Kryształowy
sześcian
Wenus
Antologia opowiadań fantastycznonaukowych
ISAAC ASIMOV - Nastanie nocy
Gdyby gwiazdy świeciły przez jedną noc na tysiąc lat, jakie ludzie czciliby je i wielbili,
jak zachowywaliby przez pokolenia pamięć o Grodzie Bożym!
E m e r s o n
Aton 77, dyrektor uniwersytetu w Saro, zrobił wojowniczą minę i z furią spojrzał na
młodego dziennikarza.
Teremon 762 potraktował tę furię po stoicku. W dawniejszych czasach, kiedy jego
poczytna dziś kolumna codzienna była szalonym pomysłem początkującego reportera,
specjalizował się w “nieosiągalnych” wywiadach. Kosztowało go to guzy, podbite oczy,
połamane kości, w zamian jednak przyniosło znaczny zasób chłodu i pewności siebie.
Teraz opuścił rękę wyciągniętą i ostentacyjnie nie dostrzeganą. Czekał cierpliwie, aż
minie najgorszy humor sędziwego dyrektora. Astronomowie to na ogół dziwacy, a jeżeli wziąć
pod uwagę akcję, którą Aton prowadzi od dwóch miesięcy, jest on największym chyba wśród
nich dziwakiem.
Starzec odzyskał mowę i chociaż jego głos drżał od tłumionego gniewu, nie zapomniał o
wysławianiu się starannym, nieco nawet pedantycznym, z czego słynął,
- Mój panie - rozpoczął. - Zdradza pan niecodzienną czelność przychodząc do mnie z tak
bezwstydnymi propozycjami.
Barczysty telefotograf obserwatorium, młody astronom
Binej 25, oblizał suche wargi końcem języka i zaoponował nerwowo:
- W gruncie rzeczy, panie profesorze...
Aton 77 spojrzał nań i zmarszczył brwi.
- Nie wtrącaj się, Binej - przerwał. - Rozumiem, że w dobrych intencjach sprowadziłeś do
mnie tego człowieka, nie myślę jednakże tolerować niesubordynacji.
Teremon osądził, że przyszła na niego kolej.
- Panie profesorze, jeżeli, pozwoli mi pan dokończyć to, co zacząłem mówić, mam
wrażenie...
- Mój panie - przerwał znów Aton - nie wierzę, by cokolwiek, co pan powie obecnie,
mogło się liczyć wobec tego, co pan pisał w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Prowadził pan
szeroką kampanię prasową przeciw staraniom moim i moich kolegów, zmierzającym do tego, by
przygotować jakoś świat w obliczu groźby, której nie zdoła uniknąć. Robił pan wszystko, aby
osobistymi napaściami szkalować i ośmieszać personel obserwatorium. - Chwycił ze stołu numer
“Kroniki Saro” i z nową pasją pogroził nim natrętowi. - Nawet pan, znany powszechnie z tupetu,
winien się zawahać, nim pan tu przyszedł zaproponować, że będzie pan śledził z obserwatorium
przebieg dzisiejszych wydarzeń, aby opisać je w swojej szmacie. Właśnie pan! Ze wszystkich
dziennikarzy!
Aton rzucił gazetę na podłogę, odszedł w kierunku okna i splótł ręce za plecami.
- Żegnam pana - warknął przez ramię.
Posępnie zapatrzył się w widnokrąg, nad którym zachodziło najjaśniejsze z sześciu słońc
planety - Gamma. Pobladło i zmętniało wśród obłoków. Aton wiedział, że nie. zobaczy go już
nigdy jako człowiek przy zdrowych zmysłach.
Odwrócił się na pięcie.
- Nie! Chodź no pan tutaj - niecierpliwie skinął na dziennikarza. - Będzie pan miał
materiał do reportażu.
Teremon, który i tak nie zdradzał chęci odejścia, podszedł wolno do starego astronoma.
Aton wskazał ręką niebo.
- Z sześciu słońc pozostała jedynie Beta. Widzi pan? Pytanie było zbyteczne. Beta stała
niemal w zenicie. Po zagaśnięciu jasnego światła Gammy jej rudawy blask spowijał krajobraz
dziwną pomarańczową poświatą. Osiągnęła apogeum, była mała, mniejsza niż ją Teremon
kiedykolwiek widział, lecz niepodzielnie władała niebem Lagazy.
Alfa, właściwe słońce, wokół którego obracała się planeta, oraz dwie pary jej odległych
satelitów świeciły na antypodach. Czerwona, karłowata Beta, bezpośrednia towarzyszka Alfy,
była osamotniona - tragicznie osamotniona.
Aton zwrócił ku dziennikarzowi twarz ubarwioną czerwonym blaskiem.
- Za niespełna cztery godziny nastąpi kres znanej nam cywilizacji - powiedział. - Stanie
się tak dlatego, że jak pan widzi, na firmamencie zostało tylko jedno słońce - Beta. Niech pan to
opublikuje. Proszę! I tak nie będzie komu czytać.
- A jeżeli miną te cztery godziny i kolejne cztery, i nic nie nastąpi? - zapytał cicho
Teremon.
- Niech się pan nie martwi. Wydarzeń będzie dosyć.
- Zgoda. A jeżeli mimo wszystko nic się nie stanie?
Binej 25 ponownie zabrał głos:
- Myślę, panie profesorze, że należałoby go wysłuchać.
- Może pan profesor podda wniosek pod głosowanie? - zaproponował dziennikarz.
Wśród pozostałych pięciu osób personelu, które dotychczas zachowywały neutralność,
nastąpiło pewne poruszenie.
- To zbyteczne - Aton wydobył z kieszeni zegarek. - Pański przyjaciel Binej jest uparty,
więc daję panu pięć minut. Proszę mówić.
- Dobrze. Pan profesor pozwolił, aby został naocznym świadkiem oczekiwanych
wydarzeń. Czy to zresztą nie wszystko jedno? Jeżeli sprawdzą się pańskie wróżby, nie wyrządzę
szkody, bo reportażu nie napiszę. A jeżeli nic nie nastąpi, i tak się pan ośmieszy albo jeszcze
gorzej. Lepiej chyba powierzyć kompromitację życzliwym rękom.
- Czy mówiąc o “życzliwych rękach” ma pan na myśli swoje? - rzucił cierpko astronom.
- Naturalnie! - Teremon usiadł i założył nogę na nogę. - Moje artykuły mogą być czasami
przykre, ale wam, uczonym, dają pewną korzyść - krytyczne spojrzenie. Ostatecznie nasz wiek
nie sprzyja kazaniom o bliskim końcu świata na Lagazie. Ludzie przestali wierzyć w Księgę
Objawienia. To należy zrozumieć. Opinię drażni fakt, że naukowcy zmieniają front i w
rezultacie przyznają słuszność kultystom...
- Nic podobnego, mój panie! - przerwał Aton. - Kult dostarczył nam przesłanek, ale
wnioski są wolne od właściwego mu mistycyzmu. Fakty pozostają faktami, a tak zwana
mitologia kultu opiera się po części na faktach. Poddaliśmy je badaniom, ogołocili z
tajemniczości. Jestem pewien, że kultyści nienawidzą nas dzisiaj bardziej niż nawet pan.
- Ja nie czuję do was nienawiści. Próbuję tylko zwrócić uwagę pana profesora, że opinia
publiczna jest zaniepokojona, podrażniona.
- Niech sobie będzie! - rzucił uczony i lekceważąco wydal wargi.
- A co przyniesie jutro? - podjął reporter.
- Nie będzie jutra.
- A jeżeli będzie? Wtedy... Pomyślmy, co nastąpi. Niezadowolenie przybierze zapewne
ostrzejsze formy. Widzi pan, w ciągu ostatnich dwóch miesięcy daje się zauważyć głęboka
depresja gospodarcza. W gruncie rzeczy inwestorzy nie wierzą w bliski koniec świata, wolą
jednak trzymać w garści pieniądze do czasu, kiedy się wszystko wyjaśni. Szary człowiek nie
wierzy również, ale jest zdania, że na wszelki wypadek warto odłożyć na później zakupy
wiosenne. Zdaje pan sobie sprawę, do czego zmierzam? Kiedy minie cała histeria, biznesmeni
rozpoczną polowanie na pańską skórę. Podniosą krzyk, że w interesie planety leży zwalczanie...
bardzo przepraszam... szarlatanów, którzy w każdej chwili mogą wywołać przesilenie
gospodarcze, szermując demagogicznymi sloganami. Iskra trafi na proch, panie profesorze. Aton
spojrzał bystro na dziennikarza.
- Co pan sugeruje celem opanowania sytuacji?
- Co sugeruję? - uśmiechnął się Teremon. - Chciałbym wziąć na siebie sprawę opinii
publicznej. Mógłbym pokierować nią tak, że pozostałaby tylko śmieszność. Będzie to przykre,
bo wyjdziecie na gromadę idiotów. Jeżeli jednak ludzie zaczną z was żartować, rozgoryczenie i
złość pójdą w niepamięć. W zamian moi wydawcy proszą tylko o wyłączne prawa do reportażu.
Binej przytaknął szybkim ruchem głowy.
- Panie profesorze! - wybuchnął. - Teremon ma rację! Koledzy są podobnego zdania. Od
dwóch miesięcy bierzemy pod uwagę wszystko prócz szansy, być może jednej na milion, że się
do naszej teorii lub obliczeń zakradł jakiś błąd. Nie wolno zapominać o tej możliwości.
Zgrupowani wokół asystenci poparli Bineja głuchym pomrukiem. Aton skrzywił się jak
ktoś, kto czuje w ustach przykrą gorycz i nie może się jej pozbyć.
- Niech pan zostanie - burknął - jeśli pan sobie tego życzy. Tylko proszę nie utrudniać
nam pracy i mieć na względzie, że ja jestem odpowiedzialny za tę pracę i że wbrew poglądom,
jakim pan dawał wyraz w swoich artykułach, wymagam lojalnego współdziałania i szacunku
dla...
Profesor splótł ręce za plecami, głowę miał podniesioną, wyraz twarzy stanowczy.
Mógłby rozprawiać w nieskończoność, gdyby nie przeszkodził mu inny głos.
- Halo, halo, halo! - zabrzmiał wysoki tenor, a beztroski uśmiech zmarszczył rumiane
policzki nowo przybyłego. - Skąd ta atmosfera jak w rodzinnym grobie? Mam nadzieję, że nikt
nie stracił równowagi ducha.
Aton zmieszał się, urwał nagle.
- A co ty tutaj robisz, Szirin? - fuknął. - Do licha! Myślałem, że siedzisz spokojnie w
Kryjówce.
Nowo przybyły roześmiał się, opadł na krzesło całym ciężarem otyłej postaci.
- Niech diabli wezmą Kryjówkę! Okropnie nudna dziura! Wolę być u was, w
newralgicznym punkcie. Nie sądzisz chyba, Aton, że jestem wyprany z ciekawości. Chcę
zobaczyć te gwiazdy, o których kultyści plotą od wieków - zatarł ręce i podjął poważniejszym
tonem. - Zimno na dworze. Wiatr taki, że pod nosem zamarza. Beta wcale nie grzeje.
Siwowłosy dyrektor zirytował się, zacisnął zęby.
- Dlaczego się wtoczysz, Szirin? Co za pomysł? Co tutaj po tobie?
- Co tutaj po mnie? - Szirin rozłożył ręce humorystycznym gestem rezygnacji. - W
Kryjówce nie ma miejsca dla psychologów. Tam trzeba dzielnych, zdolnych do czynu mężczyzn
i zdrowych kobiet, które mogą rodzić dzieci. A ja? Jak na człowieka czynu ważę o sto funtów za
dużo, no a z rodzeniem dzieci byłoby jeszcze gorzej. Po co w Kryjówce jeszcze jedna gęba do
żywienia? Lepiej czuję się tutaj.
- O jakiej Kryjówce pan mówi, proszę pana? - zainteresował się Teremon.
Szirin zmarszczył czoło, wydął pucołowate policzki. Zdawać się mogło, że dopiero teraz
zauważył dziennikarza.
- Można wiedzieć, z kim mam przyjemność, rudy młodzieńcze? - zapytał. Aton
odpowiedział niechętnie, przez zaciśnięte wargi.
- To Teremon 762, reporter. Musiałeś o nim słyszeć. Dziennikarz wyciągnął rękę do
psychologa.
- A pan jest oczywiście Szirinem 501 z uniwersytetu w Saro. Słyszałem o panu -
powiedział szybko i powtórzył pytanie. - Co to za Kryjówka?
- Widzi pan - odrzekł psycholog - udało nam się przekonać garstkę ludzi. Uwierzyli w
słuszność naszych przepowiedni na temat, że tak powiem, palca przeznaczenia. Zgodzili się
zastosować radykalny środek. Są to przeważnie rodziny personelu obserwatorium, pracownicy
uniwersytetu i nieliczne osoby postronne. W sumie nie więcej niż trzy setki, w tym
siedemdziesiąt pięć procent kobiet i dzieci.
- Rozumiem. Ci wybrani mają się ukryć na czas trwania Ciemności. Nie zobaczą tak
zwanych gwiazd i ocaleją, gdy reszta świata zwariuje. Takie jest założenie, prawda?
- Mniej więcej. Ale to niełatwa sprawa. Cała ludzkość oszaleje. Wielkie miasta padną
ofiarą płomieni. Środowisko będzie mało sprzyjające przetrwaniu. Co prawda w Kryjówce mają
bezpieczny przytułek - żywność, wodę, broń...
- I coś znacznie ważniejszego - podchwycił Aton. - Mają wszystkie nasze sprawozdania -
z wyjątkiem tych, które dziś sporządzimy. Te dokumenty będą posiadały nieocenioną wartość
dla kolejnego cyklu. One muszą przetrwać. Resztę niech licho bierze.
Teremon gwizdnął przeciągle, smutno. Później siedział przez kilka minut pogrążony w
myślach. Asystenci, zgrupowani wokół stołu, rozłożyli multiszachownicę i zaczęli partię w
sześciu. Robili posunięcia szybko, bez słowa. Nie odrywali wzroku od blatu stołu. Przez pewien
czas Teremon przyglądał im się bacznie. Wreszcie wstał, by podejść do Atona, który na uboczu
rozmawiał szeptem z Szirinem.
- Proszę panów - powiedział - chodźmy dokądś, gdzie nie będziemy przeszkadzać
szachistom. Chciałbym zapytać o parę rzeczy.
Stary astronom zrobił posępną minę, lecz Szirin ucieszył się wyraźnie.
- Z przyjemnością! Pogawędka dobrze mi zrobi, jak zawsze. Aton mówił właśnie o
pańskich poglądach na przewidywaną reakcję świata w przypadku, gdyby nie sprawdziły się
nasze wróżby. Przyznaję panu rację. Nawiasem mówiąc, czytywałem pilnie pańską kolumnę i w
zasadzie podzielam zawarte tam opinie.
- Daj spokój, Szirin - oburzył się astronom.
- Spokój? Dobrze. Chodźmy do sąsiedniego pokoju. W każdym razie miększe krzesła.
W sąsiednim pokoju były istotnie miększe krzesła, a także ciężkie szkarłatne zasłony w
oknach i rudy dywan na podłodze. W ceglastym blasku Bety całość sprawiała wrażenie
zakrzepłej krwi. Teremon wzdrygnął się nerwowo.
- Doprawdy, dałbym dziesięć kredytów za sekundę uczciwego, jasnego światła. Tęsknię
do Gammy czy Delty na niebie.
- Słuchamy pańskich pytań - odezwał się Aton. - Proszę pamiętać, że nasz czas jest ściśle
wyliczony. Za godzinę i kwadrans pójdziemy pod kopułę obserwatorium, gdzie nie będzie okazji
do rozmów.
- Cieszę się, że mamy ją obecnie - dziennikarz skrzyżował ręce na piersi. - Panowie
traktują całą sprawę tak niezwykle serio, że sam zaczynam się przejmować. Proszę mi
wytłumaczyć, o co właściwie chodzi?
- Co takiego? - wybuchnął Aton. - Przyzna pan chyba, że bombardował nas pan
drwinami, uprzednio nie zadawszy sobie trudu, by sprawdzić, o co właściwie chodzi...
Reporter uśmiechnął się blado.
- Nie jest aż tak źle, panie profesorze. Mam ogólne pojęcie. Dowodzą panowie, że za
kilka godzin świat ogarnie Ciemność, a cała ludzkość ulegnie gwałtownemu atakowi szału.
Chciałbym poznać naukowe podstawy tych twierdzeń.
- Nie pozna pan, nie pozna - wtrącił Szirin. - Gdyby nawet Aton raczył udzielić
wyjaśnień, zaprezentowałby nieprzeliczone stronice liczb i tomy wykresów. Nic by pan nie
zrozumiał. Jeżeli jednak zwróci się pan do mnie, popróbuję przedstawić panu laicki punkt
widzenia.
- Doskonale. A więc zwracam się do pana - powiedział reporter. Psycholog zatarł ręce,
zerknął spod oka na dyrektora.
- Przede wszystkim chciałbym się trochę napić.
- Wody? - burknął astronom.
- Nie żartuj.
- Chyba ty żartujesz? Nie ma dziś alkoholu. Moi ludzie łatwo mogliby się upić. Wolę nie
stwarzać pokus.
Psycholog wydał nieartykułowany pomruk i zwróciwszy się do reportera zmierzył go
bystrym wzrokiem.
- Oczywiście zdaje pan sobie sprawę - zaczął - że cywilizacja Lagazy ma charakter
cykliczny, najwyraźniej cykliczny.
- Wiem, że to modna teoria archeologów - odrzekł z rezerwą Teremon. - Czy została
potwierdzona?
- Mniej więcej. W ostatnim stuleciu aprobowano ją na ogół. Ów charakter cykliczny
stanowi albo raczej stanowił jedną z wielkich niewiadomych. Odkryliśmy ciąg cywilizacji, w
czym dziewięć pewnych, nie mówiąc o śladach innych. Osiągały one poziom w przybliżeniu
równy naszemu, a następnie wszystkie, bez wyjątku, padały ofiarą ognia w szczytowym punkcie
rozwoju. Przyczyn nikt nie zdołał ustalić. Spłonęły wszystkie ośrodki kulturalne, nie zostawiając
odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się stało.
- No dobrze, a epoka kamienna? - wtrącił Teremon, który pilnie słuchał wykładu.
- Dotychczas wiadomo o niej tylko tyle, że ludzie byli na poziomie odpowiadającym
średnio inteligentnej małpie. Możemy o niej zapomnieć.
- Rozumiem i słucham dalej.
- W sposób mniej lub więcej fantastyczny tłumaczono powody katastrof. Jedni mówili o
powtarzających się periodycznie ognistych deszczach. Inni twierdzili, że Lagaza od czasu do
czasu przenika słońce. Wysuwano i jeszcze bardziej niepoczytalne hipotezy. Istnieje jednak
teoria bardzo różna od reszty i od wieków przekazywana z pokolenia w pokolenie.
- Wiem. Ma pan na myśli mit o gwiazdach, zawarty w Księdze Objawienia kultystów.
- Właśnie! - przyznał gorąco Szirin. - Kultyści wierzą, że co dwa tysiące pięćdziesiąt lat
Lagaza wchodzi do olbrzymiej pieczary. Słońca nikną i świat spowija zupełna ciemność.
Wówczas właśnie mają pojawiać się “tak zwane gwiazdy. Odbiera to zmysły ludziom i zmienia
ich w dzikie bestie, które niszczą cywilizację stworzoną przez siebie. Oczywiście kultyści
ubierają to w wiele mistyczno-religijnych ozdób, ale tak przedstawiają się z grubsza ich
zasadnicze poglądy.
Szirin umilkł na moment, odetchnął głęboko.
- A teraz - podjął - zbliżamy się do TEORII UNIWERSALNEJ GRAWITACJI.
Zdanie wymówił tak, że wyraźnie zadźwięczały duże litery. W tej chwili Aton odwrócił
się od okna, stęknął głośno i zamaszystym krokiem ruszył w kierunku drzwi.
Szirin i Teremon spojrzeli nań z niepokojem.
- Co się stało? - zapytał reporter.
- Nic szczególnego. Jego dwaj asystenci, którzy winni przyjść parę godzin temu, nie
zjawili się dotąd. Atonowi brak rąk do pracy, bo wszyscy, z wyjątkiem najbardziej potrzebnych,
są już w Kryjówce.
- Może tamci zdezerterowali?
- Kto? Imot i Faro? Z pewnością nie. Jeżeli jednak nie wrócą w ciągu godziny, sprawy się
powikłają. - Szirin wstał, mrugnął filuternie. - Tak czy inaczej, skoro nie ma Atona...
Na palcach podszedł do okna, ukucnął i z szafki pod parapetem wydobył flaszkę. Kiedy
nią potrząsnął, czerwony płyn zabulgotał apetycznie.
- Mam nadzieję, że Aton się nie dowie - mruknął psycholog drepcąc z powrotem w
kierunku stołu., - Jest tylko jedna szklanka. Pan jako gość... Proszę! Mnie wystarczy flaszka - z
tymi słowy bardzo uważnie napełnił małą szklaneczkę.
Dziennikarz wstał, począł oponować, ale usłyszał tylko sentencjonalne “Szanuj starszych,
młodzieńcze”.
Wobec tego usiadł znowu, lecz minę miał niepewną, zasępioną.
- Niech będzie - powiedział. - Stary figlarz z pana. Jabłko Adama drgało, kiedy
psycholog ciągnął z butelki. Wreszcie wydał pomruk zadowolenia, oblizał wargi ł jął mówił
dalej.
- Ale co pan może wiedzieć o grawitacji?
- Prawie nic. Tyle że to niedawna teoria, słabo jak dotąd sprecyzowana, a oparta na
wyliczeniach matematycznych tak zawiłych, że podobno rozumie je zaledwie kilkunastu
mieszkańców naszej planety.
- Brednie! Nonsensy! Podstawowe zasady matematyczne mogę panu przedstawić w
jednym zdaniu. Prawo Uniwersalnej Grawitacji głosi, że ciała niebieskie podlegają
współzależnym siłom działającym tak, że wartość siły działającej między dwoma danymi
ciałami jest proporcjonalna do sumy ich mas podzielonej przez kwadrat odległości, w jakiej ciała
znajdują się od siebie.
- To wszystko?
- Wystarczy! Sformułowanie tego wymagało czterystu lat.
- Czemu aż tyle? To, co pan powiedział, wydaje się całkiem proste.
- Czemu aż tyle? - powtórzył Szirin. - Ponieważ wielkie prawa nie powstają pod
wpływem nagłego olśnienia, jak się panu może wydawać. Zazwyczaj to rezultat zbiorowych
wysiłków, pochłaniających stulecia. Astronomowie pracowali bez wytchnienia od czasu, kiedy
czterysta, lat temu Genowi 41 stwierdził, że Lagaza obraca się dokoła słońca Alfa, a nie
odwrotnie. Badano, analizowano, rejestrowano skomplikowane zagadnienie ruchów sześciu
słońc. Powstawały teorie po teoriach, aby po weryfikacjach i reweryfikacjach, zmianach i
poprawkach iść w zapomnienie, a następnie wracać w zmodyfikowanej formie. To była
piekielna praca.
Teremon poważnie skinął głową i wyciągnął rękę ze szklanką. Psycholog nalał
oszczędnie kilka kropel purpurowego płynu. Następnie zwilżył nieco własne gardło i podjął:
- Dopiero dwadzieścia lat temu udowodniono ostatecznie, że orbitalne ruchy sześciu
słońc są zależne od Prawa Uniwersalnej Grawitacji. Nie lada sukces!
Szirin wstał i nie zapominając o butelce ruszył pod okno.
- Docieramy do sedna sprawy. W ciągu ostatniego dziesięciolecia obroty Lagazy wokół
Alfy zdradzają nieprawidłowości, a obserwowana orbita nie odpowiada teoretycznym
wyliczeniom, nawet przy uwzględnieniu perturbacji innych słońc. Co stąd wynika? Albo prawo
nie ma sensu, albo też działa nowy, nie znany dotąd czynnik.
Teremon podszedł do okna, stanął obok Szirina. Nad lesistymi stokami wzgórz spojrzał
w stronę, gdzie wieże miasta Saro połyskiwały krwawo na widnokręgu. Dziwne nerwowe
napięcie wzrosło w nim, gdy przeniósł wzrok ku Becie, połyskującej szkarłatne w zenicie,
skarlałej, złowieszczej.
- Słucham dalej, proszę pana - odezwał się półgłosem.
- Astronomowie - podjął psycholog - błądzili na oślep całe lata. Kolejno wysuwali teorie
jeszcze trudniejsze do obronienia niż poprzednie. Wreszcie, pod wpływem natchnienia, Aton
sięgnął do wierzeń kultystów. Głowa kultu, Sor 5, dysponował danymi, które znacznie
upraszczają cały problem. Aton wziął się do pracy pod nowym kątem. Przyjmijmy, że istnieją
inne nie świecące ciała niebieskie, zbliżone charakterem do Lagazy. Co wtedy? Ciała te błyszczą
tylko zapożyczonym światłem, a jeżeli, jak w znacznej części Lagaza, są zbudowane z
błękitnawych skał, nikną na jasnym tle nieba, pośród nieustannego światła słońc. Są całkowicie
niewidoczne. Dziennikarz gwizdnął przez zęby.
- Naciągnięta teoria!
- Pańskim zdaniem naciągnięta? Proszę posłuchać. Zróbmy następujące założenie.
Podobne ciało krąży wokół Lagazy w takiej odległości i po takiej orbicie, że jego siła
przyciągania odpowiada ściśle odchyleniom orbity Lagazy od teoretycznych wyliczeń. Co się
wówczas dzieje?
Reporter pokręcił głową z powątpiewaniem.
- W swoim czasie ciało to stanie na drodze słońca - powiedział psycholog i jednym
haustem wypił resztę zawartości flaszki.
- I zapewne ma to nastąpić teraz - dodał sucho Teremon.
- Nie inaczej. Ale tylko jedno słońce znajduje się na niebie - Szirin wskazał palcem
poczerwieniałe, zmalałe źródło światła. - Beta! Otóż udowodniono, że całkowite zaćmienie
nastąpić może wówczas, gdy tylko Beta pozostanie na swojej półkuli niebieskiej - i to w
maksymalnej odległości od Lagazy. W takim układzie z reguły odległość księżyca od Lagazy
jest minimalna. Przy średnicy księżyca siedem razy większej niż pozorna średnica Bety
zaćmienie ogarnie całą powierzchnię Lagazy i będzie trwało dłużej niż połowę doby. Wobec
tego nie będzie na planecie punktu, który nie doznałby skutków tego zjawiska. Taki układ zdarza
się co dwa tysiące czterdzieści dziewięć lat.
Twarz Teremona zmieniła się w maskę bez wyrazu.
- Czy to już cały materiał do mojego reportażu?
- Cały. Najprzód zaćmienie, które rozpocznie się za trzy kwadranse. Później kompletna
Ciemność, być może owe tajemnicze gwiazdy, powszechne szaleństwo i koniec cyklu.
Psycholog zadumał się na chwilę.
- My, ludzie z obserwatorium, mieliśmy dwa miesiące - podjął. - Nie wystarczyło to
jednak, by przekonać ludność Lagazy o grożącym niebezpieczeństwie. Myślę, że i dwa wieki
byłoby za mało. Jednakże wyliczenia są w Kryjówce, a dziś sfotografujemy zaćmienie. Kolejny
cykl zacznie się już z naukowymi podstawami i kiedy przyjdzie następne zaćmienie, ludzkość
będzie przygotowana. To również niezły materiał dla pańskiego reportażu.
Teremon otworzył okno, wychylił się, spojrzał na purpurowy odblask słonecznego
światła barwiący jego ręce. Lekki wietrzyk sfałdował zasłonę. Dziennikarz odczuł nagły bunt,
odwrócił się gwałtownie.
- A czemu Ciemność miałaby przywieść mnie do obłędu?! - rzucił.
Szirin uśmiechnął się do siebie. Wahadłowo poruszał ręką z opróżnioną butelką.
- Doświadczył pan kiedy ciemności, młodzieńcze? - zapytał wreszcie. Teremon wsparł
się plecami o ścianę, pomyślał chwilę.
- Prawdę mówiąc, nie. Ale wyobrażam sobie, co to może być. Po prostu... - urwał,
bezradnie rozłożył ręce; nagle odzyskał pewność siebie. - Po prostu nie ma światła, jak w grocie.
- Był pan kiedy w grocie?
- Ja? Skąd?
- Tak też sądziłem. Ja zrobiłem próbę tydzień temu. Chciałem zbadać własną reakcję, ale
uciekłem w pośpiechu. Szedłem wśród czerni, póki majaczyła jasna plama wejścia... Słowo daję!
Nie przypuszczałem, że osobnik mojej wagi potrafi biec tak szybko.
Teremon wydął wargi.
- Jeżeli o tym mowa, myślę, że nie musiałbym biec, gdybym już raz zaryzykował.
Psycholog zmierzył go pobłażliwym wzrokiem. Zmarszczył brwi.
- Bardzo pan pewny siebie - powiedział. - Zechce pan zasłonić okno?
- Dlaczego? - zdziwił się reporter. - Gdyby świeciło cztery albo pięć słońc, trzeba byłoby
ograniczyć światło. Ale teraz? I tak go za mało...
- O to właśnie chodzi. Proszę zasłonić okno i usiąść spokojnie przy stole.
- Dobrze.
Teremon szarpnął sznur zakończony chwastem. Szkarłatna zasłona pokryła z wolna
szerokie okno. Mosiężne kółka zgrzytały sunąc po pręcie. Pokój pogrążył się w rudawym mroku.
Wśród ciszy głucho zadudniły kroki. Dziennikarz przystanął w połowie odległości
między oknem a stołem.
- Nie widzę pana - szepnął.
- Trzeba omackiem szukać drogi - poradził psycholog.
- Ja pana nie widzę! - Teremon oddychał głośno, chrapliwie. - Nic nie widzę!
- A czego pan się spodziewał? - padła szorstka odpowiedź. - Proszę podejść tu i usiąść.
Zadźwięczały znów kroki, niepewne, chwiejne. Szurnęło krzesło.
- No... jestem... - głos dziennikarza odezwał się piskliwie. - Czuję się... eee... nieźle.
- Zadowolony pan?
- Chyba... chyba nie. Jest strasznie. Jak gdyby ściany... - zająknął się - jak gdyby ściany
mnie przygniotły. Chcę je podeprzeć, odepchnąć. Ale to przecież nie obłęd. Nic podobnego! Już
mi nawet lepiej.
- Pięknie. Niech pan odsłoni okno.
Ostrożne kroki zatupotały w mroku. Kotara zaszeleściła, gdy Teremon szukał sznura na
oślep. Wreszcie odezwał się triumfalny chrzęst mosiężnych kółek i pokój zalało czerwonawe
światło. Reporter spojrzał czule na słońce i wydał radosny okrzyk.
Szirin otarł spocone czoło wierzchem dłoni.
- To był tylko ciemny pokój - powiedział drżącym głosem. - Można wytrzymać - rzucił
beztrosko Teremon.
- Racja. W ciemnym pokoju można wytrzymać. Ale czy był pan dwa lata temu na
wystawie Kontynentalnej w Dżonglor?
- Nie. Jakoś nie wyszło. Sześć tysięcy mil to za daleka podróż, nawet z racji wystawy.
- Ja tam byłem. Słyszał pan pewno, że Tunel Tajemnic bił wszelkie rekordy powodzenia
imprez w wesołym miasteczku?... No, w każdym razie przez pierwszy miesiąc.
- Słyszałem. Narobił trochę hałasu.
- Stosunkowo niewiele. Zatuszowano sprawę. Tunel Tajemnic był korytarzem długim na
milę i pozbawionym światła. Przez kwadrans jechało się wśród ciemności otwartym
wagonikiem. Tunel miał wielkie wzięcie, póki funkcjonował.
- Miał wzięcie?
- Oczywiście. To nie lada satysfakcja bać się dla rozrywki. Dziecko przychodzi na świat
z trzema instynktownymi lękami: nagłego hałasu, upadku i braku światła. Dlatego za dobry żart
uchodzi wrzasnąć komuś nad uchem “Bum!”. Dlatego ludzie lubią zjeżdżać ze stromej pochylni,
dlatego Tunel Tajemnic był zrazu popularny. Ludzie wychodzili z ciemności rozdygotani, bez
tchu, półżywi z przerażenia, ale chętnie płacili za wstęp.
- Zaraz, zaraz! - podchwycił Teremon. - Coś sobie przypominam. W Tunelu Tajemnic
umarło podobno kilka osób. Krążyły na ten temat plotki. Później przycichło.
Psycholog wzruszył ramionami.
- Drobiazg. Dwa lub trzy zgony. Przedsiębiorstwo wypłaciło rodzinom odszkodowanie i
uspokoiło sumienia ojców miasta Dżonglor. Ustalono, że osoby cierpiące na niedomagania serca
mogą zwiedzać tunel, ale tylko na własne ryzyko. Przy wejściu otwarto gabinet lekarski. Każdy
klient musiał poddać się badaniom, nim zajął miejsce w wagoniku. Wpływy kasowe jeszcze
zwyżkowały.
- No i co?
- Widzi pan, wynikła inna kwestia. Niektórzy opuszczali tunel w doskonałym stanie. Tyle
że wzbraniali się później wejść do budynku. Rozumie pan? Do jakiegokolwiek budynku! Mógł
to być pałac, biurowiec, blok mieszkalny, willa, magazyn, barak, szałas, namiot.
Teremon zrobił zdziwioną minę.
- Chce pan powiedzieć, że musieli przebywać stale pod gołym niebem? Gdzie sypiali?
- Właśnie pod gołym niebem.
- Trzeba było siłą wprowadzać ich pod dach?
- Stosowano ten środek, stosowano. Rezultatem były gwałtowne ataki histerii i próby
rozbicia sobie głowy o najbliższą ścianę. Chorego, wprowadzonego siłą do budynku, niepodobna
było utrzymać bez zastrzyków morfiny i kaftana bezpieczeństwa.
- Taka histeria graniczy z obłędem.
- Nie tylko graniczy. To właśnie obłęd. W podobnym stanie opuszczała tunel jedna osoba
na dziesięć. Wezwano nas, psychologów, no i znaleźliśmy jedyne wyjście. Trzeba było
zlikwidować tunel.
- Co właściwie stało się tamtym ludziom?
- Dokładnie to, co panu. Pośród ciemności miał pan wrażenie, że walą się ściany.
Psychologiczny termin określa wrodzony ludzkości lęk braku światła. Nazywamy to
“klaustrofobią”, ponieważ brak światła łączy się zawsze z zamkniętą przestrzenią, a zatem jedna
obawa pociąga za sobą drugą. Rozumie pan?
- Rozumiem. A tamci z tunelu?
- Tamci z tunelu? - powtórzył Szirin. - Biedacy. Należeli do osób, których władze
umysłowe nie potrafiły opanować klaustrofobii zapoczątkowanej w ciemności. Kwadrans bez
światła to długi okres. Pan przeżył tylko dwie lub trzy minuty, a i tak był pan, zdaje się,
wytrącony z równowagi. Tamci z tunelu ulegli obłędowi na tle klaustrofobii, obłędowi
chronicznemu i, o ile nam wiadomo, nieuleczalnemu. Oto, co może zdziałać piętnaście minut
bez światła.
Zapadło długie milczenie. Teremon zmarszczył czoło.
- Nie wierzę, by miało być aż tak niedobrze.
- Raczej nie chce pan wierzyć - obruszył się psycholog. - Boi się pan. Proszę wyjrzeć
przez okno.
Dziennikarz posłuchał. Szirin nie zrobił pauzy, mówił dalej.
- Niech pan sobie wyobrazi ciemność. Wszędzie ciemność. Domy, drzewa, pola, niebo -
wszystko czarne. Jak wzrok sięgnie, nie ma światła. No i gwiazdy, te gwiazdy, o których nic
nam nie wiadomo. Potrafi pan to zrozumieć?
- Potrafię - odparł z mocą reporter.
Szirin zirytował się, uderzył pięścią w stół.
- Kłamstwo! Nic pan nie rozumie! Pański mózg jest zbudowany tak, że nie ogarnia tej
koncepcji, jak nie ogarnia wieczności czy nieskończoności. Potrafi pan jedynie o tym mówić.
Skoro znikoma cząstka zakłóciła pańską równowagę, to co będzie, kiedy przyjdzie właściwe
zjawisko? Pańska świadomość stanie w obliczu zagadnienia, które przerasta granice jej
poznania. Oszaleje pan zupełnie i trwale. To nie podlega dyskusji - psycholog umilkł posępnie,
aby niebawem podjąć. - No i kolejne dwa tysiąclecia straszliwych walk i zmagań pójdą na
marne. Jutro nie będzie na Lagazie nie zniszczonego miasta.
Teremon odzyskał nieco werwy.
- Coś tam nie gra - powiedział. - Nie rozumiem dotąd, czemu muszę dostać fioła tylko
dlatego, że słońca znikną z nieba. Ale gdybym nawet zwariował, ja i reszta ludzkości, to co to
ma wspólnego z miastami? Czy sądzi pan, że wysadzimy je w powietrze?
Psycholog zirytował się ponownie.
- Czego najbardziej będzie pan pragnął w ciemności? Czego będzie domagał się pański
instynkt? Światła, do licha! Światła!
- I co?
- A jak zyskać światło?
- Nie wiem - przyznał otwarcie Teremon.
- W jaki sposób może powstać światło - nie mówiąc oczywiście o działaniu słońc?
- Nie mam pojęcia.
Psycholog i reporter stali teraz twarzą w twarz.
- Trzeba coś podpalić, młodzieńcze - rzucił Szirin. - Widział pan kiedy pożar lasu?
Gotował pan strawę nad płonącym drewnem? Ciepło to, drogi panie, nie jedyny skutek ognia.
Daje on również światło i ludzie o tym wiedzą. W czasie trwania Ciemności będą szukać światła
i znajdą je.
- Zaczną palić drewno?
- Wszystko, co im wpadnie pod rękę. Konieczność światła. Jakiegokolwiek. A że o
drewno nie zawsze łatwo... Rozumie pan? Będą palić wszystko. Osiągną światło, ale wszystkie
ośrodki mieszkalne staną w płomieniach.
Psycholog i dziennikarz patrzyli sobie w oczy, jak gdyby cała sprawa polegała na próbie
siły woli. Wreszcie Teremon odwrócił się bez słowa. Oddech miał przerywany, zgrzytliwy.
Zgiełk, który powstał nagle w sąsiednim pokoju, za zamkniętymi drzwiami, ledwie do niego
docierał.
Szirin odezwał się nienaturalnie rzeczowym tonem.
- Słyszę, zdaje się, głoś Imota. Pewnie wrócili z Faro. Chodźmy tam. Dowiemy się, co
ich zatrzymało.
- Chodźmy - przystał dziennikarz.
Wzdrygnął się, odetchnął głęboko. Napięcie zmalało.
W obserwatorium wrzało. Wszyscy otoczyli dwóch młodych mężczyzn, którzy
zdejmując wierzchnie okrycia odpowiadali na rzucane im bezładne pytania.
Aton roztrącił tłumek i z marsową miną stanął przed nowo przybyłymi.
- Zdajecie sobie sprawę, że do całkowitego zaćmienia zostało pół godziny? Gdzie
byliście tak długo?
Faro 24 usiadł i zatarł ręce. Policzki miał zaróżowione od chłodu.
- Kończyliśmy z Imotem drobny prywatny eksperyment. Chodziło o urządzenie, za
którego pomocą dałoby się podrobić Ciemność i gwiazdy i sprawdzić zawczasu, jak to będzie
wyglądało.
Wśród słuchaczy rozległ się nieokreślony pomruk. Oczy Atona błysnęły wyrazem
zainteresowania.
- Nic dotąd nie mówiliście. Na czym miało polegać wasze doświadczenie?
- Obydwaj wpadliśmy już dawno na pewien pomysł - odparł Faro. - Zaczęliśmy w
wolnych chwilach pracować. Imot znalazł na peryferiach miasta niski, parterowy budynek z
kopulastym dachem. Dawniej mieściło się tam chyba muzeum. Tak czy inaczej, kupiliśmy
dom...
- Skąd wzięliście pieniądze? - przerwał żywo Aton.
- Z własnych kont w banku - odparł zaczepnie Imot. - Dom kosztował dwa tysiące
kredytów. Wielkie rzeczy! Jutro dwa tysiące kredytów będą dwoma tysiącami świstków papieru.
- Naturalnie! - przyznał Faro. - Kupiliśmy więc dom i od góry do dołu obili czarnym
aksamitem, żeby uzyskać możliwie najdoskonalszą ciemność. Następnie wywierciliśmy w
suficie i dachu otwory i zasłonili je metalowymi pokrywkami, które można usunąć jednocześnie
za pomocą wyłącznika. Nie wszystko robiliśmy sami. Zatrudniliśmy cieślę, elektromontera i
kilku innych rzemieślników. Nie liczyliśmy się z pieniędzmi. Chodziło o to, by światło
przeniknęło otworami do ciemnego wnętrza i stworzyło złudzenie gwiazd.
Nastąpiła pełna napięcia niema pauza. Wszystkie oddechy umilkły naraz. Wreszcie Aton
zaczął surowo i formalistycznie.
- Nie mieliście prawa we własnym zakresie... Faro zmieszał się wyraźnie.
- Przyznaję, panie profesorze. Wiemy. Ale... Będę zupełnie szczery. Podejrzewaliśmy, że
to niebezpieczny eksperyment, liczyliśmy się z możliwością obłędu. Po wszystkim, co mówił
Szirin, wydawało nam się to prawdopodobne. Woleliśmy zaryzykować sami. Byliśmy zdania, że
jeżeli zachowamy zdrowe zmysły, uodpornimy się zapewne na działanie prawdziwej Ciemności.
W takim przypadku powtórzylibyśmy oczywiście doświadczenie z całym personelem
obserwatorium. Niestety, wszelkie nadzieje zawiodły.
- Dlaczego? Co się stało?
Imot uprzedził towarzysza.
- Zamykaliśmy się - podchwycił - przyzwyczajali wzrok do braku światła. Potworne
uczucie! W zupełnej ciemności człowiekowi zdaje się, że przytłaczają go ściany i sufit.
Wytrzymaliśmy jakoś. Później przyszedł czas na przekręcenie wyłącznika. Pokrywki ustąpiły. W
górze zabłysły świetlne punkty...
- I co?
- Nic. Na tym właśnie polega fiasko. Nic się nie stało. Mieliśmy nad sobą podziurawiony
dach i tyle. Wiele razy powtarzaliśmy próbę. To właśnie powód naszego spóźnienia. I nic. Efekt
był zawsze jednakowy.
Nastała znowu., pełna skupienia cisza. Wszystkie oczy zwróciły się ku Szirinowi, który
siedział bez ruchu, z uchylonymi ustami. Teremon odzyskał głos pierwszy. Zwrócił się do
psychologa.
- Rozumie pan, jak to kładzie teorię, o której mówił pan przed chwilą - zapytał z
uśmiechem ulgi.
- Chwileczkę! - Szirin podniósł rękę. - Muszę się zastanowić. Umilkł na moment. Później
pstryknął palcami i podniósł głowę. Wyraz jego oczu nie świadczył o wątpliwościach czy
zaskoczeniu.
- Oczywiście... - zaczął, ale nie dokończył, bo piętro wyżej rozległ się nagle łoskot. Binej
wstał raptownie i skoczył w kierunku schodów z okrzykiem:
- Cóż to za licho?! Inni wybiegli za nim.
Wydarzenia następowały szybko. Znalazłszy się pod kopułą obserwatorium Binej objął
jednym żałosnym spojrzeniem potłuczone klisze fotograficzne i nachylonego nad nimi
człowieka. Rzucił się na intruza, chwycił go za gardło. Nastąpiła gwałtowna szarpanina;
nadbiegli inni i nieznajomy uległ pod ciężarem sześciu zacietrzewionych przeciwników.
Ostatni zjawił się zasapany Aton.
- Podnieście go - zakomenderował.
Asystenci cofnęli się opornie i dźwignęli na nogi zdyszanego intruza z posiniaczonym
czołem i w podartym ubraniu. Miał on krótką, jasną brodę, ufryzowaną wymyślnie na sposób
praktykowany przez kultystów.
Binej chwycił go za kołnierz, potrząsnął nim mocno.
- Co ci do łba strzeliło, złodzieju? Nasze klisze...
- Nie klisz szukałem - przerwał chłodno kultysta. - To był przypadek.
Spojrzenie Bineja pobiegło śladem pałającego wzroku napastnika.
- Rozumiem. Chodziło ci o aparaty. Wobec tego przypadek z kliszami to dla ciebie
uśmiech szczęścia. Gdybyś ważył się tknąć aparaty, zginąłbyś powolną i bolesną śmiercią. A
tak... - podniósł zaciśniętą pięść.
Aton chwycił go za rękaw.
- Stop! Daj mu spokój, Binej.
Młody technik zawahał się, niechętnie opuścił rękę. Astronom usunął go z drogi i stanął
oko w oko z kultysta.
- Pan ma na imię Latimer, prawda?
Kultysta skłonił się sztywno i wskazał symbol na biodrze.
- Jestem Latimer 25, adiutant trzeciej klasy Jego Wzniosłości Sora 5.
- I... - Aton zmarszczył siwe brwi - towarzyszył pan Jego Wzniosłości w czasie
zeszłotygodniowych odwiedzie u mnie?
Latimer skłonił się ponownie.
- A czego chce pan teraz?
- Niczego, co. mógłby mi pan dać dobrowolnie.
- Zapewne przysłał pana Sor 5. A może to pański własny pomysł?
- Nie odpowiem na to pytanie.
- Czy mam oczekiwać innych gości?
- I na to nie odpowiem.
Aton spojrzał na zegarek, sposępniał jeszcze bardziej.
- O co chodzi Jego Wzniosłości? - zapytał. - Przecież dotrzymuję układu. Latimer
uśmiechnął się blado, ale nie odpowiedział.
- Prosiłem Sora 5 o dane, których wyłącznie kult może dostarczyć. Otrzymałem je i
jestem wdzięczny. W zamian obiecałem dowieść prawdy podstawowych wierzeń kultu.
- Tej prawdy nie trzeba dowodzić - padła wyniosła odpowiedź. - Wystarczający dowód
stanowi Księga Objawienia.
- Dla garstki wyznawców kultu. Zechce pan nie wypaczać mojej myśli. Obiecałem dać -
naukowe podstawy waszym wierzącym. Obietnicę spełniam.
Oczy kultysty zwęziły się, zabłysły gniewnie.
- Tak. Spełnia pan z przebiegłością godną lisa. Pańskie badania rzekomo potwierdzają
naszą wiarę, zarazem jednak czynią ją najzupełniej zbędną. Ciemność i gwiazdy przedstawia pan
jako zjawiska naturalne, co pozbawia je właściwego znaczenia. To świętokradztwo,
bluźnierstwo.
- Nie moja wina. Fakty pozostają faktami. Mogę je tylko stwierdzić.
- Pańskie tak zwane fakty to czcza iluzja. Aton tupnął gniewnie.
- Skąd pan wie?
- Wiem! - odpowiedział Latimer tonem niezachwianego przekonania.
Sędziwy dyrektor spurpurowiał, lecz gestem ręki uspokoił Bineja, który zaczął coś żywo
szeptać.
- Czego więc żąda od nas Sor 5? - podjął. - Jak mi się zdaje, jest nadal zdania, że próby
przygotowania świata do podjęcia stosownych kroków przeciw groźbie powszechnego obłędu
mogą narazić na potępienie nieprzeliczoną ilość dusz. Próby te nie przynoszą rezultatów. Może
będzie to pewną pociechą dla Jego Wzniosłości.
- Same próby wyrządziły dosyć szkód. Trzeba położyć kres waszym grzesznym
zabiegom, by uzyskać wiadomości z pomocą szatańskich instrumentów. My jesteśmy posłuszni
woli gwiazd. Mogę jedynie ubolewać, że własna niezręczność nie pozwoliła mi zniszczyć
diabelskich wynalazków.
- Niewiele by pan zdziałał - odpowiedział Aton. - Wszystkie dane, z wyjątkiem
ostatecznego dowodu, który zamierzamy wkrótce uzyskać, są w miejscu niedostępnym
zamachom. Ale to nie zmienia pańskiej obecnej sytuacji przestępcy i włamywacza - zwrócił się
do zgrupowanych za nim asystentów. - Niech ktoś wezwie policję.
- Do wszystkich diabłów! - obruszył się pełen niesmaku Szirin. - Co ty wyprawiasz,
Aton? Nie pora na hece. Zaczekaj - energicznie wystąpił do przodu. - Ja to załatwię. Aton
spojrzał z góry na psychologa.
- Zechcesz pozwolić, że załatwię sprawę po swojemu. Pamiętaj, jesteś tu osobą
postronną. Szirin skrzywił się wymownie.
- Po co zawracać sobie głowę wzywaniem policji, stwarzać zbędne trudności, skoro
całkowite zaćmienie jest kwestią minut, a nasz gość jest gotów zobowiązać się słowem honoru,
że tu zostanie i nie narobi kłopotu?
- Odmawiam! - zawołał żywo kultysta. - Róbcie, co chcecie, ale prosta uczciwość każe
mi uprzedzić, że przy pierwszej sposobności dokończę zadania, które mnie tutaj sprowadziło. Do
tego zobowiązuję się słowem honoru. Jeżeli mi ufacie, lepiej wezwijcie policję.
Życzliwy uśmiech rozjaśnił twarz psychologa.
- Straszny z pana uparciuch. Lepiej pogadajmy trochę. Widzi pan tego młodego
człowieka pod oknem? Silny, bez skrupułów, skory do bicia... Kiedy rozpocznie się zaćmienie,
nie będzie miał do roboty nic poza pilnowaniem pana. Jestem też ja, może przyciężki do walki,
ale też się przydam. Rozumie pan?
- Rozumiem. I cóż z tego? - rzucił lodowato Latimer.
- Proszę posłuchać. Kiedy rozpocznie się zaćmienie, Teremon i ja zaprowadzimy pana do
małego schowka o jednych drzwiach z kolosalnym zamkiem i bez okna. Posiedzi pan tam, póki
będzie trzeba.
- A następnie - podchwycił godnie kultysta - nie znajdzie się nikt, kto by mnie uwolnił.
Wiem nie gorzej niż wy, wiem o wiele lepiej, jakie znaczenie posiadają gwiazdy. Oszalejecie
wszyscy, trudno zatem liczyć, by ktoś pamiętał, że jestem zamknięty w schowku. Grozi mi
uduszenie albo powolna śmierć z głodu. Czy nie mam racji? Czego innego można oczekiwać od
bandy naukowców? Ale słowa honoru nie dam. To kwestia zasad nie podlegających dyskusji.
Zblakłe oczy dyrektora przybrały wyraz niepokoju.
- Doprawdy, Szirin... Zamknąć tak człowieka...
- Za pozwoleniem! - psycholog uciszył Atona energicznym ruchem dłoni. - Nie sądzę, by
sprawy zaszły tak daleko. Latimer próbuje blefować. Cwaniak! Ale i ja nie jestem psychologiem
tylko dlatego, że lubię brzmienie tego wyrazu - uśmiechnął się do kultysty. - Chyba nie
podejrzewa pan, że na serio myślę o czymś równie niskim jak zagłodzenie pana na śmierć. Mój
miły! Jeżeli zamkniemy pana w schowku, nie zobaczy pan Ciemności ani gwiazd! Wystarczy
pobieżna znajomość elementarnych wierzeń kultu, by wiedzieć, że odcięcie od gwiazd w czasie,
kiedy widnieją na niebie, równa się dla pana utracie nieśmiertelnej duszy. Poczytuję pana za
człowieka honoru. Uwierzę na słowo, jeżeli zechce pan obiecać, że zaniecha wszelkich dalszych
szkodliwych dla nas kroków.
Latimer jak gdyby skurczył się, zmalał. Żyły na czole mu nabrzmiały.
- Daję słowo - powiedział głucho i dodał zaraz z nagłą pasją: - Pociesza mnie tylko myśl,
że wszyscy będziecie potępieni z racji swoich praktyk.
Odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku znajdującego się opodal drzwi wysokiego
stołka o trzech nogach.
Szirin skinął na reportera.
- Niech pan siądzie przy nim, Teremon. Na wszelki wypadek... Hej! Teremon!
Dziennikarz nie zareagował. Wargi miał pobladłe.
- Spójrzcie!
Palec, którym wskazywał w niebo, drżał. Głos był zdławiony, ochrypły.
Wszyscy wstrzymali oddech. Oczy spoglądające śladem wyciągniętego palca
znieruchomiały.
Beta była znacznie z jednej strony okrojona!
Znikoma smuga czerni, nie szersza niż paznokieć, urastała w oczach przerażonych
widzów do rozmiarów czeluści nieubłaganego przeznaczenia.
Po chwili osłupienia rozległ się gwar zmieszanych głosów. Trwał krótko i ustąpił miejsca
ożywionej metodycznej działalności. Wszyscy wrócili do wyznaczonej pracy. W szczytowym
momencie brakło czasu na wzruszenia. Ostatecznie to grono naukowców miało konkretne
zadania. Nawet Aton gdzieś znikł.
- Wstępny kontakt nastąpił plus minus piętnaście minut temu - odezwał się prozaicznie
Szirin. - Trochę za wcześnie. Ale i tak nieźle, biorąc pod uwagę błędy nieuniknione w
wyliczeniach.
Rozejrzał się dokoła, podszedł na palcach do zapatrzonego wciąż w okno Teremona i
odciągnął go lekko.
- Aton jest wściekły - szepnął. - Niech pan trzyma się na uboczu. Przegapił wstępny
kontakt z powodu awantury z Latimerem. Lepiej go unikać, bo każe pana wyrzucić przez okno.
Reporter skinął głową i usiadł bez słowa. Psycholog spojrzał nań ze zdziwieniem.
- Do licha! - zawołał. - Dygoce pan cały, człowieku!
- Co?
Teremon oblizał zaschłe wargi. Próbował się uśmiechnąć.
- Niezbyt dobrze się czuję. To fakt - bąknął. Szirin zmierzył go chłodnym wzrokiem.
- Ale nie traci pan odwagi, prawda?
- Nie! - obruszył się gwałtownie. - Nie! Proszę mi dać trochę czasu. Ja... Nie mogłem
uwierzyć w te brednie... Nie wierzyłem... Dopiero teraz! Proszę mi dać trochę czasu. Muszę się
zastanowić, przywyknąć... Wy wszyscy szykowaliście się dwa miesiące, może dłużej...
- Tak. To racja - przyznał z namysłem psycholog. - Proszę posłuchać! Ma pan kogoś
bliskiego? Żonę, dzieci, rodziców?
- Chodzi o Kryjówkę, prawda? - reporter pokręcił głową. - Nie, proszę się nie kłopotać.
Mam tylko siostrę. Mieszka dwa tysiące mil od Saro. Nie znam nawet bliższego adresu.
- No, a pan? Zdążyłby pan jeszcze do Kryjówki. Jest jedno wolne miejsce, moje. Nic tu
po panu, a w przyszłości...
- Podejrzewa pan, że umieram ze strachu - przerwał cicho Teremon. - Nie, drogi panie.
Jestem dziennikarzem. Zlecono mi reportaż i nie myślę rezygnować.
Psycholog uśmiechnął się mętnie.
- Rozumiem. Ambicja zawodowa.
- Niech i tak będzie... Do licha! Oddałbym prawą rękę za butelkę bodaj o połowę
mniejszą niż ta, którą pan wysuszył. Bardzo by mi się przydała... - urwał, bo Szirin dał mu nagle
kuksańca.
- Słyszy pan? - rzucił i ruchem głowy wskazał kultystę, który, niepomny na nic, stał
zapatrzony w okno i z wyrazem zachwytu na twarzy mamrotał coś przeciągłym, śpiewnym
głosem.
- Co on mówi? - zapytał dziennikarz.
- Cytuje piąty rozdział Księgi Objawienia. Cicho! Niech pan słucha.
Głos Latimera wzmógł się nagle, zadźwięczał nutą uniesienia.
“Działo się, iż w owe dni słońce Beta trzymało coraz dłużej i dłużej samotną stróże na
niebiesiech, aż przyszła pora, gdy przez całe pół obrotu zostało samo jedno i świeciło nad
Lagazą, umniejszone i ostygłe.
I ludzie gromadzili się na miejskich placach oraz drogach publicznych, by dziwować się i
radzić, bowiem zawładnął nimi upadek ducha. Myśli mieli zmącone, mowę zająkliwą, a dusze
ich oczekiwały przybycia gwiazd.
A w mieście Trigon, w samo południe, wystąpił Wendret 2 i tako prawił ludziom z
Trigonu: »Słuchajcie moich słów, o, grzeszni! W pogardzie macie sprawiedliwość, atoli bliski
jest dzień porachunku. Oto Grota nadchodzi, aby pochłonąć Lagazę, a także was i wszystko, co
się wokół znajduje«.
Kiedy zaś prawił tak, wargi Groty Ciemności minęły skraj Bety i zniknęła ona z niebios
Lagazy. Gromko odezwały się krzyki, a wielki lęk ogarnął ludzkie dusze.
Działo się tak, że Ciemność Groty padła na Lagazę i na całej powierzchni jej zamarło
światło. Ludzie jakoby zaniewidzieli, albowiem nikt nie mógł dojrzeć sąsiada, jakkolwiek
oddech jego czuł na swoim licu.
I wśród powszechnej czerni zajaśniały nieprzeliczone gwiazdy, a przybycie ich
zwiastowała muzyka takiej krasy, że nawet liście drzew odmieniły się w języki wołające ku
niebiosom w zachwyceniu.
W onej to chwili dusze opuściły ludzkie ciała, a ludzie odmienili się w srogie bestie i
niby dzik zwierz puszczy uganiali się wśród wrzawy ulicami miast Lagazy.
Z gwiazd spłynął Ogień Niebiański, a gdzie spoczął, miasta Lagazy obracały się w
pogorzeliska i nie zostało śladu człowieka ani dzieł jego.
Naonczas...
Nuta głosu Latimera uległa ledwie uchwytnej zmianie. Kultysta nie spojrzał w stronę
słuchaczów, lecz zdał sobie widać sprawę z ich skupionej uwagi. Gładko, bez pauzy dla
oddechu, zmienił ton, począł wymawiać sylaby bardziej melodyjnie, płynniej.
Teremon patrzył nań zdziwiony. Wyrazy zdawały mu się niemal znajome, chociaż
różniły się akcentem, sposobem wymawiania samogłosek. Mimo to recytacja Latimera była
niezrozumiała.
Szirin uśmiechnął Się chytrze.
- Przeszedł na jakiś starocykliczny język, pewno z tradycyjnego dla kultystów drugiego
cyklu. Widzi pan, w tym języku była początkowo napisana Księga Objawienia.
- Mniejsza z nim. I tak dosyć usłyszałem - Teremon cofnął się z krzesłem, przygładził
włosy dłonią, która już nie drżała. - Znacznie mi lepiej.
- Istotnie? - zapytał Szirin nie bez zdziwienia.
- Znacznie mi lepiej, mówię panu! Wzięło mnie przed chwilą! Słuchałem pańskiej
gadaniny na temat grawitacji. Później zobaczyłem początek zaćmienia. Prawie się wykończyłem.
Ale to... - lekceważącym gestem wskazał jasnobrodego kultystę. - Coś podobnego opowiadała
mi niańka. Przez całe życie drwiłem z takich bredni. Trudno, bym się dziś dał nastraszyć. -
Dziennikarz odetchnął głęboko i podjął siląc się na ton swobodny. - Ale dla zachowania dobrej
formy wolę odwrócić krzesło tyłem do okna.
- Słusznie - przyznał psycholog. - I radziłbym mówić ciszej. Aton wydobył właśnie
głowę z pudła, w którym ją trzymał. A jak spojrzał na pana! Taki wzrok powinien zabijać.
Teremon skrzywił się z niesmakiem.
- Zupełnie zapomniałem o staruszku.
Starannie odwrócił krzesło tyłem do okna, zerknął przez ramię na kultystę.
- Przyszło mi na myśl - zaczął znów półgłosem - że musi istnieć jakieś zabezpieczenie
przeciw gwiezdnemu obłędowi. Jak pan sądzi?
Psycholog zrazu nie odpowiedział. Zamyślił się, zerknął w kierunku słońca. Beta minęła
zenit. Odblask z okna, który tworzył na podłodze krwawy prostokąt, dosięgną! brzucha Szirina.
Ciemny rąbek zmienił się tymczasem w czarną plamę zakrywającą trzecią część Bety.
Psycholog wzdrygnął się, a gdy odwrócił głowę, jego pulchne policzki wydawały się mniej
czerstwe. Z prawie wstydliwym uśmiechem również odwrócił swoje krzesło.
- Myślę - odezwał się - że w samym Saro dwa miliony ludzi odzyskało nagle wiarę i na
gwałt próbuje przystać do kultystów - uśmiechnął się ironicznie. - Kult przeżywa godzinę
niespodziewanego odrodzenia. Zapewne wykorzysta ją należycie. Przepraszam... Co pan mówił?
- Ja? Niepokoi mnie pytanie, jak kultyści przekazują Księgę Objawienia z jednego cyklu
w drugi, a zwłaszcza kto i kiedy mógł ją napisać. Musi istnieć jakieś zabezpieczenie przeciw
gwiezdnemu obłędowi, bo gdyby wszyscy potracili zmysły, księga nie mogłaby powstać.
Psycholog zmierzył Teremona pochmurnym wzrokiem.
- Oczywiście, młody człowieku, nie dysponujemy wiarygodnymi zeznaniami naocznych
świadków. Mamy jednak jako tako wyrobiony pogląd na sprawę. Proszę posłuchać. Trzy
kategorie ludzi mogły znieść katastrofę stosunkowo dobrze. Po pierwsze ci nieliczni, którzy nie
zobaczyli gwiazd: niewidomi albo pijani do nieprzytomności od początku zaćmienia do końca.
Zostawmy ich w spokoju, bo nie potrafią dać żadnego świadectwa. Druga kategoria to dzieci do
sześciu lat, dla których świat jest tak nowy i dziwaczny, że nie zatrwożą ich nawet gwiazdy i
Ciemność. Poczytują kataklizm za jeszcze jeden nowy szczegół obcego środowiska. Rozumie
pan, prawda?
- Zapewne - bąknął reporter tonem powątpiewania.
- Na koniec są osobnicy o umyśle zbyt prymitywnym, by mogły w nim nastąpić
gwałtowne i nieodwracalne zaburzenia. Zaćmienie nie może zbytnio dotknąć ludzi minimalnie
wrażliwych, takich dla przykładu, jak ciemny, zatyrany chłop. Widzi pan - po jednym z
kataklizmów dzieci zachowały mętne wspomnienia, które uzupełnione niedorzecznym bełkotem
debilów, dały początek Księdze Objawienia. Jak stąd wynika, materiału historycznego
dostarczali ludzie najmniej powołani na twórców historii; małe dzieci i półgłówki. Oni stworzyli
Księgę Objawienia przepisywaną, zmienianą i wznawianą z cyklu na cykl.
- Sądzi pan, że przekazywano ją metodą, którą dziś chcecie zastosować wobec tajemnic
prawa grawitacji?
- Może - Szirin wzruszył ramionami. - Nie chodzi o szczegóły metody. Fakt, że Księgę
Objawienia przekazywano. Zmierzam do czegoś zupełnie innego. Może to być jedynie bełkot,
jeżeli nawet opiera się na prawdzie. Przypomina pan sobie nieudany eksperyment z otworami w
dachu, który przeprowadzili Imot i Faro?
- Naturalnie.
- Wie pan, dlaczego nie powiod... - Szirin urwał i wstał wyraźnie zaniepokojony, bo do
rozmawiających zbliżył się Aton z twarzą przypominającą tragiczną maskę.
- Co się stało?! - zawołał psycholog.
Kiedy Aton odprowadzał go na stronę, Szirin wyczuwał łokciem drżenie jego palców.
- Nie tak głośno! - zaczął dyrektor cichym, udręczonym głosem. - Przed chwilą przyszła
bezpośrednią linią wiadomość z Kryjówki.
- Coś nie w porządku? - zaniepokoił się Szirin.
- Nie tam. Już opieczętowali wejście. Do pojutrza zostaną jak w grobie. Są bezpieczni.
Ale miasto... Nie wyobrażasz sobie, Szirin... Straszliwy zamęt... - sędziwy astronom zdradzał
wyraźne zaburzenia mowy.
- No i co? - rzucił niecierpliwie Szirin. - Będzie jeszcze gorzej. Czemu się trzęsiesz? -
urwał, lecz po chwili podjął podejrzliwie. - Powiedz no, jak się czujesz?
Oczy Atona błysnęły gniewnie. Później zblakły, przybierając trwożny wyraz.
- Nic nie rozumiesz. Kultyści nie próżnują. Podburzają ludność do szturmu na
obserwatorium. Obiecują natychmiastowy stan łaski, zbawienie wieczne... Czego nie obiecują!
Co robić, Szirin?
Psycholog pochylił czoło. Długo przyglądał się w zamyśleniu szpicom swoich butów,
bębnił palcami po brodzie. Wreszcie podniósł wzrok.
- Co robić? - rzucił szorstko. - Nic. Nie mamy nic do roboty. Czy twoi ludzie wiedzą?
- Nie. Skąd znowu!
- Dobrze. Utrzymaj sekret. Ile czasu do całkowitego zaćmienia?
- Niespełna godzina.
- Nie ma rady. Ale można iść na hazard. Trzeba czasu, żeby zgromadzić i zorganizować
naprawdę groźny tłum. Doprowadzenie go tutaj potrwa jeszcze dłużej. Znajdujemy się dobre
pięć mil od centrum miasta. Pamiętaj o tym.
Szirin spojrzał przez okno ku stokom wzgórz, gdzie pola ustępowały stopniowo miejsca
koloniom białych domków na peryferiach. Podążył wzrokiem dalej w kierunku stolicy, która
wydawała się mętną plamą na horyzoncie, tumanem mgieł w zamierającym blasku Bety.
- Trzeba czasu - powtórzył nie odwracając głowy. - Pracujmy i módlmy się, aby
całkowite zaćmienie przyszło pierwsze.
Beta była przepołowiona. Linia graniczna wyginała się lekko ku jeszcze jasnej części. Jak
gdyby opadała gigantyczna powieka.
Psycholog nie słyszał stłumionego gwaru w obserwatorium. Odczuwał tylko głęboką
ciszę pobliskich pól. Nawet owady umilkły opanowane grozą. Martwe przedmioty pociemniały...
Wzdrygnął się, gdy głos zabrzmiał tuż nad jego uchem.
- Czy coś się stało? - zapytał Teremon.
- Co?... Nie... Wróć pan na krzesło. Przeszkadzamy tutaj.
Odeszli do swojego kąta, lecz Szirin długo się nie odzywał. Palcem próbował rozluźnić
kołnierzyk, poruszał szyją do przodu i tyłu. Widocznie jednak nie przynosiło mu to ulgi. Nagle
podniósł wzrok.
- Ma pan trudności z oddychaniem? - zapytał.. Dziennikarz szeroko otworzył oczy. Kilka
razy odetchnął głęboko.
- Nie... A dlaczego?
- Myślę, że za długo wyglądałem oknem. Podziałał na mnie zmrok. Trudności z
oddychaniem to jeden z pierwszych objawów klaustrofobii.
Teremon wciągnął głęboko powietrze.
- Nie... Nic mi nie dolega... O! Mamy trzeciego...
Barczysta postać Bineja stanęła między światłem a zaszytą w kąt parą. Szirin spojrzał nań
pytająco.
- Co słychać, Binej?
Młody człowiek zaczął przestępować z nogi na nogę, uśmiechając się z zakłopotaniem.
- Pozwoli pan, że przysiądę się na chwilę? Chciałbym trochę pogadać. Moje aparaty
nastawione. Mogę próżnować aż do całkowitego zaćmienia - urwał, zerknął w stronę kultysty,
który przed kwadransem wydobył z rękawa mały oprawny w skórę tomik i bez słowa zaczął
czytać w głębokim skupieniu. - Nie sprawia kłopotu, prawda?
Szirin pokręcił głową. Prostował ramiona, zmuszał się, by oddychać regularnie, co
pochłaniało całą jego uwagę.
- Ma pan trudności z oddychaniem, Binej? - odezwał się nagle. Binej pociągnął nosem.
- Nie wydaje mi się tu duszno... - odrzekł.
- Ja zaczynam odczuwać coś w rodzaju klaustrofobii - bąknął psycholog tonem
usprawiedliwienia.
- Aha... Na mnie działa to inaczej. Mam wrażenie, że oczy zapadają mi się coraz głębiej.
Widzę mętnie... Jak to wyrazić... No po prostu przedmioty zatraciły wyraźne kontury. I zimno
mi, okropnie zimno.
- Zimno jest naprawdę. To nie złudzenie. - Teremon uśmiechnął się krzywo. - Palce u
nóg mam lodowate, jak gdybym podróżował w wagonie-chłodni.
- Jedno jest konieczne - zabrał głos Szirin. - Trzeba zająć myśli sprawami zewnętrznymi.
Niedawno tłumaczyłem Teremonowi, dlaczego spełzł na niczym eksperyment z dziurami w
dachu.
- Ledwie pan zaczął - wtrącił dziennikarz, objął rękami kolano i wsparł na nim brodę.
- Imot i Faro popełnili błąd, przyjmując Księgę Objawienia zbyt dosłownie. Sądzę, że nie
należy przypisywać gwiazdom właściwości fizycznych. Być może w absolutnej ciemności umysł
ludzki odczuwa nieodpartą potrzebę światła, stwarza je więc w wyobraźni. W takim przypadku
gwiazdy stanowiłyby tylko iluzję.
- Innymi słowy - przerwał Teremon - twierdzi pan, że gwiazdy są skutkiem, nie jedną z
przyczyn szaleństwa. Po co zatem fotografie Bineja?
- O ile wiem, po to, by dowieść, iż gwiazdy to złudzenie, a może, by dowieść czegoś
przeciwnego. Ponadto...
Binej przysunął bliżej krzesło. Ożywił się niespodziewanie.
- Cieszę się, że poruszył pan ten temat - oczy błysnęły mu, uniósł palec wymownym
gestem. - Dużo myślałem o gwiazdach i nasunęła mi się pewna koncepcja. Naturalnie to bańka
mydlana. Nie mam zamiaru wysnuwać poważnej teorii. Ale moja koncepcja chyba zasługuje na
uwagę. Chcą panowie posłuchać?
Zawahał się, lecz Szirin zasiadł wygodniej i powiedział:
- Proszę mówić. Słuchamy.
- Otóż przyjmijmy, że we wszechświecie mogą istnieć inne słońca - młody astronom
zająknął się wstydliwie. - Naturalnie mam na myśli słońca tak odległe, że wytwarzane przez nie
światło jest za słabe, byśmy je mogli dostrzec na Lagazie. Pewno to brzmi jak fragment noweli
fantastyczno-naukowej?
- Niekoniecznie. Ale czy tej hipotezy nie obala fakt, że zgodnie z prawem grawitacji
pańskie słońca winny zdradzać swoje istnienie siłą przyciągania?
- Nie - jeżeli znajdują się wystarczająco daleko, w odległości dajmy na to czterech lat
świetlnych albo więcej. W takim przypadku nie bylibyśmy w stanie za obserwować perturbacji
występujących zbyt słabo. Przypuśćmy, że istnieje wiele takich słońc - dziesięć albo nawet
dwadzieścia. Teremon gwizdnął raz jeszcze.
- Wyborny temat artykułu w świątecznym dodatku! Dwadzieścia słońc i kosmos o
średnicy ośmiu lat świetlnych! Czymże jest nasz wszechświat - kruszyną! Ludzie by to pożerali!
- To tylko przypuszczenie - usprawiedliwiał się Binej. - Sądzę jednak, że dostrzegli
panowie sedno sprawy. Podczas zaćmienia, kiedy nie będzie prawdziwego światła słonecznego,
takie słońca, w liczbie dziesięciu czy dwudziestu, mogłyby stać się widoczne. Ze względu na
odległość sprawiałyby wrażenia kropek. Kultyści mówią o milionach gwiazd, ale to oczywista
przesada. W kosmosie nie ma miejsca dla miliona słońc. Chyba, żeby się stykały.
Szirin słuchał z rosnącą uwagą.
- W tym coś jest, Binej - podchwycił. - Przesada stałaby się nieunikniona. Jak panu
zapewne wiadomo, umysł ludzki nie potrafi ogarnąć bezpośrednio liczby większej od pięciu.
Wyżej mamy tylko pojęcie “wiele”. Dziesiątek czy milion... nie ma wtedy różnicy... Wyborny
pomysł!
- Mam także inny - podjął młody astronom. - Przyszło panu kiedy do głowy, że w
odpowiednio prostym systemie grawitacja stanowiłaby bardzo nieskomplikowany problem?
Wyobraźmy sobie świat, w którym jest tylko jedna planeta z jednym słońcem. Planeta krąży po
idealnej elipsie, a pojęcie siły przyciągania narzuca się tak oczywiście, że można je uznać za
pewnik. Na takiej planecie astronomowie odkryliby prawo grawitacji zapewne i bez teleskopu.
Wystarczyłaby obserwacja gołym okiem.
- Czy taki system byłby dynamicznie stabilny? - zapytał Szirin tonem powątpiewania.
- Z pewnością. Należałoby go nazwać układem “jeden do jednego”. Matematycznie
funkcjonowałby bez zarzutu. Mnie jednak interesują bardziej zastrzeżenia filozoficznej natury.
- Miło pomyśleć o czymś takim. Ale to piękna abstrakcja - niby idealny gaz czy zero
absolutne.
- Naturalnie - przyznał Binej. - Najsłabszą stronę stanowi fakt, że na takiej planecie nie
powstałoby życie. Zbyt mało byłoby ciepła i światła. Ale to nie koniec. Gdyby planeta obracała
się dokoła własnej osi, przez połowę każdego dnia musiałaby panować zupełna ciemność.
Niepodobna liczyć, by życie, całkowicie zależne od światła, mogło rozwinąć się w takich
warunkach. Ponadto...
Szirin zerwał się tak raptownie, że przewrócił krzesło.
- Aton przyniósł światło! - przerwał bez ceremonii.
- Światło! - powtórzył Binej i z uśmiechem niewysłowionej ulgi zwrócił głowę w stronę
dyrektora.
Aton piastował w ramionach kilka prętów o calowej średnicy, długich mniej więcej na
stopę. Nad wiązką spoglądał na zgromadzenia asystentów.
- Do roboty! - zakomenderował. - Chodź, Szirin, pomożesz mi.
Psycholog przydreptał do Atona i wspólnymi siłami, wśród absolutnej ciszy, osadzali
jeden po drugim pręty w zaimprowizowanych metalowych uchwytach, zawieszonych na ścianie.
Jak gdyby sprawował najbardziej uświęcony obrzęd religijny, Szirin ożywił zapałkę
płomieniem, który z kolei przytknął do górnego końca jednego z prętów.
Płomień pociemniał, drgnął niepewnie. Później rozjaśnił się nagle i żółtawy blask
syczącej pochodni dobył z mroku pomarszczoną twarz dyrektora. Aton cofnął rękę.
Spontaniczny okrzyk wstrząsnął szybami w oknach.
Nad prętem unosiło się sześć cali chwiejnego blasku! W taki sam sposób zapalili resztą
prętów, dzięki czemu powstało sześć niezależnych źródeł ognia malującego żółtawo głąb
pokoju.
Światło było mętne, jeszcze bardziej przyćmione niż nikły blask Bety. Płomyki drgały
ustawicznie, rodziły dziwaczne cienie, które snuły się po ścianach, niepewne i chwiejne, jak
pijacy. Pochodnie kopciły obrzydliwie, rozsiewając zaduch spalenizny. Dawały jednakże żółte
światło, a to przecież miało swoją wymowę po paru godzinach pod słabnącymi promieniami
Bety. Nawet Latimer oderwał wzrok od książki i z zachwytem gapił się na osobliwe zjawisko.
Szirin począł grzać dłonie przy najbliższym płomyku. Nie dbał o sadze osiadające na
skórze szarymi drobinami.
- Piękne! - mamrotał do siebie. - Cudowne! Nie wiedziałem dotychczas, że żółty kolor
posiada tyle czaru.
Teremon podejrzliwie przyglądał się pochodniom. Marszczył nos, wietrzył cierpki odór.
- Co to takiego? - odezwał się wreszcie.
- Drewno - odparł krótko Szirin.
- Nie! Cal od góry pręt jest już zwęglony. Ogień wyrasta z niczego i świeci.
- W tym właśnie całe piękno. Ma pan przed sobą naprawdę doskonałe urządzenie
produkujące sztuczne światło. Mamy kilkaset takich sztuk, ale większość jest oczywiście w
Kryjówce. Widzi pan... - psycholog zerknął na swoje poczerniałe dłonie, wytarł je chusteczką. -
Widzi pan - wystarczy gąbczasty rdzeń zwykłej trzciny wodnej wysuszyć dokładnie i nasycić
zwierzęcym tłuszczem. Później przytyka się do pręta ogień i tłuszcz płonie bardzo wolno. Pali
się to nieprzerwanie przez blisko pół godziny. Pomysłowe, prawda? Wynalazek jednego z
młodych pracowników naszego uniwersytetu.
Po krótkotrwałej sensacji w obserwatorium ucichło. Latimer przeniósł swoje krzesło
bezpośrednio pod pochodnię i czytał. Jego wargi poruszały się w monotonnym rytmie modłów
do gwiazd. Binej odszedł, by skontrolować aparaty fotograficzne. Teremon skorzystał ze
sposobności i uzupełniał notatki do artykułu, który dnia następnego miał ukazać się w “Kronice
Saro”. Robił to od dwu godzin metodycznie, sumiennie i, jak zdawał sobie sprawę, najzupełniej
bezcelowo.
Wesołe błyski w jego oczach świadczyły, że pracowite zapiski nie dotyczą złowrogiego
nieba, powlekającego się stopniowo ciemną purpurą i coraz bardziej przypominającego barwą
świeżo obrany burak nadprzyrodzonych rozmiarów.
Powietrze jak gdyby gęstniało. Pokój wypełniał niemal dotykalny półmrok. Na tle
szarzyzny rysował się wyraźnie kształt żółtych płomieni. Pochodnie dymiły mocno i syczały. Od
czasu do czasu słychać było ciche, niepewne kroki wokół stołu albo westchnienie człowieka
starającego się zachować spokój w świecie groźnych cieni.
Teremon pierwszy zwrócił uwagę na dobiegające z zewnątrz odgłosy. Były to ledwie
uchwytne echa dźwięku i zapewne przeszłyby niepostrzeżenie, gdyby nie zalegająca pod kopułą
śmiertelna cisza.
Dziennikarz wyprostował się, odłożył notes. Przez chwilę nasłuchiwał. Później wstał
ciężko, niechętnie, przeszedł między solaroskopem a jednym z aparatów fotograficznych i stanął
na tle okna.
Ciszę rozdarł jego krzyk wezbrany grozą.
- Szirin!
Praca ustała. Szirin i Aton znaleźli się momentalnie u boku reportera. Nawet Imot 70,
który siedział wysoko przy wzierniku olbrzymiego solaroskopu, odwrócił się wraz z ruchomym
stołkiem i niespokojnie patrzył ku dołowi.
Na niebie Beta - okopcony, rudy skrawek - po raz ostatni mierzyła Lagazę tragicznym
spojrzeniem. Od strony miasta wschodni widnokrąg ginął w ciemności, a droga łącząca Saro z
obserwatorium przypominała brudnoczerwoną kreskę na tle drzew, które utraciły
indywidualność, tworząc jedną mętną, brunatną masę.
Uwagę przykuwała głównie sama szosa, po której sunęła z wolna inna, niezwykle groźna
brunatna masa.
- Szaleńcy z miasta! - zabrzmiał zdławiony głos Atona. - Idą!
- Ile czasu do całkowitego zaćmienia? - zapytał psycholog.
- Kwadrans, ale... Ale oni tu będą za pięć minut.
- Nie szkodzi. Pracujcie dalej. Zdołamy ich powstrzymać. Obserwatorium to istna
forteca. Aton! Na wszelki wypadek nie spuszczaj z oka tego młodego kultysty. Teremon, za
mną!
Po chwili psycholog był za drzwiami. Teremon deptał mu po piętach. Pod sobą mieli
szerokie, kręcone schody, które opadały spiralą i w głębi szybu nikły pośród szarego mroku.
Pierwszy impet przeniósł ich o pięćdziesiąt stóp niżej. W górze zniknął żółtawy prostokąt
otwartych drzwi. Z dołu nacierała złowroga czerń.
Szirin zatrzymał się, chwycił za pierś pulchną dłonią. Oczy wyszły mu z orbit.
- Brak... mi.. tchu... - wyjąkał przerywanym głosem. - Idź dalej sam, Teremon...
Zarygluj... drzwi... Wszystkie!...
O kilka stopni niżej dziennikarz przystanął również, odwrócił głowę.
- Nie wytrzyma pan minutę dłużej?
Szirin sapał głośno. Wdychał i wydychał powietrze, jak gęsty, lepki syrop. Zdawał sobie
sprawę, że na myśl o samotnym zapadnięciu w tajemniczą Ciemność wzbiera w nim panika.
Otwarcie mówiąc - bał się.
- Proszę zaczekać - powiedział Teremon. - W tej chwili wrócę.
Wspiął się na górę, po dwa stopnie naraz. Serce waliło mu jak młotem - bynajmniej nie
ze zmęczenia. Wtargnął do pokoju i gwałtownie wyrwał pochodnię z oprawki. Cuchnęła
brzydko. Dym gryzł w oczy, oślepiał. Ale Teremon ściskał w ręku źródło światła, jak gdyby miał
ochotę ucałować je radośnie. Kiedy zbiegał schodami, płomyk chwiał się, umykał do tyłu.
Psycholog odemknął powieki i jęknął głucho, kiedy Teremon nachylił się i potrząsnął go
za ramię.
- Już dobrze. Trzymaj się, Szirin. Mamy światło. Uniósł pochodnię nad głową, chwycił
psychologa za łokieć i poczęli schodzić w opiekuńczym, jasnym krążku. W pomieszczeniach
biurowych na parterze było nieco widniej, więc Teremon odczuł wyraźną ulgę. Groza
ustępowała.
- Trzymaj! - rzucił szorstko wręczając pochodnię Szirinowi. - Słyszysz, co się tam dzieje?
Przez zamknięte drzwi dobiegały strzępy ochrypłych, nieartykułowanych wrzasków.
Ale Szirin miał słuszność. Obserwatorium było zbudowane jak forteca. Wzniesiono je w
ubiegłym stuleciu, kiedy neogawotański styl architektury osiągał szczyty rozkwitu i brzydoty.
Budowniczowie mieli na względzie raczej wygodę i trwałość niż piękno.
W oknach widniały kraty z grubych na cal żelaznych prętów, zapuszczonych głęboko w
betonowe futryny. Potężnych ścian nie nadwerężyłoby nawet trzęsienie ziemi, a ogromną
dębową płytę głównych drzwi wzmacniały metalowe ćwieki.
Teremon wyciągnął rękę. Rygle szczęknęły głucho.
W przeciwległym końcu korytarza Szirin klnąc półgłosem wskazywał ręką zamek
bocznych drzwi, wyważony, bezużyteczny.
- Z pewnością Latimer dostał się tędy - powiedział.
- Nie stój w miejscu! - rzucił niecierpliwie reporter. - Pomóż przesuwać meble. I nie tkaj
mi pod nos pochodni. Duszę się dymem! - strofował psychologa wlokąc ciężki stół w kierunku
drzwi.
Nim upłynęły dwie minuty, stanęła barykada, która brak piękna i symetrii wyrównywała
wagą i oporem bezwładnej masy.
W oddali słychać było kołatanie gołymi pięściami w drzwi. Bezładne krzyki tłumu
wydawały się dalekie, nierealne.
Napastnicy wyruszyli z Saro, opanowani jedynie dwoma uczuciami. Pragnęli zniszczyć
obserwatorium i dzięki temu zyskać obiecywane przez kultystów zbawienie, a ponadto ulegali
niepohamowanemu obłędnemu przerażeniu. Nie było czasu, by starać się o pojazdy, broń,
przywódcę lub jaką bądź organizację. Pieszo ruszyli na obserwatorium, aby je szturmować
gołymi rękami.
Byli na miejscu. Ostatnie rubinowe krople blasku Bety spływały na Lagazę, oświetlając
mętnie ludzi, którym został jedynie powszechny paraliżujący strach. - Wracajmy na górę! -
rzucił Teremon.
Pod kopułą tylko Imot został na dawnym miejscu przy solaroskopie. Inni zebrali się
wokół aparatów fotograficznych. Binej wydawał polecenia schrypniętym, pełnym napięcia
głosem.
- Uwaga! Zdejmuję Betę tuż przed całkowitym zaćmieniem i zmieniam kliszę. Każdy z
was ma jeden aparat. Pamiętacie czas ekspozycji?
Odpowiedział mu zdyszany szmer potakiwań.
Binej przetarł oczy dłonią.
- Jak tam pochodnie, palą się? Mniejsza z nimi. Widzę - wyprostował się na krześle. -
Pamiętajcie... Nie kusić się o dobre zdjęcia. Nie marnować czasu, żeby objąć dwie gwiazdy.
Wystarczy jedna. A jeżeli... Jeżeli ktoś poczuje, że... że z nim źle... niech nie dotyka aparatów.
W pobliżu drzwi Szirin szepnął Teremonowi:
- Zaprowadź mnie do Atona. Nie widzę go.
Dziennikarz milczał. Mętne sylwetki ukazywały się i nikły. W górze pochodnie
przypominały drobne żółte plamki.
- Ciemno! - westchnął żałośnie.
Psycholog wyciągnął ręce, omackiem poczłapał przed siebie.
- Aton! - wołał. - Aton! Teremon chwycił go za ramię.
- Czekaj! Zaprowadzę cię.
Z trudnością brnął przez pokój. Zamykał oczy, żeby nie widzieć Ciemności. Usiłował nie
myśleć o własnym wewnętrznym chaosie.
Nikt ich nie słyszał, nikt nie zwracał na nich uwagi. Szirin zataczał się wzdłuż ściany.
- Aton! Aton!
Nagle poczuł dotknięcie rozdygotanych palców, usłyszał szept.
- To ty, Szirin?
- Aton! - psycholog zaczął oddychać normalnie. - Nie przejmuj się tłumem. Ten gmach
wytrzyma.
Kultysta Latimer wstał. Twarz miał wykrzywioną spazmatycznie. Dał słowo. Jeżeli je
złamie, narazi duszę na zgubę. Ale został sterroryzowany, niczego nie obiecał z własnej woli.
Gwiazdy pojawią się rychło... Nie może stać bezczynnie, pozwolić... Mimo wszystko jednak
wiąże go słowo...
Binej uniósł głowę. Jego ledwie widoczna twarz majaczyła w półmroku, gdy spoglądał
na ostatnie promienie Bety. Później pochylił się znów nad aparatem. Wtedy Latimer powziął
decyzję. Wyprostował się, zacisnął pięści tak, że paznokcie wpiły mu się w dłonie. Zatoczył się i
na oślep ruszył z miejsca. Przed sobą miał tylko cienie. Nawet podłoga pod stopami zdawała się
niematerialna.
Nagle zderzył się z kimś, kto go obalił i przygniótł całym ciężarem. Kultysta poczuł na
szyi kleszcze palców. Podciągnął kolano, uderzył nim napastnika.
- Puść, bo zabiję! - ryknął.
Teremon, porażony nagłym bólem, wrzasnął głośno. Później syknął przez zęby:
- Ty złodzieju, oszuście!
Nagle uświadomił sobie wszystko. Usłyszał drżący głos Bineja.
- Mam! Mam! Do aparatów, chłopcy!
Reporter odczuł w niepojęty sposób, że ostatnia nić słonecznego blasku pociemniała i
zgasła. Jednocześnie usłyszał zdławiony jęk Bineja i szczególny, cichy i krótki, okrzyk Szirina -
histeryczny chichot przerwany chrapnięciem. Uświadomił też sobie ciszę - nagłą śmiertelną,
głuchą ciszę za murami gmachu.
Przeciwnik omdlał mu w rękach, spojrzał więc w jego oczy i zobaczył w nich pustkę -
odbijającą żółtawy blask pochodni. Przez pianę na wargach kultysty dobywało się żałosne
zwierzęce skomlenie.
Urzeczony grozą Teremon dźwignął się na łokciu, zwrócił wzrok w stronę złowieszczej
czerni okna.
I wtedy zobaczył gwiazdy! Nie marne trzy tysiące sześćset gwiazd widocznych z Ziemi!
Lagaza znajdowała się w centralnym punkcie olbrzymiej galaktyki. Trzydzieści tysięcy słońc
jaśniało przytłaczającym splendorem, stanowiąc groźbę straszniejszą nawet od szalonego
wichru, który wstrząsał zlodowaciałym, jałowym światem.
Teremon wstał z wysiłkiem. Brak mu było tchu. Mięśnie kurczyły się boleśnie pod
wpływem paniki, niemożliwej do zniesienia. Popadał w obłęd i zdawał sobie z tego sprawę, więc
rozproszone resztki świadomości szamotały się w nim szukając ucieczki z beznadziejnej
powodzi mrocznego lęku. Okropnie było wiedzieć, że nadchodzi szaleństwo, że za moment, on,
Teremon, zostanie ciałem na miejscu, lecz wszystko, co najistotniejsze, odejdzie odeń, zapadnie
w czarną otchłań szaleństwa. To była Ciemność - mrok, chłód, zatracenie. Waliły się jasne
ściany światła. Jak mordercze, czarne gruzy przytłaczały, miażdżyły.
Zderzył się z kimś pełznącym na czworakach, lecz zdołał jakoś nad nim przeleźć.
Podnosił ręce do umęczonego gardła. Zataczając się zmierzał ku pochodniom, których blask
pozbawiał go resztek wzroku.
- Światło! - zawodził. - Światło!
Gdzieś niedaleko Aton płakał, zanosił się szlochaniem jak przerażone dziecko.
- Gwiazdy! - jęczał. - Wszędzie gwiazdy! Nie wiedzieliśmy nic! Myśleliśmy, że sześć
gwiazd to już wszechświat! Gwiazdy! Wszędzie gwiazdy! I Ciemność! Mury padają! Nie
wiedzieliśmy nic, nie wiemy, nie dowiemy się nigdy... Strącona przez kogoś pochodnia upadła
na podłogę i zgasła z sykiem. Przybliżyła się groza gwiazd.
Za oknem, na widnokręgu, od strony Saro, purpurowa łuna zaczęła rosnąć, jaśnieć,
przybierać na sile. Nie był to odblask słonecznego światła.
Zapadła długa noc.
Stephen Barr - Jądro krystalizacji
Kiedy wróciłem z biura do domu, byłem nie tyle zmęczony, co rozbity, lecz skutek był
ten sam. Wszedłem do mieszkania, w którym znać było nieobecność żony, i wziąłem zimny
prysznic. Temperatura w śródmieściu, według radia, wynosiła trzydzieści stopni, ale na moim
termometrze było trzydzieści sześć. Ubrałem się i przeszedłem do saloniku - mocno żałowałem,
że nie ma mojej żony, Molly, aby mi powiedziała, dlaczego dom sprawia wrażenie tak
zaniedbanego.
Co one takiego robią, myślałem, czego ja nie zrobiłem? Odkurzyłem dywan, sprzątnąłem
wszędzie, poprawiłem poduszki. Co jeszcze? A, popielniczki! Wypróżniłem je, umyłem,
postawiłem z powrotem, ale w pokoju nadal znać było nieobecność kobiety.
Miałem w ogóle zły dzień. Zapomniałem nakręcić budzik, musiałem się więc bardzo
spieszyć, aby zdążyć na dyskusję w sprawie opowiadań w studio stacji telewizyjnej, dla której
piszę. Nie zwróciłem uwagi, że nadciąga burza, więc iście podzwrotnikowa ulewa zaskoczyła
mnie bez parasola. Byłbym wrócił do domu, ale podjechała akurat taksówka, którą zwolniła
właśnie jakaś kobieta, więc popędziłem wśród deszczu i wsiadłem.
- Róg Madison i Pięćdziesiątej Czwartej - powiedziałem.
- Dobra - odparł kierowca. Usłyszałem zapuszczanie motoru. Kierowca zapuszczał
motor, zapuszczał, ale bez skutku.
- Bardzo mi przykro - rzekł po chwili - ale musi pan znaleźć inną taksówkę. Powodzenia.
Deszcz, jeśli to możliwe, padał jeszcze większy. Rozwinąłem gazetę, przykryłem nią
kapelusz i pobiegłem do kolejki podziemnej. Trzy przecznice. Ruch zatrzymywał mnie na
każdym skrzyżowaniu, więc gdy zbiegłem na peron - tuż po odejściu kolejki - byłem
przemoczony do nitki.
Po długim czekaniu wsiadłem do następnej kolejki, która spóźniła się na połączenie w
śródmieściu. To samo zdarzyło się przy następnych dwóch przesiadkach, ale kiedy wyszedłem
wreszcie na ulicę, przekonałem się, że deszcz ustał.
Zbliżając się do biura minąłem długi wykop, który szykowano pod fundamenty nowego
budynku. Gromadka gapiów, jak zwykle, przyglądała się spychaczom i robotnikom, w
szczególności zaś człowiekowi ze świdrem pneumatycznym, który rozwalał ogromną grudę
skamieniałej gliny. W chwili gdy na to spojrzałem, odpadł duży kawał grudy i spod spodu
ukazała się jakby bryła brudnego szkła wielkości sporej skrzyni. Rozbłysła w promieniach
słońca i w tym samym momencie trafił w nią świder.
Rozległ się szklisty dźwięk i bryła rozpadła się. Jeden z kawałów uderzył robotnika w
plecy, najwyraźniej nie robiąc mu żadnej krzywdy. W tej samej chwili, w chwili wybuchu, jeśli
to można tak nazwać, poczułem jakby ukłucie w twarz i dotknąwszy policzka zobaczyłem na
palcach krew. Wytarłem twarz chustką, zadraśnięcie było nieznaczne, mimo to krwawienie nie
ustawało. Wstąpiłem więc do apteki, kupiłem plaster i zakleiłem rankę. Gdy wreszcie
przyszedłem do studia, okazało się, że jest już po konferencji.
Był to typowy przykład tego, co się dzieje w środowisku zwanym, zależnie od tego, czy
stoi się wysoko, czy nisko w hierarchii, światem reklamy, grą reklamową czy też reklamowym
kanciarstwem.
W drodze powrotnej znowu gubiłem połączenia i wróciłem późno. W bramie mojego
bloku spotkałem znajomego policjanta rozmawiającego z dozorcą.
- Dzień dobry, panie Graham - odezwał się - co to było u was w Telewizji? - Spojrzałem
pytająco, więc wyjaśnił: - Słyszeliśmy przed chwilą, że w pańskim biurze wszystkie sześć wind
stanęło równocześnie. Zwariowana historia. Pan był przy tym?
- Nie, nie byłem - odparłem, a w duchu pomyślałem, że u nas w reklamie wszystko jest
możliwe. Poszedłem wprost do siebie.
Psychiatrzy twierdzą, że są ludzie podatni na wypadki. Co do mnie, ostatnio jestem
podatny na zbiegi okoliczności - rządzi mną po prostu przypadek i, z wyjątkiem budzika, który
podlega mojej władzy, nie mam wpływu na to, co się dzieje.
Wszedłem do kuchenki, by się czegoś napić, i aby raz jeszcze odczytać wskazówki
Molly, co mam robić do czasu jej powrotu (wyjechała do matki i miała wrócić za dziesięć dni).
Molly zapisała dokładnie, jak mam robić kawę, jak otwierać puszki, kogo wezwać, gdybym
zachorował, itd. Moja żona jest pielęgniarką i wierzy święcie, że bez niej nie umiałbym nawet
oddychać. Ma rację, ale z innych powodów, niż sądzi.
Otworzyłem lodówkę, by wyjąć trochę lodu, i spostrzegłem kartkę: “Mleko i masło
chowaj zaraz z powrotem do lodówki i zamykaj szczelnie drzwiczki”.
Speszony tą uwagą, zabrałem szklankę z whisky do saloniku i siadłem do pisania.
Przejrzałem rozdział powieści, która miała mnie uwolnić od pracy w Telewizji, i zauważywszy
błąd, sięgnąłem po ołówek. Kiedy go odłożyłem, ołówek spadł z biurka, ja zaś nie spuszczając
oczu z maszynopisu sięgnąłem dłonią pod fotel. Następnie spojrzałem w dół: ołówek stał
sztorcem.
Oto, pomyślałem, jest ten jeden wypadek na milion, o jakich czasem słyszymy.
Podniosłem ołówek, wróciłem do powieści i wypiłem łyk whisky w poszukiwaniu natchnienia i
ulgi od wilgotnego upału - ale nic mi to nie pomogło. Przeczytałem cały rozdział dla nabrania
rozpędu, ale na ostatnim zdaniu utknąłem.
Do licha z upałem, z ołówkiem, z Telewizją i reklamami! Szklanka była już pusta,
poszedłem więc do kuchni i znowu przeczytałem notatki Molly. Spostrzegłem jeszcze jedną,
której dotąd nie zauważyłem, przypiętą do suszarki: “Śmieci zabierają o szóstej trzydzieści, więc
trzeba wynieść w przeddzień wieczorem. Kocham cię”. Cóż można zrobić, kiedy kobieta kocha?
Przygotowałem sobie nową szklankę whisky z lodem, wróciłem do saloniku i zagapiłem
się przez okno na dach domu naprzeciw. Słońce znowu świeciło i jakiś człowiek z drągiem porał
się ze stadem gołębi. Krążyły wkoło chcąc opaść na dach, a człowiek im nie dawał.
Gołębie latają zawsze w określonym szyku i zawracają tak, że ich skrzydła jednocześnie
chwytają promienie słońca. Myślałem właśnie o tym, gdy spostrzegłem, że w chwili zawracania
ptaki zdawały się skupiać w jednym punkcie. Jakimś dziwnym przypadkiem chciały wszystkie
zawracać w tym samym miejscu na niebie, zderzały się i spadały na dół.
Człowiek na dachu był równie zdziwiony jak ja. Podszedł do jednego z leżących ptaków,
wziął go do ręki i gładził mu piórka kręcąc ze zdumieniem głową.
Moje rozważania o tym dziwnym wypadku w ruchu napowietrznym przerwały donośne
głosy płynące z korytarza. Ponieważ cały nasz dom to ludzie bardzo dobrze wychowani, byłem
zdumiony tą wrzawą. Wśród podniesionych głosów poznałem głos mego sąsiada, Nata,
dziennikarza, bardzo spokojnego człowieka, u którego nigdy, o ile wiem, nie było hałaśliwych
zebrań, zwłaszcza po południu.
- Jak pan może twierdzić coś podobnego?! - krzyczał Nat. - Mówię panu, że dopiero
dzisiaj kupiłem te karty i odpakowałem talię, dopiero gdy zaczynaliśmy grać.
Kilka innych głosów wrzasnęło nagle w odpowiedzi:
- Nikomu nie trafia się kolor pięć razy pod rząd!
- I to wtedy, kiedy pan rozdaje!
Spór stawał się coraz gorętszy, więc otworzyłem drzwi, by w razie potrzeby pomóc
Natowi. Na wprost niego stało czterech mężczyzn, wyraźnie niezdecydowanych, czy wyjść, czy
pozostać i obić Nata.
- Proszę! - wołał czerwony ze złości Nat podając talię kart. - Sprawdźcie sami, czy są
znaczone!
- Dobrze, magiku! - zawołał jeden z mężczyzn wydzierając mu karty. - Powiedzmy, że
nie są znaczone! Ale pięć razy pod rząd...
Urwał i wszyscy wpatrzyli się w rozsypane po ziemi karty. Połowa leżała grzbietem do
góry - wszystkie odkryte były to karo lub kier.
W tej samej chwili nadeszła winda i czterej mężczyźni, z wyrazem zdumienia i
przerażenia, wsiedli do niej w milczeniu i zjechali na dół. Nat wpatrywał się ciągle w dziwnie
ułożone karty.
- Do licha! - zawołał zbierając je z ziemi. - Niech pan patrzy! Mój Boże, co za poker...
Pomogłem mu zebrać karty, prosząc, by wstąpił do mnie na szklaneczkę l opowiedział
całą historię, choć domyślałem się, co usłyszę.
Nat stopniowo się uspokajał, nie mogąc jednak ochłonąć ze zdumienia.
- Nigdy nie widziałem nic podobnego - rzekł. - Tamci nie wierzyli i zresztą nikt by nie
uwierzył. Wszystkie rozdania zwyczajne: tu trójka, tam słaby sekwens czy coś w tym rodzaju,
raz tylko któryś miał trzy damy i dziesiątki - dopóki ja nie zacząłem rozdawać. Panie! Raz po raz
kolor od króla! I za każdym razem ktoś inny miał cztery asy.
Oddychał ciężko, więc wstałem, by mu nalać jeszcze szklaneczkę. Został mi jeden syfon
wody, ale gdy nacisnąłem, góra pękła i odłamki szkła wpadły do środka.
- Muszę zejść na dół po wodę - powiedziałem.
- Też zejdę. Muszę wyjść na powietrze. W delikatesach na rogu sprzedawca dał mi trzy
butelki wody. Włożył je zapewne do wilgotnej torby, bo kiedy mi je wręczał poprzez ladę, dno
torby rozdarło się i butelki upadły na kamienną posadzkę. Żadna się jednak nie rozbiła, choć
spadły z wysokości co najmniej pięciu stóp. Nat zbyt był pogrążony w myślach, by to spostrzec,
a ja przyzwyczaiłem się już do cudów. Opuszczając sklep i sprzedawcę z otwartymi ustami,
natknęliśmy się na mojego znajomego policjanta zaglądającego do środka również w osłupieniu.
Na chodniku jakiś człowiek idący przed Natem pochylił się nagle, aby poprawić
sznurowadła. Nat, nie chcąc na niego wpaść, zszedł z krawężnika i w tej samej chwili
nadjeżdżająca taksówka skręciła, by nie wpaść na Nata. Jezdnia wciąż była mokra, taksówką
zarzuciło i tylny zderzak lekko stuknął o przód małego wozu jadącego z dużą szybkością. Wóz
skręcił w bok, wjechał na podjazd domu naprzeciwko i stanął z maską w drzwiach frontowych,
które w tym samym momencie ktoś otworzył.
Nadjeżdżający kierowca, chcąc uniknąć zderzenia, wpadł w poślizg i kiedy wreszcie on i
taksówkarz przestali manewrować po jezdni, znaleźli się na wprost siebie, a w poprzek ulicy. W
rezultacie żaden nie mógł ruszyć się ani naprzód, ani w tył, gdyż taksówka dotykała tyłem
latarni, a wóz hydrantu.
Ulica, choć wąska, jest dwukierunkowa i w mgnieniu oka ruch z obu stron został
zakorkowany aż do najbliższych magistrali. Wszyscy kierowcy naciskali klaksony.
Danny, policjant, był wściekły; jego zły humor wzmógł się jeszcze bardziej po nieudanej
próbie zadzwonienia do komisariatu z najbliższej budki.
Telefon nie działał.
U mnie na górze był przeciąg, więc zamknąłem okno. Chciałem także odciąć się od
hałasów i wrzasków z ulicy. Nat rozpogodził się.
- Wypiję z panem jeszcze szklaneczkę, a potem muszę iść do redakcji - rzekł. - Wie pan,
to będzie dobry materiał dla gazety. - Uśmiechnął się i skinieniem głowy wskazał ulicę.
Gdy wyszedł, spostrzegłem, że robi się ciemno, więc zapaliłem lampę na biurku. Wtedy
też zwróciłem uwagę na firanki. Wszystkie powiązane były w węzły. A jedna miała aż trzy.
No tak, pomyślałem, to pewnie wiatr. Uznałem jednak, że warto zasięgnąć czyjejś opinii,
i podszedłem do telefonu, by zadzwonić do McGilla. McGill jest zastępcą profesora na
uniwersytecie na wydziale matematyki i mieszka W pobliżu. Ma bujną wyobraźnię, ale uważam,
że zna się na wszystkim.
W słuchawce było jednak głucho. Jeszcze jeden kłopot, pomyślałem. Wtem usłyszałem,
że ktoś kaszle; powiedziałem “Halo!” Odezwał się głos McGilla:
- To ty, Alec? Musiałeś podnieść słuchawkę w momencie, kiedy byliśmy połączeni.
Szczególny zbieg okoliczności.
- Wcale nie - odparłem. - Przyjdź do mnie, mam coś dla ciebie do rozszyfrowania.
- Prawdę mówiąc, właśnie dzwoniłem, by zaprosić ciebie i Molly...
- Molly wyjechała na tydzień. Czy możesz przyjechać zaraz? Sprawa pilna.
- Już jadę - odrzekł McGill i odwiesił słuchawkę. Czekając na niego chciałem napisać
choćby mały fragmencik mojej powieści - może teraz przyjdzie mi coś do głowy. Istotnie, jakoś
mi poszło, ale w pewnej chwili, gdy miałem napisać słowo “bulgot”, wydało mi się, nie wiem
dlaczego, że brzmi to pretensjonalnie, i zatrzymałem się na literze “l”. Wtedy spostrzegłem, że
bezwiednie uderzyłem trzy razy z kolei w sąsiedni klawisz zamiast we właściwy.
Zaczerwieniłem się i podarłem stronę. Już taki fatalny dzień.
- Właściwie - rzekł McGill - nic z tego, co mi opowiedziałeś, nie jest niemożliwe ani
nadprzyrodzone. Tylko po prostu bardzo, bardzo nieprawdopodobne. Jeśli chodzi o tego pokera,
to też podejrzewałbym Nata, choć dobrze go znam. Ale łącznie z całą resztą zdarzeń...
Wstał, podszedł do okna i wyjrzał w upalny zmierzch, ja zaś czekałem. Następnie
odwrócił się z wyrazem zatroskania.
- Jesteś rozsądny chłop, Alec, więc myślę, że nie obrazisz się o to, co ci powiem.
Wszystko, co od ciebie usłyszałem, jest tak bezgranicznie nieprawdopodobne, że albo mnie
nabierasz, albo podlegasz jakimś halucynacjom. - Chciałem mu przerwać i wyjaśnić, ale nakazał
mi milczenie. - Wiem, co powiesz, ale rozumiesz chyba, że takie wyjaśnienie jest możliwsze
niż... - urwał, pokiwał głową, zamyślił się, wreszcie twarz mu się rozjaśniła. - Mam myśl. Może
zrobimy próbę.
Zastanawiał się dłuższą chwilę, pełną napięcia, wreszcie spytał:
- Czy masz przy sobie jakieś drobne?
- O, tak, nawet sporo. - Sięgnąłem do kieszeni. Musiało tego być ze dwa dolary srebrem i
drobniakami. - Czy może przypuszczasz, że wszystkie będą miały tę samą datę?
- Czy wszystkie te monety dostałeś dzisiaj?
- Nie, zebrało się przez tydzień.
- W takim razie nie mogą być tej samej daty. Odrzucając możliwość, że przygotowałeś to
z góry, byłoby to nawet niepodobieństwem, jeśli moja niejasna, prowizoryczna teoria jest
słuszna. Wymagałoby to odwrócenia czasu. Później ci to wytłumaczę. A teraz rzuć po prostu
monety. Zobaczymy, czy wszystkie padną orłem na wierzch.
Zszedłem z dywanu i cisnąłem garść monet na podłogę. Zadźwięczały, odbiły się, otarły
o siebie i ułożyły się jedna na drugiej w równiutki słupek.
Spojrzałem na McGilla. Przymrużył oczy. Bez słowa wyjął z kieszeni garść monet i
rzucił na ziemię.
Nie ułożyły się w słupek. Upadły, jedna przy drugiej, tworząc linię prostą.
- Widzisz - rzekłem - czego jeszcze chcesz?
- Mój Boże! - zawołał i usiadł. - Przypuszczam, że znasz dwie pozornie sprzeczne zasady
rządzące światem: przypadek i plan. Piasek na plaży jest przykładem rozmieszczenia
przypadkowego, a życie przykładem planu. Ruchy cząsteczek gazu nazywamy przypadkowymi,
ale jest ich tak wiele, że ujmujemy je w Drugie Prawo Termodynamiki, na którym można
całkowicie polegać. Jest to sprawa olbrzymiego prawdopodobieństwa. Życiem, z drugiej strony,
zdaje się wcale nie rządzić żadne prawdopodobieństwo. W przeciwnym razie nie byłoby tylu
zjawisk przypadkowych.
- Czy rozumiesz przez to - zapytałem speszony - że jakaś forma życia sprawuje władzę
nad tymi drobniakami i resztą rzeczy?
- Nie. Sądzę tylko, że zjawiska nieprawdopodobne mają nieprawdopodobne
uzasadnienie. Kiedy widzę łamanie praw natury, nie mówię sobie: “O, to cud”, ale poddaję
rewizji moje dotychczasowe na ten temat poglądy. Dzieje się coś - nie wiem, jak to nazwać - co
na zasadzie dziwnego prawdopodobieństwa wiąże się z tobą. Czy byłeś jeszcze w gmachu
Telewizji, czy w pobliżu, kiedy windy stanęły?
- To się chyba stało zaraz po moim wyjściu z biura.
- Hm. Więc jesteś ośrodkiem. Tak, ale dlaczego?
- Przede wszystkim czego? - spytałem. - Czuję się, jakbym był ośrodkiem burzy
elektrycznej. Coś we mnie działa.
- Nie bądź zabobonny - uśmiechnął się McGill. - A przede wszystkim nie
antropomorfizuj.
- Ale jeśli to przeciwieństwo przypadku, to musi to być jakaś forma życia.
- Na jakiej podstawie tak sądzisz? Wiemy tylko, że ruchy przypadkowe są
porządkowane, i to jedno jest pewne. Ale na przykład kryształ nie jest formą życia, lecz
nieprzypadkowym układem cząsteczek. Zastanawiam się... - Urwał i zamyślił się głęboko.
Poczułem głód, a alkohol też przestał działać.
- Chodźmy coś zjeść - zaproponowałem. - W kuchni nic nie ma i nie wolno mi nic
gotować prócz kawy i jaj.
Włożyliśmy kapelusze i wyszliśmy na ulicę. Zewsząd słychać było, jak wozy ratunkowe
holują unieruchomione auta. Gromada znużonych policjantów kierowała ruchem. Usłyszeliśmy,
jak jeden z nich mówi do Danny’ego:
- Nie rozumiem, co się tu dzieje, ale coś się zrobiło z każdym z tych przeklętych aut. Z
jakiegoś powodu żaden z nich nie może ruszyć z sensem. Nigdy nic podobnego nie widziałem.
Tuż koło nas dwóch przechodniów wyprawiało jakieś dziwne łamańce, usiłując się
wyminąć. Gdy tylko jeden odstępował na bok, by przepuścić drugiego, tamten podskakiwał w tę
samą stronę. Obaj mieli na twarzach uśmiechy zakłopotania, wkrótce jednak w miejsce
uśmiechów zjawiło się podejrzenie, a potem gniew.
- Dowcipniś! - krzyknęli obaj naraz i ruszyli wpadając na siebie. Odskoczyli natychmiast
i wystawili pięści, które spotkały się równo w połowie drogi. Rozpoczęła się zupełnie niezwykła
bójka - w której pięść uderzała zawsze tylko o pięść, aż przeciwnicy rozeszli się wreszcie
mamrocząc te same wyjaśnienia, miotając te same pogróżki.
Wzburzony Danny zbliżył się do nas.
- Jak pan się czuje, panie Graham? - zapytał. - Nie mam pojęcia, co się tu dzieje, ale od
chwili, kiedy objąłem służbę, wszystko wariuje. Bartley! - zawołał do młodszego kolegi -
przeprowadź tamte panie na tę stronę!
Trzy kobiety, zbite we wrzaskliwą gromadkę i szarpiące za rączki splecione ze sobą
parasolki, przeprowadzono na naszą stronę ulicy, co było niemal równoznaczne ze wspinaniem
się po błotnikach aut. Bartley, przystojny młody policjant, był mocno zakłopotany - w
przeciwieństwie do pań.
- Chyba już wystarczy, pani MacPhilip! - wołała jedna. - Niech pani wreszcie puści moją
parasolkę!
- Znowu pani wyjeżdża z jakąś MacPhilip! Co to za dowcip?! - odparła jej
przeciwniczka.
Trzecia kobieta, stojąca do nas tyłem, z wyglądu młodsza, pociągała za rączkę swej
parasolki, chcąc ją wyrwać z kłębowiska. Spiorunowana wzrokiem, puściła rączkę, która jednak
zahaczyła o jej rękawiczkę. Kobieta odwróciła się do nas; była to Molly, moja żona.
- A, to ty, Alec! - zawołała uwalniając się wreszcie. - Jak się czujesz? Jak j a się czuję!
- Molly! A ty co tu robisz?
- Byłam tak zaniepokojona... A kiedy zobaczyłam, co się tu dzieje, nie wiedziałam po
prostu, co myśleć. - Wskazała unieruchomione wozy. - Naprawdę nic ci nie jest?
- Oczywiście, że nie. A dlaczego...?
- Telefonistka powiedziała, że ktoś wykręcał ciągle numer mamy i wcale się nie odzywał.
Więc kazałyśmy sprawdzić i okazało się, że to z naszego telefonu. Próbowałam dzwonić, ale
nasz numer był ciągle zajęty. Kochanie, czy na pewno nic się nie stało?
Objąłem ją ramieniem i spojrzałem na McGilla: był pogrążony w myślach.
Równocześnie zauważyłem, że Danny przygląda mi się bacznie i podejrzliwie.
- Wciąż koło pana są jakieś kłopoty - powiedział. Poszliśmy do nas.
- Wytłumacz to wszystko Molly - zwróciłem się do McGilla. - No i mnie. Bo dotąd nic
jeszcze nie rozumiem.
McGill zaczął objaśniać, ale kiedy przystąpił do wysnuwania wniosków, odniosłem
wrażenie, że Molly lepiej się orientuje od niego.
- To znaczy myślisz, że to coś organicznego?
- Wątpię - odparł McGill. - Właśnie zastanawiam się nad jakimś innym wyjaśnieniem.
Ale nic mi nie przychodzi do głowy - przyznał.
- Jeżeli dobrze rozumiem - rzekła Molly - to są to tylko zbiegi przypadków, bez żadnej
regularności.
- No nie, te zjawiska mają swoje centrum. Tym centrum jest Alec. Molly przyjrzała mi
się uważnie.
- A czy rzeczywiście czujesz się dobrze, kochanie? - spytała. Potwierdziłem z zapałem. -
Może to głupie - zwróciła się do McGilla - ale czy to nie jakiś uwięziony duszek?
- Naciągana koncepcja - odparł. - Żadnego na to dowodu.
- Magnetyzm?
- Stanowczo nie. Po pierwsze działa to z reguły na przedmioty amagnetyczne. Poza tym
musisz pamiętać, że magnetyzm jest siłą, a nie formą energii, której duże ilości wchodzą tu w
grę. To prawda, że dostarczyły jej głównie same przedmioty, dotknięte tymi zjawiskami, ale w
polu magnetycznym mamy do czynienia wyłącznie ze zmagazynowaną energią kinetyczną - na
przykład kiedy magnes przyciąga kawałek żelaza. Przyciągnięte żelazo nieruchomieje, jak waga
w zegarze, który stanął. A tu - zupełnie inaczej - wszystko się porusza.
- Dlaczego więc wspomniałeś o krysztale? Dlaczego nie może to być jakaś forma życia?
- To tylko dla analogii - odparł McGill. - Kryształ przypomina życie przez to, że ma
określony kształt i tendencję wzrostu. Ale to wszystko. Owa tajemnicza rzecz nie ma
uchwytnego kształtu - w grę wchodzi niewątpliwie ruch. Ale to jeszcze nie dowód - rośliny nie
mają zdolności ruchu, a ameby nie mają kształtu. Poza tym kryształ wchłania, nie przetwarzając
tego, co wchłania, a tylko nadając temu pewną nieprzypadkową strukturę. Tu mamy do
czynienia ze zmianą układu przypadkowych ruchów; istota zjawiska polega na jądrze, które
zdaje się rosnąć.
- Więc co to jest? - spytała z namysłem Molly. - Z czego to zrobione?
- Można powiedzieć, że jest to zrobione z ruchów. Podobnie wyobrażamy sobie atom. A
do kryształu upodabnia to fakt, że zdaje się to formować wokół jądra - z odmiennej od siebie
substancji - tak jak ziarnko piasku wrzucone do przesyconego roztworu staje się jądrem
krystalizacji.
- Niby perła w ostrydze - rzekła Molly spoglądając na mnie ironicznie.
- Dlaczego - spytałem McGilla - powiedziałeś, że monety nie mogą mieć tej samej daty?
Oczywiście pomijając możliwość przypadku.
- Bo nie sądzę, żeby to coś zaczęło działać wcześniej niż dzisiaj. Daty były już na
monetach i zmiana ich wymagałaby działania wstecz, odwrócenia czasu. A to jest, według mnie,
niemożliwe. Co zaś do telefonu...
Przy wejściu odezwał się dzwonek. Był to monter od telefonów. Rozebrał aparat i zaczął
gderać.
- Musiał go pan upuścić na ziemię - powiedział z wyrzutem.
- Z całą pewnością nie - odparłem. - A czy coś się potłukło?
- Nie potłukło, ale... - monter pokiwał głową. McGill podszedł do niego i zaczęli
półgłosem omawiać sprawę. Wreszcie monter wyszedł, a Molly zadzwoniła do matki, aby ją
uspokoić. Przez ten czas McGill usiłował mi wyjaśnić, co się stało z telefonem.
- Musiałeś coś obluzować. Poza tym odłożyłeś słuchawkę w taki sposób, że obwód nie
był całkowicie zamknięty.
- Ależ Molly powiada, że dobijano się bardzo długo. A ja dzwoniłem tylko do ciebie, i to
dopiero przed chwilą, kiedy ona już dawno musiała być w drodze - to prawie dwie godziny
jazdy.
- W takim razie musiałeś dotykać aparatu wcześniej. Tylko za którymś razem drgania w
podłodze, czy coś w tym rodzaju, musiały wywołać właściwe impulsy indukcyjne. Wiem,
rozumiem cię - dodał spoglądając na mnie. - Wyobrażam sobie jak to męczy.
Molly skończyła rozmowę i zaproponowała, abyśmy poszli na obiad. Tak byłem
zadowolony z jej przyjazdu, że już całkowicie zapomniałem o głodzie.
- Nie jestem w nastroju do gotowania - rzekła Molly. - Chodźmy gdzieś, żeby się z tego
wyrwać.
- Jeżeli - wtrącił McGill z powątpiewaniem - to co? zechce nas wypuścić.
Na dole spotkaliśmy Nata. Wyglądał na bardzo zadowolonego.
- Będę o tym pisał. Nic dziwnego, przecież tu mieszkam. Póki co - nic z tego nie
rozumiem. Rozpytywałem Danny’ego, ale niewiele umiał mi powiedzieć. Zdaje mi się jednak,
że jesteś w to wplątany w jakiś mistyczny sposób. O, McGill, jak się masz!
- McGill ma swoją teorię - oświadczyła Molly. Może pan pójdzie zjeść coś z nami, a przy
okazji pogadamy i o tym.
Zdecydowaliśmy się na przyjemną, klimatyzowaną restaurację w sąsiedztwie, więc
poszliśmy piechotą. Korek samochodowy wcale się nie zmniejszył, Danny był nadal czynny.
Rozmawiał właśnie z porucznikiem policji. Kiedy nas spostrzegł, powiedział mu coś, a
porucznik przyjrzał nam się z zaciekawieniem. Szczególnie mnie.
- Pani parasolka - Danny zwrócił się do Molly - jest do odebrania w komisariacie. A
raczej to, co z niej zostało...
Molly podziękowała, nastąpiła chwila milczenia i znów poczułem badawcze spojrzenie
porucznika. Wydobyłem paczkę papierosów i oddarłem, jak zwykle, u góry. Ale niechcący
odwróciłem paczkę i wszystkie papierosy wypadły. Nim zdążyłem poruszyć nogą, aby je
rozrzucić, porucznik i Danny odczytali wyraz, w jaki papierosy ułożyły się na chodniku.
Porucznik spojrzał na mnie niechętnie, ale nic nie powiedział. Szybko strąciłem papierosy do
ścieku.
W restauracji było tłoczno, lecz chłodno, choć chłodek nie miał trwać długo. Usiedliśmy
przy bocznym stoliku, blisko wejścia, i przed obejrzeniem karty zamówiliśmy cocktaile. Przy
sąsiednim stoliku siedziała tłusta paniusia w długiej wspaniałej zielonej sukni wieczorowej i
chudy, skwaszony jegomość w smokingu. Kiedy zbliżył się kelner, zatrzymali go i zamówili z
wielkim namysłem obiad: zimne mięso dla jegomościa, a dla tłustej paniusi zupę neapolitańską,
rybę i krem truskawkowy.
Skosztowałem cocktailu. Miał dziwny smak, jakby w nim była sól zamiast cukru.
Spytałem moich towarzyszy. To samo.
Kelner, bardzo speszony, przepraszał i zabrał szklanki do baru, w drugim końcu sali.
Barman spojrzał na nas i skosztował napojów. Zrobił zdumioną minę, wylał wszystko do zlewu i
wlał do miksera nową mieszaninę. Ustawił nowy rząd szklanek, powkładał lód i zaczął nalewać.
Ściślej mówiąc, potrząsnął mikserem nad pierwszą szklanką, ale nic z tego nie wyszło.
Uderzył mikserem o blat i znowu spróbował - znów z tym samym wynikiem. Zdjął zakrętkę i -
cały czerwony z wysiłku - usiłował wbić do wewnątrz długi szpikulec.
Pomyślałem, że zawartość miksera musiała zamarznąć na kość. No cóż, lód jest także
kryształem.
Drugi barman podał pierwszemu nowy mikser, ale znów było to samo. Dalej nic już nie
widziałem, bo klienci stłoczyli się przy barze udzielając porad. Nasz kelner, osłupiały, podszedł
do stolika, zapewnił, że zaraz poda cocktaile, i zniknął w kuchni. Wrócił niosąc neapolitankę dla
naszych sąsiadów, ustawił, podał bułeczki i udał się do baru, gdzie tłok robił się coraz większy.
- Myślę - odezwała się Molly zapalając papierosa - że to dalszy ciąg tego samego... Tu się
robi dziwnie gorąco... - dodała.
Istotnie. Miałem przy tym wrażenie, że zrobiło się ciszej. Po chwili uświadomiłem sobie,
że nie słychać już lekkiego brzęczenia klimatyzatora nad drzwiami. Wspomniałem o tym i
wskazałem urządzenie palcem. Ręka moja zderzyła się z ręką Molly, która właśnie strząsała
popiół do popielniczki, i papieros jej wylądował w neapolitance sąsiadki.
- Co to za dowcipy?! - warknął skwaszony jegomość.
- Ogromnie przepraszam - powiedziałem. - To czysty przypadek.
- Rzucać w ludzi papierosami! - oburzyła się gruba paniusia.
- Doprawdy nie chciałem - zapewniłem zrywając się.
W obrusie sąsiadów musiała z brzegu być dziura, o którą zaczepiłem spinką od
mankietów, bo kiedy zrobiłem krok między ciasno ustawionymi stolikami, pociągnąłem za sobą
wszystko - obrus, nakrycia, szklanki z wodą, popielniczki i neapolitankę - na ziemię.
Gruba paniusia skoczyła i wymierzyła mi tęgi policzek. Jej towarzysz zacisnął pięści i
zaczął się zgrywać na boksera. Z końca sali podbiegł do nas właściciel, tęgi mężczyzna o
gęstych, czarnych brwiach. Starałem się wyjaśnić nieszczęśliwy wypadek, ale zakrzyczano mnie,
a właściciel posępnie zmarszczył brwi.
W tym samym momencie podbiegł do niego jeden z kelnerów i powiedział, że
klimatyzator nie działa. Odwróciło to chwilowo uwagę wszystkich - poza grubą paniusią.
- Pijany! - odezwała się do swego towarzysza, który pogardliwie kiwnął głową. Od strony
kuchni nadszedł człowiek ze składaną drabinką. Wpatrzony w klimatyzator, uderzył w plecy
właściciela, w momencie gdy ten odwracał się ode mnie.
Uderzenie było właściwie lekkie, właściciel jednak stracił równowagę i mimo woli
uchwycił się kelnera, po czym zwrócił się do mnie, wyraźnie przekonany, że to ja go uderzyłem.
Sala podzieliła się teraz na dwie grupy. My - i reszta. W tej drugiej grupie wyróżniał się monter
z drabinką, zajęty wyłącznie klimatyzatorem, oraz właściciel, wyraźnie na mnie wściekły.
- Panie! - zawołał. - Lepiej będzie, jak pan opuści lokal!
- Nic podobnego! - powiedziała Molly. - To był czysty przypadek, a pani - dodała pod
adresem tłustej paniusi szykującej się do jakiegoś nowego przemówienia - niech się uspokoi.
Zapłacimy za pani zupę!
- Może to był i przypadek, jak pani mówi - oświadczył właściciel - ale to nie powód, żeby
mnie pchać! Proszę stąd wyjść! Za cocktaile nic nie policzymy.
- Nie dostaliśmy ich jeszcze - odparłem. - Poprzednie były z solą.
- Co pan opowiada?! Moi barmani...
Klimatyzator ryknął nagle i odruchowo spojrzałem w górę. Drabinka, na której stał
monter, zaczęła nagle rozsuwać się niczym tancerka robiąca szpagat. Skoczyłem, omijając
właściciela, by przytrzymać drabinkę. Ale w tej samej chwili spinająca ją metalowa poprzeczka
puściła ostatecznie i drabina runęła z hałasem, wywracając cały rząd stolików. Monter padając
pociągnął za sobą trzymaną właśnie część instalacji klimatyzatora; taśma wewnątrz pękła, a
motor zaczął szaleć. Buchnął czarny dym.
- Co pan wyprawia! - jęknął właściciel usiłując przekrzyczeć wycie motoru. - Mój Boże,
dość już pan chyba narobił!
Cofnąłem się o dwa kroki, oburzony niesłusznym posądzeniem, i przydeptałem suknię
grubej paniusi. Zrobiła dwa kroki w przeciwną stronę i - jak gdyby wyszła z sukni.
Dotychczasowe zamieszanie było niczym w porównaniu z tym, co nastąpiło teraz. Dym
stawał się coraz gęstszy. Wtem otwarły się drzwi; ku memu przerażeniu wszedł Danny z
porucznikiem i wzrok ich od razu padł na mnie.
W tej samej chwili zaczęła gwałtownie działać gaśnica pożarowa.
Cela była czysta, choć bardzo duszna, i traktowano mnie nieźle. Nawet, powiedziałbym,
z jakimś zabobonnym szacunkiem. Jeden z policjantów dał mi do czytania tygodniki, a nawet,
wbrew przepisom, ostatnie wydanie dziennika. Nie było tam jednak jeszcze opisu zajścia w
restauracji. Było natomiast przekręcone sprawozdanie z wydarzeń na ulicy i wiadomość o
windach w gmachu Telewizji, chociaż bez podkreślenia związku między tymi wypadkami.
Byłem jednak zbyt roztrzęsiony, aby móc czytać, i przechadzałem się tylko po celi. Wiele
już godzin minęło, odkąd McGill wezwał mego adwokata Vinelliego, a zatem jakieś niezwykłe
zupełnie przeszkody musiały go zatrzymać. Chodząc po celi szybkim krokiem, potrąciłem w
pewnej chwili drzwi i przekonałem się, że zatrzask nie zaskoczył.
Jeszcze jeden zbieg okoliczności. Tylko właściwie nie miało sensu uciekać. Dokąd
mógłbym pójść. Zresztą musiałbym przejść przez służbówkę, w której siedzieli dyżurny oficer i
podoficer. Ale ciekaw byłem, co będzie, jeżeli ich zawołam i powiem o zamku.
- Hej! - krzyknąłem, ale głos mój zagłuszył wybuch melodii z radia w dalszym pokoju,
gdzie dyżurował patrol. Zaraz potem nastąpiła cisza: ktoś pewnie kręcił gałką. Nasunęła mi się
nowa myśl.
- Hej! - krzyknąłem znowu i znów mnie zagłuszono. Otworzyłem zakratowane drzwi i
spojrzałem w głąb korytarza. Nie widać nikogo. Nie robiąc zbędnego hałasu, ale i nie
ukradkiem, krokiem zupełnie naturalnym, podszedłem do pokoju patrolu, gdzie wszyscy
policjanci siedzieli tyłem do drzwi, skupieni wokół radia, które nadawało sensacyjne
wypowiedzi znanego radiowego plotkarza, Billa Barta:
- ...I zdaniem waszego komentatora ten człowiek jest niebezpieczny! Napadł kobietę w
restauracji, wzniecił tam pożar, został zatrzymany i siedzi teraz w areszcie, ale przypuszczam, że
uczeni poczęstują nas znowu jakimś naukowym ple-ple, w rezultacie czego my wszyscy, zwykli
obywatele, nadal nie będziemy wiedzieli, jak i dlaczego Graham urządza wszystkie te sztuczki.
Jak dotąd, na szczęście, nie było większych szkód, ale przepowiadam...
Poszedłem korytarzem dalej.
Więc Bili Bart używa sobie na mój rachunek! Trudno po prostu przewidzieć, jakie
jeszcze brednie wmówi publiczności. Myśląc o tym, wszedłem do służbówki. W drzwiach
przystanąłem i rozejrzałem się. W jednym rogu dyżurny sierżant rozmawiał, odwrócony, z
dwojgiem starszych ludzi. Przy biurku siedział szpakowaty porucznik. W chwili gdy wszedłem,
upuścił okulary na ziemię. Stłukły się na drobny mak.
- Matko Boska! - mruknął porucznik, po czym spojrzał na mnie przelotnie. - Dobranoc,
doktorze - powiedział. - Co prawda nie bardzo dobra. - Zaczął grzebać w biurku, ja zaś
wyszedłem.
Po drugiej stronie ulicy stał w cieniu jakiś mężczyzna, który podszedł do mnie, gdy
schodziłem ze schodów. Był to McGill.
- Miałem przeczucie, że tak będzie - odezwał się ujmując mnie za ramię. - Wóz
zaparkowałem trochę dalej. Vinelli byłby tu dawno, ale pośliznął się na chodniku i złamał nogę
w kostce.
- Ha, Judasz! - zawołałem. - Przepraszam! To właściwie wszystko przeze mnie. Dokąd
idziemy?
McGill nie odpowiedział, tylko wciąż mnie poganiał. Gorący wiatr udawał, że chłodzi
miasto. Za rogiem ulicy dojrzałem zaparkowany stary wóz McGilla z włączonymi światłami
postojowymi. Zamykano właśnie jakiś bar j. kilku spóźnionych klientów wyszło kierując się w
naszą stronę. Jeden z nich stanął na mój widok i zwrócił się do pozostałych.
- To ten facet, o którym wam mówiłem! Graham!
Był to monter, który po południu naprawiał nasz telefon. Wyglądał na trzeźwego - w
przeciwieństwie do swych kolegów.
- Tak? - spytał jeden z nich patrząc na mnie zaczepnie. - Przecież Bili Bart mówił przed
chwilą, że go zamknęli.
- Tak - odparł drugi - ale widocznie uciekł. Słuchajcie, ja go przytrzymam, a wy idźcie do
baru i dzwońcie na policję.
- Bar zamknięty - rzekł monter. - Ale komisariat jest zaraz za rogiem. Ty idź i daj znać, a
my go przytrzymamy.
Jeden z pijaków pobiegł za róg, a monter z trzema pozostałymi zaczęli ostrożnie do nas
podchodzić. Wtem usłyszeliśmy gwałtowne szczekanie: w naszą stronę pędził mały piesek
goniąc kota. Kot trzymał w pyszczku łeb ryby i z impetem wpadł w sam środek grupy mężczyzn
upuszczając przy okazji zdobycz. Pies, pędząc jego śladem, wpadł pod nogi monterowi, który
runął jak długi. Monter chwycił się odruchowo sąsiada, który padł na niego. Trzeci pijak
pośliznął się na rybim łbie.
- Czarny kot - krzyknął padając obok tamtych - przebiegł mi drogę!
Wsiedliśmy do wozu McGilla, który natychmiast odjechał. Obejrzałem się, zauważyłem,
że monterzy jeszcze się nie podnieśli, ale spostrzegli kierunek naszej jazdy. Równocześnie
wydało mi się, że latarnia za nami zgasła.
- To był szczęśliwy przypadek - powiedziałem. - Ten pies z kotem.
- Jasne - rzekł McGill. - Coś czuwa nad tobą i wyraźnie cię chroni. Możemy bez obawy
rozwinąć największą szybkość. Pojedziemy do mojej pracowni i naradzimy się. Podejrzewam, że
to coś po prostu się ciebie trzyma. Ale kto wie, czy nie uda nam się tego usunąć.
- Trzyma się mnie?
- Tak, ty jesteś teraz jądrem.
Wyjechaliśmy na autostradę zachodnią i McGill doda] gazu. Ruchu prawie nie było.
- Ale co to właściwie jest? - dopytywałem się. - Jak to działa? I dlaczego upatrzyło sobie
mnie?
- Nie wiem, ale być może upatrzyło sobie ciebie na jądro, bo byłeś ofiarą różnych
zbiegów okoliczności - w taksówce, w kolejce... Więc niejako reprezentujesz istotę tego
zjawiska: zbiegi okoliczności. Przeczuwam, że nadal będziesz podlegał ochronie.
- A czy słyszałeś, co Bili Bart mówił przez radio?
- Tak, to nie najlepiej. Ale...
Spojrzałem w lusterko i dostrzegłem, że goni nas wóz policyjny, który się stale zbliżał,
choć jechaliśmy dobrą setką.
- Policję już mamy na karku - przerwałem McGillowi. Nim jednak zdążył odpowiedzieć,
usłyszeliśmy lekki wybuch, wóz policyjny zarzucił i ostro zahamował, a po chwili straciliśmy go
z oczu.
- Dętka - powiedziałem.
- Wiesz teraz, co miałem na myśli... - odparł Mc Gill i wjechał pędem w główną alejkę
uniwersyteckiego miasteczka. - Molly czeka na nas w pracowni - dodał.
Poczułem się znacznie lepiej.
McGill zwolnił i wjechaliśmy w jakąś staroświecką bramę. Wóz stanął przed zupełnie
ciemnym budynkiem. Weszliśmy na schody. Było tu chłodniej i wiało. McGill sięgnął do
klamki, ale drzwi były zamknięte. Zaczął przeszukiwać kieszenie; brzydko zaklął.
- Zapomniałeś kluczy? - spytałem.
Potrząsnął głową, potem zaczął szarpać drzwi i znów próbował szukać po kieszeniach.
Wyciągnąłem rękę i ująłem za klamkę. Zamek szczęknął i weszliśmy do środka. Spojrzałem
przepraszająco na McGilla, który uniósł tylko brwi. Weszliśmy na piętro po zupełnie ciemnych
schodach.
Z zewnątrz wpadał tylko słaby odblask latarni. Mrocznym korytarzem, w którym nasze
kroki dudniły głucho, dostaliśmy się do pracowni, gdzie czekała Molly. Na biurku stało radio,
które Molly wyłączyła, gdy weszliśmy.
Byłem trochę zaskoczony, że nie okazała zdziwienia na mój widok.
- Miałem rację - odezwał się McGill. - Wydostał się z aresztu.
- Właśnie widzę - odparła Molly uśmiechając się i patrząc na mnie z dumą. - Jakim
sposobem? Znokautowałeś dozorcę? Zaprzeczyłem i opowiedziałem całą historię – łącznie z
psem, kotem i policyjną dętką.
- Nie zapominaj o drzwiach tu na dole - wtrącił McGill, a gdy i to opowiedziałem, dodał:
- Wygląda mi na to, że to coś coraz bardziej się wtrąca. Zaczyna coraz wyraźniej czuwać nad
swoim jądrem. Alec powinien teraz mieć stanowczo szczęście.
- Jakoś tego nie czuję - odparłem. - Mam wrażenie, że jestem osaczony. Molly spojrzała
na mnie z troską.
- Co teraz zrobimy? - spytała.
- Przede wszystkim, nim wydarzy się znowu coś szczególnego, chcę zrobić kilka testów i
sprawdzić, czy i jakie zaszły w nim zmiany. Zbadam go nawet na SEM, żeby cię uspokoić.
- Na co? - spytałem.
- Na siłę elektromagnetyczną. Ty, Alec, wypocznij sobie, a ciebie, Molly, poproszę o
pomoc. Zawołamy cię, jak wszystko będzie gotowe. Byle tylko policja i gapie nie zwiedzieli się,
gdzie jesteśmy.
Wyszli do sąsiedniego pokoju, ja zaś stanąłem przy oknie. Wiatr unosił papiery i kurz,
tworząc miniaturowe trąby powietrzne. Widać było w słabym świetle, jak wirują. Pomyślałem,
że pewnie nadchodzi burza. Kilku zapóźnionych studentów, wracających do internatów,
widocznie myślało to samo, bo wszyscy wpatrywali się w niebo. Podszedłem do biurka i
nastawiłem radio.
- ...Robią, co mogą, a jest to, jak się zdaje, niewiele - wywodził Bili Bart. - Po raz ostatni
spostrzeżono go pędzącego autostradą zachodnią, ale policjanci stracili go z oczu. Miasto jest w
kleszczach zabobonnego strachu. Obecnie wiadomo, że to Graham unieruchomił windy w
Telewizji dziś rano, ale jak - nikt nie wie. I w jaki sposób wyłączył prąd w całej dzielnicy
Greenwich? Zwróciłem się o wyjaśnienie do Elektrowni, ale poczęstowali mnie jakimiś
bzdurami, z których nic nie wynika. Powtarzam raz jeszcze: ten człowiek musi być ujęty! Jest...
Wyłączyłem odbiornik. Więc to dlatego wydało mi się, że latarnia zgasła, kiedy
ruszaliśmy. Po chwili weszła Molly.
- Chodź teraz, kochanie, i poddaj się pomiarom. McGill ma przygotowane galwanometry
i różne przyrządy elektronowe i będzie mógł wykryć, jeśli cokolwiek emanujesz, aż do
miliwłoska.
Poszedłem za nią do laboratorium, gdzie usadowiono mnie na fotelu, oblepiono plastrami
i otoczono mnóstwem instrumentów. McGill wypróbowywał na mnie różne przyrządy i odczytał
bez liku różnych wskaźników. Rozlegały się jakieś brzęczenia, zapalały się i gasły kolorowe
światełka, aż wreszcie McGill pokiwał z rozczarowaniem głową:
- Dosłownie nic - obwieścił. - Molly, masz za męża nie przewodzącego, amagnetycznego
i nic nie emanującego człowieka.
- Magnetyczny to on jest! - wykrzyknęła Molly. Aż zanadto!
- Być może. W każdym razie nic nie emanuje. To piekielne coś najwidoczniej po prostu
go lubi. Jako jądro, rzecz jasna.
- Czy to coś złego? - spytała Molly. - Czy to może być niebezpieczne?
- Złe to to jest! - wtrąciłem ponuro.
- Ale może być także i dobre - odparł McGill z błyskiem naukowego zapału. - Wiesz,
Alec, wcale bym się nie zdziwił, gdybyś mógł robić wszystko, co zechcesz - przy pozorach
przypadku.
Patrzył na mnie jak na zwierzę doświadczalne, co wcale mi się nie podobało.
Powiedziałem mu to wyraźnie i dodałem, że z wyjątkiem paru szczęśliwych przygód, jak
ucieczka z - aresztu, wszystko razem było bardzo kłopotliwe.
- Nie chcę wyglądać na niewdzięcznika, ale wolałbym, żeby to coś dało mi spokój i
zajęło się kim innym.
- Ależ, człowieku, czy nie rozumiesz, że gdybyś jutro poszedł na wyścigi, żaden z twoich
koni by nie przegrał?
- Z pewnością nie dojechałbym do wyścigów - odrzekłem posępnie.
- I założyłbym się - ciągnął McGill ignorując moją uwagę - że gdyby ktoś rzucił w ciebie
nożem - nie trafiłby! Wiesz co, spróbujemy małego doświadczenia...
- No, no, dziękuję bardzo! - zawołałem.
- McGill! Czyś zwariował?! - krzyknęła Molly. McGill, nie zważając na nas, otworzył
szufladę biurka i wyjął z niej parę kostek do gry,
- Wyrzuć mi dwie siódemki - powiedział wręczając mi kostki.
- Myślałem, że zebraliśmy się tu na naradę - odparłem. - Nie wiem, czy wiesz, ale w
całym Greenwich nawalił prąd i Bili Bart składa winę na mnie.
- Masz, babo, placek! Skąd wiesz?
- Słyszałem przed chwilą przez radio. Poza tym Bart mówi, że całe miasto jest “w
kleszczach zabobonnej trwogi”.
- To zupełnie możliwe - przyznał McGill. - Ludzkość niewiele posunęła się od czasów
średniowiecza. Przypomnij sobie, co było, kiedy Orson Welles nadał audycję o Marsjanach.
- Może byłoby dobrze wyjechać trochę z miasta? - zagadnęła Molly. - Pojechalibyśmy do
mojej matki czy gdzieś nad morze... - Nagle zaczęła nasłuchiwać. - A to co za hałas?
Przez okno, wraz z wyciem wiatru, dochodził teraz gwar wielu głosów. Wyjrzeliśmy na
zewnątrz. Tłum kilkuset osób stał na uniwersyteckim dziedzińcu i wpatrywał się w niebo.
- Co oni tam widzą? - spytał McGill. - Nikt chyba nie wie, że tu jesteśmy.
Wychyliłem się z okna i zadarłem głowę, by spojrzeć w górę.
- Schowaj się, Alec! Zobaczą cię! - ostrzegł McGill i wciągnął mnie do środka.
- Czy można wyjść na dach? - spytałem, a Molly zawołała nagle:
- Patrzcie, już są!
Zajechały właśnie trzy radiowozy i zaczęli wysiadać z nich policjanci.
- Zgaśmy może światło - zaproponowałem.
Molly natychmiast przekręciła wyłącznik przy lampie laboratoryjnej, która była jedynym
tu oświetleniem. Paliło się tylko w pracowni McGilla. Zajrzałem tam.
- A może wyjdziemy? - odezwała się Molly. Odpowiedziało jej głośne dobijanie się do
drzwi frontowych na dole.
- Mam nadzieję, że ten piekielny zatrzask tym razem nie ustąpi - szepnął McGill.
- Ale mogą wyłamać drzwi - przeraziła się Molly.
- Nic podobnego. To jest gmach uniwersytecki, a nakazu rewizji o tej porze tak łatwo nie
dostaną.
- Alec Graham! - zawołał jakiś głos z dołu. Jest pan tam?
- Nie odpowiadaj - ostrzegł McGill. - I nie podchodź do okien. Zdaje się, że zauważyli
światło w pracowni. Czego chcecie?! - krzyknął wychylając się z okna.
- Tu policja. Proszę otworzyć!
- Ani myślę, chyba że macie nakaz!
Krzyki ustały. Policjanci naradzali się widocznie, natomiast tłum przybierał coraz
groźniejszą postawę. Nagle ostry snop światła wpadł przez okno oświetlając sufit: reflektor
policyjny. Spostrzegłem, że Molly znikła, i zrozumiałem, że poszła do pracowni.
- Energicznie zabierają się do rzeczy – powiedział McGill. - Ale jak, u diabła, trafili?
- Zapominasz, że coś jest na dachu. Wszyscy tam się wpatrują. Powinniśmy sprawdzić,
co to takiego.
- Dobrze, ale ty lepiej zostań. Dach jest wprawdzie płaski, ale bez okapu, więc musieliby
cię zobaczyć.
McGill podszedł do drzwi, a ja postanowiłem mu towarzyszyć aż do wyjścia na dach. W
tej chwili weszła z korytarza Molly. Była wystraszona.
- O Boże! Poszłam schodami przeciwpożarowymi i wyjrzałam na dach. Nad nami unosi
się mały cyklon - przynajmniej tona różnych papierów, kurzu i śmieci wiruje nad dachem. Na
pewno widać to z bardzo daleka!
- No tak - jęknął McGill. - Teraz to coś urządza sztuczki z wiatrem. Przez to nas
wypatrzyli.
- Musimy się stąd wydostać, McGill - rzekła Molly.
- Może najlepiej będzie - wtrąciłem - jeżeli oddam się w ręce policji.
- Wątpię - odparł McGill - czy zdołaliby cię przeprowadzić przez ten tłum. Słyszysz, co
się tam dzieje? Chciałbym tylko znaleźć jakiś sposób zaspokojenia tego przeklętego kryształu...
Mam wrażenie, że to coś czegoś poszukuje. Nie może wyprawiać tego wszystkiego bez żadnego
powodu. Tylko nie wiadomo, czym się to powoduje - poza jedynym pewnikiem, że ci sprzyja.
Od czego się to zaczęło, chciałbym wiedzieć.
Odruchowo zapalił lampę laboratoryjną. Wzruszyłem ramionami i potarłem policzek.
Mimo woli zdrapałem przy tym plasterek i ranka zaczęła znów krwawić.
- Skaleczyłeś się przy goleniu? - spytała Molly.
- Nie - odrzekłem. - Właściwie to był jakiś głupi przypadek.
- O! - zainteresował się McGill. - Wszelkie przypadki dotyczące ciebie bardzo mnie
ciekawią. Opowiedz.
Zacząłem opowiadać, a McGill słuchał z rosnącym skupieniem.
- Mówisz, że ta bryła szkła jakby się nagle rozpadła? Jak wyglądała? Duża była?
- Widziałem ją tylko przez moment. Była brudna, mniej więcej okrągła, ale powierzchnię
miała całą jakby oszlifowaną. Dość spora, może ze dwie stopy w przekroju.
McGill, bardzo podniecony, zbliżył się do mnie.
- Czy ten odłamek, który cię uderzył w policzek, tylko cię zadrasnął, czy też wbił ci się w
ciało? Jeżeli się wbił... - Mc Gili sięgnął po butelkę alkoholu i watę, z szuflady wyjął szkło
powiększające. - Molly, w biurku znajdziesz pincetkę. Przynieś mi ją. - Skierował lampę na
moją twarz i przemył rankę spirytusem.
- Oj!
- Nie ruszaj się! To tylko trochę szczypie... Tak, zdaje mi się, że widzę. - Molly wróciła,
McGill wziął od niej pincetkę i zręcznie wydobył coś z ranki. Trzymając pod światło obejrzał to
przez lupę. Następnie spłukał pod kranem, wysuszył na kawałku bibuły i przyjrzał się
odłamkowi raz jeszcze. - Wygląda na szkło. Ciekawe. Może to właśnie jądro tej bryły szkła i... -
umilkł, zamyślił się głęboko i położył bibułę z okruchem na stole.
Wziąłem to do rąk. Wyglądało jak ziarnko piasku, ale było bardzo błyszczące.
Nowe odkrycie pochłonęło na kilka minut naszą uwagę. Po chwili jednak Molly zaczęła
krążyć niespokojnie po laboratorium. Nic właściwie nie mogliśmy na razie robić, a czekanie
bardzo ją denerwowało. Zaczęła się przyglądać różnym słoikom i butelkom stojącym na
półkach.
- Co to jest? - spytała wskazując duży słój czarnego proszku z napisem “Grafit
sproszkowany”. - Założę się, że policjanci poszli po nakaz.
- Bardzo drobno zmielony węgiel - wyjaśnił McGill. - Psiakość, nie mam zielonego
pojęcia! Bryła szkła... rozpada się...
- Czy grafit jest węglem? - spytała Molly. - Chyba nie mogą mu zrobić nic złego...
- Inna postać węgla. A jeszcze inną jest diament - to najrzadsza, krystaliczna postać. Ten
tłum - dodał - zdolny jest do wszystkiego.
- Tak, teraz przypominam sobie z chemii - rzekła Molly. - Ale chyba policja powstrzyma
ich, co?
- Przyszło mi coś do głowy... - próbowałem wtrącić.
- Mogą nie dać rady - odparł McGill.
- Musimy koniecznie się stąd wydostać! - zawołała Molly.
- Jeżeli diament... - zacząłem.
- Chyba helikopterem - powiedział McGill. - Bo jesteśmy zupełnie otoczeni.
- Może go gdzieś schowamy? - zagadnęła Molly. - A sami udamy, że nic nie wiemy.
- Nie chcę, żebyście mnie chowali - zaoponowałem. - Mówiłem już, że mam być...
- Albo przyznamy się do winy. To byłoby jeszcze lepiej. Będą przynajmniej
zadowoleni...
- Jeżeli się tu dostaną - mruknął McGill - rozedrą nas na kawałki.
Wyjrzałem ukradkiem przez okno. Wydało mi się, że McGill przesadza mówiąc, że
jesteśmy otoczeni: prawie cały tłum skupiony był wokół radiowozu stojącego przed głównym
wejściem. Postawę mieli zaczepną i, choć nie miałem ochoty się oddalać, obawiałem się
równocześnie, że moja obecność narazi Molly i mego najlepszego przyjaciela na atak tłumu.
Policja bez nakazu nie wejdzie, ale tłum może się wedrzeć. Postanowiłem więc zniknąć w
nadziei, że jakieś nowe zjawisko odciągnie tłum od laboratorium. Co do mnie - nic gorszego nie
mogłem już oczekiwać. Najlepszy dla mnie sposób to wciąż się poruszać
Molly i McGill wciąż jeszcze omawiali położenie, gdy ja na palcach wysunąłem się do
korytarza. Chciałem poszukać zapasowego wyjścia - gdzieś w suterenie - i zbiegłem trzy piętra
w dół. Znalazłem się w ciemnym korytarzu o betonowej podłodze. Przy pomocy zapałek trafiłem
do drzwi wiodących na tyły budynku. Uchyliłem je i wyjrzawszy na dwór spostrzegłem
kamienne schodki wiodące wzdłuż niewysokiego murku na ziemię. Zamknąłem za sobą drzwi,
zatrzask szczęknął i zrozumiałem, że spaliłem za sobą mosty, inaczej mówiąc odciąłem sobie
powrót. W ręku nadal trzymałem bibułę z zawiniętym w nią odłamkiem kryształu.
Nieco na prawo stało dwóch policjantów. Rozmawiali żywo, odwróceni tyłem, i
spoglądali w niebo. Podniosłem głowę i dostrzegłem opisaną przez Molly trąbę powietrzną
pokaźnych rozmiarów. Ściskając w ręku bibułę, niczym talizman, zszedłem ostrożnie po
schodkach i skręciłem w lewo. Tuż za rogiem ujrzałem grupę młodzieży, również patrzącą w
górę.
- Moim zdaniem - mówił jeden z młodzieńców - ten tłum wyraźnie szykuje się do linczu.
Nie bardzo wiem dlaczego...
- Taka jest psychologia tłumu - odparł inny.
Struchlałem, gdy zbliżyli się do mnie, ale uprzytomniłem sobie, że w gazetach nie było
mojego zdjęcia - skąd by zresztą wzięli. Nikt więc nie mógł mnie poznać i mogłem chyba
swobodnie wyjść z obrębu uniwersytetu. Co zrobię potem, to już inna sprawa. W każdym razie
miałem czas się zastanowić.
Poruszałem się teraz z większą pewnością siebie, udając jednego z gapiów i spoglądając
raz po raz na wir powietrzny.
Kiedy znalazłem się po drugiej stronie dziedzińca, przeżyłem nowy wstrząs. O kilka
kroków przede mną stała grupa policjantów, wśród których, ku swemu przerażeniu, rozpoznałem
porucznika z restauracji. Właśnie odwracał się w moją stronę; ledwo zdołałem umknąć do jakiejś
bramy. Czułem się jak powstaniec irlandzki w Dublinie podczas zamieszek. Przyczaiłem się za
drzwiami, skąd słyszałem głos porucznika:
- Oczywiście jest tam na górze! Madigan będzie tu lada chwila z nakazem, a wtedy... -
głos się oddalił.
Drzwi, przy których stałem, otwarły się nagle i omal nie upadłem. Ukazał się student z
plikiem zeszytów pod pachą.
- Bardzo przepraszam - powiedział i odszedł w stronę tłumu.
Nie zamknął za sobą jednak drzwi, więc, struchlały, wpadłem do środka. Panował tu
mrok, ale zorientowałem się, że mam przed sobą schody przeciwpożarowe. Wspiąłem się na
trzecie piętro, wszedłem do jakiejś sali wykładowej, a stamtąd do pracowni, przypominającej
pracownię McGilla. Laboratorium miałem teraz na wprost siebie.
Z okna widać było dokładnie cały tłum, policjantów, górny rząd okien gmachu
laboratorium, oświetlonych jaskrawo przez reflektory, a ponad tym wszystkim wir papierów i
śmieci. Właśnie w tej chwili wir zaczął wolno opadać. Molly ani McGilla nie mogłem
wypatrzeć. Z niepokojem myślałem, czy spostrzegli moją nieobecność.
Na stojącym w pobliżu biurku zauważyłem telefon i postanowiłem zadzwonić do
McGilla. Przedtem jednak chciałem sprawdzić swoją nową koncepcję. Opuściłem zasłony w
oknach, zapaliłem lampę na biurku i obejrzałem dokładnie wydobyty z bibuły odłamek. Dawał
wspaniałe błyski. Na biurku, obok przyborów do pisania, pucharu sportowego i piłki golfowej,
stała oprawna w skórę fotografia młodej kobiety z pucołowatym dzieckiem na ręku. Ramka była
oszklona. Potarłem szybkę trzymanym w ręku odłamkiem i dostrzegłem słabe, ale wyraźne
zadrapanie. Tak więc sprawdziło się jedno podejrzenie.
Nakręciłem numer pracowni McGilla. Po chwili usłyszałem, że podniesiono słuchawkę -
ale żadnego głosu.
- Tu mówi jądro kryształu - odezwałem się, a w odpowiedzi McGill odetchnął z ulgą.
- Gdzie ty się podziewasz?
- W budynku naprzeciw. Wyjrzyj przez okno, a ja parę razy zapalę i zgaszę światło.
- Jesteś - rzekł po chwili McGill - w pracowni profesora Crandala. Dlaczego uciekłeś?
- O tym pomówimy później. Słuchaj, McGill, ten odprysk to diament.
- Co?
- W każdym razie rysuje szkło.
- Dlaczego wcześniej tego nie powiedziałeś? I w ogóle gdzie ten odłamek? Nie mogłem
go w żaden sposób znaleźć.
- Nie daliście mi dojść do słowa. A odłamek mam z sobą. Według mojej koncepcji...
- Diament! Zaczynam wszystko rozumieć. A jaka jest twoja koncepcja?
- Wciąż mówiło się o kryształach, więc kiedy powiedziałeś Molly o węglu i diamentach,
przyszło mi na myśl, że może to coś usiłuje się wykrystalizować. Coś, co kiedyś było
kryształem, zostało rozbite i chce odzyskać pierwotną postać. Próbuje to zrobić z pomocą kart do
gry, aut i innych sztuczek, ale nic z tego nie wychodzi. Więc czy nie myślisz, że węgiel?...
Zapadło milczenie. Spojrzałem naprzeciw, ale McGilla nie było widać. Zauważyłem
kawałek starej gazety, który zahaczył się o gruby drut rozciągnięty między oknem laboratorium
McGilla a oknem, przy którym stałem. Zapewne rodzaj anteny. Następnie spostrzegłem, że wir,
zamiast opadać, przesuwa się w moim kierunku. Wkrótce więc znów mnie zdradzi.
- Chodzi ci pewnie o grafit - odezwał się McGill. - Ale dlaczego wyszedłeś i zabrałeś ze
sobą ten odprysk?
- Zapomniałem - odparłem - że trzymam go w ręku.
Na dziedzińcu nikt mnie nie poznał, więc przypuszczam, że zdołam wrócić. - Miałem już
odpowiedzieć na pierwsze pytanie, gdy uprzytomniłem sobie, że zatrzasnąłem drzwi sutereny i
że McGill chyba nie będzie mógł mnie wpuścić, skoro policjanci czatują wszędzie dokoła.
Czułem się jednak dziwnie bezpieczny i pewny siebie. Kryształ chronił swe jądro, a ja
trzymałem je właśnie w ręku.
- Zaczekaj chwilę! - zawołałem. - Muszę coś sprawdzić.
Odłożyłem słuchawkę, wziąłem z biurka piłkę golfową i położyłem na ziemi. Stanąłem
na niej prawą nogą, a lewą ostrożnie uniosłem w powietrze. W każdym razie nie spadłbym z
wysoka. Lecz wcale nie padałem. Stałem wyprostowany, z bibułką w ręku, i tylko lekko się
chwiałem. Wobec tego zamknąłem oczy - ale też nic mi się nie stało. Talizman działał, jak
przepowiedział McGill. Zszedłem z piłki i ująłem słuchawkę.
- Zaraz do was przyjdę - powiedziałem. - Jeżeli tylko drut między oknami mnie utrzyma.
- Alec! Zwariowałeś! - krzyknął McGill, a ja odłożyłem słuchawkę.
Przyjrzałem się zamocowaniu drutu. Przytrzymywał go potężny hak, wbity mocno w
ścianę. Ściskając w ręku bibułkę z okruchem wylazłem przez okno, postawiłem stopę na drucie i
- natychmiast poczułem zawrót głowy. Drut wibrował jak struna, ale ugiął się tylko nieznacznie,
więc stanąłem na nim także i drugą nogą. Byłem bliski zemdlenia. Zamknąłem oczy.
Kiedy je otwarłem, stwierdziłem, że uszedłem spory kawałek nad przepaścią. Nie miałem
nic do pomocy dla utrzymania równowagi, ale moje ciało zdawało się zachowywać ją
automatycznie, jak gdybym był doświadczonym tancerzem na linie.
Zamierając ze strachu, posuwałem się dalej z oczyma utkwionymi w okno laboratorium,
w którym widziałem McGilla i Molly, obserwujących mnie z pobladłymi twarzami.
Byłem w połowie drogi, kiedy spostrzegł mnie tłum. Rozległy się okrzyki. Wybiegł jakiś
mężczyzna w kapeluszu o szerokich kresach. Ku memu przerażeniu wyciągnął rewolwer. Inny
mężczyzna podjął z ziemi kamień, okręcił się jak dyskobol i rzucił na sekundę przedtem, nim
tamten nacisnął spust. Strzały były niezwykle celne: kula trafiła w kamień i obydwa pociski
rozpadły się w powietrzu. Mężczyzna w kapeluszu chciał znowu strzelić, ale rewolwer się zaciął,
a policja chwyciła obydwu bohaterów za ręce.
Z bijącym sercem posuwałem się dalej. Byłem już o cztery kroki od okna, gdy noga mi
ugrzęzła. Spojrzałem w dół. Na drucie w tym miejscu był węzeł, z ostrym szpicem sterczącym
do góry. Zachwiałem się, ale zaraz się wyprostowałem i... bibułka wypadła mi z ręki.
Trąba powietrzna znajdowała się teraz nade mną i mój talizman porwał prąd. Przez
chwilę chwiałem się rozpaczliwie, w końcu zleciałem tak gwałtownie, że omal nie straciłem
tchu. Połą marynarki zahaczyłem o wystający drut i zawisłem jak oklapła marionetka.
Tłum zafalował, rozległy się krzyki, a policjanci zaczęli sobie na gwałt wydawać
polecenia. Porucznik kazał wezwać straż pożarną. Nie mogłem patrzeć w dół, chociaż mogłem
oddychać.
Bezcenna bibuła unosiła się teraz koło okna laboratorium i McGill usiłował ją chwycić.
Nagły podmuch wiatru cisnął bibułę do środka. Ukazała się głowa McGilla, który gestami starał
się dodać mi otuchy. Molly nie odchodziła od okna, wzrok miała półprzytomny, trzymała za
mnie figi. Próbowałem uśmiechnąć się do niej pogodnie, na co Molly usiłowała mi
odpowiedzieć. W oddala słychać już było szczęk wozów strażackich.
Gdzieś za plecami Molly ujrzałem nagle silny niebieski błysk. Wzmagał się gwałtownie,
a postać mojej żony rysowała się jak czarna sylwetka. Za nią dostrzegłem głowę McGilla.
Wpatrywał się w coś, co wyglądało jak szafirowa butelka. Wtem trąba powietrzna zmieniła się w
huragan - wszystkie zasłony w oknach laboratorium wydęły się do środka, a rude włosy Molly
powiewały do tyłu.
Wozy strażackie wjechały na dziedziniec, jeden z nich ustawiono dokładnie pode mną.
Słychać było odgłos kręcenia korbą i poczułem, że coś dotyka mej nogi. W tej samej chwili
usłyszałem, że coś się drze. Moja marynarka pękła, Molly zamknęła oczy, ja zaś wylądowałem,
niczym olbrzymi pająk, na szczycie drabiny.
Strażacy i policjanci prześcigali się na drabinie nawzajem. Pierwszy dosięgną! mnie
znajomy porucznik. Aresztował mnie po raz drugi i zaczął ciągnąć. Pokręciłem jednak
odmownie głową i z uporem przywarłem do szczytu drabiny. Okazało się, że jest
niepodobieństwem odczepić upartego człowieka od szczebla drabiny, kiedy samemu się na niej
stoi.
Policjanci dali wreszcie spokój. I tu - znów powstał zbieg okoliczności: zacięła się
maszyneria. Drabina odjechała unosząc mnie na szczycie.
Porucznik kazał odwieźć drabinę do jednego z komisariatów, gdzie wkrótce zjawił się
mój adwokat, Vinelli, i zwolnił mnie za kaucją. Policja okazała mi niezwykłe względy; byli
zresztą wściekli na Billa Barta. Równocześnie pewna wielka figura naukowa, znajomy McGilla,
profesor Stein, przekonał policję, że nie jestem niczemu winien, i sprawę umorzono. Następnie
profesor Stein udzielił prasie całkowicie niezrozumiałego, lecz uspokajającego wywiadu, ja zaś
wyjechałem z Molly do jej matki nad morze.
- Za dwa tygodnie wszyscy już o tym zapomną - powiedział porucznik. - Może jeszcze
wyjdzie pan na bohatera...
Przed wyjazdem poszliśmy z McGillem do laboratorium obejrzeć diament. Spoczywał na
stole, błyszczał wspaniale, powierzchnie miał gładkie, bez skazy. Miał co najmniej dwie stopy
średnicy, tyle co bryła “szkła” na ulicy Pięćdziesiątej Czwartej.
- Policja wcale się nie domyśla, co to jest - powiedział McGill. - Bo to takie wielkie...
- Któż by się domyślił... - wtrąciła Molly. - McGill, mam pomysł...
- To było bardzo proste - nie odpowiadając na jej uwagę wyjaśnił McGill. - Nasypałem
grafitu na kupkę żużlu i na graficie położyłem odprysk. Następnie skierowałem na to promień
Bunsena i wszystko natychmiast zapłonęło, dając ogromny blask i wcale nie wydzielając ciepła.
Proces adiabatyczny - dodał, a ja skinąłem głową. - Niezbędne ciśnienie - ciągnął McGill - jądro
czerpało z przypadkowych ruchów cząsteczek grafitu. Tak, przypadkowe ruchy! Kiedy to się
skończyło, jądro zasilało się najpierw żużlem, a następnie dwutlenkiem węgla pobieranym z
powietrza. To właśnie spowodowało gwałtowny ruch powietrza - fruwanie zasłon i... włosów
Molly. Ale tego już chyba nie widziałeś. W każdym razie...
- McGill - przerwała Molly - mam myśl!
- W każdym razie trzeba to zatopić w morzu.
- O! - jęknęła Molly zgnębiona. - A ja właśnie chciałam zaproponować, żeby ułamać
kawałek i sprzedać w Amsterdamie.
- Broń Boże! Cała historia zaczęłaby się na nowo!
- Tylko kawałeczek, McGill...
- NIE!
Z pomocą Steina McGill przekonał policję, że trzeba rzecz zatopić. Wypłynęliśmy
policyjną motorówką daleko na ocean i w oczach zdumionych policjantów starannie wrzuciliśmy
diament w głębinę. Ich zdumienie byłoby niewątpliwie jeszcze większe, gdyby wiedzieli, co to
jest.
McGill odwiedził nas nad morzem w niedzielę i graliśmy w karty. Pamiętna to była partia
- karty zachowywały się normalnie i... nawet trochę przegrałem.
McGill gratulował mi, ale z jakąś niepewną miną.
- Dlaczego się nie cieszysz? - spytałem.
- Cieszę się, owszem - odparł. - Tylko że...
- Że co? - podchwyciła Molly, nagle zafrasowana.
- Tylko że widziałem ławicę ryb płynących ogonem naprzód. I zastanawiam się, czy to
nie jest początek nowych historii.
Wróciliśmy do przerwanej gry, ale myślami byliśmy gdzie indziej. I odtąd wciąż nie
możemy odzyskać spokoju. Nie dalej jak wczoraj wielki transatlantyk zerwał linę, zostawił
holownik za sobą i wybrał się w górę Hudsonu na krajoznawczą wycieczkę.
Alfred Bester - Ostateczne zniknięcie
Nie była to ani Wojna Ostatnia, ani Wojna dla Skończenia z Wojnami. Nazwano ją
Wojną o Amerykański Ideał. Generał Carpenter pierwszy uderzył w ten ton i trwał przy nim
niezłomnie.
Istnieją generałowie frontowi (niezbędni dla armii), generałowie polityczni (niezbędni dla
rządu) i generałowie opiniotwórczy (niezbędni dla prowadzenia wojny). Generał Carpenter był
mistrzem kształtowania opinii. Zawsze wytrwale i nieustraszenie idący wprost do celu, żywił
ideały tak wzniosłe i zrozumiałe jak dewizy ryte na monetach. Dla całej Ameryki był
uosobieniem armii i rządu, tarczą obronną narodu, jego mieczem i potężnym ramieniem. A
szczytem jego ideałów był oczywiście Ideał Amerykański.
- Nie walczymy dla zysku, władzy czy panowania nad światem - obwieścił generał
Carpenter na uroczystym obiedzie Związku Dziennikarzy.
- Walczymy wyłącznie o Ideał Amerykański - mówił na posiedzeniu Kongresu.
- Celem naszym nie jest agresja ani wtrącanie narodów w niewolę - powiedział na
dorocznym zjeździe wychowanków Akademii Wojskowej.
- Walczymy o znaczenie cywilizacji - obwieścił w Klubie Pionierów w San Francisco.
- Bijemy się o najszczytniejsze ideały cywilizacji: o kulturę, poezję, o jedyne rzeczy
godne zachowania - stwierdził podczas jubileuszu Giełdy Zbożowej w Chicago.
- Toczy się - mówił - wojna o przetrwanie. Walczymy nie za siebie, ale za nasze ideały.
By to, co dobre, piękne i szlachetne, nie znikło z powierzchni ziemi.
Ameryka walczyła więc. Generał Carpenter zażądał stu milionów żołnierzy. Armia
otrzymała sto milionów żołnierzy. Generał Carpenter zażądał dziesięciu tysięcy bomb
kosmicznych - dziesięć tysięcy bomb kosmicznych zbudowano i zrzucono na wroga. Wróg
również zrzucił dziesięć tysięcy bomb kosmicznych i zniszczył większość amerykańskich miast.
- Musimy okopać się przeciw barbarzyńskim hordom - obwieścił generał Carpenter. -
Żądam tysiąca inżynierów.
Tysiąc inżynierów zjawiło się natychmiast i pod gruzami wybudowano sto podziemnych
miast.
- Dajcie mi pięciuset ekspertów sanitarnych, ośmiuset dyspozytorów ruchu podziemnego;
dwustu znawców klimatyzacji, stu administratorów miast, tysiąc inżynierów łączności i
siedmiuset kadrowców...
Lista żądań generała Carpentera nie miała końca. Ameryka nie nadążała z dostarczaniem
specjalistów.
- Musimy stać się narodem ekspertów - oświadczył generał Carpenter w Centralnym
Związku Uniwersytetów Ameryki. - Każdy mężczyzna i kobieta musi być określonym
narzędziem dla określonego zadania, zahartowanym i wyostrzonym przez szkolenie i zaprawę w
naszych uczelniach pod kątem wygrania walki o Ideał Amerykański.
- Nasz ideał - mówił generał Carpenter na przyjęciu z okazji rozpisania pożyczki Wali
Street - jest ten sam, co ideał łagodnych Greków ze starożytnych Aten, co ideał szlachetnych
Rzymian z... hmm... Rzymu. Jest to ideał dobra i piękna. Muzyki, sztuki, poezji, kultury.
Pieniądz jest tylko bronią w walce o jego urzeczywistnienie. Ambicja tylko szczeblem dla
wspięcia się na jego wyżyny. Zdolności - jedynie narzędziem, by ideał ten ukształtować.
Odpowiedzią były nie milknące oklaski na Wali Street. Generał Carpenter zażądał stu
pięćdziesięciu miliardów dolarów, tysiąca pięciuset znawców organizacji, trzech tysięcy
ekspertów mineralogii, petrologii, produkcji masowej, wojny chemicznej i komunikacji
powietrznej. Otrzymał ich. Kraj był gotów na wszystko. Wystarczyło, by generał Carpenter
nacisnął guzik, a dostawał każdego żądanego eksperta.
W marcu 2112 roku przyszło rozstrzygnięcie losów wojny i Ideału Amerykańskiego. Ale
nie na żadnym z siedmiu frontów, gdzie zmagały się zaciekle ze sobą miliony żołnierzy, w
żadnej z kwater głównych czy stolic wojujących państw, jak również w żadnym z ośrodków
przemysłowych produkujących bez przerwy broń i zaopatrzenie. Dokonało się to na oddziale T
Okręgowego Szpitala Amerykańskich Sił Zbrojnych, zagrzebanego sto metrów pod
powierzchnią tego, co było niegdyś miastem St. Albans w stanie Nowy Jork.
Oddział T był w St. Albans otoczony tajemnicą. Na wzór wszystkich szpitali
wojskowych w St. Albans utworzono osobne oddziały dla każdego typu ran i uszkodzeń.
Amputacje prawej ręki zgromadzono na jednym oddziale, lewej na drugim. Oparzenia
radioaktywne, urazy głowy, rany brzucha, wtórne zatrucia promieniami gamma itd. - wszystko
to miało w szpitalu swe osobne oddziały. Wojskowa Służba Sanitarna podzieliła wszystkie
uszkodzenia bojowe na 19 klas, które łącznie obejmowały wszelkie możliwe rany, urazy,
choroby i uszkodzenia mózgu oraz reszty ciała. Oznaczono je literami od A do S. Cóż więc
leczono na oddziale T?
Nikt tego nie wiedział. Drzwi opatrzone były podwójnym zamkiem. Pacjentów nie wolno
było odwiedzać, żaden też pacjent nie miał prawa wyjść. Lekarze wciąż się zmieniali, a
zdumiony wyraz ich twarzy był powodem najdzikszych pogłosek. Rozpytywano skwapliwie
pielęgniarzy i pielęgniarki pracujących na oddziale T, ale milczeli jak zaklęci.
Przedostawały się na zewnątrz strzępy wiadomości, skąpe i sprzeczne ze sobą. Jedna ze
sprzątaczek twierdziła, że przez cały czas, kiedy sprzątała, na oddziale nie było nikogo.
Absolutnie nikogo. Dwanaście pustych łóżek i już. Czy wyglądało na to, że na łóżkach ktoś
spał? Tak. Pościel była zgnieciona, przynajmniej na niektórych. Czy były jakieś inne oznaki, że
oddział jest czynny? O, tak: na szafkach nocnych leżały różne osobiste przedmioty, ale robiły
wrażenie zakurzonych. Jakby ich od dawna nie używano.
Opinia publiczna doszła do wniosku, że jest to oddział-widmo. Dla duchów.
Ale nocny dozorca szpitala opowiedział któregoś dnia, że przechodząc obok zamkniętych
drzwi słyszał wewnątrz śpiewy. Chyba w obcym języku. Jakim - tego nie umiał powiedzieć.
Niektóre słowa były zresztą jakby znajome. Ale nic nie można było z nich wywnioskować
sensownego.
Rozgorączkowana publiczność orzekła wreszcie, że to oddział psychiatryczny. I tylko dla
szpiegów.
Dowództwo szpitala wprowadziło specjalny system dostarczania na oddział posiłków.
Trzy razy dziennie doręczano tam przez okienko po dwadzieścia cztery tace z jedzeniem i tyleż
tac wkrótce potem zabierano. Niektóre posiłki były zjadane. Większość wracała nie tknięta.
Coraz bardziej podniecona publiczność orzekła, że oddział T jest po prostu kantem.
Klubem dla dekowników i innych nabieraczy, którzy się tam zabawiają. A niezrozumiały język
to zwyczajne pijackie śpiewy.
Publiczność St. Albans stanowili, oczywiście, wyłącznie pacjenci pozostałych oddziałów
oraz personel. Nikt inny bowiem w podziemiu tym nie mieszkał. A wiadomo, że środowisko
szpitalne jest stokroć bardziej plotkarskie niż sto najgorszych małomiasteczkowych plotkarek.
Ponadto zaś ludzi chorych byle głupstwo potrafi wytrącić z równowagi. Wystarczyło parę
miesięcy jałowych domysłów, by wytworzyć atmosferę zupełnego szaleństwa. W styczniu 2112
roku St. Albans był przyzwoitym, dobrze prowadzonym szpitalem. W marcu 2112 nastąpiło
kompletne rozprzężenie, co oczywiście odbiło się poważnie na osiągnięciach tego zakładu.
Procent wyzdrowień wyraźnie spadł. Coraz częściej zdarzały się wypadki symulacji, a także
drobnych naruszeń regulaminu. Powszechne niezadowolenie rosło. Trzeba było zmieniać
personel, co zresztą nie pomogło. Pacjenci plotkowali nadal i buntowali się z lada powodu.
Przeniesiono większość gdzie indziej, znów zmieniono personel, a niepokój wzrastał.
Wreszcie wiadomość o tym wszystkim dotarła drogą urzędową do generała Carpentera.
- W naszej walce o Ideał Amerykański - oświadczył - musimy pamiętać zawsze o tych,
którzy już ponieśli ofiary. Przysłać mi eksperta od szpitalnictwa.
Ekspert zgłosił się, lecz nie zdołał naprawić stosunków w St. Albans. Generał Carpenter
przeczytał jego meldunki i usunął eksperta.
- Troska o chorych - rzekł generał - jest pierwszą oznaką cywilizacji. Wezwać tu
naczelnego lekarza.
Naczelny lekarz zgłosił się natychmiast. Nie mógł zlikwidować histerii w St. Albans,
więc sam został zlikwidowany przez generała Carpentera. Tymczasem oddziałem T zajęła się już
prasa.
- Wezwać tu - polecił generał - ordynatora oddziału T.
Z St. Albans przybył kapitan doktor Edsel Dimmock. Był to człowiek młody, ale już
łysawy, poza tym tęgi. Zaledwie trzy lata temu skończył akademię medyczną, ale cieszył się
doskonałą opinią jako specjalista od psychoterapii. Generał Carpenter lubił specjalistów, więc
Dimmock mu się spodobał. A Dimmock ubóstwiał generała jako rzecznika kultury, niedostępnej
obecnie dla niego z powodu zbyt wąskiej specjalizacji, lecz którą spodziewał się cieszyć w pełni
po wygranej wojnie.
- Słuchaj pan, Dimmock - zaczął generał. - Każdy z nas to narzędzie, zahartowane i
wyostrzone, by wykonywać określoną pracę. Znasz pan naszą dewizę: “Praca dla każdego -
każdy przy pracy”. Otóż na oddziale T ktoś źle pracuje. Trzeba go usunąć. Ale przede wszystkim
powiedz mi pan, co to, u diabła, jest ten oddział T?
Dimmock wahał się i jąkał. Wreszcie wyjaśnił, że jest to oddział specjalny, utworzony
dla specjalnego typu urazów bojowych. Urazy psychiczne.
- A Więc masz pan na oddziale pacjentów?
- Tak jest, generale. Dziesięć kobiet i czternastu mężczyzn. Carpenter potrząsnął plikiem
meldunków.
- Według zeznań pacjentów St. Albans na oddziale T nie ma nikogo.
Dimmock był oburzony.
- Takie twierdzenie jest wierutnym kłamstwem - zapewnił generała.
- No, dobrze. A zatem, Dimmock, ma pan tam dwa tuziny stukniętych. Ich obowiązkiem
jest wyzdrowieć. Pańskim obowiązkiem jest ich wyleczyć. Więc dlaczego, u diabła, cały szpital
z tego powodu wariuje?
- Czy ja wiem... Może dlatego, że ich trzymamy pod kluczem.
- Oddział T jest zamknięty?
- Tak jest, generale.
- Dlaczego?
- Żeby utrzymać pacjentów, panie generale.
- Utrzymać? Jak pan to rozumie? Czy oni chcą uciekać, są niespokojni czy jak?
- Nie, nie są niespokojni.
- Dimmock, nie podoba mi się pańska postawa. Pan wciąż się wykręca, odpowiada
wymijająco. I jeszcze jedno nie podoba mi się w tym wszystkim: ta klasyfikacja “T”. Kazałem
sprawdzić to dokładnie znawcy rejestrów z korpusu sanitarnego i okazało się, że nie ma żadnej
klasy T. Co, u licha, wyprawiacie tam w St. Albans?
- Jakby tu powiedzieć... Klasę T wymyśliliśmy sami. Bo... chodzi o to, panie generale, że
to dość specjalne przypadki. Wciąż jeszcze nie wiemy, co z nimi robić i jak postępować.
Usiłowaliśmy trzymać wszystko w sekrecie, póki nie opracujemy jakiejś metody. Ale to są
przypadki zupełnie nowe, panie generale. Zupełnie dotąd nie znane. - Specjalista wziął w tej
chwili w Dimmocku górę nad służbistą. - To rzecz niezwykła! To wywoła sensację w
medycynie! Najbardziej niezwykła rzecz, o jakiej kiedykolwiek słyszałem.
- Ale co, Dimmock? Mów pan konkretnie.
- Cóż, panie generale, to są urazy psychiczne. Stupor, niemal katatonia. Bardzo nikły
oddech. Tętno zwolnione. Żadnego kontaktu.
- Widziałem tysiące takich przypadków - zżymał się Carpenter. - Co w tym niezwykłego?
- Tak jest, to, co powiedziałem dotąd, brzmi jak standartowa klasyfikacja Q czy R. Ale
prócz tych objawów mamy jeszcze coś... Ci chorzy nic nie jedzą i wcale nie śpią.
- Nigdy?
- Niektórzy nigdy.
- Więc dlaczego nie umierają?
- Nie wiadomo. Cykl metaboliczny jest przerwany, ale tylko jeśli chodzi o anabolizm.
Katabolizm trwa nadal. Inaczej mówiąc, panie generale, chorzy wydalają produkty przemiany
materii, ale nic nie przyjmują. Wydalają toksyny zmęczenia i odbudowują zużyte tkanki, ale bez
pożywienia i snu. Bóg jeden wie, jak. To wprost fantastyczne.
- Dlatego trzymacie ich w zamknięciu? Czy to znaczy... Czy pan ich podejrzewa o
wykradanie żywności i urządzanie sobie drzemek gdzieś indziej?
- O, nie! - odparł zmieszany Dimmock. - Doprawdy nie wiem, jak to panu powiedzieć,
panie generale. Ja... my... zamykamy ich z powodów zupełnie tajemniczej natury... Bo oni... oni
znikają.
- Co robią?
- Znikają, panie generale. W mgnieniu oka, nagle. Znikają w oczach.
- Co pan wygaduje?
- Kiedy tak jest. Mogą, powiedzmy, siedzieć na łóżkach czy kręcić się po sali. W jednej
sekundzie widzi pan ich jeszcze, a w następnej już nie. Czasem wszyscy są na oddziale, to znów
nie ma nikogo. Znikają i pojawiają się bez żadnego ładu czy racji. Dlatego musieliśmy zrobić
oddział zamknięty. W całej historii medycyny wojskowej i urazów bojowych nie było dotąd
takiego przypadku. Toteż nie wiemy, jak z tym postępować.
- Sprowadź mi pan tu trzech takich pacjentów - rozkazał generał Carpenter.
Nathan Riley zjadł grzanki, po francusku z jajami w majonezie; wypił dwie butelki
porteru, zapalił hawańskie cygaro i - z leciutką czkawką - wstał od śniadania. Skinął głową
Jimowi Corbettowi, który przerwał rozmowę z Jimem Brylantem Brady, by go złapać jeszcze
przed okienkiem kasjera.
- Powiedz, Nat - zagadnął Jim Corbett - kto według ciebie zdobędzie w tym roku puchar?
- Niebiescy - odparł Nathan Riley.
- Kiedy nie są w formie.
- Ale u nich grają Snider, Furillo i Campanella. Oni na pewno zdobędą puchar w tym
roku. I założę się, że zrobią to wcześniej niż jakakolwiek inna drużyna. Przed trzynastym
września. Zapisz sobie. Zobaczysz, że mam rację.
- Ty zawsze masz rację, Nat - powiedział Corbett. Riley uśmiechnął się, zapłacił
rachunek, wybiegł na ulicę i wskoczył do konnego tramwaju jadącego do Madison Square
Garden. Wysiadł na rogu Pięćdziesiątej i Ósmej i udał się na piętro, do bukmachera,
urzędującego nad sklepem radiowym. Bukmacher spojrzał na gościa, wydobył z biurka kopertę i
wyliczył piętnaście tysięcy dolarów.
- Rocky Martiano - powiedział - znokautował Rolanda La Starzę w jedenastej rundzie.
Jak ty, u diabła, potrafisz typować ich tak dokładnie, Nat?
- Z tego przecież żyję - uśmiechnął się Riley. - Czy przyjmujesz zakład na wybory?
- Eisenhower dwanaście na pięć. Stevenson...
- Pal sześć Stevensona. - Riley położył na ladzie dwadzieścia tysięcy dolarów. - Stawiam
na Ike’a. Zapisz to na mnie.
Po wyjściu od bukmachera udał się do swego apartamentu w Waldorf Pałace, gdzie
czekał na niego niecierpliwie wysoki, chudy młodzieniec.
- Dzień dobry - powitał go Riley. - Pan jest Ford, prawda, Harold Ford?
- Henry Ford, panie Riley.
- I szuka pan kredytu dla sfinansowania maszyny, którą buduje pan w swoim warsztacie
rowerowym, tak? Jak pan ją nazwał?
- Ipsimobil.
- Hmm, nie bardzo mi się to podoba. Czy nie lepiej byłoby automobil?
- Świetny pomysł! Wykorzystam go, jeśli pan pozwoli.
- Podoba mi się pan, Henry, jest pan młody, energiczny, bystry, wierzę w pańską
przyszłość i w pański automobil. Zainwestuję dwieście tysięcy w pana przedsiębiorstwie.
Riley wypisał czek i odprowadził Forda do drzwi. Spojrzał na zegarek i pod wpływem
nagłego impulsu szybko się cofnął. Rozejrzał się po saloniku, po czym wszedł do sypialni,
rozebrał się, a następnie włożył szarą koszulę i szare spodnie. Na kieszonce koszuli, dużymi
literami wyszyty był napis: Szp. Woj. St. Alb.
Nathan Riley zamknął teraz drzwi sypialni i - znikł.
Pojawił się w tej samej chwili na oddziale T szpitala wojskowego w St. Albans przy
swoim łóżku, jednym z dwudziestu czterech łóżek ustawionych pod ścianami długiego
koszarowego budynku ze stali. Nie zdążył jeszcze odetchnąć, gdy pochwyciły go trzy pary rąk.
Nim zrobił najmniejszy gest obronny, dostał zastrzyk z 2 cc tiomorfatu sodu. Natychmiast
znieruchomiał.
- Jednego już mamy - powiedział ktoś.
- Pilnujcie go póki co - odparł ktoś inny. - Generał Carpenter zamówił troje.
Kiedy Marcus Junius Brutus opuścił jej łoże, Lela Machan klasnęła w dłonie. Do
komnaty weszła niewolnica i przygotowała kąpiel. Po kąpieli Lela ubrała się, skropiła
wonnościami, spożyła śniadanie, złożone z fig smyrneńskich, różowych pomarańcz i dzbana
purpurowego wina Lachryma Christi. Wypaliła papierosa i kazała przygotować lektykę.
W bramie jej domu stał, jak zwykle, tłum pełnych uwielbienia żołnierzy z XII Legii.
Dwóch centurionów odepchnęło ludzi z lektyką, ujęło drążki i poniosło ją na własnych tęgich
ramionach. Lela Machan uśmiechnęła się. Młody człowiek w szafirowym płaszczu przedostał się
przez ciżbę i podbiegł. W jego ręku błysnął nóż. Lela zebrała się w sobie, by mężnie przyjąć
śmierć.
- O, pani! - wykrzyknął młodzieniec. - O, Lelo! Młodzieniec rozpłatał sobie nożem lewe
ramię, tak że szkarłatna krew popłynęła obficie plamiąc szaty Leli...
- Krew moja - zawołał młodzian - jest tylko nędzną daniną dla ciebie, o pani! Lela
dotknęła łagodnie jego czoła.
- Niemądry chłopcze - szepnęła - na co to?
- Na znak hołdu i miłości dla ciebie, o pani!
- Będziesz dopuszczony dziś wieczór o dziewiątej - szepnęła Lela, on zaś patrzył na nią
w milczeniu tak długo, że aż się roześmiała. - Przyrzekam ci. A jak ci na imię, piękny chłopcze?
- Ben Hur.
- Dziś o dziewiątej, Ben Hurze.
Lektyka ruszyła. Nie opodal Forum minął ich Juliusz Cezar, żywo dyskutujący z
Savonarolą. Gdy ujrzał lektykę, skinął ostro na centurionów, którzy stanęli jak wryci. Cezar
rozsunął zasłony lektyki i wbił wzrok w Lelę, ta zaś spojrzała nań omdlewająco. Grymas
wykrzywił twarz Cezara.
- Dlaczego? - spytał ochryple. - Prosiłem, błagałem, szlochałem, rzucałem wszystko do
twych stóp... na próżno! Dlaczego, Lelo? Dlaczego?
- Czy pamiętasz Boadiceę? - wyszeptała Lela.
- Boadiceę? Królową Brytów? Na Boga, Lelo, cóż ona znaczy wobec naszej miłości? Jej
nie kochałem. Pokonałem ją tylko w bitwie.
- I zabiłeś ją, Cezarze.
- Sama się otruła.
- To była moja matka, Cezarze! - Palec Leli wymierzony był w pierś Cezara. - Morderco!
Zostaniesz ukarany. Nim miną Idy Marcowe, Cezarze!
Cezar cofnął się, zdjęty grozą. Otaczający Lelę tłum wielbicieli wzniósł na jej cześć
okrzyk uznania. Ruszyła dalej i wśród ulewy płatków róż i fiołków, poprzez Forum, dotarła do
świątyni Westy. Tam porzuciła swych wielbicieli i weszła do przybytku dziewiczej bogini.
Przed ołtarzem uklękła, zmówiła modlitwę, rzuciła szczyptę kadzidła w płonący na
ołtarzu ogień i zdjęła szaty. Spojrzała na swe przepiękne ciało, odbite w srebrnym zwierciadle, i
nagle doznała uczucia gwałtownej tęsknoty za domem. Włożyła szarą bluzę i szare spodnie. Na
kieszonce bluzy wyhaftowane były litery: Szp. Wojsk. St. Alb. Z uśmiechem raz jeszcze
spojrzała na ołtarz i znikła. W tej samej chwili pojawiła się na oddziale T szpitala wojskowego w
St. Albans, gdzie natychmiast straciła przytomność pod wpływem zastrzyku z tiomorfatu sodu.
- To już dwoje - powiedział czyjś głos.
- Potrzeba jeszcze jednego.
George Hanmer uczynił dramatyczną przerwę i spojrzał po sali - na ławy opozycji, na
postać szefa Izby siedzącego symbolicznie na worku wełny i na spoczywającą na szkarłatnej
poduszce przed nim srebrną buława. Cała Izba Gmin, zahipnotyzowana płomiennym
krasomówstwem Hanmera, czekała z zapartym tchem na dalszy ciąg jego mowy.
- Więcej nic już nie powiem - rzekł wreszcie Hanmer głosem zdławionym od nadmiaru
wzruszenia. Twarz mu pobladła i przybrała wyraz zawzięty. - Walczyć będę o tę ustawę na
piaskach nadmorskich, w miastach i miasteczkach, na łąkach, polach i w wioskach. O ustawę tę
walczyć będę do śmierci i, z bożą pomocą, także po śmierci... Czy to, co mówię, jest prośbą czy
wyzwaniem - niech rozstrzygną sumienia dostojnych członków Izby. Ale jedno jest dla mnie
pewne i przesądzone: Anglia musi władać Kanałem Sueskim.
Hanmer usiadł. W Izbie zawrzało. Wracał na miejsce wśród oklasków i głośnych owacji,
a po drodze Gladstone, Churchill i Pitt zatrzymywali go, by z wylaniem uścisnąć mu dłoń. Lord
Palmerston patrzył nań chmurnie, lecz Disraeli szybko odsunął Palmerstona, z dala już
wyrażając swój zachwyt i uznanie.
- Pojedziemy coś przegryźć w Tattersalu - rzekł Disraeli. - Moje auto czeka.
Przed Parlamentem istotnie już czekał czarny rolls royce. Siedząca w nim Lady
Beaconsfieid wpięła pierwiosnek w butonierkę Disraeliego i czule pogłaskała Hanmera po
policzku.
- Daleko, odszedłeś, Georgie - powiedziała - od czasów szkolnych - kiedy tak dokuczałeś
Benowi.
Hanmer zaśmiał się, Disraeli zanucił Gaudeamus igitur... i razem z Hanmerem śpiewali
starą scholastyczną pieśń aż do chwili, gdy znaleźli się przed Tattersalem. Tam Disraeli zamówił
piwo i pieczone gałąbki, a Hanmer poszedł do klubu na górę, aby się przebrać.
Bez żadnego właściwie powodu zapragnął nagle raz jeszcze przyjrzeć się swemu
dawnemu życiu. Może nie chciał tak całkowicie zrywać z przeszłością. Zdjął surdut, nankinową
kamizelkę, prążkowane spodnie i lakierowane buty z cholewami, a wreszcie ciepłą bieliznę.
Włożył szarą koszulę, szare spodnie i - znikł.
Pojawił się na oddziale T szpitala St. Albans, gdzie mocna doza tiomorfatu sodu
pozbawiła go przytomności.
- To już będzie troje - stwierdził ktoś.
- Odesłać ich do Carpentera.
Tak więc sierżant Nathan Riley, sierżant Lela Machan i kapral George Hanmer znaleźli
się w gabinecie generała Carpentera. Mieli na sobie szare stroje” szpitalne i wciąż jeszcze byli
pod działaniem tiomorfatu sodu.
Gabinet, specjalnie na ten cel opróżniony, jarzył się od świateł. Obecni byli
rzeczoznawcy z Wywiadu, Kontrwywiadu, Bezpieczeństwa i Centrali Szpiegostwa. Gdy kapitan
Edsel Dimmock ujrzał kamienne twarze wpatrzone nieruchomo w niego i w jego pacjentów,
niczym pluton egzekucyjny, zerwał się z miejsca. Generał Carpenter uśmiechnął się posępnie.
- Nie przyszło panu na myśl, Dimmock, że nie wszyscy dadzą się nabrać na pańską
opowieść o znikaniu.
- Panie generale.
- Ja też jestem ekspertem, Dimmock. Wyjaśnię panu krótko, jak sprawa wygląda.
Przebieg wojny jest niezadowalający. Nawet bardzo zły. Były przecieki informacji. A bałagan w
St. Albans może wskazywać na pana.
- Ależ oni naprawdę znikają, panie generale...
- Moi rzeczoznawcy chcą właśnie pomówić o tym z panem i z pańskimi pacjentami.
Zaczniemy od pana.
Rzeczoznawcy zabrali się do Dimmocka, mając do dyspozycji zmiękczalniki
podświadomości i wyzwalacze instynktów oraz stosując blokadę autokontroli. Uciekli się nawet
do narkoanalizy i wszelkiego rodzaju nacisków fizycznych i psychicznych. Trzykrotnie
doprowadzili jęczącego Dimmocka do załamania, ale na nic się to zdało.
- Niech się teraz wypoci po tym wszystkim - rzekł Carpenter - a panowie weźcie się do
pacjentów.
Eksperci nie mieli ochoty stosować drastycznych metod wobec kobiety i chorych
żołnierzy.
- Co za przewrażliwienie! - wściekał się generał Carpenter. - Walczymy o cywilizację.
Musimy obronić nasze ideały bez względu na cenę. Proszę zaraz się do nich zabrać.
Eksperci z Wywiadu, Kontrwywiadu, Bezpieczeństwa i Centrali Szpiegostwa przystąpili
do dzieła. Jak płomienie trzech zdmuchniętych świec sierżant Nathan Riley, sierżant Lela
Machan i kapral George Hanmer zniknęli w mgnieniu oka. A jeszcze przed sekundą siedzieli na
fotelach, otoczeni przez znęcających się nad nimi rzeczoznawców.
Eksperci osłupieli. Generał Carpenter zachował się elegancko.
- Kapitanie Dimmock - rzekł sztywno skłoniwszy głowę - muszę pana przeprosić.
Pułkowniku Dimmock, awansuję pana za dokonanie doniosłego odkrycia. Tylko... tylko co to
wszystko, u diabła, znaczy? W każdym razie musimy sprawdzić najpierw samych siebie. -
Podniósł słuchawkę. - Przysłać tu rzeczoznawcę od urazów bojowych i psychiatrę.
Po chwili weszli dwaj eksperci. Skrupulatnie zbadano ich personalia, oni zaś zbadali
świadków, po czym zastanowili się.
- Wszyscy panowie cierpicie z powodu lekkiego urazu - rzekł ekspert urazowy. - Nerwica
wojenna.
- Pan sądzi, że to zniknięcie nam się przywidziało?
Urazowiec potrząsnął głową, spojrzał na psychiatrę, ten zaś również potrząsnął głową.
- Zbiorowy omam - rzekł psychiatra.
W tej chwili sierżant Riley, sierżant Machan i kapral Hanmer znów się pojawili. Przed
sekundą byli jeszcze zbiorowym omamem, a teraz siedzieli znowu na swych fotelach, otoczeni
skonfundowanymi ekspertami.
- Prędko, Dimmock! - zawołał Carpenter. - Uśpij ich pan z powrotem. Wstrzyknij im pan
po dwa litry. Natychmiast - krzyknął w interfon - przysłać tu wszystkich ekspertów, jakich tylko
mamy! Nadzwyczajne zebranie w moim gabinecie.
Trzydziestu siedmiu ekspertów, twardych i hartownych jak nierdzewna stal, zbadało
nieprzytomnie leżące ofiary urazów bojowych i omawiało je potem przez trzy godziny. Pewne
fakty były oczywiste. Musi to więc być jakiś nowy fantastyczny syndrom, wywołany przez nowe
i fantastyczne potworności wojny. W miarę jak rozwija się technika bojowa, reakcja jej ofiar
musi również przybierać nowe formy. Każda akcja powoduje równą co do rozmiarów
przeciwstawną reakcję. Na to zgoda.
Nowy ów syndrom wiązać się musi z jakąś formą teleportacji - panowaniem psychiki nad
przestrzenią. Najwidoczniej uraz bojowy, niszcząc pewne znane siły psychiczne, musi rozwijać
inne, utajone i dotąd nie znane. Zgoda.
Oczywiście pacjenci potrafią wracać tylko do punktu wyjścia. Inaczej nie wracaliby stale
na oddział T ani też nie wróciliby do gabinetu generała Carpentera. Na to też zgoda.
Oczywiste jest także, iż pacjenci muszą mieć możność snu i zapewnienia sobie żywności
tam, dokąd się udają, gdyż ani żywności, ani snu nie potrzebowali na oddziale T. Również i na to
zgoda.
- Drobny szczegół, panowie - wtrącił pułkownik Dimmock. - Ich powroty na oddział T
zdają się być coraz rzadsze. Z początku znikali i wracali codziennie. Teraz większość znika na
całe tygodnie i mało kto z nich wraca.
- Mniejsza z tym - przerwał Carpenter. - Ale dokąd oni uciekają?
- Czy oni nie teleportują się przypadkiem poza linie frontu? - spytał ktoś. - To by
wyjaśniało przecieki informacji.
- Tym niech się zaraz zajmie Kontrwywiad - warknął Carpenter. - Czy nieprzyjaciel -
ciągnął - ma podobne trudności na przykład z jeńcami, którzy znikają z tamtejszych obozów, a
potem tam wracają? Może to właśnie nasi pacjenci z oddziału T?
- Nasi pacjenci - powiedział pułkownik Dimmock - być może uciekają po prostu do
domów.
- Niech Bezpieczeństwo to sprawdzi - rozkazał Carpenter. - Należy zbadać stosunki
domowe i powiązania każdego z tych dwudziestu czterech znikaczy. A co do samego oddziału
T, proszę panów, pułkownik Dimmock opracował pewien plan.
- Ustawimy na oddziale T sześć dodatkowych łóżek - wyjaśnił Edsel Dimmock. -
Skierujemy tam w charakterze pacjentów sześciu ekspertów, którzy będą wszystko obserwować.
Informacje od pacjentów mogą być uzyskiwane tylko pośrednio. W okresach świadomości są oni
katatoniczni i niekomunikatywni, a pod wpływem narkotyków tracą zdolność odpowiadania na
pytania.
- Panowie - zreasumował Carpenter. - Mamy do czynienia z najpotężniejszą potencjalnie
bronią w historii wojen. Nie potrzebuję wam tłumaczyć, czym byłaby dla nas możność
przeteleportowania całej armii poza linie nieprzyjacielskie. W ciągu jednego dnia wygramy
wojnę o Ideał Amerykański, jeśli tylko uda nam się rozwikłać tę tajemnicę. Musimy zwyciężyć!
Eksperci krzątali się, Bezpieczeństwo sprawdzało, Kontrwywiad badał. Sześć ludzkich
narzędzi, ostrych i hartownych, wprowadzono na oddział T Szpitala St. Albans. Stopniowo
zapoznawali się oni ze znikaczami, którzy wracali coraz rzadziej. A napięcie w szpitalu rosło.
Bezpieczeństwo zameldowało, że w ciągu całego ubiegłego roku nie odnotowano w
Ameryce żadnego wypadku niezwykłego zjawienia się. Kontrwywiad doniósł, że według ich
danych oraz danych wywiadu nieprzyjacielskiego nie mieli oni, jak się zdaje, podobnych
kłopotów. Generał Carpenter był zupełnie zbity z tropu.
Poruszamy się po zupełnie nieznanym terenie – mówił sobie - nie mamy żadnego w tej
dziedzinie fachowca. Musimy wynaleźć całkiem nowe środki.
- Połączyć mnie z jakimś wybitnym uniwersytetem - rzucił w interfon. Połączono go z
Yale.
- Muszę mieć specjalistów od panowania psychiki nad materią. Proszę mi takich
wyszkolić - rozkazał Carpenter.
Uniwersytet w Yale natychmiast zorganizował kursy dla absolwentów w zakresie
taumaturgii, percepcji pozazmysłowej i telekinezy.
Pierwszym sygnałem było żądanie, z jakim wystąpił jeden z ekspertów umieszczonych
na oddziale T: domagał się przysłania lapidologa.
- Po co, u diabła? - zdziwił się Carpenter.
- Nasz ekspert - wyjaśnił pułkownik Dimmock - natrafił na wzmiankę o drogocennym
kamieniu. Ale że sam jest specjalistą od spraw personalnych, nie wie, co z tym fantem zrobić.
- I słusznie - pochwalił Carpenter. - Każdy jest specjalistą w swojej dziedzinie, każda
dziedzina ma swego specjalistę. - Sięgnął po interfon. - Przysłać mi lapidologa.
Biegły lapidolog został oddelegowany z Arsenału Sił Zbrojnych. Polecono mu
zidentyfikować brylant nazwany Jim Brady, Nie zdołał.
- Spróbujemy innej metody - orzekł generał Carpenter. - Przysłać mi semantyka - rzucił
w interfon.
Semantyk opuścił pośpiesznie swe biuro w Ministerstwie Propagandy Wojennej, ale z
nazwy “Jim Brady” nie umiał wyciągnąć żadnego wniosku. Dla niego były to tylko imiona
własne. Nic więcej. Zaproponował wezwanie genealoga.
Genealog otrzymał jednodniowe zwolnienie od zajęć w Komisji Badania
Nieamerykańskich Antenatów, ale nic nie mógł ustalić poza faktem, że “Brady” przez pięćset lat
było pospolitym nazwiskiem w Ameryce. Zaproponował wezwanie archeologa.
Archeolog, delegowany z Wydziału Kartografii Dowództwa Inwazyjnego, niezwłocznie
zidentyfikował znaczenie słów Jim Brylant Brady. Tak nazywała się historyczna osobistość
głośna niegdyś w mieście Mały Stary Nowy Jork, gdzieś w okresie między gubernatorem
Peterem Stuyvesantem a gubernatorem Fiorello La Guardia.
- Na Boga! - zdumiał się Carpenter. - To przecież przed wiekami. Skąd, u diabła, Nathan
Riley go wytrzasnął? Niech pan przyłączy się do ekspertów na oddziale T i zbada tę sprawę.
Archeolog zbadał sprawę, sprawdził wyniki i złożył raport. Carpenter przeczytał raport i
osłupiał. Zwołał natychmiast nadzwyczajne zebranie swego sztabu ekspertów.
- Panowie - obwieścił - oddział T to coś więcej niż teleportacja. Ci urazowi pacjenci
dokonują rzeczy znacznie bardziej niewiarygodnych... Znacznie bardziej doniosłych. Panowie,
oni podróżują w czasie!
Eksperci nie robili wrażenia przekonanych. Lecz Carpenter głosem stanowczym
powtórzył:
- Tak jest, panowie. Podróże w czasie są faktem. Nie doszło do nich w taki sposób, jak
się spodziewaliśmy, to znaczy w wyniku ścisłych badań dokonywanych przez odpowiednich
fachowców. Podróże w czasie wystąpiły jako groźna plaga... zaraza... choroba wojenna... skutek
urazów bojowych u zwykłych ludzi. A teraz, panowie, nim przejdę do dalszych wywodów,
proszę was o zbadanie tych meldunków.
Sztab ekspertów przestudiował powielone meldunki: Sierżant Nathan Riley znikał udając
się we wczesny wiek XX do Nowego Jorku... Sierżant Lela Machan odwiedzała I wiek w
Rzymie... Kapral George Hanmer podróżował do XIX-wiecznej Anglii. Podobnie reszta
pacjentów: wymykali się z zamętu i grozy współczesnej wojny, uciekając z XXII wieku do
Wenecji dożów, na Jamajkę, z czasów gdy była siedliskiem korsarzy, do Chin dynastii Hań,
Norwegii Eryka Czerwonego, do wszelkich zakątków świata i wszelkich epok.
- Nie potrzebuję podkreślać olbrzymiego znaczenia tego odkrycia - podkreślił generał
Carpenter. - Pomyślcie tylko, panowie, jaki byłby skutek dla działań wojennych, gdybyśmy
mogli wysłać całą armię w ubiegły tydzień, miesiąc czy rok. Wygralibyśmy wojnę jeszcze przed
jej zaczęciem. Moglibyśmy ochronić nasze ideały... Poezję, piękno, kulturę Ameryki... przed
barbarzyństwem, zanim jeszcze cokolwiek im zagrozi.
Sztab ekspertów przystąpił do rozważań nad zagadnieniem wygrywania bitew przed ich
rozpoczęciem.
- Sprawę komplikuje fakt - ciągnął generał Carpenter - że pacjenci z oddziału T są
niepoczytalni. Może i wiedzą, a może nawet nie wiedzą, jak robią to, co robią, ale w każdym
razie nie są zdolni do udzielenia najbłahszych wyjaśnień fachowcom, którzy mogliby
przeobrazić ten cud w metodę. A skoro oni nie mogą nam pomóc, musimy sami znaleźć do tego
klucz.
Zaprawieni i wytrenowani specjaliści popatrywali niepewnie na siebie.
- Potrzeba nam będzie ekspertów od tych spraw - rzekł generał Carpenter.
Sztab fachowców odetchnął z ulgą. Z powrotem znaleźli się na znajomym gruncie.
- Potrzebny nam będzie cerebromechanik, cybernetyk, psychiatra, anatomopatolog,
archeolog i pierwszorzędny historyk. Skieruje się ich na oddział i nie wyjdą stamtąd, dopóki nie
wykonają zadania. Muszą opanować technikę podróży w czasie.
Pierwszych pięciu ekspertów łatwa było znaleźć w różnych departamentach wojennych.
Cała Ameryka była wielką instrumentownią zaprawionych i wytrenowanych specjalistów.
Powstały natomiast kłopoty z wyszukaniem pierwszorzędnego historyka. Wreszcie Federalny
Zarząd Więziennictwa, w porozumieniu z wojskiem, udzielił warunkowego zwolnienia
dyrektorowi Bradleyowi Scrimowi, skazanemu na dwadzieścia lat ciężkich robót. Dyrektor
Scrim, cierpki i kąśliwy, był kierownikiem katedry filozofii historii na uniwersytecie jednego z
zachodnich stanów do czasu, gdy powiedział, co myśli, o Wojnie o Ideał Amerykański. Za to
właśnie dostał dwadzieścia lat katorgi.
Scrim nadal był nieprzejednany, ale intrygująca zagadka oddziału T skłoniła go; do
współpracy.
- Ale zwracam uwagę - burknął - że nie jestem żadnym ekspertem. W tym ciemnym
społeczeństwie ekspertów jestem ostatnim konikiem polnym śpiewającym koło mrowiska.
Carpenter chwycił słuchawkę interfonu.
- Przysłać mi natychmiast entomologa! - rzucił.
- Zaczekaj pan! - przerwał mu Scrim. - Zaraz to przetłumaczę. To wy jesteście
mrowiskiem, gniazdem mrówek, bez przerwy krzątających się, pracujących i ciągle się
specjalizujących. W jakim celu?
- By chronić Ideał Amerykański - odparł żywo Carpenter - walczymy o poezję, kulturę i
oświatę. O lepsze i piękniejsze życie.
- To znaczy, że walczycie i o mnie – powiedział Scrim. - Bo tym właśnie sprawom
poświęciłem życie. A tymczasem coście ze mną zrobili? Wsadziliście mnie do więzienia.
- Udowodniono panu sympatyzowanie z wrogiem i poglądy antyamerykańskie -
zareplikował Carpenter.
- Udowodniono mi wiarę w mój własny Ideał Amerykański - rzekł Scrim. - To znaczy,
innymi słowy, skazano mnie za to, że myślę samodzielnie.
Na oddziale T Scrim był nadal nieprzejednany. Spędził tam jedną noc, zjadł ze smakiem
trzy dobre posiłki, przeczytał meldunki i sprawozdania, odrzucił je i zaczął gwałtownie domagać
się wypuszczenia.
- Każdy ma wyznaczone zadanie - oświadczył mu pułkownik Dimmock - i każdy musi
swe zadanie wykonać. Nie wyjdzie pan, póki pan nie wykryje tajemnicy podróży w czasie.
- Nie ma tu żadnej tajemnicy, którą mógłbym wykryć - odparł Scrim.
- Czy oni. podróżują w czasie?
- I tak, i nie.
- Odpowiedź musi być albo “tak”, albo “nie”. W żadnym razie jedno i drugie. Pan się
uchyla...
- Niech mi pan powie - znużonym głosem przerwał mu Scrim - jaka jest pańska
specjalność?
- Psychoterapia.
- Więc jak, u diabła, może pan zrozumieć, o czym ja mówię? Tu chodzi o koncepcję
filozoficzną. Powiadam panu, że nie ma tu żadnej tajemnicy, którą mógłby wykorzystać sztab.
Ani żadna instytucja czy organizacja. To tylko dla jednostek.
- Nie rozumiem pana.
- Nie spodziewałem się, że pan to zrozumie. Proszę mnie odwieźć do Carpentera.
Odwieziono Scrima do biura Carpentera. Scrim spojrzał na generała ze złośliwym
uśmiechem; wyglądał zupełnie jak rudy, wychudzony diabeł.
- Wystarczy mi dziesięć minut. Czy może mi pan tyle poświęcić? Carpenter skinął głową.
- Więc niech pan słucha uważnie. Dam panu klucz do tajemnicy tak ogromnej i tak
osobliwej, że musi pan wysilić cały swój dowcip, aby to pojąć.
Carpenter patrzył wyczekująco.
- Nathan Riley cofa się w czasie do początków XX stulecia. Tam prowadzi życie, jakie
wymarzył sobie w najrozkoszniejszych snach. Jest graczem na wielką skalę, przyjacielem Jima
Brylanta Brady’ego i innych graczy i spekulantów. Wygrywa zakłady dotyczące faktów z
przyszłości, bo zna, oczywiście, wyniki. Wygrał stawiając w wyborach na Eisenhowera, a w
meczu bokserskim na boksera Martiano przeciw innemu bokserowi, nazwiskiem La Starzą.
Zrobił duże pieniądze inwestując w fabrykę samochodów założoną przez Henry Forda. Na tym
polega cała historia. Czy te fakty mają dla pana jakieś znaczenie?
- Nie bez pomocy analityka socjologicznego - odparł Carpenter i sięgnął do interfonu.
- Nie sprowadzaj pan analityków, później to panu wytłumaczę. Spróbujmy rozważyć
jeszcze inne dane. Ważmy na przykład taką Lelę Machan. Ta ucieka do cezariańskiego Rzymu,
gdzie prowadzi życie, o jakim marzyła - jemme fa.ta.le, wampa. Wszyscy się w niej kochają:
Juliusz Cezar, Sayonarola, cała Legia XII, osobnik zwany Ben Hurem. Czy widzi pan, gdzie leży
błąd?
- Nie.
- Lela pali także papierosy.
- No więc co? - spytał po namyśle Carpenter.
- Dobrze, idźmy dalej - rzekł Scrim. - George Hanmer ucieka do Anglii XIX wieku, gdzie
jest członkiem Parlamentu i przyjacielem Gladstone’a, Winstona Churchilla oraz Disrealiego,
który wozi go swoim rolls roycem. Czy pan wie, co to jest rolls royce?
- Nie.
- To była marka samochodów.
- Więc co?
- Jeszcze pan nie rozumie?
- Nie.
Scrim wzburzony krążył po gabinecie.
- Carpenter - rzekł - to znacznie większe odkrycie niż teleportacja czy podróże w czasie.
W tym może zawierać się ocalenie człowieka. Chyba nie przesadzam. Te dwa tuziny ofiar urazu
bojowego, ci pacjenci oddziału T zostali wbombardowani w coś tak gigantycznego, że trudno się
dziwić, iż pańscy specjaliści i eksperci nie mogą tego zrozumieć.
- A cóż, u diabła, może być większego od podróży w czasie?
- Niech pan uważa, Carpenter: Eisenhower nie ubiegał się o prezydenturę przed połową
XX wieku. Nathan Riley nie mógł być przyjacielem Jima Brylanta Brady’ego i stawiać w
wyborach na Eisenhowera. W każdym razie nie równocześnie. Brady nie żył już od
ćwierćwiecza, kiedy Ike został prezydentem. Martiano pokonał La Starzę nie w tym samym
roku, kiedy Henry Ford zakładał swą fabrykę, ale w pięćdziesiąt lat później. Podróż w czasie
Nathana Rileya pełna jest podobnych anachronizmów.
Twarz Carpentera wyrażała ogromne zdumienie.
- Lela Machan nie mogła mieć Ben Hura za kochanka. Ben Hur nigdy nie był w Rzymie.
I w ogóle nigdy nie istniał. To tylko postać z powieści. Lela nie mogła palić, w tamtych czasach
nie znano tytoniu. Rozumie pan? Znowu anachronizm. Disraeli nie mógł wozić George’a
Hanmera rolls roycem, bo samochody wynaleziono długo po śmierci Disraeliego.
- Więc co, u licha, chcesz pan przez to powiedzieć!? - wykrzyknął Carpenter. - Że oni
wszyscy kłamią?
- Nie. Niech pan nie zapomina, że ci ludzie nie potrzebują snu ani pożywienia. Oni nie
kłamią. Istotnie wędrują w czasie. Jedzą i śpią w tych dawnych epokach, do których się cofają.
- Ale sam pan powiedział, że ich opowieści nie trzymają się kupy, że są pełne
anachronizmów.
- Bo oni wędrują w epoki oglądane oczyma ich własnej wyobraźni. Nathan Riley ma
swój własny obraz Ameryki początku XX wieku. Obraz ten jest błędny i anachroniczny,
ponieważ Riley nie jest historykiem; ale dla niego ten obraz jest prawdziwy. Więc może tam żyć.
I to samo dotyczy pozostałych.
Carpenterowi oczy wyszły na wierzch.
- Wszystko to jest właściwie nie do ogarnięcia umysłem. Ludzie ci odkryli sposób
zmieniania marzeń w rzeczywistość. Potrafią wejść w rzeczywistość swych marzeń. Mogą w
niej przebywać, żyć w niej, może na zawsze. Na Boga, Carpenter, oto pana Ideał Amerykański.
T o jest cudotwórstwo, nieśmiertelność, niemal boski akt stworzenia, władza ducha nad
materią... Trzeba koniecznie to zbadać, trzeba przestudiować dokładnie, trzeba dać to światu.
- Czy może pan to zrobić, Scrim?
- Nie, nie mogę. Jestem historykiem. Jestem nietwórczy, a więc jest to ponad moje siły.
Do tego potrzebny jest poeta... artysta, który rozumie mechanizm powstawania marzeń. Od
przelewania marzeń na papier winien być jeden krok zaledwie do obracania ich w rzeczywistość.
- Poeta?... Czy pan mówi poważnie?
- Oczywiście, jak najpoważniej. Czyż pan nie wie, co to jest poeta? Klarował nam pan
przez pięć lat, że toczymy tę wojnę, aby ocalić poetów.
- Nie rób pan żartów, Scrim, ja...
- Niech pan pośle na oddział T poetę. On nauczy się od nich tej sztuki. Tylko poeta
potrafi się tego nauczyć. A gdy już raz będzie wiedział, nauczy pańskich psychologów i
anatomów. A oni z kolei będą mogli nauczyć nas. Bowiem poeta jest jedynym człowiekiem,
który może służyć za tłumacza między ofiarami tych urazów a pańskimi ekspertami.
- Zdaje mi się, że ma pan rację, Scrim.
- A zatem niech pan nie zwleka, Carpenter. Bo ci pacjenci wracają coraz rzadziej do
naszego świata. Musimy więc zdobyć ich tajemnicę, zanim znikną na zawsze. Trzeba wysłać na
oddział T poetę.
Carpenter sięgnął po interfon.
- Przysłać mi natychmiast poetę! - rozkazał. Generał czekał. Czekał i czekał, podczas gdy
Ameryka szukała gorączkowo wśród swoich dwustu dziewięćdziesięciu milionów zaprawionych
i wytrenowanych ekspertów, wśród swoich narzędzi ludzkich, wyspecjalizowanych w obronie
amerykańskich ideałów piękna, poezji i urody życia. Czekał, by wśród nich znaleziono poetę, i
nie rozumiał zwłoki i bezowocności wszelkich poszukiwań. Nie rozumiał także, dlaczego ten
fakt zupełnego, ostatecznego zniknięcia tak bardzo rozśmieszył Bradleya Scrima.
Fredric Brown - Kopuła
Kyle Braden siedział wygodnie na fotelu, wpatrzony w przełącznik umieszczony w
ścianie naprzeciwko. Zastanawiał się po raz stutysięczny, a może stumilionowy, czy nadszedł już
czas, by przełącznik obrócić. Rozmyślał tak od trzydziestu lat; tak, dziś po południu upłynie
dokładnie trzydzieści lat.
Przekręcenie przełącznika mogło oznaczać śmierć, nie wiadomo tylko, jakiego rodzaju.
Na pewno jednak nie śmierć atomową - wszystkie bomby od lat już musiały wypromieniować.
Promieniowania tego było, rzecz jasna, dosyć, by zniszczyć wszelki ślad cywilizacji. A z jego
dokładnych obliczeń sprzed trzydziestu lat wynikało jasno, że musi upłynąć co najmniej stulecie,
nim człowiek zacznie na dobre budować nową cywilizację.
Co jednak działo się teraz na zewnątrz, poza chroniącym go od wszelkiej groźby polem
mocy, ukształtowanym w kopułę? Czy krążyli tam ludzie zmienieni w bestie? Czy też ludzkość
znikła zupełnie i miejsce jej zajęły inne, mniej nikczemne stworzenia? Chyba nie. Ludzkość
musiała jakoś to przeżyć d człowiek znów wstąpi na drogę rozwoju. A wspomnienie tego, co
uczynił sam sobie, zostanie może w postaci odstraszającej legendy. Inna sprawa, czy można
kogo odstraszyć...
Trzydzieści lat, myślał Braden. Dłużyły się potwornie. A przecież miał i nadal ma
wszystko, czego mu trzeba, no i samotność jest przecież lepsza niż nagła śmierć. Tak myślał
trzydzieści lat temu, gdy miał trzydzieści siedem lat. I tak myśli teraz, gdy ma lat sześćdziesiąt
siedem. Nie żałował wcale tego, co zrobił. Był jednak zmęczony. I zastanawiał się, po raz
stutysięczny, czy nie czas już obrócić przełącznika.
Tam, na zewnątrz, doszli już pewnie do jakiejś znośnej formy egzystencji, choć zapewne
opartej na rolnictwie. Mógłby więc ludziom pomóc, użyczyć im wiedzy i obdarzyć rzeczami,
jakich potrzebowali, zakosztować - nim się naprawdę zestarzeje - ich wdzięczności i własnego
zadowolenia, że im pomaga.
Poza tym nie chciał umierać samotnie. Żył sam i można to było jakoś wytrzymać, ale
samotna śmierć była czymś zupełnie innym. Dla jakichś powodów czuł, że umrzeć tu w
samotności byłoby jeszcze gorsze, niż zostać zabitym przez nowych barbarzyńców, jakich
spodziewał się znaleźć poza kopułą. Bo właściwie po trzydziestu zaledwie latach czegóż można
się było spodziewać...
Dzień dzisiejszy byłby bardzo stosowny na konfrontację. Minęło dokładnie trzydzieści
lat, jeżeli jego zegary nadal szły dokładnie. Nie mogły się zresztą tak bardzo rozregulować w
takim czasie. Więc jeszcze parę godzin i będzie trzydzieści lat - co do minuty. Postanowił więc,
że wtedy uczyni tę nieodwołalną rzecz. Dotąd bowiem właśnie nieodwołalność przekręcenia
wyłącznika powstrzymywała go za każdym razem, kiedy o tym pomyślał.
Gdyby kopułę mocy można było wyłączyć, a potem znów uruchomić, decyzja byłaby
łatwa i powziąłby ją już dawno. Może po dziesięciu lub piętnastu latach. Ale stworzenie pola
wymagało olbrzymiej ilości energii, choć bardzo niewiele było trzeba, by je utrzymać. Wtedy
kiedy je uruchomił, na zewnątrz była jeszcze dostępna energia, ale nie dziś.
Samo pole - skoro je tylko uruchomił - przerwało wszelkie połączenia. Ale wewnątrz
kopuły dość było źródeł energii, aby zaspokoić jego osobiste potrzeby i pokryć zapotrzebowanie
samego pola.
Tak zaczęło się trzydzieści lat zupełnej samotności.
Braden nie chciał być sam. Gdybyż tylko Myra, jego sekretarka, nie uniosła się tak,
kiedy... Teraz nie było celu już o tym myśleć, ale przychodziło mu to do głowy miliony razy.
Dlaczego tak bezsensownie uparła się dzielić los z resztą ludzkości, dlaczego chciała pomagać
tym, którym pomóc nie było można... I przecież go - kochała. Gdyby nie ten szaleńczy pomysł,
byłaby za niego wyszła. Zbyt nagle wyjawił jej całą prawdę i to ją wzburzyło. A przecież byłoby
tak cudownie, gdyby z nim została...
Wszystko przez to, że wiadomości nadeszły wcześniej, niż się spodziewał. Kiedy
tamtego ranka włączył radio, wiedział, że pozostały zaledwie godziny. Nacisnął guzik
przywołując Myrę - weszła, piękna jak zawsze, spokojna, opanowana. Można by sądzić, że nie
czytała gazet, nie słuchała wiadomości radiowych, nie wiedziała w ogóle, co się dzieje.
- Usiądź, kochanie - powiedział. Oczy jej rozszerzyły się nieco; w tej formie nigdy się do
niej nie zwracał. Ale usiadła z tym samym wyrazem twarzy jak zawsze, gdy miała mu
stenografować. Ujęła ołówek.
- Nie, Myro - wyjaśnił. - To sprawa osobista, bardzo osobista. Chcę cię prosić, żebyś za
mnie wyszła. Zrobiła wielkie oczy.
- Czy pan żartuje, doktorze?
- Nie, stanowczo nie. Wiem, że jestem trochę starszy od ciebie, ale nie tak wiele. Mam
teraz trzydzieści siedem lat, choć może wyglądam na więcej wskutek zbyt intensywnej pracy. A
ty masz dwadzieścia siedem, prawda?
- Skończyłam dwadzieścia osiem. Ale nie chodzi o wiek. Tylko że to wszystko przyszło
tak nagle. Śmiesznie to powiedzieć, ale tak jest. Pan nigdy - uśmiechnęła się trochę złośliwie -
nigdy mi się nawet nie przyjrzał. Pierwszy raz mi się to zdarzyło, odkąd pracuję.
- Przepraszam - zaśmiał się Braden. - Bardzo cię przepraszam. Ale teraz mówię
poważnie, Myro. Czy wyjdziesz za mnie za mąż?
- Czy ja wiem... - odparła z namysłem. - Właściwie to zdaje się, że... kocham pana...
trochę. Chociaż nie bardzo wiem dlaczego. Pan zawsze był tak bezosobowy, rzeczowy,
pochłonięty pracą. Nigdy pan nawet nie spróbował mnie pocałować czy choćby powiedzieć
komplement. A teraz te oświadczyny, takie nagłe i - znowu - rzeczowe. Może odłóżmy to na
trochę. A przez ten czas powie mi pan przynajmniej parę razy, że mnie pan kocha. To bardzo
potrzebne.
- Ależ kocham cię, Myro. I nie gniewaj się. W każdym razie nie odrzucasz mojej prośby,
prawda?
Zaprzeczyła w milczeniu. Jej oczy, wpatrzone w niego, były doprawdy piękne.
- W takim razie pozwól, że ci wyjaśnię, dlaczego wystąpiłem z tym tak późno i tak nagle.
Po pierwsze pracowałem z rozpaczliwym pośpiechem i na wyścigi z czasem. Czy wiesz, nad
czym pracowałem?
- Wiem, że to ma coś wspólnego z obroną. Jakieś urządzenie. I może się mylę, ale zdaje
mi się, że pracował pan nad tym bez porozumienia z rządem.
- To prawda - przyznał Braden. - Dygnitarze nie chcieli mi wierzyć, a większość kolegów
fizyków nie podzielała moich poglądów. Ale na szczęście miałem osobiste środki - dochody z
różnych patentów na wynalazki w zakresie elektroniki. A to, nad czym pracowałem, było
urządzeniem ochronnym przeciw wszelkim bombom i w ogóle wszystkiemu, z wyjątkiem
przeobrażenia Ziemi w małe słońce. Chodziło o pole mocy, przez które nic absolutnie
przeniknąć nie może.
- I pan...
- Tak, zbudowałem je. Mogę wytworzyć je w każdej chwili wokół tego budynku i trwać
będzie, jak długo tylko zechcę. Nic nie zdoła przez nie przeniknąć, póki tylko będę chciał je
utrzymać. Poza tym ten budynek zaopatrzony jest w olbrzymie ilości wszelkiego rodzaju
zapasów. Są nawet wszelkie nasiona i chemikalia potrzebne do wyhodowania upraw
hydroponicznych. Dwojgu ludzi wystarczy tego do końca życia.
- Ale pan przekazuje to chyba rządowi? Jeżeli to ochrona przeciw pociskom jądrowym...
- Tak - odparł Braden marszcząc brwi - ale niestety ma to nikłą wartość militarną. W tym
sensie sztabowcy mieli rację. Widzisz, Myro, energia potrzebna dla stworzenia takiego pola
mocy rośnie w stosunku sześciennym do jego wymiarów. Pole wokół tego budynku mieć będzie
średnicę osiemdziesięciu stóp i kiedy je uruchomię, zużyję tyle energii, że przepali ono zapewne
cały system oświetleniowy miasta Cleveland. Dla utworzenia takiej kopuły nad małą nawet
wioską czy jakimś jednym obozem wojskowym trzeba więcej energii elektrycznej, niż zużywa
cały kraj w ciągu paru tygodni. A gdyby wyłączyć pole dla wpuszczenia czy wypuszczenia
kogoś, ponowne uruchomienie wymagałoby drugie tyle energii. Toteż jedyny użytek, jaki rząd
mógłby uczynić z wynalazku, byłby ten, jaki sam zamierzam zrobić. To znaczy zachować życie
jednej, dwóch, najwyżej kilku jednostek i pozwolić im przeżyć grozę nadciągających zdarzeń.
Obecnie zresztą już za późno, aby zorganizować to gdziekolwiek indziej niż tu,
- Dlaczego za późno?
- Bo nie starczy już czasu na zbudowanie sprzętu. Dlatego, moja droga, że wojna już się
toczy. Wpatrywała się w niego, blada jak płótno.
- Podano to przez radio - wyjaśnił - parę minut temu. Wojna wypowiedziana, Boston
zniszczony przez bombę atomową. A wiesz dobrze - mówił coraz prędzej - co to wszystko
znaczy i do czego prowadzi. Przekręcę za chwilę wyłącznik, by uruchomić pole, i utrzymam je
do czasu, gdy będzie można bezpiecznie wyjść. - Nie chcąc powiedzieć, że nie przypuszcza, by
za ich życia było to możliwe, dodał: - Więc jest już za późno, żeby komukolwiek jeszcze
dopomóc, ale sami możemy się ocalić. Przykro mi - ciągnął z westchnieniem - że musiałem ci to
wszystko wyłożyć tak brutalnie, bez przygotowania. Ale rozumiesz chyba dlaczego. I stąd te
nagłe oświadczyny. Powtarzam zresztą: jeśli masz jakieś wątpliwości, nie żądam, abyś wyszła za
mnie natychmiast. Poczekaj tu, aż decyzja w tobie dojrzeje. Przez ten czas będę mógł ci mówić
to, co powinienem był dawno powiedzieć. A nie mówiłem dotąd, bo - uśmiechnął się smutno -
tak byłem zapracowany. Teraz jednak będzie mnóstwo czasu. A ja cię naprawdę kocham.
Zerwała się nagle i bez odpowiedzi, nie patrząc, niemal na oślep, ruszyła w kierunku
drzwi.
- Myra! - zawołał i rzucił się w ślad za nią. Była już przy drzwiach. Odwróciła się i
powstrzymała go skinieniem ręki. Była bardzo spokojna.
- Muszę iść, doktorze. Mam trochę praktyki pielęgniarskiej. Pewnie się przydam.
- Ależ pomyśl, co tam się będzie działo! Ludzie zmienią się w dzikie bestie. Wymrą
okropną śmiercią. Słuchaj mnie, Myro, kocham cię za bardzo, aby pozwolić ci odejść. Zostań,
błagam cię!
- Niestety, muszę pana pożegnać, doktorze - odparła z dziwnym uśmiechem. - Obawiam
się, że będę musiała umrzeć razem z dzikimi bestiami. Taka już widać jestem szalona.
Drzwi zamknęły się za nią cicho. Widział przez okno, jak zbiegała ze schodów, jak
ruszyła pędem do miasta, gdy tylko znalazła się na chodniku.
W górze słychać było wycie odrzutowców. Zapewne nasze, pomyślał, ale mogą być i
nieprzyjacielskie - a Cleveland to jeden z celów. Wróg może nawet wiedział o nim i o jego
pracy, dlatego na początek wybrał to miasto. Braden skoczył do wyłącznika i... przekręcił.
Za oknem, w odległości dwudziestu stóp, wyrosła szara nicość. Z zewnątrz nie przenikał
teraz żaden dźwięk. Wyszedł z domu i spojrzał: szara półkula, wysoka na czterdzieści stóp i
szeroka na osiemdziesiąt, dostatecznie wielka, by pokryć dwupiętrowy, niemal sześcienny
budynek, który był jego domem i laboratorium. Braden wiedział, że druga połowa sięga na
czterdzieści stóp w głąb ziemi, tworząc łącznie z pierwszą doskonałą kulę. Żadna siła nie mogła
przeniknąć od góry, żaden robak i żadna potęga nie mogły wpełznąć czy wedrzeć się od dołu. I
tak było przez pełnych trzydzieści lat. Nie były w końcu tak złe, pomyślał, te lata. Miał swoje
książki, niektóre czytał tak często, że umiał je prawie na pamięć. Prowadził doświadczenia i
chociaż od siedmiu lat, odkąd minęła mu sześćdziesiątka, zainteresowania jego i siły twórcze
osłabły, dokonał kilku wcale istotnych odkryć.
Trudno je porównać z wynalazkiem pola czy większością wcześniejszych jego
wynalazków; zabrakło mu już bodźca. Prawdopodobieństwo, że cokolwiek z tych nowych
odkryć przyda się jemu lub w ogóle komukolwiek, było bardzo nikłe. Jakiż pożytek z
udoskonaleń elektronicznych mógł czerpać dzikus nie umiejący obchodzić się z najprostszym
odbiornikiem radiowym, nie mówiąc już o zbudowaniu go.
W każdym razie zajęcia, jakie miał, wystarczyły, by Braden czuł się dobrze, choć daleko
mu było do szczęścia.
Podszedł do okna i wpatrzył się w nieprzeniknioną szarość. Gdybyż tylko mógł ją unieść
na chwilę i obejrzawszy, co chce, na powrót ją opuścić. Niestety, raz usunięta, nie dałaby się
przywrócić.
Podszedł do wyłącznika i długo się przyglądał. Nagle sięgnął dłonią i przekręcił. Zwrócił
się do okna, po czym szybkim krokiem zaczął iść, w końcu podbiegł. Szara ściana znikła, a to,
co ujrzał, było wprost nie do wiary.
Za oknem rozciągało się zachwycające miasto - nie Cleveland, jakie znał. Zupełnie nowe
miasto. Na miejscu dawnej wąskiej uliczki widniał szeroki bulwar. Z obu stron wznosiły się
piękne budynki o dziwnej, nie znanej mu architekturze. Drzewa, trawniki - wszystko było
starannie utrzymane. Co się stało, jak to było możliwe? Po wojnie nuklearnej ludzkość w żaden
sposób nie mogła tak szybko odrobić zniszczeń. Chyba że wszystkie pojęcia socjologiczne były
absurdalnie błędne.
A gdzie są ludzie? Jakby w odpowiedzi przejechał samochód. Samochód? Takiego nigdy
nie widział. Niezwykle szybki, zgrabny, poruszał się znakomicie, ledwie dotykając jezdni, jak
gdyby antygrawitacja ujęła mu ciężaru, a żyroskopy nadały stabilności. W wozie siedziała para
ludzi; prowadził mężczyzna. Był młody, przystojny, podobnie zresztą jak kobieta.
Spojrzeli w stronę Bradena i nagle - mężczyzna zatrzymał wóz, który stanął
niewiarygodnie szybko. Oczywiście, pomyślał Braden, musieli tu nieraz przejeżdżać i oglądać
szarą kopułę, której teraz nie było. Wóz ruszył - pojechali pewnie kogoś zawiadomić.
Braden otworzył drzwi i wyszedł na bulwar. Zrozumiał teraz, dlaczego ruch był tak słaby
i dlaczego tak mało było ludzi. W ciągu trzydziestu lat jego zegary posunęły się o wiele godzin.
Był teraz wczesny ranek - około szóstej, sądząc z położenia słońca.
Braden poszedł przed siebie. Mógł zaczekać w domu, gdzie przebył pod kopułą
trzydzieści lat - na pewno by się ktoś zjawił, zawiadomiony przez parę młodych ludzi.
Ale Braden wolał nie czekać, chciał sam wszystko zobaczyć.
Po drodze nie spotkał nikogo. Znalazł się w pięknej dzielnicy mieszkaniowej, było
jeszcze wcześnie. W dali zobaczył parę osób, zauważył, że różni się od nich ubiorem, ale nie na
tyle, by wzbudzić sensację. Przejechało jeszcze kilka niezwykłych wozów, ale nikt z jadących
nie spostrzegł Bradena. Jechali zbyt szybko.
Doszedł wreszcie do jakiegoś otwartego sklepu. Wiedziony ciekawością, wszedł do
środka. Kędzierzawy młodzieniec, który układał coś na ladzie, spojrzał na Bradena ze
zdziwieniem i zapytał uprzejmie:
- Czym mogę panu służyć?
- Proszę nie brać mnie za wariata. Wszystko za chwilę wytłumaczę. Niech mi pan tylko
powie, co się tu stało trzydzieści lat temu? Czy nie było wtedy wojny jądrowej?
- A, rozumiem - oczy młodzieńca rozbłysły - pan musi być mieszkańcem kopuły. I
dlatego... - urwał z zakłopotaniem.
- Tak - potwierdził Braden. - Byłem pod kopułą. Ale co się tu stało? Co się stało po
zniszczeniu Bostonu?
- Przyszły statki kosmiczne. Zniszczenie Bostonu, proszę pana, było przypadkiem.
Flotylla statków przyszła z Aldebarana. Należały do rasy przyjaznej i znacznie bardziej od nas
rozwiniętej. Przybyli, żeby nam pomóc i zaproponować wstąpienie do Unii. Niestety, jeden
rozbił się nad Bostonem. Wybuch energii jądrowej w motorze i w wyniku tego - milion ofiar.
Ale inne statki wylądowały zgodnie z programem, wszystko się wyjaśniło i - wprawdzie w
ostatniej chwili - ale uniknęliśmy wojny. Nasze statki, które były już w drodze, zdołano jakoś
odwołać.
- Więc nie było wojny? - spytał Braden stłumionym głosem.
- Oczywiście że nie. A dzisiaj, dzięki Unii Galaktycznej, wojna jest tylko koszmarnym
wspomnieniem ciemnego okresu dziejów. Teraz nawet nie byłoby komu wypowiedzieć wojny -
nie ma przecież państw. Dzięki Unii zrobiliśmy olbrzymi postęp. Skolonizowaliśmy Marsa i
Wenus, które nie były zamieszkane. Ale Mars i Wenus to tylko przedmieście. Podróżujemy do
gwiazd. Nawet... - tu urwał.
Braden przytrzymał się mocno krawędzi lady. Więc ominęły go tak niezwykłe rzeczy!
Trzydzieści lat przetrwał w samotni, a teraz był starym człowiekiem...
- Co nawet? - zapytał odgadując po trosze, jaka będzie odpowiedź.
- Nawet jesteśmy bliscy nieśmiertelności. Już teraz możemy żyć setki lat. Nie jestem
chyba młodszy od pana. Nie wiem tylko, czy się pan nie spóźnił. Bo środki, w jakie zaopatrzyła
nas Unia, działają tylko na ludzi w średnim wieku, w każdym razie przed pięćdziesiątką. A pan
ma...
- Sześćdziesiąt siedem - odparł sucho Braden. - Dziękuję panu.
Tak, ominęło go wszystko. Gwiazdy - dałby nie wiem co, aby się tam dostać, ale już nie
teraz. No i Myra. Mogła przecież należeć do niego i oboje byliby jeszcze młodzi.
Wyszedł ze sklepu i skierował się w stronę budynku do dziś jeszcze znajdującego się pod
kopułą, gdzie już na niego czekano. Może użyczą mu jedynego, o co chciałby prosić - energii, by
mógł przywrócić pole mocy. Tak, jedyne, czego sobie życzył obecnie, to to, czego się dotąd
najbardziej obawiał: pragnął umrzeć, jak żył, w samotności.
Raymond Z. Gallun - Posiew zmierzchu
Był to zarodnik mikroskopijnych rozmiarów. Twarda powłoka, odporna na absolutną
suchość przestrzeni międzyplanetarnej, chroniła drobinę roślinnej protoplazmy. Po ochłodzeniu
niemal do zera absolutnego protoplazma nie przejawiała energii wzrostu. Posiadała jedynie
zaciekłą, upartą moc przeżycia, stanowiącą wyzwanie dla samego losu.
Zarodnik, wraz z bilionami identycznych zarodników, błądził, wirował pomiędzy
drogami Ziemi i Marsa. Raz siła przyciągania Słońca zbliżała go o parę milionów mil do Ziemi,
raz potężne promieniowanie magnetyczne słonecznych mgławic odpychało go w kierunku
macierzystej planety.
Wszystko wydawało się przypadkiem i do pewnego czasu niewątpliwie było
przypadkiem. Ale za pozornie bezładnym błądzeniem kryła się inteligencja, która w sposób
rozumny potrafiła wykorzystywać zasady prawdopodobieństwa.
Dominujący czynnik tej inteligencji polegał na woli przetrwania i odrodzenia, gdyż
działo się to w epoce, kiedy Ziemia zdradzała już wyraźne objawy wieku starczego, a Mars był
prawie równie zamarły jak Księżyc.
Dziwne, zawile zbudowane zarodniki, poczęte tak, jak się poczyna nowy wynalazek, lecz
w nierównie bardziej konkretnym procesie rozwoju organicznego, wystrzeliły ku czarnym
bezkresom kosmicznego nieba. Chmura dymu uleciała w zbliżoną do próżni strefę, która była
niegdyś życiodajną atmosferą. Większość zarodników opadła z powrotem na czerwoną, jałową
glebę, ale część, stosunkowo nieznaczna, została uniesiona przez prądy powietrzne i minąwszy
górne warstwy gazowej szaty Marsa trafiła bilionami do pustej przestrzeni eteru.
Całe zjawisko, uzupełnione elementami świadomego działania, było ilustracją starożytnej
teorii zarodników, stworzonej przed niezliczonymi wiekami przez Arrheniusa i traktującej o
wędrówkach życia pomiędzy światami.
Ogromne, cudowne rodzicielki drobin zostały w dogorywającym świecie, aby prowadzić
nadal beznadziejną walkę o przetrwanie. Każdego kolejnego lata miotały one obłoki zarodników
ku międzyplanetarnym otchłaniom. Niebawem jednak miały zmienić się w brunatne, wyschłe
szczątki, powiększając liczbę zmumifikowanych śladów życia na Marsie - jak szare, rzeźbione
monolity lub dziwaczne półkoliste budowle, upstrzone otworami niby plaster miodu -
mieszkania wygasłego od dawna gatunku rozumnych istot, które nie znały nigdy izb ani
domostw w postaci, jaką wypracowała ziemska ludzkość.
Dla Marsa nadchodziła era zupełnej martwoty - na jego powierzchni nie miało się
poruszać nic, z wyjątkiem cieni wędrujących po głuchej pustyni lub drobin piasku czy żwiru, co
wibrują pod wpływem miernego ciepła dostarczanego przez gorące jeszcze, chociaż zmalałe
Słońce. Śmierć i nic więcej! Jednakże rośliny, które były ostatnimi cywilizowanymi istotami
Marsa, nie stamtąd pochodziły. Niegdyś wegetowały na satelitach Jowisza, a jeszcze dawniej...
Cóż, zapewne nawet w biologicznej pamięci gatunku zatarł się obraz tamtych mrocznych,
nieskończenie odległych czasów. Zawsze czekały sposobności, kiedy zaś nadchodziła pora, gdy
jakiś świat stawał się fizycznie właściwy dla ich rozwoju - zaczynały działać.
Jeden zarodnik wystarczał, by stworzyć przyczółek na nowej planecie. W pomyślnych
warunkach taki właśnie zarodnik trafił do wyższych warstw ziemskiej atmosfery. Było to prawie
nieuniknione, bo w gruncie rzeczy sposobność to element matematyczny, zależny od czasu i
ilości powtarzanych prób.
Przez miesiące zarodnik ulatywał pośród rzadkich, naelektryzowanych gazów, skąd mógł
wrócić w bezkresy przestrzeni. Błądził wyżej i niżej, lecz siła przyciągania działała na znikomą
masę, więc szansę sprzyjały lądowaniu na jałowiejącej powierzchni Ziemi.
Wreszcie zarodnik znalazł dobre miejsce i spoczął w zlodowaciałym pustynnym parowie.
Opodal, na tle dziwacznych wzgórz w kształcie głów cukru, stał zabytek dawno minionej,
łagodniejszej epoki - ruiny strzelistej wieży z błękitnej porcelany.
Przytułek zdawał się nie sprzyjać zamierzonym celom, bo leżał na północnej półkuli,
którą ściskały kleszcze morderczej zimy. Powietrze, zanikające podobnie jak rezerwy wody,
było suche i rzadkie. Temperatura spadła znacznie poniżej zera, chociaż nie była aż tak zabójcza,
jak w przestrzeni międzyplanetarnej. Mars w owym czasie nie żył, Ziemia dogorywała.
Jednakże w sumie warunki mogły uchodzić za niemal korzystne, gdyż zarodnik
reprezentował życie przystosowane do rozwoju w środowisku nierównie mniej przyjaznym niż
Ziemia w okresie schyłku.
W parowie leżał śnieg nie głębszy niż na ćwierć cala.
Nie topniał nawet w południe pod działaniem promieni słońca, które zbladło i skarlało po
miliardach lat przetwarzania własnej masy na energię. Nie miało to znaczenia. Siły żywotne,
zawarte w zarodniku, znalazły warunki sprzyjające rozwojowi - podobnie jak od
nieprzeliczonych stuleci ziemskie nasiona znajdują pomyślne warunki z nastaniem wiosny.
W sposób analogiczny do prostej fermentacji powstała w zarodniku drobna ilość ciepła.
Kilka najbliższych kryształków śniegu obróciło się w wilgoć, której minimalny zasób podziałał
na siły życia i wzrostu. Korzonki, cieńsze od pajęczyn, przeniknęły warstewkę śniegu.
Zamarzały nocami, ale za dnia wznawiały upartą walkę.
Zarodnik powiększał się, lecz nie otwierał. Jego powłoka stanowiła pancerz ochronny,
zbudowany tak, że mógł i musiał rosnąć nie pękając. We wnętrzu zachodziły reakcje chemiczne.
Chlorofil wchłaniał światło słoneczne, dwutlenek węgla, wodę.
Z początku przemiany te przypominały procesy zachodzące w ziemskiej florze. Istniały
wszakże różnice. Przede wszystkim wolny tlen nie ulatywał w atmosferę. Minęły wieki od
czasu, kiedy podobne marnotrawstwo było możliwe, bo nawet za dni młodości Ziemi rzadka
atmosfera Marsa zawierała tylko znikome ilości tlenu w triatomicznej postaci ozonu.
Przybysz z Marsa gromadził tlen, sprężając go w mikroskopijnych zasobnikach
porowatej i twardej powłoki zewnętrznej. Cel był prosty. Tlen, łącząc się wolno ze skrobią w
procesie fermentacyjnym, wytwarzał ciepło równoważące niską temperaturę zewnętrzną, która w
innym przypadku zahamowałaby rozwój.
Zarodnik odmienił się w roślinę, która nie większa zrazu niż główka szpilki, wkrótce
dorównała sporemu paciorkowi. Ten nieokreślony, brunatnozielonawy kształt mocno trzymał się
gleby długimi włóknami korzonków. Było to skomplikowane laboratorium chemiczne, gdzie -
podobnie jak w każdym okazie ziemskiej flory - zachodziły przemiany niełatwe do zrozumienia.
W tej fazie roślina zaczynała prawdopodobnie odczuwać pierwsze przebłyski
świadomości, w sposób zbliżony do dziecka, wyłaniającego się z mrocznej mgławicy narodzin.
Oleiste drobiny, rozproszone wśród tkanek, a połączone delikatnymi, białymi włóknami,
pełniącymi funkcję systemu nerwowego, powiększały się i, wraz z rozwojem, stopniowo
tworzyły odpowiednik mózgu. Roślina zarodnikowa z Marsa zdradzała cechy rośliny myślącej,
nawet w początkowym stadium rozwoju.
Roślina myśląca? Tak. Przodkowie bezimiennego najeźdźcy z próżni dawno przegraliby
walkę o przetrwanie, gdyby nie posiadali inteligencji.
Jakie zmysły miał ten dziwaczny twór? Dzięki czemu był w stanie przenikać
świadomością otoczenie? Zapewne dysponował możliwościami poznania równie niedostępnymi
ludzkim pojęciom, jak wzrok jest niezrozumiały dla kogoś, kto przyszedł na świat ociemniały.
Ale roślina musiała odczuwać w jakiś odmienny, prostszy sposób ciepło i zimno, a także
dźwięki. Niewątpliwie widziała otoczenie na modłę zbliżoną do ludzkiej, na co wskazywały
rozproszone na zewnętrznej powłoce i osadzone głęboko w jej porach drobne organy o
soczewkach z przezroczystej roślinnej substancji. Były to oczy, które rozwinęły się zapewne z
bardziej prymitywnych światłoczułych komórek, jakie posiadało wiele form ziemskiej flory.
W początkowych miesiącach wśród zjawisk ziemskich nie kryło się żadne
niebezpieczeństwo dla zarodnika. Królowała zima. Letarg ogarniał życie pustyni. Ruch
ograniczał się niemal wyłącznie do przejmującego wichru, piaskowych wirów i od czasu do
czasu przelotnej zamieci śnieżnej. Białe, mizerne słońce podnosiło się na wschodzie i pełznąc
leniwie przez niebo wysyłało ledwie wyczuwalne, znikome ciepło. Później zapadała noc, piękna,
purpurowa, tajemnicza, ale posępna jak kryształowy duch bezbolesnej śmierci.
Na przestrzeni wieków skala ziemskiej rotacji malała wydatnie jako rezultat zmian
zachodzących w stosunku sił przyciągania Słońca i Księżyca, które stopniowo rosły, w miarę jak
satelita znajdował się coraz bliżej Ziemi. Skutkiem zwolnienia obrotów planety noce i dnie były
odpowiednio dłuższe lub krótsze.
Świat otaczający roślinę zarodnikową stanowił dziedzinę ponurej, bezludnej pustki. W
czasie trwania zimy tylko raz owa monotonia została zakłócona. Pewnego wieczora, tuż po
wschodzie Księżyca, przemknął po niebie z szybkością pocisku smukły metalowy pojazd. Na
jego dziobie lśniła księżycowa poświata, z rufy wykwitał długi, wąski proporzec ognia. Kiedy
okręt zbliżał się do pustynnego parowu, rozrzedzona atmosfera drżała od ostrego mechanicznego
jęku, który niebawem utonął znowu w zadziwiającej ciszy, zostawiając po sobie bolesną pamięć.
Bo roślina zarodnikowa pamiętała. Niewątpliwie piętno strachu znaczyło jej
wspomnienia, gdyż strach to uczucie powszechne, związane ściśle z instynktem
samozachowawczym, który przejawiają wszelkie formy życia bez względu na ich charakter i
pochodzenie.
Ludzie - albo raczej chłodne, bezlitosne, przebiegłe, skarlałe istoty będące potomstwem
człowieka. Iteriu - jak się sami zwali. Oczywiście intruz nie wiedział jeszcze, jak wyglądają, nie
znał nazwy ich protoplastów. Ale latająca maszyna, którą zbudowali, sygnalizowała groźną
potęgę. Dziedziczna pamięć musiała wpływać w pewnej mierze na lęk, jaki nawiedził przybysza
z kosmicznej przestrzeni. Na innych planetach przodkowie rośliny zarodnikowej spotykali
reprezentantów świata zwierzęcego dysponujących podobnym zasobem wiedzy. A więc na
Ziemi intruz uprzytomnił sobie bez wątpienia, że budowniczowie wehikułu, który przemknął,
staną się jego najniebezpieczniejszymi i śmiertelnymi wrogami.
Ale Iteriu, zamieszkujący rozległe miasta podziemne, nie wiedzieli, że coś takiego
nawiedziło ich planetę i przyniosło wraz z sobą potencjalne możliwości zguby. Z racji tej
nieświadomości drobna roślina zarodnikowa była bezpieczna w kryjówce parowu, gdzie od
tysiąca lat nie stanęła noga Iteriu.
Musiała tylko rosnąć, sposobić się do rozrodu, uważać pilnie na pomniejszych
nieprzyjaciół i rozwijać swoje specyficzne siły.
Nie należy sądzić, że roślina zarodnikowa była z natury rzeczy pozbawiona możliwości
rozumienia fizyki, chemii czy nauk przyrodniczych. Nie miała oczywiście retort ani czułych
instrumentów w pojęciu ludzkim. Dysponowała wszakże czymś - nazwijmy to zmysłem
introspekcji - dzięki czemu potrafiła badać najdrobniejsze zjawiska, wszelkie procesy fizyczne i
chemiczne zachodzące we wnętrzu własnej materii. Odczuwała nie tylko leniwe krążenie soków
w tkankach, lecz również przemianę wody i dwutlenku węgla w wolny tlen oraz skrobię.
Gdyby człowiek posiadał taki dar właściwy intruzowi z próżni - dar świadomego
odczuwania przemian wewnętrznych aż do podziału komórek tkanki - łatwo uwierzyć, że po
wiekach doświadczeń i wysiłków woli zdołałby zgłębić istotę zagadki życia. Bo w badaniach
nad tą zagadką muszą niewątpliwie uczestniczyć wszystkie kolejne stopnie i fazy wiedzy
praktycznej.
Roślina zarodnikowa czyniła postępy w cudownym samokształceniu, które polegało
częściowo na odradzaniu w świadomości zasobów odziedziczonej pamięci.
Chwilowo, pod wpływem zarówno lęku, jak ciekawości, badała skrupulatnie nowe
bezpłodne środowisko. Musiała je zrozumieć, by działać skutecznie. Bezsprzecznie posiadała
inteligencję, krępowały ją jednak liczne ograniczenia. Była rośliną, więc nie dysponowała
zwierzęcymi możliwościami szybkiej akcji zaczepnej lub obronnej. Ten właśnie zakres
nieubłaganej walki był i miał zostać na zawsze jej słabą stroną. Mimo wszystkich utajonych
mocy gość z obcych światów mógł łatwo ulec zniszczeniu.
Na krawędzi parowu rysowały się szczątki strzelistej wieży z błękitnej porcelany... Po
godzinach i dniach pilnej obserwacji intruz poznał każdą rysę i szczelinę, cały deseń zawiłych
arabesek na widocznej stronie budowli... Były to ruiny piękne i tajemnicze zarówno w świetle
słońca i księżyca, jak i za powiewnym welonem śniegu. Ale obcy przybysz nie mógł zdawać
sobie sprawy, że są zupełnie niegroźne.
W pobliżu wieży sterczały wysokie, posępne, nagie szczyty, podobne kształtem do głów
cukru. Były zbudowane z mocno ubitej ziemi i upstrzone niezliczonymi otworami, lecz wśród
chłodu zimy nie przejawiały żadnych oznak życia...
W trakcie długich arktycznych miesięcy roślina zarodnikowa rosła, rozwijała się,
sposobiła do fazy rozrodu. Gotowała się też do działania, łącząc nabyte obserwacje z trafnymi
domysłami oraz wiedzą - daleką jednak od technicznej obróbki metali lub jakichkolwiek innych
surowców.
Wreszcie nastała łagodniejsza pora roku. Promienie słońca dawały więcej ciepła. Nieco
śniegu stopniało i zwilżyło grunt w stopniu wystarczającym dla obudzenia ziemskich nasion.
Wkrótce wystrzeliły pędy, rozwinęły się liście i groteskowe, niesamowite kwiaty.
Pośród wzgórz., za błękitną wieżą, z wolna rozpoczynał się ruch. Pojawiły się nagle
miliony drobnych, twardych, brunatnoceglastych żyjątek, gotowych podjąć bój o przetrwanie ze
srogą przyrodą. Stulecia nieznacznie wpłynęły na mrówki: wzmogły tylko ich spryt i zawziętość.
Za pokarm służyła im prawie każda substancja organiczna - bez względu na smak. Naturalnym
rzeczy porządkiem mrówki musiały wkrótce odnaleźć roślinę zarodnikową. Nie były jednak jej
jedynym nieprzyjacielem - nawet na tym pustkowiu. Najgroźniejszy był Kua wraz ze swoim
czarnopiórym gatunkiem. Niebezpieczeństwo nie polegało na bezpośredniej i zaczepnej akcji,
ale na tym, że ptaki mogły rozpowszechnić nowinę szeroko i daleko.
Oto samotny Kua krąży wysoko pod słonecznym blaskiem. Hebanowe skrzydła ma
rozpostarte; jego bystre, okrutne, małe oczy badają pilnie posępny teren. Wraz ze swoją samicą i
stadem przespał zimę, zagrzebany w piasku, który nie dopuszcza chłodu. Teraz jest piekielnie
głodny. Mógłby jeść mrówki, wie jednak, że wiosną okolica powinna obfitować w lepszą strawę.
Nagle wyśledził szary ruch w dole. Zdawać się mogło, że naciśnięcie cyngla zmieniło
jego kurs pełen wdzięku i równowagi. Kua runął ku ziemi nurkującym lotem, bezszelestnie, niby
ołowianka.
Atak był prostszy niż zazwyczaj i bardziej bezpośredni, lecz uwieńczyło go powodzenie.
Zdobycz stanowił spory, długoogoniasty gryzoń, równie przebiegły jak sam Kua. Pisnął ze
strachu głosem przypominającym ludzkie wołanie o pomoc, ale w jednej chwili ptak rozbił jego
inteligentną, krągłą czaszkę stanowczym ciosem spiczastego, mocnego dzioba. Krwawy mózg
był nie lada ucztą. Kiedy został pożarty, przyszła kolej na mniej smaczne mięso ofiary. Kua nie
troszczył się o dobre maniery przy posiłku, jeśli nawet słyszał o nich kiedykolwiek. Był istotą na
wskroś praktyczną.
Po udanych łowach mógł sobie pozwolić na zaspokajanie złośliwej ciekawości.
Odziedziczył ją po praprzodkach, którzy w zamierzchłych czasach, kiedy Ziemia przeżywała
młodość, wyrywali z korzeniami niejedno świeże źdźbło zboża, a na widok farmera
nadchodzącego z fuzją krakali ostrzegawczo z wierzchołków drzew.
Kua podskoczył po błazeńsku na czarnych, pokrytych łuską łapach, strzepnął skrzydłami
barwy przyprószonego hebanu i ponownie wzbił się w powietrze. Znowu zataczał kręgi i
zwracając ku ziemi ślepia opatrzone białymi powiekami, wypatrywał pilnie czegoś, czemu
mógłby poświęcić uwagę i energię.
Wnet znalazł się nad parowem i błękitną wieżą, na której szczycie on i jego samica
zamierzali zbudować gniazdo. Opodal ruiny zobaczył błękitny obłok przypominający kłąb dymu
lub pyłu. Później usłyszał dziwny odgłos, jak gdyby głuche stuknięcie. Obłok uleciał szybko w
górę, gdzie rósł i rzedniał, aby rychło rozproszyć się w czystej atmosferze.
Kua zdumiał się naprawdę - nie wydał ostrego, przejmującego wrzasku, co zrobiłby
niewątpliwie na widok czegoś mniej osobliwego. Zrazu zawrócił i jął oddalać się spiesznie;
mógł wysnuć jeden jedyny wniosek: o ile wiedział, tylko Iteriu, potomkowie człowieka, potrafią
wywoływać takie eksplozje. A Iteriu są okrutni i niebezpieczni.
Jednakże odwrót trwał krótko. Nie następowało nic niepokojącego, więc Kua zatoczył
łuk w kierunku źródła dymu i hałasu. Przez pewien czas zachowywał odległość, jak sądził,
bezpieczną i usiłował zbadać charakter dziwnej, szarozielonawej wypukłości na dnie parowu.
Wreszcie zadecydował, że bliższe obserwacje należy przeprowadzić z ziemi. Wobec tego
wylądował ostrożnie o kilkaset jardów od rozpadliny na pustkowiu.
Posuwał się przezornie, krok za krokiem, wykorzystując osłonę głazów i kopców piasku.
Jego pióra połyskiwały tęczowo. Duża głowa chwiała się w rytm poruszeń, na ptasią modłę. Jego
postawa stanowiła zabawną mieszaninę lęku i śmiałej decyzji.
Wreszcie Kua zerknął zza dużego odłamka skały i zobaczył z bliska to, co go zwabiło -
pękatą, lekko spłaszczoną bryłę o średnicy mniej więcej jarda. Z jej powierzchni sterczały
szarozielone pędy, przypominające liście kaktusa. Na nich z kolei wyrastały czworokątne guzy o
rogowej, szerokiej powłoce - torby zarodnikowe. Jedna z nich musiała pęknąć skutkiem
ciśnienia nagromadzonych wewnątrz gazów. Należy sądzić, że torby zarodnikowe były prościej
zbudowane i nie tak wielkie jak na ojczystym Marsie, gdyż miały służyć mniej
skomplikowanym celom. Całą roślinę pokrywały długie, mocne kolce i włoski, które
połyskiwały w blasku słońca niby cienkie druciki ze srebra. Dookoła leżały tysiące martwych
mrówek, tysiące żywych wycofywały się w popłochu. Kua objął bystrym wzrokiem te fakty i
posępną ich wymowę ocenił z przenikliwością wieku dojrzałego. Wiedział naturalnie, że inne
torby zarodnikowe poczną rychło wybuchać z donośnym, niepokojącym łoskotem.
Kua odczuwał strach. W epoce nieubłaganego, surowego współzawodnictwa ewolucja
działająca na zasadzie doboru naturalnego wyposażyła jego gatunek we władze umysłowe,
przerastające znacznie możliwości przodków. Potrafił obserwować i interpretować obserwacje z
praktyczną wiedzą, jaką mogłaby posiadać pierwotna istota ludzka. Podobnie też jak
prymitywny człowiek, zdradzał tendencje do zabobonnego lęku.
Szarozielony przedmiot miał fantastyczne kształty, dalekie od... powiedzmy od
wszystkiego, co naturalne. Kua nie był oczywiście botanikiem, lecz zdawał sobie sprawę, że to
roślina. Ale jej drobne, jasne soczewki, jak gdyby oczy, stwarzały niepojęte wrażenie
obserwacji, a połyskujące srebrzyście kolce przywodziły na myśl upiorne działanie, budziły
bezimienny niepokój i grozę.
Kua zgadywał - lub wyobrażał sobie czy nawet wiedział - że pojawienie się intruza może
wywołać w przyszłości daleko idące następstwa. Był świadom prostego faktu, iż roślinność
rozmnaża się w większości za pomocą nasion lub ich odpowiedników. Rozwój owej
spłaszczonej kuli nie wydawał mu się całkowicie obcy. Oczywiście o tyle, o ile były to torby
zarodnikowe. Jaki stąd wniosek? Biliony zarodników ulecą z wiatrem. Skutki będą oczywiste.
Niewątpliwie Kua niepokoiłby się w mniejszym stopniu, gdyby nie tysiące zwłok i
zagadka ich śmierci. Z pewnością mrówki próbowały żerować na intruzie i zginęły. Jak? Czy
skutkiem działania roślinnej trucizny?
Wnioski wypływające z logicznego rozumowania mogą budzić lęk w przypadkach, kiedy
normalnie strach byłby nieprawdopodobieństwem. Pod wpływem pierwszego impulsu Kua
chciał uciec, lecz fascynowała go groza. Uległ pobudkom głębszym, rozumowym. Człowiek,
który poczuje w nocy zapach dymu, nie umyka z domu. Przeprowadza rozpoznanie. Nie inaczej
postąpił Kua.
Drobnymi podskokami zbliżył się i przystanął w odległości stopy od krągłej, szorstkiej
powierzchni intruza; ustawił się przezornie, jak gdyby miał zaatakować jadowitą jaszczurkę.
Dziób wystrzelił do przodu lekko i zwinnie. Dotknął ostrego kolca.
Kua został porażony jakby nagłym, ogłuszającym ciosem w głowę. Gwałtowny dreszcz
wstrząsnął całym jego ciałem. Ptak upadł i począł trzepotać skrzydłami wśród piasku.
Elektryczność. Kua nie słyszał nigdy o czymś podobnym. W organizmie intruza prąd
powstawał chemicznie skutkiem reakcji zbliżonych do tych, jakie w zamierzchłej przeszłości
zachodziły w ciałach węgorzy elektrycznych i podobnych stworzeń. Ale analogie były pozorne.
Węgorze elektryczne nie rozumiały nigdy charakteru własnej mocy i nie miały na nią wpływu
tak jak na kształt własnego ciała. Roślina zarodnikowa natomiast rozumowała ściśle,
drobiazgowo. Jej organy elektryczne zostały dokładnie zaplanowane, nim pierwsza ich żywa
komórka dała początek drugiej. Nie były to organy odziedziczone. Były dostosowane ściśle do
wymogów samoobrony w danym środowisku. W czasie zimy intruz pilnie studiował otoczenie,
formułował trafne wnioski.
Kua stopniowo przytomniał. Słyszał monotonny pomruk i zdawał sobie sprawę, że to
głos rośliny. Nie wiedział jednak, że narządy dźwięku, podobnie jak organy elektryczne,
powstały w nowym środowisku. Całymi dniami, od nastania wiosny, intruz nasłuchiwał
różnorodnych dźwięków i oceniał ich znaczenie na Ziemi.
Kua miał tylko jedno pragnienie: znaleźć się jak najdalej. Oszołomiony jeszcze,
półprzytomny, wzbił się w powietrze, aby rychło usłyszeć za sobą tępe stuknięcie. Nowe biliony
zarodników przemieszały się z wiatrem, co miał je roznieść szeroko i daleko.
Pierwsze wrażenie minęło - Kua miał już określony cel. Wiedział, jak należy postąpić,
chociaż groziło to zetknięciem z najgroźniejszym spośród wrogów. Kiedy jednak przyszło do
wyboru, wolał niebezpieczeństwo znane od nie znanego.
Wzbił się wysoko, pod jasny lazur nieba. Rychło zostawił za sobą porcelanową wieżę,
mrowiska, liczne kopczyki znaczące wejścia do kolonii gryzoni - jak gdyby cały monotonny
krajobraz odpłynął na ruchomej taśmie.
Kua szukał swojej samicy i trzydziestu czarnoskrzydłych osobników, które stanowiły
jego plemię. Znalazł je pojedynczo lub w niewielkich grupkach i zebrał w stado. Nastąpiła
wymiana ochrypłych, przejmujących wrzasków. Nad Ziemią zawisła groźba - dziwaczna,
bezimienna groźba. Wzburzenie i podniecenie osiągnęło szczyty.
Piękny, łagodny, a zarazem pełen niebezpieczeństw zmrok zastał ptasi klan w sali na
jednym z głównych pięter olbrzymiej budowli, położonej o wiele mil od miejsca, gdzie Kua
dokonał odkrycia. Gmach stanowił relikt tej samej subtelnej kultury, która stworzyła błękitną
wieżę z porcelany. Bogata mozaika zdobiła niegdyś posadzkę komnaty, lecz gruba warstwa pyłu
i ziemi pokrywała obecnie ślady dawnego przepychu. Na ścianach pozostały malowane
krajobrazy o zwiewnym uroku, a pogodne twarze pradawnych istot ludzkich uśmiechały się tu i
ówdzie pośród cieni. Robiły wrażenie widm, zdziwionych i zaniepokojonych losami świata, do
którego ongi należały. Te delikatne stworzenia żyły w przychylniejszym klimacie, minionym
bezpowrotnie na Ziemi. Same zostały zmiecione przez nowy gatunek istot - również ludzkich,
lecz odmiennego, bardziej okrutnego typu.
Wysoko, pod sklepieniem przestronnej rotundy, blednące światło dzienne sączyło różowy
odblask przez bajkowe żaluzje z delikatnie rzeźbionego, ażurowego marmuru. Ale dawny
przybytek śmiechu, zabawy, strzelistych wzlotów sztuki był dziś chłodnym, pełnym kurzu
miejscem zgromadzeń czarnopiórych, posępnych harpii.
Ptaki skrzeczały, pomrukiwały, wrzeszczały jak wrony z dawno minionej ery. Pod
sklepionymi krużgankami, wśród mroków zapadającej nocy, zgiełk brzmiał ponuro i
złowróżbnie, lecz zupełnie inaczej niż krakanie sprzed wieków. Niewątpliwie stanowił rozumną,
świadomą wymianę myśli.
Kua siedział wysoko, na ozdobnej, pokrytej patyną stuleci mosiężnej balustradzie.
Przemawiał do towarzyszy wydając przejmujące wrzaski i stłumione żałosne tony. Na swój
sposób posiadał cechy krasomówcy, lecz mimo starań trwających całe popołudnie nic nie
osiągnął. Jego krewniacy byli przestraszeni, nabierał więc coraz głębszego przekonania, iż
niebezpieczną misję musi podjąć samodzielnie. Nawet Teks, jego samica, odmawiała
współudziału.
Wreszcie Kua nastroszył pióra szyi i gwałtownie potrząsnął głową, co było gestem
ptasiego oburzenia. Zeskoczył z balustrady i przez pozbawione szyb okno odleciał z krakaniem
przypominającym gniewny okrzyk czarnego upiora.
Pierwszy raz podejmował nocą tak daleką podróż, był jednak zdania, że krytyczna
sytuacja nie pozwala na zwłokę.
Gwiazdy lśniły jasno. Powietrze było czyste, mroźne. Ziemię znaczyły z rzadka rudawe
łuny nad kominami prymitywnych palenisk, które ogrzewały podziemne siedziby gryzoniów w
chłodniejsze noce wiosny lub jesieni.
Niebawem wyszedł Księżyc - ogromny i żółty, niby potworne oko. Przy jego poświacie i
wśród absolutnej ciszy Kua łatwo uległ dreszczowi nieokreślonej grozy, która wzmagała się i
narastała niczym lawina. Oczywiście nie miał pewności, że rozumuje trafnie i że jego misja
posiada istotną wagę. Lecz bystra intuicja zdawała się potwierdzać wnioski.
Musi odnaleźć Iteriu, potomków człowieka. Musi podzielić się z nimi nowiną. Dobrze
zdawał sobie sprawę, że Iteriu darzą miłością tylko siebie. Ale był też świadomy ich mocy
większej niż siła wiatru albo nawet obroty Słońca i Księżyca. Oni obmyślą rychłe i skuteczne
środki, aby zaradzić niepojętej groźbie.
Kua leciał więc i leciał, aż do szarego brzasku, by pokonawszy wiele setek mil zobaczyć
wreszcie niską metalową kopułę nad pagórkiem. W łagodnym świetle wczesnego rana jej
regularne zarysy lśniły hebanem - były piękne, lecz odstraszające. Kua wiedział, że pod kopułą
znajduje się szyb wiodący do cudownej krainy Iteriu, intrygującej nie mniej niż magiczny świat
cieni.
Lęk ściskał ptasie serce, lecz odwrót był niemożliwy. Wysokość stawki nie pozwalała na
wahanie,
Kua zatoczył szeroki łuk, okrążył kopułę. Nie uderzał długimi, czarnymi skrzydłami -
posuwając się lotem ślizgowym korzystał umiejętnie z najsłabszych nawet podmuchów wiatru.
- Iteriu! - krzyknął pełną mocą płuc - Iteriu! Iteriu! Słowo to wymawiał na ludzką modłę,
lecz z dziwacznym akcentem, jak papuga. Podobnie jak jego przodkowie - kruki - posiadał
zdolność naśladowania głosu człowieka.
Opadając coraz niżej nad kopułą, bacznie wyglądał znaku.
Żar był zły. Nie lubił samotnego strażowania na powierzchni i rutyny bieżących
obserwacji astronomicznych, obowiązujących na posterunku. Całą noc spędził przy stole, wokół
którego migały światła sygnałowe. Współpracował ze strażnikami innych osiedli w ustalaniu
pozycji nowej chmury meteorów.
Kąty, odległości, liczby. Miał tego dosyć. Czemu nie pośpieszą się ekipy konstrukcyjne?
Cały rodzaj Iteriu winien od dawna przenieść się na Wenus - bo przecież mógł. Według opinii
Zara nie należało trzymać się stygnącej Ziemi. Przed wiekiem już trzeba było wykończyć
rodzimych mieszkańców Wenus. Czemu tak się nie stało? Jak zwykle zawinił niedorzeczny
urzędowy bezwład.
Ochrypły ptasi krzyk pulsujący w głośniku na ścianie nie wpłynął dobrze na humor Zara.
Początkowo nie zwracał uwagi na zakłócenia, lecz ostatecznie zirytowały go i pobudziły do
działania. Uparcie powtarzała się jedna nazwa:
- Iteriu! Iteriu!
Żar wykrzywił gniewnie szeroką, śniadą twarz, brzydką niby oblicze złośliwego gnoma.
Zerwał się z krzesła. Chwycił broń przypominającą mały pistolet. Po chwili stanął na
piaszczystym stoku wzgórza i zmierzył wzrokiem czarny kształt szybujący lękliwie tuż nad jego
głową. Żar nie znał litości. Odruchowo podniósł broń.
- Iteriu! Loah! - wrzasnął Kua.
W języku Zara “loah” znaczy niebezpieczeństwo, i to w najwyższym stopniu.
Przygotowana do egzekucji ręka znieruchomiała - przynajmniej na moment. Zwęziły się małe,
przebiegłe oczki. Usta jęły wydawać chrapliwe dźwięki, naśladujące język Kua.
- Mów po swojemu, ptaku - padł szorstki rozkaz. - Zrozumiem.
Kua był wystraszony. Nerwowo trzepotał skrzydłami, to obniżał lot, to oddalał się
raptownie, ale wykrakał całą historię. Nieudolnie opisywał dziw, który odkrył, używał
porównań, jakimi mógłby się posłużyć człowiek pierwotny. Intruz był podobny do kamienia,
przypominał również kolczasty kaktus, a w pewnym sensie i narzędzie śmierci stosowane przez
Iteriu. W każdym razie było to coś osobliwego, nie widzianego dotąd na Ziemi.
Żar słuchał z rosnącą uwagą. Z opowieści ptaka starał się wyłowić dane niezbędne do
zlokalizowania szczególnego zjawiska. Okazało się, że informacje są dokładne, wystarczająco
ścisłe.
Być może Żar oszczędziłby skrzydlatego informatora, gdyby Kua zachęcał go do czynu
mniej natrętnie. Ale Kua marudził trochę za długo, wrzeszczał zbyt głośno.
Rozdrażniony Żar uniósł broń. Ptak odleciał niezwłocznie, lecz nie mógł umknąć z
zasięgu śmiertelnej groźby. Wystrzeliła ku niemu niewidzialna energia. Płonące czarne pióra
rozproszyły się w porannym wietrze. Kua wydał okrzyk cierpienia i wyrzutu i opadł chwiejnie
ku ziemi.
Żar nie spojrzał nawet na ofiarę. Leniwym krokiem wrócił pod kopułę. Nim jednak
upłynęła godzina, zdążył uzyskać zgodę władzy zwierzchniej i odbyć lot do parowu w
sąsiedztwie błękitnej wieży. Pochylił się nad dziwacznym kształtem intruza. Uległ szczególnej
grozie. Nigdy nie był na Marsie. Od przeszło dwustu tysięcy lat żadna ziemska istota nie
odwiedziła tamtej planety. Iteriu byli zbyt praktyczni, by podejmować nieopłacalne
przedsięwzięcia, a ich poprzednikom brakło ducha przedsiębiorczości niezbędnego do dalekich,
awanturniczych wypraw.
Jednakże Żar czytywał starożytne księgi, pochodzące z epoki odległej o pół miliona lat.
Wiedział, że szarozielony osobnik przypomina florę dawnego Marsa. W jego na wskroś
rzeczowym umyśle powstała idea wielkiej przygody, zbudziła się świadomość nieokreślonej
grozy i zawrotnych międzyplanetarnych odległości.
Kolce. Pękate, okryte twardą powłoką, mięsiste liście magazynujące tlen pod ciśnieniem.
Chlorofil wchłania światło słoneczne, wytwarza skrobię, jak to się dzieje w pospolitych
ziemskich roślinach. Tyle że chlorofil znajduje się pod mocną, przezroczystą osłoną, która
zmienia charakter przepuszczanego światła. Dlatego astronomowie z ery międzyplanetarnej
mniemali, że na Marsie nie ma wegetacji. Zielona flora Ziemi, fotografowana przy użyciu
promieni infraczerwonych, wydaje się srebrzysta, jak gdyby pokryta szronem. Flora Marsa nie
zdradzała w ten sposób swojej obecności - z racji tej właśnie osłony.
Żar wzdrygnął się, chociaż według jego oceny nie było zimno. Drobne, błyszczące krążki
na powierzchni intruza zdawały się obserwować go krytycznie, chłodno, z głębokim
zrozumieniem. Spoglądał na otwarte torby zarodnikowe. Zdawał sobie sprawę, że ich zawartość
uleciała z wiatrem, rozproszyła się i osiadła gdzieś, stwarzając nieuchwytną groźbę. Wobec tej
groźby, wobec rozsianych szeroko miliardów zarodników, należy zastosować metody
najbardziej bezwzględne.
Wreszcie przyszedł gniew. Żar dobył nóż zza pasa i po trosze ze złości, po trosze dla
doświadczenia zadał intruzowi cios, odcinając spory płat powłoki. Poczuł uderzenie prądu
elektrycznego - dotkliwe, lecz o wiele za słabe, by zabić istotę jego rozmiarów. Z cichym
syczeniem tlen począł uchodzić z roślinnej rany. Intruz nie bronił się dłużej. Na razie wyczerpał
dostępne mu środki.
Żar odskoczył do tyłu. Jego piekielna mała broń ziała ogniem przez pełne dwie minuty.
Kiedy na koniec zwolnił spust, miejsce upiornego najeźdźcy z kosmosu zajęła rozżarzona,
dymiąca dziura.
Żar w imieniu całego swojego gatunku odpowiedział na napaść błyskawicznym
zniszczeniem. Zachichotał złośliwie. Tak. Istnieją sposoby uwolnienia Ziemi od zdradliwej
groźby obdarzonych inteligencją roślin z Marsa - nawet gdyby to wymagało czasu.
Zresztą jest Wenus - świat obiecany. Wkrótce zostanie tam przesiedlona połowa gatunku
Iteriu. A i dla reszty znajdzie się miejsce, jeżeli zajdzie potrzeba.
Jeżeli zajdzie potrzeba? Żar wybuchnął śmiechem. Czym może zagrażać Iteriu
bezwładna, przyrośnięta do gruntu masa? Zwrócił broń w kierunku błękitnej wieży, znowu
nacisnął spust. Nadwątlone kafelki posypały się z głuchym, żałosnym grzechotem - jak gdyby
drwiły z bezmyślnego wandalizmu.
Niespodziewanie Żar poczuł się głupio. Każda myśląca istota ma w sobie zmysł doradczy
i krytyczny. Na moment Żar zobaczył siebie i swój gatunek w świetle nieco odmiennym niż
zwykle.
W przeciwieństwie do form niżej zorganizowanych potomkowie człowieka nie posunęli
się daleko w sferze myśli. Nie sprzyjały temu wzloty i upadki historii. Wojny udaremniały
korzystny dobór naturalny, gdyż niszczyły osobniki najbardziej powołane, aby wieść przyszłe
pokolenia do chwały. Żar wiedział o tym. Jego niedorzeczna napaść na zrujnowaną budowlę
stanowiła zapewne podświadomy akt zazdrości wobec dawno wymarłych generacji - lepszych,
rozumniejszych i szczęśliwszych.
Żałował teraz i przedwczesnego zniszczenia rośliny zarodnikowej. Należało ją zachować
celem przeprowadzenia badań. Ale cóż? Niepodobna cofnąć czegoś, co zostało dokonane.
Zajął miejsce w szybkim, lśniącym pojeździe rakietowym. Kiedy zamknął za sobą drzwi
kabiny, odniósł wrażenie, że odcina się od hordy szyderczych, groźnych upiorów.
Niebawem wrócił do powierzchniowej stacji obserwacyjnej. Zdał służbę innemu małemu
człowieczkowi o śniadej cerze i pogrążył się w cylindrycznym, głębokim na milę szybie, który
wiódł do krainy przypominającej królestwo cyklopów. Ogłuszający łoskot, migotanie świateł,
donośne krzyki robotników, żar płomieni oraz imponujący majestat gigantycznych pracujących
niestrudzenie machin.
Na rozległym placu z kolumnadą układano kile okrętów kosmicznych, budowanych z
myślą o emigracji i podbojach. Może za rok - okres krótki, jeśli wziąć pod uwagę ogrom
zamierzeń - okręty te wystartują z Ziemi, potężnie uzbrojone. Będą ich wtedy tysiące, bo praca
wre na całym globie, w dziesiątkach identycznych ośrodków podziemnych. Nieokreślony lęk
Zara rozproszył się wśród marzeń o przyszłych triumfach. Mieszkańcy Wenus zginą w
niszczącym skwarze płomieni. Chwała Iteriu będzie rozbrzmiewać coraz dalej i dalej...
Kua żył. Był to cud, możliwy zapewne tylko dzięki szalonej, nieokiełznanej woli życia.
W drobnym, ptasim ciele płonęło zawzięte męstwo, równoważące wiele innych braków.
Przez długie godziny Kua leżał na pustynnym piasku, jak żałosny, zwinięty pęczek
pierza. Ruch jego ograniczał się do pracowitego oddechu i mrugania oczami, pałającymi
nienawiścią. Krew kapała wolno z ohydnych, rozjątrzonych ran na piersiach. Nieznośny,
świdrujący ból przejmował mięknie.
Jednakże przed zachodem słońca Kua zdołał podźwignąć się i odpełznąć kilka sążni.
Skostniały, zagrzebał się w płytkim piasku, szukając ochrony przed nocnym chłodem.
Przez trzy doby pozostawał bez ruchu. Był za słaby, by opuścić legowisko. Nie czuł
urazy do Zara ani innych okrutnych Iteriu. Dość długo żył w okrutnych warunkach, by
przywyknąć do nieliczenia na żadne względy. Ale uległ pasji, niepohamowanej pasji wywołanej
cierpieniem fizycznym. Pragnął zemsty lub raczej potrzebował jej nie mniej niż ożywczego
tchnienia. Nie wiedział oczywiście, że Iteriu przygotowują plany kampanii przeciwko
zarodnikowym roślinom z Marsa i że przy okazji zmiotą z powierzchni Ziemi jego gatunek oraz
całe życie organiczne.
Czwartego dnia rozstał się z kryjówką. Szczęście mu dopisywało - opodal znalazł padlinę
- szczątki zwierzęcia z rodziny antylop.
Przez następne dni i tygodnie walczył skutecznie ze śmiercią. Gojenie postępowało z
wolna, bo zanieczyszczone rany zaczęły się jątrzyć. Kua zdążał ku rodzinnym stronom z
początku pieszo, następnie podfruwając od czasu do czasu po sto jardów. Trud i męka zdawały
się nie mieć końca, ale szatańskie błyski nienawiści nie gasły w złych oczach z białymi
powiekami, a długi, czarny dziób kłapał z nieokiełznanej zawziętości.
Długie dni utworzyły miesiąc, a potem dwa. Wreszcie pewnego dnia Kua wpełznął do
głębokiego parowu. Wychudzony straszliwie, przypominał czarno odziany szkielet. Był do cna
wyczerpany - w swoim zamroczeniu nie uprzytomnił sobie, że gęstniejące cienie kryją coś
niezwykłego. Ledwie zauważył tu i ówdzie krągłe kształty, ale gdyby nawet objął je mętnym
wzrokiem, sądziłby, że to niewielkie głazy. Opanowany nienawiścią do Iteriu, prawie zapomniał
o roślinie zarodnikowej. Nie wiedział, że właśnie w tym miejscu los i zmienne podmuchy wiatru
dokazały cudu. Z milionów zarodników setka przynajmniej osiadła w jarze. Warunki sprzyjały
szybkiemu rozwojowi. Było w miarę ciepło. Była też i wilgoć.
Kua usłyszał wyraźnie szmer wody. Zapragnął dostać się do niej, ale brakło mu sił.
Kua musiał spać długo; zbudził go jednostajny pomruk o dziwnie hipnotycznych
właściwościach. Ptak nadal był słaby i odrętwiały, lecz mimo głodu i pragnienia spokojniejszy.
Rozejrzał się dokoła. Rozpadlina była głęboka, cienista. Tonęła w szarym półmroku,
chociaż na zębatych szczytach jej zboczy połyskiwały promienie słońca. Kua ocenił to wszystko
w mgnieniu oka - spojrzał na rozproszone tu i ówdzie dziwaczne kształty, które o zmierzchu
poczytał za kamienie. Zrozumiał. Były to rośliny zarodnikowe - pokraczne, widmowe,
kostropate, połyskujące małymi soczewkami światłoczułych organów.
W pierwszej chwili chciał odlecieć, umknąć przed śmiertelnym wrogiem. Jednakże
trwało to krótko. Monotonny pomruk dobywający się z membran organów głosowych roślin
koił, łagodził, sprowadzał coraz głębszy spokój.
Wokół leżały martwe mrówki - ofiary prądu elektrycznego. Ptak nie miał do dyspozycji
lepszego pokarmu, więc zaczął jeść żarłocznie. Później odnalazł mętne źródełko wypływające ze
skalnej ściany i pił długo. Wreszcie osunął się na ziemię i podczas drzemki mamrotał coś o
sobie, o własnym gatunku i wszechwiedzącym Iteriu. Wkrótce jednostajny pomruk najeźdźców
uległ zmianom, upodobnił się do majaczenia Kuy - jak gdyby uczono mówić małe dziecko.
Można było odróżnić słowa “Kua”, “Iteriu” oraz inne wyrazy i zwroty języka wrogiego klanu.
Tak wyglądał początek cudownej i zdumiewającej przygody Kua, czarnopiórego wygi.
Nie odczuwał już potrzeby powrotu w ojczyste strony, chociaż Słońce wielokroć wschodziło i
zachodziło. Nie znał przyczyny, bo nie wiedział nic o czarach hipnotyzmu. W miarę regeneracji
sił podejmował coraz to dalsze wyprawy. Polował. Odżywiał się głównie owadami i robakami.
Zawsze jednak wracał do parowu, by słuchać niesamowitych roślin, które szeptały, mamrotały,
gawędziły jego mową. Była w tym mimo całej grozy nieokreślona, mglista zapowiedź czegoś
dobroczynnego, jak gdyby nowej dziwnej sprawiedliwości obejmującej cały świat.
Tymczasem smugi lśniących pojazdów rakietowych przemykały nad pustynią za dnia i w
nocy. Niekiedy strzelała z nich niewidzialna energia, spowijając piasek w płomień i niszcząc
rośliny zarodnikowe, tam gdzie zdołały zapuścić korzenie. Prawo przypadku chroniło jednak jar
i zapewne inne miejsca, więc obce życie kiełkowało. Pustynia była bardzo rozległa.
Pierwszy etap walki Iteriu z najazdem roślin zarodnikowych stanowił wstęp i miał na
celu utrzymanie w szacha przeciwnika. Tylko sam Iteriu znał tajemnice generatorów
konstruowanych głęboko pod ziemią - generatorów, które wytwarzały straszliwą energię, zdolną
unicestwić wszelką żywą plazmę na powierzchni planety. Było to zadanie olbrzymie,
wymagające długotrwałych przygotowań, lecz Iteriu postanowili zapobiec raz na zawsze groźbie
wydarcia im władzy nad Ziemią. Zapadł wyrok śmierci na Kuę wraz z całym jego klanem, na
gryzonie, mrówki i wszystkich innych pomniejszych mieszkańców ocalałych wśród zmierzchu
planety Ziemi.
Nienawiść Kuy wobec potomstwa człowieka miała podstawy słuszniejsze, niż sam Kua
zdawał sobie sprawę. Nietrudno mu więc przyszło zastosować się do polecenia, które usłyszał:
- Znajdź Iteriu. Sprowadź go tu. Samego. Pieszo.
Od razu przyszedł mu na myśl Żar, który znajdował się najbliżej. Ale okazja nastręczyła
się dopiero pod koniec lata, chociaż ptak nie próżnował i stróżował pilnie.
Pewnego wieczora, kiedy Księżyc i Wenus świeciły jasno, Kua siedział na szczycie
wzgórka opodal wielkiej kopuły powierzchniowej, skąd często prowadził obserwacje. Nagle
pojazd Zara wystrzelił z cylindrycznej wyrzutni, zatoczył powolny łuk i obrał kurs północno-
zachodni. Leciał prosto i nie tak prędko, by mu ptak nie mógł dorównać. Bez wątpienia pilot
odbywał wycieczkę dla rozrywki, bez konkretnego celu.
Kua, zadowolony i podniecony, utrzymywał bezpieczny dystans, póki pojazd nie zbliżył
się do jaru. Wreszcie nadeszła pora... Ptak wiedział, że grozi mu zguba, jeżeli jednak załatwi
sprawę zręcznie...
Mocno uderzył skrzydłami, aby doścignąć mechaniczną zwierzynę. Jął nawoływać
przejmującym ptasim głosem:
- Iteriu! Iteriu! Iteriu! Ląduj! Jestem Kua, twój dawny informator. Pokażę ci więcej.
Więcej! Więcej!
Podstęp przedstawiał się naiwnie prosto. Żar dosłyszał głos mimo łoskotu rakiety. Czy
żywił podejrzenia? Oczywiście. W owej epoce nie było na Ziemi istoty, która przyjęłaby
podobne zaproszenie bezkrytycznie. Ale i Żar był dobrze uzbrojony i - według własnego zdania -
bezpieczny. Zwyciężyła ciekawość.
Wyłączył silniki i zapytał w ptasim narzeczu:
- Gdzie i co mi chcesz pokazać, czarny łajdaku? Kua wznowił nalegania:
- Ląduj! Nie dojedziesz swoją maszyną, tam gdzie trzeba. Ląduj, Iteriu!
Pertraktacje trwały. Nieufność walczyła z zainteresowaniem.
Tymczasem rośliny zarodnikowe czekały cierpliwie na dnie szczeliny, którą wartki potok
wyżłobił w jakiejś odległej epoce geologicznej. Soki krążyły w ich tkankach tak samo, jak w
tkankach innych roślin, lecz delikatne włoski łowiły dźwięki, a wrażliwe na światło komórki
zastępowały oczy. Głębiej znajdowały się organy odpowiadające mózgowi i systemowi
nerwowemu. Rośliny zarodnikowe nie znały motali ani narzędzi. Działały w odmienny sposób -
narzucony przez warunki wysoce niekorzystne w porównaniu z sytuacją zwierząt. Ale miało to
również i swoje dobre strony.
Teraz czekały zaczajone niby krągłe upiory. Słyszały wrzaski Kuy, swojego wysłannika.
Odczuwały zapewne wzmożone napięcie - jak myśliwy, którzy wśród ciemności czy mgły złowił
uchem kwakanie kaczek.
Wreszcie żwir zgrzytnął i w pole widzenia wkroczył mały człowieczek w srebrzystej
tunice. Drobna, szczupła ręka mocno ściskała broń. Zawahał się na moment, jak gdyby ulegając
nagłej panice. Ale nie dano mu sposobności do odwrotu.
Torba zarodnikowa pękła z trzaskiem. Żywy kurz wypełnił jar jak gęsta, nieprzejrzysta
mgła, oślepiająca i dusząca. Żar odruchowo nacisnął spust. Płomień strawił kilka roślin.
Kamienie potoczyły się z łoskotem w miejscu, gdzie źle wymierzona smuga energii napotkała
ścianę parowu.
Mały człowieczek przeraził się, odetchnął głęboko, gwałtownie. W tej chwili upadł i
począł wić się w bezradnej męce. Dławiony miałkim pyłem, miał wrażenie, że jego świadomość
zapada w czarną otchłań nieskończoności. Oto on, Żar, płaci za wszystkie złe uczynki. Z
opętańczą furią słuchał szyderczych wrzasków Kuy, który go zwabi? w matnię. Nie mógł jednak
odpowiedzieć obelgami - jego myśli roztapiały się w nicość.
Świadomość życia wracała z wolna i boleśnie. Początkowo Żar czuł się, jakby
przechodził zapalenie płuc duszności, wysoka temperatura, kompletne otępienie. Gdyby
zarodniki mogły rozwinąć się w płucach, umarłby niezawodnie. Ale szczęśliwie nie było to
środowisko ani zbyt ciepłe, ani zbyt wilgotne. Pomału Zar wykasływał balast.
Był zziębnięty, zlodowaciały, bowiem wraz ze zmianą pory roku nastały chłody. Drobny
śnieg sypał z pierzastych chmurek, perłowych i obrzeżonych złotem. Opadające z wolna
maleńkie kryształki połyskiwały tysiącznymi refleksami światła. Grobowa cisza przytłaczała
niemal fizycznym brzemieniem. Zdawać się mogło, że ów ciężar to zamierzchłe dzieje świata,
dzieje wspaniałego rozwoju zmierzającego stopniowo i nieuchronnie do wiecznych cieni
kamiennej śmierci. Żar pragnął umknąć z przerażającego parowu, który zdawał mu się cząstką
innej planety. Podźwignął się, próbował stanąć. W tym momencie spostrzegł, że pętają go
podobne do sznurów wąsy, twarde jak róg, lecz ciepłe od organicznego fermentu, bardziej
zwierzęcego niż roślinnego. Delikatne szoki elektryczne drażniły skórę, która jak gdyby
pulsowała.
Żar zdawał sobie sprawę, że w czasie kiedy leżał bezwładnie, pędy roślin zarodnikowych
spowiły go dokładnie - niby winorośl - przywodząc jednocześnie na myśl rośliny owadożerne
występujące w jednej z odległych epok.
Więzy zacieśniały się. Żar czuł, jak drobne kolce porastające pędy przenikają jego skórę.
Krzyczał z bólu i strachu, a głuche echa powtarzały jego wołanie w pustynnym jarze.
Niemiłosiernie obojętny spokój drobnego śniegu i panującej wokół śmiertelnej ciszy zdawał się
szydzić z pułapki, w którą wpadł.
Wreszcie stłumiony głos począł szeptać we wronim narzeczu:
- Ucisz się, ucisz... Pokój... Pokój... Pokój...
Senne tony niosły ukojenie, chociaż Żar wiedział dobrze, iż od najeźdźców nie może
oczekiwać nic dobrego.
Rośliny obdarzone głosem - prawie ludzkim głosem! Żar osądził, że mięsiste liście muszą
kryć w sobie organy mowy. Z prac na temat Marsa wiedział coś niecoś o najeźdźcach i ich życiu.
Organy działające na sposób urządzeń mechanicznych powstają i doskonalą się w miarę
wynikłych potrzeb. Obca wiedza jest adaptowana w zakresie wegetatywnej inteligencji -
inteligencji, która nie opanowała jednak nigdy górnictwa ani wytopu czy obróbki metali.
Spowity ciasno mackami potworów Żar uprzytamniał sobie ich moc. Dziwne, ale
świadomość ta nie wpływała na hipnotyczny spokój.
Mars. Wędrowna roślinność, charakterystyczna dla zmierzchu światów, przetrwała
wszelkie życie na Czerwonej Planecie. Oplotła ją olbrzymią nieregularną siecią. Zapełniła
wyschłe koryta rzek i zatoki mórz, które zniknęły. Nie były to osobniki - był to system tworzący
specyficzną, przedziwną cywilizację. Ogromne, puste wewnątrz i zagrzebane głęboko korzenie
czerpały wodę z topniejących śniegów polarnych. Pełniły funkcję kanałów irygacyjnych.
Pulsowanie wewnętrzne pompowało wodę przez tysiące mil pustyni, dostarczając wilgoci
roślinom rozsianym po drodze wśród konającego, odwodnionego świata. Kanały Marsa!
Oczywiście. To kolosalny system nawadniający, wielkie dzieło techniki, niepojętej i
niedostępnej dla Iteriu.
Żywą siecią tych ogromnych połączonych korzeni musiały niewątpliwie płynąć impulsy
myśli i rozkazów - wysoko zorganizowany system dowodzenia i bezpieczeństwa. Nawet dziś,
kiedy Mars jest prawie martwy, jego schyłkowa cywilizacja nie zrezygnowała pewno z ostatnich
prób walki.
Badacze z dawnych epok widzieli dziwne, cudowne czasy. Chłodny blask słońca na
osobliwych ruinach pozostawionych przez wygasłe gatunki. Rozrzedzone powietrze. Arktyczny
klimat, surowszy niż obecnie na ziemi. Dokoła śmierć i tylko długie, najeżone kolcami wstęgi
tych roślin. Widmowe kształty rysują się nocą pod bliskim sierpem Księżyca i jego siostry
Wenus. Żar nie wiedział, czemu tak się stało, lecz słyszał, że tylko niewielu ludzkich badaczy
uszło z życiem przed roślinnymi mieszkańcami Marsa.
Myśli Zara poczęły błądzić w oderwany, niezwykły sposób. Może natura posiada jakiś
plan, który systematycznie realizuje? Wielkie gady ery mezozoicznej wymarły, aby ustąpić
miejsca ssakom. Później prymat zyskał człowiek i jego potomkowie.
Następstwo gatunków zgodnie z precyzyjnym planem?
Kompletna cisza puszystego śniegu, urozmaicona jedynie słabymi podmuchami
lodowatego wiatru, sprzyjała rozważaniom - zwłaszcza że Żar leżał bezwładnie w pętach. Wąsy
intruza, sękate, kolczaste macki wyrosły niewątpliwie celowo, aby pojmać w niewolę Iteriu. Żar
poczynał rozumieć ów fantastyczny zmysł introspekcji, który pozwala najeźdźcom z Marsa na
bezpośredni kontakt z fizjologicznymi zagadkami ich organizmów. Stąd znajomość chemii i
biologii bardziej przejrzysta niż cokolwiek, co Iteriu może osiągnąć w tych dziedzinach.
Żar chciał krzyczeć, lecz osłabienie i groza dławiły go, pozwalając tylko na głuche
westchnienia.
Wreszcie odzyskał głos potężny instynkt gatunku. Żar wiedział, że najprawdopodobniej
zginie rychło, ale Iteriu jako gatunek pozostanie, a to sprawa stokroć ważniejsza. Nie może
przepaść dysponując tak potężnymi siłami. Przypuszczenie, że ulegnie półmartwym,
nieruchawym najeźdźcom, przeczy zdrowemu rozsądkowi. Za kilka miesięcy, kiedy dobiegną
końca przygotowania do powszechnego procesu oczyszczającego, Ziemia będzie uwolniona od
intruza. Śniada twarz Zara, nie pozbawiona znamion prawdziwej wielkości, przybrała
wyzywający wyraz. Brutalność, siła, spryt, zdolność szybkiego działania - oto narzędzia walki
Iteriu. Ale nie na tym koniec. Są również inne moce. Żar nie był krótkowzrocznym głupcem,
skłonnym do pochopnego wysnuwania optymistycznych wniosków, wiedział jednak, że według
wszelkich logicznych przesłanek zapasy między Iteriu a najeźdźcami z Marsa mogą dać tylko
jeden wynik.
Umocniony tą wiarą, zorientował się wkrótce, że szczęście dopisuje mu bardziej, niż miał
prawo liczyć. Po długich godzinach męki chwyt twardych, sękatych macek jak gdyby zelżał. Żar
nie wiedział, czemu to przypisać. Podejrzewał nowy zdradziecki podstęp, lecz nie następowało
nic osobliwego. Całą niespożytą energię skoncentrował na próbach ucieczki - miał wrażenie, że
zdoła pokonać słaby roślinny ucisk. Bacznie wyglądał sposobności. Wreszcie około północy
uwolnił zdrętwiałe dłonie i chwycił rękojeść noża. Po chwili stał wolny, uzbrojony w zabójczą
strzelbę.
Klął z cicha, gdy kuśtykając sztywno wracał do pojazdu rakietowego. W parowie szalało
szkarłatne morze ognia. Mroźny wiatr unosił kłęby dymu.
Żar szukał Kuy, chciał wyładować gniew również i na zdrajcy. Ale czarny wyga przepadł
bez śladu.
Najbliższe dni przyniosły srogą zimę, której skutków nie odczuwali Iteriu w swoich
podziemnych miastach. Po upiornej przygodzie Żar został poddany badaniom lekarskim i
uznany za zdrowego. Pracował też wydajniej niż inni. Dojrzewał plan kolonizacji Wenus.
Niebawem potomstwo człowieka zawładnie młodą, bliską Słońca planetą. Zielone równiny,
dżungla, ciepły lazur nieba. Już wkrótce, wkrótce, wkrótce! Żar snuł marzenia o przygodach i
prymitywnym szczęściu.
Z miast Iteriu wylatywały systematycznie pojazdy rakietowe, aby niszczyć świeże
rozrosty najeźdźców. Przepojona tlenem materia ich organizmów płonęła w pustynnych
parowach i wzdłuż brzegów słonych wysychających mórz - wszędzie gdzie rośliny zarodnikowe
próbowały ustanowić swoją cywilizację. Najczęściej nie udawało im się jednak osiągnąć wieku
bodaj bliskiego dojrzałości. Ale jeden dojrzały niedobitek był w stanie zakazić Ziemię bilionami
zarodników. Skuteczną metodą mógł być tylko powszechny proces oczyszczający.
Znowu nadeszła wiosna, a za nią lato. Okręty kosmiczne były prawie gotowe. Rychło
miały wystartować ku Wenus i wielkiej przygodzie. Generatory, które nasycą atmosferę
zabójczymi dla życia falami, czekały pod białymi kopułami hangarów.
Żar spoglądał z dumą i zadowoleniem na wspaniałe, lśniące wnętrze doku, w którym
budowano okręt przeznaczony dla jego wspólnoty. Wzrok płonął mu radością.
- Jutro - rzucił pod adresem towarzysza. Tamten skinął głową. Biały odblask pieców
atomowych rozjaśniał jego rysy, podkreślał wilczy uśmiech triumfu.
- Jutro! - powtórzył Zar z dziwną zawziętością.
Kua dawno wrócił do współplemieńców. W ciągu ostatnich miesięcy życie wroniego
klanu odbiegało tylko nieznacznie od wzoru utartego przez tysiąclecia. Dla bezpieczeństwa
zaprowadził stado w głąb pustyni, gdzie machiny latające Iteriu docierały rzadko i bardzo
niewiele roślin zarodnikowych zdołało zapuścić korzenie.
Pierwszym znakiem, po którym Kua poznał, że dzieje się coś niedobrego, było ogólne złe
samopoczucie, które wystąpiło raptownie pewnego dnia około południa. Dziwnemu niepokojowi
towarzyszyło pieczenie i swędzenie całego ciała. Żadne inne objawy nie zapowiadały zbliżania
się niewidzialnej dłoni śmierci.
Generatory Iteriu pracowały głęboko pod Ziemią. Kua nie był fizykiem. Wiedział tylko,
że jemu i jego bliskim coś dolega. Wraz ze swoją samicą Teką i stadem towarzyszy wzbił się
wysoko. Na krótki czas odczuł ulgę. W górze, w pobliżu słonecznego dysku, zobaczył smugi
okrętów kosmicznych Iteriu, które sunąc w piątkę - raptownie zawróciły w kierunku Ziemi.
Postępy zabójczej emanacji były powolne. Pełną moc miał jej nadać dopiero rezonans
skał tworzących cienką wierzchnią powłokę skorupy ziemskiej. Pod wieczór Kua odczuwał
tylko nieznaczne pogorszenie. Ale następnego dnia o świcie był zupełnie wyczerpany i
oszołomiony. Powszechny proces oczyszczający postępował miarowo i systematycznie. Był
zwrócony przeciwko intruzom, lecz przy sposobności miał zmieść wszelkie inne formy
rodzimego życia Ziemi.
Cztery dni. Klan Kuy czekał zgromadzony tragicznie w ruinach pozostałych z odległej
przeszłości. Ptaki miały matowe, nastroszone pióra i drżały jak gdyby z zimna. Niektóre
wydawały krótkie, zdławione okrzyki trwogi.
Wieczorem Kua patrzył na wschód Księżyca za wybitymi oknami budowli. Był za słaby,
by spać. Leżał wsparty na piersi. Jego oczy spoglądały mętnie spod opuchniętych powiek, mimo
wszystko jednak połyskiwały zawziętością, którą zachowają być może nawet wówczas, gdy
przestaną żyć i widzieć. Słabnący umysł potrafi odgadnąć sprawców niepojętej klęski. Kua,
bezradny, choć waleczny, zdobył się na chrapliwy okrzyk wyzwania, natchniony odwagą równie
nieśmiertelną jak wieczność:
- Iteriu! Iteriu...
Krótko przed odwołaniem na Ziemię pierwszej grupy okrętów kosmicznych
zmierzających w kierunku Wenus Żar osunął się bezwładnie na tablicę rozdzielczą. Należał do
drugiej ekipy, która nie weszła jeszcze do wyrzutni.
Omdlenie przyszło nagle. Kiedy Żar odzyskał zmysły, leżał na wąskim materacu w
szpitalnej dzielnicy miasta. Wzrok miał zamglony, robiło mu się raz zimno, raz gorąco. Zobaczył
jednak srebrzystą tunikę pochylonego nad sobą lekarza.
- Źle ze mną? - wyjąkał z trudem. - Dopiero co byłem zupełnie zdrowy...
- Bardzo źle z tobą - padła rzeczowa odpowiedź. - Od dawna nie byłeś zdrowy. Bakterie
typu, który uważaliśmy za wytępiony od tysiącleci, miesiącami pustoszyły twój mózg i system
nerwowy. To choroba utajona. Wcześniej nie mogliśmy postawić diagnozy. W okresie
inkubacyjnym jady działają pobudzająco na władze umysłowe i fizyczne. Stąd pozory
doskonałego zdrowia. Dziś już wiemy, że choroba jest bardzo zaraźliwa. Trudno ją rozpoznać,
ale przeprowadziliśmy szczegółowe badania u licznych osobników pozornie zdrowych. U
wszystkich stwierdziliśmy nie tylko obecność, lecz również daleko posunięty rozwój choroby.
Setki już pomdlały - tak jak i ty. Z pewnością będą dalsze przypadki. Moim zdaniem cały nasz
rodzaj uległ zakażeniu. Sytuacja jest katastrofalna. Szerzy się panika. Wyraźnie spadły dostawy
żywności. Najprawdopodobniej odkryjemy antytoksyny... ale czy starczy czasu?
Żar tracił przytomność, lecz zrozumiał jeszcze słowa lekarza i domyślał się źródeł
tajemniczej epidemii. Począł mamrotać na pozór bez związku.
- Przemiany Ziemi... Gady... Ssaki... Ludzie... Następstwa... Następstwa... Natura... -
nagle zawołał głosem pełnym mocy: - Walcz, Iteriu! Walcz!
Był okrutny, jak cały jego gatunek, lecz nie brakło mu męstwa. Nagle usiadł na
szpitalnym posłaniu. Był to odruch wspaniały, jeżeli nawet stanowił tylko ostatni dramatyczny
gest zgrzybiałej ludzkości. Zamiast biadania nad nieuchronną zgubą - apel, by do końca
wypełnić zadanie.
- Walcz! - wołał Żar, jak gdyby zwracał się do nieprzeliczonych tłumów. - Walcz, Iteriu!
Badaj! Ucz się! Pracuj! To jedyna twoja nadzieja! Podtrzymaj działanie generatorów
oczyszczających. Dawne pisma badaczy Marsa... Rośliny zarodnikowe inaczej niż my
podchodzą do problemów. Nie znają metali. Nie znają maszyn. W swoich tkankach wyhodowały
zabójcze bakterie. Wynalazły je. Rozpowszechniły. Stworzyły z własnej materii. Zakaziły mnie,
kiedy byłem w niewoli. Kolce na mackach... Stałem się nosicielem... Odkryj antytoksynę, Iteriu!
Walcz! Pracuj!...
Minął rok, dwa, trzy lata. Słońce świeciło jasno. Powietrze było prawie ciepłe. Na
widnokręgu rysowały się te same pustynne wzgórza. Odwieczne ruiny drzemały wśród ciszy -
nie inaczej niż dawniej. Na zboczach pagórków uwijały się roje mrówek. Liczne kolonie
gryzoniów świadczyły, że populacja tego gatunku nie zmalała. Pod niebem klan Kuy zataczał
leniwe kręgi. Ziemia zmieniła się nieznacznie. Krągłe kolczaste bulwy krzewiły się w parowach,
sięgając swymi zagonami w pustynie. Ich próżne wewnątrz, połączone korzenie budowały z
wolna rurociągi kolosalnego systemu nawadniającego. Działo się nie inaczej niż ongi na Marsie
lub w jeszcze odleglejszych epokach na Ganimedzie, księżycu Jowisza. Saliny, pozostałe z
mórz, i polarne śniegi dostarczały wilgoci. Myśl przebiegała szybko wzdłuż połączonych
korzeni, połyskiwały światłoczułe soczewki i drobne, złowieszcze kolce. Nic nie zakłócało
spokoju najeźdźców. Tylko Iteriu mógłby stanowić groźbę dla ich zmasowanej siły. Pomniejsze
formy rodzimego życia nie przedstawiały niebezpieczeństwa.
W podziemnych miastach dawnych władców Ziemi były tylko szkielety i zabłąkane
mrówki, których, jak całej fauny planety, nie dotknęła zaraza skierowana wyłącznie przeciwko
Iteriu. Ostatnia rasa ludzka nie różniła się obecnie od gadów mezozoicznych. Ale na Ziemi
panował pokój.
Kua krążył w powietrzu. Wydawał radosne, donośne krzyki. Rzadko teraz wspominał
przeszłość. Nowi władcy nie byli zapewne przychylni, lecz przejawiali kompletną obojętność.
Nie darzyli go uwagą, więc Kua, produkt zmierzchu Ziemi, był szczęśliwy. Roślinność
atakowała zewsząd wielką kopułę powierzchniową, gdzie niegdyś pełnił straż Iteriu imieniem
Żar. Najeźdźcy odnieśli wielkie, lecz czcze zwycięstwo, gdyż Ziemia dogorywała. Pod kopułą
teleskop połyskiwał matowo, obrastając kurzem. W swoim czasie Żar często zwracał go ku
Wenus - celu niedościgłych marzeń Iteriu.
Kto wie? Najeźdźcy przyszli z próżni. Przez Ganimeda i jałową powierzchnię Marsa
trafili na Ziemię. Może kiedyś, gdy Wenus postarzeje, nadejdzie pora...
Maurice A. Hugi - Mechaniczne myszy
Igrać z nieznanym to tyle, co szukać guza. A jednak Burman zaryzykował! Do dziś wielu
jest takich, co nie mogą słuchać żadnych trzasków, tykania, zgrzytów, terkotania - słowem
wszystkiego tego, co przypomina stary astmatyczny budzik. Ludzie ci cierpią na mechano-fobię.
A zawdzięczają to właśnie Danowi Burmanowi.
Któż nie słyszał o Bajecznej Baterii Burmana? To ten sam facet! Wyczarował ją własnym
przemysłem - od początku do końca - i opatrzył sławnym dziś na cały świat sloganem
“Elektrownia w kieszeni”. To nie takie proste - zbudować urządzenie wielkości pudełka od
papierosów, które by produkowało energię elektryczną o stokrotnie większej mocy niż
najsilniejsze znane dotąd źródło prądu. Nie jest to proste dla nikogo - z wyjątkiem Burmana!
Burman popatrzył na mnie uważnie i powiedział:
- Kiedy dwanaście lat temu przysłali cię z redakcji tego technicznego pisma, wysłuchałeś
mnie bardzo uprzejmie. Co dziwniejsze, nie potraktowałeś mnie ani jak marzyciela, ani jak
idiotę. Przeciwnie - napisałeś o mnie zupełnie sensowną notatkę, która zapoczątkowała moją
dzisiejszą popularność i - w konsekwencji - przyniosła mi pieniądze.
- Nie wyobrażasz sobie chyba, że zrobiłem to przez osobistą sympatię dla ciebie -
pospieszyłem go zapewnić - po prostu byłem uczciwie przekonany o wartości twego wynalazku.
- Możliwe. - Przyglądał mi się w taki sposób, jakby miał zamiar mi się z czegoś
zwierzyć. - Muszę przyznać, żeśmy się dosyć zżyli od tamtej pory - podjął. - Przegadaliśmy
niejedną chwilę i wydaje mi się, że jesteś jedynym spośród moich nielicznych przyjaciół,
któremu mógłbym zrobić pewne, głupie być może zresztą, wyznanie.
- No, śmiało - próbowałem go zachęcić. Rzeczywiście byliśmy bardzo zżyci, jak
powiedział. Lubiliśmy się. Istniało między nami jakieś pokrewieństwo dusz. Burman był
człowiekiem bardzo inteligentnym, ale nie miał nic z pedantycznego profesora. Przystojny,
około czterdziestki, o zupełnie przeciętnej powierzchowności, na oko robił wrażenie -
powiedzmy - wziętego dentysty.
- Bili - powiedział - bardzo poważnie - to wcale nie ja wynalazłem tę baterię.
- Nie ty?!
- Nie. Ukradłem ten pomysł. Ale najidiotyczniejsze w tym wszystkim jest - to, że wcale
nie wiedziałem, co kradnę i... skąd.
- Jasne jak słońce - zauważyłem.
- Ale to jeszcze nic - zignorował moją ironię. - Wyobraź sobie, że po dwunastu latach
cholernej orki zbudowałem coś jeszcze; coś niesamowicie skomplikowanego. - Uderzył się
pięścią w kolano, a jego głos stał się niemal żałosny. - Wyobraź sobie, stary, że teraz, kiedy
skończyłem, nie mam zielonego pojęcia, co to jest.
- Na ogół wynalazcy wiedzą, nad czym pracują.
- Owszem. Ale nie ja. - Burman zrobił się nagle zabawnie poważny. - Dokonałem w
życiu tylko jednego wynalazku, i to właściwie przez przypadek. - Ożywił się. - Ale ten jeden
wynalazek stał się kluczem do tysiąca innych. Dzięki niemu zbudowałem baterię. Dzięki niemu
byłem bliski osiągnięć znacznie większej wagi. Mało brakowało, a w zasięgu moich
niedoskonałych rąk i skromnego umysłu znalazłyby się plany, które, być może, zmieniłyby bieg
świata w sposób przechodzący twoją wyobraźnię. - Pochylając się do przodu, by dodać wagi
słowom, Burman ciągnął: - Posiadłem tajemnicę, która kosztowała mnie dwanaście lat pracy i
zawrotną sumę pieniędzy. Skończyłem dzieło wczoraj wieczorem, ale - zabij mnie - nie mam
pojęcia, co to jest.
- Może gdybyś mi pokazał...
- Właśnie o to mi chodzi. - Burman zapalił się nagle. - Mówię ci, ładny kawałek roboty,
sam to muszę przyznać. Założę się, że nie zgadniesz ani co to jest, ani do czego służy.
- Ale z tego wynika, że czemuś jednak musi służyć, a więc, że jakoś działa. Burman
otworzył drzwi.
- Chodź, zobacz.
Był to rzeczywiście szlagier. Metalowa kaseta o błyszczącej pokrytej rodem powierzchni,
z kształtu i wielkości przypominająca ustawioną pionowo trumnę. Wokół tego dziwnego
urządzenia unosiła się jakaś złowróżbna atmosfera oczekiwania, by potencjalny jego właściciel
wyzionął ducha.
Parę szklanych okienek, umieszczonych z frontu, pozwalało dostrzec system niezwykle
precyzyjnych - zupełnie jak w pierwszorzędnym zegarku - zębatych kółek. Małe, delikatne
soczewki spoglądały na mnie z obojętnością Sfinksa. Po jednej stronie widniały trzy przysłonięte
klapkami otwory, po drugiej podobne dwa, z przodu jeden - największy.
Na samym czubku sterczały dwie metalowe różdżki, zakończone gałkami, jak diabelskie
rogi, co nadawało dziwnemu urządzeniu jeszcze bardziej sataniczny wygląd, przywodząc na
myśl cmentarną scenerię.
- Automatyczny pogrzebowy punkt usługowy - powiedziałem patrząc na pudło z nie
ukrywanym niesmakiem. Wskazałem na jedne z drzwiczek. - Tędy wrzucasz całun śmiertelny, a
z drugiej strony wychodzi już gotowy nieboszczyk, odpowiednio ułożony i spowity.
- Widzę, że i tobie się to nie podoba - powiedział Burman. Otworzył jedną z szuflad
biurka i wyciągnął plik szkiców. - Oto jego wnętrzności - ma obwód elektryczny, zawory,
kondensatory i cos, czego nie jestem pewny, a co mi wygląda na maleńki, ale niezwykle
wydajny grzejnik elektryczny. W każdym razie są tu zębate kółka, strugarka i kilka małych
sztanc do blachy. Wszystko wskazuje, na to, że w tym dużym pomieszczeniu, za frontowymi
drzwiczkami, znajduje się miniaturowa taśma montażowa. Zresztą popatrz sam na te rysunki:
piekielnie skomplikowane urządzenie do produkowania pewnie jakichś niewiele mniej
skomplikowanych historii.
Sądząc z rysunków, miał rację, nie wyjaśniały one jednak wszystkiego. Zdolny
konstruktor, na podstawie bardzo dokładnych planów, mógłby wydedukować działanie
maszynerii. Burman zgodził się z tym, przyznając, że niektóre rzeczy robił “pi razy oko”,
podczas gdy inne kopiował bardzo dokładnie. Dość było danych, żeby rozpalić ciekawość, za
mało jednak, by ją zaspokoić.
- Uruchom po prostu to pudło i zobaczymy, jak ono działa.
- Próbowałem - odparł Burman - nie mogę. Nie ma żadnego wyłącznika, nic, co by choć
sugerowało, jak to uruchomić. Próbowałem już na wszystkie sposoby - nic z tego. Obwód
elektryczny kończy się w tych antenach na czubku i nawet udało mi się włączyć prąd, ale bez
żadnego skutku.
- Może ono się jakoś samoczynnie włącza - poddałem. Nagle olśniła mnie pewna myśl. -
Może to urządzenie jest zegarowe?
- Co mówisz?
- No tak, nastawione na jakiś określony czas. Kiedy wybije oznaczona godzina, samo się
uruchomi - jak bomba.
- Nie bądź taki melodramatyczny - powiedział Burman wyraźnie nieswój. Pochylił się i
spojrzał w jedną z maleńkich soczewek.
- Bzzz - zabrzęczało pudło ledwo dosłyszalnie. Burman rzucił się w stronę machiny,
następnie odsunął się, zmierzył ją uważnie wzrokiem, wreszcie spojrzał na mnie.
- Słyszałeś?
- No jasne. - Zacząłem przerzucać rysunki. Znalezienie maleńkiej soczewki zajęło mi
sporo czasu - ale przecież była! Tuż za nią znajdowała się selenowa komórka. - To oko -
powiedziałem. - Zobaczyło cię i zareagowało. Czyli że to urządzenie nie jest martwe - nawet
jeśli po prostu stoi, nie widzi, nie słyszy i nic złego nie robi.
Przyłożyłem do soczewki białą chustkę.
- Bzzz! - powtórzyła trumna z emfazą. Burman przyłożył teraz chustkę do innej soczewki
- nic. Żadnego dźwięku ani nawet tej pogrzebowej nuty. Po prostu nic.
- To mnie wykończy - wyznał Burman.
I ja już miałem dosyć całej tej historii. Gdyby ta idiotyczna machina zaczęła działać,
mógłbym znów coś na ten temat napisać, na czym Burman raz jeszcze zbiłby kabzę. Ale co robić
z pudłem, które bzyczy, i to tylko wtedy, kiedy ma na to ochotę. Trzeba działać stanowczo -
zdecydowałem.
- Taki byłeś dotąd tajemniczy w sprawie źródła tych wszystkich pomysłów -
powiedziałem - dlaczego nie wykorzystasz go, by cię oświeciło w kwestii działania tej twojej
machiny?
- Powiem ci wszystko... albo raczej... pokażę.
Burman wyciągnął ze swego sejfu szkatułkę, a z niej pewien mechanizm. Był on
znacznie prostszy niż tamta bezużyteczna kupa żelastwa. Przypominał radioodbiornik
kryształkowy starego typu, z tą różnicą, że sam kryształ był spory, z dużym połyskiem, i mieścił
się w poziomym walcu próżniowym - ale tak samo pojedyncza tarcza, taki sam schemat
połączeń. Przymocowane na izolowanym drucie zwisało coś w rodzaju słuchawek, które zamiast
mikrofonów miały okrągłe, wypolerowane płytki miedziane, sporządzone tak, by dokładnie
przylegały do uszu.
- Mój jedyny wynalazek - powiedział Burman nie bez, uzasadnionego zresztą, odcienia
dumy w głosie.
- Co to jest?
- Przyrząd do podróżowania w czasie.
- Cha, cha, cha! - mój śmiech musiał być dosyć cierpki. - Czytałem o takich rzeczach.
Prawdę powiedziawszy, to nawet o nich pisałem. Wszystko to bzdura! Nikomu jeszcze nie udało
się odbyć podróży w czasie - ani naprzód, ani wstecz. Chciałbym zobaczyć, jak robisz się coraz
bardziej mglisty i oddalasz się w przyszłość.
- Owszem, pokażę ci coś podobnego, i to bardzo szybko. - Burman powiedział to z
pewnością, która mnie drażniła, z przekonaniem człowieka, który jest zupełnie pewny, że potrafi
zrobić coś, co w opinii innych jest zupełnie niemożliwe. Wskazał na kryształkowe urządzenie. -
Nie wyobrażaj sobie, że to takie proste. Tysiące uczonych eksperymentowało nad tym bez
skutku. Mnie pierwszemu się powiodło. Musiałem trafić na jakiś szczególny kryształ. Dotąd nie
wiem, na jakiej zasadzie on działa; nigdy też nie udało mi się odtworzyć podobnego urządzenia -
nawet z pozornie identycznym kryształem.
- I rzeczywiście możesz poruszać się w czasie?
- Tylko, w przód, nigdy w tył, nawet o jeden dzień. Za to jeśli chodzi o przyszłość,
urządzenie to ma wprost nieograniczone możliwości. Może nawet do dnia Sądu Ostatecznego, a
może i przez całą wieczność!
To mi w zupełności wystarczyło. Uwikłał się we własne absurdy. Nie mogłem
powstrzymać głośnego wybuchu śmiechu.
- Możesz podróżować w przód dowolnie, ale nigdy w tył, nawet o jeden dzień. No to jak
do diabła wracasz z takiej wycieczki w przyszłość?!
- Ja po prostu nie opuszczam teraźniejszości. A przyszłości nie przeżywam. Ja ją
obserwuję z punktu widzenia teraźniejszości. To jest podróż w czasie we właściwym tego słowa
znaczeniu. - Burman usadowił się wygodniej. - Powiedz mi, Bili, kto ty jesteś?
- Jak to kto ja jestem?
- No tak. Kto ty jesteś - ciągnął, dając od razu odpowiedź na własne pytanie. - Nazywasz
się Bili. Masz ciało i umysł. Które z nich jest Billem? Możesz mi powiedzieć?
- Jedno i drugie - odparłem.
- No naturalnie. Ale są to dwie różne części, mimo że złączone ze sobą jak syjamscy
bracia. - Jego ton stał się poważny. - Twoje ciało porusza się w teraźniejszości, która stanowi
niejako linię demarkacyjną między przyszłością a przeszłością. Ale umysł ma znacznie większą
swobodę: myśli - a więc przebywa w teraźniejszości; wspomina - a więc wraca w przeszłość;
wyobraźnia zaś przenosi go w przyszłość, i to w przyszłość, która zależy wyłącznie od jego
wyboru. A zatem twój umysł może podróżować w czasie.
Przechytrzył mnie. Mogłem wprawdzie kwestionować to czy owo i próbować dyskusji,
ale w zasadzie miał rację. Nigdy nie patrzyłem na te sprawy z tego punktu widzenia, ale przecież
nie mylił się twierdząc, że każdy może odbywać podróże w czasie w granicach własnej pamięci i
wyobraźni. I nawet w tym momencie - wystarczyło, że się cofnąłem pamięcią dwanaście lat
wstecz, bym zobaczył Burmana młodszego, szczuplejszego, bledszego, bardziej żywiołowego w
sposobie bycia, nie tak chłodnego i powściągliwego jak dziś. Obraz był równie dokładny, jak
wierna była moja pamięć. Na tę krótką chwilę znalazłem się - oczywiście nie fizycznie - przed
dwunastu laty.
- Nazwałem to psychofonem - ciągnął dalej Burman. - Kiedy już poznasz przyszłość,
dokonujesz świadomego wyboru spośród wszystkich możliwości i decydujesz się na taką, jaka ci
najbardziej odpowiada.
Psychofon - Bóg jeden wie, w jaki sposób - nastraja cię na przyszłą rzeczywistość.
Pozwala ci ujrzeć oczyma wyobraźni przyszłość taką, jaka ona będzie, eliminując automatycznie
wszystkie te okoliczności, które się nie zdarzą.
- Pobudzacz wyobraźni, maszyna do marzeń - pozwoliłem sobie zakpić, ale nie byłem
taki znów pewny siebie, jakby to mogło wynikać z mego tonu. - Dobrze, mój drogi, a skąd ty
wiesz, że to właśnie ta, a nie inna przyszłość?
- Wskazywałaby na to konsekwencja, z jaką aparat powtarza te same fakty i zjawiska -
odpowiedział poważnie. - Zbyt często i zbyt wiernie na to, by można je uznać za przypadkowe.
A zresztą... - zrobił ręką wymowny gest - najlepszy przykład to moja bateria. I pomysł, i plany
wziąłem właśnie z przyszłości. A co - może nie działa?
- Działa, oczywiście - musiałem przyznać. Wskazałem na psychofon. - No, to chyba ja
też mógłbym się wybrać w przyszłość. Daj mi spróbować, może mnie się uda rozwikłać twoją
zagadkę...
- Proszę cię bardzo, spróbuj, jeśli tylko chcesz - chętnie zgodził się Burman. Ustawił
odpowiednio krzesło i wskazał mi je. - Siadaj, masz, zerknij sobie w przyszłość...
Burman włożył mi na głowę słuchawki, sprawdził, czy miedziane płytki szczelnie
przylegają do uszu, a następnie podłączył psychofon do sieci i zapalił go, a w każdym razie
wykonał jakiś ruch, który wyglądał na zapalanie.
- Do ciebie należy tylko zamknąć oczy, maksymalnie się skupić i... puścić wodze
wyobraźni.
Przez chwilę manipulował przy aparacie; parę razy westchnął “ach!”, co mój nieszczęsny
organ słuchu odebrał jako wibrację. Po chwili westchnienie Burmana przeciągnęło się w
“aaach!”. Zachowałem się nie fair - zerknąłem spod zmrużonych powiek. Kryształ gorzał jak
szczurze ślepia w mroku piwnicy - jakąś tajemniczą purpurą.
Zamknąłem oczy i... wyruszyłem w przyszłość. Między miedzianymi elektrodami
przelatywało coś trudnego do opisania, co tysiącem delikatnych palców wczepiało się w
najdalsze zakamarki mego mózgu. Odniosłem niesamowite wrażenie, że akrobatyczne palce
jakiegoś prestidigitatora, który za chwilę krzyknie “Presto!”, wyjmują bryłę moich szarych
komórek z trzydziestowiecznego kapelusza - zakładając oczywiście, że w trzydziestym wieku
ludzie będą nosili kapelusze.
Co to będzie - a właściwie jak to będzie w tym trzydziestym wieku? Czy nastąpi
regresja? Czy ludzkość znów odzieje się w skóry zwierząt i powróci do jaskiń? Czy może w
wyniku stałego postępu świat zaludni się bogami?
I nagle - przysięgam! - zupełnie przytomnie ujrzałem dzikusa, a następnie przedziwne
indywiduum o ogromnej głowie i połyskliwych oczach. Stwór ten uosabiał w moim pojęciu całą
szpetotę, ku której ludzkość zdąża. Wtem tajemnicze palce zmąciły tę chorobliwą wizję,
podsuwając inną, której doświadczałem z całą bezradnością i wyrazistością nocnego koszmaru.
Zobaczyłem mianowicie przemawiającego tłuściocha. Zewnętrznie był to zupełnie
zwyczajny człowiek. Tak dalece zwyczajny, że aż zrobił na mnie wrażenie typowego
pantoflarza. Tłuścioch miał na sobie jednak coś w rodzaju rzymskiej togi, a w miejscu, w którym
winien się znajdować laurowy wieniec, małą czarną kasetkę. Jego audytorium było podobnie
odziane. Treść przemówienia Tłuściocha była dla mnie zupełnie niezrozumiała, jakkolwiek nie
ulegało wątpliwości, iż mówi z głębokim przekonaniem.
Tłum zebrany był pod gołym niebem; na dalszym planie widniały potężne trybuny.
Sądząc z odległości ostatnich rzędów, musiało to być coś gigantycznego. W dali strzelała w
niebo olbrzymia budowla ze ścianami z połyskliwych kwadratów - jak wielki szklany dom.
Tłuścioch grzmiał w najwyższym podnieceniu. Nagle energicznie uderzył palcem w
dziwny przedmiot na głowie i popatrzył po zebranych.
Tłum wyraził aprobatę dość powściągliwie, ale najwyraźniej wystarczyło to mówcy.
Podejmując błyskawiczną decyzję, potrząsnął pulchną pięścią i zerwał z czaszki dziwną kasetkę.
Nikt się nie odezwał; nikt się nawet nie poruszył. Tłum stał niemy, z szeroko otwartymi
oczyma, jakby porażony widokiem ludzkiej istoty bez kasetki. Jakaś zjawa o zwiewnych,
opływowych kształtach i rozłożystych skrzydłach wzniosła się wdzięcznie do góry i przepłynęła
nad milczącą, nieruchomą ciżbą.
Tłuścioch, z uśmiechem tryumfu na szerokim obliczu, wykrzyknął coś i - urwał.
Szybująca w górze zjawa okryła się najpierw mglistym obłokiem, a następnie, w głębokiej ciszy,
wysłała cieniutką, srebrzystą świetlną strzałę. Pocisk ugodził mówcę. Tłuścioch sczezł w oczach,
jakby padł ofiarą galopującego trądu. Wiądł, kurczył się, rozkładał i znikał w fałdach własnego
ubrania, aż wreszcie obrócił się w proch. Było w tym coś przerażającego.
Słuchacze nie rozbiegli się w panice; z zaciśniętych ust nie dobył się ani jeden okrzyk
strachu, nienawiści czy odrazy. W całkowitej ciszy stali - po prostu patrząc - jak oddział
drewnianych żołnierzy. Zjawa, której antena rzucała wściekłe błyski, zatoczyła koło, by
przyjrzeć się swemu dziełu, a następnie dała nura zawisając tuż nad tłumem. Wszyscy, jak jeden
mąż, zrobili zwrot w lewo. Wszyscy, jak jeden mąż, zaczęli maszerować - raz, dwa, raz, dwa.
Zerwałem z uszu słuchawki i powiedziałem Burmanowi, co widziałem, czy może raczej,
jakie wrażenie wywarł na mnie jego wynalazek.
- Co to wszystko ma do diabła znaczyć?
- Automaty - mruknął Burman. - Szklane domy i statki odrzutowe. - Zaczął przeglądać
zapisany notatnik, który trzymał w ręku. - Wygląda mi na to, żeś się znalazł w początkach
trzydziestego pierwszego wieku. Zanim wybuchła Antykasetowa Rebelia, przez dwadzieścia lat
były tam stałe zamieszki.
- Jaka rebelia?
- Antykasetowa. Rewolucja automatów przeciwko Technokratom. Jackson-Dkj-99717,
przebiegły mąciciel ze zwichrowaną kasetą, potajemnie zniekształcił setki innych kaset i w 3047
roku poprowadził buntowników do zwycięstwa. Jego pra-prawnuk, chytry wielkogłowy osobnik,
zorganizował z kolei powstanie Wolnych Bezkasetowców przeciwko klice Jacksokratów.
Nie posiadając się ze zdumienia nad jego relacją, zdołałem wreszcie wyjąkać:
- Ależ to wygląda na fakty historyczne.
- Bo to nic innego, jak historia - zapewnił mnie Burman. - Historia, która dopiero
przyjdzie. - Zamyślił się na chwilę. - Studiowanie przyszłości wydaje ci się czymś
niesamowitym, niemal nadprzyrodzonym, ale dla mnie to zupełnie normalna rzecz. Robię to od
lat i pewnie po prostu rutyna spowodowała u mnie zobojętnienie dla tych spraw. Cały kłopot
polega na słabej selektywności. Możesz na przykład dwadzieścia razy pod rząd złapać ten sam
okres, ale nigdy nie trafisz na ten sam miesiąc czy nawet rok. Dobrze jak złapiesz to samo
dziesięciolecie. Dlatego moje dane są takie wyrywkowe.
- Rozumiem - powiedziałem. - Można określić czas w granicach minuty czy dwóch, ale
nigdy dziesięciu czy nawet pięćdziesięciu sekund.
- Otóż to! - podchwycił Burman. - Cała moja męka polegała na tym, że korzystając z
przywileju podziwiania panoramy przyszłości, nie mogłem nigdy wyzyskać jej zdobyczy.
Owszem, raz mi się poszczęściło: udało mi się prześledzić od początku do końca proces
montowania ogniwa w dwudziestym piątym wieku. Postanowiłem je skopiować, no i sam wiesz
najlepiej, w jakim stopniu mi się to powiodło.
- Aha! Stąd twoja rewelacyjna bateryjka.
- Tak, tylko że moja, mimo całej jej doskonałości, nie dorównuje swojemu prototypowi.
Brakuje w niej jednego małego elementu. - Głos Burmana stał się nagle tajemniczy. - Brak jej
czegoś, z czego musiałem zrezygnować!
- Musiałeś? Dlaczego? - zapytałem zupełnie już zdezorientowany.
- Bo historia, przeszła czy przyszła, nie znosi rażących paradoksów. Bo kradnąc ten
wynalazek z dwudziestego piątego wieku pozostanę jednak wynalazcą dwudziestego wieku;
przez te pięćset lat dokonano pewnych ulepszeń w tej dziedzinie, które automatycznie są dla
mnie niedostępne. Historia przyszłości, tak jak historia przeszła, jest raz na zawsze przesądzona i
nie podlega naszemu działaniu.
- Wobec tego - zażądałem - wyjaśnij mi ten skomplikowany mechanizm, który nie robi
nic, tylko bzyczy “bzzz”.
- Do diabła z nim! - powiedział Burman z wyraźną złością. - To mnie właśnie
doprowadza do szału. Musi w tym tkwić jakiś pozorny paradoks.
- O key, ty mi powiesz, jaka jest przemysłowa, a co za tym idzie komercjalna wartość
twojego wynalazku, a ja już mu zrobię reklamę. Ignorując moją ironię Burman ciągnął:
- Próbowałem zgłębić przyszłość tak dokładnie, jak tylko zdolny jest do tego ludzki
umysł. Moją najdalszą wycieczkę uwieńczył widok rozległej sterylnej podłogi, na której,
połyskując w swoim samotnym majestacie, stała taka właśnie machina. Czułem, że w jakiś
sposób jest ona świadoma mojego natarczywego wzroku, docierającego do niej poprzez bezmiar
wieków. Przykuwała moją uwagę z niemal hipnotyczną siłą. Przeszło dobę, bo przez pełne
trzydzieści godzin, nie traciłem sprzed oczu tej wizji - jak dotąd najdłuższej.
- No i co?
- Narysowałem ją. Sporządziłem rysunki z precyzją zawodowego kreślarza. Nie mogłem
wprawdzie zobaczyć wnętrza tego urządzenia, ale jakoś... byłem go świadom. Znałem je. O
czwartej nad ranem - obłożony niezliczoną ilością rysunków, z piekielnym bólem głowy,
zasypiając ze zmęczenia i z uczuciem niewytłumaczalnego lęku w sercu - straciłem wizję. -
Burman zamilkł na chwilę. - W rok później zdobyłem się na odwagę i przystąpiłem do
konstrukcji. Kosztowało mnie to masę czasu i masę pieniędzy, ale wreszcie - skończyłem!
- I jedyne, do czego dzieło twego życia jest zdolne, to “bzzz” - powiedziałem z
niekłamanym współczuciem.
- Tak - westchnął zdeprymowany.
Uważałem, że nie ma się nad czym dalej rozwodzić. Burman, zamyślony, patrzył tępo w
ścianę. Ja bezmyślnie bawiłem się miedzianymi słuchawkami psychofonu. Pochlebiam sobie, że
moja wyobraźnia działa nie gorzej niż czyjakolwiek inna, a jednak w żaden sposób nie mogłem
wpaść na jakieś rozsądne zastosowanie dla metalowej trumny wypełnionej starymi częściami od
zegarków i tym podobnym szmelcem. Nie, nawet mimo że wydawała takie osobliwe dźwięki.
Od strony skrzynki doszedł nas lekki zgrzyt. Był to całkiem nowy dźwięk, toteż
obróciliśmy się nagle zdumieni.
- Wrrr - usłyszeliśmy znowu. Przez szybkę z przodu widać było obracające się zębate
kółka.
- O Boże! - jęknął Burman.
- Bzzz! Wrrr! Klap! - trumna przesunęła się nieznacznie na niewidocznych łożyskach.
Diabeł, którego znamy, nie jest ani w połowie tak niebezpieczny jak nieznany diabeł. Nie
chcę przez to powiedzieć, że ten nagły przejaw życia ze strony skrzynki napędził nam stracha, w
każdym razie zrobiliśmy się czujni, a ilość uderzeń naszych serc na minutę wzrosła przynajmniej
o tuzin. Trumna była, a w każdym razie mogła się okazać, właśnie czymś w rodzaju takiego
nieznanego diabla. Czekaliśmy więc zafascynowani, pełni nie sprecyzowanych obaw.
Pudło przesunęło się o jakieś dwie stopy i stanęło nie wydając żadnego dźwięku i
wlepiając w nas swoje szklane spojrzenie bez wyrazu. Nagle przesunęło się o następne dwie
stopy. Jeszcze krok. I znów ta przedziwna kontemplacja. Wreszcie ostatnie szybkie przesunięcie
i - zatrzymało się o stół. W tej chwili zaczęło emitować różnorodne, ale zsynchronizowane
dźwięki, przypominające tykanie starych zegarów.
Burrnan powiedział spokojnie:
- Coś się chyba zaczyna dziać!
Gdyby machina potrafiła mówić, niewątpliwie wyjęłaby Burmanowi te słowa z ust.
Ledwo bowiem zdążył to powiedzieć, otworzyła się jedna z bocznych klapek i metalowe
przegubowe ramię ostrożnym, wężowym ruchem sięgnęło po stojący na stole morski
chronometr.
Osłupiały Burman z przekleństwem rzucił się na ratunek chronometru. Za późno. Ramię
porwało go i ukryło we wnętrzu skrzynki, a klapa z głośnym łoskotem, przypominającym
złowrogi trzask niedźwiedzich sideł, powróciła do poprzedniej pozycji. Jednocześnie uchyliła się
druga klapa, z przodu, i identyczne niemal ramię wyskoczyło i schowało się - zbyt jednak
szybko, by można było zareagować. W spodniach Burmana, dokładnie w miejscu, gdzie przed
chwilą spoczywał w kieszeni kosztowny zegarek na złotej dewizce, widniała pokaźna dziura. -
Jezus Maria! - jęknął cofając się przed machiną. Przez chwilę staliśmy jak wrośnięci w ziemię,
wpatrując się w Molocha. Stał spokojnie, tykając tylko miarowo, jakby delektował się świeżo
pochłoniętym smakołykiem, i spoglądał na nas tępym wzrokiem swoich soczewek jak nażarta
krowa. Odniosłem idiotyczne wrażenie, że ten stwór trawi właśnie w bezgranicznej euforii
ładunek zębatych kółek, śrubek i trybików.
Ponieważ złowieszcza atmosfera rozwiała się jakoś czy też może rozładowała w
całkowitym zainteresowaniu machiny osobliwym posiłkiem, podjęliśmy próbę odzyskania
drogocennego chronometru. Burman zaczął więc energicznie szarpać klapę, za którą zniknął
zegarek, ale jego wysiłki okazały się daremne. Usiłowałem mu pomóc - na próżno. Klapa ani
drgnęła - jak przylutowana. Nawet śrubokręt na nic się nie zdał. Uznaliśmy, że tylko porządny
łom załatwiłby sprawę, na to jednak Burman nie mógł się zdecydować. Budowa całego tego
urządzenia kosztowała go znacznie więcej, niż wynosiła wartość zegarka. - Tik! Tik! Tik! -
powtarzała flegmatycznie trumna.
Znaleźliśmy się znów w punkcie wyjścia - ani trochę mądrzejsi niż na początku. Byliśmy
bezradni i odniosłem wrażenie, że przeklęta trumna zdaje sobie z tego sprawę. Wpatrywała się w
nas swoimi soczewkami, szydząc: “tik, tik, lik!”. Z jej brzucha czy też może z miejsca, w którym
by się znajdował, gdyby był, promieniowało delikatne ciepło. Zgodnie ze szkicami Burmana
tutaj właśnie mieścił się grzejnik elektryczny.
W każdym razie nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że wynalazek Burmana
funkcjonował. Jeżeli jednak wynalazca doznawał podobnych uczuć co ja, musiał go trafiać szlag.
Staliśmy jak dwa patentowane durnie, nie wiedząc, do czego ta cholerna skrzynia ma służyć, a
ona sobie na naszych oczach wyrabiała, co jej się żywnie podoba. Skąd brała energię? Czy po
prostu anteny sterczące z jej “głowy” jak rogi czerpały ją z powietrza? A może to fale radiowe?
A może sama była źródłem energii? Wszystko wskazywało na to, że machina ma jakąś siłę
napędową, że coś produkuje - ba, ale co!
Jedyną odpowiedzią na dręczące nas pytania było jej “tik, tik, tik!”.
Wybiła północ, nasze pytania pozostały bez odpowiedzi, nasza ciekawość - nie
zaspokojona. Odłożyliśmy sprawę do rana. Zanim jednak wyszliśmy, Burman zamknął
laboratorium na cztery spusty.
Zadanie policjanta Burke’a było proste. Przechadzając się od przecznicy do przecznicy
musiał baczyć na pobliskie sklepy, w szczególności zaś na duży sklep jubilerski i raz na godzinę
ze znajdującej się na rogu budki telefonicznej dzwonić do centrali. Mrukliwemu Burke’owi
odpowiadało to nocne zajęcie. Mógł się snuć, wiodąc ze sobą nie kończące się rozmowy, w
których mu nikt nie przeszkadzał. W tej dzielnicy miasta bowiem nie działo się w nocy nic -
dosłownie nic.
Policjant zatrzymał się przed założoną kosztownościami wystawą. Przez szybę i ciężką
żelazną żaluzję przyglądał się oświetlonemu słabą żarówką masywnemu sejfowi. Spoczywał w
nim klejnot radży. Strzegła go krata w oknie wystawowym, skomplikowany system
automatycznych urządzeń alarmowych i cała sieć genialnie pomyślanych pułapek - na wypadek
gdyby jakieś niepowołane ręce ośmieliły się tu zabłądzić. Przez dwadzieścia lat jednak nie
znalazł się nikt, kto by po niego sięgnął. Nie było nawet zakusów na zdobiące witrynę
pomniejsze klejnoty.
Burkę spojrzał w niebo na rozświetloną chmurę, spoza której wyzierał księżyc, i podjął
spacer. Z ciemności ulicy wyłonił się i minął go kot, stąpając cicho i ostrożnie i ocierając się o
mur. Wprawne oko policjanta wyłowiło ten kształt nawet z gęstego mroku nocy. Kot przyczaił
się koło wystawy, którą Burkę przed chwilą obserwował. Stał z przednią łapą uniesioną do góry,
z czujnie nastawionymi uszami; po chwili przywarł brzuchem do chodnika, bystre oczy mało nie
wyszły mu z orbit, a ogon kołysał się miarowo z boku na bok.
Nagle - coś małego i błyszczącego smyrgnęło w stronę kota z mysią wprost zwinnością i
szybkością. Kot sprężył się do skoku i dał zwinnego susa. Pożądliwe pazury dopadły dziwnego
stworzenia, którego powierzchnia - zamiast być miękka, kosmata i ciepła - okazała się twarda,
połyskliwa i śliska. Przedmiot śmigał wkoło jak nakręcana zabawka, zręcznie unikając pazurów.
Wreszcie, z gniewnym fuknięciem, kot odrzucił łapą niesfornego intruza, który upadł na grzbiet
parę kroków dalej, wydając na znak protestu ciche trzaski i delikatne szybkie impulsy.
Dopadając ofiary kot sprężył się ponownie do skoku - na widok drugiego podobnego
przedmiotu, trochę jednak większego niż pierwszy, odrobinę głośniejszego, ale za to różnego w
kształcie. Przypominał on mały pozłacany walec, stożkowato zakończony z jednego końca, z
którego wystawało niewielkie ostrze, i poruszał się szybko na niewidocznych kółeczkach. Kot
skoczył; Burkę usłyszał jego pisk, a następnie zduszony charkot. Ale policjant pełniący nocną
służbę zna wszystkie, najdziwniejsze nawet odgłosy, rozlegające się wśród uśpionych ulic, nie
przerwał więc swego flegmatycznego spaceru.
W jakieś trzy kwadranse później policjant znalazł się w miejscu, w którym rozegrała się
osobliwa scena. Światło latarki ukazało martwego kota; Burkę odwrócił go butem. Zwierzę
miało poderżnięte gardło, i to z takim okrucieństwem, że głowa ledwie trzymała się tułowia.
Policjant popatrzył zasępiony. Sam wprawdzie nie przepadał za kotami, ale nie wyobrażał sobie,
że zwierzę to może mieć aż tak zaciekłego wroga.
- Jakby je ktoś żywcem próbował obdzierać ze skóry - mruknął.
Kocie ścierwo, kopnięte potężnym buciorem policjanta, wylądowało w rynsztoku, skąd je
nazajutrz wymiotą sprzątacze. Burkę spojrzał w kierunku jubilerskiego sklepu, gdzie słaba
żarówka oświetlała w dalszym ciągu nie naruszony sejf. Myślami był jeszcze przy kocie, kiedy
wprawne oko powiedziało mu, że coś tu jest nie w porządku. Nagle oblał się zimnym potem. Nie
chodziło o sejf; to z wystawą działo się coś dziwnego. Na samym froncie, na ustawionych w
szeregu tacach, połyskiwały spokojnie wartościowe pierścionki. Na prawo, jak dawniej, leżało
srebro. Ale po lewej stronie, w miejscu niewielkiej kolekcji bardzo precyzyjnych i kosztownych
zegarków, ziała pustka. Zniknęły wszystkie. Co do jednego. Pamiętał, że dokładnie w samym
środku leżał piękny zegarek z kalendarzem wartości mniej więcej jego rocznych dochodów. I ten
także znikł.
Światło latarki migotało, kiedy Burkę próbował drzwi. Były dobrze zamknięte. Sztabę,
jak zwykle, zabezpieczała żelazna kłódka. Policjant ruszył ku wystawie: w rogu, gdzie dawniej
leżały zegarki, widniała w szybie wystawowej dziurka średnicy może dwóch cali.
Burkę zaklął siarczyście; pobiegł na róg i drżącą ręką złapał za słuchawkę. Połączywszy
się z centralą zrelacjonował zajście. Biorąc je jednak za coś zupełnie innego, odgrzebywał w
pamięci szczegóły podobnego wypadku, o którym kiedyś czytał.
- Wygląda na to, że wycięli diamentem dziurę, szkło usunęli za pomocą gumowej
przyssawki i jakimś teleskopowym prętem powyciągali te zegarki. - Burkę słuchał przez chwilę,
po czym powiedział: - Tak, właśnie mnie to samego zastanawia. Przecież te pierścionki są
znacznie więcej warte.
Słuchał jeszcze głosu po drugiej stronie, gdy jego oczy znów zaczęły błądzić po ulicy.
Odnalazły rynsztok i... spoczęły na jakimś niewyraźnie zarysowanym kształcie. Tak. Nie ulegało
wątpliwości - było to ścierwo drugiego kota! Burkę, nie rozłączając się ze swoim rozmówcą,
odszedł tak daleko, jak mu na to pozwolił sznur telefoniczny. Znów strącił butem z krawężnika
kociego trupa. Światło latarki ukazało podobny widok. Kropka w kropkę.
- Halo! - wrzasnął w telefon. - Słuchajcie, jakiś maniak szwenda się tu po nocy i morduje
koty.
Powiesił słuchawkę i wrócił do uszkodzonej wystawy pełnić wartę, dopóki nie zjawił się
wóz policyjny, z którego wysiadło czterech funkcjonariuszy.
- Rzeczywiście ktoś się musiał uwziąć na te koty - powiedział jeden z nich. - Minęliśmy
po drodze dwa. Leżały na środku ulicy, oświetliliśmy je dokładnie reflektorami. Miały niemal
całkowicie odcięte głowy i były jeszcze ciepłe.
Drugi z policjantów, oglądając dokładnie precyzyjną dziurkę, zauważył:
- Zbyt doświadczony, żeby zostawić jakiekolwiek ślady.
- Ale za mało doświadczony, żeby się poznać na tych pierścionkach - mruknął Burkę.
- A może coś w tym jest - zastanawiał się tamten - zostawił jedno, to mógł zostawić i
drugie. W każdym razie trzeba dokładnie poszukać odcisków.
Z mroku ulicy wyłoniła się taksówka i przystanęła obok wozu policyjnego. Wysiadł z
niej elegancko ubrany mężczyzna, najwyraźniej mocno wzburzony, i zbliżył się do grupy
policjantów. W jego bladej, wilgotnej dłoni zabrzęczały klucze.
- Maley jestem, właściciel sklepu. Panowie do mnie dzwonili - powiedział bez tchu. -
Boże! To potworne. Ta kolekcja była warta tysiące, grube tysiące. Co za strata!
- Czy pan mógłby nas tam wpuścić? - zapytał spokojnie jeden z policjantów.
- Naturalnie, naturalnie.
Maley, używając do tego celu co najmniej sześciu różnych kluczy, otworzył najpierw
kratę, a następnie drzwi sklepu, czemu towarzyszył przenikliwy pisk i zgrzyt. Weszli do środka.
Zrozpaczony właściciel zapalił światło, natychmiast wetknął głowę między szklane półki i
obejrzał dokładnie uszkodzoną wystawę.
- Moje zegarki, moje zegarki! - lamentował.
- Tak, to rzeczywiście okropne - zauważył uroczyście jeden z policjantów, mrugając
porozumiewawczo do kolegów.
- Wszystkie, wszystkie co do jednego! - desperował Maley. - Cała kolekcja
najwspanialszych zegarków na... Auuuu! - zebranych jakby poraził prąd. Maley o mało się nie
przewrócił, usiłując poprzez zawadzające mu półki sięgnąć do kraty i do szyby wystawowej. -
Mój zegarek, mój własny zegarek!
Każdy z obecnych stawał na palcach, by zajrzeć Maleyowi przez ramię. Zdążyli jeszcze
zobaczyć, jak złota sprzączka od czarnego zamszowego paska jego zegarka ginie w okrągłym
otworze. Burkę pierwszy znalazł się na zewnątrz i za pomocą latarki zaczął przeszukiwać ulicę.
Nagle... tak, nie ulegało wątpliwości: niknący za rogiem przedmiot był to zegarek Maleya.
Zanim jednak Burkę stracił go z oczu, zegarek zatrzymał się pod wpływem światła latarki, które
na niego padło. Burke’owi wydawało się, że widzi, jak coś metalicznie pobłyskującego czmycha
szybko z kręgu światła. Podniósł zegarek, ale chwilę jeszcze stał nasłuchując. Kroki
wychodzących ze sklepu zmąciły ciszę, ale mógłby przysiąc, że słyszał cichuteńkie bzyczenie i
jakby pospieszne miarowe tykanie - nie pochodzące jednak od trzymanego w ręce zegarka. To
pewnie nerwy - zadecydował w końcu i z marsem na czole wrócił do towarzyszy.
- Z całą pewnością nie ma nikogo. Musiał panu spaść z ręki i się tam potoczyć.
Do diabła - pomyślał jednak. - Czyżby zegarek mógł się potoczyć aż tak daleko? Co za
piekielna noc! Nagle, w odległości paru kroków, rozległ się pisk, a zaraz potem charkot. Burkę
zadrżał - wiedział dobrze, co to znaczy. Spojrzał na towarzyszy, ale tamci najwyraźniej nic nie
słyszeli.
Rano gazety pełne były sensacyjnych wiadomości. Ogółem zginęło sześćdziesiąt
zegarków i osiem kotów, nie licząc jakichś drobnych części z laboratorium pewnego naukowca,
zajmującego się konstruowaniem różnego rodzaju aparatury naukowej. Przeczytałem to w
jednym z dzienników idąc rano do Burmana. Szczegółów nie skąpiono, wiadomości nie były
jednak ścisłe. Uzupełniłem je sobie nieco później, kiedy odkryliśmy istotną przyczynę nocnych
wydarzeń.
Burman czekał już ma mnie. Był zaniepokojony i zmartwiony. W rogu stała trumna
tykając miarowo, znacznie jednak głośniej niż wczoraj. Jak wrący pracą ul.
- No i cóż? - zagadnąłem.
- Rozrabiała w nocy - powiedział Burman. - Stłukła mi parę termometrów i wyssała z
nich rtęć. Niektóre szuflady i szafki były zamknięte, inne pootwierane, ale mam niejasne
wrażenie, że buszowała po wszystkich. W każdym razie wsiąkła rolka niklowej folii i szpulka
miedzianego drutu. - Ze złością wskazał na dół drzwi, którymi właśnie wszedłem. - Te dziury to
też jej sprawka. Wczoraj ich przecież nie było.
Rzeczywiście, w drzwiach, u dołu, widniało parę dziur. Nie mogły być one jednak
dziełem szczura - miały idealnie gładkie brzegi i były dokładnie koliste, jakby zostały wycięte
laubzegą, i to przez fachowca.
- Ale co by jej przyszło z tych dziur, przecież i tak by się przez nie nie zmieściła. To nie
ma sensu - zaoponowałem,
- A czy w tym wszystkim jest w ogóle jakikolwiek sens? - Burman popatrzył na skrzynię,
która odpowiedziała mu pustym spojrzeniem swoich soczewek, nie ustając przy tym w
pracowitym “tik, tik, tik”. Wtem: bzzz - bum - klap!
Właśnie otwierałem usta, by uraczyć cholerną trumnę epitetem, kiedy z jej wnętrza dobył
się dźwięk niezwykle wysoki, cienki i subtelny. Nagle przez jedną z mysich dziur smyrgnęło coś
małego i połyskującego metalicznie. Zanim zdążyłem przyjrzeć się temu bliżej, jedna z klapek
otwarła się błyskawicznie i tykające monstrum wchłonęło owo dziwne stworzenie. Zdołałem
jedynie zauważyć, że miało ono kształt cylindryczny i było gładkie jak czółenko od maszyny do
szycia, tylko ze cztery razy większe. A poza tym taskało jakiś drugi metalowy przedmiot.
Popatrzyłem na Burmana. Burman popatrzył na mnie. Przeszukał dokładnie całe
laboratorium i znalazł ze trzy stopy półcalowego stalowego pręta. Następnie przysunął krzesło
do drzwi i trzymając pręt w pogotowiu, nie spuszczał z oka tajemniczych otworów. Tykająca
machina obserwowała go dokładnie.
W jakieś dziesięć minut później znów dało się słyszeć klapnięcie i ten sam przejmujący
wysoki ton. Tym razem otworzyła się jedna z klapek; identyczny wrzecionowaty stwór
wyskoczył z wnętrza skrzyni i podjechał, jeśli tak można to nazwać, pod drzwi, przy których
czatowaliśmy. Ale i teraz refleks zawiódł Burmana. Zamachnął się prętem, ruchliwe wrzeciono
przemknęło jednak zwinnie koło jego stóp, unikając ciosu, który spadł na podłogę, i zniknęło w
jednej z dziur.
- Cholera! - zaklął Burman. Patrzył na niestrudzoną trumnę, nie wypuszczając z ręki
stalowego pręta. - Rozbiłbym przeklęte pudło w drobny mak, gdyby nie to, że koniecznie chcę
złapać takiego drobnego wrzecionowatego stwora. Patrz! - wrzasnął nagle.
Niestety, było już za późno. Wymachując ciężkim prętem rzucił się do drzwi, ale jego
reakcja była odrobinę za wolna. Trzy czółenka były już w połowie drogi do skrzyni, która
wchłonęła je błyskawicznie z trzaskiem zamykanej klapki.
Wojownicze trio przemknęło szeregiem, tak że tym razem mogłem dokładniej
zaobserwować szczegóły. Dwa pierwsze, złociste, czółenka przypominały te, które widzieliśmy
na początku. Trzecie było większe, szybsze i chyba zwinniejsze. Z przodu sterczało mu cienkie,
złowrogo połyskujące ostrze - jak skalpel. Z powodu szybkości, z jaką się poruszało, nie mogłem
przyjrzeć się tak dokładnie, jakbym chciał, wydaje mi się jednak, że sam czubek skalpela
umazany był na czerwono. Zrobiło mi się gorąco.
Po drugiej stronie drzwi rozległo się skrobanie i w jednym z otworów pokazała się biała
łapa. Kot cofnął się na bezpieczną odległość, kiedy Burman otworzył drzwi, ale nie spuszczał z
oka laboratorium. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości: zwierzę musiało wyczuć obecność tych
piekielnych stworów. Tą samą myślą tknięci, popatrzyliśmy na siebie z Burmanem. Koty są
bajecznie zwinne i atakują błyskawicznie. Jak mu stworzymy warunki, może złowi dla nas jedną
z tych myszy.
Zaczęliśmy więc wabić kota czułymi słowy. Podniecenie wzięło górę nad instynktowną
nieufnością w stosunku do obcych i zwierzę weszło. Natychmiast zamknęliśmy drzwi. Burman,
z prętem w ręku, usiadł przy wejściu, jednym okiem obserwując otwory, drugim kota. Musiał się
zdobyć na maksymalną podzielność uwagi. Kot myszkował po kątach, pomiałkując żałośnie.
Wyglądało na to, że w swoich poszukiwaniach polega raczej na wzroku niż na węchu. Nie było
przecież żadnego zapachu. Z cierpliwością czatującego na zdobycz drapieżnika przeszukał całe
laboratorium. Kilka razy przechodził obok bzykającej trumny, lekceważąc ją całkowicie. Na
koniec zrezygnował; skoczył na stół i zaczął się myć.
Nagle: tik, tik, tik! - bzzz - bum!
Otworzyła się klapka, wypuszczając jednego wrzecionowatego stwora, który
błyskawicznie smyrgnął ku drzwiom, a zaraz potem drugiego. Pierwszy był za szybki nawet dla
kota, nie mówiąc już o osłupiałym Burmanie.
- Bang! - stalowy pręt uderzył o podłogę, gdy błyszczący przedmiot znikał już w
pierwszym z brzegu otworze. Kot jednak spisał się lepiej. Wykonał wspaniałego susa i
wysuniętymi w locie pazurami dopadł ofiary o jakąś stopę od drzwi. Zwierzę próbowało
przytrzymać gładki przedmiot, czółenko jednak wysmyknęło się z pazurów napastnika w
szalonych piruetach. Kot złapał je ponownie, znów wypuścił, wydał wściekły pomruk i odwrócił
zdobycz łapą na grzbiet. Wrzeciono leżało do góry czterema maleńkimi kółkami, które obracały
się z zawrotną szybkością i ledwie dosłyszalnym skrzypieniem.
Z oczyma płonącymi podnieceniem Burman odłożył broń i podszedł do bezradnie leżącej
na grzbiecie ofiary. Nim jednak zdążył sięgnąć, z głośnym brzękiem otworzyła się klapka i z
przedziwnej machiny wyskoczył następny egzemplarz. Ze zdumiewającą zręcznością kot rzucił
się na nową zdobycz. Rozgorzało istne piekło: robiąc zwinne uniki, metalowy mechanizm
atakował fukającego i plującego kota. Pole walki spowił biało-czarny obłok puchu, wśród
którego raz po raz migało złoto, a poprzez kocie wrzaski przebijał to wznoszący się, to
opadający cieniusieńki pisk.
Nagle kot zachłysnął się dziwnie, a na podłodze wykwitły czerwone plamy. Pazury
zamknęły się w spazmatycznym przedśmiertnym skurczu, kot zacharczał raz jeszcze,
zabulgotało mu w krtani; parę drgawek, fontanna krwi trysnęła z szerokiej rany i... zwierzę padło
martwe.
Ledwie zdołaliśmy zdać sobie sprawę z potworności tej sceny, kiedy pogromca kota
ruszył w stronę Burmana, który wciąż jeszcze stał z bzykającym czółenkiem w ręku. Mojemu
przyjacielowi oczy mało nie wyszły z orbit, zachował jednak przytomność umysłu na tyle, że
wykonał zręczny skok na sekundę, zanim napastnik dosięgną! jego stóp. Wylądował za
krwiożerczym mechanizmem, który dokonał błyskawicznego obrotu, by podjąć atak. W
szalonym pędzie błysnął mi tylko skalpel, na jakieś dwa cale unurzany w lepkiej czerwieni.
Burman raz jeszcze przesadził napastnika i wskoczył na stół.
- Boże! - jęknął bez tchu.
Ja tymczasem dopadłem stalowego pręta. Poczułem w ręce jego zbawczy ciężar. Ale
moje wysiłki, żeby zdzielić nim mechanicznego potworka i wyrzucić go za okno, okazały się
daremne. Zaciekłe czółenko było dla mnie za szybkie. Wirowało coraz prędzej, unikając ciosu, i
dwukrotnie zdążyło okrążyć stół, na którym Burman szukał schronienia. Ignorowało mnie przy
tym całkowicie, odpowiadając jednocześnie na jakiś magiczny zew tego, które trzymał mój
przyjaciel.
Zamachnąłem się raz jeszcze i znów chybiłem, chociaż przysiągłbym, że najwyżej o
milimetr. Widziałem, jak przez otwory w drzwiach smyrgają, a następnie, przy
akompaniamencie trzasku otwieranych i zamykanych klapek, nikną w czeluściach macierzystego
mechanizmu następne wojownicze czółenka. Całej tej nieprzytomnej krzątaninie towarzyszyło
niezmienne “tik, tik, tik”. Wymierzyłem jeszcze jeden, ostatni cios, którego ofiarą i tym razem
padła li tylko podłoga, a który jako jedyny skutek pozostawił mi silny ból w ramieniu.
Nagle, nieoczekiwanie, nasz prześladowca zaprzestał swojego szaleńczego tanu wokół
stołu. Z donośnym trzaskiem i głośniejszym jeszcze niż dotychczas bzyczeniem bez
najmniejszego trudu wspiął się po nodze na stół. Jednym susem Burman opuścił swój azyl,
trzymając jednak w dalszym ciągu przeklęte czółenko. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby był tak
blady.
- Do diabła z tym cholernym robotem! - wrzasnął ochryple. - Rozwal go!
- Bang! - odpowiedziała machina. Uchyliła się klapka, wypuszczając następnego
opatrzonego skalpelem demona. - Tzzz! - i znów ruch przy drzwiach. Cztery czółenka z
charakterystyczną szybkością zniknęły w czeluści robota, piąte, obciążone sprężyną od zaworu
samochodowego, poruszało się nieco wolniej. Udało mi się je kopnąć pod ścianę.
Mój przyjaciel tymczasem zdołał jakoś umknąć napastnikowi, któremu przyszedł w
sukurs drugi, podobny, rozcinając Burmanowi ostrym skalpelem czubek buta. Teraz nacierały
już na niego z przerażającą wprost energią trzy jednocześnie. Raz jeszcze poszukał schronienia
na stole.
- Rzuć to przeklęte świństwo! - wrzasnąłem. Nie usłuchał mnie. Dopiero kiedy wściekłe
trio dopadło go i tam, z całej siły cisnął czółenkiem w tajemniczą machinę, która dała mu życie.
Trumna jęknęła, a maleńki mechanizm - nieruchomy już i cichy - legł na podłodze.
W tym samym momencie uzbrojone wrzeciona jak gdyby nagle zmieniły zamiar:
opuściły stół i wysunęły się przez otwory w drzwiach. Za nimi podążyło czwarte, które dopiero
co wyskoczyło z robota, eskortując dwa zwykłe czółenka. W sekundę czy dwie później przez
jedną z dziur w drzwiach wpełzło coś zupełnie nowego, co nie przypominało żadnego z
dotychczasowych stworów: było obłe w kształcie, zadartonose, długości mniej więcej połowy
policyjnej pałki, miało sześć kółek i było z przodu podwójnie ząbkowane; przejechało niemal
przez cały pokój, pozwalając nam napaść oczy swoim widokiem. Dziwne wyrostki poruszały się
i falowały, kiedy stwór wpełzał do robota jak do ula przez najniżej umieszczone drzwiczki.
Ale Burman miał już tego dosyć. Był zdecydowany. Ścisnął mocno w dłoni stalowy pręt i
podszedł do znienawidzonej skrzyni, która zdawała się łypać złośliwie w jego stronę. Dwanaście
lat pracy zniszczyć za jednym uderzeniem! Tyle dni i nocy ogromnego wysiłku za jednym
zamachem obrócić wniwecz! Ale Burmanowi już nie zależało. Wściekłym ciosem rozbił w
drobny mak szybę, a następnie znajdujący się za nią system zębatych kółek i sprężynek.
Pod coraz silniejszymi uderzeniami pudło dygotało i przesuwało się z miejsca na miejsce.
Wszystkie klapki stały otworem, a z wnętrza robota wysypywał się jego martwy miot. Burman
nie ustawał w swym niszczycielskim dziele, któremu towarzyszyły zgrzyty i trzaski. Wreszcie -
wszystko umilkło. Z robota pozostała kupa bezużytecznego szmelcu.
Podniosłem jedno z czółenek, które przed chwilą skryło się w głębi macierzystego pudła;
było zastanawiające ciężkie, ale mimo nawet znacznego stopnia zniszczenia mogłem podziwiać
precyzję konstrukcji. Z przodu miało ledwie dostrzegalne oczko, ale miniaturowa soczewka była
stłuczona. Czyżby wróciło do remontu?
- No - powiedział Burman niemal bez tchu - już po wszystkim!
Otworzyłem drzwi, żeby sprawdzić, czy hałas nie wzbudził zainteresowania sąsiadów.
Ale nie. Za drzwiami leżało martwe czółenko, o krok od niego drugie. Pierwsze miało
przyczepiony do wystającego z tyłu haczyka kawałek delikatnego miedzianego łańcuszka. Łebek
drugiego ział otworem przypominającym wentylatorek, z głębi wyzierały dwa ramiona, w
których uchwycie tkwił średniej wielkości brylant. Wyglądało na to, że właśnie wracały z jakiejś
wycieczki, kiedy Burman rozprawił się z robotem. Podniosłem je. Nie zdradzały najmniejszych
śladów zniszczenia, ale ich kompletny bezruch świadczył o tym, że były sterowane przez
macierzystą machinę, z której czerpały siłę napędową. Załatwiliśmy więc sprawę radykalnie:
niszcząc robota-matkę, zniszczyliśmy całe potomstwo. Burman odzyskał w końcu głos.
- Robot-matka! Oto, co zbudowałem! Zupełnie nieświadomie skonstruowałem jedno z
najbardziej niebezpiecznych urządzeń na świecie: twór groźny przez swoją zdolność
rozmnażania, którą dzieli z rodzajem ludzkim! Bogu dzięki, żeśmy ją w porę zahamowali.
- Wobec tego - zauważyłem - mieliśmy do czynienia z potencjalnym gospodarzem ziemi.
Miła perspektywa dla ludzkości, nie ma co!
- Niekoniecznie. Nie wiem, jak daleko zaszedłem w swojej wędrówce w przyszłość, ale
odnoszę wrażenie, że to sprawy bardzo odległe: prawdopodobnie do tego czasu Ziemia - z
punktu widzenia ludzkości - będzie już sterylna. Być może ludzie osiedlą się w jakimś innym
miejscu Kosmosu, pozostawiając kulę ziemską na wpół rozumnym robotom, by na własną rękę
walczyły o byt. I może właśnie w walce tej wygrały...
- Po to, by zafałszować przeszłość na swoją korzyść - zasugerowałem.
- Nie sądzę. - Burman był już prawie spokojny. - Należy to raczej traktować jako
interesujący eksperyment niż jakąś rzeczywistą groźbę. Cała ta historia musi być w sferze bardzo
odległej przyszłości - inaczej byłby to nieprawdopodobny wprost paradoks. W przyszłym wieku
nie istnieją roboty, a nauka milczy na ich temat. Ten intruz musiał więc w naszej rzeczywistości
ulec zniszczeniu, a nawet więcej - zapomnieniu.
- Co się sprowadza do tego - pozwoliłem sobie spuentować - że musisz zniszczyć nie
tylko robota, nie tylko wszystkie rysunki i plany, ale także psychofon, pozostawiając jedynie w
naszej pamięci ten niezwykły epizod - jako ciekawy materiał do wykorzystania dla mnie w
felietonie.
- Naturalnie, że wszystko zniszczę. Myślałem już o tym, ale dopiero teraz zrozumiałem
ponad wszelką wątpliwość, że nigdy nie będę miał z psychofonu najmniejszej korzyści. Pozwala
mi on bowiem jedynie dokonywać wynalazków przewidzianych dla mnie przez historię, a więc
takich, których prawdopodobnie i tak bym dokonał, bez pomocy tego piekielnego urządzenia.
Tak, nie można jednak igrać z historią, czy to przeszłą, czy przyszłą.
Ha! Trudno mu było odmówić słuszności!
- Zauważyłeś pewne cechy pszczelej psychologii w tych stworach? Zbudowałeś ul, w
którym były i robotnice, i żołnierze, i nawet - tu wskazałem na największy okaz - jeden truteń.
- Taaak... - powiedział Burman ponuro. - Tylko ten miód... Osiemdziesiąt zegarków! Nie
licząc innych rzeczy, o których jeszcze przeczytamy w gazetach. No i koty. Całe szczęście, że
nie jestem biedny.
- Ale przecież nikt tego nie kojarzy z twoją osobą. Możesz zresztą po cichu popłacić
ludziom odszkodowania, jeśli już koniecznie chcesz.
- Zrobię to z pewnością - oświadczył.
- No cóż, wszystko dobre, co się dobrze kończy. Całe szczęście, żeśmy się pozbyli tego
piwa, któregośmy zresztą sami nawarzyli.
Z westchnieniem ulgi skierowałem się do drzwi. Cienki pisk miniaturowego robocika
osadził mnie w miejscu i przyciągnął mój wzrok. Gdy obaj z Burmanem staliśmy jak wryci,
złociste wrzeciono wychynęło z jednego z otworów w drzwiach, ale najwyraźniej poczuwszy
śmierć robota-matki, błyskawicznie czmychnęło z powrotem.
To, co Burman przeżył dotąd, było niczym w porównaniu z szokiem, jakiego doznał
teraz. Podszedł do drzwi i nie wierząc własnym oczom wpatrywał się w otwór, w którym zniknął
przed chwilą maleńki intruz.
- Bili - jęknął - twoje porównanie do pszczół było genialne. Nie rozumiesz? Gdzieś tutaj
musi być drugi rój. Ocalała królowa!
Mój przyjaciel miał rację. W ciągu następnych czterdziestu ośmiu godzin rozpętało się
istne piekło. Cały niemal ten czas Burman spędził na policji, próbując przekonać jej
funkcjonariuszy, że jego zeznanie nie jest wytworem fantazji. Za całą pomoc miał równie
nieprawdopodobne meldunki, które nadchodziły ze wszystkich stron.
A więc na przykład: stary Gildersome usłyszał gdzieś około północy dziwny trzask w
swoim sklepie z aparatami fotograficznymi i projektorami filmowymi; wciągnął spodnie i pognał
na dół. Kiedy był w połowie drogi, ukłuło go w podbicie prawej stopy maleńkie, przypominające
brzytwę ostrze. Stary stracił równowagę, spadł ze schodów i leżał potłuczony i na wpół
ogłuszony, a wokół niego roiło się coś, bzyczało i tykało w ciemnościach. Przez ten czas jeden
po drugim wywędrowały z kasety przez otwór w drzwiach wszystkie wysokowartościowe
obiektywy. Podobny los spotkał całą masę kółek zębatych i różnych części projektorów.
Inni skarżyli się, że zostali w nocy obrabowani z zegarków i budzików. Ktoś wpadł
nawet w histerię i twierdził, że jego napastnik był “sześciocalowym karaluchem”, który bzyczał
jak dziecinne dynamo. Wstając z łóżka postawił na nim bosą stopę i czuł, jak umyka spod niej
coś twardego i zimnego. Kiedy z odrazą cofnął nogę z powrotem na łóżko, “nadpełzł następny
karaluch”. Burman powstrzymał się przed uświadomieniem pokrzywdzonemu, jak bliski był
utraty nogi.
Nazajutrz wpłynęło dalszych trzydzieści skarg. Ze dwadzieścia mieszkań i co najmniej
cztery sklepy zostały splądrowane przez stworzenia ruchliwością przypominające szczury - z tą
tylko różnicą, że wydawały dźwięki podobne do cichutkiego tykania i bzyczenia. Widziano, jak
jeden z nich sunął dosłownie przy nodze pewnego przechodnia, kolejarza. Kiedy człowiek ten
schylił się, by go podnieść, stracił kciuk i palec wskazujący i zabrało go pogotowie.
Ofiarą dziwnych tykających rabusiów padały rzadkie metale i różne precyzyjne części.
Nie wyobrażałem sobie, jak Burman czy ktokolwiek inny zdoła opanować tę plagę. A jednak
mój przyjaciel dał sobie radę: podjął regularną akcję, coś w rodzaju odszczurzania,
systematycznie zakładając przynęty. Pomagałem mu w tym ze specjalnie sporządzoną mapą w
ręku.
- Każdy meldunek - twierdził Burman - prowadzi na tę ulicę. Tu gdzieś znaleziono
porzucony budzik, którego dzwonek rozległ się w nocy ni z tego, ni z owego. W tej okolicy dwa
samochody zostały obrabowane z precyzyjnych części. Tutaj też widziano kręcące się czółenka.
Nie mówiąc już o pięciu martwych kotach. Wszystkie inne incydenty, o jakich doniesiono,
wydarzyły się również w pobliżu.
- Czyli - dopowiedziałem - trzeba gdzieś tu szukać królowej.
- Tak - Burman rozejrzał się po pustej, cichej ulicy, oblanej widmowym światłem
księżyca. Była druga w nocy. - My się z nimi rozprawimy.
Do nawiniętej na szpulkę mocnej bawełnianej nitki przywiązał kawałek srebrnego
łańcuszka; przytwierdziwszy szpulkę do muru, spuścił łańcuszek na chodnik. To samo zrobiłem
z mechanizmem starego zegarka. Rozrzuciliśmy jeszcze w pobliżu parę zębatych kółek, części
od starych aparatów fotograficznych, kilka zwitków miedzianego drutu i inne drobiazgi, które
mogły się wydać atrakcyjne naszej zwierzynie.
W trzy godziny później powróciliśmy z policją. Wszyscy byliśmy uzbrojeni w młoty i
młotki, a nogi mieliśmy zabezpieczone specjalnie w tym celu wyklepanymi z blachy
ochraniaczami.
Połknęły przynętę! Kilka sznurków zastaliśmy zerwanych, reszta jednak była cała.
Wszystkie wiodły do stalowego okratowania okienka piwnicy w starym opuszczonym składzie.
Przyjrzawszy się bliżej, dostrzegliśmy kilka nitek wymownie ginących w ciemnej czeluści
okienka.
- No! - powiedział Burman i ruszyliśmy z impetem. Zardzewiałe zamki szczęknęły,
spróchniałe drzwi ustąpiły.
Wtargnęliśmy do składu, a w chwilę potem byliśmy już w piwnicy.
Pod jedną ze ścian stał niewielki, z kształtu przypominający trumnę przedmiot, który
tykał miarowo i wpatrywał się w nas upiornie obojętnym spojrzeniem swoich soczewek. Do
złudzenia przypominał robota-matkę, z tą tylko różnicą, że był ze cztery razy mniejszy. Światło
policyjnej latarki ukazało nam złowrogi obraz rozmnażającego się samiczego mechanizmu.
Dokoła, wśród bzyku i tykania, roiła się z metaliczną furią aktywna progenitura. Mimo
wściekłego chrzęstu i zgrzytu maleńkich skalpeli o nasze ochraniacze, torowaliśmy sobie jakoś
drogę. Pierwszy dopadł robota Burman. Jednym ciosem dwudziesto-funtowego młota zgniótł go,
a następnie rozbił doszczętnie serią szybkich uderzeń. Dziecię macierzystego robota przestało
istnieć, a wraz z jego śmiercią ustał wszelki ruch w wojowniczym plemieniu.
Burman usiadł na starej skrzynce, otarł z czoła pot i powiedział z ulgą:
- Bogu dzięki, że już po wszystkim!
- Tik, tik, tik!
Zerwał się na równe nogi i z obłędem w oczach chwycił za młot.
- To tylko mój zegarek - wyjaśnił ze skruchą jeden z policjantów. - Tandeta. Dlatego robi
tyle hałasu. - Wyciągnął go, żeby uspokoić Burmana.
- Tik, tik, tik! - powtórzył zegarek z mechaniczną pewnością siebie.
Leiber Fritz - Mutanci
Kabina steeltońskiego rakietowca wyglądała jak długa mahoniowa skrzynia pędząca w
jakiś cudowny sposób poprzez noc. Wewnątrz grzmot rakiet był stłumiony, brzmiał jak łagodne
dudnienie. W przyćmionym świetle pasażerowie drzemali lub wymieniali półgłosem urywane
uwagi.
W kabinie było wygodnie, zacisznie, bezpiecznie. Ale Greer Canaryon siedział
odwrócony od reszty pasażerów. Patrzył przez okno na zwały ciemnych chmur, pędzone
wiatrem i wysrebrzone na brzegach przez księżyc. Zwijały się i skręcały niby cienie jakichś
potworów, to spowijając rakietowiec dokoła, to rozsuwając się tak, że widać było oświetlone
księżycem dzikie wzgórza Dakoty.
Gdzieś tam wśród nich, myślał Greer, przebywa jego prawdziwy krewny, jeden jedyny
człowiek podobny do niego w straszliwej swej niezwykłości. Pełen tych samych groźnych i
nieznanych ciemnych sił. Nieludzkich i nienormalnych, jakkolwiek ukrytych pod maską
człowieczeństwa.
Greer odczuł znowu ostre pragnienie, by zobaczyć brata, by z nim być razem, pragnienie
dotąd nigdy nie spełnione. Wydobył z kieszeni radiogram, mocno już wymięty, choć otrzymał
go dopiero wczoraj,
RADIO DAKOTA
Teleekspres Nr 3A-3077-B89 9/17/1975
Greer Canarvon Ulica Buny 209 Compton, Ohio
Drogi bracie,
Czas najwyższy się spotkać. Jeżeli jesteś tym, czym myślę, będziesz wiedział, że mamy
wiele do pomówienia o rzeczach, które ty jedynie i ja rozumiemy. Adres mój: ulica Damona
1532, Steelton. Pospiesz się.
John Hallidane.
Serce Greera biło mocno - serce, którego uderzenia wprawiały w zdumienie każdego
lekarza, kiedy osłuchiwał go przez stetoskop. Sięgnął po papierosa, lecz paczka była już pusta.
Spojrzał na swój standartowy promienio-czynny zegarek. Jeszcze pół godziny podróży. Na
miejscu będzie więc za jakąś godzinę.
Jedyny brat. Bliźniak. I jeśli można ufać danym sierocińca na temat ich uderzającego
podobieństwa - bliźniak identyczny. Jedyna istota w świecie, której chromozomy i geny mogły
zawierać cechy tej straszliwej mutacji.
Bo z pewnością była to mutacja. Trudno sobie wyobrazić, aby ich rodzice byli obdarzeni
taką mocą, żyjąc w tak trudnych, niemal nędznych warunkach, jak wynikało z rejestrów.
Podobnie zresztą trudno sobie wyobrazić, by takie cechy spoczywały uśpione w plazmie
zarodkowej przez całe pokolenia, zagłuszone przez inne czynniki, i doszły do głosu jedynie
drogą przypadkowego doboru.
- Wracam o dzień wcześniej - mówił półżartem pasażer siedzący przed nim. - Moja żona
bardzo nalegała. Ta sprawa Carstairsów strasznie ją niepokoi.
- Całe miasto jest w strachu - potwierdził jego sąsiad. - Też się cieszę, że już będę z
rodziną.
“Z rodziną” - powtórzył w myśli Greer z goryczą. - Wszystko, co rodzinne, zaciszne,
bezpieczne, pewne - było teraz daleko od niego. Może by tak pochylić się naprzód i szepnąć im
do ucha: “Jeśli mowa o rzeczach strasznych, panowie, to mogę wam zdradzić, że tym
rakietowcem leci potwór”.
Na dobrą sprawę jego dotychczasowe życie upływało bardzo przyjemnie i szablonowo.
Przybrani rodzice byli wspaniałymi ludźmi - pod tym względem poszczęściło mu się znacznie
lepiej niż bratu. Zresztą przez całe dzieciństwo i wczesną młodość tylko bardzo niejasne oznaki
wskazywały na to, co pewnego dnia miało go wyodrębnić spośród reszty świata. Lekarzy
dziwiło jego serce, zdumiewało ich coś w jego oczach i niezwykły odcień cery. Wyczuwali
jakieś zupełnie nieuchwytne dowody inności. Lecz jako ludzie rzeczowi i trzeźwi stwierdzali
tylko, że chłopak ma serce w porządku, i nie zagłębiali się w te sprawy. A może jakiś rodzaj
intuicji, niemal automatycznie chroniącej ludzi przed zetknięciem z czymś nienaturalnym, kazał
im powstrzymywać się od tego rodzaju badań?
Czasami Greer zastanawiał się z niejasnym lękiem, czy nie jest przypadkiem jakiś inny.
Ale to robią wszystkie dzieci. Poza tym zaś rósł w sprzyjających warunkach jako zdrowe,
normalne dziecko. Jego ideały, cele, zamiary i kryteria postępowania były dokładnie te same co
wszystkich dzieci dokoła; może cokolwiek wyższe, bo jego przybrany ojciec był bardzo prawym
człowiekiem.
A jednak przez cały ten czas owa tajemnicza siła stopniowo dojrzewała.
Kabina lekko się przechyliła, odgłos rakiet stał się nieznacznie głębszy, srebrzystoszare
otwory chmur trochę się przybliżyły.
Uświadomienie sobie tajemnej siły wystąpiło u Greera nagle - jak uderzenie piorunu.
Później dopiero przypomniał sobie ostre bóle głowy, jakie miał od tygodni, i zdał sobie sprawę,
że coś musiało rosnąć mu w mózgu. Jakiś nowy organ, dla którego nie było właściwie miejsca
pod czaszką.
Nie wszystkie cechy jednostki - normalne czy mutacyjne - muszą występować już w
chwili urodzenia. Niektóre, jak cechy płciowe, dojrzewają późno. Tak było z tą jego siłą.
Spojrzał znów na poszarpane chmury. Widok ich przypominał taniec potworów, jakby
wywoływanie ducha dziwacznej, nieurodzajnej krainy, nad którą przelatywał rakietowiec.
Greera ogarnął tający się gdzieś w kosmosie lęk przed nienormalnością. Ewolucja to proces
przerażający, nieludzki, działający na zimno. Mutacja rządzi się prawem przypadku - bez wzorca
czy planu. Zwykle zniekształca tylko trochę normalny organizm. Czasem, bardzo rzadko,
nieznacznie go doskonali. Ale nie zdarza się, by stworzyła coś zupełnie nowego.
Greer uprzytomnił sobie, że przeszywają go lekkie dreszcze. Twarz stężała mu w maskę.
Odruchowo sięgnął znów po papierosa, przypomniał sobie, że paczka jest pusta, i zgniótł ją. Bał
się własnej siły, przerażała go. Było to coś tak nieludzkiego, jak magia czy czarnoksięstwo.
Dlatego właśnie nie był w stanie się przemóc, by komukolwiek o tym opowiedzieć. Ta siła kryła
w sobie zawrotne możliwości. Robiła z człowieka władcę, a nawet więcej. Domagała się, by jej
użyć. Kusiła go i Greer przeczuwał, że w końcu ulegnie pokusie.
Musi o tym z kimś porozmawiać! Za niecałą godzinę spotka się z bratem. Z nim będzie
łatwiej. Razem mogą obmyślić plan postępowania. Greer nie mógł się już doczekać.
O tym, że ma brata, dowiedział się nie tak dawno. Kiedy przybrani rodzice zabrali go z
sierocińca, drugi bliźniak był już adoptowany przez państwa Hallidane. Później dopiero
przybrani rodzice powiedzieli mu o istnieniu tamtego chłopca i chcieli urządzić spotkanie. Lecz
państwo Hallidane odrzucili stanowczo propozycję.
Wyszły zresztą później na jaw w związku z nimi różne niemiłe rzeczy, o których
przybrani rodzice mu nie powiedzieli. Dowiedział się o tym dopiero teraz, czyniąc poszukiwania
przez sierociniec. Zarzucano tym ludziom mianowicie brak opieki i okrucieństwo w stosunku do
przybranego syna; obyło się jednak bez sprawy sądowej. A potem przyszła tragedia ostateczna:
ojciec zamordował matkę, a następnie popełnił samobójstwo.
Stało się to niecały rok temu. I od tej chwili John Hallidane zniknął bez śladu.
Łagodne światła kabiny mrugnęły raz i drugi, a zimny blask księżyca, wpadający przez
wyrwę w chmurach, zmienił na moment wszystkich pasażerów w gromadę widm, pędzących w
jakiejś posępnej misji.
Od chwili gdy Greer dowiedział się, że ma brata bliźniaka, gubił się w bezustannych
domysłach. Wyobrażał sobie, że brat ma te same przekonania, robi te same rzeczy.
Uświadomienie sobie, że jest mutantem, zmieniło te rozważania w gorące pragnienie spotkania.
W ciągu ostatnich miesięcy robił, co mógł, by trafić na ślad brata. Bez skutku. Wreszcie brat sam
odezwał się do niego.
Najwidoczniej John Hallidane nie miał najmniejszego pojęcia o istnieniu bliźniaka i fakt
ten odkrył tylko przypadkiem. Może zresztą odezwał się do sierocińca.
Greer ponownie odczytał lakoniczną depeszę. Między wierszami oględnego tekstu
wyczuwał niepokój podobny do jego niepokoju. Wyczuwał tę samą tęsknotę za kimś bliskim, ten
sam lęk, by tajemnicy nie wykryli obcy. “Jeżeli jesteś tym, czym myślę...”
Greer aż namacalnie wyobrażał sobie to spotkanie. Domysły, jaki jest brat i jakie jest
jego życie, przelatywały mu przez głowę z szybkością błyskawicy. Tysiąc rzeczy chciał
wiedzieć naraz.
- Już za parę minut będziemy - mruknął jeden z pasażerów sięgając po kapelusz. - Wtedy
dowiemy się wszystkiego.
- Na pewno - odparł trochę nerwowo jego sąsiad. - W całym Steelton nikt o niczym
innym chyba nie mówi.
A więc za pół godziny, może mniej! Chowając depeszę Greer zauważył, że drżą mu ręce,
a krew pulsuje gwałtownie.
Stłumiony odgłos rakiet znów zmienił tonację. Greer przywarł twarzą do okna.
Rakietowiec obniżał lot. Przez otwór w chmurach, jak przez soczewkę teleskopu, można było
dostrzec ulice i wieże Steeltonu. Miasto wyglądało widmowo, nie było żadnych punktów
świetlnych, tylko nad wszystkim unosiła się wielka łuna. Greer poczuł nie tyle tęsknotę za
bratem, co lęk.
- Candeny - powiedział Greer do dziewczyny w kiosku, małym budyneczku z plastyku,
zagubionym w nieskończoności lotniska.
- Samozapalne?
Zaprzeczył głową. Dziewczyna sięgnęła po papierosy. Greer dociekał, co go tak
zafrapowało w zachowaniu ludzi dokoła. Wyraz ich twarzy był szczególny - każdy ruch
przejawiał napięcie. Przypominali trochę zmechanizowane manekiny demonstrujące wspaniałe
suknie w wystawowym oknie naprzeciw. Wszyscy mówili stłumionym głosem. Nagle w
głośniku rozległy się donośne słowa spikera. Niepokój, jaki Greer wyczuwał od chwili
lądowania, wzmógł się tak bardzo, że stał się niemal dotykalny - jak mgła. Steelton robiło
wrażenie miasta oczekującego ataku.
Greer pomyślał, że to zapewne tylko odbicie jego własnego nastroju. Odwrócił się
ponownie do dziewczyny w kiosku i zauważył, że ta wpatruje się weń uporczywie.
Wziął od niej paczkę papierosów; zmarszczyła twarz w uśmiechu i wydała mu resztę, nie
przestając mu się przyglądać.
Zapalił papierosa i usłyszał głos spikera:
- Główny komisarz Marły zapewnił przed chwilą delegację obywateli Steeltonu, że
schwytanie Roberta Carstairsa jest tylko kwestią czasu. Cała policja została postawiona na nogi,
rzekł Marły, powołano dwustu rezerwistów. Sieć zacieśnia się. Godziny wolności Roberta
Carstairsa są policzone.
Greer zdał sobie nagle sprawę, że gwar rozmów i odgłos kroków ustał niemal zupełnie.
Dziewczyna z kiosku skierowała wzrok na ogromny ekran telewizyjny. Pozostali zrobili to
samo.
- Przy okazji przypominamy wcześniejsze oświadczenie komisarza Marły - ciągnął
spiker. - Jest obowiązkiem wszystkich obywateli dopomóc w uwolnieniu Steeltonu od tej groźby
społecznej. Robert Carstairs jest niebezpieczny. Jak tego aż nazbyt dobrze dowiodła tragedia w
rezydencji Carstairsów, posiadł on piekielny talent wkradania się w zaufanie swych ofiar i
podporządkowywania ich swej woli. Każdy, kto go zobaczy, ma niezwłocznie wezwać policję.
W tej samej chwili Greer ujrzał na ekranie swoje olbrzymie zdjęcie - łudząco wierne.
To, co się stało następnie, przypominało zwolniony film. Dziewczyna z kiosku znów na
niego spojrzała i otworzyła usta jak do krzyku.
Lecz krzyku nie wydała. Greer użył swej siły. Nie czytał w jej myślach, rzadko się do
tego uciekał. Po prostu użył swej siły. I dziewczyna znieruchomiała jak kloc.
Greer pochylił głowę tak, że kapelusz zasłaniał mu pół twarzy, i szybko ruszył naprzód.
Mógł utrzymać dziewczynę w swej władzy na odległość jakich stu kroków. A potem...
Obok szedł wysoki mężczyzna z czarną walizką. Spojrzał bacznie na Greera raz, drugi.
Puścił walizkę i wyciągnął rękę, aby go pochwycić.
Ale nie pochwycił. Pod wpływem tajemnej władzy ujął walizkę i odszedł.
Kilka osób spostrzegło incydent. Z zaciekawieniem patrzyli na Greera. Musiał rozciągnąć
swoją władzę najpierw na dwie osoby, potem na trzy - w miarę jak rozpoznawano w nim
człowieka ukazanego na ekranie. Nie wiedział, nad ilu naraz zdoła panować, bo nigdy tego nie
próbował. Sądził, że najwyżej nad czworgiem czy pięciorgiem ludzi.
W dali rozległ się przejmujący krzyk. To dziewczyna z kiosku uwolniła się spod wpływu.
Reakcja publiczności na krzyk dziewczyny nasunęła Greerowi myśl. Trzeba odwrócić ich
uwagę. Właśnie mijał go młody człowiek, ubrany podobnie do niego. Ponieważ liczba osób,
które go rozpoznały, stała się zbyt wielka, nakazał młodzieńcowi ucieczkę, a kilku ludziom
pogoń. “Tam, tam ucieka!” Sam skierował się do wyjścia.
Odczuwał głębokie zadowolenie. Dobrze było posługiwać się tajemniczą władzą, nie
mieć czasu na strach, namysły, rozważanie następstw. Każdy krok był celowy, wzrok bacznie
wypatrywał wszelkiej oznaki rozpoznania, tajemna siła unieruchamiała każdego podejrzanego.
Raz po raz ktoś, wymykając się spod jego władzy, ze strachem sobie uprzytamniał, że
stracił kilka sekund nie wiadomo jak. Dopiero co widział tego arcyzbrodniarza Roberta
Carstairsa, już chciał podjąć jakieś kroki, gdy tamten nagle znikał. Zupełnie jakby życie było
filmem i film ten skoczył nagle o kilka metrów. A może była to halucynacja? I kim był ten
zbrodniarz? Opowiadano sobie o nim niezwykłe wprost rzeczy, choć spikerzy radiowi starali się
nie rozdmuchiwać historii. Lodowata groza ściskała ludzkie serca.
Fala podniecenia płynęła w ślad za Greerem - nie mogąc go dognać. Wciąż przenosił swą
władzę z jednej grupy osób na drugą.
Młody człowiek, który uciekał, przyszedł tymczasem do siebie i gęsto się tłumaczył
przed jakąś starszą kobietą potrąconą w biegu. Jego prześladowcy stanęli dokoła, równie jak on
zdumieni. Specjalna sieć radiowa alarmowała policję i tajnych agentów porozmieszczanych przy
wszystkich wyjściach, a z wysokiej galerii starszy oficer kierował akcją.
Greer był już blisko wyjścia. Ale podniecenie dokoła rosło, coraz więcej ludzi skupiało
się wokół niego rozpoznając go. Coraz trudniej było panować nad sytuacją. Jeszcze chwila i...
nie da rady.
Zmienił taktykę. Nakazał czterem mężczyznom utworzenie jakby zapory kryjącej go
przed wzrokiem publiczności.
Następnie szybkim krokiem ruszył naprzód - z wyrazem twarzy dygnitarza spieszącego w
pilnej sprawie. Ludzie odruchowo ustępowali mu z drogi.
Przy wyjściu dwaj mundurowi policjanci patrzyli podejrzliwie. Lecz ze zbliżeniem się
Greera wyraz ich twarzy zmienił się; otwarli przed nim drzwi. Wyszedł porzucając swój kordon.
Zachował jednak władzę nad policjantami, nakazując im powstrzymanie wszelkiego pościgu.
W tej samej chwili nawinął się mały lotowóz. Greer zatrzymał go i aż przechylił na bok
przy wsiadaniu. Wóz wyrównał i ruszył natychmiast. Na milczący rozkaz kierowca zatoczył
kilka kręgów, by zmylić pogoń, po czym ruszył już prosto na miejsce spotkania.
Steelton było miastem młodym, więc wprowadzono tu wszędzie oświetlenie pośrednie.
Toteż ulice wyglądały widmowo, pozbawione nawet śladu cieni. Przechodniów nie było prawie
wcale. Nikt nie wychodził z domu, powszechny niepokój wyczuwało się tutaj jeszcze wyraźniej
niż na dworcu lotniczym.
Lotowóz sunął gładko. Greer odczuwał przykre zmęczenie. Było coś wstrętnego w
posługiwaniu się ludźmi jak marionetkami - nie wiedząc przy tym, jak daleko trzeba się będzie
posunąć.
Czy to właśnie zdarzyło się jego bliźniakowi? Czy uległ pokusie, by użyć niezwykłej
władzy dla własnej korzyści, by wyzyskiwać ludzi?
Myśl Greera cofała się przed takim podejrzeniem. Najprawdopodobniej, mówił sobie,
brat znalazł się w kłopotach przez nieostrożne ujawnienie swojej potęgi. Wystarczy się z nią
zdradzić, aby narazić się na nienawiść ludzką, strach i fałszywe oskarżenia o wszelkie możliwe
zbrodnie. Zresztą, trudno było spodziewać się czego innego. Jak mieli zachować się ludzie
wobec mutanta obdarzonego władzą bezpośredniej hipnozy?
Skąd jednak ta zmiana nazwiska z Hallidane na Carstairs? Czyżby... Greer usilnie
zwalczał brzydkie podejrzenia. Częściowo przez spontaniczną lojalność, częściowo zaś wskutek
przemożnego pragnienia, by ujrzeć brata, nie mógł znieść myśli, iż cokolwiek mogłoby ich
dzielić. Postawa brata musi być taka jak jego.
Rozległ się warkot radiolotu policyjnego. Greer ukrył głowę, świadom tego, że
cokolwiek zagraża jego bratu - on jest w tych samych opałach. W chwili obecnej w Steelton jest
dwóch Robertów Carstairsów.
Mógł, oczywiście, w razie potrzeby dowieść swej tożsamości. Mógł? Czyżby? Miasto
ogarnęła histeria grożąca samosądem. Poza tym, gdyby dowiódł swej tożsamości, oznaczałoby
to, że jest identycznym bliźniakiem Roberta Carstairsa. Z tego płynął prosty wniosek, że zamiast
jednego potwora należy zlikwidować dwóch.
Brat musi rozpaczliwie potrzebować pomocy. Greer zrozumiał teraz ostatnie zdanie
radiogramu: “Pospiesz się”.
Lotowóz znalazł się teraz w zamożnej dzielnicy willowej. Domy stały daleko od siebie,
osłonięte drzewami. Słabsze tutaj światło uliczne łączyło się posępnie z zimnym blaskiem
księżyca. Przy zmniejszonej szybkości motoru prawie nie było słychać. W oddali rozległ się i
ucichł jęk policyjnych syren. Twarz kierowcy była bardzo blada i nieruchoma. Greer zadrżał,
choć wiedział, że sprawuje władzę nad tym człowiekiem. A jednak nie mógł się oprzeć
wrażeniu, że wóz prowadzi duch.
Cicho, jakby ukradkiem, reagując na nastrój Greera, kierowca zatrzymał wóz przed
wysoką bramą, na której widniały błyszczące metalicznie cyfry: 1532.
Greer wysiadł i rozejrzał się ze zdumieniem. Niewątpliwie coś było nie w porządku.
Stanowczo nie spodziewał się znaleźć brata w takim otoczeniu. W odpowiedzi na milczące
pytanie kierowca spojrzał posępnie na Greera. W świetle księżyca był biały jak papier.
Bezbarwnym głosem wyjaśnił:
- Tak, to tu. To rezydencja Carstairsów.
W tej samej chwili mgliste, telepatyczne odczucie ostrzegło Greera niejasno, że w
pobliżu znajdują się wrogie mu jednostki.
Z bramy rezydencji i z podobnej bramy po przeciwnej stronie ulicy wytrysły strumienie
białego światła, ostre jak pęki włóczni. Greer wiedział, że takie światło toruje drogę salwom
policyjnym. Ale to samo niepokojące ostrzeżenie telepatyczne, jakie kazało mu się mieć na
baczności, uchroniło go przed strzałami. Zanim palce policjantów zdążyły nacisnąć spusty,
mózgi rządzące tymi palcami znalazły się we władaniu Greera.
Jednakże samotna kula z ostrym gwizdem otarła się niemal o jego ucho, a z chodnika tuż
poza nim wystrzelił snop iskier. Z dachu, w odległości około stu jardów, wypatrywał go samotny
reflektor, nieubłaganie torując szlak drugiemu pociskowi.
I znowu, jak na dworcu lotniczym, Greer odniósł wrażenie, że wszystko, z wyjątkiem
jego myśli, toczy się w tempie zwolnionym. Wytężył umysł, aby owładnąć strzelającym
policjantem. Niestety, jak się tego obawiał, odległość była za duża. Samotny reflektor już go
prawie odszukał. Ucieczka była niepodobieństwem. Zanim by się schronił, strzelec dosięgnąłby
go co najmniej ze dwa razy.
Jedno tylko pozostało mu do zrobienia.
Odruchowo, bezwiednie prawie, skierował pozostałe reflektory policji, nad którymi
panował, na sylwetkę jakiegoś przechodnia ukrytego w pobliskim załamaniu muru. Człowiek ten
przytaił się tam widocznie, zdjęty lękiem na widok tego, co się działo. Nastąpiła krótka,
szarpiąca nerwy pauza, po czym rozległ się głuchy odgłos ciała padającego na chodnik.
Dreszcz obrzydzenia wstrząsnął Greerem. Świadomie nakazał morderstwo. Wiedział, że
strzelec na dachu nie może postąpić inaczej.
Szybko zwalczył w sobie uczucie odrazy. Naprężając wolę, by utrzymać władzę nad
policjantami, rozumiał doskonale, że kieruje nim nie tylko instynkt samozachowawczy. Miał
pewne zadanie do spełnienia i tylko on jeden mógł to zadanie wykonać. W Steelton znajdował
się potwór. Trzeba uwolnić miasto od potwora. Nie tylko zresztą miasto. Cały świat.
Wszystkie jego obawy i podejrzenia skrystalizowały się w mgnieniu oka. Dotąd był
zaślepiony, zaślepiony lojalnością wobec nie znanego brata i dojmującym pragnieniem
odszukania bliskiej istoty.
Dlaczego brat wezwał go tutaj, nie ostrzegając o śmiertelnym niebezpieczeństwie, na
jakie musiał się narazić? Dla jednej jedynej przyczyny: chciał, by Greer Canarvon został zabity.
W Steelton zapanowałoby wówczas przekonanie, że Robert Carstairs już nie żyje, a bliźniak
Greera mógłby bezkarnie wykorzystywać swą tajemną siłę, oczywiście z większą niż dotąd
ostrożnością, lecz i z nieporównanie większą groźbą dla ludzkości.
Serce Greera przepełniało teraz jedno uczucie. Nie była to nienawiść, lecz zimne i
niewzruszone zdecydowanie. Błyskawicznie ułożył sobie plan. Policjanci, których miał w swej
władzy, odprowadzili go do radiolotu.
Myślał z szybkością maszyny. Całe Steelton bierze udział w pościgu za człowiekiem.
Jeśli mózg jego brata działa jak jego mózg, to jedno jest tylko miejsce, w którym może się w tej
chwili znajdować John Hallidane.
A Greer znał bardzo prosty sposób, by się tam dostać.
Chmury znów przysłoniły księżyc. Pustymi ulicami pędził radiolot, jękiem syren
ogłaszając swoje zbliżanie się. Greer siedział między dwoma policjantami, dwóch innych
zajmowało siedzenia z przodu. Wszystko wskazywało, że jest ich więźniem.
Monotonnym głosem jeden z policjantów streszczał przebieg sprawy Carstairsów. I ta
właśnie monotonia głosu wskazywała, że działa pod bezpośrednią hipnozą, równie posłuszny
milczącym rozkazom Greera jak kierowca.
- Z początku myśleliśmy po prostu, że po mieście grasuje niezwykle zręczny
kieszonkowiec. Co prawda już wtedy nastąpiła cała seria dziwnych samobójstw, ale dopiero
później zrozumieliśmy związek. Niektórzy z okradzionych twierdzili, że doznawali jakby
przelotnych zamroczeń, i to zwykle kiedy szli jakąś ruchliwą ulicą. Gdy przychodzili do siebie,
stwierdzali brak różnych kosztowności. Przypuszczaliśmy, że kieszonkowiec obserwuje
przechodniów, wykorzystując chwile zamyślenia. Później wszakże musieliśmy zmienić zdanie,
bo w dwóch wypadkach świadkowie zeznali, że widzieli, jak ofiary same, na pozór dobrowolnie,
wręczały swe portfele jakiemuś młodemu człowiekowi.
Mniej więcej w tym samym czasie zaczęła się seria niezrozumiałych napadów. Ludzie na
odgłos dzwonka podchodzili do drzwi wejściowych swych mieszkań, otwierali, popadali w nagłe
zamroczenie, a gdy odzyskiwali przytomność, mieszkania były ograbione. Któryś z reporterów
rozpowszechnił wiadomość, że złoczyńca posługuje się tajemniczym gazem w celu
obezwładniania swych ofiar. Policyjni lekarze stwierdzili jednak, że przypuszczenie takie jest
bezpodstawne.
Radiolot ostro zarzucił na zakręcie, ale policjant ciągnął dalej swą opowieść.
- Pierwotnie podejrzewaliśmy, że grabieże są pozorowane dla podjęcia ubezpieczenia czy
w innych oszukańczych celach. Rabunków jednak było za dużo i trudno było sądzić, by
wszystkie pozorowano w ten sam sposób.
Aż wreszcie zgłosiła się do nas pewna kobieta z następującą relacją: Otóż służąca
Carstairsów wygadała się, że jej państwo są bodajże najbogatszymi ludźmi w mieście. Padli oni
rzekomo ofiarą jakiegoś młodego człowieka, który u nich zamieszkał i wobec gości uchodzi za
dalekiego krewnego. Służąca wyznała, że może on im nakazać, co chce, czy przyprawić ich na
przykład o zamroczenie, że w tym stanie spełniają oni wszystkie jego życzenia. Młody człowiek
groził, że rozprawi się z nimi bez litości, gdyby szepnęli komukolwiek choć słówko nie będąc
pod jego wpływem. Sterroryzował wszystkich. Służąca też była potwornie wystraszona, ale nie
mogła powstrzymać się od mówienia.
Relacja kobiety brzmiała wprost nieprawdopodobnie, wyglądało to na stek bzdur. Mimo
to udaliśmy się do domu Carstairsów dla zbadania sprawy i zabraliśmy ze sobą kobietę.
Córka Carstairsów zaprzeczyła wszystkiemu, mówiąc, że służąca zmyśliła całą historię.
Tak, ich kuzyn, Robert, mieszka tutaj, ale to bardzo poważny i solidny młodzieniec. Oskarżenie
jest zupełnie bez sensu. Nie wiedzieliśmy wtedy, że Robert Carstairs znajduje się w sąsiednim
pokoju.
Dziewczyna mówiła bardzo rozsądnie i spokojnie; nic nie wskazywało na to, że się
czegokolwiek boi. I to właśnie nas zmyliło. Tym bardziej że nasza informatorka wpadła w
histerię.
Ponieważ jednak nie chcieliśmy pominąć żadnych środków ostrożności, zarządziliśmy
śledzenie Roberta Carstairs.
W dwa dni później śledzący go detektyw zamknął się starannie w swoim mieszkaniu i
popełnił samobójstwo. Samobójstwo nie ulegało najmniejszej wątpliwości; detektyw zostawił
nawet własnoręcznie pisaną kartkę. Jednakże zbieg okoliczności był zastanawiający. Komisarz
Marły polecił zebrać wszystkie dane dotyczące Roberta Carstairsa. Śledztwo prowadzono, rzecz
jasna, w wielkiej tajemnicy, gdyż Carstairsowie mają ogromne wpływy, a jeżeli znajdowali się
we władzy kuzyna, z pewnością na jego rozkaz zdołaliby wstrzymać dochodzenie.
Stopniowo, dodając szczegół do szczegółu, doszliśmy prawdy. Znajomi Carstairsów
skarżyli się, że cała rodzina od pewnego czasu popada w dziwne nastroje. Niekiedy, zwykle w
obecności Roberta, byli pogodni i mili, choć jakby trochę inni niż zazwyczaj. To znów sprawiali
wrażenie zatroskanych, jakby ciążyła im jakaś tajemnica, której nie mają odwagi zdradzić.
Niektórzy z ich przyjaciół wspominali, że w obecności Roberta doznają wyraźnie przykrego
uczucia. Bali się go, choć nie umieli określić dlaczego. Ktoś wspomniał także, że w domu
Carstairsów podlegał niezrozumiałym zamroczeniem.
Zwolniona ze służby pokojówka opowiedziała o bardzo brzydkim incydencie,
świadczącym, że słowo Roberta jest dla Carstairsów prawem. Staraliśmy się ustalić jego
przeszłość, zbadać, skąd przybył. Ale tu dochodzenie trafiało na ślepy mur. Różni przemysłowcy
twierdzili, że stary Carstairs całkowicie zmienił politykę finansową swojej firmy. Niektórzy byli
zdania, że jest to w jakiś sposób sprawka Roberta.
A zbrodnie nie ustawały. Coraz więcej przestępstw sprawiało wrażenie, jakby ich
dokonywano nie tyle dla zysku, co dla sportu, dla zaspokojenia kaprysu czy zadokumentowania
władzy. Wyglądało na to, że zbrodniarz zabawia się po prostu swymi ofiarami.
Aż któregoś dnia, w sprawozdaniu telewizyjnym z jakiegoś przyjęcia, pokazano zdjęcie
rodziny Carstairsów. I wtedy jeden ze świadków ulicznej kradzieży zgłosił się do komendy i
zidentyfikował Roberta Carstairsa jako tego właśnie młodego człowieka, któremu ofiara
wypadku wręczała swój portfel. Na to tylko czekaliśmy.
Komisarz Marły przeczuwał chyba, co może się zdarzyć, bo wysłał aż sześciu ludzi dla
przeprowadzenia aresztu.
Ale i tych sześciu było za mało. Gdy weszli do domu Carstairsów, coś im się stało.
Popadli jakby w obłęd, w szał morderczy. Nie zostało to dotąd ujawnione, ale pozabijali się
nawzajem. W każdym razie wszystkich znaleziono martwych, pozabijanych z broni, jaką nadal
trzymali w rękach.
To samo zaraz potem zdarzyło się z rodziną Carstairsów, z tą różnicą, że tu wszystko
wskazywało na zbiorowe samobójstwo.
Z jękiem syren radiolot wpadł na jasno oświetloną ulicę, ale Greer miał uczucie, jakby
nadal był pogrążony w mroku. Działał w napięciu, ale chłodno i sprawnie. Przypomniał sobie
okoliczności śmierci przybranych rodziców Johna Hallidane: potworną tragedię rodzinną -
zamordowanie matki przez własnego męża, który zaraz potem sam się zabił.
Samobójstwo było jakby autografem wypisywanym przez jego brata na popełnianych
przez niego przestępstwach.
Greer aż nadto dobrze rozumiał ich mechanizm. Rozumiał pokusę wykorzystywania
władzy nad ludźmi, a następnie jej nadużywanie. Gdyby się znalazł w zasięgu wpływu brata...
Całe miasto powstało przeciw bratu Greera i teraz dopiero, zbyt późno, zdał on sobie
sprawę, że i jego władza ma granice. Niewątpliwie mógł się wymknąć z miasta, lecz zawsze
ścigać go będzie zbrodnicza przeszłość. O ileż prościej sprawić, by Robert Carstairs umarł.
Greer posępnie skinął głową, jakby przytakując swym myślom. Opowieść wydobyta z
zahipnotyzowanego policjanta całkowicie potwierdziła własny pogląd Greera na mechanizm
myślowy brata. W dążeniu do potęgi bliźniak opanował najbogatszą rodzinę Steeltonu i do
ostatka starał się jej trzymać. Lecz teraz ściga go całe miasto.
W komendzie policji dyżurny spojrzał na przybyłych. Zobaczył aresztanta i otworzył
szeroko oczy.
- Tak, ujęliśmy Carstairsa - powiedział jeden z eskorty. - Prowadzimy go do komisarza.
Ruszyli korytarzem, po dwóch z każdej strony i z tyłu, z rewolwerami przyłożonymi do
jego pleców.
Dyżurny patrzył za nimi w zdumieniu. Nadal nie wierzył, że to Carstairs. Nie mógł
uwierzyć wobec tego, co wcześniej widział.
A tamci prowadzili go jak gdyby nigdy nic!
Po chwili dopiero dyżurny uprzytomnił sobie, że nie powiadomił komisarza o ich
nadejściu.
Greer czuł rosnące napięcie - chciał je zwalczyć, uwolnić mózg od wszelkiej myśli,
utrzymać tylko władzę nad czterema otaczającymi go ludźmi. Musi pilnować, by ich nie
poprzedziło żadne ostrzeżenie.
Na zakręcie korytarza nakazał wszystkim czterem policjantom iść przed sobą. Pod
wpływem jego nakazów przyspieszyli kroku.
Jeszcze chwila, myślał Greer, jeszcze chwila! Nagle ciemność, w jakiej pogrążył się jego
umysł, rozjaśnił oślepiający blask - niczym żywe światło. Uderzało o Jego mózg coraz
potężniejszymi falami, jakby chcąc go przeniknąć. Najwyższym wysiłkiem Greer oparł się.
Idący przed nim czterej policjanci wchodzili właśnie w drzwi z napisem “Główny
komisarz”. Greer dostrzegł metalicznie połyskujące biurko i siedzącego za nim w towarzystwie
dwóch policjantów ogorzałego siwego mężczyznę. Ale za nimi znajdował się jeszcze ktoś. Jak
gdyby w nieznacznie zniekształcającym lustrze Greer ujrzał samego siebie.
Domysły jego były trafne. Brat zrobił tę właśnie obłędnie logiczną rzecz, jakiej się po
nim spodziewał Greer: całe miasto ścigało w tej chwili jego brata, który sam kierował
pościgiem.
Patrząc mu w twarz, mierząc się z nim umysłem, myślał, czym mogliby być dla siebie, w
innych okolicznościach. Na sekundę zawahał się z wydaniem rozkazu. Sekunda spóźnienia. Nim
policjanci, którymi władał, zdążyli wznieść rewolwery, zwaliła ich salwa oddana przez
komisarza i jego dwóch towarzyszy. Rozległ się łomot padających ciał.
Po raz trzeci tego wieczoru czas jakby stanął. Greer rzucił się w bok. Na mgnienie oka
znalazł się poza zasięgiem strzałów. Lecz wiedział, że następna salwa będzie wymierzona w
niego. Usiłował zawładnąć komisarzem i jego asystą. Z tym samym jednak skutkiem, jakby
chciał owładnąć mózgami posągów. Ci ludzie byli we władzy nie jego, lecz jego brata.
Słyszał jeszcze, jak w korytarzu zamiera echo poprzedniej salwy, widział wstęgę dymu
kłębiącego się w drzwiach. Sekundy zdawały się minutami. Znał na wylot zamiary swego brata,
odczytywał je wprost z jego mózgu. Panowanie nad światem. Tak przecież łatwe do zdobycia.
Wystarczyło znaleźć się w pobliżu ludzi, którzy mają lub mogą mieć władzę, i tymi ludźmi
zawładnąć.
Greer zdoła temu zapobiec, jeżeli...
Jeżeli...
Całą mocą zaatakował nagle umysł swego brata, by nad nim zapanować.
Przez chwilę miał wrażenie, że mu się powiodło. Za moment znów, że przegrał! Dwie
potęgi myślowe usiłowały się nawzajem unicestwić. Greer poczuł, jak drętwieją mu mięśnie, a
umysł ogarnia ciemność. Najwyższym wysiłkiem zwalczył ją. Grał na zwłokę.
Rozległ się huk wystrzałów. Greer nie potrzebował patrzeć. Czuł, jak umysł jego brata
zamiera. Zwalczając atak Greera bliźniak musiał uwolnić ze swej władzy komisarza i jego
asystę.
Przez głowę Greera przemknęła myśl, czy i on nie powinien zginąć. On także był
przecież niebezpiecznym potworem. Przed godziną zabił niewinnego człowieka, a teraz stał się
przyczyną śmierci czterech innych. Prócz tego zniszczył jedyną bliską sobie. istotę, kogoś, z kim
mógł nawiązać bezpośredni duchowy kontakt. Stracił tę szansę raz na zawsze.
Od strony biurka komisarza doszedł go stłumiony okrzyk zdziwienia. Greer Canarvon
zrozumiał, że jeżeli chce ujść, musi działać szybko.
Ruszył na spotkanie swego przeznaczenia.
Matheson Richard - Człowiek-encyklopedia
Pewnego dnia Fred Elderman obudził się i stwierdził, że mówi po francusku.
Było to zupełnie niespodziewane. O wpół do siódmej budzik zadzwonił, jak zwykle, i
oboje z żoną poruszyli się. Fred jeszcze na wpół przytomnie wyciągnął rękę i wyłączył dzwonek.
Przez chwilę było cicho.
Potem Eva odrzuciła kołdrę po swojej stronie, a on zrobił to samo po swojej. Spuścił na
podłogę żylaste nogi i powiedział:
- Bon matin, Eva.
- Czego? - spytała Eva po chwili milczenia.
- Je dis bon matin - odpowiedział. Jej nocna koszula zaszeleściła gwałtownie, kiedy
odwróciła się, żeby na niego spojrzeć.
- Coś ty powiedział?
- Powiedziałem tylko dzień...
Fred Elderman spojrzał na żonę zdumiony.
- Co ja mówiłem? - spytał szeptem.
- Powiedziałeś “bon matę” czy coś takiego.
- Je dis bon matin. C’est un bon matin, n’estce pas? Gwałtownym ruchem zakrył dłonią
usta, a sponad dłoni patrzyły zdumione oczy.
- Fred, co się z tobą dzieje? Powoli odejmował rękę od ust.
- Nie wiem, Eva - powiedział ze strachem i bezwiednym gestem podrapał się w łysinę na
czubku głowy. - To chyba jakiś... jakiś zagraniczny język.
- Przecież ty nie znasz żadnego obcego języka.
- No właśnie.
Siedzieli tak patrząc na siebie osłupiali. Wreszcie Fred spojrzał na zegar.
- Lepiej się ubierajmy - powiedział.
Eva słyszała, jak śpiewał w łazience Elle fit un fromage, du lait de son mouton, ron, ron,
du lait de son mouton... ale nie chciała mu przeszkadzać przy goleniu.
Przy porannej kawie Fred znowu wymamrotał coś niezrozumiałego.
- Co? - spytała automatycznie.
- Je dis, que vous dire ceci?
Usłyszał, jak żona głośno przełknęła kawę.
- Chciałem powiedzieć: “co to ma znaczyć?”
- Właśnie, sama chciałabym wiedzieć, co to ma znaczyć. Nigdy przecież nie mówiłeś w
żadnym obcym języku.
- Wiem - powiedział trzymając w powietrzu kawałek chleba - jaki to może być język?
- Wygląda mi na francuski.
- Francuski? Nie umiem po francusku. Eva wypiła kolejny łyk kawy.
- Umiesz - powiedziała słabym głosem. Fred wpatrywał się nieruchomo w obrus.
- Le diable s’en mele - mruknął. Eva podniosła głos:
- Co ty mówisz, Fred?
Spojrzał na nią zawstydzony.
- Mówię, że to jakieś diabelskie sztuczki.
- Fred, jesteś... - Wyprostowała się na krześle i gwałtownie zaczerpnęła powietrza. -
Tylko nie bluźnij, Fred - powiedziała. - Coś w tym musi być. - I nie słysząc odpowiedzi dodała: -
Prawda, Fred?
- Chyba tak. Ale...
- Tylko bez ale - ucięła pośpiesznie, jakby się bała przerwać. - Czy jest jakiś powód,
żebyś nagle, ni z tego ni z owego, zaczął mówić po francusku?
Zaprzeczył niezdecydowanym ruchem głowy.
- W takim razie - ciągnęła zastanawiając się, co teraz powiedzieć - musimy pomyśleć. -
Popatrzyli na siebie w milczeniu. - Powiedz coś - zdecydowała. - Zobaczymy... - przez chwilę
szukała słów - zobaczymy, co to właściwie jest - dokończyła cicho.
- Powiedzieć coś?
- Tak. Mów!
- Un gemissement se fit entendre. Les dogues se mettent a aboyer. Ces gants me vont
bien. Il va sur les quime ans...
- Fred?
- Il fit fabriquer une exacte representation du monstre.
- Fred, przestań! - krzyknęła przestraszona. Głos mu się załamał, wpatrywał się w żonę
mrugając oczami.
- Co mówiłeś teraz, Fred? - spytała.
- Powiedziałem: “Usłyszano jęk. Dogi zaczęły szczekać. Te rękawiczki pasują na mnie.
On ma prawie piętnaście lat i...
- I co dalej?
- Kazał zrobić dokładną kopię potwora. Sans meme 1’entamer.
- Co?
- Bez jednego zadraśnięcia - dodał złamanym głosem.
O tej porze na terenie uniwersytetu panował spokój. Tak wcześnie zaczynały się tylko
wykłady z ekonomii, ale odbywały się one w innym miejscu. Tu było zupełnie cicho. Za godzinę
chodniki zapełnią się rozgadaną, roześmianą zgrają studentów, ale na razie było cicho i
spokojnie.
Jednak Fred Elderman wcale nie był spokojny, kiedy wędrował w stronę budynku
administracyjnego. Zostawił osłupiałą Evę w domu i rozmyślał nad swoim problemem po drodze
do pracy.
Co to jest? Kiedy się to zaczęło? C’est une heure - odpowiedział sobie w myśli.
Gniewnie potrząsnął głową. To okropne. Na próżno wytężał umysł, aby znaleźć
odpowiedź na dręczące go pytania. Wszystko to było snem. Miał pięćdziesiąt dziewięć lat, był
woźnym na uniwersytecie, nie miał żadnego wykształcenia i prowadził spokojne, zwyczajne
życie. I nagle pewnego dnia budzi się mówiąc płynnie po francusku.
Po francusku.
Zatrzymał się jak wryty i stał na przenikliwym październikowym wietrze, patrząc na
kopułę Pałacu Jeremy. Wczoraj wieczorem sprzątał sale seminarium francuskiego. Czy to może
mieć coś wspólnego...?
Nie, to śmieszne. Ruszył przed siebie mrucząc bezwiednie pod nosem:
- Je suis, tu es, U est, elle est, nous sommes, vous etes...
Dziesięć po ósmej wszedł do pomieszczeń wydziału historycznego, aby naprawić kran
przy umywalce. Pracował dokładnie godzinę i siedem minut, po czym spakował narzędzia i
skierował się do wyjścia.
- Dzień dobry - pozdrowił po drodze profesora.
- Dzień dobry, Fred - odpowiedział profesor.
Fred Elderman wyszedł do hallu, myśląc, jakie to niezwykłe, że dochody Ludwika XVI,
uzyskiwane z tych samych podatków, były o sto trzydzieści milionów luidorów wyższe od
dochodów Ludwika XV i że wartość eksportu wynosząca w 1720 roku sto sześć milionów
podskoczyła do stu dziewięćdziesięciu dwóch milionów w 1746, i że...
Nagle zdał sobie sprawę ze swoich myśli i zatrzymał się wpół kroku z wyrazem
zdziwienia na twarzy.
Tego ranka odwiedził jeszcze wydział fizyki i chemii, anglistyki i historii sztuki.
Knajpa “Pod wiatrakiem” mieściła się w pobliżu głównej ulicy. Fred chodził tam w
każdy poniedziałek, środę i piątek, aby wypić kilka piw i pogawędzić z przyjaciółmi - Harrym
Bullardem, kierownikiem kręgielni Hogana, i Lou Peacockiem, który pracował na poczcie i był
zamiłowanym ogrodnikiem.
Kiedy tego wieczoru Fred przekroczył próg tonącej w półmroku sali, można było
usłyszeć, jak mówił sam do siebie:
- Je connais tous ces brayes gens - Fred rozejrzał się dokoła z wyrazem skruchy. -
Chciałem powiedzieć... - mruknął, ale nie dokończył.
Harry Bullard pierwszy zobaczył go w lustrze. Odwracając głowę, osadzoną na
masywnej szyi, powiedział:
- Chodź, Fred. Tu dają pić - a do barmana: - Nalej pan dla pana starszego - i zaśmiał się.
Fred podszedł do baru i po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się. Peacock i Bullard
przywitali się z nim, a barman postawił przed nim pieniący się kufel.
- Co nowego, Fred? - spytał Harry. Fred otarł wąsy z piany.
- Niewiele - odparł, nie mogąc się. zdecydować na to, by im opowiedzieć o swoich
kłopotach.
Obiad w towarzystwie Evy też był męką - nie kończącym się komentarzem na temat
Wojny Trzydziestoletniej, Wielkiej Karty i życia prywatnego Katarzyny Wielkiej. Był
zadowolony, kiedy wreszcie o wpół do ósmej mógł wyjść z domu, mrucząc na pożegnanie: Bon
nnit, ma chere.
- A co u ciebie? - spytał z kolei Bullarda.
- Malowaliśmy dzisiaj kręgielnię. Kolejna zmiana dekoracji.
- Naprawdę? - powiedział Fred. - W wypadku gdy posługiwanie się barwnym woskiem
było niedogodne, malarze starożytnej Grecji i Rzymu używali tempery, to jest farb łączonych za
pomocą takich środków, jak...
Fred przerwał nagle. Zapanowała cisza.
- Jak? - spytał Harry Bullard. Fred nerwowo przełknął ślinę.
- Nic - powiedział pośpiesznie. - Ja tylko... - Zajrzał w bursztynową głębię kufla. - Nic
takiego - powtórzył.
Bullard popatrzył na Peacocka, który wzruszył ramionami.
- Jak tam twoje kwiaty w oranżerii, Lou? - powiedział Fred, żeby zmienić temat. Mały
Lou kiwnął głową.
- Doskonale.
- To dobrze - powiedział Fred i również skinął głową. Vi sono piu di cinquanta
bastimenti m porto.
- Co to znaczy? - spytał Lou drapiąc się w ucho. Fred zachłysnął się pośpiesznie
połkniętym piwem.
- Nic - powiedział.
- Nie, co tam powiedziałeś? - nalegał Harry z uśmiechem, jakby oczekiwał dobrego
kawału.
- Ja... powiedziałem, że w porcie jest przeszło pięćdziesiąt okrętów - wyjaśnił Fred
niechętnie. Uśmiech znikł z twarzy Harry’ego.
- W jakim porcie?
Fred starał się nadać głosowi naturalne brzmienie.
- To taki kawał, który dziś usłyszałem, tylko że zapomniałem zakończenia.
- Aha - Harry spojrzał na Freda i zajął się kuflem. Przez chwilę pili w milczeniu. Potem
Lou zwrócił się do Freda:
- Skończyłeś już robotę na dzisiaj?
- Nie, muszę jeszcze sprzątnąć na matematyce.
- Szkoda - westchnął Lou.
Fred w zamyśleniu otarł wąsy i pod wpływem nagłego impulsu powiedział:
- Co byś zrobił, gdybyś obudził się któregoś dnia mówiąc po francusku?
- A komu się to zdarzyło? - zapytał Harry mrużąc oczy.
- Nikomu - powiedział Fred pośpiesznie. - Ale przypuśćmy... Przypuśćmy, że ktoś umie
rzeczy, których się nigdy nie uczył. Rozumiecie? Po prostu umie. Jak gdyby zawsze były w jego
umyśle i nagle je odnalazł.
- O jakich rzeczach mówisz, Fred? - spytał Lou.
- No, na przykład... historia. Różne języki. Wiadomości o książkach i obrazach, o
atomach i chemii. - Wzruszył ramionami. - Różne takie...
- Nie rozumiem cię, przyjacielu - powiedział Harry, tracąc ostatecznie nadzieję na kawał.
- To znaczy, że wie rzeczy, których się nigdy nie uczył? - spytał Lou. - O to ci chodzi?
Było coś w ich głosach - jakieś niedowierzanie, rezerwa, podejrzliwość.
Fred przeciął dyskusję:
- Tak mi tylko przyszło do głowy. A zresztą nie ma o czym mówić.
Wypił tylko jedno piwo tego wieczoru i poszedł posprzątać salę po wykładzie
matematyki.
Zamiatając i wycierając kurze przez cały czas zastanawiał się, co się z nim dzieje. Kiedy
wreszcie wrócił do domu późnym wieczorem, stwierdził, że Eva czeka na niego w kuchni.
- Chcesz kawy, Fred? - spytała.
- Z przyjemnością. - Eva wstała. - Nie trzeba, s’accomodi, lo pręgo - wyrwało mu się.
Spojrzała na niego ponuro.
- Chciałem powiedzieć - przetłumaczył - siedź, sam sobie wezmę. Przy kawie Fred
opowiadał żonie o swoich kłopotach.
- W żaden sposób nie mogę tego zrozumieć, Eva. To mnie... przeraża. Wiem tyle rzeczy,
o których nigdy nie słyszałem. Nie mam pojęcia, skąd się to bierze... najmniejszego pojęcia. -
Zacisnął wargi. - Ale wiem mnóstwo rzeczy, to pewne.
- Już nie tylko francuski? - spytała.
Potrząsnął głową.
- Więcej. Dużo więcej - powiedział zmartwiony. Podniósł wzrok znad filiżanki. - Na
przykład... posłuchaj tego: największy postęp w uzyskiwaniu szybkich cząsteczek osiągnięto
wykorzystując stosunkowo niewielkie napięcie i wielokrotne przyśpieszenie. W większości
urządzeń naładowane cząsteczki nabierają prędkości poruszając się po orbitach kołowych lub
spiralnych, przy zastosowaniu... Słuchasz mnie?
Widział, jak nerwowo przełknęła ślinę.
- Słucham.
- ...przy zastosowaniu pola magnetycznego. Przyśpieszenie można uzyskać różnymi
sposobami. W tak zwanym betatronie Kersta i Serbera...
- Co to znaczy, Fred? - przerwała.
- Nie wiem - powiedział bezradnie. - To tylko słowa, które są w mojej głowie. Rozumiem
wszystko, kiedy mówię w obcym języku. Ale to...?
Eva załamała ręce i zatkała.
- To coś niedobrego - powiedziała. Przyglądał jej się przez chwilę.
- Dlaczego tak myślisz?
- Nie wiem, Fred - powiedziała cicho i potrząsnęła głową. - Po prostu nie wiem.
Kiedy obudziła się w środku nocy, usłyszała, jak Fred mruczy przez sen:
- W badaniach teoretycznych stosowane są logarytmy naturalne, zwane też logarytmami
Nepera albo hiperbolicznymi.
- Fred, śpij - powiedziała zdenerwowana.
- Podstawą logarytmów naturalnych jest liczba e = 2,71828...
Szturchnęła go łokciem.
- Śpij, Fred.
- Co? - Fred jęknął i przewrócił się na drugi bok. W ciemności słyszała, jak na wpół
przytomny poprawia sobie poduszkę.
- Fred? - powiedziała cicho.
- Co?
- Lepiej idź do doktora Boone’a jutro rano.
Fred westchnął głęboko.
- Ja też tak myślę.
W piątek rano, kiedy otworzył drzwi do poczekalni doktora Boone’a, przeciąg porwał
papiery ze stołu pielęgniarki.
- Och - powiedział ze skruchą. - La chiedo scusa. Non vale la pena.
Panna Agnes McCarthy pracowała przez siedem lat u doktora Boone’a i nigdy nie
słyszała, żeby Fred Elderman choć raz przemówił w obcym języku. Dlatego teraz wytrzeszczyła
oczy ze zdziwienia.
- Co pan powiedział? - spytała.
Fred z wysiłkiem zmusił się do uśmiechu.
- Nic, proszę pani.
W odpowiedzi panna McCarthy uśmiechnęła się bardzo sucho.
- Niestety, doktor nie mógł przyjąć pana wczoraj...
- Nic nie szkodzi.
- Zaraz doktor będzie wolny.
Wkrótce Fred siedział przy biurku, na wprost masywnej postaci doktora Boone’a, który
odchylając się w fotelu, pytał:
- Co wam dolega, Fred? Fred opowiedział o swoim zmartwieniu. W miarę jego opowieści
kordialny uśmiech stopniowo znikał z twarzy doktora.
- Naprawdę? - spytał. Fred ponuro skinął głową.
- Je me laisse conseiller.
Doktor Boone uniósł krzaczaste brwi.
- Francuski - powiedział. - Co to znaczy? Fred przełknął ślinę.
- Powiedziałem, że chcę się poradzić.
- O, psiakrew! - zaczął doktor Boone wyciągając dolną wargę. - Niech to diabli. - Wstał i
obmacał starannie głowę Freda.
- Nie uderzyliście się ostatnio w głowę?
- Nie, panie doktorze.
- Hmm. - Doktor Boone opuścił ręce. - Nie wyczuwam żadnych guzów ani śladów
obrażeń. Spróbujemy prześwietlenia.
Prześwietlenie również niczego nie wykazało. Obaj siedzieli teraz w gabinecie i naradzali
się.
- Trudno w to uwierzyć - mówił doktor kręcąc głową. Fred westchnął ciężko. - No, nie
trzeba się tym w każdym razie przejmować. To nie jest powód do rozpaczy. Możecie teraz
występować w teleturniejach.
Fred nerwowym ruchem pogładził wąsy.
- Ale to nie ma sensu. Dlaczego tak się dzieje? Ja się tego boję, doktorze.
- Nonsens, Fred. Nonsens. Fizycznie jesteście w doskonałej kondycji. Macie końskie
zdrowie. Za to ręczę.
- A co z moim... - Fred zawahał się - z moją głową? Doktor Boone uśmiechnął się
pocieszająco. - O to też możecie być spokojni. Nie widzę powodu do zmartwienia. - Uderzył
dłonią o blat biurka. - Zresztą pomyślę o tym, Fred. Poradzę się kolegów. Zastanowimy się
wspólnie i dam wam znać. Dobra? Odprowadził Freda do drzwi.
- A na razie nie przejmujcie się tym. Naprawdę nie widzę powodu do zmartwienia.
Jednak sam doktor Boone wyglądał na zmartwionego, kiedy w kilka minut później
nakręcał numer telefonu.
- Fetlock? Mam coś, co cię zainteresuje.
Tego wieczoru Fred zaszedł do knajpy “Pod wiatrakiem” raczej z przyzwyczajenia niż
wiedziony pragnieniem. Eva chciała, żeby został w domu i odpoczął; sądziła, że to wszystko z
przepracowania, ale Fred stwierdził stanowczo, że czuje się doskonale, i wyszedł mrucząc na
pożegnanie Au revoir.
Przywitał się z Harrym Bullardem i Lou Peacockiem przy barze i wypił swój pierwszy
kufel w milczeniu, podczas gdy Harry wyjaśniał wszystkim, dlaczego nie powinni w
nadchodzących wyborach głosować na Milforda Carpentera.
- Powiadam wam, że ten facet ma prywatne połączenie z Moskwą. Kilku takich jak on we
władzach i jesteśmy załatwieni. - Harry spojrzał na Freda, zadumanego nad piwem.
- Co cię trapi, staruszku? - zapytał klepiąc go po ramieniu.
Fred opowiedział przyjaciołom wszystko tak, jakby opowiadał im o jakiejś chorobie.
Lou Peacock patrzył z niedowierzaniem.
- Więc o to ci wtedy chodziło? Fred przytaknął.
- A nie robisz ty z nas przypadkiem wariatów? - powiedział Harry. - Naprawdę wiesz
wszystko? Jego twarz przybrała chytry wyraz. - A co będzie, jeśli cię spytam o coś, czego nie
wiesz?
- Będę szczęśliwy - powiedział ponuro Fred. Harry uśmiechnął się.
- Dobra. Nie będę cię pytał o atomy - czy związki chemiczne i inne takie rzeczy. Chcę
tylko, żebyś mi opowiedział o okolicy między moim rodzinnym Au Sable i Tarvą. - Zadowolony
z siebie uderzył dłonią o kontuar.
W oczach Freda przez chwilę zabłysła nadzieja, ale zaraz twarz mu się wydłużyła i zaczął
recytować z miną nieszczęśnika.
- Z Au Sable do Tarvy droga prowadzi przez tereny porosłe niegdyś borem sosnowym, na
których obecnie rosną lasy mieszane. Po wycięciu lasów przez wiele lat głównym zajęciem
okolicznej ludności był zbiór jagód.
Harry słuchał z otwartymi ustami.
- Ponieważ jagody rosną najlepiej na pogorzeliskach, zbieracze celowo wzniecali pożary,
które niejednokrotnie wyrządzały poważne straty.
- To jest bezczelne kłamstwo! - powiedział Harry wojowniczo.
Fred spojrzał na niego zdziwiony.
- To świństwo opowiadać ludziom takie bzdury. I on to nazywa znajomością okolicy!
- Ja tego nie powiedziałem - bronił się Fred. - To jest tak, jakbym... jakbym to skądś
wyczytał.
- Tak? - Harry nerwowo bawił się kuflem,
- Więc naprawdę wiesz wszystko? - spytał Lou, trochę dlatego, żeby zmienić temat, a
trochę z rzeczywistej ciekawości.
- Zdaje się, że tak - odpowiedział Fred.
- To nie jest żaden... kawał? Fred potrząsnął głową.
- Żaden.
Lou Peacock zastanawiał się chwilę.
- Co możesz mi powiedzieć na przykład o pomarańczowych różach?
Przez moment twarz Freda miała bezmyślny wyraz, ale zaraz zaczął mówić:
- Pomarańczowy nie jest kolorem podstawowym, powstaje z połączenia kolorów
różowego i czerwonego o różnej intensywności - z żółtym. Do czasu wyhodowania odmiany
Pernatia róże pomarańczowe były niezwykle rzadkie. Wszystkie gatunki o kwiatach
pomarańczowych, morelowych, chamois i koralowych mają tendencję do odcienia różowego.
Niektóre osiągają wspaniały i rzadki odcień Cmsse de Nymphe Emue.
Lou Peacock słuchał w niemym podziwie.
Harry Bullard dyszał ciężko.
- A co wiesz o Carpenterze? - spytał zaczepnie.
- Carpenter Milford urodzony w roku 1898 w Chicago...
- Zostaw to - przerwał mu Harry - to mnie nie ciekawi. On jest komunistą i to wystarczy.
- W kampanii politycznej - ciągnął Fred nie mogąc się zatrzymać - odgrywa rolę wiele
czynników, takich jak osobowość kandydata, stanowisko prasy i grup ekonomicznych, tradycje,
wyniki badania opinii publicznej itp.
- A ja wam mówię, że to komunista! - stwierdził Harry podnosząc głos.
- O ile pamiętam, sam głosowałeś na niego ostatnim razem - wtrącił Lou.
- Nieprawda! - ryknął Harry czerwieniąc się. Fred Elderman znów miał nieobecny wyraz
twarzy.
- Wiara w prawdziwość wydarzeń, które nigdy nie miały miejsca, jest schorzeniem
pamięci znanym pod nazwą patologicznego kłamstwa lub mitomanii.
- Nazywasz mnie kłamcą, tak?
- Mitoman różni się od zwykłego kłamcy tym, że sam wierzy święcie w to, co mówi...
- Na litość boską, kto ci tak podbił oko? - spytała Eva, kiedy wrócił do domu. - Chyba się
nie biłeś... W twoim wieku...
Na widok jego miny przerwała jednak wyrzuty i podbiegła do lodówki. Kazała mu usiąść
i przyłożyła mu do oka kawałek surowej wołowiny, podczas gdy Fred opowiadał, co się
zdarzyło.
- On jest cham - powiedziała Eva - zwykły cham!
- Wcale nie mam do niego pretensji - zaprotestował Fred. - To ja go obraziłem. Sam już
nie wiem, co mówię. Jestem... wszystko mi się plącze.
Eva spojrzała z góry na jego przygarbioną postać, na bezradny wyraz twarzy.
- Czy doktor Boone zrobi coś, żeby ci pomóc?
- Nie wiem.
Pół godziny później, wbrew radom żony, Fred wraz z drugim woźnym poszedł sprzątać
bibliotekę. W momencie, kiedy przekraczał próg wielkiej sali, jęknął, przycisnął ręce do skroni i
upadł na kolana szepcząc: “Moja głowa! Moja głowa!”
Dopiero po dłuższym odpoczynku ból głowy ustąpił. Fred siedział nieruchomo,
wpatrując się w klepki parkietu z takim uczuciem, jakby wytrzymał dwadzieścia dziewięć rund z
mistrzem świata wagi ciężkiej.
Rano przyszedł Fetlock. Arthur B. Fetlock, kierownik katedry psychologii. Był to niski,
tęgi mężczyzna w słomkowym kapeluszu i płaszczu w kratę. Nadszedł szybkim krokiem,
wskoczył po stopniach ganku i gwałtownym ruchem nacisnął guzik dzwonka. Czekając na
otwarcie drzwi, sapał niecierpliwie i zacierał dłonie. - Słucham - powiedziała Eva otwierając.
Profesor Fetlock wyjaśnił cel swojej wizyty. Nie zauważył przy tym, jak zmienił się wyraz
twarzy Evy, kiedy usłyszała o jego specjalności. Upewniwszy się, że profesor przybywa z
polecenia doktora Boone’a, Eva poprowadziła go na górę.
- Jest jeszcze w łóżku. Wczoraj miał atak.
- Tak? - zdziwił się gość.
Kiedy wreszcie profesor Fetlock został sam na sam z woźnym, zasypał go lawiną pytań.
Fred siedział w łóżku, obłożony poduszkami, i odpowiadał najlepiej, jak umiał.
- Ten atak... - spytał Fetlock - jak to się stało?
- Nie wiem, panie profesorze. Wszedłem do biblioteki i... jakby tona cementu spadła mi
na głowę. Nie, raczej wpadła do głowy.
- Zadziwiające. A ta wiedza, którą pan ostatnio zdobywa... Czy zauważył pan jej wzrost
po wizycie w bibliotece?
Fred skinął głową.
- Tak, wiem teraz więcej niż przedtem. Profesor zastanawiał się chwilę.
- Książka Pela o języku. Dział 9B, numer 429.2, o ile pamiętam. Czy może pan coś z niej
zacytować?
Fred spojrzał nieprzytomnie, ale zaraz znalazł właściwe słowa.
- Leibniz pierwszy wysunął teorię rozwoju języka z pierwotnych dźwięków. W pewnym
sensie był on prekursorem...
- Dziękuję, dziękuję - przerwał mu Fetlock. - Przypuszczalnie przypadek spontanicznej
telepatii połączonej z jasnowidztwem.
- Więc co mam robić?
- Telepatia, panie Elderman, telepatia! Wygląda na to, że zapamiętuje pan zawartość
każdej książki lub umysłu, w pobliżu których pan się znajduje. Pracuje pan w sekcji francuskiej i
zna pan francuski. Pracuje pan na matematyce i może pan cytować liczby, tablice, prawa.
Podobnie ze wszystkimi innymi naukami, przedmiotami i ludźmi. Tylko dlaczego.
- Causa qua re - mruknął Fred. Profesor Fetlock chrząknął dziwnie.
- Tak, ja też chciałbym wiedzieć... o co chodzi.
- Jak to się dzieje, że mogę zapamiętać tyle rzeczy - spytał Fred przybity.
- To proste. Widzi pan, żaden człowiek nie wykorzystuje w pełni możliwości mózgu,
który wciąż jeszcze zachowuje ogromny potencjał. Prawdopodobnie to, co się dzieje z panem,
jest właśnie uruchomieniem tych potencjalnych rezerw.
- Ale jak to jest?
- Spontaniczny przejaw telepatii i jasnowidztwa plus absolutna pamięć. - Doktor
gwizdnął cicho. - Zadziwiające. Rzeczywiście zadziwiające. No, to ja już pójdę.
- Ale co ja mam robić? - spytał błagalnie Fred.
- Cieszyć się z tego - powiedział profesor radośnie. To naprawdę wspaniały dar natury.
Czy nie zechciałby pan spotkać się z grupą moich kolegów z wydziału? Oczywiście
nieoficjalnie.
- Ale...
- Oni powinni to zobaczyć, koniecznie. Muszę napisać artykuł do “Przeglądu”.
- Ale co to wszystko znaczy, profesorze? - pytał Fred drżącym głosem.
- Zastanowimy się. Proszę być dobrej myśli. To jest prawdziwa rewelacja. Jedyny w
swoim rodzaju przypadek. Nieprawdopodobne! - Profesor cmoknął z podziwu. - Nie do wiary!
Po wyjściu profesora Fred siedział zgnębiony do reszty. Więc nic się nie da zrobić!
Trzeba będzie nadal wyrzucać z siebie nie kończący się potok niezrozumiałych słów i głowić się
po nocach, co to wszystko ma znaczyć. Profesor był zachwycony, być może to podniecająca
przygoda intelektualna dla ludzi z zewnątrz. Dla niego był to przygnębiający i przerażający
wypadek.
Dlaczego? Dlaczego? Było to pytanie, na które nie mógł znaleźć odpowiedzi i przed
którym nie mógł uciec.
Gdy tak rozmyślał, weszła Eva. Fred spojrzał na nią i uniósł się w łóżku.
- Co mówi profesor? - spytała z napięciem.
Kiedy jej opowiedział, zareagowała podobnie jak on.
- I to wszystko? Cieszyć się? - gniewnie zacisnęła usta. - I po to doktor Boone go
przysłał?
Fred potrząsnął głową w milczeniu. Na jego twarzy malował się taki strach i bezradność,
że Eva w przypływie wzruszenia pogłaskała go po twarzy.
- Boli cię głowa, kochanie? - spytała.
- Boli mnie w środku - powiedział i chrząknął. - Jeśli traktować mózg jako tkankę, która
tylko w niewielkim stopniu daje się ściskać otoczoną dwoma zmiennymi faktorami - krwią,
którą zawiera, i płynem mózgowo-rdzeniowym, który ją otacza i wypełnia komory wewnątrz
mózgu - to otrzymamy... Nagle głos mu się załamał, zaczął drżeć cały.
- Boże, zlituj się nad nami - szepnęła Eva.
- Jak mówi Sextus Empiricus w swoich “Argumentach przeciwko wierze w Boga”, ci,
którzy utrzymują z całą pewnością, że Bóg istnieje, grzeszą brakiem pokory, gdyż...
- Fred, przestań!
Fred spojrzał na żonę nieprzytomnym wzrokiem.
- Fred, ty chyba... sam nie wiesz, co mówisz? - Tak. Nigdy nie wiem, co mówię. Ja
tylko... Evo, powiedz, co się ze mną wyrabia?
Eva ścisnęła go mocno za rękę.
- Wszystko będzie dobrze, Fred. Proszę cię, nie przejmuj się.
Ale on się przejmował, gdyż mimo całej tej skomplikowanej wiedzy wypełniającej jego
umysł pozostał sobą - prostym, niczego nie rozumiejącym, przestraszonym człowiekiem.
Dlaczego tak się działo? Jakby był gąbką nasiąkniętą wiedzą - aż do momentu, kiedy nie
będzie w niej wolnego miejsca i gąbka trzaśnie.
W poniedziałek rano na uniwersytecie zatrzymał go profesor Fetlock.
- Elderman, rozmawiałem o panu z kolegami, nie mogą się doczekać, żeby pana
zobaczyć. Czy mógłby pan przyjść dzisiaj po południu? Jeśli potrzeba, zwolnię pana z pracy.
Fred spojrzał tępo na ożywione oblicze profesora.
- Dobrze, przyjdę - powiedział.
- Wspaniale. A więc o wpół do piątej w moim gabinecie.
- Dobrze.
- I jeszcze jedno. Jeśli można, chciałbym prosić, żeby pan się przeszedł po uczelni - po
wszystkich gmachach.
Kiedy się rozstali, Fred poszedł do piwnicy schować narzędzia.
O wpół do piątej otworzył masywne drzwi wydziału nauk psychologicznych. Stanął w
drzwiach, czekając cierpliwie, aż ktoś z licznie zebranych pracowników naukowych go zobaczy.
Profesor Fetlock pośpieszył mu naprzeciw.
- Pan Elderman, proszę, proszę.
- Panie profesorze, czy doktor Boone coś panu mówił? - spytał Fred. - Chodzi mi o...
- Nie, nic nowego. Proszę się nie obawiać, załatwimy to jakoś. A teraz proszę tu stanąć.
Chcę pana przedstawić. Panie i panowie, proszę o uwagę!
Po prezentacji Fred stał pośrodku gabinetu; mimo bicia serca i zdenerwowania starał się
opanować.
- Czy zrobił pan, jak prosiłem? - spytał Fetlock głośno. - Odwiedził pan wszystkie
wydziały?
- Tak jest.
- Doskonale. - Profesor Fetlock kiwnął głową znacząco. - Wyobraźcie sobie, panie i
panowie, że cała suma wiedzy naszego uniwersytetu mieści się w głowie jednego człowieka!
Wśród zebranych przebiegł szmer niedowierzania.
- To nie są żarty - powiedział Fetlock. - Państwo mogą sami się przekonać. Proszę
zadawać pytania.
Fred Elderman stał pośród ciszy, która nagle zapanowała, i myślał o tym, co przed chwilą
powiedział profesor Fetlock. Wiedza całego uniwersytetu jest w jego głowie. To znaczy, że nic
już więcej do niej nie wejdzie.
Co będzie dalej?
Posypały się pytania - odpowiadał drewnianym, monotonnym głosem.
- Co się stanie ze Słońcem za piętnaście milionów lat?
- Jeśli natężenie promieniowania utrzyma się na obecnym poziomie, to w ciągu piętnastu
milionów lat cała masa Słońca przekształci się w energię.
- Co to jest tonacja?
- Jest to podstawa harmoniczna utworu muzycznego, oparta na harmonice funkcyjnej,
wyznaczona przez akord foniczny gamy, której dźwięki stanowią główny materiał melodyczny i
harmoniczny utworu...
Wiedza całego uniwersytetu w jego głowie!
- Pięć porządków architektury rzymskiej.
- Toskański, dorycki, koryncki, joński i kompozytowy. Toskański jest uproszczeniem
stylu doryckiego, dorycki zachowuje tryglify, koryncki charakteryzuje się...
Nie ma rzeczy, której by nie wiedział. Wszystko zostało wtłoczone w jego mózg.
Dlaczego?
- Co to są mieszaniny buforowe?
- Są to mieszaniny wodnych roztworów słabych kwasów z solami tych kwasów,
wykazujące ściśle określone wartości PH. Wartości te praktycznie nie ulegają zmianie podczas
rozcieńczania, a nawet po dodaniu małych ilości mocnych kwasów.
Dlaczego?
- Jak będzie po francusku “przed chwilą”?
- Il ny a qu’un instant.
Napięcie wśród zebranych rośnie. Pytania są prawie wykrzykiwane.
- Co jest przedmiotem literatury?
- Przedmiotem literatury są idee, ponieważ zajmuje się ona człowiekiem w
społeczeństwie, a więc przedmiotem jej są...
Dlaczego?
- Przepis o umieszczaniu światła sygnalizacyjnego na masztach parowców. - Śmiech na
sali.
- Parowiec winien mieć na przednim maszcie lub - jeśli nie ma masztu - na przedniej
części pokładu jasną latarnię koloru białego, skonstruowaną tak, aby...
Nikt się nie śmieje. Znowu pytania.
- Jak odbywa się start rakiety trzystopniowej?
- Rakieta trzystopniowa startuje pionowo i dopiero później tor jej odchyla się w kierunku
wschodnim. Zwrot następuje na wysokości...
- Kto to był hrabia Bernadotte?
- Jakie są produkty uboczne rafinacji nafty?
- Jakie miasto jest...
- Jak można...
- Co to jest...
- Kiedy....
A kiedy już odpowiedział na wszystkie pytania, w gabinecie zapanowała wielka,
przygniatająca cisza. Fred stał nieruchomo; w głowie zaczynało mu coś świtać.
Nagle zadzwonił telefon i wszyscy drgnęli.
Słuchawkę podniósł profesor Fetlock.
- To do pana, Elderman.
Fred podszedł do telefonu i wziął słuchawkę.
- Fred? - był to głos Evy.
- Oui.
- Co?
- Przepraszam. Chciałem powiedzieć, że to ja. Na drugim końcu przewodu usłyszał
westchnienie.
- Martwiłam się, dlaczego nie wracasz, więc zadzwoniłam i Charlie powiedział mi... Fred
powiedział żonie o zebraniu.
- Ach tak, a przyjdziesz na kolację? Powoli narastało w nim zrozumienie.
- Postaram się, Eva. Chyba zdążę.
- Martwiłam się, Fred.
- Niepotrzebnie się martwisz.
W tym momencie dotarł do jego świadomości rozkaz. Ze słowami: “Do widzenia, Eva”
odłożył słuchawkę.
- Muszę już iść - powiedział do Fetlocka. Nie słyszał dobrze, co mu odpowiedziano.
Słowa, przejście z gabinetu do hallu - wszystko to przesłoniła nagła, niepokonana potrzeba
wydostania się na zewnątrz. Twarze pytających pozostały w tyle, szedł szybko poprzez hali w
stronę wyjścia, a ten pośpiech, podobnie jak poprzednie jego odpowiedzi, był nie umotywowany
i niezrozumiały. Coś nim kierowało. Wtedy mówił nie rozumiejąc swoich słów - teraz szedł w
stronę wyjścia nie wiedząc dlaczego. Prawie biegł, z trudem łapiąc oddech. Rozkaz brzmiał:
“Chodź. Już czas”.
Tyle faktów - kogo to wszystko mogło interesować? Prawie cała wiedza Ziemi.
Wiedza Ziemi....
Kiedy wybiegł na schody prowadzące w ciemność wcześnie zapadającego zmierzchu,
ujrzał migotliwe, niebieskawe światło na niebie. Jego promień biegł ponad drzewami i
budynkami wprost na niego.
Stał jak wryty, patrząc w górę, i wtedy zrozumiał ostatecznie, dlaczego zdobył całą tę
ogromną wiedzę.
Białobłękitny snop światła zbliżał się do niego z przenikliwym świstem. W ciemnościach
rozległ się krzyk dziewczyny.
“Życie na innych planetach jest nie tylko możliwe, ale wysoce prawdopodobne” - była to
ostatnia myśl, jaka przebiegła jego umysł.
Potem światło dotarło do niego i wróciło tą samą drogą do swego źródła - jak błyskawica
bijąca z piorunochronu w chmurę burzową - pozostawiając go w strasznej ciemności.
Na terenie uniwersytetu znaleziono błąkającego się starego człowieka. Ponieważ nie
odpowiadał na pytania, przeszukano mu kieszenie; znaleziono nazwisko i adres i odwieziono go
do domu.
W rok później, kiedy znowu nauczył się mówić, wypowiedział swoje pierwsze niepewne
słowa. Powiedział je którejś nocy do żony, kiedy zastała go w łazience z gąbką w ręku.
- Fred, co ty tu robisz?
- Zostałem wyciśnięty - powiedział.
O’Donnevan Finn - Bezgłośny pistolet
(Robert Sheckley)
Czy to trzasnęła gałązka? Dixon obejrzał się - odniósł wrażenie, że jakiś ciemny kształt
znikł w podszyciu. Zamarł w bezruchu, wpatrując się w głąb lasu. Ale wszędzie panowało
zupełne, całkowite milczenie. Wysoko nad głową jakiś drapieżny ptak szybował prawie bez
ruchu i wyczekujący, pełen nadziei, rozglądał się po spalonym słońcem krajobrazie.
Nagle, wśród krzewów, rozległ się cichy, niecierpliwy kaszel.
Dixon zrozumiał, że jest śledzony. Dotąd nie był tego pewien. Ale obecnie już wiedział,
że niewyraźne, słabo widoczne kształty są rzeczywistością. Z początku pozwoliły mu iść
samemu dróżką wiodącą do stacji sygnalizacyjnej i tylko przyglądały się czujnie, jakby coś
rozważając. Obecnie były gotowe do działania.
Wydobył broń z kabury, sprawdził bezpiecznik, schował z powrotem i podjął wędrówkę.
Znów rozległo się kaszlnięcie. Coś szło cierpliwie jego śladem, czekając zapewne, aż
opuści busz i wejdzie do lasu. Dixon uśmiechnął się sam do siebie.
Nic mu nie mogło zagrażać. Miał przecież broń.
Bez niej nie oddaliłby się tak znacznie od statku kosmicznego. Nie można przecież
włóczyć się po obcej planecie. Lecz nie dotyczyło to Dixona. Na biodrze czuł broń doskonałą,
zabezpieczającą zupełnie i całkowicie przed wszystkim, cokolwiek chodzi, pełza, lata czy pływa.
Ostatnie słowo w zakresie broni ręcznej, najznakomitszy środek obrony osobistej.
Znów spojrzał za siebie. O jakieś pięćdziesiąt kroków za nim posuwały się trzy bestie. Z
odległości wyglądały na psy czy hieny. Naszczekując, wolno posuwały się naprzód.
Dixon sięgnął po broń, ale postanowił na razie wstrzymać się z jej użyciem. Będzie na to
dość czasu, kiedy
bestie się zbliżą.
Alfred Dixon był niski, krępy, szeroki w ramionach, mocno zbudowany. Miał jasne
włosy i jasne wąsiki, zakręcone na końcu do góry. Wąsiki te nadawały jego opalonej,
zawadiackiej twarzy wyraz szczerości. Stałym jego miejscem pobytu były szynki i knajpy na
Ziemi. Zawsze w pomiętym, pobrudzonym polowym mundurze, zamawiał napoje głosem
donośnym, zaczepnym i towarzyszy pijatyki przeszywał ostrym wzrokiem szarych oczu o
metalicznym blasku. Z zamiłowaniem wyjaśniał im różnice między coltem a iglicowym
rewolwerem Sykesa, tonem nieco wzgardliwym mówił o broni używanej na Marsie i na Wenus,
tłumaczył, jak się zachować, gdy w gęstym buszu atakuje ramaryjski czołgoróg i jak się bronić
przed napaścią skrzydlatych chyżobłysków.
Niektórzy uważali Dixona za blagiera, ale nikt nie śmiał mu tego powiedzieć. Inni
sądzili, że jest to w gruncie rzeczy, mimo całego swego zarozumialstwa, porządny człowiek. Ma
tylko nadmierne pojęcie o sobie, tłumaczyli. Ale śmierć czy kalectwo naprawi kiedyś ten defekt.
Dixon był wielkim zwolennikiem broni ręcznej. Jego zdaniem podbój amerykańskiego Dzikiego
Zachodu był po prostu próbą sił między łukiem i szybkostrzelnym coltem. Afryka? To karabin
przeciw włóczni. Mars? Colt przeciw dwusiecznemu nożowi. Bomby wodorowe niszczyły
miasta, ale kraje podbijał człowiek uzbrojony w broń ręczną. Po co szukać zawiłych racji
gospodarczych, filozoficznych czy politycznych, gdy wszystko jest tak proste? Dixon obdarzał
pełnym zaufaniem broń doskonałą.
Obejrzał się wstecz i zauważył, że do trzech bestii przyłączyło się dalszych sześć. Nie
skrywały się teraz, przyspieszyły tylko kroku wywiesiwszy długie języki.
Dixon postanowił zaczekać jeszcze chwilę. Wstrząs będzie tym większy.
Różne już zawody uprawiał w życiu: był badaczem, myśliwym, zwiadowcą, kosmonautą.
Jak dotąd jednak niewiele miał szczęścia. Inni zawsze trafiali jakoś na zagubione miasto,
udawało im się zastrzelić rzadkiego zwierza czy znaleźć złotonośny strumień. On - nie. Ale cóż
na to poradzić. Przyjmował swój los pogodnie. Obecnie był radiotechnikiem i kontrolował
automatyczne stacje sygnalizacyjne na dziesięciu nie zamieszkanych planetach. Ale co
ważniejsze, miał przeprowadzić pierwszą próbę polową z najdoskonalszą bronią ręczną świata.
Wynalazcy nowego pistoletu spodziewali się, że broń ta będzie powszechnie wprowadzona.
Dixon zaś liczył, że w związku z tym zrobi karierę.
Doszedł do skraju lasu. Jego statek znajdował się o dwie mile stąd na małej polance.
Wkraczając w ponury cień drzew usłyszał podniecone piski zwierząt nadrzewnych. Były
pomarańczowo-niebieskie i przyglądały mu się uważnie z góry.
Las wywarł na Dixonie wrażenie afrykańskiej dżungli. Spodziewał się spotkania wielkiej
zwierzyny i ustrzelenia co najmniej paru sztuk. Dzikie psy były już w odległości zaledwie
dwudziestu kroków od niego. Szarobrunatne, wielkości jamników, miały paszcze hien. Niektóre
z nich smykały przez podszycie usiłując przeciąć mu drogę.
Nadeszła chwila użycia broni.
Dixon wyciągnął ją z kabury. Broń miała kształt pistoletu, była ciężka i dość
niewygodna. Wynalazcy zapowiedzieli udoskonalenie w przyszłości, polegające na zmniejszeniu
wagi i poprawie kształtu. Ale Dixonowi odpowiadała taka właśnie, jaka - była obecnie. Przyjrzał
się broni z zadowoleniem, po czym odbezpieczył ją i nastawił na pojedynczy strzał.
Psie stado zbliżało się w podskokach, warcząc i ujadając, Dixon zmierzył i strzelił. Broń
brzęknęła cichutko. W odległości stu kroków część lasu po prostu znikła.
Dixon wystrzelił pierwszy dezintegrator.
Z lufy o przekroju niecałego cala dobył się pęk promieni o średnicy dwunastu stóp. W
lesie powstała próżna przestrzeń w kształcie stożka o zasięgu około stu metrów; w jej obrębie
wszystko znikło bez śladu - drzewa, krzaki, trawy, owady, motyle i dzikie psy. Roślinność
sięgająca powyżej stożka wyglądała jakby ją przecięto olbrzymią brzytwą.
Dixon ocenił, że w zasięgu wybuchu znalazło się co najmniej siedem psów. Siedem bestii
za jednym półsekundowym wybuchem. Świetna broń, nie ma problemu celu czy odchyleń, jak
przy broni zwykłej. Nie ma potrzeby ładowania na nowo, gdyż broń ta mogła działać
osiemnaście godzin bez przerwy.
Broń doskonała.
Dixon włożył pistolet do kabury i poszedł naprzód. Dokoła panowała cisza. Stwory leśne
rozważały zdarzenie. Po chwili jednak osłupienie minęło. Po drzewach nad głową Dixona znów
skakać zaczęły pomarańczowo-niebieskie zwierzęta, ptak drapieżny znów szybował po niebie w
towarzystwie innych czarnoskrzydłych ptaków. W zaroślach znów naszczekiwały dzikie psy.
Nie dały za wygraną. Dixon słyszał, jak z obu stron posuwają się szybko, ukryte głęboko w
leśnym podszyciu. Wydobył broń, zastanawiając się, czy bestie ośmielą się znów zaatakować.
Jakby w odpowiedzi, z krzaków tuż za nim wyskoczył łaciaty buldog. Brzęknęła broń,
pies znikł wpół skoku, a drzewa zaszumiały, gdy powietrze z sykiem wypełniło nagle powstałą
próżnię.
Jeszcze jeden pies rzucił się naprzód; Dixon zdezintegrował go. Przecież te bestie nie są
chyba tak głupie... Dlaczego więc nie rozumieją oczywistości - że nie można mierzyć się z nim i
z jego bronią? W całej galaktyce wszystkie stwory szybko uczyły się wystrzegać uzbrojonego
człowieka. A tu jest inaczej. Dlaczego?
Trzy psy z trzech różnych kierunków rzuciły się bez żadnego ostrzeżenia. Dixon nacisnął
spust i zniszczył je w oka mgnieniu. Kłąb kurzu wypełnił próżnię.
Dixon zaczął nasłuchiwać. Cały las wypełniony był teraz głuchymi odgłosami
szczekania. Zbliżały się inne stada. A zatem niczego się nie nauczyły?
Nagle prosta myśl rozświetliła mu sprawę. Nie mogły się przecież niczego nauczyć -
nauka była zbyt subtelna. Broń unicestwiała wszystko szybko i bezgłośnie. Psy w jej zasięgu po
prostu znikały. Nie było czasu na jęki konania, wycie, piski czy ryki. Przede wszystkim zaś nie
było odgłosu strzału, który by je zadziwił i przeraził, nie było zapachu prochu, nawet
szczęknięcia pocisku wprowadzanego do lufy.
Może więc, myślał Dixon, nie są dość sprytne, by zrozumieć, że ta broń zabija. Może nie
pojmują tego, co się dzieje. Może sądzą, że jestem bezbronny?
Przyspieszając kroku zagłębił się dalej w las. Nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo,
perswadował sobie. Bestie może nie rozumieją, że broń zabija, ale przecież ona zabija. Trzeba
jednak będzie zażądać, aby nowe modele wydawały jakiś odgłos. Nic prostszego.
Stwory na drzewach rozzuchwaliły się na dobre i obnażając kły opuszczały się teraz
niemal do poziomu głowy Dixona. Chyba są mięsożerne, pomyślał. Strzelił i poczynił wielkie
spustoszenie wśród drzew. Zwierzęta uciekły z wrzaskiem, a z góry spadł deszcz gałązek i liści.
Nawet psy czmychnęły, wylęknione.
Dixon zaśmiał się i zaraz potem upadł, silnie uderzony w ramię przez dużą gałąź. Broń
wypadła mu z ręki i wylądowała w odległości dziesięciu stóp, odbezpieczona, siejąc dokoła
zniszczenie. Wygramoliwszy się spod gałęzi Dixon sięgnął po pistolet. Ubiegło go jedno z
nadrzewnych zwierząt.
Dixon padł twarzą na dół. Zwierzę piszcząc zwycięsko wymachiwało dokoła pistoletem.
Olbrzymie drzewa, równo przecięte, spadały na ziemię, porytą i zasłaną zwałami gałęzi i liści.
Wybuch z pistoletu obalił drzewo tuż obok Dixona i porył ziemię przy samej jego nodze. Dixon
odskoczył i gwałtownie się pochylił, cudem ocalając głowę.
Stracił już teraz wszelką nadzieję. Ale zwierzę, zaintrygowane trzymaną w ręku bronią,
próbowało zajrzeć do lufy. W tej samej jednak chwili straciło głowę w sposób bezszelestny.
Dixon wykorzystał tę chwilę. Skoczył naprzód i odzyskał pistolet, zanim pochwyciło go inne
zwierzę. Wyłączył spust automatu.
Psy wróciły i bacznie przyglądały się człowiekowi. Ale Dixon nie ośmielił się strzelać.
Ręce tak mu drżały, że niebezpieczeństwo było równie wielkie dla niego, jak dla psów. Utykając
powlókł się w stronę statku. Psy szły jego śladem.
Człowiek szybko się opanował. Spojrzał na trzymaną w ręku broń. Budziła w nim teraz
szacunek, a nawet strach. Obawiał się jej znacznie bardziej niż psy, które najwidoczniej wcale
nie łączyły zniszczenia w lesie z pistoletem, przypisując je zapewne nagłej burzy.
Burza jednak minęła i psy rozpoczęły łowy na nowo.
Dixon strzelał raz po raz, torując sobie drogę w gęstych zaroślach. Psy towarzyszyły mu
z obu stron, dotrzymując kroku. Były ich teraz dziesiątki.
Do licha, pomyślał, czy nie liczą swych strat? Uprzytomnił sobie jednak, że zapewne nie
umieją rachować.
Był już teraz niedaleko statku. Drogę zagradzał ciężki pień. Dixon chciał przeskoczyć,
gdy pień nagle ożył i rozwarł olbrzymie szczęki. Dixon skierował pistolet w dół i uruchomił go
na trzy sekundy. Stwór znikł, ale Dixon wpadł nagle w świeżo powstałą jamę. Psy otoczyły go
warcząc i naszczekując. Dwoma strzałami oczyścił brzeg jamy i mimo zwichniętej kostki
usiłował się wydostać. Ale ściany rozpadliny były strome i gładkie jak szkło. Jeszcze jeden
wysiłek - bez skutku. Zaczął więc myśleć. Przez broń znalazł się w jamie, dzięki broni musi się
więc wydostać. Naciął jedną ze ścian, dzięki czemu zdołał się wygramolić na powierzchnię.
Stąpał z trudem, ale jeszcze bardziej dokuczał mu ból w ramieniu. Wyciął kij i powoli ruszył
naprzód.
Psy raz po raz rzucały się do ataku. Unicestwiał je tyle razy, że zmęczenie zaczęło mu się
coraz bardziej dawać we znaki. Sępy spadły na ścierwo. Dixon czuł, że ciemnieje mu w oczach.
Przemógł się, nie wolno mu zemdleć, póki psy są w pobliżu. Statek było już widać. Próbował
biec, ale natychmiast upadł. Obskoczyły go psy. Strzelił, przecinając dwa psy i odstrzeliwując
sobie czubek prawego buta. Wstał z trudem i poszedł w stronę statku.
Piękna broń, myślał. Niebezpieczna dla wszystkich - łącznie z tymi, którzy jej używają.
Chciałby dostać w swe ręce wynalazcę. Co za pomysł! Broń bezgłośna!
Dotarł wreszcie do statku. Nie zdążył otworzyć komory wyjściowej, gdy znów opadły go
psy. Unicestwił najbliższe dwa i wczołgał się do środka. Mąciło mu się w głowie, odczuwał silne
mdłości. Ostatkiem sił zatrzasnął drzwi komory i usiadł. Nareszcie jest bezpieczny.
Wtedy usłyszał obok siebie chrobot. Zamknął ze sobą jednego z psów.
Czuł się za słaby, by władać ciężką bronią, zdołał ją jednak unieść. Pies, ledwie
widoczny w ciemnym wnętrzu statku, skoczył na niego. Dixon był przekonany, że nie uda mu
się uruchomić pistoletu. Bestia sięgała mu już do gardła. Odruchowo zacisnął jednak dłoń.
Zwierzę pisnęło i zamilkło. Dixon stracił przytomność.
Gdy ją odzyskał, długi czas leżał nieruchomo napawając się cudownym uczuciem, że
żyje. Postanowił odpocząć jeszcze parę minut, a potem zabierać się stąd czym prędzej. Zaszyje
się w jakiejś knajpie na Ziemi i upije się do nieprzytomności. A potem odszuka wynalazcę broni
i wtłoczy mu jego cudo w gardło. Tylko niebezpieczny wariat mógł wynaleźć bezgłośną broń.
Tak, ale to wszystko potem. A teraz można po prostu cieszyć się życiem, leżeć sobie w
słońcu...
W słońcu? Słońce w statku kosmicznym?
Skoczył na równe nogi. U jego stóp widniały szczątki zabitego psa. A tuż obok
zygzakowatą linią przebiegała długa szpara w ścianie statku. To tędy przedostawało się światło
słoneczne. Przez szparę widać było sylwetki zwierząt zaglądających do środka. Zabijając tamtą
bestię Dixon sam zrobił tę szparę. Rozejrzał się i dostrzegł inne jeszcze otwory. Jak to się stało?
Ach tak! Przecież torując sobie drogę musiał nieraz trafić w statek! Przyjrzał się
uszkodzeniu. Dobra robota, nie ma co! Tu naruszone dwie tablice rozdzielcze. Tu zaś do
niedawna stało radio. Tam za jednym zamachem przedziurawione zostały zbiorniki tlenu i wody.
A do tego wszystkiego przestrzelone przewody doprowadzające paliwo. Zgodnie z prawem
ciążenia paliwo utworzyło kałużę na ziemi pod statkiem. Jak na kogoś, kto się wcale o to nie
starał, myślał obłędnie Dixon, to wcale nieźle!
W rok później, gdy Dixon nadal się nie zgłaszał, wysłano drugi statek, aby urządzić mu
przyzwoity pogrzeb, jeśli uda się odnaleźć jakieś szczątki, i przywieźć prototyp nowej broni.
Statek ratowniczy wylądował w pobliżu statku Dixona i załoga z zaciekawieniem
obejrzała szparę i inne uszkodzenia.
- Są faceci - powiedział inżynier - którzy nie potrafią obchodzić się z bronią.
- Ano tak - potwierdził główny pilot. Od strony lasu rozległy się odgłosy uderzeń.
Ruszyli w tamtym kierunku. Dixon podśpiewywał sobie przy pracy. Drewniany szałas otoczony
był ogródkiem warzywnym, zabezpieczonym palisadą. Dixon wbijał właśnie nowy palik w
miejsce przegniłego.
- A więc żyjesz! - zawołał jeden z załogi.
- Jak widzicie - odparł Dixon. - Zaczekajcie, aż skończę naprawiać płot. Ohydne bestie te
psiska! Ale nauczyłem je rozumu.
Dixon z uśmiechem wskazał łuk z mocnego, giętkiego pręta, oparty o palisadę. Obok
znajdował się zapas strzał.
- Nabrały szacunku - dodał - kiedy kilku z nich wsadziłem strzałę.
- A broń? - spytał pilot.
- Przydała się! - zawołał Dixon z wesołym błyskiem w oku. - Nie dałbym sobie bez niej
rady.
I zabrał się na powrót do pracy. Wtedy dopiero spostrzegli, że wbija palik ciężką, płaską
rękojeścią pistoletu.
A. E. Van Vogt - Kryształowy sześcian Wenus
Schodziłem do lądowania na powierzchni Wenus. Odrzutowe dysze hamownicze działały
doskonale. Wszystko wydawało się snem. Niewielka maszyna osiadła łagodnie na otwartym
błoniu, rozpościerającym się wśród długiej, płytkiej, jasnozielonej doliny. A w kilka minut
później pierwszy człowiek, jaki kiedykolwiek znalazł się na planecie Wenus, wyszedł ostrożnie i
stanął na świeżej i bujnej murawie obok rakiety o kształcie cygara.
Kilgour westchnął głęboko. Powietrze było tu jak wino. Zawierało niezbyt wiele tlenu,
ale co za świeżość i słodycz, aromat i przyjemne ciepło! Nagle wydało mu się, że trafił do raju.
Wydobył notes i zapisał swe wrażenia. Przecież każda myśl podobna do tej będzie na wagę złota
po powrocie na Ziemię. A on będzie potrzebował wówczas naprawdę dużo pieniędzy.
Skończył pisać, schował notes. I wówczas ujrzał sześcian.
Leżał po prostu obok niego na trawie w niewielkim wgłębieniu, jakby spadł z niezbyt
dużej wysokości. Ot, przezroczysty blok krystaliczny, posiadający coś w rodzaju uchwytu czy
rączki. Bok sześcianu liczył około ośmiu cali długości. Ta dziwna bryła świeciła przyćmionym
blaskiem, trochę podobnie jak wypolerowana kość słoniowa. Wydawała się nie posiadać żadnej
przydatności ani określonego przeznaczenia.
Kilgour przyniósł ze sobą kilka liczników energii i dotykał kolejno końcami drutu
różnych części kryształu. Nie wykazywał ani energii elektrycznej, ani działalności elektronów.
Nie odznaczał się także radioaktywnością ani nie dawał żadnego odczynu pod wpływem
działania kwasów, których próbował na nim Kilgour. Ta sześcienna bryła nie przepuszczała
prądu elektrycznego, jak również odrzucała wiązki elektronów o dużej skali drgań.
Przybysz nałożył specjalne gumowe rękawice ochronne i dotknął uchwytu sześcianu. Nic
się nie stało. Delikatnie, niemal pieszczotliwie, przesuwał palcami po powierzchni bryły. W
końcu mocno ścisnął uchwyt w dłoni. Nic.
Kilgour zastanawiał się. Następnie szarpnął za uchwyt. Z łatwością podniósł kryształ,
oceniając jego ciężar na około cztery funty. Na powrót położył sześcian na ziemi, cofnął się
nieco i lustrował go uważnie. Z wolna budziło się w nim coraz większe zainteresowanie i
podniecenie, które osiągnęło szczyt, gdy zdał sobie sprawę, co przed nim leży. Sześcian stanowił
przecież niewątpliwie produkt działalności przemysłowej. A więc na Wenus znajdowała się
jakaś forma życia wyższego rzędu. Kilgour spędził samotny, ponury rok w przestrzeni
międzyplanetarnej, marząc o spotkaniu jakichś żywych istot. A teraz sprawa się wyjaśniła.
Wenus jest zamieszkała.
Kilgour zawrócił w kierunku statku, myśląc intensywnie. Powinien znaleźć jakieś miasto.
Mniejsza z tym, że zużyłby paliwo rakietowe - obecnie uzupełnienie go byłoby możliwe.
Wracając do statku rzucił jeszcze okiem na kryształowy sześcian. Jego entuzjazm opadł na
chwilę. Cóż właściwie począć z tym przedmiotem? Nie ma przecież sensu zostawiać go tutaj.
Jeśli bowiem raz oddali się z tej doliny, może jej już potem nie odnaleźć. Należy jednak
postępować rozsądnie i zachować najdalej posuniętą ostrożność wobec wszystkiego, cokolwiek
by zabierał na pokład statku. A może sześcian podrzucono tu specjalnie?
Myśl ta wydawała się jednak tak fantastyczna, iż część jego wątpliwości rozwiała się.
Wystarczy jeszcze kilka doświadczeń - zdecydował. Ściągnął ochronną rękawicę i delikatnie
dotknął uchwytu obnażonym palcem.
- Mam we wnętrzu farbę! - powiedział dziwny przedmiot.
Kilgour odskoczył wstecz.
- Ach! - zdumiał się.
Rozglądał się półprzytomnie dokoła. Lecz był zupełnie sam w zielonej niewielkiej
dolinie. Znów dotknął uchwytu kryształowego bloku.
- Mam we wnętrzu farbę! - Teraz już nie było żadnych wątpliwości. Myśli układały się w
mózgu Kilgoura jasno i precyzyjnie.
Wyprostował się z wolna. Stał, olśniony swym odkryciem, wpatrując się jak
zahipnotyzowany w znaleziony przedmiot. Minęła dłuższa chwila, zanim zebrał myśli na tyle, by
wyobrazić sobie poziom techniczny i właściwości rasy, która - była zdolna wynaleźć taką
fantastyczną puszkę farby. Umysł jego bujał w obłokach i niechętnie już wracał na ziemię.
Popadał w coraz silniejsze osłupienie. W całej bowiem ludzkiej wiedzy nie ma nic, co by
zaćmiło tej miary odkrycie, chociaż było ono zupełnie proste. Puszka z farbą, która przemówiła.
Opatrzono ją widocznie w jakiś prosty mechanizm myślący.
Kilgour uśmiechnął się. Jego prostą, pociągłą twarz pokryły zmarszczki. Zabłysnęły
szarozielone oczy. Rozchyliły się wargi, odsłaniając białe zęby. Śmiał się serdecznie. Puszka
farby! Prawdopodobnie farba ta zawiera inne substancje niż biel cynkową, olej lniany i jakiś
barwny tlenek. Lecz to można będzie sprawdzić później.
Obecnie wystarczał sam fakt posiadania. Niezależnie od tego, cokolwiek odkrył na
Wenus, jego wyprawa opłaciła się już choćby dzięki temu znalezisku. Przecież liczą się właśnie
te zwykłe przedmioty codziennego użytku. Kilgour schylił się energicznie, ujmując uchwyt
naczynia gołą ręką.
Właśnie dźwignął puszkę z ziemi, gdy nagle lśniący, jasny płyn wytrysnął mu na piersi,
rozlewając się natychmiast po skafandrze, lepki jak klajster, lecz szybko spływający. Z początku
biały płyn począł stopniowo zmieniać barwę na czerwoną, żółtą, niebieską, fioletową. Aż w
końcu mienił się tysiącami odcieni. Gdy się wreszcie Kilgour wyprostował, jego skafander lśnił
wszystkimi kolorami tęczy. Z początku rozzłościło go to raczej niż zaniepokoiło.
Począł się rozbierać. Miał na sobie koszulę sportową i sportowe szorty, nic poza tym. I
jedno, i drugie lśniło jak wielokolorowe ognie. Błyskawicznie zrzucił ubranie. Poczuł płyn
ściekający po nagim ciele. Ten przykry i dziwny fakt zauważył dopiero po zdjęciu koszuli, gdy
szorty opadły mu do kostek. Farba, której większa część znajdowała się na koszuli, całkowicie
spłynęła na skórę Kilgoura - ani kropla nie spadla jednak na ziemię, również i szorty były czyste.
Farba zdawała się żarzyć, rozpływając się po coraz większej powierzchni, gdy zaś próbował ją
zetrzeć za pomocą koszuli, pieniła się i lśniła jak płomień. Z wściekłością usiłował zetrzeć ją ze
skóry. Przywierała wówczas do palców, gorąca i lepka, migotała i mieniła się różnobarwnie,
wędrując stopniowo z miejsca na miejsce.
Kolorowa plama stanowiła zwartą całość, przemieszczającą się bardzo szybko.
Przyjmowała kolejno wszystkie możliwe kształty, ale wciąż pozostawała jedną spoistą
płaszczyzną - jak niesłychanie barwny szal czy wstęga. Minęło dziesięć minut, a Kilgourowi nie
udało się usunąć jeszcze ani krzty farby.
- “Farbę” - czytał Kilgour na głos w swym chemicznym poradniku - “wywabia się za
pomocą terpentyny”.
Miał na szczęście w magazynie trochę terpentyny. Wylał sporą ilość płynu na dłoń, by go
wetrzeć, zaraz jednak terpentyna wylała mu się z ręki, spływając na ziemię. Farba nie dała się
nawet dotknąć.
Ponowne próby ostatecznie przekonały zdumionego Kilgoura - powrócił do statku.
Kolejno starał się zetrzeć kolorową plamę gazoliną, wodą, winem, a nawet odrobiną cennego
płynu, stanowiącego paliwo napędowe rakiety. Niestety, farba nie wchodziła w reakcję z żadną
substancją. Wszedł pod prysznic. Woda zraszała jedynie płaszczyzny skóry wolne od farby. I
tylko w tych miejscach czuł wyraźnie, jak zazwyczaj, ostry masaż cieniutkich strużek prysznica.
Reszta była jakby znieczulona.
Kilgour napełnił więc rozkładaną wannę i zanurzył się po szyję. Kolorowa plama
wpełzła, mieniąc się, na kark, szyję, podbródek, a nawet na usta i nos. Nie mogła wedrzeć się co
prawda do nozdrzy i ust, lecz przykryła szczelnie wszystkie otwory. Kilgour przestał oddychać,
ale z uporem nadal siedział w kąpieli. Wówczas plama zaczęła posuwać się ku oczom.
Wyskoczył więc z wanny i zanurzył głowę w wodzie. Farba wycofywała się stopniowo z nosa,
ust i pomału spłynęła na podbródek. Stąd, pomimo że coraz głębiej i częściej zanurzał głowę w
wodzie, nie chciała się już ruszyć.
Kilgour rozłożył gumowy materac na specjalnym leżaku i usiadł, by przemyśleć tę
przykrą sprawę. Cały incydent był właściwie komiczny. I zapewne Kilgour stałby się
pośmiewiskiem całego systemu słonecznego, gdyby się dowiedziano o fantastycznej sytuacji, w
jakiej się znalazł.
Przypadkiem zostawiono czy zagubiono naczynie z wenusjańską farbą, której padł ofiarą.
Szybkość, z jaką zalepiła mu usta i nozdrza, wskazywała na to, iż substancja może być
śmiertelnie niebezpieczna, niezależnie od tego, czy jest istotą myślącą, czy nie. A gdyby tak nie
ustąpiła... - udusiłby się jak nic.
Poczuł chłód w kręgosłupie. Chłód nie opuścił go nawet wówczas, gdy przekonał się, że
z łatwością mógłby zrobić otwór w warstwie farby, umożliwiający mu oddychanie. Dreszcz nie
ustępował - niesamowite mazidło jedynie przez przypadek nie zalepiło mu oczu.
Wyobraził sobie ślepego, duszącego się człowieka, szukającego wyjścia z przestronnej
kabiny nawigacyjnej.
Minął dłuższy czas, zanim odzyskał równowagę. Siedział odrętwiały, myśląc
gorączkowo i intensywnie. Farba, która wylała się z puszki, wcale nie wysychała. Ale właściwie
nie była płynem, bo ani nie wsiąkała w odzież, ani nie spływała zgodnie z prawem grawitacji,
jak również nie dopuszczała do zetknięcia z żadną cieczą.
Kilgour próbował rozgryźć problem: dlaczego farba posiada takie możliwości?
Oczywiście jest wodoodporna. Powinien przecież o tym pamiętać! To nie była zwyczajna farba,
lecz wodoodporna impregnowana, nie przepuszczająca żadnych płynów. Podniecony tym
odkryciem, zerwał się gwałtownie i zaczął chodzić po kabinie. Przez dwadzieścia pięć lat, gdy
pierwsze z superrakiet osiągnęły martwy Księżyc, a następnie półmartwą planetę Mars - Wenus
stanowiła cel dla wszystkich odkrywców przestrzeni międzyplanetarnych. Podróże jednak do tej
strefy były zakazane, dopóki nie odkryto pewnych środków chroniących statki przed
niebezpieczeństwem zderzenia ze Słońcem. Taki bowiem tragiczny los spotkał dwa statki
międzyplanetarne. Udowodniono matematycznie nieuchronność tego typu katastrof tak długo,
dopóki Ziemia i Wenus nie osiągną pewnej szczególnej pozycji wobec siebie wzajemnie i wobec
Jowisza.
Ale zaistnienia tych idealnych warunków nie spodziewano się w ciągu najbliższych
dwudziestu ośmiu lat. Dopiero pół roku przed wyprawą Kilgoura słynny astronom ustalił, iż
planety osiągną sprzyjające położenie w ciągu bieżącego roku. Rozprawa naukowa na ten temat
wywołała sensację wśród astronautów. I chociaż rząd nie chciał zatwierdzić prognozy
astronoma, to jednak - jak się dowiedział Kilgour - pewien wysoki urzędnik Wydziału Patroli
Kosmicznych stwierdził nieoficjalnie, że sprawa przybrałaby zupełnie inny obrót, gdyby ktoś
wystartował na Wenus, a ponadto, że - dopilnuje, by ludzie podobnie myślący dokonali
koniecznych przed wyprawą badań i lotów przygotowawczych. Kiedy Kilgour startował swą
małą rakietą ku Wenus, ostentacyjnie i pieczołowicie szykowano kilka ekspedycji na Marsa.
Spodziewano się po Wenus rewelacji. Ale nie takich wielkich jak ta. A przecież rasa,
która doszła do stworzenia farby doskonałej, doskonałej pod każdym względem - choćby już
dzięki temu zasługuje na bliższe poznanie.
Na tym skończył rozmyślania. Spojrzał po sobie i wówczas zauważył coś niesamowitego.
Poderwał się zaniepokojony. Farba, lśniąc i mieniąc się tysiącami odcieni, rozprzestrzeniała się
coraz bardziej. Na początku pokrywała jedną czwartą powierzchni jego ciała. Teraz zajęła już
przeszło trzecią część. Jeśli tak dalej pójdzie, pokryje go od stóp do głów, zalepi mu oczy, uszy,
usta, nos - wszystko. Od tej chwili Kilgour zaczął poważnie myśleć nad wynalezieniem jakiegoś
sposobu pozbycia się farby.
Tymczasem zapisał:
Farba doskonała powinna być wodoodporna i niewrażliwa na działanie atmosferyczne,
powinna posiadać piękną barwę, a ponadto być łatwa do usunięcia.
Spojrzał posępnie na ostatnie zdanie, rzucił ołówek i pobiegł przejrzeć się w lustrze.
- Ładne rzeczy! - Przecież to nie ja! - wyjąkał do swego bladego odbicia. - Wyglądam jak
w cygańskim przebraniu.
Po bliższym przyjrzeniu się stwierdził jeszcze większe bogactwo kolorystyczne.
Przeróżne barwy stapiając się w jedno emanowały silne światło rzucające ostre cienie. Sama
farba była jednak niewidoczna. Jaśniała, ale nie oślepiając, a jej jaskrawość nie raziła poczucia
dobrego smaku. Rozśmieszyło to wreszcie Kilgoura - nie mógł oderwać oczu od zadziwiającego
zjawiska.
Wreszcie odwrócił się.
Jeślibym zdołał zaczerpnąć łyżką nieco farby, pomyślał, to bym ją wlał do retorty i
zanalizował.
Ale przecież już tego próbował. Ożywiony nadzieją spróbował ponownie. Jak
poprzednio, farba chętnie wpływała do łyżki. Skoro jednak podniósł łyżkę do góry, na powrót
wylewała się na niego. Kilgour usiłował nożem zatrzymać farbę na łyżce; wyśliznęła się jednak
spod ostrza, podobnie jak olej.
Kilgour doszedł do wniosku, iż ma za mało siły, by przycisnąć szczelnie nóż do brzegów
łyżki. Poszedł więc do kabiny, gdzie miał mały czerpak ze szczelną nakrętką. Naczynie okazało
się jednak zbyt okrągłe i za małe. Można było wcisnąć doń zaledwie odrobinę farby. A ponadto
przykręcanie wieczka trwało przeszło minutę.
Kilgour odszedł i siadł gwałtownie w fotelu. Odniósł jakieś osobliwe, przykre wrażenie,
że będzie chory. Jego mózg pod wpływem nagłego odprężenia nie mógł normalnie
funkcjonować. Dopiero po chwili zdolny był pomyśleć nad dalszym działaniem. Oczywiście,
logicznie rzecz biorąc, powinien zaraz starannie usunąć z siebie całą farbę za pomocą przed
chwilą stosowanej metody. Tymczasem przelał farbę z naczyńka do menzurki. Płynu było
niewiele, trochę więcej niż łyżeczka deserowa.
Jak przypuszczał, miał na ciele co najmniej pięćset takich łyżeczek farby, a zdjęcie
każdej z nich zajmie mu ponad dwie minuty. Razem tysiąc minut! Siedemnaście godzin!
Uśmiechnął się żałośnie. Przez ten czas będzie musiał posilić się cztery lub pięć razy. I właśnie
teraz był czas na posiłek.
W trakcie jedzenia rozważał całe zagadnienie ze spokojem człowieka, który znalazł
rozwiązanie problemu i którego stać na to, by się zastanowił nad innymi możliwościami.
Siedemnaście godzin to mnóstwo czasu! Teraz, gdy “złowił” trochę farby do naczyńka,
niezwłocznie uda się do małego podręcznego laboratorium i odkryje z tuzin reakcji
chemicznych, które go uwolnią od całego kłopotu w ciągu kilku minut.
Może w większym i lepiej wyposażonym laboratorium byłoby to możliwe. Niestety -
pracownia Kilgoura była na to za mała. Farba nie reagowała na żaden z odczynników, jakimi
dysponował. Nie można jej było z niczym zmieszać ani ż niczym połączyć chemicznie. Nie dała
się również zapalić. Była odporna na działanie kwasów oraz metali i zdawała się nie podlegać
niczemu, co wobec niej stosował. Farba była całkowicie obojętna.
- Oczywiście! - rzekł do siebie Kilgour ze złością. Jakże mogłem zapomnieć! Substancja
ta winna być przede wszystkim odporna na działanie atmosferyczne przez duże “A”. Przecież
jest farbą doskonałą.
Zabrał się do pracy. Zamykanie i otwieranie naczynia szło mu tak sprawnie, iż każda
operacja napełniania łyżki i umieszczania jej zawartości w pojemniku nie trwała obecnie dłużej
niż trzy czwarte minuty. Tak bardzo zależało mu na utrzymaniu szybkiego tempa pracy, że
naczynie było już do połowy napełnione, gdy zauważył coś, co nim wstrząsnęło: na jego ciele
znajdowało się tyle samo farby, co poprzednio.
Kilgour zdrętwiał. Drżącymi rękami dokonał pomiaru farby w naczyniu. Nie było już
żadnej wątpliwości - zebrał niemal całą ilość, która wytrysnęła na niego z osobliwego kryształu,
co nie zmniejszyło ilości substancji na jego skórze.
Widocznie farba doskonała raz użyta samoczynnie uzupełniała swą ilość.
Zapisał to na końcu listy właściwości farby. I wtedy uświadomił sobie, że może się
swobodnie pocić. Na nie przykrytych substancją częściach ciała wystąpiły perliste krople potu.
Kilgour natychmiast wyciągnął wnioski z ostatniego zjawiska, porwał notes i pośpiesznie
nakreślił kilka słów: “Farba doskonała jest również odporna na zmiany temperatury”.
Trudno w ciągu pół godziny wyrobić sobie bezstronny sąd w tej sprawie. Niemniej farba
nadal pokrywała prawie połowę jego ciała. Wytężona praca silnie rozgrzała Kilgoura. Był
rozpalony od własnego ciepła, które narastało. Przeraził się. Myślał teraz gorączkowo: “Muszę
wyjść stąd za wszelką cenę. Następnie trzeba odnaleźć jakieś wenusjańskie miasto i
wykombinować antidotum na ten niesamowity płyn”.
Było mu już obojętne, czy się ośmieszy, czy nie. W przystępie paniki wpadł do kabiny
nawigacyjnej. Już-już sięgał ręką do drążka sterowego, gdy niemal w ostatniej chwili coś go
powstrzymało. Wenusjańskie naczynie samo przecież powiedziało: “Mam we wnętrzu farbę”. Z
pewnością ma również wskazówki co do użytkowania swej zawartości i późniejszego jej
usuwania czy wywabiania.
- Co za bałwan! - szepnął do siebie Kilgour wstając. - Że też nie wpadłem na to od razu!
Kryształowe naczynie leżało na trawie tam, gdzie je zostawił. Wziął ostrożnie kryształ do
rąk.
- Mam we wnętrzu jedną czwartą swej farby! - poinformował kryształ.
A więc wylał na siebie trzy czwarte zawartości naczynia! Bardzo ważna wiadomość. Był
na tyle trzeźwy, że nie poddawał się panice.
Delikatnie musnął gołymi rękami kryształowy sześcian, bacząc, by nie poruszyć go ani
nie zmienić jego położenia. Prawie natychmiast nastąpiła odpowiedź:
- Instrukcja: Umieścić skrzynki manipulacyjne wokół powierzchni, którą należy
pomalować, i dopiero wówczas rozpocząć działanie. Farba wyschnie, gdy tylko powierzchnia
zostanie nią pokryta. Farbę usuwa się przyciskając do pomalowanej płaszczyzny zaciemniacz
przez jeden terard.
To ostatnie niezrozumiałe słowo miało prawdopodobnie oznaczać małą jednostkę czasu.
- Uwaga! - bezszelestny głos przekazywał bezpośrednio do jego mózgu dalszy ciąg
instrukcji. - Zaciemniacze można otrzymać w najbliższym sklepie z żelastwem lub z farbami.
- Rozkoszniak! - powiedział Kilgour z wściekłością. - Lecieć teraz po zaciemniacze.
Rzuciwszy z pasją te słowa, poczuł się znacznie lepiej. Przecież na szczęście świat, na
który przybył, okazuje się konkretnym, praktycznym światem, a nie planetą makabrycznych
stworów o dziesięciu oczach i ośmiu nogach, które straszą i dybią na przybyszów z Ziemi. Istoty
używające farby nie zabiją go chyba od razu. To jasne! Jego intelekt wypracował na poły
racjonalny obraz uporządkowanego, zorganizowanego świata. Naturalnie, nie wszyscy
mieszkańcy kosmosu darzą ludzi sympatią. Ale ostatecznie i ludzie potrafią się nienawidzić.
Jeśli kryształowy sześcian i farbę w nim zawartą przyjęłoby się za kryteria oceny, to
cywilizację Wenus należy uznać za stojącą na wyższym szczeblu rozwoju niż ziemska.
Wenusjanie z pewnością chcieli zastosować wobec przybysza testy kontrolne, co pociągało za
sobą pewne przykrości. Fantastyczne mazidło, którym się tak pechowo upaćkał, miało zapewne
spełnić tę rolę.
Jednakże odkrycie to nie pomogło powstrzymać procesu coraz silniejszego
wewnętrznego rozgrzewania się Kilgoura, pokrytego szczelną powłoką farby. Nadszedł czas, by
wczuć się w sposób myślenia Wenusjan. Ostrożnie ujął od dołu i podniósł kryształ. Sześcian
tchnął w niego myśl:
- Zgodnie z przepisami rządowymi farba zawiera następujące składniki:
1) !?!?!? - 7%
2) !?!?!? - 13%
3) Płynne światło - 80%
- Płynne co? - zapytał Kilgour głośno.
- Uwaga! - nadeszła w odpowiedzi myśl z sześcianu. - Ta farba nie może przebywać w
pobliżu paliwa, materiałów palnych i lotnych substancji.
Mimo oczekiwań Kilgoura dalsze wyjaśnienia nie nastąpiły. Widocznie Wenusjanie
dobrze rozumieli, że przepisów urzędowych trzeba słuchać bez żadnej dyskusji. Tymczasem on
próbował łączyć farbę z substancjami lotnymi, z terpentyną, gazoliną, paliwem rakietowym i
szeregiem innych wybuchowych odczynników. I nic się strasznego nie stało. Chyba więc
przepisy urzędowe są nie przemyślane albo oznacza to jeszcze coś innego.
Kilgour postawił sześcian i ponownie podszedł do tablicy kontrolnej. Ujął w dłoń gładką
jak szkło dźwignię startową i przesunął, aż zaskoczyła z lekkim szczęknięciem. Następnie usiadł
i zapiął pasy w oczekiwaniu na rozruch silników odrzutowych przez specjalne urządzenie
automatyczne. Nic jednak nie nastąpiło.
Było to ostrzeżenie. Przesunął dźwignię sterową z powrotem na poprzednią pozycję.
Zaskoczyła, szczęknęła. Lecz znów eksplozja nie nastąpiła. Silniki milczały.
Kilgour dyszał ciężko. Ostrzeżenie pochodziło od jakiejś żywej siły, której wpływ i moc
odczuwał wprost całym ciałem. Paliwo, którym próbował zmyć farbę, zlał z powrotem do
wielkiego zbiornika. Zostało zaledwie kilka litrów. Astronauci potrafią oszczędzać, a farba
najwyraźniej nie podziałała na paliwo.
- Uwaga! Ostrzegam! - znów przemówił kryształowy sześcian. - Ta farba nie może
pozostawać w pobliżu ciał lotnych.
Ta obojętna substancja pozbawiła widocznie energii osiemnaście tysięcy galonów paliwa
w jednym zapasowym zbiorniku. Kilgour włączył radio. Jeszcze przedtem, gdy znajdował się o
milion mil od Wenus, rozpoczął nadawanie sygnałów radiowych. Wciąż pilnie nasłuchiwał przy
swoim aparacie, lecz nie otrzymał żadnej odpowiedzi. W eterze panowała niczym nie przerwana
cisza. A przecież Wenusjanie muszą znać radio. Z pewnością odpowiedzieliby na wołanie o
pomoc.
Minęło pół godziny, a sygnały na próżno szły w przestrzeń. Odbiornik Kilgoura wciąż
milczał. Nie dochodził nawet najmniejszy trzask na żadnej długości fal. Był zupełnie samotny w
tym zabitym deskami świecie - świecie agresywnej, mnożącej się, doprowadzającej do
szaleństwa i mieniącej się różnymi kolorami farby.
Zaciemniacz... Płynne światło! Do diabła! Może ono świeci nie tylko promieniami
odbitymi... Gdyby więc zgasić światło... Jeszcze trzymał palce na wyłączniku, gdy po raz
pierwszy zauważył, że na zewnątrz panuje zupełna ciemność. Właz był otwarty. Kilgour
podszedł doń z wolna i spojrzał na bezgwiezdne, ponure niebo. Zapadła noc, zasnuwając
firmament nieprzeniknioną zasłoną ciemności. A więc musiały tu istnieć chmury, oczywiście
chmury typowe dla atmosfery Wenus. Wskutek bliskości Słońca insolacja na planecie stawała
się za dnia tak silna, że chmury zaledwie przygaszały oślepiający blask. Teraz, nocą, sprawa
miała się zupełnie odmiennie. Pierścień chmur spowijał całą planetę nieprzerwaną powłoką
ciemności. Oczywiście dochodziły tu jakieś promienie świetlne. Żadna bowiem planeta,
położona tak blisko słońca czy gwiezdnych konstelacji, nie może być zupełnie pozbawiona
światła i energii. Jego seleniometr zarejestrowałby ich nasilenie z dokładnością do jednej
stutysięcznej. Kilgour oderwał wzrok od nieba i zauważył iż podłoga lśni światłem
pochodzącym od jego farby. Zdumiony, wyszedł na zewnątrz, oddalając się od światła
przedostającego się poprzez właz statku. W ciemnościach postać Kilgoura żarzyła się i migotała
kaskadą płomieni jak pochodnia. Trawa wokół mieniła się gamą barw. Jego śmierć byłaby
wspaniałym widowiskiem.
Kilgour wyobraził sobie siebie rozciągniętego na podłodze i pokrytego od stóp do głów
farbą. Być może Wenusjanie znaleźliby go na tej odludnej łące”. Zastanawialiby się, kim jest i
skąd przyszedł.
Niewątpliwie nie posiadali oni komunikacji międzyplanetarnej. Wszystko o tym
świadczyło. A może jednak mieli? Kilgour natychmiast opanował gorączkową gonitwę myśli.
Czyżby to było możliwe, żeby Wenusjanie rozmyślnie unikali wszelkich kontaktów z istotami
ludzkimi?
Umysł Kilgoura nie był w stanie skoncentrować się na tak trudnym problemie.
Astronauta powrócił więc do statku. Prześladowała go jakaś nieokreślona myśl - coś, co
powinien zrobić - tak! Radio! Szybko nastawił aparat. Nagle podskoczył z wrażenia: z głośnika
wydobywał się jakiś dziwny głos:
- Przybyszu z planety Ziemi! Przybyszu z planety Ziemi! Czy jesteś?
Kilgour gwałtownie przywarł do aparatury stacji nadawczej i włączył nadajnik.
- Tak! - krzyknął radośnie. - Tak! Jestem! Ale w jakim okropnym stanie! Przychodźcie
niezwłocznie.
- Znamy twoje położenie! - odpowiedział bezbarwny głos. - Jednakże wcale nie
zamierzamy ci pomóc.
- Ach! - westchnął zrozpaczony Kilgour.
- Pojemnik z farbą - ciągnął dalej głos - podrzucił niewidzialny statek tuż przy włazie
twej rakiety w kilka sekund po twoim lądowaniu. Przez kilka tysięcy lat my, których nazywacie
Wenusjanami, obserwowaliśmy z rosnącym niepokojem rozwój cywilizacji na trzeciej planecie
systemu słonecznego. Naszej społeczności obca jest wszelka żądza przygód. A historia planety
Wenus nie zna w ogóle wojen. Nie oznacza to, iż nie znamy trudów walki o byt. Mamy
niezwykle powolną przemianę materii. I już w zamierzchłej przeszłości nasi psychologowie
zdecydowali, że nie nadajemy się do astronautyki.
Stosownie do tego skoncentrowaliśmy się na doskonaleniu czysto wenusjańskiego
sposobu życia. Dlatego też z chwilą pojawienia się twego statku w atmosferze Wenus stanęliśmy
wobec konieczności podjęcia decyzji, na jakich warunkach moglibyśmy nawiązać stosunki z
istotami ludzkimi. Postanowiliśmy rzucić naczynie z farbą w takim miejscu, w którym mógłbyś
je od razu znaleźć. Gdyby to zawiodło, znaleźlibyśmy inny sposób dokonania na tobie testu.
Tak! Dobrze zrozumiałeś! Byłeś i nadal jesteś poddawany próbom. Test wypadł
niepomyślnie: wszyscy ludzie o podobnym tobie lub nawet nieco niższym poziomie inteligencji
winni być usuwani z Wenus. Wypracowanie właściwych testów do badania zupełnie odmiennej
rasy stanowiło niezwykle skomplikowany i trudny problem. Dlatego też obojętnie, co myślisz o
przebiegu próby, musisz umrzeć. Tylko w ten sposób inni, którzy przyjdą tu po tobie, będą mogli
zostać nieświadomie poddani takim samym lub innym testom. Jest to dla nas sprawa
nieprzeciętnej wagi. Szukamy bowiem takiego człowieka, który by wyszedł z testu zwycięsko.
Wtedy dopiero zbadalibyśmy go za pomocą naszych instrumentów. A wnioski wyciągnięte na tej
podstawie posłużyłyby do podjęcia właściwych kroków wobec przyszłych przybyszów na
Wenus. Wszyscy obdarzeni inteligencją równą lub wyższą od inteligencji pierwszego kandydata,
który szczęśliwie przejdzie przez wszystkie badania, będą mogli swobodnie przybywać na tę
planetę. Oto nasze ostatecznie postanowienie.
Osoba przebadana musi także umieć bez naszej pomocy opuścić Wenus. Zaraz
zobaczysz, jak dalece jest to konieczne. Nie wykluczone, że później moglibyśmy nawet
współpracować z ludźmi nad udoskonalaniem statków kosmicznych.
Rozmawialiśmy z tobą za pomocą specjalnej maszyny mówiącej. Proste myśli, jakie
przekazywała ci puszka z farbą o kształtach kryształowego sześcianu, wtłoczyliśmy do tego
naczynia za pomocą niezwykle skomplikowanego urządzenia. Nawiązanie bowiem kontaktu
myślowego z niewenusjańskim mózgiem stanowi niesłychanie trudny problem. Ale teraz -
żegnaj! I chociaż może to zabrzmieć dziwnie, życzymy ci szczęścia!
Nastąpił charakterystyczny trzask w głośniku. Kilgour gorączkowo manipulował gałkami
aparatu. Lecz nie wydobył już z niego dźwięku. Wyłączył wszystkie światła, a następnie usiadł
w oczekiwaniu śmierci. Było to pełne niepokoju oczekiwanie. Całe jego jestestwo tętniło chęcią
życia.
Zaciemniacz! Cóż to u diabła może być? - pomyślał nagle z zaciekawieniem.
Ostatecznie dla Kilgoura nie było to nowe zagadnienie. W ciągu godziny, którą spędził w
pokoju rozświetlonym fantastycznym blaskiem, gorączkowo przeglądał wszystkie swoje zapiski
i dane.
Farba doskonała, złożona w osiemdziesięciu procentach z płynnego światła! No cóż,
światło jest światłem, a więc i w formie płynnej musi podlegać takim samym prawom. Ba! Ale
czy rzeczywiście musi? Zresztą co z tego? Farba doskonała, zdolna... - jego umysł odmówił
ponownego przeglądu jej właściwości. Kilgour poczuł się wprost chory fizycznie, walczył z
mdłościami.
Był rozgrzany wewnętrznie jak w wysokiej gorączce. Wsadził nogi do naczynia z wodą.
Istniała bowiem teoria, iż krew nie przejdzie w stan wrzenia, o ile się w ten sposób obniży jej
temperaturę.
Co prawda chwilowo nie zagrażało mu bezpośrednio niebezpieczeństwo wzrostu
temperatury ciała znacznie po nad osiągniętą wysokość. Z tego zdawał sobie sprawę. Istniała
przecież poza tym górna granica ciepłoty organizmów zwierzęcych i ludzkich. Zrozumiał to i
postanowił nie dostarczać organizmowi więcej kalorii, poprzestając na kapsułkach
witaminowych. Najgorsze jednak niebezpieczeństwo polegało na czymś jeszcze innym.
Mianowicie jego skóra nie mogła prawie wcale oddychać, ciało pokrywała na znacznej
przestrzeni szczelna powłoka farby. Śmierć wydawała się nieunikniona. Jak szybko nadejdzie? -
tego Kilgour nie wiedział.
Ta niepewność nie wpływała na niego uspokajająco. Dziwne - teraz, gdy już czekał
całkowicie przygotowany, śmierć zwlekała z przyjściem. Nagle uderzyła go pewna myśl.
Zwlekała? Zerwał się gwałtownie z miejsca, pomknął do lustra i z ogromnym podnieceniem
obserwował uważnie swoje odbicie.
Farba w dalszym ciągu pokrywała połowę ciała. Podczas ostatniej godziny nie
rozprzestrzeniła się ani trochę. Była to właśnie ta godzina, którą spędził w ciemności,
rozświetlonej jedynie emanującą z niego poświatą. Farba wyraźnie trzymała się go jeszcze.
Oczywiście - musiała mieć przecież odporność na czerń wenusjańskich nocy. A może by więc
spróbować jeszcze głębszej ciemności, wchodząc na przykład do pustego zbiornika paliwa?
Pół godziny spędził Kilgour w zbiorniku. I chociaż po wyjściu nie był pewien rezultatu,
podjął ostateczną decyzję. Zupełna ciemność musi być właściwym rozwiązaniem i jednocześnie
wyzwoleniem. Musiał tylko jeszcze przeoczyć jakiś istotny czynnik. Wydawało się oczywiste,
że jeśli wystarczyłoby samo zaaplikowanie ciemności, to wówczas paliwo w pełnym zbiorniku
powinno przez ten czas uwolnić się od fatalnego wpływu, jaki wywarła, na nie farba. Nacisnął
starter. Cisza. Silniki wciąż milczały. Gdzieś musiał być błąd...
Cały problem - pomyślał Kilgour - sprowadza się do usunięcia z farby tych
osiemdziesięciu procent płynnego światła za pomocą ciemności o właściwym stężeniu lub w
jakiś inny sposób. Ale przecież intensywniejszej ciemności niż wnętrze tego pustego zbiornika
nie zdoła osiągnąć. To po prostu niemożliwe. Zbiornik posiadał bowiem specjalną izolację i był
zabezpieczony przed działaniem wszelkiego rodzaju energii z zewnątrz. Gdzież więc, u licha,
tkwi błąd? Oczywiście! Izolacja! Światło wydzielane przez farbę odbijały izolowane ściany.
Odbite zaś promienie musiały powracać do farby, która je na powrót wchłaniała. Światło nie
miało po prostu ujścia. Jedynym więc rozwiązaniem było usunięcie izolacji.
Nie! A jednak nie byłoby to rozwiązanie. Radość Kilgoura przygasła. Gdyby usunąć
izolację, światło z nieznośnej substancji by uciekło, a na jego miejsce wtargnęłyby promienie z
zewnątrz, w pełni uzupełniając utracone przez farbę elementy. Lepiej jednak zbadać tę sprawę
dokładnie...
Rozumowanie Kilgoura okazało się słuszne. Wyszedł ze zbiornika pokryty farbą w takim
samym stopniu jak poprzednio. W poczuciu zupełnej bezradności stał dłuższy czas jakby w
odrętwieniu obok zbiornika. I nagle - rozwiązanie problemu przyszło zupełnie nieoczekiwanie.
Miesiąc później, w drodze powrotnej na Ziemię, Kilgour odebrał sygnały radiowe innego
statku kosmicznego zmierzającego na Wenus. Nawiązali łączność i Kilgour wyjaśnił wszystko,
co mu się przydarzyło na nowo odkrytej planecie.
- A więc, jak już mówiłem, nie napotkacie żadnych trudności w czasie lądowania -
kończył. - Wenus Janie dadzą wam klucze do swych kolorowych miast.
- Zaraz, zaraz! Chwileczkę! - nadeszła pełna wątpliwości odpowiedź. - Z twoich
wyjaśnień zrozumiałem, że będą tolerować ludzi o takim samym poziomie inteligencji lub
wyższym niż inteligencja osobnika, który pomyślnie przejdzie przez ich testy. Jesteś więc
niewątpliwie zdolną jednostką, skoro ci się to udało. My jesteśmy zupełnie przeciętni. Jakież
więc mamy możliwości?
- Nigdy nie wyróżniałem się wysokim wskaźnikiem inteligencji, jak większość
kosmonautów, a jedyne moje kwalifikacje to po prostu energia i umiłowanie przygody - odparł
skromnie Kilgour. - Ponieważ jednak stanowię dla was miernik możliwości wstępu na Wenus,
muszę dodać, że nawet według ostrożnego szacunku dziewięćdziesiąt dziewięć procent
mieszkańców naszej planety odpowiada wymogom.
- Ale przecież...
- Nie pytaj mnie tylko - przerwał mu Kilgour - dlaczego ich testy były takie proste. Może
to zrozumiesz, gdy się z nimi zetkniesz. - Zmarszczył czoło. - Nie będziesz nimi zachwycony,
mój drogi. Ale już pierwszy rzut oka na ich wielonożne i wieloręczne ciało pozwoli ci
zrozumieć, co mieli na myśli, twierdząc, że sporządzenie testów kontrolnych dla zupełnie
odmiennych osobników sprawiło im tyle trudu. Czy mogę wam jeszcze służyć jakimiś
informacjami?
- Tak! Jak właściwie oswobodziłeś się od tej dziwacznej farby?
- Fotokomórki i sole baru. Zabrałem ze sobą transformator fotokomórkowy i mosiężne
naczynie z barem. One pochłonęły w końcu światło farby. Co po niej pozostało?
Brązowy proszek, który opadł na ziemię. I znów stałem się wolnym człowiekiem. W ten
sam sposób przywróciłem energię swym silnikom rakietowym.
- Hallo! - krzyknął radośnie Kilgour. - Do zobaczenia! Mam na pokładzie ładunek, który
muszę szybko przehandlować.
- Ładunek? Czego?
- Farby! Tysiące kryształowych sześcianów wspaniałej farby. Ziemia stanie się naprawdę
piękna. A poza tym uzyskałem wyłączne przedstawicielstwo...
Dwa statki kosmiczne minęły się wśród czarnej jak noc przestrzeni międzyplanetarnej,
podążając w odmiennych kierunkach swego przeznaczenia.
Wallace F. L. - Feliksa
Pierwszego rana po wylądowaniu na planecie komendant wyszedł ze statku kosmicznego.
Ledwie dniało. Komendant Hafner spojrzał w nikłe światło, szeroko otworzył oczy i cofnął się
spiesznie. Po chwili wyszedł znów - tym razem w towarzystwie biologa.
- Wczoraj wieczorem twierdziłeś, że nie grozi niebezpieczeństwo - powiedział. - Nie
zmieniłeś zdania? Dano Marin zrobił zdziwioną minę.
- Nie zmieniłem.
Był zakłopotany. Roześmiał się niepewnie.
- To nic śmiesznego - podjął Hafner. - Później porozmawiamy.
Biolog został przy statku. Spoglądał śladem komendanta, odchodzącego w stronę szeregu
śpiących kolonistów.
- Pani Athyl - Hafner nachylił się nad nieruchomą postacią.
Ziewnęła, otworzyła oczy, obróciła się na drugi bok i wreszcie wstała. Koców, które
winny ją okrywać, nie było. Zniknęło również ubranie, w jakim pani Athyl ułożyła się do snu.
Obecnie przybrała konwencjonalną pozę kobiety stwierdzającej nagle, że nieświadomie i wbrew
woli została obnażona.
- Nic się nie stało, proszę pani - powiedział komendant. - Ja nie należę do gapiów z
zamiłowania. W każdym razie proszę coś na siebie włożyć.
Tymczasem obudzili się prawie wszyscy koloniści, więc Hafner rzucił pod ich adresem:
- Jeżeli nie macie na statku ubrania, zaopatrzy was intendent. Wyjaśnień udzielimy
później.
Koloniści rozproszyli się wstydliwie. Nie hołdowali przesadnej skromności, która nie
mogła się ostać w ciągu osiemnastu miesięcy spędzonych wspólnie w ciasnocie pojazdu
kosmicznego. Bądź co bądź jednak to wstrząs - ocknąć się bez ubrania i nie wiedzieć, w jaki
sposób znikło ono podczas nocy. Byli zdziwieni, zaskoczeni - i to głównie zbijało ich z tropu.
W powrotnej drodze do statku Hafner zatrzymał się na moment.
- Masz pogląd na tę kwestię?
- Skąd? - Dano Marin wzruszył ramionami. - Planeta jest równie obca dla mnie, jak dla
ciebie.
- Bezsprzecznie. Ale ty jesteś biologiem. Marin był jedynym naukowcem w grupie tych
nieokrzesanych kolonistów i specjalistów budowlanych, często więc wymagano odeń
odpowiedzi na pytania w zakresach nie związanych bynajmniej z jego specjalnością.
- To chyba jakieś nocne owady - bąknął bez przekonania.
Wątła hipoteza, chociaż Marin pamiętał, że dawnymi czasy szarańcza ogołacała pola w
ciągu godzin. Coś podobnego mogła też chyba zrobić z ludźmi - nie budząc śpiących...
- Zbadam kwestię - dodał - a jak będę wiedział coś konkretnego, poinformuję cię zaraz.
- Dobrze - zgodził się Hafner i zniknął we wnętrzu pojazdu.
Dano Marin poszedł do lasku, w którym nocowali koloniści. Pozwolono na to omyłkowo,
ale wydawało się, że nic nie stoi na przeszkodzie. Po półtorarocznej podróży zatłoczonym
statkiem wszyscy tęsknili spontanicznie do świeżego powietrza i szelestu liści nad głową.
Biolog rozejrzał się po opustoszałych zaroślach. Koloniści - mężczyźni i kobiety -
zniknęli w głębi pojazdu; ubierali się zapewne.
Niewysokie drzewa miały liście koloru ciemnozielonego szkła butelkowego.
Gdzieniegdzie ogromne białe kwiaty połyskiwały w słońcu i - oświetlone jasno - wydawały się
większe niż w rzeczywistości. Magnolie nie mogły oczywiście rosnąć nie na Ziemi, lecz
drzewka przypominały magnolie i Marin począł tak je w myślach nazywać.
Problem zniknięcia odzieży zakrawał na paradoks. Instytut Badań Biologicznych nie
mylił się nigdy, lecz w tym przypadku musiała zajść omyłka. Tę - właśnie planetę uznano za
najodpowiedniejszą dla człowieka pośród wszystkich odkrytych dotychczas. Mało owadów,
zupełny brak groźnych zwierząt, niemal idealny klimat. Nazwę “Feliksa” uznano za
najwłaściwszą. Cały obszar lądowy zdawał się jedną rozległą, uroczą łąką.
Widocznie pewne szczegóły uszły uwagi ludzi z Instytutu Badań Biologicznych.
Marin ukląkł, przystąpił do szukania śladów. Gdyby w grę wchodziły owady, zostałoby
niewątpliwie trochę nieżywych, zgniecionych przez ludzi poruszających się przez sen. Nie
znalazł jednak owadów - ani żywych, ani martwych.
Podniósł się, zawiedziony, i wolno ruszył w głąb lasku. Czyżby drzewa? W nocy mogły
wydzielać opar zdolny rozpuścić materiał, z którego sporządzona była odzież. Trochę to
naciągnięte, ale ostatecznie możliwe. Biolog zgniótł liść w palcach i potarł nim rękaw. Poczuł
ostry zapach, ale nie nastąpiło nic szczególnego. Oczywiście pierwsze doświadczenie nie może
obalić teorii.
Poprzez drzewka spojrzał na błękitne słońce. Było większe niż na Ziemi, lecz jak gdyby
dalsze. Mimo wszystko odpowiadało raczej ziemskiemu. Idąc dalej prawie przegapił lśniące
oczy zerkające nań z podszycia. Domena biologii obejmuje wszystko - od górnych warstw
atmosfery do traw, mchów i żyjących wśród nich drobnych stworzeń.
Marin pochylił się szybko. Stworzenie umknęło z piskiem. Złapał je na murawie już za
skrajem lasu. Uniesione, zmieniło się w coś bezkształtnego, wrzeszczącego. Przemówił
łagodnym tonem i panika minęła. Zwierzątko, po drodze do statku, zabrało się z apetytem do
marynarki biologa.
Komendant Hafner spoglądał niechętnie na klatkę. Zwierzątko było nieciekawe, małe -
przypominało słabo rozwiniętego gryzonia. Sierść miało rzadką, szczeciniastą, bez połysku.
Niepodobna liczyć na przyszły eksport takich skórek.
- Uda się je wytępić? - zapytał. - Oczywiście lokalnie.
- Wątpię. To gatunek ekologicznie podstawowy. Komendant zrobił tępą minę, więc Dano
Marin podjął wyjaśnienia.
- Wiesz naturalnie, jak Instytut przeprowadza rozpoznanie biologiczne. Po odkryciu
planety i stwierdzeniu, że się nadaje do kolonizacji, wysyłamy statek z właściwą aparaturą.
Statek przelatuje nisko nad znaczną częścią lądu i instrumenty rejestrują prądy neuronowe
wysyłane przez znajdujące się w dole organizmy żywe. Instrumenty te są w stanie zanotować
charakterystyczny układ neuronowy wszystkiego, co posiada mózg, nie wyłączając owadów.
Daje to względnie dokładny obraz gatunków znajdujących się na planecie oraz ich zasadniczego
rozmieszczenia. Naturalnie ekspedycja zwiadowcza bada później kilka okazów. Trzeba to
zrobić, aby porównać zwierzę z osiągniętymi wynikami. W przeciwnym razie wykres układu
neuronowego pozostałby szeregiem niezrozumiałych hieroglifów, zapisanych na mikrofilmie.
Ekspedycja zwiadowcza stwierdziła, że te zwierzęta należą do jednego z czterech gatunków
ssaków żyjących na Feliksie. Nawiasem mówiąc, to gatunek najliczniejszy. Hafner wydał
nieartykułowany pomruk.
- Jeżeli więc wytępimy je tutaj, nadciągną zaraz chmarami z sąsiednich okolic.
- Mniej więcej. Na półwyspie muszą ich być miliony. Oczywiście można by je lokalnie
wytępić, gdyby zbudować zaporę na przesmyku łączącym półwysep z lądem stałym.
Komendant zmarszczył czoło. Budowa zapory była możliwa, lecz kosztem większych
nakładów, niż mógłby sobie pozwolić.
- Co one jedzą? - zapytał.
- Jak się zdaje, wszystko po trosze. Owady, jagody, orzechy, owoce, nasiona.
Zaliczyłbym je do wszystkożernych. Nawet nasza odzież przypadła im do smaku.
Hafner nie zdobył się na uśmiech.
- Podobno nasza odzież miała być odporna na szkodniki... Marin wzruszył ramionami.
- Owszem, dotyczy to dwudziestu siedmiu planet. Na dwudziestej ósmej spotkaliśmy
małe stworzonko posiadające lepsze soki żołądkowe. To cały sekret.
- Czy twoje wszystkożerne stworzenia będą napastować zasiewy? - zapytał żałośnie
Hafner.
- Bo ja wiem? Wydaje się, że nie, ale to samo powiedziałbym wczoraj o tkaninach.
Komendant powziął decyzję.
- Dobrze. Nie martw się o zbiory. Znajdziesz sposób, by nie dopuścić plagi na pola.
Tymczasem wszyscy mają sypiać na statku, póki nie wybudujemy koszar.
Marin pomyślał, że indywidualne jednostki mieszkalne byłyby właściwsze na obecnym
etapie rozwoju kolonii. Ale nie on sprawował władzę, a komendant należał do ludzi
poczytujących każdy plan za coś, co warto skrytykować.
- To zwierzę wszystkożerne... - rozpoczął biolog.
- Dobrze... Pracuj nad zagadnieniem - przerwał Hafner i odszedł.
Dano Marin westchnął. Wszystkożerne było istotnie ciekawym zwierzęciem, nie
stanowiło jednak kluczowego zagadnienia. Czemu na przykład istnieje na Feliksie tak mało
zwierząt lądowych? Liczne ptaki, tylko cztery gatunki ssaków i kompletny brak gadów.
Wszystkie inne podobne planety kipią bogactwem życia. Czemu nie rozwinęło się ono tutaj
mimo warunków pozornie idealnych? Marin postarał się o ten przydział, ponieważ ostatnią
kwestię uważał za niezwykle interesującą. Tymczasem miał zostać tylko tępicielem.
Sięgnął do klatki i wyjął Wszystkożerne. Na Feliksie należało spodziewać się ssaków.
Przemawiały za tym analogie ewolucji. W warunkach środowiska z grubsza podobnego winny
powstawać zbliżone rodzaje i gatunki.
W późnowęglowym okresie żyło w ziemskich lasach zwierzę odpowiadające
Wszystkożernemu: pierwotny ssak, z którego rozwinęły się inne. Na Feliksie nie miała miejsca
ewolucja pokrewnego typu. Co stanęło na przeszkodzie? Co zahamowało naturę? Oto
prawdziwy problem - a nie wyniszczanie szkodników!
Marin zagłębił igłę w zwierzątko, które pisnęło i zwisło bezwładnie. Włożył je do klatki
napełniwszy strzykawkę krwią. Potrafił się wiele dowiedzieć o istotach żywych dzięki próbom
ich zabijania.
Kwatermistrz krzyczał, chociaż normalny ton wystarczyłby w zupełności.
- Skąd wiesz, że to myszy? - zapytał go biolog.
- Spójrz! - obruszył się kwatermistrz. Marin spojrzał. Istotnie, wszystko wskazywało na
myszy. Nim zdążył odpowiedzieć, kwatermistrz warknął gniewnie:
- Tylko nie gadaj o jakichś myszokształtnych stworzeniach. To już znam. Chodzi o jedno.
Jak się tej zarazy pozbyć?
- Próbowałeś trucizny?
- Powiedz, jakiej użyć. Bardzo chętnie spróbuję.
Kwestia nie była łatwa. Co może być trującego dla zwierzęcia, którego Marin nie widział
nigdy i nic o nim nie wiedział. Przecież według opinii Instytutu Badań Biologicznych nic takiego
nie istniało.
Problem okazał się nadspodziewanie poważny. Kolonia mogła żyć niezależnie od plonów
i była na to przygotowana. Jednakże kolejnej partii kolonistów oczekiwano mniej więcej za trzy
lata. Należało gromadzić nadwyżki żywnościowe dla zwiększonej liczby ludności. Gdyby w
przyszłości produktów własnych nie udało się przechowywać lepiej niż koncentratów, nadwyżki
byłyby nader szczupłe.
Marin przeprowadził szczegółowe oględziny magazynu - zwykłej prymitywnej budowli,
mało estetycznej, lecz za to bardzo mocnej. Klepisko podłogi wzmocnione, grube na stopę
ściany, podobnie płyty stropu. Całość łączona piankowym cementem, praktycznie biorąc
gazoszczelnym. Dwoje wrót - kompletny brak jakichkolwiek otworów. Z pewnością taki
magazyn winien być niedostępny dla gryzoniów.
Dokładniejsze badania zdradziły nieprzewidziany defekt. Podłoga była twarda niczym
szkło, żadne zwierzę nie zdołałoby jej przegryźć. Ale podobnie jak szkło, odznaczała się
kruchością. Załoga, która budowała magazyn, śpieszyła się widocznie na Ziemię, nie wykonała
więc pracy z należytą uwagą. Podłoga była gdzieniegdzie zbyt cienka i pękała pod spiętrzonym
wysoko ciężkim sprzętem. Tamtędy właśnie zdołały wtargnąć żyjące w norach zwierzęta.
Trudno było o skuteczniejszy sposób, jak postawienie nowego magazynu. Ale podobne
myszom zwierzęta znajdowały się we wnętrzu budynku i tam należało je opanować.
Biolog nabrał pewności siebie.
- Złapcie trochę żywych okazów, a zobaczę, co się da zrobić - powiedział.
Następnego rana dostarczono do laboratorium kilkanaście żywych okazów. Istotnie,
bardzo przypominały myszy.
Reakcje ich okazały się dziwaczne. Żadna trucizna nie działała jednakowo na bodaj dwa
osobniki. Po środku, który jedne uśmiercał w ciągu paru minut, inne pozostawały zdrowe i
raźne. Trucizna stosowana przez Marina przeciwko Wszystkożernym okazała się całkiem
nieskuteczna.
Pustoszenie magazynów trwało. Czarne myszy, białe, popielate, brunatne, o krótkich
ogonach i długich uszach lub odwrotnie pożerały koncentraty oraz zanieczyszczały to, czego
zjeść nie mogły.
Marin odbył rozmowę z komendantem. Scharakteryzował zagadnienie w świetle
własnych poglądów i przedstawił projekty skutecznego zaradzenia klęsce.
- Nie możemy wybudować nowego magazynu - zaoponował Hafner. - W każdym razie
nie przed zainstalowaniem generatora jądrowego. A i wtedy będziemy mieli inne potrzeby -
oburącz ścisnął skronie. - Nie! Bardziej podoba mi się drugi pomysł. Trzeba skonstruować jedną
sztukę takiego stworzenia i przekonać się, jak działa.
- Myślałem o trzech - podchwycił biolog.
- Jedna wystarczy - rzucił stanowczo komendant. - Nie możemy szastać materiałem, póki
nie zobaczymy skutków.
Najprawdopodobniej miał słuszność. Kolonia dysponowała zapasami, które zdołały
dostarczyć trzy statki, ale im więcej dostarczano, tym bardziej rosły potrzeby i wymagania. W
rezultacie odczuwano zawsze niedobory sprzętu i materiałów.
Marin przekazał stosowne zlecenie inżynierowi. Po drodze poprawił specyfikację na
własną rękę. Był zdania, że skoro nie może dostać tyle sztuk, ile zażądał, niech przynajmniej ta
jedna będzie lepsza.
W ciągu dwu dni maszyna została zbudowana i w małej klatce dostarczona do magazynu.
Kiedy klatkę otwarto, maszyna wyskoczyła i stanęła opodal w zrównoważonej pozie.
- Kot! - zawołał radośnie kwatermistrz i wyciągnął rękę do misternego robota.
- Ostrożnie! - przestrzegł biolog. - Mogłeś dotknąć czegoś, z czym mysz miała uprzednio
kontakt. To reaguje na zapach nie gorzej niż na dźwięk lub obraz. Kwatermistrz cofnął spiesznie
rękę. Robot zniknął bezszelestnie pośród nadwerężonych zapasów.
Po upływie tygodnia okazało się, że myszy są wprawdzie jeszcze w magazynie, lecz nie
przedstawiają już niebezpieczeństwa.
Komendant wezwał Marina do swojego biura, niewielkiego, lecz solidnego budynku,
umieszczonego pośrodku osady. Kolonia rosła, zaczynała sprawiać wrażenie czegoś trwałego.
Hafner siedział na krześle i z zadowoleniem patrzył na młode uprawy.
- Dobra robota z tymi myszami - zagaił rozmowę.
- Niezła - przyznał biolog. - Tyle że na Feliksie nie powinno być myszy. Instytut Badań...
- Daj spokój - przerwał komendant. - Każdy może się omylić, nawet I.B.B. - Rozsiadł się
wygodnie i z miną bardzo serio spojrzał na Marina. - Mam jedno ważne i pilne zadanie.
Rozumiesz, brak mi ludzi. Jeżeli więc nie miałbyś nic przeciwko temu...
Komendant odczuwał z reguły brak ludzi i miał go odczuwać do czasu, gdy na Feliksie
wystąpi przeludnienie. Lecz nawet wtedy będzie zapewne poszukiwał obcych, którzy
wykonaliby pracę obowiązującą w zasadzie jego zespół. Dano Marin nie podlegał bezpośrednio
Hafnerowi. Został wypożyczony ekspedycji przez Instytut Badań Biologicznych. Był jednak
zdania, że winien współdziałać z komendantem. Westchnął cicho.
- Nie taka zła robota, jak się obawiasz - Hafner uśmiechnął się interpretując westchnienie
w sposób prawidłowy. - Zmontowaliśmy sondę. Chcę, żebyś ty ją poprowadził.
Praca miała być badawcza, więc Marin odczuł znaczną ulgę.
- Widzisz, musimy importować prawie wszystko, z wyjątkiem żywności - ciągnął Hafner.
- To długa droga i trudny transport, więc powinniśmy korzystać z wszystkiego, czego planeta
może dostarczyć. Potrzeba nam ropy. W ruch puścimy mnóstwo kół i kółek, a każde z nich
wymaga przecież smarów. W swoim czasie uruchomimy produkcję syntetyczną, ale chwilowo
musimy szukać choćby średnio wydajnych naturalnych złóż.
- Zakładasz, że geologia Feliksy jest zupełnie podobna do ziemskiej?
- Czemu nie? - Hafner machnął ręką. - Feliksa to po prostu bardziej udana bliźniacza
siostra Ziemi.
Czemu nie? Marin pomyślał, że powierzchnia nie świadczy o niczym. Feliksa zdaje się
przypominać Ziemię, ale czy rzeczywiście aż tak dalece? Cóż, nastręcza się dobra sposobność,
by zbadać dzieje planety.
Hafner wstał.
- Jak tylko zechcesz, technik zapozna cię z sondą. Daj mi znać przed odjazdem.
W istocie rzeczy sonda nie była sondą. Nie poruszała z miejsca ani grama warstw
zewnętrznych lub skały. Pozwalała jednak zaglądać pod powierzchnię do każdej głębokości. Był
to pojazd gąsienicowy, wystarczająco duży, by człowiek mógł w nim żyć przez tydzień bez
szczególnych niewygód.
Sama sonda składała się z ogromnego ultradźwiękowego generatora i urządzenia
kierującego wiązkę promieni w głąb planety. To był nadajnik. Zasadniczą część odbiornika
stanowiły wielkie soczewki dźwiękowe, które chwytały wiązki promieni załamanych na
dowolnej głębokości i po przetworzeniu na energię elektryczną rzucały je w formie wizji na
ekran.
Głębokość dziesięciu mil dawała obraz mętny, lecz wystarczająco przejrzysty, by
wyrobić sobie pojęcie o ogólnej strukturze pokładu. Na głębokości trzech mil było lepiej. Sonda
mogłaby uchwycić dźwiękowe odbicie spoczywającej tam monety i przetworzyć je w obraz, na
którym nawet data byłaby wyraźna.
Sonda stanowiła dla geologa to, czym dla biologa był mikroskop, a Dano Marin, jako
biolog, potrafił ocenić należycie jej znaczenie.
Rozpoczął pracę od cypla półwyspu i zakosami posuwał się w kierunku przesmyku.
Metodycznie badał teren, a nocami sypiał w pojeździe. Rano trzeciego dnia zaobserwował ślady
ropy, a około południa zdołał zlokalizować główne pole.
Powinien był wrócić zaraz, lecz po odkryciu ropy mógł sobie pozwolić na swobodniejsze
badania. Rozpoczął przegląd od powierzchni i sięgał coraz głębiej i głębiej.
Wyniki przedstawiały się odwrotnie, niż należało oczekiwać. Warstwy do głębokości
niewielu stóp obfitowały w pozostałości głównie czterech znanych gatunków ssaków. Zwierzę
przypominające wiewiórkę oraz drugie, trawożerne i znacznie większe, były pierwszymi
mieszkańcami lasów. Na równinach żyły dwa pozostałe gatunki, odpowiadające wymiarami
zwierzętom leśnym.
Pod warstwami powierzchniowymi, pokrywającymi w przybliżeniu dwadzieścia tysięcy
lat, nie było żadnych śladów życia zwierzęcego. Pojawiały się znów dopiero na głębokości
odpowiadającej ziemskiemu okresowi późnowęglowemu i świadczyły o występowaniu zwierząt
typowych dla tej epoki. Na wspomnianej głębokości i niżej dzieje Feliksy były podobne do
dziejów Ziemi.
Zaskoczony biolog przeprowadził sondowanie w kilkunastu odległych od siebie
punktach. Wszędzie stwierdził to samo: pozostałości z ostatnich dwudziestu tysięcy lat i nic z
okresu mniej więcej stu milionów. Głębiej nietrudno było odkryć ślady normalnego rozwoju.
A zatem, z grubsza licząc, sto milionów lat temu coś jedynego w swoim rodzaju
wydarzyło się na Feliksie. Co to być mogło?
Piątego dnia sygnał radiowy przerwał tok badań.
- Tu Marin. Słucham - przełączył aparat na odbiór.
- Jak prędko zdążysz wrócić?
Spojrzał na fotomapę.
- Za trzy godziny. Dwie, jeżeli się pośpieszę.
- Lepiej za dwie. Nie żałuj benzyny.
- Znalazłem ropę. Ale co się stało? - Wolę ci to pokazać. Pogadamy na miejscu.
Marin niechętnie zwinął aparaturę i ruszył w drogę powrotną. Jechał prosto, nie
zwracając uwagi na teren. Błoto tryskało wysoko spod gąsienic. Zwierzęta umykały z
wrzaskiem. Mniejsze laski omijał, przez większe sunął na przełaj, zostawiając za sobą
spustoszenie.
Gwałtownie zatrzymał sondę na skraju osady. Cały ruch koncentrował się wokół
magazynu. Lekkie ciężarówki wjeżdżały tam i wyjeżdżały, transportując zapasy na pobliski plac,
oczyszczony i starannie przygotowany. W kącie magazynu Marin odszukał komendanta zajętego
rozmową z inżynierem.
Hafner zwrócił się do biologa.
- Twoje myszy podrosły, Dano.
Marin spojrzał na podłogę, gdzie leżał kot-robot. Przyklęknął, aby go obejrzeć. Stalowy
szkielet był zgnieciony, połamany, skóra z mocnego, grubego plastyku zdarta. Precyzyjny
mechanizm zmienił się w bezkształtną miazgę.
Wokół kota leżało dwadzieścia, może trzydzieści niezwykle dużych szczurów. Kot
walczył niewątpliwie. Trupy jego przeciwników nie miały głów, były wypatroszone, poszarpane
straszliwie. Widocznie jednak szczury zwyciężyły dzięki przewadze liczebnej.
Instytut Badań Biologicznych stwierdził, że na Feliksie nie ma szczurów. Miało też nie
być myszy. Skąd ta omyłka?
Biolog wstał z klęczek.
- Jak myślisz sobie poradzić? - zapytał.
- Zbudujemy nowy magazyn o monolitycznych ścianach i podłodze na dwie stopy grubej.
Przeniesie się tam wszystkie zagrożone materiały.
Biolog skinął głową. Sposób wydaje się skuteczny, chociaż musi pochłonąć wiele czasu i
energii - całą energię świeżo uruchomionego reaktora jądrowego. Wszelkie inne budowy zostaną
na razie przerwane. Nic dziwnego, że Hafner ma zatroskaną minę.
- A może jednak skonstruować więcej kotów? - zaproponował Marin. Komendant
uśmiechnął się krzywo.
- Nie było cię, kiedy otworzyliśmy wrota. Magazyn roił się od szczurów. Ile robotów
dałoby im radę? Pięć? Piętnaście? Nie wiem. W każdym razie inżynier twierdzi, że mamy
materiał tylko na trzy koty. Tego, co tutaj leży, niepodobna wyremontować ani nawet
wykorzystać na części.
Marin pomyślał, że nie trzeba inżyniera, by wydać taką opinię.
- Gdybyśmy chcieli zbudować więcej kotów - ciągnął Hafner - musielibyśmy rozebrać
mózg elektronowy, który pracuje w pojeździe kosmicznym. Na coś takiego stanowczo nie
pozwolę.
Oczywiście! Pojazd kosmiczny to jedyny środek łączności z Ziemią do czasu przybycia
następnej ekspedycji.
Żaden komendant przy zdrowych zmysłach nie mógł zgodzić się na takie rozwiązanie.
Marin zastanawiał się, dlaczego Hafner polecił mu wrócić. Czy po prostu chciał go
zaznajomić z sytuacją?
Hafner jak gdyby odgadł myśli biologa.
- W nocy - podjął - oświetlimy reflektorami zapasy przeniesione z magazynu. Wystawi
się też uzbrojone warty do czasu, kiedy będziemy mogli umieścić żywność w nowym budynku.
Zajmie to około dziesięciu dni. Tymczasem dojrzeją szybko wegetujące plony. Domyślasz się,
że szczury zaraz się na nie rzucą. Trzeba zabezpieczyć naszą przyszłą żywność, musisz więc
uaktywnić swoje zwierzęta. i - Jak to? - zdziwił się biolog. - Przepisy zabraniają wypuszczania
jakichkolwiek zwierząt na teren planety przed ostatecznym zakończeniem badań nad
możliwościami złych skutków.
- To potrwa dziesięć, może dwadzieścia lat. Sytuacja jest alarmowa. Ja przejmę
odpowiedzialność na piśmie, jeżeli sobie życzysz.
Marin był stanowczo przeciwny. Bał się powtórzenia plagi królików w Australii czy też
historii planety opanowanej przez ślimaki. Jednakże nie miał wyboru.
- Obawiam się, że to nie jest sposób na szczury takiej i wielkości - bąknął.
- Masz hormony. Możesz je zastosować. Hafner odwrócił się i zaczął omawiać z
inżynierem szczegóły przyszłej budowy.
Marin polecił zebrać martwe szczury i przechować w zamrażalni celem przeprowadzenia
dokładnych badań.
Następnie udał się do laboratorium - pracował nad metodą postępowania ze zwierzętami
domowymi, które przywieźli koloniści. Zastosował pierwsze zastrzyki i bacz nie obserwował
swe obiekty do czasu, gdy ustąpił wstrząs początkowej fazy wzrostu. Upewniwszy się, że życiu
pacjentów nie grozi niebezpieczeństwo, podjął dalsze zabiegi.
Z kolei zajął się szczurami. Zastanawiające były różnice ich wymiarów, występujące
również i w budowie wewnętrznej. Szczury posiadały normalne organy, które jednak różniły się
między sobą znacznie. Uzębienie też było niejednolite. To potężne kły tkwiły w
nieproporcjonalnie drobnych szczękach, to miniaturowe ząbki nie pasowały do silnie rozwiniętej
struktury kostnej. Dotychczas Marin nie zetknął się nigdy z gatunkiem równie niezwykłym.
Kiedy rozpoczął mikroskopowe badania tkanek i zestawił wyniki, stwierdził mniejsze
rozbieżności. Osobniki różniły się pod tym względem nie tak wyraźnie, lecz wystarczająco, by
budzić zdziwienie. Tyczyło to szczególnie komórek reprodukcyjnych.
Pod wieczór biolog odczuł raczej, niż usłyszał ledwie uchwytny szelest maszyn
budowlanych. Wyjrzał z laboratorium i zobaczył ulatujące w górę kłęby dymu. Po wypaleniu
roślinności dym niezwłocznie opadł. Tylko powietrze wibrowało nadal od gorąca.
Magazyn budowano na wzgórzu. Drobne zwierzątka buszujące w trawie zaatakowały
najwrażliwsze miejsce: zaopatrzenie w żywność. Wobec tego wszelka roślinność zniknęła z
placu przyszłej budowy. Nie pozostało ani źdźbła murawy.
Teriery. W przeszłości były to psy łowne okresu rolnictwa. Mały wzrost wyrównywały
zaciekłością w bojach z gryzoniami. Posługiwano się nimi ongi na polach i w spichlerzach, a
przez krótki czas pełniły podobne zadania. na nowo kolonizowanych planetach, gdzie warunki
były zbliżone do ziemskich.
Koloniści przywieźli ze sobą teriery. Były one nadal zwinne i usposobione wrogo do
gryzoniów, lecz już nie małe. Marin dokonał nie lada dzieła - psy zachowały szybkość ruchów i
energię, osiągając przy tym wzrost doga.
Szczury przeniosły się tymczasem na uprawy szybko-wegetujących plonów. Odmiany te
wyhodowano specjalnie na użytek kolonistów. Zbiór odbywał się w niewiele tygodni po
zasiewie. Po czterokrotnym wykorzystaniu zasoby gleby wyczerpywały się doszczętnie, co nie
miało znaczenia w początkowym okresie życia na nowej planecie, obfitującej w urodzajne
tereny.
Powódź szczurów zalewała pola, wypuszczono więc psy. Uganiały się wśród roślinności,
polowały. Skok, kłapnięcie zębami, jeden ruch głowy i - szczur leżał z pogruchotanymi kośćmi,
a pies szukał kolejnej ofiary.
Po całych dniach teriery myszkowały na polach i mordowały. Wieczorem wracały do
osady, wyczerpane i zbroczone krwią - zazwyczaj nie własną. Marin ładował je antybiotykami,
bandażował rany, odżywiał dożylnie, a nieuleczalnie okaleczone zabijał podczas snu. Rano
budził psy zastrzykami podniecającymi i - wzmocnione - wyprawiał do walki.
Przed upływem dwóch dni szczury zorientowały się, że nie sposób żerować za dnia. W
zmniejszonej liczbie atakowały pola nocą. Wspinały się na łodygi, obgryzały kłosy, niszczyły
jarzyny. Koloniści zainstalowali reflektory.
Godzinę przed zmierzchem biolog zwołał psy i uśpił zastrzykami. Obudzone tak samo po
nastaniu ciemności, poszły ku polom chwiejąc się na nogach. Ożywił je dopiero zapach
szczurów. Były równie zawzięte jak zwykle, chociaż mniej zwinne.
Szczury nadciągnęły z sąsiednich łąk, nie - jak dotychczas w pojedynkę czy po kilka.
Przyszły gromadą. Piszcząc, szeleszcząc trawą postępowały w stronę pól. Marin nie widział nic,
lecz słyszał wyraźnie. Kazał oświetlić teren wielkimi reflektorami.
Szczury zatrzymały się, oślepione. Piszczały kręcąc się w miejscu. Psy zaczęły drżeć i
skomleć; Marin powstrzymał je na razie i wypuścił dopiero, gdy gryzonie wznowiły pochód.
Teriery ruszyły naprzód, lecz nie ważyły się zaatakować głównej masy. Chwytały maruderów,
zmuszając przeciwnika do zacieśniania szyków, co z kolei zapewniało szczurom
bezpieczeństwo.
Naturalnie można byłoby spalić zwartą kolumnę gryzoniów, lecz koloniści nie posiadali
odpowiedniego sprzętu, a sprowadzenie go trwałoby lata. Ponadto użycie ognia zagroziłoby
zbiorom, które należało uchronić za wszelką cenę. Pozostawały tylko psy.
Formacja szczurów rozbiła się na skraju upraw. Zwierzęta maszerowały zwarcie w
obliczu wspólnego nieprzyjaciela, ale w bliskości żeru zapomniały o jedności i rozproszyły się
nieopatrznie. Głód okazał się potężnym wrogiem solidarności. Psy skoczyły do walki - łowiły
wygłodzone gryzonie, uśmiercając jednego po drugim.
Nim nastał dzień, plaga minęła.
W następnym tygodniu koloniści zebrali plony i przygotowawszy żywność do
magazynowania, rozpoczęli zaraz kolejny zasiew.
Marin siedział w laboratorium, próbował analizować sytuację. Kolonia przeżywała
kryzys po kryzysie - wszystkie w zakresie wyżywienia. Poszczególne krytyczne momenty nie
były groźne, lecz razem wzięte - mogły wieść do zguby. Tak czy inaczej, ekspedycji brakowało
sprzętu niezbędnego do zagospodarowania Feliksy.
Wina zdawała się leżeć po stronie Instytutu Badań Biologicznych, który nie wykrył plag
zagrażających zapasom żywności. Komendant może mówić, co chce. Instytut pracuje sprawnie.
Jeżeli stwierdził, że na Feliksie nie ma myszy ani szczurów, musiało ich nie być w czasie
prowadzenia badań.
Nasuwa się pytanie, skąd mogły przyjść i w jaki sposób?
Biolog siedział zapatrzony w ścianę. Roztrząsał w myślach hipotezę po hipotezie. Ze
ściany przeniósł wzrok na klatkę z Wszystkożernymi - zwierzętami leśnymi rozmiarów
wiewiórki. Był to gatunek najliczniejszy na Feliksie, stanowił więc widok powszedni dla oka
kolonisty.
Niemniej jednak Wszystkożerne zasługiwało na uwagę większą, niż Marin był w stanie
sobie zrazu uprzytomnić. Brzydkie, niepozorne, mogło wszakże być najważniejszym
stworzeniem, jakie człowiek napotkał na wielu opanowanych światach. Im dłużej Marin patrzył,
tym bardziej się umacniał w swoich domysłach.
Do zmroku siedział spokojnie, bez ruchu. Przyglądał się bacznie. Wreszcie
Wszystkożerne podjęły normalne działanie. Normalne? Ten wyraz nie pasował do Feliksy.
Seans w laboratorium udzielił jednej odpowiedzi. Biolog potrzebował drugiej.
Odgadywał ją, lecz wymagała dalszych badań, uzupełniających danych.
Troskliwie instalował swój sprzęt na krańcach osady. Pewien czas spędził w sondzie, na
porównaniach z wynikami wstępnymi. To uzupełniło obraz. Kiedy upewnił się ostatecznie,
poszedł do Hafnera.
Komendant był pogodny, jak gdyby stanowił wierne odbicie łatwości, z jaką kolonia
wypełnia jedno zadanie po drugim.
- Siadaj - powitał gościnnie Marina. - Zapalisz? Biolog usiadł, sięgnął po papierosa.
- Myślę, że chętnie wysłuchasz, skąd wzięły się myszy - zaczął.
- Już nam nie dokuczają - uśmiechnął się Hafner.
- Odkryłem także pochodzenie szczurów.
- Iz nimi koniec. Wszystko idzie jak z płatka. Przeciwnie, pomyślał Marin zastanawiając
się nad właściwym wstępem.
- Feliksa - odezwał się wreszcie - ma klimat i topografię typu ziemskiego. Przynajmniej
od dwudziestu tysięcy lat. Znacznie dawniej, plus minus sto milionów lat temu, również
przypominała Ziemię z analogicznej epoki.
Na twarzy komendanta spostrzegł wyraz uprzejmego zainteresowania, właściwego
komuś, kto słucha rzeczy oczywistych. Tak! Przesłanki są oczywiste, ale nie da się tego
powiedzieć o wnioskach.
- W okresie między stoma milionami a dwudziestoma tysiącami lat temu coś się działo na
Feliksie - ciągnął Marin. - Nie znam istoty tych procesów. Należą one do historii kosmosu, może
więc nie przenikniemy ich nigdy. Mogły to być fluktuacje Słońca, zakłócenie równowagi sił we
wnętrzu planety albo spotkanie z chmurą pyłu międzygwiezdnego o zmiennym zagęszczeniu.
Tak czy inaczej, klimat Feliksy uległ zmianie. Zmienił się z niepojętą gwałtownością i nadal
przejawiał wahania. Przed mniej więcej stoma milionami lat Feliksę porastały lasy węglorodne.
Żyły wśród nich olbrzymie gady przypominające dinozaura i bardzo małe ssaki. Pierwsza wielka
zmiana zmiotła dinozaura, podobnie zresztą jak na Ziemi. Nie wyginął jednak pierwotny
protoplasta naszych Wszystkożernych - zwierzę, które potrafiło przystosować się do nowych
warunków.
Chciałbym dać ci jakie takie pojęcie, na czym polegały raptowne zmiany klimatyczne.
Otóż przez pewien czas dany obszar stanowił pustynię, następnie przeobrażał się w dżunglę. Z
kolei powstawał lodowiec, a kiedy ustępował, cykl zaczynał się od nowa, i to z najbardziej
zaskakującymi różnicami. Wszystko to mogło nastąpić... powiem raczej: następowało - w
okresie życia jednego osobnika z gatunku Wszystkożernych. Zjawiska powtarzały się cyklicznie.
Przez, z grubsza licząc, sto milionów lat stanowiły normalne warunki bytu na Feliksie; warunki
nie sprzyjające oczywiście zachowaniu skamienielin i innych pozostałości.
Hafner zrozumiał, zaczął zdradzać niepokój.
- Powiadasz, że wahania klimatyczne ustały nagle dwadzieścia tysięcy lat temu. Czy
mogą się powtórzyć?
- Nie mam pojęcia - wyznał szczerze biolog. - Zapewne można by to sprawdzić... gdyby
sprawa okazała się interesująca.
Hafner zmarszczył czoło.
- Jest interesująca, nawet bardzo - powiedział. Dano Marin przyznał mu w duchu rację.
- Chodzi o to, że przetrwanie było trudne. Ptaki mogły szukać bardziej sprzyjającego
klimatu, więc migrowały. Zachowało się sporo ich gatunków. Ale tylko jeden gatunek ssaków
zdołał się uchronić.
- Coś tu nie gra - wtrącił Hafner. - Są przecież cztery gatunki: w rozmiarach od wiewiórki
do bawołu.
- Jeden gatunek - powtórzył z naciskiem Marin.. - Należą do niego wszystkie ssaki. Jeżeli
polepszają się warunki bytowania dla zwierząt dużych, małe rozrastają się. I odwrotnie. W razie
niedostatku odpowiedniej żywności następne pokolenie kurczy się, przystosowuje do nowych
warunków. Pokolenie takie może powstać, jak się zdaje, zdumiewająco szybko.
- Myszy... - zaczął wolno Hafner.
- Myszy nie było na Feliksie, kiedy wylądowaliśmy tutaj - dokończył jego myśl Marin. -
Narodziły się z Wszystkożernych wielkości wiewiórki.
Komendant przytaknął skinieniem głowy.
- A szczury? - zapytał.
- To kolejny większy kaliber.
Hafner był człowiekiem praktycznym, wyszkolonym do administrowania kolonią. W
świecie koncepcji czuł się niepewnie.
- Więc te mutacje - zaczął. - Sądziłbym... Biolog uśmiechnął się półgębkiem.
- Na Ziemi byłyby to mutacje. Tutaj występuje tylko normalne przystosowanie drogą
ewolucji. Nie mówiłem ci nigdy, ale Wszystkożerne, które na pozór mogłyby uchodzić za
zwierzęta ziemskie, nie posiadają genów ani chromosomów. Bez wątpienia występuje u nich
dziedziczność, lecz w jakiej formie - nie wyobrażam sobie. W każdym razie reagują na warunki
zewnętrzne szybciej niż jakikolwiek żywy organizm, z którym zetknęliśmy się dotychczas.
- Innymi słowy, nigdy nie uwolnimy się od różnych plag - rzucił posępnie Hafner. -
Chyba że oczyścimy planetę z wszelkiego życia zwierzęcego.
- Myślisz o pyle radioaktywnym? - zapytał biolog. - Życie zwierzęce na Feliksie
wytrzymało gorsze kataklizmy. Hafner wziął pod uwagę przeciwną alternatywę.
- Może należałoby opuścić planetę, pozostawić ją zwierzętom?
- Za późno - westchnął biolog. - Te zwierzęta będą wkrótce na Ziemi, na wszystkich
innych zamieszkałych planetach.
Komendant zmierzył Marina zatroskanym wzrokiem. W jego wyobraźni zarysował się
ten sam obraz. Na Feliksę wyprawiono trzy pojazdy kosmiczne. Jeden został z kolonistami, jako
ostateczny środek ratunku na wypadek nieprzewidzianych okoliczności. Dwa wróciły na Ziemię,
by zameldować, że sprawy układają się pomyślnie, i zażądać nowych dostaw. Na statkach tych
odleciały również okazy miejscowej fauny.
Klatki były mocne, ale najmniejsze egzemplarze mogły wymknąć się między prętami,
zagnieździć się w komorach ładunkowych pojazdu.
Nie można było zrobić nic, aby zatrzymać statki. A skoro wylądują na Ziemi... Biologom
nie nasuną się żadne podejrzenia. Przynajmniej na razie. Najpierw pojawi się nowa odmiana
szczurów. Wiadomo - mutacja. Nikt nie skojarzy tej nowej odmiany z okazami dostarczonymi z
Feliksy.
- Musimy zostać - powiedział Marin. - Musimy prowadzić badania tutaj, w środowisku
najwłaściwszym.
Wyobraził sobie olbrzymie kompleksy budowli ziemskich. Kosztowały za dużo, by je
zburzyć, a następnie wznieść nowe, zabezpieczone przeciwko pladze. Niepodobna też
ewakuować z Ziemi bilionów ludzi na okres trwania robót.
Feliksa - gigantyczne laboratorium, nie kolonia. Człowiek zyskał jedną planetę, a stracił
równowartość dziesięciu, a być może i więcej. Okaże się to po dokładniejszym zbadaniu
zdolności niszczycielskich Wszystkożernych.
Głuchy, zwierzęcy pomruk zakłócił lok myśli biologa. Hafner odwrócił się gwałtownie,
spojrzał w stronę okna. Zacisnął wargi, szeroko otworzył oczy. Porwawszy ze ściany strzelbę
wybiegł. Marin pośpieszył za nim.
Komendant zmierzał w kierunku pól, gdzie dojrzewały kolejne plony szybko
wegetujących roślin. Na szczycie wzgórka zatrzymał się raptownie, przyklęknął. Obrócił tarczę
na “pełny ładunek”, zmierzył i wystrzelił. Pośród zieleni przemknęła brunatna, dymiąca smuga.
Za wysoko.
Komendant wycelował uważniej. Padł drugi strzał. Ładunek trafił zwierzę w przednią
łapę. Podskoczyło wysoko i upadło martwe, zwęglone.
Po chwili dwaj mężczyźni stanęli nad okazem upolowanym przez Hafnera. Pomijając
brak pręg, stanowił wierną podobiznę tygrysa. Komendant dotknął go szpicem buta.
- Tępimy szczury w magazynie, więc przenoszą się na pola - mruknął. - Na polach
szczujemy je psami, więc wydają na świat tygrysy.
- Mniejszy z nimi kłopot niż ze szczurami - powiedział Marin. - Do tygrysów można
strzelać.
Pochylił się nad rozszarpanym psem, przy którego zwłokach zobaczyli olbrzymiego kota.
Ze zboża wyszedł skomląc drugi pies. Był bojowy, odważny, ale nie mógł sprostać
wielkiemu drapieżnikowi. Teraz skowyczał liżąc po pysku martwą sukę.
Biolog podniósł zmasakrowane zwłoki i ruszył w stronę laboratorium.
- Nic nie pomożesz - rzucił posępnie Hafner. - Suka nie żyje.
- Ale szczenięta żyją i będą bardzo potrzebne. Szczury nie znikną dlatego tylko, że
pojawiły się tygrysy.
Głowa psa zwisała bezwładnie z ramienia Marina, krew przesiąkała ubranie. Hafner szedł
pod górę za biologiem.
- Jesteśmy tutaj od trzech miesięcy - odezwał się po chwili. - Psy puściliśmy w pole przed
dwoma miesiącami. A przecież tygrys jest zupełnie dojrzały. Jak to tłumaczyć?
Marin uginał się pod ciężarem psa. Oto padają wszelkie pojęcia, które wyrobił sobie jako
biolog. Co wyjaśnia ewolucja? To historia rozwoju życia organicznego w określonym świecie.
Poza jego granicami może nie mieć zastosowania.
Człowiek nie wie wszystkiego nawet o sobie samym. W świadomości istnieją ciemne
plamy, nad którymi teoretyczna wiedza może jedynie przejść do porządku dziennego.
Narodziny są prostą sprawą. Zdarzają się na niezliczonych planetach. Płochliwe
trawożerne, groźne drapieżniki, rozmaite najdziwaczniejsze potwory wydają na świat młode.
Proces powtarza się nieustannie. Młode rosną, dojrzewają i parzą się z kolei.
Marin przypomniał sobie wieczór w laboratorium. Naturalnie odkrycie było dziełem
przypadku. Mógł przecież znajdować się gdzie indziej - nie zaobserwowałby niczego. Co by się
wówczas stało? Wiedziałby jeszcze mniej, niż wie obecnie.
Z powagą wyjaśnił Hafnerowi:
- W tym przypadku zdolność przetrwania jest zadziwiająco duża, a różnice wymiarów
znaczne. Widocznie młode nie muszą wcale być młodymi. Przychodzą na świat jako osobniki
dorosłe, całkowicie wydolne.
Mimo pewnego ograniczenia tempa kolonia rozwijała się nadal. Szybkość wegetacji
nieco zwolniono. Przystąpiono do upraw bardziej zróżnicowanych. Budowano nowe magazyny,
obszerniejsze, co ułatwiało częste kontrole.
Szczenięta żyły - dorosły w ciągu roku. Po stosownej tresurze wypuszczono je na pola,
gdzie przyłączyły się do innych psów. Walka ze szczurami trwała i mimo pokaźnych szkód
dawała zamierzone rezultaty.
Wszystkożerne zaczęły zdradzać apetyt na instalacje elektryczne. Jedyną na to radę
stanowiło nieustanne trzymanie urządzeń pod napięciem. Ale i tak zakłócenia w dopływie prądu
trafiały się często i trwały do czasu zlokalizowania krótkiego spięcia i usunięcia spopielało]
padliny. Pojazdy parkowano pod strażą albo w stosownie zabezpieczonych garażach. Plaga nie
przybierała na sile, ale i nie można jej było zwalczyć.
Masowe ataki tygrysów były o tyle mniej kłopotliwe, że duże zwierzęta stanowiły łatwy
cel dla strzelców. Żerowały one jednak również nocą, koloniści musieli więc strzec osady przez
dwadzieścia cztery godziny. Tam gdzie nie docierało światło, działały promienie infraczerwone,
pod wpływem których tygrysy ginęły natychmiast. Z wyjątkiem pierwszej ofiary nie utracono
ani jednego psa.
Tymczasem drapieżniki podlegały niedostrzegalnym zmianom. Na pozór były rosłe, lecz
w miarę tępienia Marin obserwował zdumiewający objaw. Ich organy wewnętrzne stawały się
stopniowo coraz mniej dojrzałe.
Ostatni badany tygrys odpowiadał budową wewnętrzną nowo narodzonemu szczenięciu.
Maleńki żołądek był przystosowany do trawienia raczej mleka niż mięsa. Sposób, w jaki
dostarczał energii napędowej dla kolosalnych mięśni, graniczył z cudem.
Był to ostatni upolowany tygrys. Napaści ustały.
Czas mijał i nie działo się nic nowego. Pojazd kosmiczni cywilizacja czy też znikoma jej
cząstka, reprezentowana przez kolonię, zwyciężyły gatunek, który Marin począł nazywać w
myślach Wszechzwierzęciem. Wszystkożerne przetrwały kataklizmy przeszłości, były jednak
bezradne w warunkach jeszcze surowszych.
Tak się przynajmniej zdawało.
Trzy miesiące przed spodziewanym przybyciem następnych kolonistów dała znać o
sobie, nowa odmiana. Na polach pojawiły się zniszczenia. Nie mógł w grę wchodzić tygrys -
zwierzę mięsożerne - ani szczur, gdyż kłosy były łuskane w sposób nietypowy dla gryzonia.
Nie chodziło o żywność, której rezerwy pokaźnie wzrosły. Jeżeli jednak zagrażała nowa
plaga, należało opracować metodę jej zwalczania. Im szybciej zostanie rozpoznane nowe
zwierzę, tym łatwiej będzie sobie z nim poradzić.
Psy nie przydawały się na nic. Szkodnik, którego nie atakowały, a nawet, jak się zdaje,
nie potrafiły zwietrzyć, buszował wśród pól.
Kolonistów znowu zmobilizowano do służby wartowniczej. Przez tydzień patrolowali
pola, lecz zwierzę wymykało się skutecznie, nawet nie dostrzeżone.
Hafner wzmocnił straże i na polu najbardziej pustoszonym kazał zainstalować system
alarmowy. Zwierzę odkryło widać zagrożenie, gdyż przeniosło się w inne miejsce.
W dwa dni później alarm zabrzmiał na krótko przed świtem.
Marin i Hafner spotkali się na skraju osady. Obydwaj mieli strzelby. Szli pieszo, aby
odgłos jakiegokolwiek pojazdu nie spłoszył szkodnika. Okrążyli pole, chcąc ubezpieczyć je od
przeciwległej strony. W obozie zarządzono ostre pogotowie. W razie potrzeby pomoc miała
nadejść niezwłocznie.
Cicho szli przez zarośla. Zwierzę żerowało na polu - niezbyt hałaśliwie, lecz tak, że
można je było słyszeć.
Psy nie szczekały.
Postępowali wolno, krok za krokiem. Błękitne słońce Feliksy wzeszło i nagłym blaskiem
spowiło szkodnika. Hafner opuścił rękę, w której trzymał strzelbę. Po chwili Jednak zacisnął
zęby i zmierzył.
Marin podniósł dłoń ostrzegawczym ruchem.
- Nie strzelaj - szepnął.
- Ja jestem komendantem - burknął Hafner. – To niebezpieczny szkodnik.
- Niebezpieczny - przyznał biolog nie podnosząc głosu. - Dlatego właśnie nie strzelaj.
Trudno sobie wyobrazić, jak bardzo jest niebezpieczny.
Hafner zawahał się, Marin zaś mówił dalej:
- Wszystkożerne nie mogły funkcjonować w nowym środowisku, więc wydały na świat
myszy, a kiedy zażegnaliśmy i to niebezpieczeństwo, pojawiły się szczury. Opanowaliśmy i tę
plagę, wówczas wystąpiły tygrysy. Walka przeciwko nim okazała się najłatwiejsza, wobec czego
Wszechzwierzę uspokoiło się na pewien czas. Ale nie dało za wygraną. Powstała następna
forma, którą widzisz przed sobą. Wyprodukowanie jej trwało dwa lata. Rozumiesz? A na Ziemi
trzeba było milionów lat!
Hafner nie opuścił strzelby i najwidoczniej nie myślał tego zrobić. Pieścił wzrokiem
przyrządy celownicze.
- Czy ty nic nie rozumiesz? - nacierał dalej Marin. - Nie zdołamy zniszczyć
Wszechzwierzęcia. Jest już, na Ziemi i na innych planetach. Żeruje w magazynach wielkich
miast. Z powodzeniem udaje szczura. Od wieków nie możemy zwalczyć własnych, ziemskich,
szczurów, jakim więc cudem moglibyśmy wytępić te?
- Tym bardziej należy rozpocząć zaraz - rzucił szorstko Hafner.
Marin szarpnął w dół strzelbę komendanta.
- Czy ich szczury są lepsze od naszych? - podjął głucho. - Czy ich plaga pokona naszą,
okaże się mocniejsza? A może zawrą rozejm, zjednoczą się, skrzyżują i wspólnie poprowadzą z
nami wojnę? To nie jest wykluczone. Wszechzwierzę może zastosować i taką metodę – jeżeli
krzyżowanie wzmocni siłę przetrwania. Jeszcze nic nie rozumiesz? Działa tu prawo postępu. Po
tygrysie - zjawiło się to! Jeżeli zawiedzie nowy szczebel ewolucji, jeżeli zniszczymy to
stworzenie, co narodzi się w kolejnej fazie? Sądzę, że istota, z którą nie będziemy w stanie
współzawodniczyć. Rozumiesz? Czemuś, co nastąpi po tym, wolałbym nie stawiać czoła.
Zwierzę usłyszało głosy. Podniosło głowę, rozejrzało się dokoła. Po chwili cofnęło się
bez pośpiechu i odeszło w stronę najbliższego zagajnika.
Biolog wyprostował się, zawołał z cicha. Zwierzę umknęło między drzewa i czujnie
przystanęło w ich cieniu.
Hafner i Marin odłożyli strzelby. Ramię w ramię zbliżali się wolno do lasku. Ręce mieli
rozłożone na znak, że nie posiadają broni.
Zwierzę wyszło im na spotkanie. Było nagie. Nie zdążyło jeszcze wymyślić odzieży. Nie
miało również broni. Zerwało z drzewa ogromny biały kwiat i niosło go przed sobą na znak
pokoju.
- Ciekaw jestem szczegółów - powiedział Marin. - Wydaje się dorosłe, nie może jednak
być całkowicie dojrzałe. Chciałbym zobaczyć jego wewnętrzne organy.
- Mnie niepokoi bardziej to, co ma w głowie - podchwycił Hafner posępnym tonem.
Zwierzę było łudząco podobne do człowieka.