiem przyjemny. Krewnym o wiele łatwiej dojechać 
przy ładnej pogodzie. Czerwiec albo lipiec pasowałby doskonale. 

– Proszę cię, mamo! Steve i ja prawie się nie znamy. 
– Wręcz przeciwnie – Steve wkroczył do kuchni, stanął za plecami Marthy 

i z zachwytem wciągnął w nozdrza aromat świeżego ciasta. – Tak się składa, że 
też mam słabość do letnich ślubów. 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

 
– Nie sądzisz, że trochę przeholowałeś? – spytała Dianne, gdy tylko Steve 

wyprowadził ciężarówkę na ulicę. Siedziała przypięta pasami i miała wrażenie, że 
wpadła w pułapkę. W dodatku została zdradzona przez własną rodzinę. Uparli się, 
żeby pojechała na przejażdżkę i spędziła kilka chwil sam na sam ze Steve’em. On 
przecież naprawdę nie chciał zostawać z nią sam, ale skąd dzieci i mama mieli o 
tym wiedzieć? 

–  Może  rzeczywiście  wszedłem  za  ostro  –  przyznał,  oślepiając  ją 

uśmiechem. 

Dianne  uznała,  że  dla  jej  duchowej  równowagi  lepiej  będzie,  jeśli 

powstrzyma  się  od  patrzenia  w  jego  stronę.  Ich  spojrzenia  mogą  się  spotkać 
zupełnie  niewinnie,  potem  on  błyśnie  tym  oszałamiającym,  trochę  krzywym 
uśmiechem,  a  w  niej  coś  pęknie.  Jeśli  to  potrwa  trochę  dłużej,  zmieni  ją  w 
galaretę. 

–  Mogę  zrozumieć  kwiaty  i  to  wypchane  zwierzę  –  oznajmiła  zimno. 

Obiektywnie  rzecz  biorąc,  musiała  go  pochwalić.  –  Chciałeś  zrobić  dobre 
wrażenie.  Doskonale.  Ale  uwaga  o  letnich  ślubach  była  już  zupełnie  nie  na 
miejscu. Dokładnie coś takiego chciała usłyszeć od ciebie moja matka. 

– Masz rację. 
Zgadzał się całkiem bez oporu, co budziło uzasadnione podejrzenia, że coś 

jest nie w porządku. Zresztą wyczuła to od razu, gdy tylko wsiadła do kabiny. 
Zamknął  drzwi,  a  w  niej  napięła  się  jakaś  struna.  Dostała  ataku  melancholii, 
której dotąd nie znała. 

Wyprostowała  się  i  spojrzała  przed  siebie.  Postanowiła  nie  ulegać  jego 

czarowi, jak jej matka i dzieci. 

–  Podejrzewam,  że  mama  codziennie  zapala  na  ołtarzu  świeczkę  i  prosi 

Boga o męża dla mnie. Uważa przy tym, że Bogu trzeba trochę pomóc i dlatego 
ciągle organizuje mi randki. 

– Oczywiście. Chyba nie powinienem się wypowiadać o letnich ślubach – 

przyznał Steve. – Ale uznałem, że zauroczony mężczyzna powiedziałby właśnie 
coś takiego. 

Dianne westchnęła. Nie miała żadnych argumentów. A on robił wszystko, 

co w jego mocy, żeby pożałowała tej głupiej prośby. Nie miała pojęcia, czemu ją 
wygłosiła, a teraz owszem, żałowała każdej wypowiedzianej sylaby. 

–  Chwileczkę!  Gdzie  mnie  wieziesz?  –  spytała,  gdy  skręcili  z  ulicy  na 

główną drogę. 

Steve  uśmiechnął  się  szeroko  i  dla  lepszego  efektu  poruszył  gęstymi 

brwiami. 

– Na przejażdżkę. Nie możemy przecież wrócić po pięciu minutach. Twoja 

background image

rodzina... 

– ...będzie czekać pod drzwiami. Spodziewają się mnie lada chwila. 
– Wcale się nie spodziewają. 
– A dlaczego nie? – zapytała z coraz większym niepokojem. Ta jazda miała 

być tylko krótkim kursem dookoła osiedla. Zresztą nawet do tego trzeba było ją 
namawiać. 

–  Ponieważ  powiedziałem  twojej  matce,  że  wrócimy  za  godzinę.  Może 

nawet później. 

– Godzinę? – krzyknęła Dianne, jakby właśnie się dowiedziała, że została 

porwana. – Niemożliwe! To znaczy, chodzi o twój czas. Z pewnością nie masz go 
za wiele. 

–  Założyłem,  że  zechcesz  dołożyć  parę  dolarów.  W  końcu  robię  to 

wszystko, żeby wywrzeć odpowiednie wrażenie. Właśnie to... 

– Wiem, wiem – przerwała. – Udajesz zachwyconego. Problem polegał na 

tym, że Dianne głośno narzekała na coś, od czego serce biło jej szybciej i mocniej. 
Sam pomysł wyjazdu we dwoje zanadto ją pociągał. Dlatego właśnie tak długo 
się  opierała.  Z  każdą  chwilą  Steve  był  bardziej  fascynujący.  Bez  specjalnego 
wysiłku zdołał oczarować jej rodzinę, a także ją, choć nie chciała tego przyznać. 
Steve Creighton to uśmiech i urok. Od razu poznała, że nie jest podobny do Jacka. 
Tacy ludzie nie porzucają żony i dzieci na pastwę losu. 

Zesztywniała  na  moment,  gdy  przemknęła  jej  myśl,  że  łatwiej  byłoby 

rozgrywać  życie  kartami,  jakie  rozdaje  przeznaczenie,  gdyby  nie  spotykała 
mężczyzn  tak  na  pozór  wspaniałych,  jak  ten  kierowca  z  pomocy  drogowej. 
Wygodniej jest wierzyć, że wszystkie samce są nieczułe i bezmyślne. 

Steve okazał się zaprzeczeniem tej teorii i Dianne wcale nie była z tego 

zadowolona.  Najwyraźniej  zamierzał  strzaskać  mur,  który  wybudowała  wokół 
swego spokojnego, bezpiecznego świata. A tak się starała go wzmocnić... 

– Jeszcze jedno – rzuciła chłodno i stanowczo, unikając patrzenia w jego 

stronę. – Nie możesz dłużej szastać moimi pieniędzmi. 

– Nie oczekuję zwrotu za te prezenty – wyjaśnił spokojnie. 
– Będę nalegać. 
– Ho ho, ależ jesteśmy dumni! Kupiłem kwiaty i zabawkę dla Jill z własnej 

inicjatywy. Nie musisz płacić rachunku. 

Dianne nie była pewna, czy ma obstawać przy swoim, czy zrezygnować. 

Wprawdzie mówił spokojnie, lecz w głosie dźwięczała stal. Cokolwiek powie, 
nie zdoła zmienić jego decyzji. 

– To nie wszystko – postanowiła zostawić tę kwestię i zająć się inną, może 

nawet poważniejszą. Zachowywała się jak jędza, ale skoro on o tym nie pomyślał, 
to ona musi. 

– Chcesz powiedzieć, że jest jeszcze coś? – jęknął, udając przerażenie. 
– Proszę cię, Steve. – Z lękiem zauważyła, jak niepewnie brzmią jej słowa. 

background image

Z trudem rozpoznała własny głos. – Przestań być taki... cudowny – dokończyła po 
namyśle. 

Zahamował  przed  czerwonym  światłem  i  zwrócił  się  ku  niej,  opierając 

ramię na oparciu fotela. 

– Nie wiem, czy dobrze cię zrozumiałem. Czy zechciałabyś powtórzyć to 

zdanie? 

– Nie możesz ciągle być taki... – szukała innego określenia. – ...czarujący. 
– Czarujący – powtórzył, jakby słyszał to słowo po raz pierwszy w życiu. 
– Dla moich dzieci i matki – uściśliła. – Prezenty można jakoś wytrzymać, 

tak samo jak przejażdżkę ciężarówką z Jasonem. Ale dyskusja z mamą o letnich 
ślubach albo gra z moim synem w koszykówkę to z pewnością więcej, niż się 
umawialiśmy. 

– Prywatnie sądziłem, że najbardziej cię zirytuje to, że mama zmierzyła mi 

obwód piersi i długość rąk, bo chce zrobić dla mnie sweter. 

– To też! – zawołała. 
– Możesz mi wyjaśnić, dlaczego to wszystko stanowi problem? 
– Czy to nie oczywiste? Jeśli będziesz tak postępował, zechcą, bym się z 

tobą spotykała po bankiecie. A szczerze wyznam, że mnie na to nie stać. 

Parsknął, jakby opowiedziała jakiś doskonały żart. Ale sytuacja wcale nie 

była zabawna. 

– Moje środki są raczej skromne... – kontynuowała. 
– Nie musimy się tym przejmować. 
– Ja się przejmuję – westchnęła głośno. – Jedna randka! Na tyle mogę sobie 

pozwolić i tyle mnie interesuje. Jeśli nadal będziesz taki... taki... 

– Cudowny? – podpowiedział. 
– Czarujący – poprawiła. – Będę musiała się mocno tłumaczyć, dlaczego 

już cię nie widuję. 

– Więc chcesz, żebym powściągnął swój czar? 
– Proszę. 
– Postaram się. – W jego oczach błysnęły wesołe iskierki, jak chyba przy 

większości okazji. Gdyby nie była taka wzburzona, pewnie by się ucieszyła, że 
bawi go jej towarzystwo. 

–  Dziękuję  –  spojrzała  znacząco  na  zegarek.  –  Czy  nie  powinniśmy  już 

wracać? 

– Nie. 
– Nie? Rozumiem, że uprzedziłeś mamę i spodziewa się nas za godzinę, ale 

to naprawdę za długo i... 

– Zabieram cię do Jackson Point. 
Serce  Dianne  zabiło  nagle  w  oszalałym  rytmie  i  podeszło  do  gardła. 

Jackson Point znajdował się nad wąskim torem wodnym pomiędzy półwyspem 
Kitsap a wyspą Vashon. Widok stamtąd, czy to w dzień, czy nocą, był wspaniały, 

background image

lecz ci, którzy po ciemku przyjeżdżali go podziwiać, byli zwykle bardziej zajęci 
sobą, niż migotliwymi światłami wyspy i leżącego dalej Seattle. 

– Fakt, że nie protestujesz, uznaję za dobry znak – zauważył. 
–  Uważam,  że  powinniśmy  wracać  do  domu  –  oświadczyła  z  całą 

stanowczością,  na  jaką  potrafiła  się  zdobyć.  Niestety,  nie  było  jej  zbyt  wiele. 
Ostatnim  razem  była  na  Jackson  Point  chyba  w  poprzednim  życiu.  Chodziła 
wtedy do szkoły i po raz pierwszy szaleńczo się zakochała i jak dotąd, po raz 
ostatni. 

– Już niedługo wrócimy. 
– Steve – jęknęła, z trudem powstrzymując łzy. – Dlaczego to robisz? 
–  To  chyba  jasne.  Chcę  cię  znowu  pocałować.  Dianne  obiema  rękami 

odgarnęła opadające na twarz włosy. 

– Nie uważam tego za dobry pomysł – powiedziała drżącym głosem, który 

przypominał raczej głos jej czternastoletniego syna. 

Zanim  zdążyła  pomyśleć  o  argumentach,  Steve  zjechał  z  autostrady  w 

wąską drogę, wiodącą do popularnego punktu widokowego. Dianne nie chciała 
pamiętać o ich pierwszym pocałunku. Popełniła błąd. Wiedziała, że rozczarowała 
Steve’a – nie samym pocałunkiem, ale własną reakcją. Wyraźnie oczekiwał na 
wyznanie, jak mocno to przeżyła. Nie dała mu wtedy satysfakcji. 

Teraz chciał się zemścić. 
Serce biło jak oszalałe, gdy Steve zahamował i wyłączył silnik. Za wodą 

światła migotały na powitanie. Najbliższe płonęły na wyspie Vashon, prawie nie 
zamieszkanej  i  osiągalnej  jedynie  promem.  Dalsze  pochodziły  z  zachodniego 
Seattle. 

– Jak tu pięknie – szepnęła. Wewnętrzne napięcie trochę opadło i odprężyła 

się nieco. 

– To prawda – przyznał Steve. Przesunął się bliżej i objął ją ramieniem. 
Dianne  zamknęła  oczy.  Wiedziała,  że  nie  potrafi  mu  odmówić.  Był  tak 

wspaniały dla mamy i dzieci... więcej, niż wspaniały. Teraz kolej na nią i choć 
próbowała ze wszystkich sil, nie znalazła chęci, by opierać się jego szczególnej 
magii. 

– Pozwolisz się pocałować? – szepnął jej do ucha. Kiwnęła głową. 
Zanurzył palce w jej włosach – kierując usta do jej ust. Pocałował ją długo 

i lekko, jakby obawiał się przestraszyć. Wargi miał ciepłe i wilgotne, delikatne i 
stanowcze. Dianne czuła, jak mięknie. Jeśli miała przeżyć to wszystko bez ran w 
duszy, musiała myśleć szybko. Niestety, procesy myślowe były już przeciążone. 

Kiedy oderwali się od siebie, odetchnął głęboko. Dianne opadła na fotel. 

Zauważyła, że Steve nie otwiera oczu. Wykorzystała ten moment, by wrócić do 
rzeczywistości. Odsunęła się, jak mogła najdalej, i oparła kark o klamkę drzwi. 

– Dobry jesteś – stwierdziła. Usiłowała nadać głosowi obojętne brzmienie, 

wiedziała jednak, że bez rezultatu. 

background image

Otworzył oczy i zmarszczył brwi. 
– Uznaję to za komplement. 
– Słusznie. 
Steve był mężczyzną, który mógł przyciągnąć spojrzenia kobiet w każdych 

okolicznościach. Nie zainteresuje go rozwódka i duże dzieci, choćby nie wiem 
jak próbowała siebie przekonać, że jest inaczej. Zgodził się zabrać ją na bankiet 
jedynie dlatego, że mu płaci. Czysto finansowa sprawa. 

Musnął palcem jej policzek. Patrzył na nią z czułością, ale milczał. 
– Chyba powinniśmy porozmawiać o sobotnim wieczorze – oświadczyła, z 

wysiłkiem powstrzymując się od spojrzenia w jego stronę. – Jest kilka spraw do 
omówienia i... nie zostało wiele czasu. 

–  Jak  chcesz.  –  Szeroki  uśmiech  dowodził,  że  nie  dał  się  oszukać. 

Dokładnie wiedział, o co jej chodzi. 

– Bankiet zaczyna się o siódmej, więc najlepiej będzie, jeśli przyjedziesz 

kwadrans wcześniej. 

– Dobrze. 
– Nie musimy chyba robić sobie kłopotu ani ponosić kosztów kwiatów do 

sukni. 

– Co założysz? 
Dianne nie zdążyła się nad tym zastanowić. 
–  Ponieważ  to  dzień  św.  Walentego,  więc  chyba  coś  czerwonego.  Mam 

taką suknię w białe i czerwone pasy. Powinna wystarczyć. 

Miała ją wprawdzie od kilku lat, ale bankiet nie był rewią mody. Zresztą 

nie mogła sobie pozwolić na nic nowego. 

Spojrzała na zegarek, choć w ciemności i tak nie widziała wskazówek. 
– Rozumiem to jako sygnał, że pora wracać do domu. – Tak. 
Jej szczerość wyraźnie go rozśmieszyła. 
–  Tak  właśnie  myślałem  –  stwierdził  i  bez  dalszej  dyskusji  wrzucił 

wsteczny bieg. 

Gdy tylko skręcili na ich ulicę, Jason i Jill wybiegli na spotkanie. Dianne 

domyśliła się, że oboje siedzieli w oknie i niecierpliwie czekali jej powrotu. 

Pomyliła się. To Steve’a chcieli zobaczyć. 
– Gdzieście byli tak długo? – dopytywał się Jason, gdy tylko Steve wyszedł 

z kabiny. 

– Babcia pokroiła już ciasto. Jesteś gotów? – Jill złapała mężczyznę za rękę 

i patrzyła na niego wyczekująco. 

Dianne  z  konsternacją  obserwowała  całą  scenę.  Steve  wkroczył  do  jej 

własnego domu, z jedną ręką na ramieniu Jasona i z Jill, uwieszoną u drugiej. 
Jakby  była  niewidzialna!  Żadne  z  dzieci  nie  zaszczyciło  jej  nawet  jednym 
słowem! 

Co prawda Jason obejrzał się przed drzwiami. 

background image

– Idziesz, mamo? 
– Zamykam tyły – mruknęła w odpowiedzi. 
Jill  pokręciła  głową,  a  jej  ramiona  uniosły  się  i  opadły  w  głębokim 

westchnieniu. 

–  Musisz  mamie  wybaczyć  –  wyjaśniła  Steve’owi  porozumiewawczo.  – 

Czasami okropnie marudzi. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

 
–  Och,  mamo  –  szepnęła  Jill.  –  Wyglądasz  prześlicznie.  Dianne 

przestudiowała swoje odbicie w dużym lustrze. 

W  ostatniej  chwili  raz  jeszcze  opętało  ją  szaleństwo:  poszła  do  sklepu  i 

kupiła nową suknię. 

Nie  było  jej  na  to  stać.  I  nie  potrafiła  sobie  wytłumaczyć,  dlaczego 

zdecydowała się na ten potworny wydatek. Kiedy jednak zauważyła na wystawie 
kwiecistą, różową kreację, postanowiła przymierzyć. To był jej pierwszy błąd. A 
dokładniej:  to  był  kolejny  błąd  z  długiej  listy,  rozpoczętej  propozycją  złożoną 
Steve’owi Creightonowi. 

Suknia  wyglądała  najwspanialej  ze  wszystkich,  jakie  miała  w  życiu. 

Dianne zachwiała się i niemal chwyciła za serce, gdy spojrzała na cenę. Ale nie 
dokonała zakupu pod wpływem impulsu. Na to była za mądra. Została prawie bez 
grosza, a zbliżała się dopiero połowa miesiąca. Nie ułatwiało to decyzji. Usiadła 
w  kawiarni  obok  sklepu  i  przez  dziesięć  czy  piętnaście  minut  wypisywała  na 
skrawku  papieru  kolumny  cyfr.  W  końcu  zgniotła  karteczkę  i  mimo  wszystko 
postanowiła  kupić  suknię.  Była  jej  prezentem  na  urodziny,  Dzień  Matki  i 
gwiazdkę równocześnie. 

–  Przyniosłam  swoje  perły  –  oznajmiła  Martha,  bez  tchu  wpadając  do 

sypialni córki. Spóźniła się, czego nigdy nie robiła, ale Dianne wiedziała, że na 
pewno zdąży przed jej wyjściem. 

Martha  stanęła  osłupiała,  złożyła  ręce  jak  do  modlitwy  i  patrzyła  w 

zachwycie. 

– Och, Dianne, wyglądasz... 
– Prześlicznie – dokończyła za babcię Jill. 
–  Prześlicznie  –  powtórzyła  Martha.  –  Myślałam,  że  pójdziesz  w  tej 

czerwonej sukience. 

– Przechodziłam ulicą i przypadkiem trafiłam na tę. Nie wspominała, że 

pojechała na Tacoma wyłącznie w celu nabycia czegoś specjalnego na wieczór. 

– Steve przyjechał – wrzasnął z dołu Jason. 
–  Oto  moje  perły  –  Martha  z  godnością  wręczyła  je  córce.  Perły  były 

rodzinną pamiątką, noszoną jedynie przy wyjątkowych okazjach. 

– Mamo, nie wiem... 
– Twoje pierwsze oficjalne wyjście ze Steve’em – odparła, jakby ów fakt 

miał  znaczenie  równe  wręczeniu  Mojżeszowi  tablic  z  Dziesięcioma 
Przykazaniami. Po czym bez słowa założyła kolię na szyję córki. 

– Musisz je wziąć – dodała. – Ojciec też tego chce. 
– Mamo? – Dianne odwróciła głowę, by spojrzeć w twarz matki. – Znowu 

rozmawiałaś z tatą? 

background image

Ojciec Dianne nie żył już od ponad dziesięciu lat. Jednak przez kilka lat po 

jego śmierci Martha utrzymywała, że prowadzą regularne dyskusje. 

– Niezupełnie. Ale wiem, że chciałby, gdyby był z nami. A teraz idź już. To 

niegrzecznie kazać mu tam czekać. 

Dianne  na  moment  zamknęła  oczy.  Była  zdenerwowana.  To  głupie, 

przekonywała  samą  siebie.  Przecież  nie  idzie  na  prawdziwą  randkę.  Płaci 
Steve’owi za zaszczyt towarzyszenia jej na przyjęciu. Starała się o tym pamiętać 
podczas całej toalety: idą na bankiet z okazji św. Walentego, ponieważ to ona go 
poprosiła. Nawet więcej: obiecała pokryć wszelkie koszty. 

Jill przemknęła na korytarz i zbiegła po schodach. 
– Już idzie i wygląda prześlicznie. 
– Twoja matka zawsze wygląda prześlicznie – usłyszała Dianne rzeczową 

odpowiedź Steve’a. Szukała go wzrokiem, zstępując na pierwsze stopnie. Stał w 
drzwiach, wysoki i elegancki w ciemnoszarym garniturze. 

Podniósł głowę i ich spojrzenia spotkały się na chwilę. Z zadowoleniem 

spostrzegła, że lekko wytrzeszczył oczy. 

– Pomyliłem się. Dzisiaj jest wyjątkowo piękna – szepnął. Jeśli zwracał się 

do dzieci, to nie patrzył na nie. Ani na moment nie spuszczał wzroku z Dianne, co 
spowodowało; że bardziej się zdenerwowała. 

Stali  tak,  wpatrzeni  w  siebie  niby  zakochani  z  romansu.  Wreszcie  Jill 

pociągnęła Steve’a za rękaw. 

– Chyba powinieneś dać mamie kwiaty? 
– A tak, rzeczywiście – stwierdził, jakby zapomniał o trzymanym w ręku 

ośmiokątnym plastikowym pudełku. 

Dianne  zmarszczyła  brwi.  Uzgodnili  przecież,  że  to  zbędne.  I  tak  już 

przekroczyła budżet, a kwiaty nie były dla niej aż tak ważne. 

–  To  do  mankietu  –  wyjaśnił  otwierając  pudełko.  –  Mówiłaś  chyba,  że 

pójdziesz w czerwonej sukni, więc obawiam się, że nie będą idealnie pasować. 

Trzy białe kwiaty róż otaczała pajęczyna czerwonych i białych jedwabnych 

wstążek.  Dianne  miała  suknię  w  kilku  odcieniach  różu,  lecz  w  kwiatach  na 
materiale  były  plamki  czerwieni  dokładnie  odpowiadającej  barwie  wstążek. 
Można  by  sądzić,  że  Steve  widział  już  tę  sukienkę  i  dobrał  bukiet,  by  ją 
uzupełniał. 

– Są... 
– Prześliczne – podpowiedziała po raz drugi Jill, wyraźnie zadowolona z 

siebie. 

– Możemy iść? – spytał Steve. 
Jason podszedł, niosąc płaszcz, jakby nie mógł się doczekać, kiedy matka 

wreszcie  wyjdzie  z  domu.  Steve  wziął  płaszcz  i  podał  Dianne.  Rodzeństwo 
odstąpiło  na  kilka  kroków  przyglądając  się  im,  dumne  jak  pawie,  że 
zorganizowało całą tę historię. 

background image

Przed  wyjściem  Dianne  wydała  jeszcze  ostatnie  instrukcje  i  kolejno 

pocałowała dzieci w policzek. Jason nie lubił całowania, ale zniósł to mężnie. 

Martha stała na szczycie schodów i chusteczką higieniczną ocierała oczy, 

jakby cała czwórka tworzyła najbardziej romantyczną scenę, jaką kiedykolwiek 
widziała. Dianne modliła się w duchu, by Steve niczego nie zauważył. 

– Postaram się nie wracać za późno – obiecała, gdy Steve otworzył drzwi. 
– Nie przejmuj się – uspokoił ją Jason. – Nie ma powodu do pośpiechu. 
– Bawcie się dobrze – zawołała Jill. 
Pierwszą rzeczą, jaką zauważyła Dianne, gdy znalazła się na zewnątrz, był 

brak  ciężarówki  Steve’a  na  podjeździe.  Rozejrzała  się  uważnie,  oczekując 
widoku tego czerwonego monstrum na ulicy. 

Steve wziął ją pod ramię i poprowadził do luksusowej limuzyny. 
– Co to jest? – spytała z obawą. Bała się, że wypożyczył samochód. Jeśli 

tak, od razu mu wyjaśni, że nie ma zamiaru za to płacić. 

– Mój wóz. – Twój? 
Steve  otworzył  drzwi  i  wśliznęła  się  na  miękką,  białą  skórę  fotela. 

Kierowcy  ciężarówek  z  pomocy  drogowej  najwyraźniej  zarabiali  lepiej,  niż 
przypuszczała.  Gdyby  wiedziała,  zaproponowałaby  mu  dwadzieścia,  nie 
trzydzieści dolarów. 

Obszedł  samochód  z  przodu  i  zajął  miejsce  przy  kierownicy.  Po  drodze 

rozmawiali  trochę.  Paplając  o  jakichś  głupstwach  Dianne  starała  się  ukryć 
zdenerwowanie. 

Parking był prawie pełen, ale Steve znalazł wolne miejsce z boku niskiego, 

ceglanego budynku. 

– Gotowa? – zapytał. 
Przytaknęła.  Brała  udział  w  dziesięciu  takich  bankietach.  Nie  było 

powodów do strachu. Spotka tam przyjaciół i sąsiadów. I naturalnie zechcą pytać 
o Steve’a i o nią. Tym razem jednak była na to przygotowana. 

Steve  wysiadł,  okrążył  samochód,  otworzył  drzwiczki  i  pomógł  jej 

wysiąść. Zauważyła, że zmarszczył czoło. 

– Coś nie w porządku? – zapytała przestraszona. 
– Jesteś blada. 
Chciała wyjaśnić, że to nerwy, ale przerwał jej. 
– Nie martw się. Mam na to lekarstwo. 
Zanim zrozumiała, co zamierza, pochylił się i musnął wargami jej usta. 
Miał rację. W chwili, gdy ich wargi się zetknęły, gorący rumieniec oblał jej 

policzki. Czuła, jak osuwa się na niego. Steve podtrzymał ją za ramiona. 

– To był błąd – szepnął, gdy stanęła pewniej. – Teraz chcę tylko ciebie. 

Zapomnijmy o tym bankiecie. 

– Chyba... chyba powinniśmy już wejść – rozejrzała się dyskretnie. Miała 

nadzieję, że nikt nie zauważył ich pocałunku. 

background image

Przez szerokie, podwójne drzwi budynku Centrum Kultury Port Blossom 

padało  jaskrawe  światło  i  dobiegały  rozbawione  głosy.  Wchodzących  gości 
witały ciche dźwięki romantycznej ballady. 

Steve wziął od niej płaszcz i powiesił na wieszaku w korytarzu. Czekała, 

bardziej  zdenerwowana,  niż  kiedykolwiek.  Objął  ramieniem  jej  talię  i  razem 
weszli do głównej sali. 

–  Steve  Creighton!  –  zawołał  krzepki  mężczyzna  ze  szpakowatą  brodą, 

ledwie przekroczyli próg. Spojrzał z zaciekawieniem na Dianne, Steve’a klepnął 
po  ramieniu.  –  Najwyższa  pora,  żebyś  zaczął  wypełniać  swoje  towarzyskie 
obowiązki – dodał. 

Steve  przedstawił  go  jako  Sama  Hortona.  Nazwisko  wydało  się  Dianne 

znajome, chociaż nie mogła sobie przypomnieć, gdzie je słyszała. 

–  Sam  jest  prezesem  Izby  Handlowej  –  wyjaśnił  Steve,  jakby  potrafił 

czytać w myślach. 

–  Ach  tak  –  poznanie  jednego  z  najznakomitszych  przedstawicieli 

lokalnych wyższych sfer zrobiło na Dianne duże wrażenie. 

– Moja żona, Renee – Sam rozejrzał się z roztargnieniem. 
– Jest gdzieś w tym tłumie. Czy macie już stolik? Będziemy zaszczyceni, 

jeśli dotrzymacie nam towarzystwa. 

– Co ty na to, Dianne? 
– Z przyjemnością, dziękuję. 
Ciekawe,  co  powie  mama.  Ona  i  Steve  przy  stoliku  prezesa  Izby 

Handlowej!  Dianne  uśmiechnęła  się.  Z  pewnością  Martha  uzna,  że  to  perły 
przyniosły córce szczęście. 

Sam  ruszył  na  poszukiwanie  żony.  Nie  mógł  się  doczekać,  żeby 

przedstawić jej Dianne. 

– Dianne Williams! Jak to dobrze, że przyszłaś! 
Glos  należał  do  Betty  Martin,  która  podążała  ku  nim,  wlokąc  za  sobą 

Ralpha,  swojego  męża.  Dianne  poznała  Betty  w  komitecie  rodzicielskim.  W 
zeszłym  roku  wspólnie  przygotowywały  festiwal  wiosny.  Dianne  wykonywała 
większość  prac,  podczas  gdy  Betty  pełniła  funkcje  reprezentacyjne.  Te 
doświadczenia przekonały Dianne, by w tym roku nie zgłaszać się do pomocy. 

Przedstawiła  im  Steve’a.  Z  dumą  obserwowała,  jak  Betty  mierzy 

mężczyznę wzrokiem. Nie żałowała teraz nawet centa z tych trzydziestu dolarów, 
jakie mu płaciła. 

Porozmawiali  chwilę,  po  czym  Steve  przeprosił  na  moment.  Dianne 

patrzyła,  jak  idzie  przez  salę,  śledzony  spojrzeniami  kobiet  Naprawdę  zwracał 
uwagę, zwłaszcza w tym świetnie skrojonym garniturze. 

– Jak dawno znasz Steve’a Creightona? – spytała Betty, gdy tylko obiekt 

zainteresowania znalazł się poza zasięgiem głosu. 

– Od paru tygodni. 

background image

Betty  wyraźnie  liczyła  na  szczegóły,  ale  Dianne  nie  miała  ochoty  na 

zwierzenia. 

– Dianne. – Podeszła do nich Shirley Simpson, kolejna znajoma z komitetu 

rodzicielskiego. – Czy to ty przyszłaś ze Steve’em Creightonem? 

– Tak. 
Nie miała pojęcia, że Steve jest tak powszechnie znany. 
– Słowo daję, to najlepszy facet w okolicy. Palce mi się zwijają na jego 

widok. 

Kiedy  składała  Steve’owi  propozycję,  nie  przypuszczała,  że  stanie  się 

przedmiotem zazdrości przyjaciółek. Naprawdę się opłacało. 

–  Macie  już  miejsce?  Może  siądziecie  z  nami  –  spytała  Shirley.  Betty 

najeżyła się urażona, że pierwsza nie wpadła na ten pomysł. 

– Sam Horton już nas zaprosił. Ale dziękuję. 
– Sam Horton – powtórzyła Betty, spoglądając na Shirley znacząco. – No, 

no. Widzę, że obracasz się w wyższych sferach. No cóż, powodzenia. I szczęścia 
ze  Steve’em  Creightonem.  Od  dawna  uważam,  że  już  pora, by  ktoś go  złapał. 
Mam nadzieję, że tobie się uda. 

–  Dzięki  –  Dianne  trochę  zaskoczył  nieoczekiwany  rozwój  wypadków. 

Wszyscy znali Steve’a, łącznie z przyjaciółkami z komitetu rodzicielskiego. Nie 
bardzo to wszystko rozumiała. 

Steve wrócił po kilku minutach, niosąc dwa smukłe kieliszki szampana. 
–  Chciałbym,  żebyś  poznała  paru  moich  znajomych  –  oświadczył  i 

zaprowadził ją na drugi koniec sali, gdzie stało kilka par. Krąg rozwarł się, robiąc 
im miejsce. Dianne natychmiast rozpoznała burmistrza i kilku innych notabli. 

Spojrzała  na  Steve’a  ze  zdziwieniem.  Z  pewnością  był  zwierzęciem 

społecznym, ale ludzie, których znał... chociaż, czemu się tu dziwić? Kierowca z 
pomocy drogowej ma mnóstwo okazji do spotkań z przedstawicielami wyższych 
sfer. A Steve był niezwykle sympatyczny i łatwo zawierał znajomości. 

Kwartet  zagrał  starego  swinga  z  lat  czterdziestych  i  Dianne  zaczęła 

przytupywać do rytmu. 

–  W  przyszłym  roku  zamiast  bankietu  powinniśmy  zorganizować 

wieczorek  taneczny  –  zaproponował  z  uśmiechem  Steve.  Położył  jej  rękę  na 
ramieniu tak swobodnie, jakby robił to od miesięcy. 

–  Niezły  pomysł  –  ocenił  burmistrz  Port  Blossom.  –  Złóż  wniosek  na 

marcowym posiedzeniu. 

Dianne zmarszczyła brwi. Nie była pewna, czy dobrze zrozumiała. Dopiero 

po kilku minutach miała okazję wyjaśnić tę kwestię ze Steve’em. 

– Należę do rady nadzorczej Centrum Kultury – oświadczył krótko. 
– Naprawdę? 
Wypiła łyk szampana. Pewne szczegóły zaczynały się mieszać i wcale nie 

była pewna, czy to wyłącznie wpływ alkoholu. 

background image

– Jesteś zaskoczona? 
– Owszem. Myślałam, że trzeba być... no wiesz, właścicielem firmy albo 

czymś podobnym, żeby zasiadać w radzie nadzorczej. 

Tym razem Steve zmarszczył brwi. – Przecież jestem. 
– Jesteś? – Dianne zacisnęła palce na wąskiej nóżce kieliszka.  – Jaka to 

firma? 

– Pomoc Drogowa Port Blossom. 
Tego już było za wiele. Dianne jednym łykiem wypiła resztkę szampana. 
– Chcesz powiedzieć, że jesteś właścicielem? 
–  Tak.  Tylko  nie  mów,  że  nie  wiedziałaś.  Spojrzała  na  niego  gniewnie, 

nieufnie mrużąc oczy. 

– Nie wiedziałam. 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

 
Steve Creighton zrobił z niej idiotkę. 
Dianne  była  tak  wściekła,  że  nie  mogła  się  doczekać,  kiedy  wreszcie 

zostaną sami. Powie mu wtedy, co o nim myśli. I to głośno. 

– A jakie to ma za znaczenie? – zapytał. 
Dianne spoglądała gniewnie, niezdolna do odpowiedzi. Nie chodziło o to, 

że był właścicielem przedsiębiorstwa pomocy drogowej, ani że zasiadał w radzie 
nadzorczej Centrum. Chodziło o to, że ją oszukał. 

– Powinieneś mnie uprzedzić, że jesteś właścicielem. 
– Dałem ci wizytówkę – wzruszył ramionami. 
– Dałeś mi wizytówkę – przedrzeźniała go wściekłym szeptem. – Mogłeś 

powiedzieć. Czuję się jak idiotka. 

Steve  zmarszczył  czoło,  jakby  nie  potrafił  doszukać  się  sensu  w  jej 

słowach. 

– Szczerze mówiąc uznałem, że wiesz. Specjalnie tego nie ukrywałem. 
Nie  była  to  jedyna  kwestia,  która  budziła  niepokój.  Ta  druga  była 

właściwie jeszcze gorsza. 

– Skoro już mówimy o tobie, to kim ty właściwie jesteś? Jakimś... bożkiem 

miłości? 

– Co?! 
– Od kiedy tylko weszliśmy, wszystkie kobiety, które znam, a nawet kilka, 

których nie znam, kręcą się wokół mnie i zadają całą masę znaczących pytań. 
Jedna z przyjaciółek wyznała, że na twój widok zwijają się jej palce. A inna... 
mniejsza z tym. 

Steve był wyraźnie zadowolony. 
– Palce jej się zwijają? 
Jakież to męskie, to pragnienie słuchania komplementów. 
– Nie o to chodzi. 
– Więc o co? 
– Wszyscy uważają nas za główny temat dnia. 
– No to co? Przecież tego właśnie chciałaś. Dianne miała ochotę krzyczeć. 
– Zechciej uprzejmie spojrzeć na to z mojego punktu widzenia. Wpadłam 

przez ciebie w paskudne tarapaty. 

Zmarszczył czoło, więc wyjaśniła bardziej szczegółowo: 
–  Niby  co  mam  mówić  im  wszystkim,  nie  wyłączając  własnej  matki  i 

dzieci, kiedy będzie już po bankiecie? Dlaczego właściwie wcześniej o tym nie 
pomyślałam? 

– O czym? 
– O tobie i o mnie – odparła cicho, powoli, używając krótkich słów, żeby 

background image

nie  miał  problemów  ze  zrozumieniem.  –  Nie  chciałam  nawet  tu  przychodzić. 
Oszukałam  własną  rodzinę,  a  co  gorsza,  płacę  mężczyźnie  za  to,  że  mi 
towarzyszy. To chyba najgorszy moment mojego życia, a ty potrafisz tylko stać 
sobie i głupio się uśmiechać. 

Steve  parsknął.  Wargi  mu  drgnęły,  jakby  tylko  najwyższym  wysiłkiem 

woli tłumił śmiech. 

–  Ten  głupi  uśmiech,  który  zasłużył  na  twoje  potępienie,  to  zauroczony 

wygląd. Przez cały tydzień ćwiczyłem przed lustrem. 

Dianne ukryła twarz w dłoniach. 
– A teraz... teraz dowiaduję się nagle, że jesteś młodym przedsiębiorcą, a 

do tego... podrywaczem. 

– Nie jestem podrywaczem – zaprotestował. 
–  Może  i  nie...  skąd  miałabym  o  tym  wiedzieć.  Ale  poznałam  twoją 

reputację. Nie ma tu kobiety, która by mi nie zazdrościła. 

Cała  historia  przybrała  taki  obrót,  że  Dianne  z  trudem  broniła  się  przed 

całkowitym  załamaniem  i  wybuchem  płaczu.  Szukała  tylko  dobrze 
wyglądającego  mężczyzny,  który  poszedłby  z  nią  na  bankiet  i  w  ten  sposób 
zaspokoił  żądania  dzieci.  Prowadziła  spokojne,  proste  życie,  i  nagle  stała  się 
głównym tematem plotek całego towarzystwa. 

Sam  Horton  podszedł  do  mikrofonu  i  ogłosił,  że  zaraz podadzą  kolację, 

więc wszyscy obecni zechcą zająć miejsca przy stołach. 

– Nie bądź taka ponura – szepnął Steve. Stał z tyłu, delikatnie opierając 

dłonie  na  jej  ramionach.  –  Kobieta,  której  zazdroszczą  wszystkie  inne,  nie 
powinna być smutna. Spróbuj się uśmiechnąć. 

– Nie wiem, czy potrafię. 
Dotknięcie Steve’a wcale nie pomagało. Uspokajało, dodawało odwagi, ale 

nie życzyła sobie ani jednego, ani drugiego. Zwłaszcza od niego. I tak nie mogła 
pozbierać myśli. Rozum podpowiadał jedno, a serce coś całkiem innego. 

– Zaufaj mi, Dianne. Przesadzasz z tym wszystkim. Przecież nie chciałem 

cię oszukiwać. Spróbujmy dobrze się bawić. 

– Tak mi głupio... 
Kilka osób przeszło obok nich, przystając na moment, by się uśmiechnąć i 

skinąć głową. Dianne starała się jak mogła, by reagować w odpowiedni sposób. 

– Nie zrobiłaś nic głupiego. 
Objął jej szczupłą talię i poprowadził do stołu, gdzie czekali już Sam z żoną 

i jeszcze dwie pary, których Dianne nie znała. 

Uśmiechnęła się, a Steve przysunął jej krzesło. Dżentelmen aż do końca, 

pomyślała niechętnie. Otwiera drzwi, podaje krzesła, a ona przez cały czas robi z 
siebie idiotkę na oczach całego miasteczka. 

Gdy  tylko  usiedli,  przedstawił  jej  dwa  obce  małżeństwa.  Larry  i  Louise 

Lester, właściciele pobliskiej restauracji, oraz Dale i Maryanne Atwater. Dale był 

background image

szefem najpoważniejszej firmy księgowej w mieście. 

Młodzi  ludzie  w  olśniewająco  białych  marynarkach  podali  sałatki. 

Lesterowie i Atwaterowie rozmawiali cicho, dyskutując o pogodzie i podobnych, 
równie ważnych sprawach. Zatopiona w ponurych myślach Dianne jadła sałatkę i 
nie  zwracała  na  nich  uwagi.  Nagle,  w  najmniej  oczekiwanym  momencie, 
usłyszała swoje imię. Podniosła głowę. Z nieznanych powodów sześć paru oczu 
wpatrywało się w nią z uwagą. 

Odłożyła widelec i spojrzała na Steve’a, modląc się w duchu, by chociaż on 

wiedział, o co chodzi. 

–  Doskonale  do  siebie  pasujecie  –  stwierdziła  Renee  Horton.  Mówiła 

obojętnym tonem, choć wcale nie wyglądała na obojętną. Każdy gest świadczył o 
wytężonej ciekawości. 

– Dziękuję – odparł Steve, po czym obdarzył Dianne tym, co ona uznała na 

głupawy uśmiech, a on za przejaw zauroczenia. 

–  A  jak  właściwie  się  poznaliście?  –  spytała  z  pozorną  nonszalancją 

Maryanne Atwater. 

– No... – myśli Dianne wirowały szaleńczo, zagubione we mgle półprawd i 

błędnych  wyobrażeń.  Nie  była  pewna,  czy  potrafi  raz  jeszcze  powtórzyć  te 
wymysły  o  spotkaniu  w  sklepie.  Jednakże  nic  innego  nie  przychodziło  jej  do 
głowy.  Myślała,  że  jest  przygotowana,  ale  kiedy  tylko  znalazła  się  w  centrum 
uwagi, cała pewność nagle ją opuściła. 

– Akurat byliśmy równocześnie w tym samym sklepie – wyjaśnił gładko 

Steve. Po tylu powtórzeniach historia brzmiała całkiem jak prawdziwa. 

– Zablokowałam Steve’owi drogę w dziale mrożonek – podjęła opowieść 

w  jego  wersji.  Była  trochę  zakłopotana widząc,  jak  pozostałe  pary  w  napięciu 
słuchają tej bajki. 

–  Poprosiłem  Dianne,  żeby  przesunęła  wózek,  a  ona  przeprosiła  za 

nieuwagę. Zanim się zorientowałem, rozmawialiśmy w najlepsze. 

–  Byłam  tam!  –  Louise  Lester  zamachała  rękami,  a  jej  błękitne  oczy 

rozbłysły podnieceniem. – Więc to was dwoje? Widziałam wszystko na własne 
oczy! 

Otarła  serwetką  kąciki  ust  i  dla  pewności  sprawdziła  dyskretnie,  czy 

wszyscy już na nią patrzą. 

–  Przysięgam,  że  to  najbardziej  romantyczne  spotkanie,  jakie  w  życiu 

widziałam. 

–  Z  całą  pewnością  –  przyznał  Steve,  spoglądając  na  Dianne,  która  z 

najwyższym trudem powstrzymała się od kopnięcia go w łydkę. Nie zasłużył na 
nic lepszego. 

– Wózek Steve’a z rozpędu wpadł na wózek Dianne – mówiła dalej Louise, 

uśmiechając się szeroko do Steve’a. 

– Tylko z rozpędu? – zakpił Sam Horton i parsknął śmiechem dostatecznie 

background image

głośnym, by zwrócić powszechną uwagę. Choć to oczywiste szaleństwo, Dianne 
miała  wrażenie,  że  wszyscy  w  calutkiej  sali  przerwali  jedzenie,  by  wysłuchać 
opowieści Louise. 

– W każdym razie zaczęli rozmawiać i słowo daję, czułam się jak w kinie. 

Dianne przeprosiła, naturalnie. Nie wiedziała, że blokuje przejście. Potem Steve 
zaczął  grzebać  w  jej  wózku  i  naśmiewać  się.  Wiecie  przecież,  jak  lubi  sobie 
pożartować. 

Z sympatią pokiwali głowami. 
–  Kupowała  te  dietetyczne  porcje  –  wyjaśnił  Steve,  ignorując  wściekłe 

spojrzenie Dianne. – Powiedziałem, że chyba nie potrzebuje ich dla siebie. 

Trzy  kobiety  westchnęły  chórem.  Dianne  miała  ochotę  schować  się  pod 

stół. 

–  To  jeszcze  nie  koniec  –  oznajmiła  rozpromieniona  Louise,  dumna  z 

ogólnego zainteresowania. Na jej twarzy pojawił się wyraz rozmarzenia. – Stali 
tak i rozmawiali chyba przez wieki. Kilka minut później skończyłam zakupy i 
przechodziłam tamtędy w drodze do kasy. Wciąż tam byli. A kiedy stałam już w 
kolejce, widziałam, jak idą obok siebie, każde pchając swój wózek. Wyglądali tak 
słodko, że brakowało tylko, żeby ktoś zaczął grać na skrzypcach. 

– Jakie to piękne – szepnęła Renee Horton. 
–  Też  tak  pomyślałam.  Gdy  tylko  wróciłam  do  domu,  opowiedziałam  o 

wszystkim Larry’emu. Pamiętasz, kochanie? 

Larry przytaknął posłusznie. 
– Louise powtórzyła mi tę historię ze trzy razy. 
–  Nie  wiedziałam  tylko,  że  to  właśnie  ty,  Steve.  Niesamowite:  ze 

wszystkich  ludzi,  jacy  przychodzą  do  sklepu,  właśnie  ja  trafiłam  na  ciebie  i 
Dianne  w  chwili,  kiedy  spotkaliście  się  po  raz  pierwszy.  Życie  jest  pełne 
niespodzianek, prawda? 

– O tak, rzeczywiście – przyznała Dianne. Steve uśmiechnął się dyskretnie, 

a ona musiała odpowiedzieć mu tym samym. 

–  To  najcudowniejsze  spotkanie,  jakie  w  życiu  widziałam  –  zakończyła 

Louise. 

 
– Wierzysz w tę historię Louise Lester? – zapytał później Steve. Siedzieli w 

samochodzie i czekali w kolejce na wyjazd z parkingu. 

– Nie – odparła krótko Dianne. Jakoś przetrwała do końca bankietu, choć 

zużyło to jej ostatnie rezerwy opanowania i samokontroli. Od chwili gdy weszli 
frontowymi  drzwiami,  do  momentu  gdy  późnym  wieczorem  Steve  podał  jej 
płaszcz, znajdowali się w centrum uwagi. I byli głównym tematem rozmów. 

Louise Lester, niby trzmiel w ogrodzie, przebiegała od stolika do stolika, 

by powtarzać historię spotkania Steve’a i Dianne... i tego, jak ona sama była na 
miejscu i wszystko widziała. 

background image

–  Nigdy  jeszcze  nie  czułam  się  tak...  –  Dianne  nie  mogła  znaleźć 

odpowiedniego słowa dla opisu własnych uczuć. – To chyba najgorszy wieczór w 
moim życiu. 

Opadła na siedzenie i zakryła oczy. 
– Myślałem, że dobrze się bawisz. 
–  Jak  mogłabym?  –  załkała.  Opuściła  ręce  na  chwilę  wystarczającą,  by 

zmierzyć go gniewnym wzrokiem. – Na samym wstępie dowiaduję się, że jesteś 
bogatym playboyem. 

–  Daj  spokój,  Dianne.  Mam  własną  firmę.  To  jeszcze  nie  oznacza,  że 

tarzam się w pieniądzach. 

– Pomoc Drogowa Port Blossom to jedno z najszybciej się rozwijających 

przedsiębiorstw  okręgu  Kitsap  –  powtórzyła  informację,  której  z  satysfakcją 
udzielił  jej  Sam  Horton.  –  Nie  rozumiem  tylko,  dlaczego  mama  o  tobie  nie 
słyszała. Już od miesięcy wyszukuje odpowiednich mężczyzn. To chyba cud, że... 
– przerwała nagle, zaciskając usta. 

– Co? 
– Mama szukała, to prawda. Ale jest realistką i trzymała się własnej sfery. 

Jesteś  pierwszoligowym  graczem.  Mama  zna  tylko  mężczyzn  z  okręgówki: 
rzeźników, nauczycieli. Zwyczajnych ludzi. 

Chociaż teraz sobie przypomniała: mama poznała chyba nazwisko Steve’a, 

kiedy  Dianne  wymieniła  je  po  raz  pierwszy.  Prawdopodobnie  słyszała  o  nim, 
choć nie wiedziała, gdzie. 

– Pierwszoligowy? Zabawne porównanie. 
– Wcale nie. Kiedy pomyślę, że proponowałam ci pieniądze za pójście ze 

mną  na  ten  bankiet...  –  zesztywniała,  myśląc  o  doznanym  poniżeniu.  Potem 
rozluźniła się powoli.  – Nie rozumiem tylko jednego. Dlaczego nie miałeś już 
towarzystwa? 

Do bankietu pozostało wtedy pięć dni. Z pewnością najbardziej atrakcyjny 

kawaler w całym mieście, który mógł przebierać w kobietach do woli, powinien 
mieć jakąś partnerkę. 

– To proste. Nie mam nikogo. 
– Założę się, że wyłeś ze śmiechu, kiedy chciałam ci zapłacić... 
Nie wspomniała już o przesłuchaniu na temat garnituru. 
– Szczerze mówiąc, bardzo mi to pochlebiło. 
– Nie wątpię. 
– Dalej jesteś zdenerwowana? 
– Tak, jestem. 
„Zdenerwowana” to bardzo łagodne określenie. 
Ponieważ  mieli  do  domu  tylko  parę  mil,  Dianne  sięgnęła  do  torebki  po 

książeczkę czekową. Odczekała, aż samochód zahamuje na podjeździe, po czym 
wypisała czek. 

background image

– Co to jest? – zapytał Steve. 
– To, co jestem ci winna. Nie znam ceny tego wypchanego zwierzaka Jill, 

ale  chyba  nie  pomyliłam  się  za  wiele.  Ceny  kwiatów  są  różne  w  różnych 
sklepach, więc wzięłam średnią. 

–  Chyba  nie  powinnaś  mi  płacić  przed  zakończeniem  wieczoru  – 

stwierdził, otwierając drzwi wozu. 

Dla Dianne koniec nastąpił w chwili, gdy dowiedziała się, kim jest. 
– Co jeszcze planujesz? – spytała, gdy otworzył drzwi po jej stronie. 
Wziął ją pod rękę i zaprowadził przed dom, w światło latami. Chwycił ją za 

ramiona. Zdziwiona, zmarszczyła czoło. 

– Zamierzam uczciwie zapracować na swoją pensję – wyjaśnił. 
– Nie rozumiem. 
– Jason, Jill i twoja matka. 
– Co z nimi? 
– Wyglądają zza firanki. Czekają, żebym cię pocałował. Nie mam zamiaru 

ich rozczarowywać. 

– Nawet nie próbuj – zaprotestowała. 
Lecz kiedy spojrzał jej w oczy, poczuła, że gniew ulatnia się nagle. Wolno, 

jakby  wyczuwając  zmianę,  pochylił  głowę.  Dianne  wiedziała,  że  chce  ją 
pocałować. Wiedziała też, że nie zrobi niczego, by go powstrzymać... 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

 
–  Wziąłeś  czek?  –  spytała  Dianne.  Odzyskała  spokój  na  tyle,  by  znowu 

myśleć  w  miarę  spokojnie.  Próbowała  w  ten  sposób  wyrwać  się  z  pajęczyny 
magii, którą Steve z taką łatwością oplatał jej serce. 

Mężczyzna wyjął czek z kieszeni marynarki i bezceremonialnie przedarł 

go na dwie części. 

– Nigdy nie miałem zamiaru przyjmować od ciebie choćby centa. 
– Musisz! Taka była umowa! 
– Chcę cię znowu zobaczyć – oznajmił, kładąc jej dłonie na ramionach. 
Dianne zaniemówiła. Gdyby stwierdził, że jest przybyszem z Marsa, nie 

zaskoczyłby jej bardziej. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. 

–  Żartujesz  sobie  ze  mnie,  prawda?  –  spytała,  patrząc  na  niego  w 

zamyśleniu. 

Uśmiech przemknął mu po wargach, jakby przewidział tę reakcję. 
– Nigdy w życiu nie byłem bardziej poważny. Szok minął i Dianne szybko 

podjęła decyzję. 

– Jestem zaszczycona, oczywiście... ale nie. 
–  Nie?  –  Steve  nie  mógł  uwierzyć.  Całą  sekundę  czy  dwie  próbował 

odzyskać panowanie. 

– Dlaczego? 
– Chcesz powiedzieć, że po dzisiejszym wieczorze wciąż nie wiesz? 
–  Jak  widać.  –  Cofnął  się  i  przeczesał  włosy  palcami  z  taką  energią,  że 

Dianne  zadrżała.  –  Nie  mogę  uwierzyć  –  mruknął.  –  Kiedy  pocałowałem  cię 
pierwszy raz zrozumiałem, że łączy nas coś wyjątkowego. Myślałem, że też to 
czujesz. 

Dianne  nie  mogła  zaprzeczyć,  jednak  nie  miała  zamiaru  potwierdzać. 

Spuściła głowę, by uniknąć spojrzenia jego rozpłomienionych oczu. 

– Nie chcę, byś zniknęła z mojego życia – podjął Steve po chwili milczenia. 

– Gdybyś się jeszcze nie domyśliła, to szaleję za tobą, Dianne. 

Nagłe  łzy  przesłoniły  jej  widok.  Otarła  je  grzbietem  dłoni  i  pociągnęła 

nosem. Nic takiego nie miało prawa się zdarzyć. Chciała, by zerwanie było czyste 
i ostateczne. Żadnych dyskusji. Żadnych łez. 

Steve był przystojny i zaradny, inteligentny i czarujący. Jeśli ktokolwiek 

zasługiwał  na  SMP,  to  właśnie  on,  kawaler  i  doskonała  partia.  Ona  była  już 
mężatką, a życie komplikowała jej dwójka dzieci i matka-intrygantka. 

– Powiedz coś – zażądał. – Nie stój tak ze łzami w oczach. 
–  To  nie  są  łzy.  To...  –  nie  dokończyła,  gdyż  nowe  krople  spłynęły  po 

policzkach. 

–  Jutro  po  południu  –  zaproponował.  –  Wpadnę  tu  i  razem  z  dziećmi 

background image

wybierzemy się do kina. Jeśli chcesz, możesz zabrać matkę. 

Dianne  stłumiła  szloch.  Oskarżycielskim  gestem  wyciągnęła  ku  niemu 

rękę. 

–  To  najobrzydliwsza,  najohydniejsza  propozycja,  jaką  można  sobie 

wyobrazić. 

– Że wezmę ciebie i dzieci do kina? – zdumiał się. 
– T... tak. Wykorzystujesz przeciwko mnie moje własne dzieci, a to... 
– Obrzydliwe i ohydne – dokończył, marszcząc brwi. – No dobrze, jeśli nie 

chcesz w to mieszać Jasona i Jill, pojedziemy do kina we dwoje. 

– Powiedziałam już, że nie. 
– Dlaczego? 
Ramiona drżały jej lekko, gdy rozmazywała łzy po twarzy. 
–  Jestem  rozwiedziona  –  wyznała  takim  tonem,  jakby  mówiła  o  pilnie 

strzeżonej tajemnicy. 

– I co z tego? – nadal marszczył czoło. 
– Mam dzieci. 
– Wiem o tym. Nie wyrażasz się zbyt jasno, Dianne. 
– Nie o to chodzi. Nie tylko. Możesz się spotykać z każdą kobietą, jaką 

wybierzesz. 

– Ale chcę z tobą. – Nie! 
Trzęsła  się  cała.  Usiłowała  zapanować  nad  sobą,  ale  zadanie  było 

beznadziejne, kiedy Steve stał tak blisko i miała wrażenie, że zaraz uściśnie ją i 
pocałuje znowu. 

Gdy była już w miarę pewna, że zniesie potęgę fascynacji tym mężczyzną, 

spojrzała mu prosto w oczy. 

–  Pochlebiasz  mi,  Steve  –  zapewniła.  –  Naprawdę.  Ale  nic  z  tego  nie 

będzie. 

– Skąd wiesz? 
– Wiem. Właśnie, że wiem. Gramy w różnych ligach, ty i ja. Cała ta sprawa 

kompletnie wymknęła się spod kontroli. – Wyprostowała się, jakby dodatkowy 
cal  mógł  w  czymkolwiek  pomóc.  –  Umowa  przewidywała,  że  zapłacę  ci  za 
pójście na bankiet. Tylko potem skomplikowałam wszystko prosząc, żebyś był 
mną oszołomiony. Załatwiłeś to tak dobrze, że przekonałeś samego siebie. Ale 
nie zachwycasz się mną. To niemożliwe. 

– Ponieważ jesteś rozwiedziona i masz dwoje dzieci – powtórzył. 
– Zapominasz o matce ze skłonnością do intryg. Steve zacisnął pięści. 
– Wcale nie zapominam. Jestem jej wdzięczny. Spojrzała podejrzliwie. 
– Teraz wiem, że nie możesz mówić poważnie. 
– Twoja matka jest bardzo mądra, twoje dzieci wspaniałe. A gdybyś była 

całkiem ślepa, to chcę cię poinformować, że jesteś piękna. 

Dianne bezwiednie skręcała w palcach sznur pereł. Mężczyzna, który stał 

background image

teraz przed nią, był wcieleniem kobiecych marzeń. Nie wiedziała, co ma o nim 
myśleć.  Jednego  była  pewna.  Poniżył  ją  dzisiaj,  pozwolił,  by  mu  zapłaciła  za 
pójście z nią na bankiet, by zrobiła z siebie idiotkę. Nie mogła się z nim dłużej 
widywać. 

– Nie przypuszczam – odparła chłodno. – Zegnaj, Steve. 
– To twoja ostateczna decyzja? 
– Tak. – Była już w połowie drogi do drzwi. 
– Jak chcesz. Proszę bardzo – machnął gniewnie ręką. – Jeśli tego właśnie 

sobie życzysz, niech będzie. Doskonale. 

I wściekły ruszył do samochodu. 
 
Dianne wiedziała, że w domu nie dadzą jej spokoju. Gdy tylko przestąpiła 

próg, Jason i Jill zasypali ją pytaniami o bankiet. Odpowiadała możliwie ogólnie i 
tłumacząc  się  zmęczeniem  uciekła  do  sypialni.  Widocznie  jej  wzrok  mówił 
wyraźnie, że chce zostać sama, gdyż nikt już nie przeszkadzał jej tej nocy. 

Następnego ranka obudziła się wcześnie, trochę nieswoja. Jason już wstał i 

pochłaniał właśnie w kuchni wielki talerz płatków. 

–  I  co?  –  zapytał,  gdy  weszła  Dianne.  –  Kiedy  znowu  spotkasz  się  ze 

Steve’em? 

– Sama nie wiem. 
Nastawiła kawę, cały czas próbując wypchnąć z głowy wszelkie myśli o 

swym wczorajszym partnerze. Bez rezultatu. 

– Przecież chce się z tobą spotkać. 
– Nie jestem pewna. 
– Nie jesteś? – zdumiał się Jason. – Jak to? Widziałem wczoraj, jak się do 

siebie lepicie. Lubię Steve’a. Jest fajny. 

– Wiem. 
Odwróciła  się  plecami  do  syna  i  stanęła  przed  ekspresem  patrząc,  jak 

ciemna ciecz spływa do szklanego dzbanka. 

–  Trzeba  trochę  odczekać.  Zobaczyć,  jak  wszystko  się  ułoży  – 

wymamrotała. 

Ku  jej  uldze  Jason  uznał  takie  wyjaśnienia  i  nie  wypytywał  więcej.  Po 

południu, z matką, nie miała takiego szczęścia. 

– Porozmawiaj ze mną – rzekła Martha. Szydełko migotało w jej palcach. – 

Cały dzień nic nie mówisz. 

– Wcale nie – Dianne nie wiedziała właściwie, czemu protestuje. Mama 

miała rację. Rzeczywiście chodziła zamyślona. 

– Telefon nie dzwoni. A powinien. 
– Dlaczego? 
– Steve. Poznał twoją matkę, poznał twoje dzieci, zabrał cię na przyjęcie... 
– Mówisz to takim tonem, jakbyśmy mieli już ustalać datę ślubu. – Chciała, 

background image

by zabrzmiało to żartobliwie, lecz spojrzenie Marthy wyraźnie wskazywało, że 
nie należy żartować z rzeczy świętych. 

– Kiedy znowu macie się spotkać? 
Gdy Dianne nie odpowiedziała od razu, Martha szarpnęła włóczkę, jakby 

chciała wyrwać z córki wyznanie. 

–  Przez  najbliższe  kilka  dni  oboje  mamy  sporo  zajęć.  –  Zajęć?  Nie 

pozwolisz chyba, żeby jakieś zajęcia stanęły na drodze miłości. 

Dianne  zignorowała  tę  wypowiedź.  Tak  było  łatwiej.  Przez  cały  dzień 

Martha  atakowała  ją  pytaniami,  jednak  po  wielu  bezskutecznych  próbach 
uzyskania jakichkolwiek informacji, w końcu zrezygnowała. 

 
Trzy  dni  po  bankiecie  Dianne  robiła  zakupy  w  sklepie  po  przeciwnej 

stronie  miasta.  Świadomie  unikała  tego,  w  którym  rzekomo  nastąpiło  ich 
pierwsze  spotkanie  ze  Steve’em.  I  zupełnie  niespodziewanie  trafiła  na  Betty 
Martin. 

– Dianne! – krzyknęła przyjaciółka, goniąc ją między półkami. 
A niech to, pomyślała Dianne. Betty była ostatnią osobą, którą chciałaby 

widzieć. Z pewnością miała mnóstwo pytań na temat Steve’a. 

I rzeczywiście. 
– Od tygodnia się zbieram, żeby do ciebie zadzwonić.  – Uśmiech Betty 

tchnął taką słodyczą, że Dianne miała wrażenie, jakby wpadła do kadzi z miodem. 

–  Cześć,  Betty  –  udawała,  że  wybiera  coś  z  półek.  Dopiero  po  chwili 

spostrzegła,  że  stoi  przed  ścianą  jednorazowych  pieluszek.  Odskoczyła  jak 
oparzona. 

Betty zauważyła jej zakłopotanie. 
– Wiesz, nie jesteś jeszcze za stara na dzieci – stwierdziła. – Ile masz lat? 

Trzydzieści trzy, trzydzieści cztery? 

– Coś koło tego. 
– Gdyby Steve chciał dziecka, mogłabyś... 
–  Nie  mam  najmniejszego  zamiaru  wychodzić  za  Steve’a  Creightona  – 

zapewniła kwaśno Dianne. – Jesteśmy tylko przyjaciółmi. 

Betty w zdumieniu uniosła brwi. 
–  Moja  kochana,  słyszałam  coś  wręcz  przeciwnego.  Całe  Port  Blossom 

dudni  od  plotek  na  wasz  temat.  Steve  był  takim  zatwardziałym  kawalerem. 
Często się z kimś spotykał, tak przynajmniej słyszałam, ale wszyscy, naprawdę 
wszyscy uważają, że masz go na widelcu. W sobotę sama widziałam, jak na ciebie 
patrzył – miałam łzy w oczach. Nie wiem, co mu zrobiłaś, ale jest twój. 

– Na pewno ci się wydawało. – Dianne nie mogła przecież przyznać, że mu 

zapłaciła za ten zachwyt. A on dobrze wykonał zadanie: przekonał wszystkich, z 
sobą włącznie, że jest w niej zakochany po uszy. 

– Chyba nie – uśmiechnęła się Betty. 

background image

Dianne przeprosiła, możliwie szybko skończyła zakupy, zapłaciła i ruszyła 

do domu. Lecz i tam nie zaznała spokoju. Jason i Jill już czekali i to wcale nie po 
to, żeby pomóc jej dźwigać torby. 

– To już trzy dni – oświadczyła Jill. – Steve powinien chyba się odezwać. 
– Jeśli nie dzwoni, zadzwoń sama – zaproponował Jason. – Dziewczyny 

bez przerwy robią takie rzeczy, chociaż babcia uważa, że nie wypada. 

– Wiecie... – Dianne nerwowo szukała jakiegoś wyjścia. Oczywiście, nie 

znalazła. 

– Tu jest jego wizytówka – Jason wyjął kartonik zza kalendarza. – Dzwoń. 
Dianne  patrzyła  na  wypukłe,  czerwone  litery.  Pomoc  Drogowa  Port 

Blossom,  poniżej  numer  telefonu.  W  rogu  mniejszą,  skromniejszą  czcionką 
wypisane nazwisko Steve’a i jedno słowo: właściciel. 

Serce zabiło jak oszalałe. Dianne zamknęła oczy. Nie kłamał mówiąc, że 

przecież  nie  chciał  jej  oszukiwać.  Zakładał,  że  wie.  Miał  powody.  Dał  jej 
wizytówkę, gdzie wszystko było wyraźnie napisane, tylko ona nie zauważyła. 

–  Mamo  –  głos  Jasona  przerwał  zadumę.  Otworzyła  oczy.  Syn  i  córka 

przyglądali się jej z troską. 

– Co zrobisz? – chciała wiedzieć Jill. 
– Poćwiczę. 
– Aerobik? – zdziwił się Jason. – Po co? 
– Potrzebuję czegoś takiego – odparte. Naprawdę. Już dawno odkryła, że 

kiedy  miała  jakieś  problemy,  wyczerpujące  ćwiczenia  fizyczne  pomagały 
uspokoić umysł. Nie przepadała za tym – nie lubiła bólu. Ale zajęcia aerobiku w 
Centrum  przeprowadziły  ją  już  przez  niejeden  kryzys  emocjonalny.  Jeśli  się 
pospieszy, zdąży jeszcze na ostatnią popołudniową grupę. 

– Dzieci, rozpakujcie zakupy, dobrze? – rzuciła, ruszając po schodach na 

górę. W biegu zerwała sweter. Guziki bluzki zajmowały za dużo czasu, więc gdy 
tylko znalazła się w sypialni, ściągnęła ją przez głowę. Zatrzasnęła nogą drzwi. 

W  ciągu  pięciu  minut  założyła  kostium,  ucałowała  dzieci  i  wybiegła  na 

dwór.  Wyjeżdżając  na  ulicę  poczuła  się  lekko  winna,  gdy  obejrzawszy  się 
zobaczyła na werandzie wyraźnie przygnębionych Jasona i Jill. 

Kiedy weszła na salę, trwała rozgrzewka. Przez następną godzinę skakała, 

kopała, robiła skłony i wymachy, starając się dotrzymywać kroku pozostałym. 
Pod  koniec  zajęć  była  wykończona,  ale  ani  na  krok  bliższa  decyzji,  czy 
zadzwonić do Steve’a. 

Z  ręcznikiem  na  szyi  podeszła  do  samochodu.  Układ  krążenia  miała  w 

idealnym  stanie,  ale  niestety,  nic  poza  tym.  Sięgnęła  do  torebki  po  kluczyki. 
Potem sprawdziła w kieszeniach płaszcza. 

Nic. 
Przerażona,  osłoniła  oczy  dłońmi  i  zajrzała  przez  szybę.  Tam,  stercząc 

niewinnie ze stacyjki, wisiały kluczyki. 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

 
– Jason. – Dianne zamknęła oczy, dziękując w duchu, że to syn odebrał 

telefon. Jill zasypałaby ją pytaniami i udzieliła więcej rad, niż rubryki listów w 
dziewczęcych tygodnikach. 

– Cześć, mamo. Myślałem, że poszłaś ćwiczyć. 
– Owszem. I jeszcze długo nie wrócę, jeśli mi nie pomożesz – nabrała tchu. 

– Chcę, żebyś poszedł do mojego pokoju, otworzył szufladę z bielizną i poszukał 
zapasowego kompletu kluczyków do samochodu. 

– Są w szufladzie z bielizną? – Tak. 
To  był  rozpaczliwy  plan  zrozpaczonej  kobiety.  Nie  miała  odwagi 

telefonować  do  auto-klubu  –  bała  się,  że  przyślą  jej  Pomoc  Drogową  Port 
Blossom w osobie niejakiego Steve’a Creightona. 

– I naprawdę się spodziewasz, że będę grzebał w twoich, no, rzeczach? 
–  Posłuchaj  uważnie,  Jason.  Zatrzasnęłam  kluczyki  i  nie  mam  innego 

wyjścia. 

– Zatrzasnęłaś kluczyki? Znowu? Co się z tobą dzieje, mamo? 
– Musimy do tego wracać? – spytała. Syn powtarzał tylko to, co w ciągu 

ostatnich  kilku  minut  powiedziała  sobie  przynajmniej  ze  sto  razy.  Była  tak 
zdenerwowana, że jedynie najwyższym wysiłkiem powstrzymywała szloch. 

–  Poproszę,  żeby  Jill  poszukała  tych  kluczyków  –  zgodził  się  Jason. 

Westchnienie było dowodem, że spełnienie prośby matki wymaga straszliwego 
samozaparcia, nie wspominając już o harcie ducha. 

– Dziękuję ci – Dianne odetchnęła z ulgą. – Teraz dalej. Musisz wyciągnąć 

rower z garażu i przyjechać tutaj, do Centrum Kultury. 

– To znaczy, że sam mam ci przywieźć te kluczyki? – Tak. 
– Przecież pada! 
–  To  tylko  mżawka.  –  Była  to  prawda,  chociaż  w  zasadzie  Dianne  nie 

pozwalała Jasonowi zimą jeździć na rowerze. 

– Ciemno się robi – nie ustępował Jason. 
To był prawdziwy problem i Dianne trochę się zmartwiła. 
–  Masz  rację.  W  takim  razie  najlepiej  będzie,  jeśli  zawiadomisz  babcię. 

Niech podjedzie do was, zabierze kluczyki i przywiezie je tutaj. 

– Mam dzwonić do babci? 
– Jasonie, masz kłopoty ze słuchem? Tak, zadzwoń do babci. Jeśli jej nie 

będzie, zawiadomisz mnie. Czekam w Centrum Kultury przy telefonie – podała 
mu  numer.  –  I  jeszcze  jedno.  Jeśli  nie  znajdziesz  kluczyków  w  szufladzie  z 
bielizną, niech babcia przywiezie druciany wieszak. Zrozumiałeś? 

– Tak, mamo – potwierdził z wahaniem. Westchnął ponownie. – Na pewno 

dobrze się czujesz? 

background image

– Oczywiście. 
Zapamięta mu to, kiedy następnym razem poprosi, żeby puściła go na obóz. 
Miała wrażenie, że czeka przez całą wieczność. Przy recepcji tłoczyli się 

ludzie  kończący  pracę.  Nie  chciała  przeszkadzać  i  dzwonić  jeszcze  raz,  by 
sprawdzić, co zatrzymało Jasona. 

Czterdzieści  minut  po  zakończeniu  zajęć  wciąż  spacerowała  w  holu 

budynku Centrum Kultury. Co pewien czas przystawała, by wyjrzeć przez okno. 
Podczas takiego właśnie przystanku zauważyła skręcającą na parking czerwoną 
ciężarówkę. 

Nie potrzebowała zdolności telepatycznych by wiedzieć, że mężczyzna za 

kierownicą to Steve. 

Mamrocząc pod nosem jakieś przekleństwa, wyszła mu na spotkanie. 
Steve  czekał  przy  samochodzie.  Zauważyła,  że  nie  ma  na  sobie  szarego 

kombinezonu,  jak  wtedy,  gdy  zobaczyła  go  po  raz  pierwszy.  Nosił  spodnie  i 
sweter, jakby przyjechał prosto z biura. 

– Co tu robisz? – Najlepszą obroną jest atak, jak wieki temu uczył ją trener 

szkolnego zespołu koszykówki. 

– Jason mnie zawiadomił – odparł, unikając jej wzroku. 
– Zdrajca – mruknęła Dianne. 
– Powiedział mniej więcej to, że nie ma zamiaru grzebać w twojej bieliźnie, 

a  do  babci  nie  może  się  dodzwonić.  A  wszystko  to  miało  związek  z  twoim 
wyjściem na ćwiczenia. 

Wprawdzie Steve mówił równym, obojętnym głosem, ale czuła wyraźnie, 

że cała ta sytuacja szczerze go bawi. 

– Te ćwiczenia to tylko aerobik – wyjaśniła chłodno. – Nie musisz się tak 

przejmować. Nie wstąpiłam jeszcze do Legii Cudzoziemskiej. 

– Miło to słyszeć. – Otworzył drzwi ciężarówki i wyjął instrument, którego 

używał za pierwszym razem. 

– A tak w ogóle – oparł się o dach jej samochodu. – Co u ciebie słychać? 
– Wszystko w porządku. 
–  Nie  wyglądasz  najlepiej,  ale  to  pewnie  dlatego,  że  jesteś  rozwódką  z 

dwojgiem dzieci i matką-intrygantką. 

Naturalnie, musiał jej to wypomnieć. 
– Miło, że pamiętasz – stwierdziła z ironią. 
– A jak ci idzie z Jerome’em? 
– Jerome’em? 
–  Tym  rzeźnikiem,  którego  podsunęła  ci  matka  –  mruknął  niechętnie.  – 

Sądzę, że przez te parę dni spotkaliście się już przynajmniej kilka razy. 

Wyraźnie chciał być złośliwy. 
– Nie widuję się z nim. – Na samą myśl o kaszance dostawała mdłości. 
– To dziwne. Sądziłem, że z radością powitasz możliwość wyjścia z kimś 

background image

innym, niż ja. 

– Przedtem mnie nie interesował. Dlaczego uważasz, że teraz powinien? I 

dlaczego nie otwierasz drzwi? Przecież po to cię wezwano. 

Zignorował tę uwagę. 
– Dianne, to nie może trwać dłużej. 
– Zabawne. Bardzo zabawne – skrzyżowała ramiona na piersi i spojrzała 

wyzywająco. 

– Przyjechałem, żeby jakoś przemówić ci do rozsądku – wyznał. 
–  Według  mojej  matki,  nie  masz  żadnych  szans.  Jestem  beznadziejnym 

przypadkiem. 

–  Gdybym  w  to  wierzył,  nie  widziałabyś  mnie  tutaj.  –  Podszedł bliżej i 

delikatnie wziął ją za ramię. – Dianne, może naprawdę przez te parę dni wszystko 
u ciebie było w najlepszym porządku. Ale ja jestem wrakiem człowieka. 

– Naprawdę? – Miała uczucie, że za chwilę utonie w jego oczach. A kiedy 

się uśmiechał, ledwo powstrzymała łzy. 

– W życiu nie spotkałem bardziej upartej kobiety. 
– Jestem okropna – zarumieniła się. – Wiem. 
–  Może...  –  spojrzał  z  nadzieją.  –  Może  usiądziemy  gdzieś  i 

porozmawiamy? 

– To... to chyba dobry pomysł. – W tej chwili niewielu rzeczy potrafiłaby 

mu odmówić. Do tej pory nie wiedziała, co począć ze sobą i całą sytuacją. Teraz 
odpowiedź stawała się jasna. 

– Może powinnaś uprzedzić Jasona i Jill? 
–  A  tak,  rzeczywiście.  –  Jak  mogła  zapomnieć  o  własnych  dzieciach? 

Ruszyła do budynku. 

Steve zatrzymał ją. Uśmiechał się od ucha do ucha. 
– Nie martw się. Już to załatwiłem. Nawiasem mówiąc, dzwoniłem też do 

twojej matki. Już jedzie do ciebie. Przygotuje dzieciakom kolację – przerwał na 
moment. – Miałem nadzieję, że przyjmiesz moje zaproszenie. Podobno u Walkera 
podają doskonałą morską sałatkę. 

Jeśli  przyjmie  jego  zaproszenie?  Miała  ochotę  się  rozpłakać.  Steve 

Creighton był najsłodszym, najlepszym, najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego 
spotkała. A przy tym patrzył na nią tak, jakby to on miał powody, by uważać się 
za szczęściarza. 

Bez trudu otworzył zamek w drzwiach samochodu. 
–  Kupię  ci  magnetyczny  wisiorek  do  kluczy.  Będziesz  mogła  trzymać 

zapasowy komplet pod zderzakiem i w przyszłości umkniesz takich przypadków. 

– Kupisz...? 
– Tak. W przeciwnym razie ciągle będę się o ciebie martwił. 
Nikt nigdy się o nią nie martwił, z wyjątkiem najbliższej rodziny. Zawsze 

sama dawała sobie radę. Cieknące rury, zgubione czeki, nieszczelny dach – nic 

background image

nie zdołało jej pokonać. Nawet Jack nie potrafił. Ale wystarczył jeden uśmiech 
Steve’a,  a  zmieniła się  w istny  kłębek  emocji.  Zamrugała, by  usunąć łzy  spod 
powiek i zaczęła mu dziękować. Słowa pędziły jedno za drugim. 

– Dianne! 
Przerwała i przygryzła wargę. 
– Tak? 
– Albo natychmiast pójdziemy do restauracji i porozmawiamy spokojnie, 

albo pocałuję cię od razu, na parkingu. 

Mimo wszystko zdołała się uśmiechnąć. 
– Nie pierwszy raz. 
– Nie. Ale wątpię, żeby jeden pocałunek mi wystarczył. Spuściła wzrok. Jej 

chyba także nie, pomyślała. 

– Spotkamy się u Walkera. 
Droga  zajęła  nie  więcej  niż  pięć  minut.  Jechał  za  nią  przez  miasto  i 

zaparkował tuż obok. W restauracji zajęli stolik przy oknie z widokiem na zatokę 
Sinclair. 

–  Chciałbym  opowiedzieć  ci  pewną  historię  –  oświadczył  Steve,  gdy 

Dianne otworzyła menu. 

–  Dobrze  –  zgodziła  się.  Rozmowa  była  ważniejsza  niż  decyzja,  co 

zamówić. 

–  To historia  o kobiecie, która  dwa  miesiące temu,  w  Centrum  Kultury, 

zwróciła na siebie uwagę pewnego mężczyzny. 

Dianne  podniosła  szklankę  wody,  upiła  trochę.  Ich  oczy  spotkały  się,  a 

serce biło jej głośno. – Mów dalej. 

– Ta dama nie zdawała sobie sprawy z pewnych faktów... 
– Na przykład? 
– Przede wszystkim wyraźnie nie wiedziała, jak bardzo jest atrakcyjna i jak 

podziwiają ten człowiek. Robił wszystko, niemal stawał na głowie, by zwrócić jej 
uwagę. Bez skutku. 

– A co konkretnie robił? 
–  Zjawiał  się  tam  w  tych  samych  porach,  co  ona,  dźwigał  ciężary...  i 

znakomicie wyglądał w koszulce i spodenkach. 

– A dlaczego nie próbował powiedzieć o tym... tej kobiecie? 
Steve parsknął. 
–  Widzisz,  przyzwyczajony  był  do  kobiet,  które  chętnie  darzyły  go 

względami.  Ignorując  go,  ta  osoba  poważnie  naruszyła  jego  dumę.  Potem  się 
rozzłościł. A w końcu przyszło mu do głowy, że ona nie lekceważy go świadomie. 
Po prostu go nie zauważa. 

– Mam wrażenie, że ten mężczyzna był dość zarozumiały. 
– Nie mogę odmówić ci słuszności. 
– Nie? – zdziwiła się Dianne. 

background image

– Uznał, że w morzu jest całe mnóstwo ryb i wcale nie potrzebuje ślicznej 

rozwódki  z  dwójką  dzieci...  popytał  wśród  znajomych,  więc  tyle  już  o  niej 
wiedział. 

Dianne wygładziła na kolanach lnianą serwetkę. – I co dalej? 
–  Pewnego  wieczoru  siedział  w  swoim  biurze.  To  był  pracowity  dzień, 

jeden  z  ludzi  zachorował,  więc  nasz  bohater  całe  popołudnie  spędził  za 
kierownicą. Marzył o domu i gorącej kąpieli. Wtedy zadzwonił telefon. Odebrała 
nocna  telefonistka.  To  był  auto-klub.  Okazało  się,  że  pewna  dama  zatrzasnęła 
kluczyki w wozie, na parkingu obok Centrum Kultury. Ktoś musiał jej pomoc. 

– I postanowiłeś sam jechać? To znaczy, ten mężczyzna postanowił? 
–  Właśnie  tak.  Chociaż  w  najśmielszych  snach  nie  przewidział,  że  ona 

praktycznie rzuci mu się w ramiona. I to nie dlatego, że otworzył jej samochód. 
Po prostu rozpaczliwie potrzebowała kogoś, kto by ją zabrał na bankiet w dniu 
św. Walentego. 

–  Ten  fragment  o  padaniu  ci  w  ramiona  jest  odrobinę  przesadzony  –  z 

poczucia obowiązku zaznaczyła Dianne. 

– Może i tak, ale po raz pierwszy w życiu otrzymał propozycję zapłaty za 

randkę.  I  to  najzabawniejsza  część  tej  historyjki.  Przez  całe  tygodnie  usiłował 
zainteresować  sobą  tę  kobietę,  zaimponować  jej  dźwiganiem  morderczych 
ciężarów.  Miał  wrażenie,  że  wszystkie  kobiety  w  mieście  patrzą  na  niego  z 
zachwytem. Z wyjątkiem tej jednej, która się liczyła. 

–  Czy  pomyślałeś  kiedyś,  że  pewnie  z  tego  powodu  wydała  mu  się  tak 

atrakcyjna? Ignorowała go, więc uznał to za rodzaj wyzwania. 

– Tak, zastanawiał się nad tym. Ale kiedy ją poznał i pocałował, od razu 

zrozumiał, że instynkt go nie zawiódł. Musiał pokochać tę kobietę. 

– I co? – głos Dianne był tylko chrapliwym szeptem. 
– To druga część historii. 
– Druga? – nie zrozumiała Dianne. 
– Pod tytułem: „i żyli długo i szczęśliwie”. 
Dianne otarła serwetką łzy, które nagle stanęły w oczach. 
– Nie mógł o tym wiedzieć. 
Steve  błysnął  swym  cudownym,  beztroskim  uśmiechem  wagabundy  – 

uśmiechem, który nieodmiennie poprawiał jej nastrój. 

– Błąd. Wiedział już od dawna. Musiał ją tylko do tego przekonać. 
Dianne pociągnęła nosem. 
– Mam dziwne przeczucie, że ta kobieta nie potrafiła od razu rozpoznać 

księcia,  którego  spotkała  na  drodze.  Przez  większą  część  życia  musiała  się 
zadowolić opieką nad żabą. 

– A teraz? 
–  A  teraz  chce...  chcę  się  przekonać,  o  co  chodzi  w  tym  „żyli  długo  i 

szczęśliwie”. 

background image