Jezierski Michał
OSTATNIA MIŁOŚĆ OSTATNIEGO KRÓLA
DWÓR SZLACHECKI
Hrabiemu
Stanisławowi Rzewuskiemu
pamiątka
od krewnego i przyjaciela.
Za panowania Stanisława Augusta naród dzielił się na dwa obozy,
które w ciągłej
były walce z sobą. Monarchiści stanęli przeciw starorepublikańskim
zasadom. —
Uczniowie lunewilskiój szkoły wyśmiewali pauperyzm jezuickich
zakładów.
Dworskość francuska głuszyła szlachecki obyczaj — każda partya do
przeprowadzenia swych celów, nie mogąc znaleźć siły we własnym
narodzie, szukała
poparcia w dworach zagranicznych. Ubóstwienie cudzoziemszczyzny
truło w panach
uczucie narodowości; apatya i ciemnota wyniesiona z panowania
Sasów, czyniła
szlachtę niezdolną do publicznego życia. Panowie dworowali, szlachta
po wsiach
gnuśniała. Mimo to w obu warstwach byli ludzie z gorącem uczuciem
dla kraju,
którzy widząc grożące niebezpieczeństwo
ojczyzny, poświęceniem życia i mienia chcieli śmiertelne ciosy
odwrócić.
Węzły, które dawniej łączyły panów ze szlachtą, za Stanisława
Augusta były
zerwane. Polor i wykwint z rozwolnionemi obyczajami magnatów nie
mógł się
pogodzić z rubasznemi formami szlachty, w której brak wyższej
oświaty
zastępywała wiara, a patryotyzm zamykał się w uszanowaniu
narodowości. Czy w
historyi, czy w dramacie, czy w powieści, gdy nam przychodzi
dotknąć się tej
epoki, ból serce ściska, bo byliśmy zepsuci dawnem powodzeniem,
olśnieni dawną
sławą; spoczywaliśmy na laurach, nie widząc, iż kiedy one zwiędną,
przeistaczają
się w ciernie i ciało ranić muszą. Panowie zgromadzali się w stolicy,
każdy
prowadził politykę na swoją rękę. Panie, rzucone w wir wielkiego
świata, zajęte
dworskiemi intrygami, trwoniły mienie na stroje i bale, otaczały się
gronem
wielbicieli, a upadek niejednej nikogo nie raził, bo cudzoziemski
obyczaj
zacierał wrodzoną skromność naszych niewiast. Szlachta
przesiadywała po
wiejskich dworach, otoczona rezydentami, prawnikami, którzy
schlebiali swym
chlebodaw-
com, gotowi zawsze do bójki, procesu, lub kielicha. Obyczaje jednak
po wsiach
były nieskażone dbałość o utrzymanie gospodarskiego ładu była
wielka, lecz i tu
życie hałaśliwe wrzało, bo wszyscy hulali przed dniem ciężkiej
żałoby.
Aby się bliżej przypatrzeć stosunkom ówczesnego społeczeństwa,
wejdźmy do dworu
pana podstołego Józefa Kałasantego Łąckiego, mieszkającego we
własnej
dziedzicznej wiosce w Sandomierskiem. Wieś Stara-Wola leżała nad
stawem, z poza
drzew owocowych wyglądały bieluchne chaty, na wzgórzu wznosił
się mały kościołek
z porządną plebanią. Ulica, wysadzona staremi lipami, wiodła do
domu dziedzica.
Dwór był obszerny, z wysokim, dwupiętrowym dachem, ganek o
czterech kolumnach,
kilka krzewów przed oknami; za domem ogród owocowy z altaną
powojem okrytą, w
końcu pasieka, a dalej porządne gospodarskie, zabudowania—
wszystko cechowało
zamożność i dbałość nietyle o upiększenie miejscowości, jak pożytek i
wygodę.
Była to ranna pora, pan Józef Kalasanty siedział w swoim pokoju,
palił fajkę i
popijał
kawę, — miał z górą lat pięćdziesiąt, ale czerstwy i barczysty,
czupryna
szpakowata, wąs siwy, oczy żywe, błyszczące, mars na czole, a
uśmiech na ustach,
cechował człeka chociaż silnej woli, lecz dającego się ugiąć długim,
łagodnym
wpływem.
Opodal siedziała kobieta przy krosnach, ubrana w opięty,
grodeturowy, czarny
szlafroczek z kryzą z antularza, w czepcu koronkami obszytym, z pod
którego
wydobywały się czarne pukle, przypruszone siwizną.
Milczeli. Pan podstoli patrzał na kłęby dymu, które z ust wypuszczał,
a pani
Dorota Łącka liczyła z uwagą kratki na deseniu i jedwabiem według
wzoru
hafowała. Pan Józef Kalasanty przerwał milczenie.
— Jejmość wczoraj odebrałaś list od pieszczocha?
— Właśnie mam go przy sobie, aby Jegomości odczytać.
— Pewno prosi o pieniądze.
— Jużci powietrzem żyć nie może.
— Jejmość go psujesz. Wymogliście na mnie, żem pozwolił wyjechać
mu do Warszawy,
niby dla szukania karyery, a ja sądzę,
że dla szlachcica są tylko trzy drogi: żołnierka, stan duchowny, lub
palestra.
Co mu przyjdzie z tych pańskich stosunków, a choćby i królewskiego
dworu.
Chłopiec złajdaczeje, bruki tylko będzie zbijał, a później z pustą
kieszenią, z
zepsutem sercem wróci do domu, aby rodzicom ostatni grosz z
kieszeni wyciągać.
— Jegomość jesteś za surowy i niesprawiedliwy dla Kazia; lubi świat,
bo młody,
ale żadnej zdrożności nie popełnił.
— Ja równie jak i Jejmość chowam dla niego afekt rodzicielski, tylko
wszystko
kunktuję, rozważam, a u kobiet włos długi, rozum krótki. Brata się z
panami,
którzy go wplączą w niebezpieczne kabały. Panie zrobią z niego
jakiegoś
lafiryndę. Dwór nauczy go płaszczyć się przed dygnitarzami, a dąć się
przed
niższymi. Taka karyera nie dla Kazia, który z łaski Boga ma kawałek
chleba,
pochodzi z piastowskich Saryuszów i niczyjej łaski żądać nie ma
potrzeby.
Gdyby słuchał rady Jegomości twój krewniak pan Stanisław Łącki,
nie zostałby
wojewodą sandomierskim. Gdyby wszyscy,
jak ty, zakopali się na wsi, niktby nie otrzymał starostwa.
— Ba, ba, wysokie progi na jego nogi. Gdyby starostwo Kazio mógł
otrzymać, byłby
to casus miraculosus. Wielu wezwanych, a mało wybranych. Każdy
królowi się
podlizuje, bo się oblizuje do starostwa, ale takie łakocie nie dają się
młokosom. Jam stary, mający głos na sejmikach, szczycący się silną
protekcyą,
nie mogłem sobie wyjednać kiepskiego korupeckiego starostwa.
— Bo Jegomość nie trzymał się dworskiej partyi. Co zarzucasz
Kaziowi, będzie to
środkiem jego przyszłej karyery.
— Jeśli Kazio złapie starostwo, będzie Pater periculosus; dla
starostwa można i
podworować. Starostwo to nervus rerum szlacheckiego stanu. Co on
pisze w swoim
liście, niech Jejmość raczy mi przeczytać.
Pani podstolina nałożywszy okulary, wydobywszy list z kieszeni,
powoli czytać
zaczęła :
„Najdroższa i najmilsza moja Mateczko! Łapię wolną chwilę, aby Ci
kilka słów
przesłać".
— Nad czem on tak pracuje, że brakuje mu czasu pisać do
rodziców?— przerwał pod-
stoli.
"Niesłychane u nas dzieją się wypadki, włosy na głowie powstają i z
obawy człek
truchleje".
— Cóż tam? rewolucya! czy znowu porwali króla! — wykrzyknął pan
Łącki.
— Nie przerywaj Jegomość, a słuchaj.
„Król od dwóch tygodni nie okazał się na salonach księżny krajczyny,
przeraziło
ją to bardzo. My wszyscy wiedzieliśmy, że król zdrów i nie był ani u
hr.
Stackelberga, ani u swoich braci i wujów. Cała Warszawa gubi się w
domysłach;
Ryx jeden może wie, ale milczy i uśmiecha się. Gdzie król był, dociec
nie można,
a od tego zawisł los nietylko wielu dworzan, ale może sprowadzić
zmianę całej
polityki. Niepewność wszystkich dręczy, zrozumiesz łatwo droga
Matko, jak ten
krok królewski mnie niepokoi".
— A co mu do tego — przerwał pan Łącki — gdzie król chodzi, ma
się lada błaznowi
opowiadać; napisz mu, aby palca między drzwi nie wkładał.
Podstolina dalej czytała.
„U nas wszyscy się kłócą: król z wujami, ministrowie z sobą, senat z
izbą
poselską, nawet literaci pismem i językiem wspólnie się bodzą. Na
czwartkowym
obiedzie króla, na którym był ksiądz Naruszewicz, ksiądz Wyrwicz,
biskup
Krasicki, szambelan Trembecki, ksiądz Albertrandi, Chreptowicz
podkanclerzy
litewski, ksiądz Podczobut, oprócz tych zwykłych biesiadników kilka
osób było
zaproszonych. Po różnych dyskusyach król podał myśl, aby język
nasz oczyścić z
cudzoziemskich wyrazów i zastąpić je polskiemi. Ksiądz Naruszewicz
siedząc
nieopodal króla, a naprzeciw księdza Wyrwicza, rzekł:
—Mnóstwo cudzoziemskich wyrazów kaleczy nasz język, łatwoby
było je spolszczyć,
naprzykład: Polacy, co tak gracko umieją wypróżniać butelki, dotąd
nie
przekształcili wyrazu „trybuszon", jabym go spolszczył i nazwał
„wyrwiczem".
Wszyscy się śmiać poczęli, a Wyrwicz, poczerwieniawszy z gniewu,
odparł:
— „A jabym kobiety złego prowadzenia nazwał: „Naruszewiczówny".
Żart był za ostry, król zamilkł, nikt śmiać się nie śmiał; mówią nawet,
że
Wyrwicz na czwartkowe obiady nie będzie zapraszany".
— Ja, gdybym był królem — rzekł podstoli — kazałbym mu wstać od
stołu, a będąc
Naruszewiczem, pozwałbym o sacrilegium wniósłbym protest do
nadwornego marszałka
o crimen legis majestatis.
Pani podstolina dalej czytała:
„Na balu u księżnej generałowej ziem podolskich, gdzie się znajdował
król
Jegomość i hr. Stackelberg, a ze znanych piękności: księżna
strażnikowa
Lubomirska, księżna Radziwiłłowa kasztelanowa wileńska, księżna
Sułkowska
generałowa artyleryi, księżna Sapieżyna wojewodzina smoleńska,
księżna krajczyna
Sapieżyna i gospodyni domu księżna generałowa ziem podolskich.
Wszystkie były
tak powabne, że nie można było wyboru między niemi uczynić. Król
wszedł z panem
Rzewuskim marszałkiem nadwornym, otworzył bal kadrylem z panią
generałową ziem
podolskich; jest coś w jej twarzy, co wszystkich do siebie przyciąga.
Naprzeciw
króla hrabia Stackelberg z wojewodziną smoleńską, w trzeciej hrabia
Waldstein z
księżną, strażnikową, w czwartej pan Wielopolski z księżną
Sułkowską. Król
odznaczał się elegancką manierą; gdy skończył, utworzono drugi
kadryl, daleko
liczniejszy, w którym tańczyłem z księżną krajczyną. Nie chwaląc się,
uznano
mnie za najpierwszego tancerza. Hrabia Stackelberg, stojąc obok króla
Jegomości,
przypatrywali się moim misternym krokom i patrząc na mnie coś
zcicha rozmawiali.
Gdym skończył, król mnie przywołał do siebie i rzekł:
— „Zachwyciłeś mnie Waćpan swoją zręcznością, życzyłbym sobie,
abyś prowadził
tańce na zamku; aby ci dać do tego prawo, mianuję cię naszym
szambelanem".
Skłoniłem się najuniżeniej królowi, przy klęknąwszy ucałowałem jego
piękną ręk i
z rozrzewnieniem podziękowałem za ten za szczyt. Hrabia
Stackelberg dodał po
francusku:
— „Spodziewam się, że Waćpan potrafisz być wdzięcznym królowi
za jego dobroć,
odpłacisz się poświęceniem, gorliwie będziesz
służył i powodował się temu, który najlepiej rozumi dobro waszej
ojczyzny.
Zapewniwszy o mojem ślepem posłuszeństwie, odsunąłem się, długo
nie mogąc wyjść
z zadziwienia, zkąd tak wielką łaskę ściągnąłem na siebie. Matko! syn
twój
szambe-
lanem!"
Łzy radości spłynęły po licu podstoliny i rzekła do męża:
— Widzi Jegomość, że Kazio napróżno czasu nie traci w stolicy i
koszta na niego
łożone sprowadzają mu zaszczyty, a nam pociechę.
— Przyznam się — odrzekł pan Józef Kalasanty — że łaska króla
mnie cieszy, ale
ta nominacya jest trochę upokarzająca; dotąd głową zarabiano na ten
zaszczyt, a
Kazio zdobył go nogami.
— Nie domyślasz się — przerwała podstolina — że wględy pięknej
kraj czyny
zdobyły, mu tę godność.
— I tu mam obawę — odrzekł podstoli— aby ten klucz nie do drzwi
królewskich,
ale do serca krajczyny nie był użyty, a to
kobieta zamężna, a żadnego jeszcze skandalu Bóg w naszym rodzie
nie dopuścił.
— Jegomość zaraz widzi we wszystkiem same skandale, uprzejmość
nie jest
grzechem, grzeczność płaci się grzecznością, cóż dziwnego, że piękne
panie
stolicy wzięły go w swoją opiekę; ich protekcya silniejsza od
hetmańskiej i
kanclerskiej. Słuchaj dalej.
"Król po niejakim czasie usiadł przy księżnie krajczyni i wziąwszy jej
wachlarz,
zasłoniwszy nim twarz swoją, długo mówił; widać, że nie chciał, aby
wyczytano w
jego twarzy, co ucho dosłyszeć nie mogło. W początku krajczyna
słuchała
obojętnie, krótko odpowiadała królowi, widać, że król się
usprawiedliwiał z
długiej swej niebytności, lecz rozmowa szczęśliwie się zakończyła, bo
księżna w
końcu miała rozjaśnione lica, a król rączki ucałował. Z całej duszy
uradował się
z tego pojednania, bo wiem, że krajczy jest mi życzliwą, a dopóki
będzie trwać
jej wpływ na króla, na coraz wyższą karyerę liczyć mogę. I miałem
tego dowód.
Król ciągle siedząc przy niej, dał mi znak ręka abym się przybliżył i
rzekł:
— Ja rządzę krajem, księżna włada sercami, nie wiem kto z nas jest
potężniejszy;
zaszczytu który dziś spotkał Waćpana, byłem tylko wykonawcą, ale
księżna jest
rzeczywistą dawczynią, obowiązkiem jest wiec Waćpana złożyć jej
uniżoną
podziękę. Odrzekłem królowi:
— „Mądrość Najjaśniejszy Panie i piękność zawsze rządzi światem,
przed jedną i
drugą władzą człek czoło uchyla, obu więc potęgom w ich dostojnych
osobach hołd
mój najniższy składam".
Król się uśmiechnął, znać, że mu się podobała moja odpowiedź, a
księżna podała
mi rękę, którą serdeczniem ucałował, i rzekła:
— „Zawsze będziemy dobrymi przyjaciółmi, a wierność jego dla
Najjaśniejszego
Pana będzie ogniwem naszych dobrych nadal stosunków".
Nadeszła księżna generałowa ziem podolskich z hr. Stackelbergem:
delikatność
kazała mi się usunąć".
A wiesz Jejmość — rzekł podstoli—jaką wyprowadzam z tego
konkluzyę, że się u nas
źle dzieje, bo baby króla za nos wodzą. Nie
jest to prognostyk świetnego panowania. Kazio żeby miał rozum,
fladrowałby babom
i królowi, dopóki nie złapie starostwa, a potem powiedziałby im:
„kłaniam
uniżenie" i osiadł w swojej donacyi.
— Widzi Jegomość—odrzekła podstolina— naprzód trzeba było
zapoznać się z
dworskim światem, potem wyjednać sobie urząd choćby dworski,
później gwiazdę św.
Stanisława, dopiero wówczas i o starostwie będzie można pomyśleć.
Napomina o tem
Kazio w swym liście i pisze:
„Co do starostwa, zasiałem pierwsze ziarna mówiłem już o tem z
Ryxem".
— O sancta cruce — krzyknął podstoli — chłopiec zwaryował,
szukać protekcyi u
królewskiego kamerdynera, to hańba dla Saryusza!
— Niech Jegomość się nie irytuje —nie znasz dworu, nie wiesz, że do
króla
łatwiej wejść bocznemi schodami, niż przez paradne podwoje. Spuść
się na Kazia,
on wie co robi.
—- Czym ja zgłupiał, czy wy wszyscy powaryowali — odrzekł pan
podstoli — chyba
świat się przewrócił do góry nogami. Nie tak
trwało za moich czasów; czy ten przewrót wiedzie do pomyślności
kraju, wątpię,
to później się okaże. Odpisz Jejmość Kaziowi, że życzeniem mojem
jest, aby czasu
nie trwonił na bachalach warszawskich i pieniędzy nie tracił, a
złapawszy
starostwo wrócił do domu, a na wydatki poszlij mu odemnie
trzydzieści czerwonych
złotych, to na długo powinno mu wystarczyć.
Pani podstolina podziękowawszy mężowi za jego rodzicielską
troskliwość, wyszła
do siebie i napisawszy długi list do syna, wysłała gońca do Warszawy,
lecz do
trzydziestu czerwonych złotych dodała ze swych oszczędności
dwieście dukatów.
Gdy pan podstoli siedział zadumany marząc o starostwie dla syna,
wszedł pan
komornik Placyd Szuta, koło siedmdziesięciu lat mający, w
migdałowym żupanie,
czarnym pasem podpasany, chudy, zgarbiony, pomarszczony, oczy
tylko błyszczały
przebiegłością. Pod pachą trzymał spory plik papierów; skłoniwszy
się do kolan
podstolego, rzekł.
Przychodzę zdać relacyę z moich czynności.
— Cóż tam mości komorniku?
— W sprawie Pląckowskiego o zaoranie kopca otrzymałem drugą
kondemnatę, wykręca
się jak piskorz, jeszcze go złowić nie mogę, lecz na następnej święto-
Michalskiej kadencyi będziemy mieli dekret solutionis.
— Wiolencyę taką darować nie mogę; Waćpan, panie Szuta,
zbłądziłeś, żeś sprawę
popchnął na drogę cywilną, która izbą kryminalną powinna być
sądzona. Cóż
zrobiłeś komorniku w sprawie z panią Wiercińską? ta baba kością w
gardle mi
stoi; w moim stawie moczy konopie i wszystkie raki mi wytruła;
dodałeś Waćpan w
pozwie, że jej gęsi chodzą mi po polu i paskudząc psują moje
posiewy.
— Niech JW. pan podstoli będzie spokojny, wyliczyłem straty i
dowiodłem, że
postępek był rozmyślny. Sąd nakazał pani Wiercińskiej de noviter
repertis
documentis, choć sprawa się przedłuży, ale po dekrecie executionis
okrągłą sumkę
wycisnę.
— Nie chodzi mi o wynagrodzenie, mój komorniku, wdowiego grosza
nie potrzebuję,
zwłaszcza że tam biedota, lecz czynię to z obo-
wiązku bronienia mej własności i okazania, iż kiedy się gniewam, to
mam racyę.
Co innego panu Herczyńskiemu to nie daruję; polował w moich
lasach, a gdy gajowy
chciał mu psa przytrzymać, zbił go na winne jabłko, popełnił kryminał
podwójny;
gdyby to jeszcze po pianemu, ale na czczo, przy zdrowych zmysłach,
to nie do
darowania. W słudze moim mnie obraził. Per sancta cruce pomścić się
muszę. A
pana podkomorzego pozwałeś, że mi karczmę postawił pod nosem?
— Tłumaczy się JW. panie, że ją postawił na swoim gruncie,
powtarza: „Wolno
Tomku w swoim domku".
— A kiedy tak — krzyknął podstoli — to będzie figiel za figiel;
karczmę
rozbiorę, żyda wsadzę do chlewika, niech mnie pozywa. W trybunale
prezyduje mój
krewniak, pan Olizar, dyabła zje, jeśli co wskóra. Tu nie idzie o
wynagrodzenie,
ale o honor; ja kpię z pieniędzy, ale o honor stoję i stać będę.
— Ja wiem — odrzekł Szuta — wycieram sądowe kąty, piszę pozwy,
repliki,
manifesty, a gdy uzyskam dekret executionis, JW. pan podstoli
pojedna się ze
stroną, przy-
sądzonej sumy nie bierze i moja praca przepada.
— Ależ mój komorniku, mówiłem ci nieraz, że jeśli się procesuję, to
nie dlatego
aby kogoś obdzierać, cudzy grosz nie grzeje; idzie mi tylko o
przekonanie, że
miałem racyę i o tem publicznie, przed sądowemi kratkami chcę
przekonać. Gdy
postawię na swojem, gniewu nie chowam w mem sercu i
zwyciężonemu chętnie moją
rękę podaję.
— Sic vos non vobis — mruknął pan komornik — nie mnie chudemu
pachołkowi
roztrząsać maksymy JW. podstolego; ja swoje robię, a jaki z mej
pracy użytek, to
nie rzecz moja.
— Rób waćpan swoje a ja swoje, będzie i wilk syty i koza cała, o radę
nie
proszę, do mojej woli Waćpan akomodować się powinieneś.
Nie podobał się komornikowi i morał i porównanie go do kozy;
mruknął złośliwie.
— I koza ma rogi.
— Gdy bodzie — rzekł podnosząc głos podstoli — to jej rogi zbijają i
będzie
Szuta.
Umiał komornik za dowcip dowcipem się
odpłacić, ale znał podstolego, iż wojować z nim niebezpiecznie,
zakręciło mu
tylko w nosie i kichnął.
— Na zdrowie, panie komorniku, wygranych procesów.
— Całuję stopy za życzenia, idę do mojej roboty, mam kupę zajęcia.
Zwolna wysunął się pan Szuta z komnaty podstolego.
Pan Józef Kalasanty klasnął w dłonie na pachołka, który go przyodział
w długie
buty, nasunął szaraczkowy kubrak, podał rogatywkę, czekan w rękę i
tak
wystrojony wyszedł pan podstoli na inspekcyę gospodarstwa. Nie
było kąta, do
któregoby nie zajrzał. Bydło, stadnina, owce, chlewnia, wszystko
przedefilowało
wolnym marszem przed okiem dziedzica. Nie obeszło się bez
strofowań, a nieraz i
czekan przetrzepał plecy parobków. Po tej inspekcyi wsiadł na
szłapaka,
wszystkie łany objechał i o południu wróciwszy do domu, gdy zsiadł z
konia,
krzyknął tubalnym głosem „jeść!" Służba latała do kuchni, biegano z
półmiskami,
a pan podstoli wpadł do kucharza i wrzeszczał.
— Czy chcecie abym umarł z głodu? podawajcie co jest gotowego!
Krzyki te nie ustawały dopóki pan podstoli nie ujrzał wazy na stole, a
palnąwszy
tęgi kielich wódki i zakąsiwszy piernikiem, z wilczym apetytem
zmiatał podawane
mu potrawy. Choć pan podstoli sam zajadał, lecz kilka nakryć przy
stole było
niezajętych; po zupie weszła pani podstolina, pan Łącki mając pełne
usta rzekł.
— Jejmość się spóźnia.
— A Jegomość się spieszy — odrzekła. Po sztuce mięsa wszedł
rezydent pan
Brodziewicz. Podstoli podjadłszy, w lepszym trochę będąc humorze,
rzekł do
wchodzącego.
— Pan Brodziewicz po lasach chodzi, a do stołu nie przychodzi.
Przybyły siadł przy stole i nalawszy lampeczkę wódki odrzekł.
— Aqua vitae zupę zastąpi, a do zająca którego wczoraj oddałem do
kuchni, mam
pewne praejudicatum; widziałem go na polu, jeszcze i na półmisku się
z nim
spotkam.
Gdy podano kaszę ze skwarkami, wszedł
ksiądz Antoni Bernardyn, kapelan dworski. Pan podstoli odezwał się
śmiejąc.
— Ksiądz Antoni na ite missa est przychodzi.
— Jestem syty — odrzekł Bernardyn — chrzciłem pierworodną córkę
Maćka,
pobłogosławiłem Bartka z Magdą.
Pan Brodziewicz mruknął:
Koń strokacz — żona Magda,
Co Bóg dał to i tak da.
Ksiądz Antoni nie zważając na koncept Brodziewicza dalej ciągnął.
— Wszędzie mnie ugaszczano. Byłem na śniadaniu w Stempowcach,
gdyż pan
wojewodzic z córką przybył z Warszawy; obowiązkiem było moim
ich powitać.
— Per sancta cruce, oto nowina — wykrzyknął podstoli — nareście
zdecydował się
odwiedzić swoje dobra; jak słyszałem wielkie tam są nieporządki, a
pańskie oko
konia tuczy. Marnują się, niszczą pańskie majątki. Zapominają, że
potęgą
szlachty jest ziemia; garść jej jest szacowniejszą od garści złota, ona
go
wzmacnia, karmi i przemienia się
w złoto. Pierwszą oznaką patryotyzmu jest zachowanie mienia.
— Przy majątku wojewodzica — przerwała pani podstolina —
wystarczy na zbytki a
mając córkę jedynaczkę, oszczędzać się nie ma potrzeby. Emilcia
zawsze będzie
panią.
— Moja Jejmość — odrzekł pan Łącki — zbytki niszczą, a
nieporządek gubi z
kretesem.
— Czy Emilcia zdrowa? — zapytała podstolina księdza Antoniego.
— Wojewodzicówna wygląda jak krew z mlekiem, przybyła z swoją
ochmistrzynią
francuzką i licznym fraucymerem. Musiałem czekać dwie godziny
nim dokończyła
swojej tualety. Gdy weszła, tylko com się nie przeżegnał; zdało mi się,
że jakaś
święta zeszła z obrazu, tyle na niej było pereł, różnych blaszek, jakby
wota,
złotych szpilek jak promienie na głowie; tylko ogon co za nią dyndał
przekonał
mnie, że to świecka osoba.
— Przewyborny kontrfekt uczyniłeś księże Antoni — rzekł śmiejąc
się podstoli —
tylko że dzisiejsze panie nie wyglądają na święte, podobniejsze do
szczurów, gdy
wylizą z worka mąki; białe włosy do gładkiej
i rumianej twarzy, to kontrast bez sensu, a ogon to już sprawa
szatańska.
— Pan Molski — ozwał się Brodziewicz — tak opisał nasze damy:
Ogon z tyłu, czub na głowie,
W gestach dziwna etykieta,
Cudzoziemski bełkot w mowie,
Oto nasza dziś kobieta.
— Niema żadnej powagi pan Molski — odrzekła podstolina — jest to
wierszokleta,
który jak chorągiewka obraca się na wszystkie strony, chwali i gani
według tego
jaki wiatr na niego dmuchnie; słusznie o nim powiedziano :
Jakikolwiek stan jest Polski,
Zawsze wiersze pisze Molski,
I na przyjście Anty - Chrysta
Ma gotowych wierszów trzysta.
— Gdybyś panie Brodziewicz zacytował z Wirgiliusza — rzekł
podstoli — miałoby
pewną powagę, ale zdanie jakiegoś wierszoklety i funta kłaków nie
warte.
Ależ Wirgiliusz nie znał naszych dam — odrzekł Brodziewicz.
Podstoli niezadowolony z uwagi Brodziewicza, rzekł.
— Tylko nie wdawaj się Waćpan w dyskusye literackie, bo zawsze z
jakiemś
głupstwem wystrzelisz, widać że Wirgiliusza nawet w ręku nie miałeś;
tobie
polować a nie dyskutować, bo na tem polu zawsze spudłujesz.
— A JW. pan podstoli czy do zwierza, czy do człeka, zawsze trafny
cios wymierzy,
odrazu położył mnie trupem; rozum zawsze zwycięży ignorancyę.
— Jezuici boćkowskim pędzili nam rozum do głowy, nie tak jak
dzisiejsi wasi
Piarowie; reformy księdza Konarskiego jak wszystkie reformy chaos
tylko rodzą. Z
zarzuceniem Alwara nikt teraz po łacinie umieć nie będzie.
— Ale język polski na tem zyska — rzekł Brodziewicz.
— Znowu palnąłeś głupstwo — przerwał podstoli. — Po polsku
każdy Polak mówi,
lecz chcąc się wyrazić rytorycznie, bez frazesu łacińskiego obejść się
nie
można, jak potrawa bez soli, lub bankiet bez wina. Hej! hej! do czego
wy
dojdziecie z waszemi reformami.
W czasie tej rozmowy pani podstolina rozprawiała zcicha z księdzem
Antonim; gdy
miano wstać od stołu rzekła do męża.
— Ksiądz kapelan mówił mi, iż wojewodzic troskliwie o ciebie się
wypytywał, że
chce ci złożyć swoją attencyę, czy nie lepiejby było, abyśmy go w tem
uprzedzili?
— Masz słuszność Jejmość, syn to dygnitarza i pan z panów; chociaż
szlachcic na
zagrodzie równy wojewodzie, jednak attencya mu się przynależy.
Jutro więc
pojedziemy do Stempkowiec. Panie Brodziewicz, zajrzyj do stajni,
aby powóz i
uprząż wyczyszczono, służba aby przywdziała nową odzież, aby do
wojewodzica
zajechać z pompą, jak przystoi na podstolego z Saryuszów Łąckiego.
Ruszono krzesłami, wszyscy się przeżegnawszy i ucałowawszy ręce
państwa
podstolstwa, udali do zwykłych codziennych zajęć.
DWÓR PAŃSKI.
Za Stanisława Augusta zamki dawnych panów zaczęły się
przeistaczać w pałace.
Włoskie ogrody ze strzyżonemi alejami przerabiano na angielskie
parki z
rozrzuconemi klombami. Wewnątrz domów ciężkie materye i perskie
dywany
zastępywano lyońskiemi wyrobami. Starożytne srebra ustąpiły saskiej
porcelanie.
Świetne kontusze i złociste pasy zmieniono na aksamitne haftowane
fraki. Szpada
zastąpiła karabelę, a na podgoloną czuprynę włożono utrefioną
perukę.
Powierzchowne to przeobrażenie było skutkiem przeistaczających się
wyobrażeń.
Marya Ludwika de Gonzag, później Marya d'Arquien przysposobiły te
zmiany,
nareście dwór lunewilski i obeznanie się z modną literaturą XVIII.
wieku
wpłynęły na
zwyczaje i obyczaje narodu. Stanisław August i panowie dali popęd
krzewiącej się
cudzoziemszczyźnie; nie mogła ona się wcisnąć do szlacheckich
dworów, gdyż wpływ
obcej literatury na nią nie oddziaływał i obcy żywioł był wstrętny.
Forma nie
jest czczym objawem, ma ona poważne znaczenie, bo zawsze wpływa
na treść samą.
Panowie przyjąwszy ubiór i zwyczaje francuskie, zmienili szacowną
postać pana
polskiego na cudzoziemskiego arystokratę. Dla demokratycznego
narodu,
strzegącego gorliwie równości szlacheckiej, panarystokrata był
wstrętną
osobistością odosobnioną w narodzie, niemogącą nietylko mieć
wpływu na szlachtę,
lecz musiał na każdym kroku znaleźć w niej opozycyę. Dlaczego przy
księciu
Karolu Radziwille wojewodzie wileńskim garnęła się szlachta,
popierała go zawsze
i wszędzie? Dlaczego potakiwała jego dziwactwom i kochała go
szczerze? bo Panie
Kochanku pozostał panem polskim, nie zrzucił żupana, którego
kilkunastu
wojewodów wileńskich nosiło, bo miał serce polskie; arka przymierza
strzeżoną
była przez aniołów, na staży narodowości stoi naród cały.
O dwunastej godzinie zajechała landara państwa podstolstwa przed
ganek
stempkowskiego pałacu, w sieniach nikt nie wyszedł na spotkanie;
gdy weszli po
schodach do przedpokoju, powitał ich kamerdyner Francuzi
oświadczył złamanym
polskim językiem, iż JW. wojewodzic zajęty jest w swoim gabinecie
korespondencyą
z Warszawy, a panna wojewodzicówna przybiera się do obiadu.
— A to wkrótce wyjdzie — rzekł podstoli — bo już po dwunastej.
— Tylko co JW. wojewodzic wstał od śniadania, obiad u nas o
czwartej.
— Tam do dyabła, a jam na czczo — zawołał podstoli — do czwartej
godziny człek
może umrzeć z głodu.
Na ten desperacki wykrzyknik kamerdyner nic nie odpowiedział,
tylko wprowadził
państwa Łąckich do salonu, a sam się oddalił.
Pan podstoli zasiadł posępny w fotelu, a pani podstolina na kanapie;
po długiem
milczeniu ozwał się pan Łącki.
— Pierwszy raz w Polsce szlachcic w domu magnata z głodu omdleje.
Ot tobie
reformy w polityce i życiu, jakiś szatan ich opętał.
— Niech Jegomość będzie cierpliwy, za to zjesz wykwintny obiadek.
— Tak, jeźli dożyję — mruknął podstoli— nim słońce zejdzie, rosa
oczy wygryzie;
o tempora, o mores !
Głód spowodował zły humor, wszystko go gniewało; za każdym
dalekim stukotem
wstawał, aby powitać gospodarza; omylony w oczekiwaniu rzekł do
żony.
— Przyjechałem, aby z tobą tu się bawić, tej przyjemności mogłem
zażyć i w domu;
kazać na siebie czekać tak długo, to pańską fumę mianuje.
— Ależ daj czas wojewodzicowi odpisać na listy — odrzekła
podstolina. — My swoim
czasem rozporządzać możemy, a nie ci, co na swej głowie mają
interesa kraju.
— Głupio rządzą, głupio radzą — zawołał podstoli — możeby lepiej
było, aby
próżnowali, nie uchybialiby przynajmniej gościnności we własnym
domu.
Gdy tak mąż ciągle się kwasił, a żona go mitygowała, kamerdyner
wszedł do
gabinetu wojewodzica i oznajmił, że państwo ze Starej-Woli
przyjechali.
— Ach! ta nudna szlachta — rzekł wojewodzic — zaczyna już
najeżdżać, nie można
nawet na wsi odpocząć, włażą jak muchy do miodu; powiedz Louis,
że jestem bardzo
zajęty, gdy skończę moją pracę, wyjdę, a ty ich baw tymczasem.
Louis skłoniwszy się, udał się do wojewodzicówny z temże samem
oznajmieniem.
Panna Emilia rzekła do swej ochmistrzyni.
— Ja w negliżu pokazać się nie mogę, pośpieszę, aby wyjść
najprędzej, są to
rodzice szambelana Kazimierza. Podstolina była przyjaciółką mojej
matki,
wspomnienia moich lat dziecinnych wiążą mnie z niemi; zabaw ich
uprzejmie
tymczasem, ja wkrótce przybędę.
Ochmistrzyni, posłuszna rozkazom, weszła do salonu; gdy Louis
otworzył podwoje,
trzy razy dygnęła i rzekła.
— Jestem Madame de la Toure, dame de compagnie panny
wojewodzicówny, która, gdy
skończy toaletę, przyjdzie sama ich powitać.
I usiadła poważnie obok podstoliny.
Louis zbliżył się do podstolego i rzekł.
— Może pan rozkaże oprowadzić się po ogrodzie, będę mu służył.
Nie podobała się podstolemu ta konfidencya kamerdynera i kwaśno
mu odpowiedział.
— Nachodziłem się w domu, tu przyjechałem dla odpoczynku,
możesz Waćpan iść do
swojej roboty, więcej poufałości, jak znajomości.
Louis skonfundowany wyszedł, mruknął tylko we drzwiach: quel pays
barbare.
Pani Delatour opowiadała podstolinie o Warszawie, nazywając ją un
petit Paris.
Pan podstoli słuchał ją niechętnie i zapytał,
— Czy pani Delaturska dawno w naszym kraju?
— Po śmierci mego ojca, który był kapitanem dans l'armée du grand
Condé, osiem
lat temu przyjechałam do Polski i przez ten przeciąg czasu zostaję w
domu pana
wojewodzica.
— A, to zaszczyt przynosi pani kapitanównie, jak to mówią, i kamień
na miejscu
porasta, musiała pani Delaturska uzbierać sobie kapitalik, pewno nam
wkrótce
dygnie i z polskim workiem podąży do Francyi.
— Je ne suis pas interessé, bawię u wojewodzica, bo kocham Emilkę.
— — Tem
dogodniej dla wojewodzica — odrzekł podstoli — za jej trud miłością
córki może
jej zapłacić.
Pani Delatour zrozumiała lekceważenie jej osoby, poczerwieniała z
gniewu i
powstając rzekła.
— Ja ich bawić nie umiem, pójdę po Emilkę.
Znowu państwo Łąccy zostali sami w salonie. Po długiem milczeniu
podstoli się
odezwał.
— Przysłali nam tę głupią Francuzicę do zabawy; takie lekceważenie
mnie oburza.
— Wojewodzic wkrótce nadejdzie i przeprosi, że musieliśmy czekać
na niego. Ale z
ochmistrzynią i kamerdynerem Jegomość obszedł się niegrzecznie.
— Odprawiłem kamerdynera jak fagasa, a Delaturska dobrze że
uciekła, bobym jej
bryznął takim komplementem, żeby jej uszy poczerwieniały.
— Jegomość głodny, wszystko go więc gniewa.
— A jużciż głodnemu trudno być w dobrym humorze.
Podstolina wzięła jakąś książkę leżącą na stole i czytać zaczęła. Pan
Łącki
przechadzał się po pokoju i dla przepędzenia czasu bębnił palcami po
oknie.
Po półgodzinnem jeszcze oczekiwaniu kamerdyner otworzył podwoje
i donośnym
głosem wykrzyknął.
— Jego Excellencya JW. wojewodzic i JW. wojewodzicówna.
Wojewodzic trzymając córkę pod rękę, z podniesionem czołem,
przybrany według
mody wersalskiego dworu, skłoniwszy lekko głowę, rzekł.
— A, pan Józef Kalasanty, sąsiad, gość rzadki, a zawsze pożądany;
jaki pan
dobry, że nie zapomniałeś o mnie, wybierałem się do pana
— Chciałem go uprzedzić i złożyć mu moje uszanowanie —odrzekł
pan Łącki — ale
widzę, że nie w porę przybyłem i przerwałem jego zajęcia, na czem
sprawy
publiczne cierpieć mogą.
— O, tak, tak, panie podstoli, pracujemy
jak woły, ledwie chwilę możem znaleźć dla przyjaciół. Buchholtz
ciągle mnie
wzywał do siebie w Warszawie i tu mnie swemi depeszami spokoju
nie daje.
— Co za Buchholtz? nieznana mi jakaś figura, która pewno przybyła,
aby was tu
tumanić; wszyscy oni intryganci, kręciciele, łowią ryby w mętnej
wodzie, a
panowie zwą ich dyplomatami.
— Zgadłeś pan podstoli, jest to dyplomata, choć milczący, ale
otwarty, choć
ociężały, ale z dobremi dla nas chęciami, każe siebie kochać.
— A za co? — zapytał podstoli.
— Dotąd, panie podstoli, to sekret stanu; ale przed przyjacielem nie
mam
tajemnicy. On chce nas wybawić od rosyjskiej gwarancyi. Król pruski
będzie
naszym obrońcą i zbawcą.
— Abyście tylko nie wpadli z deszczu pod rynnę; nie dowierzam
Prusakowi, to
wilcza i razem lisia natura. Pamiętasz, panie wojewodzicu, bajeczkę
Krasickiego
o zajączku, kończącą się tem: „wśród uścisku przyjaciół, psy zająca
zjadły".
— Przecież nie z dziećmi ma do czynienia — odrzekł wojewodzie —
partya
patryotyczna choć młoda, ale ma dojrzałe głowy, nie damy się złapać,
umiemy
odróżnić prawdę od fałszu.
— Wierzę w szczerość waszych chęci — przerwał podstoli — ale nie
rozumiem, zkąd
ten afekt serdeczny naszych sąsiadów, po co nie my, ale oni mają
prowadzić nawę
Rzeczypospolitej; wiem tylko, że każda usługa, dana przez obcych,
grubo się
opłaca, bo, jak to mówią, dla pięknych naszych oczów nikt grosza nie
poświęci.
Wszystkie wasze partye, czy dworska, czy patryotyczna, czy pruska,
czy rosyjska
dyabła warte: rozdrabniają siły, które powinny się skupić w jedną
narodową.
— To są zacne myśli, panie podstoli, ale nie dyplomatyczne, szlachta
do nich
jeszcze nie dorosła. My na wszystko patrzymy zbliska, a wy zdaleka,
dyplomacya
jest dziś najpotężniejszą siłą.
— Mości wojewodzicu, dyplomacya, to szachrajka na wielką skalę:
kto kogo lepiej
okpi, ten zwycięży; naród nasz nie lisią, ale lwią ma naturę, nikogo
nie
zaczepia, ale za
czepiony napastnika dusi. Tak bywało dawniej, tak i dziś działać
należy.
— Lew ten miał dawniej pazury — odrzekł wojewodzic — dziś one
stępiały.
— Obowiązkiem więc jest wszystkich partyj, mości wojewodzicu,
starać się, aby
one odrosły, wówczas nie będą nami pomiatać, bo siła jest najlepszą
dyplomacyą.
— Zacofany jesteś, mój panie podstoli, mówisz, jakby za Zygmuntów,
lecz czasy
się zmieniły. Szlachta nasza, przyzwyczajona do życia publicznego,
zawsze z
upodobaniem rozprawiała o polityce; gdy dwóch się spotkało, losy
nietylko
własnego kraju ale całej Europy były przedmiotem rozmowy. Ile było
głów, tylu
było polityków. Nie mając organów dziennikarskich, sama tworzyła
najdziwaczniejsze kombinacye polityczne, wyprowadzając zawsze
złote nadzieje dla
kraju.
Pan podstoli zajęty ożywioną rozmową, zapomniał trochę o głodzie.
Przez ten czas
panna Emilia z podstoliną rozmawiała o Warszawie. Łatwo pojąć, iż
dla kochającej
matki szczegóły o synie były najbardziej zajmujące. Życie jej skupiło
się w
przywiązaniu, jedyną
jej chęcią było szczęście dziecka, jedyną dumą— wywyższenie się
jego. Ułożyła
sobie całą drogę życia, po której Kazimierz pójść musiał i stanąć na
szczycie
dostojeństwa i pomyślności; a że z natury był słabego charakteru,
przytem kochał
matkę, łatwo więc we wszystkiem dawał się powodować.
Panna Emilia z widocznem upodobaniem opowiadała o tryumfach
salonowych
szambelana, iż jego grzeczność, ujmujący układ, dowcip z miłą
powierzchownością
wszystkie serca mu zniewala; będąc popsuty względami dam,
rozstrzelone jego
uczucia nie mogą się skupić, aby ukochał jeden przedmiot — błądzi
więc wśród
kwiatów, lecz na żadnym nie usiądzie.
— Kazio jeszcze młody — odrzekła podstolina — niech się jeszcze
bawi, niech
wprzód zrobi karyerę, niech zaszczytami dorówna tym, co błyszczą
bogactwami,
niech wprzód spełni obowiązki dla kraju, a później o osobistych
pomyśli.
— Czy nie będzie zapóźno — rzekła panna Emilia — żądza
zaszczytów jest cechą
starości. Kto życie zaczyna czem kończyć powinien, ten się zrzeka na
zawsze
uroku młodości;
jedna jest tylko pora wiosny, w zimie kwiat się nie rozwinie.
— Moja panno Emilio, są to egzaltacye, wyczerpane z romansów; w
książkach można
tworzyć bohaterów, ale w życiu trzeba ludzi.
— Nikt bez gorącego serca — rzekła panna Emilia — wielkich
czynów nie dokona.
— Niech wojewodzicówna wierzy, że Kazio ma tkliwe serce;
uczuciem człek tylko
wówczas nie błądzi, gdy mu rozum przewodniczy; uczucie uzacnia
kobietę, a
potępia mężczyznę, bo ich drogi są różne.
— Stłumiwszy serce — rzekła panna Emilia — człowiek zostanie
egoistą, samolubem.
— Czy ten zarzut wojewodzicówna czyni memu synowi?
— O moja kochana pani podstolino, nie było moją myślą zranić twoje
serce, ani w
czemkolwiek ubliżyć twemu synowi; wiesz, że od dzieciństwa
przyjaźń nas łączy,
równie z tobą życzę mu najświetniejszego powodzenia, on wszystkich
zniewala ku
sobie, a uszczęśliwi tę, którą serce jego wybierze.
Pochwała syna rozgrzała serce podstoliny,
rzuciła się w objęcia Emilii i zawołała z uniesieniem.
— Najwyższe szczęście dla matki jest pochwała syna, bo w niej jest
uznanie jej
pracy, jej trudów; jest to nagroda jej łez i obaw, jest
urzeczywistnieniem jej
marzonych nadziei.
Zelektryzowana tą macierzyńską miłością której sama była
pozbawiona, panna
Emilia uroniła łezkę i serdeczny uścisk był całą jej odpowiedzią.
Nadeszła oczekiwana czwarta godzina. Kamerdyner Louis wezwał do
obiadu. Gdy
weszli do jadalnej sali, zamiast długiego stołu dawnym zwyczajem,
przy którym
zasiadało liczne grono dworzan, stół okrągły był nakryty na pięć osób.
Bez
żadnych ceremonij każdy usiadł na wybranem przez siebie miejscu i
zaczął pożywać
wystygłą zupę. Pan podstoli jej nietknął, upomniał się wprzód o
kielich wódki,
spróbowawszy że zupa zimna, nie jadł jej, na drugie danie ujrzawszy
na półmisku
pięć kawałków sztukamięsy, któremi wszyscy mieli się obdzielić,
zadrżał i swoją
porcyę przekroiwszy na dwoje, w dwóch kęsach z nią się ułatwił;
jarzynę, która
potem nastąpiła, nie
liczył za potrawę. Pięć podanych przepiórek nie mogły zaspokoić
głodu, a słodka
legumina, wtożona do prawie czczego żołądka, tylko go zanudziła.
Gdy mu nikt
wina nie podawał, sam sobie nalał szklanicę, wychylił duszkiem i
zakąsił dwoma
kromkami chleba z solą. Przez cały obiad podstoli był milczący,
szarpał tylko
wąsy; gdy wstali od stołu szepnął żonie.
— Wyjeżdżajmy, gdyż ja tu z głodu umrę.
Po obiedzie rozmowa się nie kleiła. Pani Delatour szepnęła swemu
kompatryocie,
aby oznajmił, że konie państwa podstolstwa gotowe, bo radaby była
wąsatego
Sarmatę jak najspieszniej wyprawić.
Panna Emilia grzecznością ujmowała podstolinę i przy pożegnaniu
pocałowała ją w
rękę.
Pan Łącki ścisnął dłoń wojewodzica i wraz z żoną wyszedł do sieni.
Louis chciał
go sprowadzić ze schodów, lecz podstoli nie zezwolił i rzekł:
— Mam lepsze nogi od Waćpana, piszczelami swemi Waćpan byś
mnie nie dogonił,
dziękuję za grzeczność, możesz iść do swojej roboty.
Wsiedli w kolasę i rącze konie wyciągniętym kłusem pędziły do
Starej-Woli.
Wojewodzic po wyjeździe państwa Łąckich rzucił się na kanapę i
zawołał.
— Uf! jak mnie zmęczyli; nie mając nic wspólnego ani urodzeniem,
ani
wykształceniem, ani stosunkami towarzyskiemi, czego narzucać się
komuś, aby
tylko nudzić i zabierać czas najgłupszą gawędą.
— Prawda — rzekła pani Delatour — wasza szlachta głupia i
grubiańska.
— A dla mnie — przerwała panna Emilia — byli to mili goście.
Podstolina ma
rozum, a jej wrzące uczucie dla syna jest rozczulające; poświęcenie
czy dla
kraju, czy w rodzinie jest czynem uszlachetniającym człowieka.
Podstoli, choć
rubaszny, ale ze zdrowem pojęciem, z nieposzlakowaną prawością, co
w myśli, to i
w mowie; jest to wizerunek naszych dziadów, może zapylony, ale dla
serc naszych
powinien być szacownym zabytkiem.
— Niech więc go wezmą do gabinetu numizmatyki — rzekła pani
Delatour.— Panna
Emilia we wszystkiem znajduje piękną stronę.
— Bo nie masz człowieka, któryby jej nie
miał — odrzekła wojewodzicówna — trudno napotkać absolutne
piękno, lub brzydotę,
a wolę wyszukiwać w człowieku pierwszą, niż drugą.
— Nadto jesteś pobłażającą — przerwał wojewodzic — my, wyżsi
wykształceniem,
powinniśmy patrzeć na wady, aby je wykorzeniać.
— I na dawne cnoty — rzekła Emilia — które powinniśmy
naśladować.
— Twoi bohaterowie, to czyste niedźwiedzie — ozwała się pani
Delatour — których
tylko na łańcuchu prowadzić można.
— A jednak ci, jak zowiesz, niedźwiedzie— przerwała panna Emilia
— nie wdzierali
się do cudzych barci, bronili kraju, rozkrzewiali swobodę , poświęcali
krew i
mienie dla wiary i ojczyzny. Męstwo, prawość, pobożność były cechą
szlachty. Czy
więcej grzechów nie cięży na panach, jak na młodszych braciach, to
rzecz
wątpliwa.
— To czysty jakubinizm, moja córko; gdy rewolucye nas potępiają,
my zacność
naszych rodów plamić nie powinniśmy. Przewodnictwo w narodzie
nam się
przynależy.
— Ciężkie to stanowisko, ojcze, gdy na niem cięży cała
odpowiedzialność.
— Moje dziecko, masz przewróconą głowę. Zasługi rodowe i
inteligencya mają prawo
do kierownictwa w narodzie, my lepiej czuć umiemy potrzebę kraju.
Czas pokaże,
że ojczyzna nam będzie winna swoje ocalenie.
Emilia rzuciła się w objęcia ojca i rzekła.
— Wierzę ojcze w szczerość twoich dobrych chęci. Niech Duch św.
natchnie twoje
myśli, abyś szedł drogą prawdy, nie błędu.
Gdy już miano odchodzić, pani Delatour pomyślała.
— Nie wiem, o co im chodzi, wiem tylko, że odegrali jakąś
patetyczną scenę.
NA ZAMKU.
Chociaż w polityce powaga królewska znacznie upadła, a wola
skrępowana przez
sejmy i przez partye, musiała być bardzo oględną, co nadawało
chwiejność w
postępowaniu króla, jednak na zamku przepych i zewnętrzne oznaki
poszanowania
otaczały majestat królewski. Liczni szambelani, paziowie,
generałowie, urzędnicy
dworu napełniali zamek. Na górnem piętrze miał swą pracownię
Bacciarelli, którą
król czasami odwiedzał, a częściej przesiadywał w skromnym
zamkowym pokoju
Naruszewicza, który mu czytał swoją historyę. Król czynił swoje
uwagi, które
nieraz były tak trafne, iż nasz dziejopisarz według sprostowań króla
przerabiał
swoje myśli. Stanisław August zajmował mieszkanie od strony Wisły,
lubiał
patrzeć na jej wspaniałe nurty; bieg jej nieu-
stanny, którego niedostrzedz początku, ni końca, naprowadzał mu
nieraz
filozoficzne myśli. Charakter Stanisława Augusta był już nakreślony
przez wielu
pisarzy; różne były o nim sądy, lecz wszyscy się zgadzają, iż przy
zamiłowaniu
do nauk, był słabego ducha; przy dobrych chęciach chwiejny. Te
wady w panującym
są zgubne dla kraju a jemu samemu wyradzają rozliczne cierpienia.
Często
widziano go płaczącego; niewieścia czułość, ta oznaka niemocy,
niezgodna jest z
powołaniem człowieka, który miecz i berło dzierży w swojem ręku. W
młodości
szczęśliwy do kobiet, był bohaterem najwykwintniejszych i
najświetniejszych
buduarów; w wieku dojrzałym namiętności zastąpiła galanterya; z
łatwością więc
podbijał serca, lecz przesyt utemperował gwałtowne wybuchy i serce
zażądało
cichej, stałej miłości, przy której na chwilę mógłby zapomnieć o
troskach
korony. Stanisław August był człowiekiem powołanym na zacnego i
użytecznego
obywatela kraju; uzdolniony, zamiłowany w naukach, wymowny,
umiejący jednać
serca dla siebie, mógł zająć wybitniejsze miejsce w ojczyznie i
przyczynić się
do jej dobra — lecz
nie był stworzony do korony, brakło mu hartu ducha, aby silną ręką
dzierżyć
berło, brakło mu męstwa do władania orężem. Gdyby panował w
innych czasach,
zasłużyłby na nazwisko „reformatora", lecz w chwili, gdy naród
potrzebował
bohatera, zostawił pamięć nieudolnego monarchy.
Ranna była pora. Król wstał z łoża, zmówił krótki pacierz, bo chociaż
był
wielbicielem literatury XVIII. wieku, jednak ta nie pociągnęła go do
ateuszowskich przekonań; usiadł w szlafroku i przyniesiono mu kawę.
Nikt w tej
chwili nie mógł przychodzić do króla, godziny te poświęcał albo
czytaniu
książek, lub przepatrywaniu złożonych mu raportów. Jednak tym
razem nie oddając
się żadnej pracy, siedział długo zamyślony; klasnął w dłonie i
usługującemu
paziowi kazał do siebie przywołać Ryxa.
Główny kamerdyner królewski wszedłszy zamknął drzwi za sobą,
domyślając się, że
zawołany w tej porze będzie miał jakieś tajemne zlecenie. Król
siedząc pocierał
czoło i po chwili rzekł.
— Mam od ciebie żądać jednej usługi,
spodziewam się po twej zręczności, iż ją spełnić potrafisz, lecz
pierwszy
warunek, niech ta czynność zostanie w jak najgłębszej tajemnicy.
— Najjaśniejszy Pan mógł się przekonać, że umiem ją dochować i że
dla mnie nic
nie ma niemożebnego aby spełnić wolę Najjaśniejszego Pana.
— Trzeba mi wynaleźć człeka, któremubym ufał, ze sfery wyższego
towarzystwa, mam
mu powierzyć pewną misyę.
— Do zagranicznych dworów? — zapytał Ryx.
— Wcale to nie jest interes dyplomatyczny, lecz tyczący się mnie
samego.
— I pani krajczyny — dodał Ryx.
— I tuś nie odgadł, panie Ryx, idzie tu o osobę, o której wiesz, że
czasem
potajemnie ją odwiedzam.
— Wiem, Najjaśniejszy Panie, ale pocóż tu trzeciej osoby, gdy ja
jestem na jego
usługi.
— Posyłać cię, panie Ryx, nie chcę, znosić się listownie niepodobna,
odwiedzać
ją często nie mogę, wszystko toby ją kompromitowało, a to kobieta
wielkiej
zacności, suro-
wej cnoty, najmniejsza obmowa jeśliby ją dotknęła z mego powodu,
ciężyłaby na
mojem sumieniu.
— Przychylne uczucie Najjaśniejszego Pana żadnej damy nie plami,
niejedna nad
wszelkie skarby wolałaby pozyskać królewskie serce.
— Takie damy, mój Ryksie, już mnie nie nęcą; próżność nie jest
drogą do
prawdziwego, tkliwego uczucia.
— Więc ta miłość ma być stałą, Najjaśniejszy Panie? Zdaje mi się, że
takie
przekonanie miał Najjaśniejszy Pan w każdej poczynającej się
miłości.
— Ja tę różnicę sam najlepiej mogę ocenić — przerwał król. —
Ponieważ ona jest
kobietą zamężną, a mąż dziwak, muszę więc działać z największą
oględnością.
Trzeba mi człeka, któryby nie podejrzywany o żadną intrygę, mógł
bywać w jej
domu, był posłannikiem mych uczuć i myśli i stał się jej
powiernikiem. Ty
nietylko znasz wszystkich moich dworzan, ale zbadałeś każdego
charakter z
osobna. Wynajdź mi takiego człowieka, a bądź pewny sowitej
nagrody.
Ryx się zamyślił, wszyscy znajomi prze-
latywali mu w pamięci, nareście zadumana twarz jego się rozjaśniła i
rzekł.
— Wynalazłem.
— Któż taki? — zapytał król.
— Daruj, Najjaśniejszy Panie, iż nie powiem póki go osobiście nie
zbadam, lecz
ręczę, że posiada wszelkie warunki do takowej misyi i będzie
gotowym na usługi
Najjaśniejszego Pana, sam mu go przedstawię.
— Kiedy? — zawołał król uradowany.
— Jutro — odrzekł Ryx.
— Idź, nie trać czasu i każ aby przygotowano mi do ubrania.
Gdy się Ryx oddalił, wszedł fryzyer Francuz i zaczął trefić królewską
głowę.
Jeśli Figaro był sprytny, nie ustępowali perukarze warszawscy
sewilskiemu
cyrulikowi. Znał on wszystkie zakulisowe intrygi; przypuszczony do
tualetowych
gabinetów, niejedną tajemnicę odkrywał i niejednej Rozynie przynosił
sekretne
bileciki. Król sam go nieraz używał do intryg miłośnych. Gadatliwy
Francuz
rozpowiadał anegdoty kolejno o wszystkich pięknych paniach, które
miały wziętość
i powodzenie w arystokratycznym świecie.
Gdy przyszło do pani krajczyny, z uwielbieniem wyliczał jej zalety,
widząc że
takowe pochwały król zawsze mile słuchał. Lecz jakież było
zdziwienie Francuza,
gdy król się zasępił i zwrócił rozmowę na inny przedmiot. Francuz z
tego
wywnioskował, że król jest chory. Wyszedłszy, przy swych
praktykach rozgłosił,
iż król jest słaby; piękne panie troskliwe o zdrowie króla rozniosły tę
wieść po
Warszawie i we dwie godziny mnóstwo karet stało przed zamkiem:
dygnitarze,
posłowie, dworscy urzędnicy i grono pięknych pań odwiedziło króla
pytając się o
zdrowie. Stanisław August dziękował za troskliwość, ugrzecznieniem
wynagradzając
za współczucie mu okazane. Wszyscy się przekonali, że pogłoska była
fałszywą i
kilka pań tylko wiedziało z czyich ust kłamliwie wyszła.
Pan Ryx kamerdyner królewski udał się na Senatorską ulicę i wszedł
do pięknej
kamienicy o dwóch piętrach, pociągnął za dzwonek i ujrzał się w
pustym saloniku
ubranym z paryską wykwintnością. Wkrótce z drugiego pokoju
wyszedł młodzieniec
około dwudziestu lat mający, uprzejmej twarzy, w której
jaśniała świeżość młodzieńcza, w czarnych, świecących oczach wyraz
sympatycznego
wejrzenia, na koralowych ustach dobroduszny uśmiech, na gładkiem
czole żaden rys
smutku lub głębokiej rozwagi nie zostawił śladów; zadowolenie z
życia odbijało
się w całej postaci, widać że żył w atmosferze szczęścia, w której
tylko młodzi
żyć umieją. Młodzieńcem tym był pan Kazimierz Łącki, szambelan
Jego Królewskiej
Mości.
Gdy ujrzał Ryxa, ścisnął dłoń jego serdecznie i rzekł.
— Siadaj, rzadki gościu. Co tam u was na dworze słychać?
— Bawimy się życiem — odrzekł Ryx — smucimy się politycznymi
wypadkami, a
Najjaśniejszy Pan starzeje.
— Ale serce zawsze młode — przerwał szambelan.
— Bije ono wprawdzie — rzekł Ryx — ale nie tem tętnem
młodzieńczem, którego
ognia nic nasycić nie może; jeśli kocha to poważniej, jakąś miłością
pobożną.
Szambelan serdecznym śmiechem odpowiedział na dowcip Ryxa,
który dalej mówił.
— Król w najlepszem jest usposobieniu dla szambelana i chce mu
powierzyć ważną
misyę.
— Do dyplomacyi nie jestem usposobiony — odrzekł pan Kazimierz
— nie wiem czy
potrafię się wywiązać z włożonego na mnie obowiązku.
— Nie idzie tu, szambelanie, o dyplomacyę polityczną, ale salonową;
przyjmując
takową misyę uczynisz wielką przysługę królowi i zbliżę cię do jego
osoby.
— Powiedz, kochany panie, otwarcie o co idzie.
— Mówiłem już szambelanowi, że król starzeje, w uczuciach nie
szuka już
rozrywki, ale stałej, cnotliwej miłości, któraby była osłodą w jego
smutkach,
powiernikiem jego myśli, słowem chce kochać nie po królewsku, ale
po szlachecku.
— Wszystkie te warunki — rzekł szambelan — znalazł król w
księżnie krajczyni.
— Ten związek, panie szambelanie, oparty na zalotności z jednej
strony a na
rozrywce z drugiej, nie mógł być stałym.
— Jak to? — wykrzyknął pan Kazimierz— król chciałby zerwać z
księżną?
— Księżna, panie szambelanie, prędko się pocieszy, ale król nie chce
raptownie
przyjść do takowego rezultatu, powoli do tego dążyć będzie.
— Kogóż król obrał panią swego serca? — zapytał pan Kazimierz.
— Do czasu, panie szambelanie, będzie to dla ciebie tajemnicą, a dla
wszystkich
ma się ona ukrywać jak najdłużej. Wymienię ci osobę, gdy przyjmiesz
propozycyę
króla.
— Mów więc, panie Ryx, bo ta tajemniczość mnie dręczy.
— Wiedz, panie szambelanie, że król goreje taką miłością, jaka dotąd
nie
objawiała się w jego sercu. Przedmiotem jest kobieta zamężna; król
nie chce
dobrej jej sławy kompromitować, rzadko u niej może bywać, listów
boi się
posyłać, aby nie wpadły w niedyskretne ręce, a chciałby codziennie
wiedzieć
o niej, myśli swe i uczucia przez cudze usta posyłać. Król sądzi, że
tym
powiernikiem mógłbyś ty być, panie szambelanie, z tą propozycyą do
ciebie
przychodzę.
Chociaż pan Kazimierz był lekkomyślny i rzadko co umiał
uszanować, chociaż
chciał
się zbliżyć do króla, jednak ta rola faktorska w miłośnej intrydze
okazała mu
się wstrętną. Musiałby w tej czynności oszukiwać księżnę krajczynę,
swoją
opiekunkę, działać przeciw niej i skrycie pomagać do zerwania z
królem. Widząc
Ryx zadumanie szambelana rzekł.
— Propozycyę takową mógłbym stu innym przedstawić, a każdy z
radością przyjąłby
ją, lecz mając szczerą przychylność dla szambelana, wiedząc iż to mu
posłuży do
nowych zaszczytów, pierwszą moją myślą było wybrać go na
królewskiego powiernika
i spodziewam się, że będziesz mi wdzięcznym, gdy wkrótce
zostaniesz zaszczycony
gwiazdą św. Stanisława.
Zabłysły radością oczy szambelana, ścisnął rękę Ryxa i rzekł.
— Dziękuję ci, żeś o mnie pamiętał, lecz wszystko ma swe światła i
cienie, daj
mi kilka godzin do namysłu.
Ryx był pewnym, że promienie gwiazdy rozproszą cienie i odrzekł.
— Rozwaga twoja, panie szambelanie, mnie pociesza, lekkomyślnie
w niczem działać
nie wypada; pomyśl, rozważ, przyjdź nad wieczorem, abyś mi dał
stanowczą
odpowiedź.
Ścisnął dłonie szambelana i odszedł.
Pan Kazimierz w gorączkowym stanie rzucił się na kanapę, różne
postacie
przesuwały mu się w umyśle. Zdało mu się, że ojciec palcem grozi, że
widzi łzy w
oczach matki, iż krajczyna wyrzuca mu niewdzięczność. Na etażerce
stała
miniatura dziewczynki zapomniał był o niej, od roku na nią nie
spojrzał; teraz
nasunęła mu się na oczy, wydała mu się tak smutną, że go serce
zabolało. Wstał i
szybkim krokiem zaczął się przechadzać po pokoju. Ruch rozproszył
smutne
widziadła, inne obrazy je zastąpiły. Widział się w gronie orderowych
panów z
gwiazdą św. Stanisława, wszyscy go witali niskim ukłonem, prosząc o
wstawienie
się do króla. Spełniając wolę ojca, wybierał dla siebie najbardziej
uposażone
starostwa, a dalej w mgle czasu widział rogu obfitości sypiące się na
niego
dostojeństwa i bogactwa. W końcu tych rozmyślań rzekł do siebie.
— Skrupuły, któremi nas karmią w dzieciństwie, na chwilę wstrząsły
mojem sercem,
lecz już dzieckiem nie jestem. W życiu jest jedna chwila stanowcza,
którą ułowić
potrzeba
ta chwila stanowi często całą przyszłość. Wreszcie cóż jest
zaszczytniejszego,
jak być powiernikiem króla!
Walka była skończona; chęć zaszczytów odniosła zwycięstwo. Już
teraz gdy
spojrzał na miniaturę, uśmiechnął się i rzekł.
— Emilcia, towarzyszka moich dziecinnych zabaw, w niej się
skupiają wspomnienia
moich lat młodzieńczych. Zdało nam się, że bez siebie żyć nie
będziem mogli;
dziecinne marzenia! Czas potargał pajęcze ogniwa; po dwóch latach
gdym ją ujrzał
na balu, choć przywitaliśmy się serdecznie, lecz wzrok jej łzawy
prześliznął mi
się po sercu bez żadnego wstrząśnienia; trzeba będzie jednak kiedyś
ich
odwiedzić.
Postać wojewodzicówny wnet uleciała z pamięci, miejsce jej zastąpiła
księżna
krajczyna; smuciło go, że opuszczona uczuje żal głęboki, lecz
opróżnione serce
może zechce zapełnić innym przedmiotem, a tym zastępcą nie kto
inny, tylko on
być może. Dopomaganie więc królowi do zerwania z krajczyną było
drogą osobistego
szczęścia i rozkoszy.
Gdy tak rozważał, Ryx się we drzwiach ukazał i rzekł.
— Przychodzę wcześniej, gdyż widząc twoje wahanie się, panie
szambelanie,
wyszukałem kogo innego, który z radością chce się poświęcić na
usługi
Najjaśniejszego Pana.
Wiedział Ryx, że tem kłamstwem znagli szambelana do stanowczego
postanowienia, i
z radością ujrzał w twarzy pana Kazimierza pomieszanie i smutek,
który głosem
wyrzutu mu odpowiedział.
— Prosiłem o kilka godzin tylko namysłu, nie było to oznaką mego
odmówienia:
chęcią moją jest poświęcić moje usługi Najjaśniejszemu Panu, a
wziąłbym za
zaszczyt dla siebie zjednać jego zaufanie.
— Prawda, szambelanie, żem się pospieszył, ale to wynikło z mojej
gorliwości w
spełnieniu rozkazów Najjaśniejszego Pana; jednak czując dla
szambelana
przychylność, którą nie śmiem nazwać przyjaźnią, daję mu
pierwszeństwo; jutro
zrana przedstawię cię królowi.
Pan Kazimierz nie mógł uhamować swej radości, rzucił się na szyję
Ryxa i całując
zawołał.
— Mój drogi przyjacielu, odtąd wspólna przyjaźń nas nie rozłączy.
— Mam cię tylko przestrzedz — rzekł Ryx — iż ile razy zechcesz być
u króla, nie
wolno ci będzie wchodzić przez główne podwoje, tylko bocznemi
schodami musisz
wprzód przyjść do mego mieszkania, a ja dowiedziawszy się, że nie
ma nikogo w
królewskim gabinecie, sam cię do niego powiodę.
Choć ta tajemniczość nie była miłą szambelanowi, jednak ukrył
niezadowolenie i
przyrzekł o ósmej godzinie być na zamku.
Uściskiem przyjacielskim Ryxa pożegnał.
Słusznie powiedział szambelan, że w życiu jest pewna chwila, która
stanowi
często całą przyszłość człowieka. Nie bierzemy mu za grzech, iż żądał
wywyższenia się; przy jego zdolnościach, ujmującej
powierzchowności, mając dar
miłości ludzkiej, mógł swą użytecznością pozyskać zaszczyty, lecz
droga prosta
wydała mu się zbyt długą, chciał ją skrócić idąc ścieżkami, nie
pomnąc, że na
zarosłych ścieżkach są chwasty i bodiaki, które odzież brudzą, a
czasem i nogi
kaleczą.
Nazajutrz pan Kazimierz Łącki wstał rano,
ubrał się w szambelański mundur, kazał zaprządz do karety, ciesząc
się
wrażeniem, które w mieście sprawi, że w niezwykłej porze zajedzie
do zamku;
każdy pojmie, iż jest ulubieńcem króla, iż jest użyty do jego
osobistych usług,
co mu nada wyższe stanowisko w stolicy. Gdy miał już wychodzić,
sługa zamkowy
wręczył mu kartkę tej tresci:
„Szanowny i kochany szambelanie!
Zapomniałem ci powiedzieć, abyś nie wdziewał szambelańskiego
munduru i nie
karetą, lecz pieszo przybył tylną bramą i starał się, aby ciebie nie
widziano i
nie poznano.
Czekam ciebie. Ryx".
Nieukontentowany szambelan zmiął kartkę, spiesznie się przebrał i
pieszo
zasłoniwszy twarz kołnierzem płaszcza udał się do zamku i krętemi
małemi
schodami wszedł do mieszkania pana Ryxa, który mu rzekł.
— Czekałem na ciebie szambelanie z niecierpliwością, już dziesięć
minut po
ósmej, nie wypada, aby król czekał na ciebie, czas jego jest
wyliczony, proszę
abyś na drugi raz był punktualniejszym. Chodźmy.
Choć się nie podobała ta wymówka panu Kazimierzowi, ukrył swe
nieukontentowanie
i weszli do gabinetu królewskiego.
Gdy król ujrzał szambelana, zdziwienie odbiło się na jego twarzy,
później się
uśmiechnął i rzekł.
— Dobry zrobiłeś wybór, panie Ryx, z szambelanem dawno się
znamy, wiem że jest
mi przychylnym, a miło mi będzie dowieść mu, że jego usługi umiem
ocenić.
Kiwnął ręką na Ryxa aby odszedł, kazał drzwi przymknąć i sam
pozostał z
szambelanem.
Co z sobą przez pół godziny rozmawiali, nikt nie mógł usłyszeć.
Próżno
podedrzwiami Ryx nadstawiał ucha, żadne słowo nie doszło do niego.
Po tej tajemniczej audyencyi wyszedł pan Kazimierz z twarzą nieco
zadumaną, a
król u drzwi podał rękę szambelanowi, którą ucałowawszy, spiesznie
się oddalił.
A że to był czwartek, chcąc więc według nastroju ducha wesoło cały
dzień
przepędzić, król, prócz zwykłych gości, kazał zaprosić na obiad
nietylko
literatów, ale i głośnych z dowcipu: p. Adama
Wąsowicza, słynnego z opowiadania różnych dykteryjek,
żartobliwego p.
Miączyńskiego i p. Benedykta Hulewicza pisarza ziemi
włodzimierskiej, głębokiego
łacinnika i lingwistę, który wiernie przetłómaczył Owidyusza, lecz tak
był
dowcipny, że każde jego słowo wywoływało śmiech ogólny. Jakoż w
tym dniu obiad
czwartkowy był bardzo ożywiony, a król dopomagał do ogólnej
wesołości.
WIZYTY SZAMBELANA PO WARSZAWIE.
Nieopodal kościoła Kapucynów na Miodowej ulicy wznosiła się
kamienica; można
było wnosić, że należała do klasztoru, gdyż była pod godłem Aniołów
Stróżów i
często zakonnicy różnych reguł do niej wchodzili, lub z niej
wychodzili. Jednak
żaden duchowny w niej nie mieszkał, zajęta była przez osobę cywilną,
pana
Grabowskiego kasztelana żarnowieckiego. Wprawdzie mienił się on
być duchownym,
gdyż był tercyanem i komandorem maltańskim. Zrana chodził w
habicie, na salonach
ukazywał się w przepysznym polskim stroju ze wstęgą św. Stanisława
i Orła
białego, a u szyi z krzyżem komandorskim maltańskim. Wiernie to
charakteryzowało
jego wewnętrzne usposobienie, gdyż był pobożnym i dumnym. Te
dwa uczucia
odbijały się nawet w modlitwie. Jeśli za-
czynał psalm: „Panie wysłuchaj modlitwy nasze" — drugi wiersz
przerabiał: „a
głos mój senatorski niech dojdzie do Ciebie". Gdy mówił: „Panie
zlituj się
nademną", dodawał: „i nad moją nieboszczką żoną z książąt
Woronieckich
kasztelanową żarnowiecką". W Białołęce swej komandoryi własnym
kosztem wzniósł
wspaniały kościół i hojnie go uposażył. W bocznym ołtarzu umieścił
obraz
ukrzyżowanego Chrystusa, a przy nim kazał odmalować siebie
klęczącego, w pąsowym
kontuszu, z czarnemi wyłogami, ze wstęgą Orła białego i św.
Stanisława, z
krzyżem maltańskim na szyi, a z ust wychodziły te dwa wiersze.
Nie śmiem do Ciebie oczu podnieść z publikanem,
Chociaż przecie żarnowskim jestem kasztelanem.
Dół zajmował pan kasztelan, pierwsze zaś piętro brat jego, generał
Grabowski,
wraz z żoną swoją. Człek cichy, drwiący jednak z rozumu i świętości
brata, gdyż
był zwolennikiem Woltera. Lenistwo było główną cechą jego
charakteru; gdy miał
kogo odwiedzić, pół roku czynił przygotowania. Wiatr, deszcz,
pochmurne niebo,
dzień feralny, język nieczysty, zadzirek na palcu, dostatecznemi były
powodami
pozostania w domu. Przez lenistwo cały dzień chodził w szlafroku;
żadnego
przymusu, żadnego trudu nie znosił. Dbając tylko o wygody ciała,
jedynie
zajmował się kuchnią. Choć tytułował się generałem, lecz wojska
prawie nigdy nie
widział; w owych czasach takowych rycerzy często napotkać było
można. W pożyciu
z żoną był nudny do ckliwości. Obaj bracia byli surowi w ocenianiu
ludzi; gdy
kasztelan w każdym widział chodzący grzech śmiertelny i kandydata
do piekła,
generał wszystkich uważał za głupich nudziarzy, z którymi tylko przy
dobrym
obiedzie żyć można.
Pani generałowa z takiemi dziwakami nie mogła być szczęśliwą.
Młoda, z twarzą
Madonny, ócz błękitnych, w których dobroć i łagodność się
przebijała, w rysach
wyraz ujmujący, który bez zalotności wszystkie serca podbijał, daleka
od intryg
dworskich, była poważaną i wśród zepsutego ówczesnego świata
żadne oszczerstwo
nie splamiło jej niewieściej cnoty.
Lecz pod tą powłoką spokoju biło serce, z którem długą toczyła
walkę. Nie ma w
świece kobiety, którejby serce choć raz w życiu
nie drgnęło miłością, jawną czy tajemną, czystą czy namiętną, musi
się ona
zawsze objawić.
Okoliczności, temperament, tworzą różnorodne rodzaje tego uczucia,
w
charakterach egoistycznych wyradza zazdrość i namiętne porywy, w
sercach
wzniosłych objawia się poświęceniem bez granic. W pobożnej duszy
generałowej, w
zacnem jej sercu, głęboko tajona gorzała iskra miłości, którą ani
wiara, ani
zaprzysiężone obowiązki nie mogły przygasić. Przedmiotem tego
uczucia był
człowiek wcale nie bez skazy, jasno widziała jego wady, cierpiała i
bolała nad
niemi, lecz miłość nie udziela się samym tylko doskonałościom, serce
zdolne
miłować człowieka z wadami, z myślą, że miłością one uleczyć się
mogą. Panem jej
serca był król Stanisław August.
Uwielbienie króla dla generałowej krępowało gwałtowne wybuchy,
nigdy dwuznacznem
słowem lub natarczywemi zalotami nie obraził godności cnotliwej
kobiety. Gdy
generałowa bywała na zgromadzeniach dworskich, co jej się rzadko
wydarzało,
król, który był biegłym w galanteryi i grzecznemi słowami obsypywał
wszystkie
piękne panie, z nią był nieśmiały,
co wszystkich przekonywało, iż dla niej był obojętnym. Takiem
postępowaniem
tajemnica długo utrzymać się mogła.
Pan szambelan Łącki już od miesiąca częstym bywał gościem w jej
domu. Potrafił
ująć sobie kasztelana, często z nim wspólnie odmawiał litanie, chodził
do
kościołów i wzbudził w nim przekonanie, iż szambelan nie pójdzie do
piekła, ale
jakiś czas zabawiwszy w czyszcu, wstąpi do grona wybranych. Z
generałem bardzo
rzadko się widywał. Pani Grabowska była w początkach dla niego
obojętną, w
zwierzeniach oględną, lecz w końcu przywykła do szambelana i służył
za
powiernika jej uczuć i myśli.
Król go co rano z niecierpliwością oczekiwał i pół godziny poświęcał
miłosnej
aucyencyi. Lecz z panią krajczyną nie tak łatwo mu było utrzymać
dobre stosunki.
Król widocznie ją zaniedbywał, coraz rzadziej przychodził; napróżno
szambelan ją
uspokajał, przeczuwała, że ktoś jej miejsce w sercu króla sobie
przywłaszcza.
Pani krajczyną miała swoich stronników we dworze, użyła ich do
szpiegowania
wszystkich kroków królewskich i po długich
staraniach odkryła tylko, że szambelan codziennie przychodzi zrana
do króla i
tajemną z nim ma rozmowę. Upewnioną więc była, że pan Kazimierz
użytym był do
jakiejś intrygi miłosnej. Zaczęła więc i prośbą i groźbą nalegać na
szambelana,
aby jej odkrył tajemnicę; ale pan Kazimierz upewniał, iż prócz
politycznych
zleceń innych nie odbierał od króla, zapewniał krajczynę o swej
wdzięczności i
na chwilę zdołał ją uspokoić. Próbował wkraść się do jej serca, ale
będąc w
stanie rozjątrzenia, nie mogła się nawet domyśleć jego zamiarów.
W parę tygodni rozbiegła się wieść po stolicy, iż król ozdobił
szambelana
gwiazdą św. Stanisława. Uszczęśliwiony nie posiadał się z radości. U
siebie
przywdziewał wielką wstęgę, godzinami stawał przed lustrem i
przypatrywał się
swej osobie. Kazał malarzowi zrobić swój portret w szambelańskim
mundurze ze
wstęgą i gwiazdą, aby nie zawiadamiając o swem szczęściu posłać go
rodzicom.
Wychodząc, zawsze gwiazda błyszczała mu na piersiach ; gdy z nią
ukazał się u
pana kasztelana Żarnowskiego, ten mu powiedział.
— Oto gwiazda zaranna, coś w litaniach do Matki Boskiej sobie
uprosił, ale do
Orła białego bardzo ci daleko, a komandorstwa maltańskiego nawet u
wszystkich
świętych sobie nie wyjednasz.
Z gwiazdą obiegał szambelan cały horyzont warszawski, ze
wszystkich domów
arystokratycznych zbierał powinszowania, upojony radością
przedstawił się
krajczyni, która na wstępie mu rzekła.
— Myślałam, że pan mi się nie przedstawisz z gwiazdą, którąś
otrzymał nie z
mojej, ale z nieznanej mi protekcyi, takiego braku taktu po panu się
nie
spodziewałam; ta gwiazda przedstawia mi jakąś inną wschodzącą
gwiazdę, lecz
chmura mej zemsty potrafi ją zaćmić. Król i pan wkrótce to
poczujecie.
— Gniew księżnej mnie boli, a tem jest dotkliwszym, że
niezasłużony. Król
przywalony brzemieniem politycznych kłopotów, wszystkie chwile
ma zajęte, nie
może tak często jak dawniej korzystać z jej ujmującego towarzystwa,
lecz zawsze
dopytuje się o zdrowie księżnej pani i z żywem uczuciem ją
wspomina.
— Kłamiesz, panie szambelanie, dla nas
kobiet żadna tajemnica utaić się nie może, bo my sercem wszystko
przeczuwamy.
Kto zajął moje miejsce, nie wiem, lecz wiedzieć będę: pańską intrygę
odkryję i
za moją boleść pańską boleścią się odpłacę.
— Księżna jest w błędzie — odrzekł zmięszany szambelan —gdyby
nawet serce króla
zwróciło się w inną stronę, czyż wina może spadać na mnie i czy
mogę odpowiadać
za postępki króla?
— Zdradziłeś się pan — odrzekła z gniewem krajczyna— wiesz o
wszystkiem i w
całej intrydze musiałeś niepoślednią grać role. Gwiazda to świadczy.
Wiedz pan,
że wrogów w moim domu nie przyjmuję!
— Ależ księżno! — zawołał szambelan.
— Żegnam pana — odrzekła i wyszła z salonu.
Pożądany we wszystkich domach szambelan pierwszy raz tak źle był
przyjęty,
pierwszy raz od damy usłyszał cierpkie wyrzuty, a nawet groźbę.
Zmięszany,
przerażony udał się do siebie i na rozmyślaniu resztę dnia przepędził.
Nie miał
energii, aby stanąć do walki, bał się nieprzyjaciela, bo nie miał siły
odeprzeć
pocisków. Pierwszy raz poczuł, że i w wielkim świecie nie same
kwitną róże — te
uwagi zwróciły myśl ku rodzinnemu domowi. Poczciwy ojciec,
kochająca matka
stanęli mu przed oczyma; wspomnienia dziecinne, młodzieńcze dnie
urocze
wskrzeszały się w jego pamięci; jasność myśli; swoboda, pełność
życia, pierwsze
uderzenie serca, zapał, ogniste dawne wrażenia zelektryzowały go na
chwilę.
Chciał pełną piersią odetchnąć, lecz nie mógł, chciał świeżością
młodości
westchnąć, lecz tylko jęknął. Przypadkiem spojrzał na miniaturę
towarzyszki
dzieciństwa, lżej mu się zrobiło i rzekł z szyderskim uśmiechem.
— Czyż dziecinne wrażenia mogą mieć wpływ na wiek dojrzały? one
są jak bajki
mamek o strachach, które w dzieciństwie nas bawią, a później tylko
śmiech
wzbudzić mogą. Stan mój smętny potrzebuje rozrywki. Wojewodzic
od miesiąca
wrócił do Warszawy, przyzwoitość każe go odwiedzić, dziś więc u
nich wieczór
przepędzę.
Ubrał się w szambelański mundur, przypiął gwiazdę i uspokojony
udał się do
pałacu wojewodzica.
W przedpokoju kamerdyner Louis, który od szambelana nieraz dukata
otrzymał,
przywitał go niskim ukłonem, a dawszy mu tytuł Votre Exellance,
połechtał mile
pana Kazimierza, który z wesołą twarzą wszedł do salonu.
Panna Emilia siedząc na kanapie słuchała z uwagą pani Delatour,
która głośno
jakąś książkę czytała. Gdy spostrzegła szambelana rumieniec oblał
twarz całą,
wyciągnęła przychylnie drobną swą rączkę, którą pan Kazimierz
ucałował.
— Ojciec mój — rzekła panna Emilia — wieczór przepędza u
państwa Ignacowstwa
Potockich, tak rzadkim jesteś gościem u nas panie szambelanie i
wybrałeś dzień
tak niefortunnie niezastając mego ojca w domu.
— Mam się za szczęśliwego, że zastałem łaskawą panią; wiejskie
nasze sąsiedztwo,
dziecinne lata razem spędzone, czynią mi nadzieję, iż nie będę
poczytany za
natrętnego gościa.
— Czyż szambelan ma czas żyć wspomnieniami, wszystkie chwile
jego są tak zajęte
wymaganiami dworu; obowiązki towarzyskie, świetna jego karyera
każą mu myśleć
tylko o teraźniejszości i żyjąc w tym olśniewającym
blasku, czyż myśl może się zwrócić do cichego ustronia, gdzieś
spędził dziecinne
lata?
— My zwykle, panno wojewodzicówno, nie jesteśmy panami siebie,
los nas rzuca w
różne sfery i zmuszeni jesteśmy często żyć nie życiem własnem, lecz
oddychać w
tej atmosferze, w której traf nas umieścił.
— Masz słuszność, panie szambelanie, lecz wolna wola wybiera
drogę, po której
dążymy do szczęścia, które w każdem pojęciu jest względne; co
jednego nasyca,
drugiemu czczem się wydaje.
Gdy pani Delatour wyszła, aby podano czekoladę, panna Emilia
rzekła.
— Panie Kazimierzu! nazywam cię po imieniu jak dawniej, bo
zapytanie moje,
któreby było niedyskretne w światowych znoszeniach się, w
przyjaznych stosunkach
jest naturalnem i wynikiem sprzyjającego ci serca. Powiedz mi, panie
Kazimierzu,
czy jesteś szczęśliwy?
Szambelan po niejakim czasie rzekł.
— Zdaje mi się, że nim jestem.
— Dlaczego ci się tyko zdaje, panie Kazimierzu?
— Bo przeczuwam, panno Emilio, że jest wyższe szczęście, ciągle
czegoś łaknę,
jak żarłok nasycić się nie mogę nawet mojem powodzeniem. Czy cel,
do którego
dążę, ugasi me pragnienie, nie wiem, lecz zdaje mi się, że gdy
dosięgnę
dostojeństw, zaszczytów i władzy, wówczas będę szczęśliwym.
— O, panie Kazimierzu! nie wiesz jaką obrałeś drogę ciernistą;
światło każde
oświeca, ale i pali, a blaski zewnętrzne pożerają wewnętrzne zacne
uczucia, bez
których człowiek szczęśliwym być nie może. Panie Kazimierzu, gdy
na twej drodze
dotkną cię jakie bolesne zawody, gdy jaki smutek cię nawiedzi,
przyjdź do
towarzyszki twego dzieciństwa, a zawsze znajdziesz u niej pociechę, a
może i
radę.
Pan szambelan ucałował rękę panny Emilii, a trzymając ją w swej
dłoni, rzekł.
— Dobrze, panno Emilio, serce masz złote ale wyobraźnia twoja
widzi czarne
punkta na drodze mego życia, które nie istnieją w rzeczywistości,
niemniej
dziękuję ci za twoją o mnie troskliwość.
Weszła pani Delatour, przyniesiono czekoladę; rozmowa wzięła inny
kierunek, mó-
wiono o dworze, o królu, o wypadkach w stolicy.
Pan szambelan był wówczas w swoim żywiole, błyszczał dowcipem i
był wesół.
Emilia go słuchała, czasem się uśmiechnęła, ale twarz miała smutną.
Gdy szambelan złożył swe pożegnanie, panna Emilia udała się do
swego pokoju i
łza zabłysła w jej oku — po krótkiem dumaniu rzekła.
— On mnie nie kocha, lecz sercem jego jeszcze nikt nie owładnął.
Pan szambelan przyszedłszy do siebie, rozbierając się, pomyślał.
— Dobre dziecko, ale ma dziecinne poglądy na życie.
Rzucił się na łoże i sen mu zaraz skleił powieki. Gdy zrana jak zwykle
przyszedł
do króla, opowiedział mu o cierpkich wyrzutach i pogróżkach
krajczyny. Król
postępowaniem księżnej rozdrażniony, rzekł.
— Chcę ująć trudów krajczynie szpiegowania mej osoby, zerwę
tajemniczą zasłonę,
bo czystego uczucia nie mam powodu ukrywać przed światem. W tym
względzie muszę
otwar-
cie się z generałową rozmówić. Wiem, że w tych dniach mąż jej
znudzony Warszawą
ma do swych dóbr wyjechać; ta jego podróż bardzo mi jest na rękę;
raz tam
osiadłszy, nieprędko wróci; biedna żona pozbędzie się nudziarza i
mnie zawadzać
nie będzie. Chciałbym, abyś również na kilka dni pod jakimkolwiek
pozorem
kasztelana z domu oddalił. Wkrótce będzie odpust w Częstochowie,
namów go więc
do tej pielgrzymki i sam mu towarzysz.
— Spełnię rozkaz Najjaśniejszego Pana, lecz w takim razie zdaje mi
się, że
dalsze moje usługi nie będą potrzebne Waszej Królewskiej Mości, nie
pozostaje mi
tylko podziękować za ufność położoną we mnie.
— Nie, panie szambelanie, przekonałem się, że jesteś mi wiernym i
umiesz
tajemnicy dochować, zatem użyję cię do innej misyi, w której swoje
zdolności
uwydatnić możesz.
— Spełnić wszystkie rozkazy Waszej Królewskiej Mości jest
pierwszym moim
obowiązkiem, a ufność we mnie położona zaszczytniejszą mi jest nad
wszystkie
nagrody.
— Za kilka dni przyjdziesz do mnie, szambelanie, już o tobie
mówiłem hrabiemu
Stackel-
bergowi, jemu i mnie możesz być użytecznym i osiągniesz
wdzięczność moją i łaskę
cesarzowej.
— Stawić się nie omieszkam, Najjaśniejszy Panie, zapewniając, iż nie
ma
poświęcenia, któregobym nie spełnił, dla okazania mej wierności i
czci dla
Waszej Królewskiej Mości.
Król podał mu rękę, którą szambelan ucałował i uradowany zaufaniem
króla, oraz
nowym środkiem wiodącym do zaszczytów, uszczęśliwiony wyszedł z
zamku.
SEJM R
Po pierwszym rozbiorze kraju zaczęto poznawać, że rząd, który nie
ma swego
poparcia w narodzie, ani układać się z obcemi państwami, ani
wojować, ani
wewnątrz nic zbudować i na zewnątrz państwa obronić nie jest w
stanie.
Po wielkiem nieszczęściu umysły zaczęły się otrzeźwiać; król i Rada
nieustająca
łożyli usiłowania, aby polepszyć skarbowość, pomnożyć wojsko,
podnieść oświatę i
skupiwszy moralne i materyalne siły, podźwignąć się z niemocy i
zależności.
Zaczęto więc mniej sprzeciwiać się królowi. Nowo przysłany
ambasador rosyjski
hrabia Stackelberg, który — jak mówią — nie podzielał myśli
rozbioru Polski,
jednak nie odrzucił tak znacznej posady, jaką była posada ambasadora
w
Warszawie. Grzecznością wyróżniał się od swoich poprzedników
Salder-
na i Repnina. W postępowaniu swojem innego trzymał się systematu,
nie dopuszczał
wywyższenia się żadnej fakcyi przeciw królowi. Mimo to liga dam, w
środki
przemożna, błyszcząca urodą, wdziękami i dowcipem, pod powłoką
patryotyzmu
prowadziła intrygi przeciw królowi. Jeden z głębokich naszych
historyków
powiedział: „Złą to zazwyczaj bywa cechą narodu, kiedy kobiety w
sprawach
publicznych zbyt czynną i głośną odgrywają rolę, co najmniej jest to
dowodem
braku charakteru u mężczyzn".
Po śmierci Stanisława Lubomirskiego marszałka w. k. pozostała
wdowa Elżbieta z
Czartoryskich Lubomirska, przez długi czas wierna w przyjaźni dla
Stanisława
Augusta, którą król niegdyś uwielbiał, po zgonie księcia Michała i
Augusta
Czartoryskich zażądała stanąć na czele familii, prowadzić politykę,
wziąwszy w
spadku po nich niechęć do króla. Księżna Ogińska żona hetmana
litewskiego ze
swej strony tworzyła nieprzyjaciół królowi. Pani Katarzyna z
Potockich
Kossakowska kasztelanowa kamieńska, sławna z dowcipu, odwagi i
prawdomówności,
gdy część jej majątku po pierwszym
rozbiorze zajęta była przez Austryę, zawiązała stosunki z Maryą
Teresą, a Józef
II. odwiedzał ją w Stanisławowie. Nieraz dowcipną prawdą otwierała
oczy
cesarzowej i jej synowi. Nie będąc zadowoloną z gubernatora
lwowskiego i jego
otoczenia, rzekła cesarzowi.
— Wasza Królewska Mość nie znasz kraju, mniemasz, że w Galicyi
mamy wiele
papierni, gdyż nam z Niemiec tyle nasyłasz gałganów.
Cesarz zapamiętał tę rozmowę i na gubernatorstwo do Lwowa wysłał
hrabiego
Dietrichsteina, za co mu listownie pani Kossakowska podziękowała.
Gdy tak mało
ważyła Habsburgów, czem mógł być dla niej ex-stolnik litewski.
Dokuczała mu
nieraz i niechętnych nie mało mu przysporzyła.
Do tej ligi niewieściej przybyła księżna krajczyna, zdradzona przez
króla,
gorzała zemstą. Potulni mężowie, przyjaciele i faworyci byli
wykonawcami ich
myśli. Każda zuchwała mowa, każdy dokuczliwy przycinek
wypowiedziany królowi,
zapewniał mniemanym obrońcom ojczyzny pięknych rąk oklaski.
Jedynie wpływ hrabiego Stackelberga, który chciał utrzymać dobre
stosunki z
królem,
wstrzymywał zapędy szlachty i starał się dworską partyę pomnażać.
Ogół jednak
podnosił do bohaterstwa śmiałość oponentów, którzy mieli odwagę
wyrzucać w oczy
królowi mniemany despotyzm.
Stronnicy dworscy byli jeszcze dosyć silni do odparcia pocisków,
które nieraz
tak dręczyły króla, iż upadał na duchu i zamyślał o abdykacyi, żądał
wypoczynku,
a miłość dla generałowej odsłaniała mu w przyszłości życie bez trosk i
walk
ciągłych. Marzył więc o złożeniu korony i wydaleniu się z kraju.
Gdy szambelan Łącki z kasztelanem wyjechali na odpust do
Częstochowy, król
codziennie odwiedzał generałowę. Pierwszy raz niezalotne uczucie
wstrząsło jego
sercem; czuł się zdolnym do ofiary z siebie. Generałowa długo
walcząc z sobą,
nie mogła się oprzeć urokowi, jaki sprawia przekonanie, że się jest
szczerze
kochaną. Są chwile szału, w których obowiązki, przysięga, zasydy
moralne nikną z
pamięci, życie skupia się w jeden, wybuch płomienia, z którego wyjść
rzadko kto
ma siłę. Jednak generałowa wyszła zwycięsko. Wydana za mąż za
naleganiem
rodziców, a w pożyciu zrażona
dziwactwami męża, marzyła o tych chwilach rozkoszy, w których
podział gorącego
uczucia dopełnia życie kobiety, w których wszystkie troski maleją i
cierpienia
nie bolą. Lecz wiara stała na straży kobiecej zacności; pod zasłoną tej
tarczy
choć miłość goreje, namiętne porywy nie pozostawiają blizny na
sumieniu.
Gorzała chęcią każdą chwilę dzielić z królem, ulżyć ciężarom trosk
jego,
poświęcić całe życie dla niego, ale ten związek duchowy wydawałby
się jej
sprośnym, gdyby nie był uświęcony przed Bogiem.
Takie postanowienie generałowej zmuszało króla do wyjednania
rozwodu i
morganatycznym ślubem z nią się połączyć. Jakoż wróciwszy do
zamku, zaraz kazał
do siebie prosić księcia prymasa.
Książe Michał prymas, brat królewski, nie odpowiadał godności, którą
piastował,
nie robił zaszczytu stanowi kapłańskiemu. Bezbożność XVIII. wieku
wpłynęła na
jego umysł, dumny, mściwy, nie umiał sobie zjednać przyjaciół ani
duchownym, ani
w rycerskim stanie. Wpływ jego więcej szkodził niż pomagał królowi.
Stanisław
August znając brata, iż jest
dalekim od wszystkich skrupułów religijnych, był pewnym, że rozwód
generałowej
za jego wpływem z łatwością w Rzymie uzyska.
Lecz znać, iż król się urodził pod nieszczęśliwą gwiazdą, najbliżsi w
jego
rodzinie przysparzali mu tylko troski i zgryzoty, i nieraz za ich
grzechy
pokutować musiał.
Gdy przybył książe prymas, król oznajmił mu o swych zamiarach,
prosił, aby mu
spiesznie w Rzymie wyjednał rozwód dla generałowej. Prymas
zdziwiony tem
żądaniem rzekł.
— Nie mogę wyjść ze zdumienia, że ty mając środki zniewolenia
każdej piękności,
szukasz zwycięstwa u stopni ołtarza. Zostaw to gminowi.
— Ależ bracie — odrzekł król — nie jest to lekkomyślna miłostka;
przy moich
troskach szukałem serca, które osłodziłoby moje życie, lecz wszędzie
znalazłem
tylko zalotność lub próżność, to mnie chwilowo rozrywało, ale nigdy
nasycić nie
mogło; teraz poznałem wartość prawdziwego uczucia. Wiem, że
rozwiązłością
drugich gorszyłem. Bóg za występki zsyła
zawsze karę. Muszę zmienić życie, postanowienie moje jest
niewzruszone.
— Powtarzasz — odrzekł prymas — co ci twój spowiednik
Worgowski nagadał. Król ma
inne obowiązki, a że sam rządzić sercem nie ma prawa, więc
pozwolone mu są
uciechy, które grzechem mienią się być dla innych.
— Przed Bogiem, księże prymasie, król nie ma odrębnych
przywilejów.
— Ale na ziemi mu są dane — odrzekł prymas.— Cóżby na to świat
powiedział? Ty,
co odrzuciłeś rękę Burbońskiej księżniczki, co może w przyszłości dla
widoków
politycznych będziesz zmuszony poślubić czy którą arcyksiężniczkę
austryacką,
czy rosyjską Wielką księżniczkę, chcesz skrępować swą wolę dla
jakiejś tam
szlachcianki.
— Związek to będzie morganatyczny; dzieci nie mam, a gdybym je
miał, tylu mamy
niechętnych, że żaden z naszego domu tronu nie osiągnie.
— Tron się nie ustali, póki nie będziesz miał legalnego potomka,
prawnego
następcę. Osłabiona królewskość podnieść się może, prawa podlegają
zmianie i w
przyszłości ród nasz
jak Jagielloński może na parę wieków ustalić się na tronie.
— Nie znasz bracie — smutnie odrzekł król — ani naszego położenia,
ani dążeń
narodu, ani knowań politycznych. Tę koronę, której przepowiadasz, że
parę wieków
może błyszczeć na czole naszego rodu, jabym dziś zdjął z mego czoła,
aby uniknąć
hańby, że ktoś przemocą zedrze ją z mej głowy. Dlatego jej nie cenię i
ofiary z
mego serca dla niej czynić nie warto.
— Mówisz jak rycerz średniowieczny — przerwał prymas — który
tron poświęca dla
swej ulubionej. Ja jako brat twój, jako książe kościoła, jako senator
sprzeciwiam się twym zamiarom, do rozwodu ręki nie przyłożę, a
nawet
przeszkadzać mu będę.
— Ostatnie to twoje słowo, księże prymasie?
— Ostatnie! — odrzekł prymas.
— Więc rozejść się możemy — gniewnie wyrzekł król i oddalił się do
swego
gabinetu.
Kazał przywołać do siebie księdza Worgowskiego, długo z sobą
rozmawiali, a w
koń-
cu dał mu zlecenie, aby starał się o rozwód generałowej pominąwszy
księcia
prymasa.
Nadchodził sejm roku. Stanisław August był pewny ogromnej
większości,
liczono / głosów w Izbie poselskiej, a / w Senacie. Miano nadzieję, iż
wszystkie projekty od tronu i Rady nieustającej będą spokojnie
przeprowadzone.
Lecz zaszłe wypadki przed sejmem, pokojowe usposobienie zmieniły
w burzliwą
wojnę. Hrabia Stackelberg przychylny królowi, ale stanowczo
decydujący nietylko
w polityce, lecz i w wewnętrznym ustroju państwowym, gdy przyszło
o wybór osób
do Rady nieustającej i Komisyi skarbowej, zalecił swoich
kandydatów, na prezesa
do Rady nieustającej Augusta Sułkowskiego, a do Komisyi
Dzierżbickiego.
Król, wpływem pani Grabowskiej, która nalegała, aby bezwarunkowo
nie poddawał
się ambasadorowi rosyjskiemu i powagę swoją królewską zachował,
nie zgodził się
na podanych kandydatów i wybór onych według własnej swej myśli
przeprowadził.
Prezesem Rady większością głosów zanominował Raczyńskiego, a
sekretarzem
Naruszewicza.
Postępek takowy, który oznaczał wyłamanie się od rosyjskich
wpływów, oburzył
Stackelberga; zamyślał zemścić się i upokorzyć króla.
Drugim niepomyślnym wypadkiem było zerwanie króla z Rzewuskim.
Od młodości
najściślejsza przyjaźń ich łączyła; Rzewuski stawał zawsze w obronie
króla, na
każdym kroku dawał dowody swego przywiązania i ufności bez
granic. Po śmierci
Stanisława Lubomirskiego marszałka wielkiego koronnego, wakująca
laska z prawa
starszeństwa należała się Rzewuskiemu, który mniejszą od piętnastu
lat
piastował. Ale za wpływem sióstr królewskich i za naleganiem
siostrzenicy
Mniszchowej, król tę godność przyrzekł konferować jej mężowi.
Zachodziła trudność ominięcia Rzewuskiego. Król więc użył środka,
który miał
godzić obie strony. Zanominował wielkim marszałkiem Rzewuskiego,
i nietylko że
zobowiązał go słowem do zrzeczenia się tej godności po trzech
miesiącach, ale
wymógł piśmienne jego zobowiązanie się. Nieufność takowa do
żywego ubodła
Rzewuskiego. Przed terminem złożył swoją godność, lecz
trzydziestoletnią
przyjaźń zerwał
i odtąd noga jego nie postała na zamku. Ubył wiec królowi wpływowy
przyjaciel,
który nieraz opozycyę uspokajać umiał.
Hrabia Stackelberg rozgniewany zamyślał o upokorzeniu króla;
opozycya więc głowę
podniosła. W pałacu księżnej Elżbiety Lubomirskiej ex-marszałkowej
ciągle się
zgromadzały panie Kossakowska, Ogińska i Sapieżyna z gronem
krewnych i
przyjaciół, i obmyślano środki zawichrzenia mającego nastąpić sejmu.
Dochodziły do nich narzekania Stackelberga, iż wolność w Polsce
zdeptana, że
król z bratem prymasem chcą rządzić krajem według swojej woli, że
Polacy powinni
ukrócić despotyzm króla. To oskarżenie o despotyzm, to słowo, które
wiecznie
straszyło szlachtę, rozpaliło wszystkie głowy opozycyi, fałszywie
roztrząsano
postępki króla i dojrzano słuszne dowody oskarżenia.
Wydobyto zapomnianą sprawę biskupa Sołtyka, który wróciwszy z
Sybiru, gdzie był
uwięziony za gorliwe stawanie przeciw dysydentom, okazywał stan
nienormalny w
swych postępowaniach, to w sporach z kapitułą, to z rządcami dóbr
swoich. Gdy
przekonano się
o chorobie jego umysłu, nuncyusz zawiesił go w urzędowaniu, a
kapituła odsądziła
od administracyi dóbr kościelnych. Opozycya wraz z ligą dam
zarzucała prymasowi
i królowi, że za gorliwość katolicką najniesłuszniej uwięzili biskupa.
Damy zgromadzone u księżnej Lubomirskiej powierzyły oskarżenie
króla Branickiemu
i Sewerynowi Rzewuskiemu, zięciowi księżnej.
Gdy na sejmie miano przystąpić do zwyczajnego pokwitowania Rady
nieustającej,
powstała najgwałtowniejsza burza o uwięzienie biskupa Sołtyka, niby
stając w
obronie godności senatorskiej. Ile obelg rzucono królowi w oczy,
przykro je
przytaczać, dość nadmienić, że Branicki pół pijany odważył się
powiedzieć
królowi, iż nie upłynie pół roku, jak skończy się jego absolutne
dominium, bo
szlachta przestanie językiem, a pocznie szablą działać; zaś Seweryn
Rzewuski
wyrzekł te słowa.
— Jeśli Wasza Królewska Mość chce wiedzieć, do czego naród polski
jest zdolny w
obronie swej wolności, to niech z historyi angielskiej przypomni sobie
los
Karola I.
Z galeryi posypały się oklaski licznych
dam, a opozycya z uniesieniem przyjęła słowa nierozważnych
mówców. I rzecz
dziwna, że opozycya, mająca tylko głosów, despotycznie rządziła
sejmem
członków, iż większość bezsilna obojętnie mogła słuchać obelg
rzucanych na
króla; odwaga cywilna upadła, nikt nie śmiał stawić czoła garstce
burzycieli.
Król zmartwiony, przyszedłszy do siebie, łatwo poznał w całej tej
bolesnej
sprawie zemstę Stackelberga; mając większość za sobą, nie zdołał
zdławić intrygi
posła. Nie mogąc znaleźć siły ani w sobie, ani w sejmie, uledz musiał
i szukał
zgody ze Stackelbergem. Gdy ta nastąpiła, poseł przywołał do siebie
Branickiego
i Rzewuskiego i oświadczył, iż imperatorowa nie życzy sobie widzieć
żadnej
fakcyi w Polsce, że bronić będzie przywilejów i wolnej formy rządu i
nie będzie
tamować prerogatyw stanu rycerskiego; lecz że w sprawach sejmu nie
było ze
strony króla pogwałcenia, radzi, aby posłowie niechęci osobiste
poświęcili
interesom ojczyzny i przystąpili do rozpraw nad propozycyami tronu
— a
Branickiego i Rzewuskiego za dalsze zaburzenia sejmowe
odpowiedzialnymi czyni.
Po tem oświadczeniu Stackelberga, sejm
się uspokoił, pokwitowano Radę nieustającą, a król się przekonał, iż z
pod
przemocy posła niełatwo mu się będzie wyłamać.
Pani generałowa Grabowska więcej od króla uczuła zniewagę mu
wyrządzoną.
Wiedziała, zkąd pochodziło wzburzenie umysłów, postanowiła
uwolnić króla od
zależności; jako jedyny ratunek uważała związać go z partyą
patryotyczną, która
będąc dopiero w zawiązku, miała rozpocząć swe działanie na
przyszłym sejmie
zwanym czteroletnim. Dom jej napełnił się ludźmi patryotycznego
stronnictwa, na
jej salonach król się z niemi spotykał; wprawdzie nie dzielił ich
przekonań,
lecz zgadzał się na wydobycie z upokarzającej przemocy, chociaż to
oswobodzenie
z wielką oględnością przeprowadzać przedsięwziął. Wpływ
generałowej dodawał
męstwa królowi, który za lada przeciwnością upadał na duchu;
rozgrzewała w nim
patryotyczne uczucia, dzieliła troski królewskie, które gorąco uczute
wpływały
na jej zdrowie. Tracąc coraz siły, musiała dla poratowania zdrowia
wyjechać za
granicę.
Rozwód się prowadził w Rzymie. Choć ksiądz Worgowski używał
wszelkich sprężyn
do najprędszego rozwiązania, lecz coraz nowe jawiły się przeszkody,
gdyż prymas
uprosiwszy nuncyusza papieskiego wpływał na Stolicę Apostolską i
rozwód ciągle w
zawieszeniu trzymał. Gdy generał Grabowski zawiadomiony został o
postanowieniu
żony, nie okazał wielkiego smutku. Posłał po brata kasztelana, aby
zasięgnąć
rady, jak ma postąpić w tym ważnym wypadku.
Właśnie w tej chwili kasztelan znajdował się w Białołęce i nazajutrz
po wezwaniu
stawił się u brata. Kasztelan żarnowiecki zawieszony orderami
uściskał brata w
szlafroku. Generał zawiadomił go o postanowieniu żony, prosząc o
radę i o powód,
co skłonić mogło generałowę do takowego kroku. Kasztelan po
namyśle odrzekł.
— Wysoko cenię bratowę, bo jest zacna i pobożna, nie mogła się
zgodzić z
człowiekiem, który czyta Woltera. Gdybyś czasem jeszcze chciał ją
zabawić,
zmówić z nią razem jakąś litanijkę lub pojechał z nią na odpust,
wlekłoby się to
czas jakiś. Lenistwo twoje i brak wiary były przyczyną żądania
rozwodu.
— Przecież brat jesteś arcy-pobożny —
rzekł generał — a jednak również jak ja rozstałeś się z nieboszczką
żoną,
przeżywszy z nią lat kilkanaście.
— Twój rozwód, panie bracie, jest skutkiem twej niewiary, a moje
rozłączenie
wynikło z gorliwości wiary. Żeniąc się, popełniłem grzech przez
nieświadomość,
że zostanę komandorem maltańskim. Pani kasztelanowa żarnowiecka,
wspólniczka
dziś komandora maltańskiego, czuła niestosowność naszego
położenia. Oburzałby ją
widok księdza katolickiego prowadzącego swą żonę; jakąż odrazę
czuć musiała,
widząc się sama żoną maltańskiego komandora, który w bezżennym
stanie umierać
powinien; wspólna więc nasza gorliwość religijna musiała nas
rozłączyć.
— Przyznam ci się, mój bracie kasztelanie, że ani twoich, ani żony
mojej
skrupułów nie rozumiem; krzyż maltański, ani Wolter małżeństwa
rozrywać nie
mogą. Lecz ja mojej jejmości sprzeciwiać się nie będę. Baba z wozu,
koniom lżej.
Do Warszawy nie wrócę, ta żenada mnie tam zabija, tu jestem panem
u siebie, nikt
nie kontroluje moich czynności. Na rozwód zezwolę, a Woltera czytać
będę,
bo mnie bawi i więcej ma rozumu od waszych księży.
— Mój bracie — odrzekł smutnie kasztelan — Wolter cię po śmierci
zaprowadzi do
swego pomieszkania, do piekła, i tam biesiadować sobie będziecie.
Szczęśliwie,
jeśli obu was Lucyper na rożen nie wsadzi. Tam sobie razem bluźnić
możecie, ale
tu panie bracie wara, bo możesz podpaść pod klątwę.
— To strachy na dzieci albo głupców — odrzekł generał.
— Jesteś opętany przez szatana, panie generale ; bluźnierstw słuchać
nie mogę,
uciekam.
Bez pożegnania, tylko wielkim krzyżem przeżegnawszy brata,
oburzony i zgorszony
wyjechał z jego domu.
Nie było przeszkód ze strony generała, jednak król nie mógł się
doczekać
rozwodu; cieszyło go tylko, że takowe usposobienie generała nie
tamowało w
niczem jego stosunków z jego żoną.
KŁOPOTY SZAMBELANA.
Wiemy, iż król przedstawił szambelana Łąckiego ambasadorowi
rosyjskiemu. Ten
przyjął go bardzo uprzejmie, pochlebił, iż jego zdolności mogą
przynieść pożytek
krajowi, przestrzegał aby nie wierzył podszeptom pruskiego
ambasadora, a trzymał
się partyi królewskiej, która może być silną, jeśli będzie iść według
życzeń i
planów imperatorowej. Szambelan nie mając stałych przekonań
politycznych, a
gorejąc chęcią odgrywania urzędowej roli, przyrzekł bez wahania
poświęcić swe
usługi ambasadorowi i jego rozkazy spełniać z gorliwością; w końcu
rzekł
Stackelberg.
— Imperatorowa oddane usługi zawsze wynagradza. Wiem, że masz
ojca bogatego,
lecz skąpego, braknie ci pewno na życie stosowne do twego położenia
w stolicy.
Mogę ci
więc wyznaczyć miesięczną pensyę; pokryje to rozchody z mej
przyczyny czasami
poniesione i mnie ośmieli do dawania ci moich zleceń. Rumieniec
wstydu i
upokorzenia rozlał się na twarzy szambelana i odrzekł.
— Płatnym sługą być nie myślę; jestem obywatelem wolnego narodu,
bezwarunkowo
więc mojej własnej woli ujarzmiać nie mogę. Być płatnym przez dwór
obcy, jest to
plamie sumienie uczciwego człowieka.
Ambasador rozumiał te pierwsze wybuchy, które wywołuje wstręt do
nieprawych
czynności, lecz w trwałość ich nie wierzył, przeto i odmowie
szambelana nie
ufał. Śmiejąc się rzekł.
— Młody jesteś szambelanie, a przesądy masz staro - polskie. Buta
szlachecka was
gubi, draźliwość wasza jest śmiesznością. Imperatorowa jest jak druga
twoja
matka, od której przyjąłbyś każdy datek. Cesarzowa nie może cię
wynagrodzić
orderem, boby cię to u patryotów kompromitowało; chce ci więc
dopomódz do
okazalszego życia, do którego jesteś zrodzony, które z towarzyskiego
położenia
ci przynależy.
Te słowa zmiękczyły trochę postanowienie szambelana i zapytał.
— Czy nie będę użyty do podłego szpiegostwa?
— Bynajmniej, mój szambelanie, chcę tylko pomnożyć zwolenników
królowi,
któremuście wierność zaprzysięgli, w którego obronie stawać jest
waszym
obowiązkiem. Na dowód, że cię nie wciągam w jakiś nieprawny
spisek, pokażę ci
imiona osób, które nie odmówiły za oddane usługi pobierać pensyi od
cesarzowej.
Wyjął z biurka długi rejestr i podał szambelanowi. Czytając imiona
wysokich
urzędników i kilku nawet magnatów, nie mógł wyjść z zadziwienia, że
ludzie,
którzy nie potrzebowali żadnej pomocy pieniężnej, którzy codziennie
więcej
tracili, niż cyfry koło nich postawione, nie mogli się sprzedawać za
lichy
pieniądz; te pensye w jego oczach były tylko godłem stowarzyszenia
się przeciw
anarchii; nie czuł się lepszym od innych, gdy ci co opływali w
dostatkach
przyjmowali pensye od ambasadora; czemuż on, któremu brakło
na wystawne życie, miałby ją odrzucić. Gdy papier oddawał
ambasadorowi, ten
zapytał go.
— Czy mogę pana w tej liczbie osób umieścić?
Szambelan odpowiedział tylko jednem słowem.
— Proszę.
Obowiązki szambelana były lekkie i według niego mało znaczące.
Wypytywał go
hrabia Stackelberg o usposobienie umysłów, o rozmowy polityczne,
toczące się w
arystokratycznych salonach. Żadnych zleceń szczegółowych nie
odbierał. Otrzymana
pensya pozwoliła mu zaprowadzić niektóre zbytki, których dawniej
nie był w
możności używać.
Król go łaskawie przyjmował; w salonach czuł niejakie oziębienie,
lecz to
przypisywał intiygom krajczyny. Gdy przed otwarciem sejmu ,
Stackelberg
poróżnił się z królem w skutek odrzucenia jego kandydatów do Rady
nieustającej,
szambelan otrzymał zlecenie od ambasadora, aby popierał fakcye
przeciw królowi.
Zasmucony i do żywego dotknięty szambelan tem wymaganiem, nie
wiedział co ma
czynić; zdawało mu się, że będzie
użyty do stłumienia anarchji i ustalenia silnego rządu, teraz zaś
użytym został
do celów wstrętnych dla niego. Przytem raz już zdradziwszy swoją
protektorkę
krajczynę, teraz nową zdradą miał odpłacić królowi za doznane
dobrodziejstwa.
Pozostawały mu tylko dwa środki: albo zdradzić ambasadora lub z
nim zerwać na
zawsze. Szambelan nie był człowiekiem stanowczych przedsięwzięć,
wybierał zawsze
półśrodki, które chwilowo mogłyby go wyprowadzić z fałszywego
położenia. Umyślił
więc, póki burza nie minie, udać chorego. Zamknął się w domu,
nigdzie nie
wychodził, nudząc się szalenie. Wśród tej samotności przychodziły
mu różne
myśli, dumał jak przejść krętą ścieżką między wszystkiemi
stronnictwami, nie
obrażając ani króla, ani Stackelberga, ani patryotów, ani anarchistów,
ani ligi
dam bawiących się w politykę. Takowa bierność w jego charakterze
czyniła go
niezdolnym do żadnego stanowczego czynu; wybierał środki, któreby
zapewniały
spokój i użycie życia. Nie pojmował, że właśnie takowe usposobienie
naraża go na
ciągłe niepokoje, bezbarwnością okazują nieudolność, a nie
mając stałego przekonania, niczego dopiąć nie jest zdolny.
Z gazety księdza Łuskina, którą mu przynoszono, dowiadywał się o
zuchwałych
mowach oskarżających króla; uradowany, że uniknął skandalu,
poklaskiwał swemu
pomysłowi, że w czasie burzy w wygodnem ukrył się łożu.
Gdy się dowiedział, że wszystko ucichło i obrady wzięły właściwy
kierunek, nasz
szambelan zrzucił szlafrok, przystroił się wykwintnie, poleciał
najprzód do
króla, aby wynurzyć swoje oburzenie z postępku kilku obłąkanych i
mienił się za
szczęśliwego, iż swoim wpływem i energią mógł przyczynić się do
uśmierzenia
bezsensownych wybryków.
Później udał się do hrabiego Stackelberga i oświadczył, że działając
tajemnie,
więcej przyczynił się do wzburzenia umysłów od tych, którzy
gwałtownemi mowami
chcieli upokorzyć króla.
U księżnej Lubomirskiej nie tak gładko mu poszło — zimno był
przyjęty. Gdy
zaczęto rozmowę o wypadkach sejmowych, gdy szambelan począł
brać stronę biskupa
Sołtyka, pani kasztelanowa kamieńska rzekła.
— Stawaliśmy w obronie godności senatorskiej, działaliśmy otwarcie
i śmiało, jak
przystoi na wolnych w wolnym narodzie, lecz w sejmie nie było
jednomyślności;
oskarżenia nasze nie mogły się utrzymać, gdyż jak zwykle przed burzą
susły
skryły się do nory, a gawrony pod dachy.
Śmiech ogólny i spojrzenia pań zwrócone na szambelana zrazu go
zmieszały,
później gniew go opanował, i chcąc się zemścić za przycinek, rzekł.
— Czyż susły i gawrony instynktem nie okazały więcej rozumu niż
ludzie, którzy
zmoczeni ulewą, po nawałnicy uciekli do domów.
Księżna Lubomirska rozgniewana tą niegrzeczną odpowiedzią, rzekła
z udaną
łagodnością.
— Pan szambelan jesteś jeszcze chory, nie wróciłeś do normalnej
przytomności,
bredzisz jak w gorączce; w tym stanie nierozsądnie puszczać się w
odwiedziny
znajomych.
Szambelan powstał gniewny i upokorzony, i skłoniwszy się damom,
wyszedł z
salonu.
Choć nie pierwszy raz pan Łącki obrażony był w swej durnie, choć
był
lekkomyślny,
obojętny i sercem nie odczuwał, jednak krew szlachecka zawrzała w
jego
piersiach, żądał za zniewagę zniewagą się odpłacić, pałał zemstą; lecz
z kim
miał walczyć? z kobietami, których całą bronią jest język i intryga.
Człowiek
rzadko siebie samego obwinia; nie dostrzega, że doznane
nieprzyjemności są
skutkiem własnego postępowania; nie przychodzi mu na myśl
logiczna rozwaga, bo
nie jest sędzią swych czynów, ale gorliwym ich obrońcą.
Niegrzeczne przyjęcie u ex-marszałkowej przypisywał intrydze
krajczyny.
Postanowił zerwać stosunki z księżną marszałkową, z jej otoczeniem i
całem jej
stronnictwem; choć wielki to był ubytek w jego życiu towarzyskiem,
jednak silne
mu jeszcze pozostały podpory, na których mógł się oprzeć
bezpiecznie: pozostał
mu król, hrabia Stackelberg, generałowa Grabowska i wojewodzic,
którego wpływ
coraz wzrastał w stolicy i zwiastował nową erę w dążnościach
politycznych.
Pocieszał się jak mógł szambelan, lecz te wypadki go dręczyły,
niezadowolony był
z siebie, a nie
miał ani jednego przychylnego serca, przed którem mógłby troskami
się podzielić.
Kochał matkę, lecz smutnemi myślami nie chciał jej martwić; ojciec
by go nie
zrozumiał, a szorstką odpowiedzią rozjątrzyłby bardziej jeszcze serce
jego.
Przypomniał sobie życzliwe słowa wojewodzicówny; jak spragniony
żąda wody, tak w
udręczeniu pragniemy przyjaznego współczucia. Spiesznie więc
przystroiwszy się,
udał się do pałacu wojewodzica. Zastał tam liczne grono gości,
zajętych obradami
nad kierunkiem mającego nastąpić sejmu. Małachowski, Sapieha,
Ignacy Potocki,
biskup Rybiński kładli za program działania zajęcie się formą rządu,
przymierzem
z Prusami i następstwem tronu; zawierając sojusz z Prusami, chciano
zarazem
ustalić przymierze z Anglią i Holandyą, aby nie być zupełnie
zawisłemi od
berlińskiego gabinetu. Taki nakreśliwszy plan, chciano się
porozumieć z
interesowanemi mocarstwami, tak jednak, aby nikt w Warszawie, ani
król, ani
członkowie rządu o tem nie wiedzieli.
Gdy wszedł szambelan, wojewodzic nie chcąc przerywać narady i
wtajemniczać szam-
belana do ich politycznych planów, zaprowadził go do salonu, gdzie
córka jego
oczekiwała na mające przybyć damy.
Widok pana Kazimierza zawsze wywoływał na twarz panny Emilii
żywy rumieniec i
nigdy jej rysy nie opromieniały się takiem zadowoleniem, jak gdy
drobna jej
rączka ogrzaną została ciepłym jego pocałunkiem.
Po kilku uprzejmych słowach wojewodzic udał się do swoich gości.
— Tak dawno jak byłeś u nas, panie szambelanie — rzekła panna
Emilia.
— Dawno, to prawda, panno wojewodzicówno, lecz ten czas nie
przeszedł mi wesoło;
jakiś fatalizm stawiał mnie w takich trudnych położeniach, że
narażony byłem na
ciągłe przykrości, i gdybym nie rozumiał życia, wpadłbym w zupełne
zwątpienie.
— Mój panie Kazimierzu, pozwolisz mi prawdę powiedzieć?
— Mów pani, wszak dawniej otwarcie zawsze mówiliśmy z sobą.
— Zaprzeczyć muszę twoim słowom, panie Kazimierzu, przykrości,
których doznałeś,
— Teraz, panie Kazimierzu, rozum nie rozwiąże ci tego pytania, lecz
kiedyś serce
ci na nie odpowie.
— Gdy słyszę twe przychylne słowa, panno Emilio, przenoszę się
myślą w nasze
dziecinne lata, gdzie nasze niewinne rozrywki zastępowały dzisiejsze
pragnienia,
gdy lekko nam zawsze było na sercu, bo żadna troska nie ugniatała;
błogie to
były chwile, ale one powrócić nie mogą.
— Sami trosk przysparzamy sobie, panie Kazimierzu, one
przedwcześnie nas
starzeją; z czystem sumieniem, duch zawsze będzie młodym, a serce
żywo bić
będzie do wszystkiego, co wzniosłe, zacne i święte.
— Z takiemi wyobrażeniami, panno Emilio, musisz być szczęśliwą.
— Mam nadzieję, że nią będę. Nadchodzące damy przerwały tę
poufną
rozmowę.
Szambelan był roztargniony, patrzył ciągle na Emilię, odkrywał w jej
rysach
coraz nowe wdzięki, których dotąd nie dopatrzył, a szczerość, jej
słów, do
których nie był na-
wykły, przychylność, której w salonowem życiu nie napotkał,
rozgrzała jego zimne
serce.
Chociaż w gronie przybyłych dam były i piękne, jednak szambelan
słynny z
oddawanych hołdów każdej piękności, tym razem patrzał na nie
obojętnie i tyle
tylko był ugrzeczniony, ile wymagały obowiązki dobrego
towarzystwa.
Gdy nadszedł wojewodzic, szambelan resztę wieczoru na rozmowie z
nim przepędził.
Im dłużej szambelan rozstrząsał poglądy na życie przez pannę Emilię
wypowiedziane, tem więcej dopatrywał błędów w swojem
postępowaniu, przekonywał
się, że są pewne zasady, od których społeczność uwolnić się nie może;
lecz które
mają prawdę za sobą, stanowczo rozwiązać nie umiał. Powab,
rozsądek panny
Emilii, owiany ciepłem uczucia, uczynił wielkie na nim wrażenie;
czuł, że
szczęściem każdyby się z nim podzielił, ale od trosk i smutku każdy z
grona
znajomych by się oddalił, bo świat żąda rozrywki, wesela i uciech, a
od
znękanych i zbolałych ucieka.
Postanowił więc, iż ile razy dozna przykrości lub zawodu, uda się po
słowo
pociechy
do towarzyszki dzieciństwa. A że w życiu więcej mamy chwil smutku,
niż radości,
odwiedziny szambelana u wojewodzka coraz były częstsze,
przyzwyczajał się do
nich, później stały się potrzebą, nałogiem.
Po wyjeździe generałowej Grabowskiej za granicę, król, który za jej
wpływem
opierał się przemocy Stackelberga i po jej oddaleniu się pragnął
postępować
według jej rady. Ambasador nie chciał odstąpić od wdawania się w
sprawy
wewnętrzne kraju, przedstawiał swoich kandydatów, wstrętnych
królowi i narodowi.
Opróżnione zostało podskarbiostwo nadworne i biskupstwo
krakowskie. O
podskarbiostwo starał się pisarz Rzewuski, protegowany przez księżnę
generałowę
ziem podolskich, i Moszyński, za którym przemawiała znajomość
finansowa. Król
zaś najwięcej sprzyjał kasztelanowi Ostrowskiemu, który
nieposzlakowaną
zacnością wzbudzał szacunek dla siebie.
Lecz i hrabia Stackelberg miał swoich kandydatów. Ożarowski
kasztelan wojnicki
przez swą żonę zyskał względy ambasadora, przedstawił go więc na
podskarbiego, a
biskupa inflantskiego Kossakowskiego, z którym był za-
żyły i grywał z nim w karty, na biskupa krakowskiego.
Opozycya żarliwie stanęła przeciw tym kandydatom. Król przez
Debolego posła
rezydującego w Petersburgu wysłał skargę do imperatorowej, która
przez
Ostermanna kazała oświadczyć, iż daleką jest od ścieśniania
królewskiej woli w
rozdawnictwie wakansów, a że Stackelberg utaił przed rządem
imperatorowej swe
postępowanie, zostanie upomnionym.
To zwycięstwo król był winien radom generałowej i ten tryumf jej
zawdzięczał.
Król oczekując powrotu pani Grabowskiej, zajął się budową dla niej
pałacu.
Tysiące robotników sprowadzono, dniem i nocą przy pochodniach
pracowano i jakby
laską czarodziejską wzniósł się pałac na Tłomackiem, błękitnym
zwany,
przypierający do obszernego ogrodu. Wnętrze ze zbytkiem sam król
urządzał;
znawca i artysta w duszy, tworzył świątynię, w której miłość
przemieszkiwać
miała, w której swemu bóstwu pragnął złożyć hołd uwielbienia.
WYJAZD PODSTOLSTWA DO WARSZAWY.
Ważne wypadki zaszły w Starej - Woli; wywołał je przysłany portret
szambelana w
złocistym mundurze ze wstęgą św. Stanisława. Zawieszono go w
jadalnej sali obok
p. Łąckiego wojewody sandomierskiego, w szeregu spokrewnionych
orderowych panów.
Pochlebiały podstolemu zaszczyty syna, jednak zdawało mu się, że
jego
wywyższenie osłabia powagę ojcowską.
Tytularny podstoli nie mógł w oczach jego strofować orderowego
pana. Długo dumał
nad środkami, któreby ustaliły jego władzę rodzicielską. Nic nie
mówiąc nikomu,
wziąwszy ze sobą tylko Brodziewicza, zjechał na sejmik do
Sandomierza, gdzie
wybierano posłów na sejm r.
Podstoli choć był otwarty, szczery, nawet
zdawał się być dobrodusznym, lecz miał ten spryt, który bez jawności
umie dążyć
do celu. Nadzwyczaj był czynnym na sejmiku: w każdym kandydacie
upatrywał to
brak energii, to stronnicze poglądy, to arystokratyczne dążności,
zawsze jakaś
skaza tamowała wybór na posła.
Kilka rzuconych patryotycznych frazesów, przyjętych oklaskami,
zwróciły na niego
oczy wyborców. Pomimo oporu podano podstolego na kandydata i
większością głosów
na posła obranym został.
Gdy przybył do domu, przedstawił się żonie temi słowy.
— Masz Jejmość przed sobą posła Rzeczypospolitej; choć trochę się
zadomowałem,
ale potrafię zdrową radą przyczynić się do dobra ojczyzny.
— Nie uwierzysz Jegomość — odrzekła podstolina — jaką sprawiłeś
mi radość; urząd
to zaszczytny, zajmiesz się sprawami publicznemi, oderwiesz się od
uciążliwego
gospodarstwa i jakiś czas przemieszkamy w Warszawie.
— Jejmość choć zacna i poczciwa, ale zawsze kobieta; nęci ją
Warszawa.
— Przecież mam syna w stolicy — rzekła podstolina — cóż
dziwnego, że serce matki
ciagnie ku niemu; będę tam spokojna, Kazio uszczęśliwiony, a
Jegomość ciesząc
się powodzeniem syna, będzie miał szlachetniejsze jak na wsi zajęcie.
— Szambelan, pan orderowy, będzie musiał się uniżyć przed posłem,
przed
godnością, która najzaszczytniejszą jest w kraju, która ma władzę
królewskie i
senatu podania rozstrzygać, sankcyą swą utwierdzać lub odrzucać.
— Kazio w tobie zawsze uszanuje ojca; godność Jegomości nie
zwiększy jego przy
wiązania.
— Jejmość wie swoje, a ja swoje; każdy splendor każe się uszanować.
Ojciec
podstoli, a ojciec poseł, to różnica nielada. Muszę wysłać
Brodziewicza do
Warszawy, aby nam najął pomieszkanie.
— Kazio to lepiej załatwić może — odrzekła podstolina.
— Ale moja Jejmość, ja znam lepiej Warszawę od Kazia.
— Już mija lat dwadzieścia, jak Jegomość byłeś w Warszawie.
— Cóż to znaczy, przecież pamięci nie straciłem. Brodziewicz według
mojej
instrukcyi wszystko urządzi, a my unikniemy kłopotu nowej
instalacyi.
Przywołano Brodziewicza; gdy wszedł, podstoli, kazał mu wziąć
arkusz papieru,
usiąść przy stole i rzekł.
— Waćpan pojedziesz do Warszawy, najmiesz i urządzisz
pomieszkanie. Spodziewam
się, że z rozumem i kredką to wykonasz.
— Najchętniej spełnię rozkaz JW. posła; znam Warszawę jak moich
pięć palców.
Przeszłego roku trzy miesiące tam bawiłem, każdy kąt mi znany.
— A więc pisz, co ci podyktuję.
"Gdy przyjedziesz do Warszawy, wprost się udasz do zajazdu
Szpinglera na
Bednarskiej ulicy. Nająć mi u niego sześć pokoi od frontu, z kuchnią,
stajnią i
składem na wiktuały. Niemiec będzie się drożył, ale gdy mu powiesz,
że to pan
Łącki najmuje, który dawniej u niego kwaterował, to zmięknie, jak
wosk, bo miał
dla mnie wielką konsyderacyę".
Brodziewicz przerwał pisanie i rzekł.
— Nie przypominam sobie, aby był dziś
zajazd na Bednarskiej ulicy, chyba może jakaś gospoda dla żydów.
— Waćpan nie wściubiaj swoje trzy grosze; znam Warszawę lepiej od
Waćpana; pisz
dalej.
„Beczułkę wina i sto butelek starego węgrzyna kupić w winiarni
Fukierów na
Starem Mieście, przez pamięć, że u niego nieraz pijałem i że jest
ugrzecznionym
i sumiennym „handlarzem".
— Dziś są lepsze winiarnie — rzekł Brodziewicz. — Znam skład,
który zaopatruje
piwnice senatorskie i Jego Królewskiej Mości.
— Niech oni sobie piją z owego składu— odrzekł podstoli — ja
przecież mam smak w
gębie; dzisiejsi winiarze falsyfikują wszystkie trunki. Fukierowie to z
korca
maku wybrani, zacni, poczciwi; upijałem się z nimi nieraz; pisz dalej.
„Gdy dom będzie urządzony, poprosisz księdza Anzelma z klasztoru
Bernardynów,aby
poświęcił mieszkanie, bo w zajazdach dzieją się różne wszeteczności,
a jam
sodalis maryanus; kto z Bogiem, Pan Bóg z nim".
— Schowaj Waćpan tę instrukcyę dla pa-
mięci; na zadatki sto czerwonych złotych otrzymasz. Przytem obliguję
Waćpana,
abyś się zajął odnowieniem landary, gdy się podreperuje i bronzy
odczyszczą,
będzie wyglądać jak nowa. Parę szpaków, co po Emirze, podkarmić,
galony złote do
liberyi poprzyszywać, ekonomowi przykazać, aby sto korcy owsa były
gotowe do
transportu, parę kulów mąki spytlować, dwa kabany zakłuć, indyki i
kapłony
posadzić w sadnikach, niech się tuczą, bo tę prowizyę odeszlemy do
Warszawy.
Pani podstolina, która haftując nie oponowała w niczem mężowi,
rzekła do
Brodziewicza.
— Proszę do mnie.
Gdy się znalazła w swej komnacie, rzekła.
— Proszę, abyś we wszystkiem radził się szambelana, abyś nic nie
przedsięwziął
bez jego decyzyi. Znajomi mego męża musieli powymierać, domy
porujnować;
dwadzieścia lat zmienia nietylko ludzi, ale i miasta. A gdy się
wszystko nie
spełni według instrukcyi mego męża, trochę się podąsa, ale później
zadowolonym
będzie.
— Ale pani podstolina bierze na siebie
całą odpowiedzialność, gdyż mnie gotów zbesztać, a może i
wypędzić, czegobym
sobie nie życzył.
— Mój panie Brodziewiczu, nie narażę cię na żadną nieprzyjemność;
powoli
przygotuję mego męża okazaniem niemożności wypełnienia jego
zleceń. Przed
wyjazdem wręczę ci list do syna.
Pan podstoli chociaż polecił Brodziewiczowi uskutecznić dane mu
rozkazy, sam
jednak wszystkiem się zajął. Przy nim odnawiano landarę, czyszczono
szpaki,
zabijano wieprze, nawet klucznicy dawał rady, jak drób prędko
utuczyć można. Gdy
wrócił od tych zajęć, ka zał do siebie zawołać księdza Antoniego
proboszcza i
rzekł do wchodzącego.
— Mój księże proboszczu, wiesz, że zostałem wybrany posłem;
przyjdzie mi nie z
jedną mową wystąpić w sejmie, umiem prawdę wypowiedzieć, ale w
gronie tylu
mowców i statystów trzeba retorycznie się wysłowić i zdanie poprzeć
sentencyą
łacińską. Przytocz mi więc kilka sentencyj, abym mógł na sejmie
niemi się
popisać; pomyśl, mądrej głowie dość na słowie.
— Ma słuszność JW. pan poseł — odrzekł ksiądz Antoni — w
sentencyach zamyka się
mądrość, bez nich trudno o prawdzie przekonać.
— Mów proboszczu, ja sobie niektóre wybiorę.
Ksiądz Antoni długo myślał, w końcu rzekł.
— „Prima, secunda talis, lunatio erat aequalis".
— Ależ proboszczu, to nie kwadruje z sejmową mową, dobre to do
kalendarza, ta
sentencya dyabła warta.
— Można ją użyć przenośnie; może ta przypadnie do gustu: „Ars
longa, vita
brevis".
— I ta kiepska, księże proboszczu.
— To może ta będzie lepsza: „Medice, cura te ipsum".
— Ta już lepsza, ale bardzo filozoficzna, a ja w filozofię wdawać się
nie będę.
— I ta piękna sentencya: „Clara pacta, claros faciunt amicos".
— Ta może mi się przydać.
— To może pan podstoli żąda sentencyi politycznej?
— Dawaj, dawaj, księże Antoni, taka mi się przyda.
— „Russica gens, optima flens, pessima ridens" — wymówił zwolna
proboszcz.
— Brawo, brawo, księże proboszczu, jakby krawiec do miary mi ją
uszył; ta mi się
podoba.
Podstoli kilka razy powtórzył sentencyę, aby jej się na pamięć
wyuczyć. Gdy
proboszcz żegnał podstolego, tenże prosił go o odśpiewanie „Te
Deum laudamus" na
podziękowanie Bogu za otrzymaną godność poselską, a po mszy św.
aby wzniósł hymn
„Veni creator" na intencyę, aby Duch ś. natchnął go mądrością i
skuteczną radą
na pożytek współbraci i kraju.
Jak rośliny i drzewa, tak i człowiek przyrasta do ziemi, na której się
urodził.
Myśl opuszczenia Starej-Woli trapiła podstolego. Zmienić ciche,
regularne życie
na gwar stolicy, nie we właściwej porze jeść i spać, przyjmować
gości, odwiedzać
obojętne osoby, było uciążliwszą rzeczą dla nowo obranego posła, niż
wystąpienie
w sejmie. Pocieszał się, iż przed dwudziestu laty mile czas przepędził
w
Warszawie; przypominał sobie wszystkich kolegów wesołego życia,
wszystkie
piękności, dla których nie był
obojętnym; spotkanie się znów z niemi miało swój urok; zapomniał
tylko, że
koledzy posiwiali, a lica pięknych pań zmarszczkami się pokryły.
Gdy się zbliżał czas wyjazdu, podstoli coraz był smutniejszy; wybierał
się,
jakby nigdy nie miał wrócić; z swym plenipotentem panem Szuta
siedział
codziennie zamknięty w swoim gabinecie, z nim regulował swe
interesa,
porządkował papiery, układał dokumenty i sporządzał testament,
który kazał
złożyć u pana wojewody Łąckiego.
Pan Szuta przyrzekłszy tajemnicę, milczał o rozporządzeniu
podstolego, choć
język mu świerzbiał; powtarzał tylko.
— Złote serce podstolego, a rozum Salomona; o nikim, nikim nie
zapomniał. Niech
mu Bóg wieku przedłuży, a gdy go powoła do siebie, będzie czem łzy
obcierać.
Pani podstolina przez Woroniczów spokrewniona z Jelińskiemi i
Działyńskiemi,
dawniej należąc do wyższego towarzystwa, nawykła do form
światowych, nie
trwożyła się zmianą życia. Umiała się zastosować do wszelkich
wymagań czy to na
wsi, czy to w stolicy.
Najbardziej pocieszającą myślą była możność ciągłego widzenia się z
synem.
Gdyby go mniej kochała, gdyby go kochała li tylko dla siebie, nie
zezwoliłaby
nigdy na rozłączenie się, na wysłanie go do Warszawy.
Lecz prawdziwa miłość macierzyńska dla szczęścia dziecka żyje
ofiarą własnego
serca; uczucie podnosi ją do heroizmu, dzieląc każdą pomyślność,
umie w
przygodach cierpieć i wiecznie przebaczać.
Przez Brodziewicza, jadącego z prowizyą do Warszawy, pisała do
syna, aby najął i
urządził pomieszkanie według towarzyskich wymagań i swego gustu;
że jeśli koszta
będą większe, by nie martwił ojca, tylko ją zawiadomił.
Nakoniec przyszedł dzień wyjazdu.
Po mszy św. i błogosławieństwie proboszcza, przy wielkim ołtarzu
udzielonem, po
rozdaniu jałmużny ubogim, aby się modlili za szczęśliwą podróż,
udali się do
domu, lecz w ganku zebrali się oficyaliści z pisarzami, kucharz z
kuchcikami,
stangret z masztalerzami, kredencerz z pachołkami, stara klucznica z
gospodyniami i każda z tych korporacyj skła-
dała swe pożegnanie i życzenia szczęśliwej podróży. Wszyscy
całowali ręce
podstolstwa, a poseł rozczulony rzekł.
— Moi bracia, jadę, daj Boże w dobrem zdrowiu znów nam się
zobaczyć; dziękuję
wam za wasze usługi i za okazaną mi przychylność; choć nie raz
karciłem, ale was
kochałem, byłem wam ojcem, nagradzałem za dobre, a za złe karałem.
Wyjeżdżam,
zostawiam dom mój i moje mienie na waszej opiece; spodziewam się
iż gdy wrócę,
zastanę wszystko w porządku. Bądźcie zdrowi, niech Bóg będzie z
wami, kochajcie
mnie, jak ja was kocham.
Łza spadła na wąs podstolego, a cała gromadka zaczęła rzewnie
szlochać.
Landara odświeżona przed dom zajechała, zaczęto znosić pudełka,
pudełeczka,
zawiniątka. Podstoli nieraz ofuknął gniewem, że jejmość zabiera z
sobą tyle
rupieciów, że nie będzie mógł nóg wyprostować, lecz nareszcie
wszyscy się jakoś
wygodnie umieścili w landarze.
Ruszył powóz, lecz za bramą był zatrzymany przez gromadę ze wsi;
musieli
podstolstwo wysiąść i przyjąć życzenia szczęśliwej podróży. Podstoli
obdarował
ich kilku tala-
rami i wśród hucznych wiwatów puścili się w dalszą podróż.
Lecz jadąc obok kościoła, ksiądz proboszcz u drzwi świątyni stał z
święconą
wodą; znowu trzeba było wyłazić i wysłuchać przemówienia. Później
wystąpił
organista z bakałarzem i z gronem malców, którzy odśpiewali kantatę
pożegnalną,
a bakałarz w uczonej mowie porównał podstolego do Kazimierza
Wielkiego, który
założył akademię, jak on szkółkę, który jak on może się nazwać
królem chłopków,
życzył mu, aby był również królem obrany i szczęśliwie nad nimi
panował. Te
oznaki życzliwości podstoli znów wynagrodził kilku talarami i wśród
okrzyków
radośnych puścił się w dalszą drogę.
Gdy wieś opuścili, rzekł podstoli do żony.
— Nie wiem czy w Warszawie będziemy z taką pompą i uczuciem
powitani, jak tu
byliśmy pożegnani. Moja Jejmość, szlachcic na zagrodzie, to król,
dlatego wolę
być pierwszym w Starej-Woli, niż ostatnim w stolicy.
— Jegomość nigdzie ostatnim być nie może — odrzekła podstolina —
a dziś
zaszczycony godnością posła, będziesz miał wybitne stanowisko
nawet w stolicy.
— Może ma słuszność Jejmość, ale ta podróż do Warszawy bardzo
mnie inkomoduje;
przyjmować i oddawać wizyty, przed każdym się sztafirować, a mnie
to na co,
zdrową głowę kłaść pod Ewangelię.
— Dla dobra publicznego — rzekła podstolina — trzeba coś
poświęcić.
— Widzi Jejmość, dla dobra kraju jestem gotów do największej
ofiarności, ale
żeby to było bez tej niepotrzebnej żenady. Dać dam, więcej jak myślą;
gdybym był
młody, wsiadłbym dziś na koń, lecz po co te rady i spory sejmowe,
djabła to
warto, niech każdy krew i mienie poświęci dla kraju, a Polska znów
stanie się
potężną.
— Przecież rozumie Jegomość, że sejm to głos narodu, to jego wola.
— Sprawiedliwie Jejmość mówisz, ale u nas co głowa to rozum, jeden
do lasa,
drugi do Sasa, poradźże z nimi i skłoń do jedności.
Oboje zamilkli, a że milczenie zawsze sen sprowadzało podstolemu,
zamknął więc
oczy i wkrótce donośnie chrapać począł.
WYZNANIE.
Ponieważ w Polsce było kilka stronnictw działających jedno przeciw
drugiemu,
przeto wypadki coraz się zmieniały, a ogół pociągnięty w jakąkolwiek
stronę,
tworzył większość, którą uznawano za opinię publiczną. Partya
patryotyczna
wzmogła się za przybyciem margrabiego Hieronima Lucchesiniego,
dodanego
ambasadorowi pruskiemu Buchholtzowi, który później zajął jego
miejsce. Był to
człowiek młody, mający lat , pięknej powierzchowności, ujmujący i
wymowny.
Przy ciężkim Buchholtzu, dumnym Stackelbergu, ostrożnym
Descorche ambasadorze
francuskim, wydawał on się człowiekiem politycznym nowego
pokroju szczerym,
otwartym, przychylnym dla Polski i dbającym o jej przyszłość
szczęśliwą. Biegle
władając francuskim i łacińskim językiem, mógł
się z każdym rozmówić. Miłą powierzchownością i ogładą jednał dla
siebie
stronnictwo polityczne dam, które teraz skupiły się koło generałowej
ziem
podolskich.
Lucchesini posiadał ich względy, uprzejmością je ujmował, na drodze
politycznej
uprzedzał ich żądania; one pierwsze wiedziały o działaniach gabinetu
pruskiego.
W dniu imienin księżnej generałowej posłał jej filiżankę porcelanową
z portretem
króla pruskiego, a w niej deklaracyę Buchholtza przeciw gwarancyi, o
której nikt
w Warszawie jeszcze nie wiedział. Małachowskiemu, Ignacemu
Potockiemu, Sapieże i
wojewodzie Walewskiemu przyrzekał w imieniu swego rządu powrót
Galicyi do
Polski, ofiarował pomoc Prus i zbrojne przymierze.
Po takich oświadczeniach nie można się dziwić, że stronnictwo
patryotyczne
jedyny ratunek ojczyzny widziało tylko w pruskiej protekcyi;
przewiniło
wprawdzie ślepem zaufaniem, wiarą w czcze słowa i
nieprzewidzeniem
najhaniebniejszej zdrady. Król tylko jeden upominał, że to są
wszystko
błyskotki, za które przyjdzie drogo się opłacić.
W rozpoczynającym się sejmie stronnictwo patryotyczne miało
większość za sobą,
królewska partya coraz się zmniejszała, wpływ Stackelberga upadał.
Pan szambelan Łącki, który zwykł się trzymać większości, był w
bardzo przykrem
położeniu; zerwać ze Stackelbergiem nie miał odwagi; utrzymanie z
nim stosunków
narażało go na dotkliwe wyrzuty stronnictwa patryotycznego, a u
zapalonych dam
na pogardę. Te dręczące myśli były przerywane wyszukaniem
mieszkania dla
rodziców. Przeczytawszy instrukcyę daną Brodziewiczowi, rozśmiał
się serdecznie,
a mając pełnomocnictwo ód matki, najął na Krakowskiem
Przedmieściu pierwsze
piętro z balkonem, wykwintnie je przystroił, ubrał wazonami
świeżych kwiatów, a
Brodziewicza wysłał na spotkanie rodziców, dla wskazania im
najętego mieszkania,
w którem sam na nich oczekiwał.
Gdy landara stanęła przed drzwiami, szwajcar wygalonowany ze
złocistą laską
powitał państwa podstolstwa. Podstoli zdjął rogatywkę, biorąc go za
urzędnika
królewskiego dworu; lecz gdy ten pocałował go w rękę, postrzegł
się w swej omyłce i protekcyonalnie poklepał go po ramieniu. Na
schodach spotkał
syna, który rzucił się do kolan ojcu i matkę serdecznie uściskał;
podobała się
podstolemu ta submisya synowska, której się nie spodziewał, i
rozjątrzenie,
które czuł, że nie najęto kwatery na Bednarskiej ulicy, zmieniło się w
wesołe
usposobienie. Gdy wszedł do salonu, zawołał.
— Per sancta cruce ! gdzieście mnie to zaprowadzili, czy do księcia
Radziwiłła?
Wszędzie miękko, wszędzie pachnie, jakby u jakiej modnej Frejliny.
Dalipan, ja
tu mieszkać nie potrafię; dobre to na chwilę, ale żyć w tych
mahoniach, dywanach
i bronzach, to dyabelnie fatyguje; człek nie jest u siebie.
— Przyzwyczaisz się Jegomość — rzekła na to podstolina — nie my
nasze przywozimy
zwyczaje, ale do tutejszych powinniśmy się zastosować.
— Ale moja Jejmość, jak my na tej stopie żyć będziemy, to
zbankrutujemy z
kretesem.
— Życie nie jest tu drogie — ozwał się szambelan — postaramy się,
aby ojcu było
tak wygodnie jak w domu, wszyscy będziemy
na jego usługi, wszystkie rozkazy jego wypełniać będzie naszym
obowiązkiem.
Podstoli mając ciągle na myśli, że pan orderowy zechce się wybić z
pod jego
władzy uradowany uległością syna, pocałował go w czoło i rzekł.
— Widzę, że cię nie popsuła stolica, iż zaszczyty nie zawróciły ci
głowy;
szacunek dla rodziców to fundament zacności.
Gdy podstoli spostrzegł Brodziewicza, pogroził mu palcem i rzekł.
— Z Waćpanem mam na pieńku; szczęście twoje, żem w dobrym
humorze, że kontent
jestem z Kazia, bo inaczej palnąłbym ci taki Pater noster, ażby ci w
piętach
zastygło.
— Ceny były jednakowe — odrzekł Brodziewicz — a wolałem lepszą
niż gorszą nająć
kwaterę.
— No, co z woza spadło, to przepadło; ale na drugi raz radzę się nie
oddalać o
sto mil od mojej instrukcyi — rzekł podstoli — a teraz poprowadź
mnie Waćpan do
mego pokoju.
Po długiem niewidzeniu się serce matki radeby w jednem słowie
streścić wszystkie
za-
pytania, aby się uspokoić, że syn ukochany jest szczęśliwy z nadzieją
większego
szczęścia w przyszłości.
Głaskała jego włosy, całowała go w czoło, patrzała mu w oczy
wzrokiem matki,
który umie czytać aż w głębi duszy. Choć syn ją upewniał, że jest
zadowolony z
życia, że żaden smutek dotąd go nie trapił, jednak w głosie jego
dostrzegła
jakąś tęskną nutę, która nie brzmi w piersiach przepełnionych
szczęściem.
Mniemała, że jeszcze jakieś pragnienie nieurzeczywistnionem zostało,
że jej
staraniem i to życzenie ziści się i radowała się w duszy, że jeszcze w
czemkolwiek może się przyczynić do uszczęśliwienia ukochanego
dziecka; trzymając
go za rękę, rzekła.
— W twojem szczęściu moje całkowicie się zamyka. Nim w świat cię
puściłam,
opancerzyłam twe serce wiarą, zacne uczucia w niem rozbudziłam,
zaszczepiłam
moralne zasady; tak cię uzbroiwszy, dziś jesteś silnym do odparcia
wszelkich
nieprawych pokus. Wiem, że życia swego żadnym brudnym
postępkiem nie skalasz;
lecz życie nasze jest ciągłą walką, ciągłem pragnieniem; jeśli będziesz
na nie
narażony, jeśli
cię co zasmuci, przyjdź do swej matki, a wspólnemi siłami zwalczymy
pokusy i
pragnienia urzeczywistnimy wspólną radą i staraniem.
Pan Kazimierz ucałował kolana matki; ciepłe uczucie nawet zimne
serce rozgrzewa,
a miłość gotowa ciągle do poświęceń rozrzewnia. Gdy podniósł
głowę, łzy mu
błyszczały w oczach i rzekł.
— Gdybym miał ciągle przy sobie takiego anioła stróża, jakim dla
mnie jesteś,
nigdybym lekkomyślnością nie zbłądził; życie nie jest łatwem
zadaniem: w niem są
zmieszane uczucia i namiętności, pragnienia i żądze, rozum w ciągłej
walce z
sercem, korzyści osobiste w ciągłym są sporze z dobrem ogółu;
przejść bez
szwanku przez tę Scyllę i Charybdę, trzeba być doświadczonym
sternikiem.
— Trzeba mieć siłę woli, mój synu, trzeba się radzić serca i rozumu, a
każde
zwycięstwo nad sobą jest większym tryumfem, jak uzyskana sława na
polu bitwy.
Pan Kazimierz zadumał się nad słowami matki, które sprawiły na nim
wrażenie; gdy
chciał jej odpowiedzieć, wszedł pan podstoli
pięknie przystrojony z karabelą przy boku i rzekł.
— Czasu nie lubię tracić, tylko ser dobry odkładany; zaraz jadę do
mego
marszałka sejmowego, muszę się mu przedstawić i przysięgę
wykonać. Może byłoby
stosownie, abyś Waćpan ze mną pojechał.
— Jestem na rozkazy ojca — odrzekł szambelan.
Podstoli uradowany uległością syna, poklepał go po ramieniu i rzekł.
— Szambelaństwo dla dworu, ordery dla pompy światowej, a mores
dla rodziców;
ktoś tam powiedział:
Kto ojca, matkę kocha i szanuje,
Do szczęścia sobie ten drogę toruje.
— Kontent jestem z Waćpana; a teraz się wybierajmy; komu w drogę,
temu czas.
— Jedźcie — rzekła podstolina — a ja pojadę odwiedzić
wojewodzicównę. Emilcia
wie, co się dzieje w wielkim świecie, a wiadomości te są nam
potrzebne, nim
rozpoczniemy nasze odwiedziny.
Szambelan odbywszy z ojcem kilka wizyt,
nad wieczorem udał się do siebie. Słowa matki, od dzieciństwa
słyszane, wyryły
się mu w sercu; powiew zepsutego świata odrętwić je może, ale
zatrzeć nie
zdolny; teraz odżyły one w jego piersiach.
Porównywał swe postępowanie z radami matki i przyszedł do
przekonania, że chcąc
być czystym na sumieniu, trzeba być niewolnikiem szlachetnych
zasad. Sumienie mu
wyrzucało wiele występków, ale najohydniejszem mu się wydało
zaprzedanie się
Stackelbergowi. Gdyby się okazała jawność tego czynu, zakrwawiłby
serce matki,
ściągnąłby gniew ojca, a opinia publiczna potępiłaby go. Nie mógł
znaleźć środka
do wyjścia z tego drażliwego położenia; słabe charaktery potrzebują
silniejszej
woli do stanowczego postanowienia. Ojcu wyznać nie śmiał, żal mu
było zranić
serce matki; pozostawała mu tylko panna Emilia; przedsięwziął więc
u niej szukać
rady, nie domyślając się, jaki cios bolesny tem wyznaniem jej zada.
Jakoż tego samego wieczora udał się do pałacu wojewodzica; znowu
nie zastał go u
siebie. Uradowany, że będzie mógł bez przeszkód rozmówić się z
panną Emilią,
wszedł z roz-
jaśnioną twarzą do salonu. Wojewodzicówna spostrzegłszy go, rzekła.
— Jakaż przyjemność dla mnie, a szczęście dla pana, że rodzicie jego
przybyli do
Warszawy. Matka jego była u mnie. Ile razy ją widzę, postać mojej
własnej matki
staje przedemną; przyjaźń niegdyś je łączyła; wzięłam w spadku to
uczucie dla
niej, spotęgowane uszanowaniem i uwielbieniem jej cnót i zacności.
— Dziękuję pani za jej serdeczną przychylność dla mej matki; i ja ją
uwielbiam,
lecz czuję, że niegodny jestem jej ciągłego poświęcania się dla mnie.
— Dlaczego pan Kazimierz tak się oskarża?
— Bo pojmuję, że pieczołowitość matki konieczną jest w
dzieciństwie, niezbędną w
młodości, a w wieku dojrzałym z zasianych dobrych ziarn powinna się
cieszyć
obfitym plonem. Lecz gdy z tego posiewu wyrosną chwasty, czyż jej
trud
wynagrodzonym został?
— Nie możesz tego mówić o sobie, panie Kazimierzu.
— Są chwile w życiu, panno Emilio, w których bielma z oczów
spadają. Czy słowa
matki,
czy też twoje ten cud sprawiły, nie wiem. Przez czyściec przechodzim
do nieba,
przez bole do poważniejszego życia, przez wyrzut sumienia do
poprawy.
— Widzę, panie Kazimierzu, że jakiś ból cię dotknął, że w cierpieniu
zwątpiłeś o
sobie. Każda twa troska znajdzie u mnie współczucie, a może i radę.
— Więc poznaj, panno Emilio, co świat uczynił z tego idealnego
dziecka, zacnego
młodzieńca, żyjącego wyobraźnią i sercem, jak szukając ziemskich
tylko uciech i
celów, upadł obryzgany błotem, a dla oczyszczenia się nie może
znaleźć środka.
— Trwożliwe twe sumienie, panie Kazimierzu, przesadza zapewne
własne obwinienie.
W każdym razie kto się oskarża, ten pragnie udoskonalenia, ten dąży
do cnoty.
— Słuchaj panno Emilio, a z pokorą będę oczekiwał twego sądu i
rady.
Słabe charaktery zawsze są pod wpływem ostatniego wrażenia; mogą
dojrzeć prawdę,
lecz ta nie rozkorzenia się w ich umyśle; w danej chwili są szczerzy, i
takim
też był pan szambelan w oskarżaniu siebie. Opowiedział wszyst-
kie przygody z krajczyną, ex-marszałkową, a w końcu wyznał i o
swych stosunkach
z hrabią Stackelbergem i o pensyi od niego pobieranej.
Panna Emilia w milczeniu słuchała jego wyznań, lecz gdy przyszło do
posług
oddawanych ambasadorowi, zerwała się z miejsca i drżącym głosem
rzekła.
— Czy wiesz, jak twoja czynność się zowie? To słowo, gdy w myśli,
jest
potępieniem, gdy je usta wymówią, jest hańbą, która człowieka zabija.
Szambelan spuścił głowę i rzekł.
— Gdyby sumienie mi nie wyrzucało, nie przyszedłbym cię prosić o
radę.
— Ile wziąłeś pieniędzy, panie Kazimierzu, od ambasadora?
— W ogóle dukatów.
— Których nie masz?
— Nie mam, lecz moja matka mogłaby mi dopomódz.
— Śmiałbyś zakrwawić serce, które cię tak kocha?
— Jakiż inny jest środek?!
— Silna wola cuda tworzy, panie Kazi-
mierzu; zetrzeć ślady hańby z twego czoła, choćby poświęceniem
całej mej
przyszłości, choćby najboleśniejszą ofiarą, jestem zdolną do takiego
czynu. Idź!
bądź spokojny; za parę tygodni przyjdziesz i dowiesz się o skutku
mych starań.
Szambelan ucałował rękę panny Emilii i wyszedł zaspokojony, że
cudzemi rękami
wydobędzie się z błota, w którem ugrzązł. Panna Emilia jak posąg
stała
nieruchoma; śmierć nie byłaby dla niej boleśniejszą, jak plama na
ukochanym.
Łzy, choć ją dławiły, nie mogły wyjść z pod powiek; zawróciła się jej
głowa,
zbladła i upadła zemdlona.
Na ów stukot przybiegła pani Delatour; gdy otrzeźwiono Emilię,
zaniesiono
zbolałą do łoża.
Wezwano doktora, który upewnił, że nie ma niebezpieczeństwa, a po
użyciu
lekarstwa stan nerwowy zupełnie się uspokoi.
Ze wszystkich bolów najdotkliwszym jest ohydny postępek ukochanej
osoby. Wstyd,
upokorzenie, utrata nadziei w szczęśliwą przyszłość, wszystkie te
uczucia
krwawią i bolą.
Chęć starcia plamy, choćby krwią własną, choćby ofiarą własnego
szczęścia, jest
żądzą, która wyradza poświęcenie. Biedne serce Emilii bolało jeszcze
zwątpieniem, rozczarowaniem. Słowa Kazimierza brzmiały co
najwięcej braterskiem
przywiązaniem, lecz ani razu nie podniosły się do gorętszego uczucia.
Jedno
słowo z zapałem miłości wyrzeczone, jeden namiętny błysk jego
oczów upoiłby ją
szczęściem niezrównanem; ale chłód jego serca był zniewagą jej
uczucia; nie
mogła mu tego przebaczyć i z żalem głębokim przekonała się, iż w
życiu muszą
pójść innemi drogami.
wojewodzic wrócił bardzo późno do domu; dowiedział się o słabości
córki, chciał
ją odwiedzić, lecz Emilia już spała.
Nazajutrz zrana poszedł do niej i zastał ją siedzącą w fotelu,
zanurzoną w
głębokim zamyśleniu.
—Jak się czujesz, Emilio?—zapytał wojewodzic.
— Lepiej mi, mój ojcze.
— Lecz jesteś jeszcze bladą, Emilio, a ja pragnąłbym, abyś dziś była
najpiękniejszą.
— Dlaczegóż dziś koniecznie, mój ojcze?
— Bo dziś, Emilio, będziemy na obiedzie mieć gości u siebie.
— Kogóż to?
— Czyż serce twoje nie przeczuwa? Zdaje mi się, że zechcesz być
najmilszą dla
gości, którzy więcej dla ciebie, niż dla mnie przyjeżdżają?
— Teraz się domyślam, mój ojcze, to pewno księżna Sułkowska z
swym synem.
— Tak, Emilio. Biednego tego chłopca męczysz; matka nawet obawia
się o jego
zdrowie. Wszyscy oczekujemy na twe ostateczne słowo, które ciągle
odkładasz.
Jest to partya ze wszech miar stosowna dla ciebie; równy ci
urodzeniem,
majątkiem, wychowaniem, a nadto wszystko kocha cię szalenie, a
czyż to nie jest
zadatkiem trwałego szczęścia? Nie jestem z tych ojców, którzy
zmuszają dzieci do
tak ważnego postanowienia. Wybór męża nie do mnie, ale do ciebie
należy.
— Ach, gdyby do mnie! — rzekła Emilia — lecz wszyscy jesteśmy
pod wpływem
wypadków. Nastroić serce do jednego, zgodnego uczucia, nie w
naszej mocy.
Małżeństwo, to ślepy traf losu, to niezbadane przeznaczenie.
— Wszak nie masz wstrętu do księcia Janusza?
— Nie zasługuje on, ojcze, na odrazę.
— Więc dziś, Emilio, swojem przyrzeczeniem go uszczęśliwisz i
jednem słowem
urzeczywistnisz moje najgorętsze chęci.
Emilia pobladła, nerwowe wstrząśnienie przebiegło po całem jej ciele
i rzekła
smutnie.
— Tak, trzeba kończyć, trzeba zedrzeć kartę całej przeszłości, a co na
nowej
przyszłość zapisze, obaczymy.
— Twym wyborem, córko, wszystkich nas uszczęśliwisz.
— Przyjmę, ojcze, oświadczenie księcia Janusza, ale nie bez
warunków.
— Ręczę za niego, moje dziecko, że każdy twój rozkaz będzie
spełniony.
— Nic od niego nie wymagani, tylko od ciebie ojcze.
— Wszystko dla ciebie uczynię, moja najdroższa córko.
— Dasz mi ojcze dukatów na kupno brylantów.
— Dam ci dwa razy tyle.
— A gdybym tę sumę żądała użyć na dobry uczynek, nie odmówisz
mi jej?
— Ależ, moje dziecko, nikt tak kosztownych dobrych uczynków nie
czyni,
miłosierdzie ma swe granice.
— A gdyby to był warunek, ojcze, od którego nie odstąpię, gdybyś tą
sumą kupował
moje zezwolenie na związek z księciem Januszem.
— Powiedziałbym, że jesteś kapryśne dziecko i jako rozpieszczonej
jedynaczce nie
odmówiłbym twoim dziecinnym wymaganiom.
— Więc dajesz mi na to słowo?
— Ale daję. Więc warunek twój załatwiony. — Nie ze wszystkiem,
mój ojcze,
— Cóż więcej, powiedz.
Emilia opowiedziała ojcu położenie Kazimierza, jak lekkomyślnie
przyjął pensyę
od Stackelberga, jak po zastanowieniu się ten postępek go dręczy, a
czując dla
niego braterską przychylność, chciałaby towarzysza swego
dzieciństwa wydobyć z
tej hańby; że nie będzie spokojną, póki nie zatrze śladu nierozważnego
postępku.
Prosiła ojca, aby tę sumę wręczył ambasadorowi i pokwitowanie jej
przedstawił.
Ta misya wstrętną była dla wojewodzica, ale się domyślał, że
silniejsze nad
braterskie przywiązanie chowała w swem sercu Emilia dla pana
Kazimierza; jedynym
środkiem zerwania tego niemiłego mu związku było przyspieszenie
małżeństwa córki
z księciem Januszem; gdy Emilia zamilkła, rzekł wojewodzic .
—- Żądasz odemnie wielkiej ofiary.
— Może i ja ją czynię. Przyrzekasz, ojcze spełnić moją prośbę?
— Przyrzekam.
— Gdy w mojem ręku będzie pokwitowanie ambasadora,
rozporządzaj ręką moją we
dług twojej woli; daję ci ojcze dwa tygodnie czasu, a po ich upływie
pobłogosławisz mnie z księciem Januszem.
Tegoż dnia po sutym obiedzie książe Janusz oświadczył się o rękę
panny Emilii i
został przyjętym.
MAŁŻEŃSTWO KRÓLA.
Kasztelan żarnowiecki przebywając ciągle w Białołęce, oddając się
praktykom
religijnym, zerwał z bratem wszelkie stosunki jako z bezbożnikiem i
zatwardziałym grzesznikiem. Codziennie od do godziny
przesiadywał w
kościele, rozpożądzał kazaniami, mszami, a że się miał za wyższego
duchownego,
przywłaszczał sobie biskupie atrybuty.
Duchowieństwo obdarzane hojnemi datkami, tolerowało te
nieszkodliwe dziwactwa.
Przystępował codziennie do św. Komunii, na procesyach szedł z
księdzem pod
baldachinem i urządził dla siebie w kościele tron, jakby dla mistrza
maltańskiego. Choć niechęć żywił w swem sercu dla brata, jednak
modlił się za
jego nawrócenie.
Pan generał siedząc w swych dobrach, zadowolonym był z swojej
samotności; nikt
go nie nudził odwiedzinami, mógł więc dnie całe siedzieć w szlafroku
i czytać
Woltera. Unosił się nad jego dowcipem, a bezbożne, niby
filozoficzno-
sarkastyczne myśli brał za niczem niezbite prawdy. Stary ten
pochlebca
wszystkich głów koronowanych, nędzny historyk, lichy filozof, dobry
tylko poeta
i dowcipniś, wywierał wpływ potężny na umysły ówczesnego
społeczeństwa.
Uwielbiać jego talent i czytać go stało się modą, która choć
despotycznie rządzi
światem, lecz gdy minie, dziwią się wszyscy, jak jej ulegać mogli.
Często bywa, iż, ludzie leniwi są wielkimi żarłokami: był nim i
generał.
Codziennie pił kawę z przystawkami, śniadanie o dwóch potrawach,
obiad o
sześciu, kolacyę o czterech, a kapłon na podkurek był codziennym
jego pokarmem.
Nadużycie takie wyrodziło chorobę, która zmusiła go udać się do łoża.
Doktora obawiał się radzić, aby mu nie nakazał dyety; był zdania, że
natura jest
najlepszym lekarzem. W słabości nie dając od-
poczynku żołądkowi, dostał zapalenia kiszek, i choroba stała się
niebezpieczną.
Dano znać jego bratu kasztelanowi, który choć do generała czuł
gniew, jednak in
articulo mortis wszystkie niechęci usunął i wziąwszy z sobą swego
spowiednika,
przybył do umierającego brata. Po przywitaniu zaraz oświadczył o
potrzebie
przyjęcia Sakramentów, że ksiądz, który z nim przybył, czeka na jego
wezwanie.
Generał się uśmiechnął i rzekł.
— Twa propozycya, panie bracie, nie ma żadnego sensu; gdy wkrótce
stanę przed
Panem, chcesz abym z Jego sługą rozmawiał.
— Tak panie generale, zapytaj naprzód sługi, czy Pan cię przyjmuje.
— Przeczytaj kasztelanie co Wolter o spowiedzi pisze.
— A jednak twój Wolter, generale, spowiadał się przed śmiercią.
— Czyż to jest prawdą? czy nie wymysł to księży? Gdyby tak było,
poszedłbym za
jego przykładem.
— Jakem komandor maltański, prawdę ci mówię.
— A więc chcę być we wszystkiem jemu podobnym — odrzekł
generał — niech tu
czarna postać co przed śmiercią się pojawia wejdzie i swej operacyi
dopełni.
Kasztelan wybiegł z pokoju i oznajmił księdzu, aby z Sakramentami
wszedł do
pokoju chorego brata.
Przy drzwiach zamkniętych dwie godziny odbywała się spowiedź.
Spowiednik miał
sławę lekarza dusz zbłąkanych; słowem miłosierdzia,
wyrozumiałością i głęboką
znajomością serca i nauki Chrystusa nawracał najzatwardzialszych
grzeszników;
przekonywającą wymową wpłynął na generała, iż skruszony po
odbytej spowiedzi
ucałował rękę kapłana i rzekł jak Symeon starzec: „Teraz Panie
puszczasz sługę
twego w pokoju".
W nory generał rozstał się z tym światem; kasztelan ciało sprowadził
do kościoła
Białołęckiego, gdzie je po okazałym pogrzebie w familijnym grobie
złożono.
Choć Stanisław August miał dobre serce, jednak zgon człowieka,
który stał na
zawadzie jego zamiarom, zupełnie go nie zmartwił.
Śmierć ta niszczyła zabiegi rozwodowe
z wielkim kosztem prowadzone. Tegoż dnia gdy doszła go ta
wiadomość, napisał do
księdza Worgowskiego, aby wracał z Rzymu, donosząc, że Bóg bez
kardynałów dał mu
rozwód.
O wszystkich smutkach i strapieniach król w tej chwili zapomniał, bo
odebrał
pismo od generałowej, że wraca do kraju i że za trzy dni będzie w
Warszawie.
Pałac błękitny był już zupełnie skończony, a salony z wielkim
przepychem
umeblowane; pokoje tylko, które miały być zamieszkane przez
generałowę, były
zupełnie takie same, jak w dawnem jej mieszkaniu. Wszystkie jej
sprzęty tam
przeniesiono i każdy przedmiot był na swojem miejscu; zaczęta
robótka leżała na
stoliku, a przy niej rozłożona książka; nawet bukiet z tychże samych
kwiatów
ułożony stał na konsoli. Chciał Stanisław August, aby prywatne jej
pokoje, w
których tyle szczęścia doznał, nie zmieniły swego uroku, gdyż każdy
sprzęt,
każda drobnostka, była dla niego pamiątką, mieszczącą w sobie
urocze wspomnienia
i uprzytomniały mu tę, którą choć w podeszłym wieku, młodzieńczem
sercem
ukochał.
Król kazał do siebie przywołać generała
Komarzewskiego i szambelana Łąckiego, zalecił im, aby z orszakiem
dworzan
wyjechali o milę od Warszawy na spotkanie generałowej i
towarzyszyli jej do
przeznaczonego dla niej pałacu, gdzie ją sam oczekiwać będzie.
W dniu oznaczonym, król chcąc z powrotu generałowej uczynić
dworską uroczystość
i nadać jej znaczenie familijnej radości, wziął z sobą księcia
Stanisława i
księcia Józefa, którzy słynęli z rycerskiej dla dam grzeczności, i nad
wieczorem
udał się do błękitnego pałacu.
Wszystkie okna płonęły od rzęsistego światła; wschody dywanem
zasłane, wśród
drzew pomarańczowych wiodły dostojnych gości do salonów obitych
ciężkiemi
materyami, a mitologiczne marmurowe posągi zaludniały ten Olimp,
w którym Jowisz
i Leda mieli urzeczywistnić marzone porywy miłości. Gdy
oznajmiono, że powóz
generałowej wjechał na dziedziniec pałacu, król z synowcami spotkał
ją na
schodach i całując jej rękę, rzekł.
— Dawniej dla bóstwa wznoszono świątynie, dzisiejsze pokolenie
ledwie się
zdobywa może na pałace, lecz twoja postać te miejsca
upiększy, a twoje cnoty je uszlachetnią. Król nie był w możności
wzniesienia ci
godnego przybytku; co może, to ci daje: otwiera ci swe serce i
szczęśliwym
będzie, jeśli w niem na zawsze zechcesz zamieszkać.
— Najjaśniejszy Panie — rzekła generałowa — dziękuję za twą
pamięć w czasie
mojej nieobecności; myśl o mnie towarzyszyła ci w budowie tego
przybytku, który
acz piękny, lecz jest tylko przedsionkiem do twego łaskawego serca,
w którem
modlitwą i łzami miejsce sobie zdobyłam. W chwale twojej moja
chwała, w
pomyślności twojej moje szczęście, jedno i drugie wymodlę dla
ciebie. Ziści Bóg
moją prośbę. W ukochanej naszej Polsce będziesz ukochanym królem.
Król powtórnie ucałował jej rękę i przedstawił swoich synowców,
którzy w
wymownych słowach wynurzyli swe przychylne uczucia, prosząc o
zaliczenie ich do
grona przyjaciół.
Widząc zmęczenie generałowej długą podróżą, a mając wysoką
delikatność w
obejściu, król zadał gwałt swemu sercu, pożegnał ją i z swoim
orszakiem wrócił
do zamku. Generałowa obejrzawszy salony, kazała się zapro-
wadzić do swoich pokoi, aby wypocząć po znużeniu podróży. Gdy
weszła, ze
zdumienien spostrzegła wszystkie przedmioty i sprzęty też same i w
temże
miejscu, jakby przed chwilą opuściła swe komnaty. W przepychu
salonów widziała
królewską miłą niespodziankę, lecz w owych apartamentach dojrzała
myśl
kochającego serca i z rozrzewnieniem upadła na krzesło i rzekła:
— O jak on mnie kocha! Prawdziwa tylko miłość zdolna zmieniać
ludzi, ona go
uzacni, wywyższy, doda mu siły, ona się rozleje na kraj cały; kto
kocha, ten
błądzić nie może; w miłości jest władza i mądrość.
Po długiej modlitwie generałowa zmęczona podróżą wkrótce usnęła.
Parę tygodni
minęło: król codziennym bywał gościem. Po wyznaniach miłości, po
rozmowach
pełnych życia i uroku, któremi król czarować umiał, opowiadał
generałowej o
pracach sejmowych, uskarżał się, że nie idą według jego myśli.
Generałowa
uspokajała jego rozdrażnienie i przekonywała, że liberalne dążności
umocnią
władzę królewską i przyniosą najzbawienniejszy owoc niezależności
kraju od obcej
przemocy.
słowa jej i myśli snadniej go przekonywały, jak wniesienia
sejmujących posłów;
zgadzał się na ogólne zapatrywania generałowej, ale uważał, że środki
są błędne
do doprowadzenia do takowego celu.
— Vox populi, vox Dei — rzekła generałowa — sejm przedstawia
wolę narodu,
uszanować ją trzeba.
— Cóż sejmy przyniosły za Sasów? — odrzekł król.
— Od tego czasu wielkie uczyniliśmy, postępy; nie liberum veto ale
większość
stanowi; dziś zerwanie sejmu jest niepodobieństwem, a wierzaj mi
królu, że masie
narodu i jego przedstawicielom Bóg udzieli siły do podźwignięcia się
z niedoli.
Czekaj cierpliwie końca sejmu, a sam ich ustawy z zadowoleniem
zatwierdzisz.
— Obyś, moja królowo, dobrym była prorokiem; lecz dość tej
polityki, mam jej do
przesytu na zamku, chcę tu być tylko z tobą i dla ciebie.
— Bądź zawsze ze mną i z narodem — odrzekła generałowa.
Król zwrócił rozmowę na inny przedmiot;
oświadczył, że czeka tylko powrotu księdza Worgowskiego z Rzymu,
aby połączył
ich węzłem małżeństwa, że ta chwila będzie najszczęśliwszą w jego
życiu.
Prócz prywatnych odwiedzin Stanisława Augusta, bywały u
generałowej zgromadzenia
polityczne i literackie, na których król bywał obecnym.
Wieczory polityczne składały się przeważnie z osób należących do
stronnictwa
patryotycznego; chciała generałowa zbliżyć króla do większości
sejmowej. Oprócz
senatorów bywali posłowie Suchodolski, Zieliński, Butrymowicz i
wielu innych;
król słuchał ich rozmów, które wpływały aa jego poglądy polityczne,
lecz
wyrzucał stronnictwu, że nadto draźnią Rosyę i że zawiele ufają
Prusakom.
Na literackich wieczorach bywał szambelan Trembecki, młody
Kniaźnin, biskup
Krasicki i rzadko pokazujący się na pańskich salonach Zabłocki, autor
„Fircyka w
zalotach", „Sarmatyzmu", „Amfitriona" i innych sztuk tetralnych,
tchnących
ostrym dowcipem; bali się go wszyscy, bo karcił wybryki panów. Na
te wieczory
również król przychodził
z szambelanem Łąckim, który słynął w salonach z szarad i zagadek
dowcipnie
układanych. Na jednym z takich literackich wieczorów szambelan
ułożył
czterowiersz na nazwisko generałowej, który odczytał:
Czy w faraona, czy w tryszaka,
Nie wiem w co grają bogowie,
Wiem jednak, że jest kobieta taka,
Która ich grą się zowie.
Król pierwszy odgadł i wykrzyknął: „Graboska", oklaski się posypały
i odtąd
szambelan zajął miejsce w gronie literatów. Dowcip w owej epoce był
wysoko
ceniony; żartownisie nieraz używali większej sławy, niż prawdziwe
talenta, niż
ci co żmudnej naukowej pracy się poświęcali. Charakteryzuje to
lekkomyślność
Stanisławowskich czasów.
Ksiądz Worgowski wrócił nareszcie z Rzymu; czekał go król z
niecierpliwością, bo
żądał, aby on związek jego pobłogosławił. Nie chciał się zwierzać
innemu
kapłanowi, wiedział, że ksiądz Worgowski dochowa tejemnicy i ślub
jego
morganatyczny nie będzie znanym publiczności.
Tajemnica w istocie tak była strzeżona że do dziś dnia niektórzy
powątpiewają o
małżeństwie króla. Dopełniło się ono jednak w kaplicy zamkowej,
późną nocą, w
przytomności tylko trzech świadków: pana kasztelana Szydłowskiego,
brata pani
Grabowskiej, księcia ex-podkomorzego, królewskiego brata, i
szambelana Łąckiego.
Ten związek ogromną uczynił zmianę w charakterze Stanisława
Augusta: zalotność
go odbiegła, stał się pobożniejszym, zaczął wierzyć w siłę narodu i w
szczęśliwszą przyszłość; nie mógł się tylko uwolnić od oczarowania
imperatorowej, której wiele zawdzięczał, nawet koronę.
Choć się cieszył z ustąpienia wojsk rosyjskich z kraju, choć radował
się z
uchwały powiększenia siły zbrojnej i z ofiarności sejmujących, jednak
w jego
umyśle tkwiło przekonanie, iż bez opieki cesarzowej Polska
uorganizować się w
silne państwo nie może. Wypływało to z wrażeń i stosunków, jakie w
młodości na
dworze imperatorowej doznał. Przytem mniej obawiał się dumnego
Stackelberga jak
słodkiego Lucchesiniego, który za wiele obiecywał, aby mu wierzono;
podejrzy-
wał sprytnego dyplomatę o chęć przywłaszczenia sobie Gdańska,
przyrzekając
powrót Galicyi do Korony.
Pan szambelan Łącki żyjąc w wirze wielkiego świata, zapomniał o
swoich troskach,
o Stackelbergu i o Emilii, nie często odwiedzał rodziców, tłómacząc
się
zajęciami dworu i ciągłemi zleceniami króla.
Przestał bywać u Stackelberga, lecz pewien wniosek sejmowy obudził
pamięć jego
stosunków z ambasadorem. Pisarz Rzewuski, szwagier
Małachowskiego, zażądał aby
nietylko ministeryum, ale wszyscy posłowie złożyli przysięgę, iż
pensyi od
dworów zagranicznych nie biorą. Suchodolski ten wniosek popierał.
Głos
Rzewuskiego rozległ się po całej Warszawie; oburzenie na
sprzedajnych rosło,
domyśliwano się, oskarżano osoby, do których ten zarzut mógł się
stosować. Drżał
więc szambelan, aby jego plama na wierzch nie wyszła. Przypomniał
sobie, iż
Emilia przyrzekła wydobyć go z tego błota, a właśnie dwa tygodnie
upłynęło, po
których wojewodzicówna kazała mu przyjść do siebie.
Poleciał więc do pałacu wojewodzica; gdy
go zaanonsowano, wojewodzic zgodziwszy się na osobną rozmowę
córki z
szambelanem, zapewniony danem słowem księciu Januszowi, oddalił
się do swoich
pokojów.
Szambelan z rozjaśnioną twarzą wszedł do salonu, lecz przerażony
został
bladością Emilii; jakaś boleść wypiętnowała się w jej rysach,
mniemał, iż
starania Emilii spełzły na niczem i rzekł.
— Czytam w twojej twarzy, pani, iż dobre chęci twe dla mnie nie
zostały
urzeczywistnione.
— Nim ci odpowiem — odrzekła Emilia — powiedz mi, czy przez ten
czas niepewności
wiele cierpiałeś, panie Kazimierzu?
— Często fatalne położenie moje było mi w myśli; chciałem to
przykre wrażenie
rozpędzić, zagłuszyć gwarem miasta, lecz Stackelberg nieraz jak upior
stawał mi
przed oczyma: pocieszałem się tylko nadzieją, iż ty, Emilio, mnie od
tej troski
oswobodzisz.
— Nie wiem, panie Kazimierzu, czy nazwać szczęściem czy
nieszczęściem twoją
możność uspokojenia sumienia choćby na jedną chwile.
— Czy nie dość będzie czasu, panno Emilio, martwić się, gdy mi
powiesz: „noś na
sobie plamę, na którąś zasłużył, ja ci pomódz nie mogę".
— Przychylność moja dla ciebie, panie Kazimierzu, nie miała granic;
każda twa
boleść raniła mi serce, każdą twą troskę oblewałam łzą współczucia, a
takie
cierpienia nie zabijają życia, bo podział każdej boleści jest nowem
ogniwem,
łączącem dwa serca. Lecz są ciosy, od których rana się nie goi,
któremi
pochlubić się nie można jak rycerską blizną, należy ją nosić w
tajemnicy i tę
tajemnicę trzeba okupić choćby największą ofiarą, tak jak ja
uczyniłam.
— A więc, droga Emilio, wyrwałaś mnie z tej hańby.
— Tak, panie Kazimierzu, ofiarą całej mojej przyszłości.
I podała mu pokwitowanie Stackelberga z pożyczonej niby u niego
sumy
dukatów.
Pan Kazimierz przeczytawszy, padł do kolan Emilii i ze łzami rzekł.
— Droga Emilio, od dzieciństwa kocha-
łem ciebie; świat, rozstrzelone życie i lekkomyślność moja zdołały
odrętwić to
uczucie; lecz teraz, gdy umiem cię ocenić, gdy mnie z hańby
wyrywasz, życie
moje, serce moje składam u nóg twoich. Nie pogardzaj człowiekiem
nierozważnym,
ale nie tak złym, jak postępki go oskarżają; całe życie na kolanach
będę wielbić
ciebie, żyć twoją radą i kochać całem jestestwem mojem.
Łza się stoczyła po licu Emilii i rzekła.
— Zapóźno!
— Emilio! — zawołał Kazimierz — tego słowa nie rozumiem.
— Są skarby, panie Kazimierzu, w naszych sercach, których strzedz
należy; ty je
roztrwoniłeś, dziś kupić szczęścia nie możesz; żal mi ciebie,
towarzyszu mego
dzieciństwa, żal naszych marzeń młodości; ręka w rękę mieliśmy
pójść jedną
drogą, tyś zboczył, wszedłeś na manowce, świat odurzył cię dymem
próżności,
który zabija uczucie i zapomniałeś o mnie.
— Nigdy Emilio, zawsze cię miałem w myśli.
— Tak, panie Kazimierzu, ale nie w sercu.
— Dziś, Emilio, życie moje poświęcę tylko dla ciebie.
— Mówiłam ci, zapóźno.
— Zawsze czas, Emilio, zbłąkanej owieczce wrócić do zagrody.
— Zapóźno! bo nie wiesz panie Kazimierzu, jaką ofiarą okupiłam twą
hańbę.
Panna Emilia opowiedziała całe przejście z ojcem, o zobopólnych
warunkach, jak
ojciec z wielką trudnością pozyskał pokwitowanie od ambasadora;
gdy ojciec
warunku dopełnił, ona swego zobowiązania musiała dopełnić i rękę
swoją
przyrzekła księciu Januszowi, i w końcu rzekła.
— Grzech był wielki, wielką ofiarą mógł być okupionym.
— Starłaś hańbę, Emilio, a zabiłaś życie.
— Tak jest, mój bracie po duchu, zabiłam, abyś się odrodził na nowo;
jeśli
możesz, zapomnij o mnie a żyj dla kraju; to uczucie godnie zastąpić
może tę
miłość, którą dawniej chowaliśmy w naszych sercach.
— Moja Emilio, gdy cię tracę, ból mego serca przekonał mnie jak cię
zawsze
kochałem.
— Więcej cię miłowałam, mój drogi, wię-
cej cierpieć będę; idźmy odrębnemi drogami, a choćby ścieżką
Kalwaryi, dojdziemy
do naszych celów, dla których poświęćmy siebie. Zegnam cię, niech
Bóg będzie z
tobą.
Oboje mieli łzy w oczach i po braterskim uścisku może na wieki
rozłączyli się z
sobą.
Pan szambelan wróciwszy do siebie, wpadł w stan gorączkowy, stracił
przytomność;
sprowadzono doktora, który zbadawszy chorobę oznajmił, iż pacyent
zagrożony jest
nerwową gorączką. Dano znać rodzicom. Przerażeni udali się do jego
mieszkania;
łza podstolemu stanęła w oczach patrząc na bezprzytomnego syna;
sam nigdy nie
chorując, mniemał, że każda słabość jest śmiertelną, mruczał ciągle:
„Boże, czem
Ci zawiniłem, że tak mnie boleśnie dotykasz?" Pani podstolina
uspokajała męża;
prosiła tylko o pozwolenie, aby mogła przez całą chorobę przy synu
pozostać.
— Rób Jejmość co chcesz, co myślisz, ale uratuj nam syna.
Nie mając siły patrzeć na cierpiącego jedynaka, podstoli odszedł i po
kolei udał
się do wszystkich kościołów, dając wszędzie na mszę św. za
uzdrowienie syna.
Pani podstolina siedziała ciągle przy łożu, podawała synowi
lekarstwa,
poprawiała rozpaloną głowę; im więcej bolała, tem przybywało jej sił
na usługi
chorego. Gdy w nocy chciała na chwilę odpocząć, syn poczynał
bredzić; wtedy
zrywała się z łoża i słuchała urywanych słów, które z ust rozpalonych
chorego
się wydobywały.
Najczęściej wymawiał imię Emilii, wyciągał ręce i krzyczał
rozpaczliwie: "Tyś
już nie moja!"
Te słowa wyjaśniły matce powód choroby; zdawało się jej, iż co było
przyczyną
słabości, tożsamo uleczyć zdoła. Napisała list rozpaczliwy do Emilii,
błagając,
aby choć na chwilę przyjechała ją pocieszyć w mieszkaniu syna, który
niebezpiecznie jest chory i choć bezprzytomny ciągle jej imię ma na
ustach.
Łatwo przeczuć boleśne wrażenie Emilii; chciała w pierwszej chwili
wymówić się
od tych odwiedzin, ale zabrakło jej siły do takowego postanowienia.
On cierpiał
za nią i przez nią, zaczęła wątpić, czy nie za wielką ofiarą okupiła jego
spokój. Zmyśliła ojcu powód swego odjazdu i udała się do mieszkania
Kazimierza.
Gdy weszła i ujrzała go leżącego w gorączce, rzuciła się w objęcia
podstoliny i
łzy swoje zmięszała z jej łzami. Obie długo słowa przemówić nie
mogły, wreszcie
podstolina wyjąkała.
— Emilio! on ciebie kochał.
— Wiem — odrzekła — choć mnie o tem nie mówił; w ostatniej
chwili gdym już sobą
rozporządzać nie mogła, odkrył mi serce swoje, lecz było już zapóźno;
z woli
mego ojca przyrzekłam mą rękę księciu Januszowi.
Chory usłyszał głos Emilii. Czy potęgą duchową, czy przełomem
choroby, Kazimierz
miał siłę podnieść głowę, oparł się na poduszce, a wzrok wytężywszy,
rzekł
słabym głosem.
— Emilio! tyś przy mnie, tyś moją na zawsze.
— Twoją, Kazimierzu, lecz nie tu na ziemi, duchy nasze kiedyś się
zleją tam,
gdzie trosk niema, gdzie wszystko jest miłością i wiekuistem
szczęściem.
— Oby niedługo czekać na tę chwilę szczęścia — odrzekł chory.
— Najdłuższe życie jest chwilą, mój drogi;
starajmy się, abyśmy przez nasze zasługi zajęli tam miejsce między
wybranymi.
— Byłem niegodny ciebie, Emilio, lecz gdy mnie Bóg jeszcze na
ziemi zostawi,
zasłużę na najwyższą nagrodę, być z tobą nie rozłącznie za grobem.
Więcej chory mówić nie mógł, głowa spadła na poduszkę i sen cichy,
spokojny
skleił mu powieki.
Ktoś nadchodził. Emilia nie chcąc, by ją ujrzano, pożegnawszy
podstolinę
spiesznie wyszła z mieszkania Kazimierza.
Nowo przybyłym był doktor; przyłożył rękę do głowy chorego, badał
puls i rzekł
do podstoliny.
— Kryzys przeszedł, syn twój, pani, ocalony.
GŁOS PODSTOLEGO W SEJMIE.
Dnie i miesiące mijały. Stanisław August choć był nieszczęśliwym
królem, ale w
tej chwili był szczęśliwym człowiekiem: kochał i był kochanym; nie
doznawał
nigdy rozkoszy niewzruszonego zaufania, wspólności uczuć i myśli;
w tej
atmosferze zachwytu pełną piersią oddychał, napawał się chwilą
szczęścia.
Lecz w największej pomyślności zawsze musi się przymieszać kropla
goryczy.
Spostrzegł Stanisław August, że zdrowie generałowej coraz się
pogorsza, lica jej
bladły i siły opadały, lecz duch jej i ogniste uczucie nadawały ciału
moc i
energię; tylko oko kochające mogło dostrzedz jakieś nadwyrężenie
organizmu.
Choć polityką mniej się król zajmował, jednak nie bez wewnętrznej
radości
widział,
iż sejm coraz więcej zdobywał warunków do niepodległości kraju,
cieszył się
przepowiednią generałowej, że ustawy sejmu wzmocnią władzę
królewską, ukrócą
nieład w Rzeczypospospolitej i ustanowią porządek na swobodzie
oparty. Czuł
Stanisław August, że wraz ze związkiem generałowej szczęśliwa
gwiazda nad nim
zabłysła.
Pan szamb elan Łącki przyszedł do zupełnego zdrowia. Choroba, ta
nieubłagana
nieprzyjaciółka naszego żywota, której się tyle obawiamy, nieraz nie
jest
niszczycielką, ale lekarką naszych ułomności. Osłabieniem organizmu
wzmagają się
nasze siły duchowe, wśród boleści przeistaczają się nasze
wyobrażenia; jeśli ją
bierzemy za karę, szukamy przyczyny, która ją wywołała. Choroba
sprowadza
jasnowidzenie naszych błędów, roztrząsamy nasze życie i mamy
przekonanie, iż
jeśli Bóg pozwoli nam wyjść ze słabości, będziemy lepszymi na
przyszłość.
W umyśle każdego niebezpiecznie chorego taki proces się odbywa. Po
ciężkiej
chorobie często dostrzegamy u człowieka zmianę, bo boleść
uszlachetnia stan
moralny.
Szambelan po przebytej słabości zmienił się do niepoznania:
spoważniał, oddał
się zajęciom naukowym, szukał towarzystwa ludzi najwybitniejszych
w tej epoce;
często wieczorami czytywał matce wyjątki z dzieł, mających
największą wartość.
Przekonał się, że chcąc być użytecznym w społeczeństwie, trzeba coś
umieć, że
rozum salonowy jest zdawkową monetą, a nie kapitałem, od którego
procent można
pobierać.
Przyjął współpracownictwo w gazecie księdza Łuskina, zasilając ją
swemi
artykułami, które zaczęły mieć rozgłos w stolicy.
Księżnę Januszową Sułkowską, dawniejszą swoją Emilię, rzadko
odwiedzał;
przychodził tylko wtedy, gdy potrzebował nabrać siły do jakiegoś
szlachetnego
przedsięwzięcia. Pozostał między nimi stosunek czysto duchowy,
który
potężniejszy jest od miłości, gdyż śmierć go nie rozrywa, całą
nadzieję
wspólnego szczęścia pokładając za grobem.
Serce matki biło radośnie, widząc taką zmianę; prócz miłości
macierzyńskiej
zrodziło się w niej uczucie szacunku, który nawet w stosunkach
rodzinnych jest
warunkiem zgo-
dnego pożycia i wspólnej ufności. Bez szacunku syn może być
kochanym, lecz nie
może zostać przyjacielem; teraz nim był Kazimierz dla matki. Nie
odstępował jej
nigdy otaczał pieczołowitością, nie myślał o własnych
przyjemnościach, ale
usiłował je przynieść matce.
Po wyzdrowieniu szambelana podstoli odzyskał dobry humor, chodził
codziennie na
sesye sejmowe, słuchał, kalkulował, ale się nie odzywał. Pewnego
dnia powiedział
żonie i synowi.
— Moi kochani, dziś was zapraszam na galeryę sejmową. Twój mąż,
a twój ojciec
będzie przemawiał; powiem, co mi serce dyktuje, czego rozsądek
wymaga; czy mój
wniosek uwzględni większość, nie wiem, ale spełnię mój obowiązek
posła,
obywatela kraju i syna ojczyzny.
Nie śmiał szambelan zapytać o treść wniosku, możeby co się znalazło
usunąć, w
innej formie przedstawić; wierzył w prawe uczucia i rozsądek ojca, ale
gdy się
publicznie występuje, są pewne wymagania, od których odstąpić nie
można.
Oświadczył tylko ojcu, że z naj-
milszą chęcią wraz z matką udadzą się na sesyę sejmową.
Posłowie w dwóch kompletach zebrali się w sali.
Marszałek zagaił posiedzenie.
Gdy ułożono etat armii, teraz miano się zajmować środkami
utrzymania pomnożonego
wojska. Marszałek upominał, aby sejm zajął się pomnożeniem skarbu,
że zawstydza
nas sejm szwedzki, który w kilkotygodniowych obradach sześć
milionów talarów
przyjął na siebie ciężaru. Rozpoczęły się dyskusye: jedni posłowie
żądali
obciążenia podatkami starostw i królewszczyzn, drudzy radzili
powiększenie
podatków miejskich i żydowskich, inni domagali się zabrania połowy
dochodów od
duchowieństwa i zakonów. Wśród różnorodnych wniosków powstał
pan podstoli Łącki,
prosząc o głos, który był mu dany i rzekł.
— Najjaśniejszy Panie, prześwietny senacie, Izbo poselska i wy
skonferowane
stany Rzeczypospolitej naszej ! Długo milczałem, gdy szło o ułożenie
praw, bo
miałem przekonanie, że mędrsi odemnie statyści, ludzie kompetentni
snadniej mogą jak ja je ułożyć. Ale gdy idzie o skarbowość i
wojskowość, czuję
się na siłach odezwać i moją myśl wam przedstawić. Hasłem nas
wszystkich winny
być słowa: „Ojczyzna w niebezpieczeństwie, ratować ją powinniśmy".
Nie będę
politykował; wiem tylko, że jesteśmy otoczeni nieprzychylnymi
sąsiadami.
Ambasador rosyjski to się gniewa, to się cieszy, to się smuci, a
przysłowie
mówi: „Russica gens, optima flens, pessima ridens" Austryak napuścił
Szwabów do
Galicyi, którzy jedną ręką za łeb braci naszych trzymają , a drugą po
kieszeniach plondrują. Prusak chce się napić gdańskiej wódki
i piernikiem toruńskim zakąsić. Smutne więc jest położenie nasze, ale
w samych
sobie powinniśmy znaleźć ratunek, nie polegając na żadnej potencyi.
Panowie!
bądźmy silni, a szanować nas będą. Uchwaliliście . wojska i szukacie
środków utrzymania; taka armia niedostateczna, a błahe wasze środki
niczego nie
dopną. Wy śmiertelną ranę chcecie piżmem leczyć, a tu operacyi
potrzeba. Takowej
amputacyi wszyscy się poddajmy;
nie królewszczyzny, nie duchowieństwo, nie mieszczanie i żydzi, ale
my
ziemianie, stan rycerski niech przyjdzie w pomoc ojczyźnie. Każdy z
nas niech
połowę mienia nie z dochodów, ale z kapitału, złoży na ołtarzu
ojczyzny. Jedną
połowę niechaj rząd użyje na utworzenie . armii, a drugą na uzbrojenie
pospolitego ruszenia, dając mieszczaństwu i włościanom zupełną
swobodę. A że tak
ogromnej sumy w gotowiźnie nie mamy, zaciągnijmy na ziemie nasze
dług u
bankierów zagranicznych; na taką hypotekę chętnie dadzą. Jeśli nie
chcecie
wszystkiego utracić, jeśli nie chcecie dźwigać kajdan, poświęćcie
każdy połowę
swej fortuny; w pomyślniejszych czasach obmyślą się środki, że
wasza ofiara
będzie wam zwróconą. Gdy cały kraj stanie pod bronią, wówczas nas
uszanują i z
nieprzyjaciół zrobią się sprzymierzeńcy. Dixit.
Z galeryi posypały się huczne oklaski; wołano: „Podatki na szlachtę!
Brawo,
brawo! wzorowemu posłowi!"
Na ławach poselskich szmer powstał; patryotyzm podstolego
sprzeciwiał się
osobistym
interesom szlachty, która od wszystkich ciężarów zwykła się była
usuwać. Zaczęto
zcicha rozmawiać i osądzono, że głos podstolego, choć w rubasznej
formie, choć
wzniosłej treści, jest niepraktyczny. Jednak niektórzy posłowie
zbliżyli się do
niego, jak: Małachowscy, Krasińscy, Potoccy, Mokronowski, nawet
książe
Czartoryski, którzy podzielali myśl oswobodzenia włościan,
winszowali
patryotycznych uczuć i zdrowego poglądu, oświadczając, iż wniosek
mógłby być
wzięty pod deliberacye, gdyby nie mieli silnego sprzymierzeńca w
Prusach, które
z wyćwiczoną armią od wszystkich klęsk kraj obronią, więc wysiłki
narodu byłyby
zbyteczne.
— Panowie bieglejsi jesteście w polityce— odrzekł podstoli — ale
według mnie
polityka, to szachrajka na wielką skalę; zawsze w końcu ktoś kogoś
okpić musi.
Zarzucano nam, że dawniej nie umieliśmy politykować i dobrze nam
się działo,
byliśmy potężni; obaczymy teraz do czego nas doprowadzi
dyplomacya.
Starano się przekonać podstolego, że jest w błędzie, że patryotyzm go
unosi, ale
gdy ciągle był przy swojem zdaniu, widząc, że upo-
ru przełamać nie mogą, powoli rozchodzić się zaczęli. Działo się to
przy końcu
sesyi. Marszałek obrady zasalwował.
Choć nikt nie podzielał zdania podstolego, bo uważano, że w praktyce
nie da się
przeprowadzić, jednak głos jego wyrzeczony w sejmie zrodził mu
wziętość; każdy
chciał go poznać. Niektórzy brali go za oryginała, inni za człowieka
bez
gruntownej rozwagi; lecz znalazł i protektorów w osobie Ignacego
Potockiego i
księdza, referendarza Kołłątaja, autora listów politycznych i dzieła
przeciw
elekcyi królów. Większe jeszcze poparcie znalazł u dam, które nie
znając nigdy
miary w nienawiści jak i w uwielbieniu, pasowały go na bohatera.
Owe damy
oceniając wnioski posłów jak teatralne przedstawienia, chciwe zawsze
wrażeń,
prosiły podstolego, aby nie był tak skąpym i częściej podnosił głos w
sejmie.
— Moje panie — odrzekł podstoli — gadulstwo jest atrybutem
przekupek a nie
posłów. Rozprawami, sprzeczkami czas marnujemy. Każdy poseł w
każdej materyi raz
powinien się odezwać i basta. Przyjmą wniosek, dobrze; nie przyjmą,
schowaj go
do kieszeni; głową
muru nie przebijesz. Pytlować językiem zostawmy salonowym
trefnisiom.
Takie słowa raziły delikatny słuch pań wykwintnych, które nie
dozwoliłyby nikomu
takiej szorstkości w mowie; lecz podstoli był wyjątkiem, człowiekiem
innego
świata, innej epoki i jako rzadkość antykwarska był ceniony i na
osobnych
prawach towarzyskich traktowany.
Król miał słabość do oryginałów, do ludzi starego autoramentu.
Rubaszność,
prawdomówność ze zdrowym rozsądkiem, przy wypolerowanych
formach dworskich, była
tak rządkiem zjawiskiem, więc zapoznanie się bliższe z podstolim
stało się
ogólną ciekawością.
Gdy podstoli przedstawił się królowi, najprzód Stanisław August
mówił mu o
synie, iż go zalicza do najwierniejszych sług swoich. Później zwrócił
mowę na
przemówienie jego w sejmie, chwalił patryotyzm i uskarżał się, iż
szlachta
paraliżuje jego najlepsze chęci i gdy idzie o podatek, wszystkie
ciężary zwala
na inne stany, sama od nich się uwalniając.
— Najjaśniejszy Panie — odrzekł podstoli — to słowo podatek jest
wstrętne dla
szlachty, ale zmienić go trzeba na ofiarność; wówczas worki
szlacheckie się
rozwiążą, bo w gruncie serca są zacne, tylko duma jest wielka.
— Do ofiarności — rzekł król — dałem gam przykład, odstępując na
wojsko
litewskie czopowe z Grodna i Brześcia, wynoszące około . złotych.
— Najjaśniejszy Panie, hojność jego jest nam znaną; ofiarność księcia
Radziwiłła
i Potockiego znaczną byłaby w błogim stanie Rzeczypospolitej, ale
jest kroplą
wody w dzisiejszem naszem położeniu; dziś ani podatek, ani ofiarność
nic nie
pomoże; trzeba zupełnego poświęcenia życia i mienia.
— Gdyby twój głos, panie podstoli, był głosem całego narodu,
wierzyłbym w nasze
siły i nie potrzebowałbym opierać się na obcych potencyach. Rządy
moje miałyby
inny charakter; lecz w okolicznościach, w jakich się dziś znajduję,
muszę być
oględnym.
— Najjaśniejszy Pan uważa, że gdzie przeskoczyć nie można, tam
podleźć wypada;
to zagraniczna polityka, ale nie nasza. Piersi na-
sze stworzone są do pancerza, ale nie do lisiej skóry.
— Wierzaj mi, panie podstoli, że czynię, co mogę, i co okoliczności
pozwalają.
Powiedz mi, jaki sąd macie o mnie na prowincyi?
— Mówią, Najjaśniejszy Panie, żeś mądry, dobry i słodki, ale
słodkiego zawsze w
końcu zliżą.
— Macie może i słuszność, panie podstoli, własne moje starostwa, jak
powiadasz,
zostały zlizane. Uszczuplam nietylko moje własne dochody, ale nawet
zaciągnąłem
długi, lecz zacny podskarbi Ostrowski z nich mnie wyprowadzi.
— Kierunek w interesach wiele znaczy, Najjaśniejszy Panie, ale
oszczędność
jeszcze więcej. Któryś z ojców kościoła powiedział, że Bóg zbawić
człowieka bez
człowieka nie może.
— Ależ, mój podstoli, ja mam najlepsze intencye.
— Mówią, Najjaśniejszy Panie, że dobremi intencyami piekło
wybrukowane.
Nie podobała się królowi odpowiedź podstolego, właśnie dlatego, że
był
człowiekiem tylko dobrych intencyj, a rzadko kto chce być
odgadnionym, czem jest
w rzeczywistości. Zwró-
cił więc rozmowę na osoby znaczniejsze, zamieszkałe w
Sandomierskiem. Pamięć
miał tak szczęśliwą, że znał wszystkie stosunki familijne szlachty i
żadna
wybitniejsza osobistość nie była mu obcą. Nieraz w tej rozmowie
rozśmieszył
podstoli króla, a trafnem ocenieniem wielu osób wielce go zadziwił.
Przeciągnęła się audyencya nad zwykły czas oznaczony, i gdy się
podstoli
oddalił, przyjemne zostawił wrażenie, bo o żadną łaskę nie prosił, co
królowi
prawie nigdy się nie zdarzało.
Ślub cichy odbył się panny Emilii z księciem Januszem Sułkowskim.
Książe kochał
szalenie swą żonę, uprzedzał jej myśli; widzieć ją szczęśliwą było
celem jego
życia. Zniewalał ją swą słodyczą i dobrobią, a pieczołowitość jego
skłaniała ją
do wdzięczności. Przysięga wierności i posłuszeństwa była całem ich
łączącem
ogniwem.
Nieraz błagała Boga o moc spełnienia swych obowiązków; ale w
modlitwie nie
prosiła o zapomnienie przeszłości, bo niepodobnem lej się to
wydawało, a może
zapomnieć nie chciała.
Myśl połączenia się za grobem tkwiła w jej sercu; ofiarą cierpienia
chciała
kupić szczęście na wieczność całą.
Książe Janusz wiedział o powziętem od dzieciństwa uczuciu Emilii
dla Kazimierza;
pewny był jej wierności, mimo to zazdrościł Kazimierzowi, że
duchową cząstkę
ukochanej żony mu odbierał; że posiadając, nie posiadał jej
całkowicie. Gorzał
miłością, która żadnych ustępstw, żadnego podziału ścierpieć nie
może; chciał ją
mieć dla siebie tylko. Zdaje się, że i Bogu by zazdrościł. Cierpiał
ukrywając
swą boleść. Mieszkając w jednem mieście, musiał się często spotykać
z
Kazimierzem i żona się z nim widywać była zmuszoną. Książe Janusz
był dla niego
zawsze uprzejmy, chociaż po każdem widzeniu się był zagrożony
apopleksyą.
Czując, że stosunek z nim uszczęśliwia żonę, że tę ofiarę Emilia
przyjmuje jako
dowód jego miłości, jako poświęcenie siebie dla jej duchowego
uczucia,
przyjmował go w swoim domu i nieraz ułatwiał chwile osobistej
rozmowy. Choć
żadna myśl grzeszna nie splugawiła ich czystego uczucia, jednak
przekonanie, że
rani ciągle serce dobrego męża, którego kochać po-
winna, że na ziemi przysięgła całkowicie do niego należeć, obarczało
jakimś
wyrzutem jej sumienie. Modliła się gorąco, tonęła we łzach i pod
ciężarem tych
zgryzot upadała na zdrowiu.
Częste spowiedzie wzmocniły jej ducha; oświadczyła mężowi, iż dla
poratowania
zdrowia chce wyjechać za granicę. Doktorowie radzili użyć
cieplejszego klimatu i
postanowiono wyjechać do południowej Francyi.
Książe Janusz był uszczęśliwiony; mniemał, że czas, oddalenie, jeśli
nie uleczy,
to osłabi uczucie żony dla Kazimierza. Spiesznie wszystko ułatwił do
podróży i
księstwo kraj opuścili na długo, może na zawsze.
Nie śmiemy, nieudolni jesteśmy opisywać pożegnania dwojga istot
pałających
jednem czystem uczuciem, wspólnością myśli i duchowych pragnień.
Rozdział, to
rozdarcie jednej karty żywota na dwoje, to rozpłatanie jednego serca i
obryzganie się krwią wspólną na życie całe. Te rany Bóg tylko
uleczyć może.
PRZYSIĘGA.
Powaga i wpływ hrabiego Stackelberga zachwiane zostały sejmem r.
Zaczęto
nie zważać na jego wymagania, a książe Potemkin niezadowolony, iż
dopuścił
zawarcia przymierza z Prusami, przedstawił imperatorowej potrzebę
zmiany
ambasadora.
Na miejsce hr. Stackelberga naznaczono Jakóba Bułhakowa, który był
obeznany z
interesami Polski, będąc dawniej w Warszawie przy Sieversie i
Wołkońskim.
Przed wojną Rosyi z Turcyą uwięziony został w Stambule w wieży o
siedmiu
basztach z całem poselstwem, uwolniony w r. przybył do Petersburga
i za
protekcyą księcia Potemkina został ambasadorem w Warszawie.
Stany postanowiły odebranie kosztownego pałacu ambasadzie
rosyjskiej; uchwaliły,
iż na
celu znosili się z Petersburgiem, zaproponowano na sejmie konfiskatę
ich
majątków. Przerażeni tą wieścią, podwoili starań, aby obalić całą
ustawę.
Zbliżał się czas uroczystego obchodu ogłoszenia ustawy, na co
wyznaczono dzień
maja; lecz przed tym dniem król zaczął odbierać bezimienne listy, iż
spiskowcy
godzą na jego życie. Księżna ex-marszałkowa Lubomirska pisała do
króla z
Wiednia, iż dzień maja naznaczono na targnięcie się na jego życie.
Dwór
wiedeński przez księcia Kaunitza zawiadomił króla, że powinien się
mieć na
baczności, gdyż życie jego jest zagrożone, iż klub Jakubinów w
Strassburgu
postawił wniosek, czyby nie było w interesie Francyi bezkrólewie w
Polsce, aby
dać zajęcie Rosyi, Prusom i Austryi.
Stanisław August był przerażony temi ze wszech stron ostrzeżeniami,
chciał
uroczystość odłożyć, lecz wprzód udał się po radę do generałowej
Grabowskiej.
W jej towarzystwie król zapominał o wszystkich troskach, lecz oko
generałowej
umiało czytać najlżejsze poruszenia jego serca, odga-
dła, że jakaś boleść go trapi. Gdy poczęła nalegać, aby się jej
zwierzył, król z
największą oględnością opowiedział obawy o swoje życie.
Generałowa zbladła i drżącym głosem rzekła.
— Odłóż uroczystość. Życie twoje wyżej cenię nad sławę, nad
wziętość twoją w
narodzie; życie twoje jest całym moim skarbem, mojem dobrem, moją
ojczyzną.
— O moja droga — odrzekł król — jeśli żyć pragnę, to tylko dla
ciebie.
Generałowa chustką zakryła oczy i ciężko płakała; po długiem
milczeniu powstała
i wziąwszy króla za rękę, rzekła.
— Zapomnij com rzekła przed chwilą w uniesieniu mej boleści, mam
tylko serce
twoje, lecz cały należysz do narodu. Uroczystość odłożoną być nie
może; ustawa
im prędzej wejdzie w życie, tem prędzej zapewni pomyślność krajowi.
Przyjęciem
jej związałeś się z narodem i tego węzła nikt dziś rozerwać nie może.
Bądź
mężny! Bóg i naród cię ocali!
— Pójdę za twoją radą — odrzekł król — lecz mam złowieszcze
przeczucie;
spiskowcy
są liczni i kto wie, czy śmierć moja nie jest potrzebną dla szczęścia
narodu.
— Nie zginiesz królu. Od dziewięciu wieków dłoń polska nie splamiła
się
królobójstwem; wolny naród nie potrzebuje uciekać się do zbrodni. A
jeśli
zagraniczne intygi godzą na twe życie, dam ci dwóch mężnych
obrońców, którzy
przez całą uroczystość będą czuwać nad tobą. Gdy skarb mój im
powierzę, w
całości mi go oddadzą.
— Któż godzien jest tak wielkiego twego zaufania? — zapytał król.
— Powierzę cię, mój królu, memu bratu kasztelanowi Szydłowskiemu
i mężowi mej
siostry koniuszemu Kickiemu; są to ludzie przezorni i odważni, każdy
pocisk
odbiją. Nie odkładaj więc ogłoszenia ustawy; nieliczna garstka chce
czteroletnią
naszą pracę zniweczyć. Gdy cały naród ją okrzyknie, fakcya
zamilknąć musi. Wiem,
że rozesłano na wszystkie strony, aby ściągnąć do Warszawy rębaczy i
krzykaczy i
swoją opozycyą mają świadczyć, że ustawa była gwałtem narzuconą
narodowi.
Jakiż jest środek, aby temu zaradzić? — zapytał król.
— Trzeba przyspieszyć ogłoszenie, nie go lecz go maja ta uroczystość
się
odbędzie. Zwołaj dziś radę i dzień ci maja niech będzie jutrzenką,
zwiastującą
pomyślność krajowi, opartą na swobodzie wszystkich stanów i na
utrwaleniu
dziedzicznego tronu.
— Uczynię według twojej rady, mój pierwszy ministrze; gdy człowiek
doświadczony
w rządzeniu gubi się w środkach, bystrość twego rozumu w jednej
chwili wszystko
obejmie i wesprze skuteczną radą.
Po półgodzinnej rozmowie, gdy król się oddalił, zostawszy samą, siły
i energia,
któremi krzepiła króla, opuściły ją. Zagrożone jego życie zakrwawiło
jej serce;
stała długo w odrętwieniu, później gdy łzy się jej puściły, padła na
kolana
wołając: "Ocal go Panie! Jeśli każdy czyn wielki potrzebuje ofiary,
jam gotowa,
powołaj mnie do siebie na okup szczęścia narodu i jego życia". To
gwałtowne
wzruszenie tak osłabiło jej wątłe siły, że musiała się udać do łoża.
Król przybywszy do zamku, kazał przy-
wołać Małachowskiego, Ignacego Potockiego, Mniszka i
Chreptowicza, zwierzył się
im o zamyśle przyspieszenia ogłoszenia ustawy. Uznano słuszność
uwag królewskich
i dzień jutrzejszy przeznaczony został na tę uroczystość.
Nazajutrz król wstał raniej jak zwykle, odbył w kaplicy zamkowej
spowiedź i
przystąpił do św. Komunii. Izba sejmowa już przepełniona była
publicznością;
nietylko galerya, ale przedsionki i schody zalegały tłumy ciekawych.
Los
ojczyzny się rozstrzygał; każdy biegł z bojaźnią i nadzieją w sercu, bo
wiedziano o intrygach fakcyi, lecz polegali na większości woli
narodowej. Gdy
wszedł król i zasiadł na tronie, powitany został przeciągłemi,
radosnemi
okrzykami. Nastąpiło głuche milczenie, gdy sesyę zagaił marszałek
sejmowy.
Przedstawił obraz dawnej mocy i dzisiejszego upadku; pod grozą
klęsk naród
poznał swe błędy, chce się z nich poprawić i ustaleniem silnego rządu,
przypuszczeniem do swobód wszystkich warstw społeczeństwa
pragnie zjednoczenia
swych sił, co było celem ustawy, która sejmowi przedstawioną
zostanie.
Przystąpiono do czytania ustawy. Po odczytaniu,
które trwało kilka godzin, okrzyki zadowolenia przez kilka minut
zapełniały
salę. Jednak w tym chórze uniesienia i zapału, kilka nut fałszywych
się
odezwało.
Marszałek oświadczył, iż kto jest przeciw ustawie, niech z miejsca
powstanie,
lecz fakcya była tak szczupła, iż wstydziła się swój upór i niemoc
okazać. Nikt
nie powstał, ustawa więc była przyjętą. Fakcya jednak chciała
wywołać jakiś
gwałt, jakiś pozór, iż ustawa została narzuconą. Gdy wszyscy w
nieładzie biegli
do tronu z prośbą, aby król ustawę zaprzysiągł, zaręczając, że wszyscy
kochający
kraj pójdą za jego przykładem, Suchorzewski poseł kaliski, trzymając
za rękę
sześcioletniego syna, wołał do króla, aby kraju nie gubił, że pod taką
formą
rządu Polakowi żyć niepodobna, że on własną ręką w oczach
wszystkich zabije
syna, jeśli król ustawę zaprzysięże.
Gdy syna oddalono z izby, położył się na stopniach tronu, aby
cisnących się
zatrzymać; chciał aby sejm jakimś gwałtem osłabił swoją
jednomyślność, lecz nie
zważano na jego krzyki, pozwolono mu leżeć swobodnie, aż wreszcie
Kublicki poseł
inflantski go podniósł.
Król stojąc przy tronie zdawał się być ojcem otoczonym gronem
dzieci, które
wyciągając ręce błagały, aby swego i ich szczęścia nie zwlekał. Jakoż
król
wezwał Turskiego biskupa krakowskiego do czytania przysięgi, a po
jej wykonaniu
rzekł.
— Przysiągłem Bogu i żałować tego nie będę; proszę, kto kocha
ojczyznę, niech
idzie ze mną do kościoła, aby również ją wykonać.
Prócz kilkunastu wszyscy z miejsc się ruszyli i wśród okrzyków ludu
tłumnie
zgromadzonego na ulicach, wśród błogosławieństwa i wieńców
rzucanych z balkonów
i okien, sejm cały udał się do kościoła.
Wszyscy posłowie zagraniczni towarzyszyli królowi: Saluzzi
arcybiskup
kartagiński, nuncyusz apostolski, hrabia Descorche St. Croix poseł
francuzki,
Normandes hiszpański, Ducachet austryacki, Hailes angielski, baron
Engelström
szwedzki, Burke duński, Reder holenderski, Lucchesini pruski;
Bułhakow poseł
rosyjski nieobecnością swoją chciał okazać swoje niezadowolenie i
skrył się w
Siedlcach u pani hetmanowej Ogińskiej.
Po dokonaniu przysięgi, wracającego króla
witano okrzykami, z kilkunastu tysięcy piersi wydobywającemi się:
„król z
narodem, naród z królem". Ten okrzyk był dowodem ogólnego
zadowolenia, nim naród
potwierdził czynność sejmową, nim przekonał, że węzeł nierozerwany
łączy
majestat z ludem. Król ze wzruszenia miał łzy w oczach; w tej chwili
skłonny był
do bohaterstwa, do poświęcenia się dla dobra kraju. Zapał i chłodnym
sercom się
udziela, pociąga za sobą, i ten błysk uczucia mógłby cuda tworzyć,
gdyby nie był
błyskawicą, którą zimny deszcz zalewa.
W tej chwili król był szczęśliwym, czuł się monarchą, gdyż panował
nad
wszystkiemi sercami. Wieczorem miasto całe bez żadnego rozkazu
rzęsiście zostało
illuminowane.
Król, dwór cały, sejm i panie wyższego towarzystwa udali się do
teatru, gdzie
przedstawiano dramat „Kazimierz Wielki" przez posła inflantskiego J.
U.
Niemcewicza, umyślnie na ten dzień ułożony. Gdy wszedł Stanisław
August, huczne
posypały się oklaski. W ciągu sztuki, gdy aktor w roli Kazimierza
Wielkiego
wyrzekł te słowa: „Jeśli się nasze „ustawy nie podobają, to idź gdzie
chcesz,
lecz nie radzę ci podszczuwać cudzoziemców przeciw swoim.
Chociażem stary, choć
z siwą głową, pójdę z dobrymi rodakami, albo trupem padnę, albo
zostawię Polskę
szanowaną i niepodległą". Na te słowa król wysunął się z loży i
donośnym głosem
wołał: „Tak, tak, brawo, fora!" i całą siłą bił w dłonie.
Parter i loże odpowiedziały okrzykiem: „Niech żyje król!"
Przez cały czas obrzędu, zwłaszcza gdy król musiał się przeciskać
przez tłumy
idąc do kościoła, dwóch mężczyzn silnych, barczystych, uzbrojonych
szło blisko
króla, rzucając okiem na wszystkie strony, bacząc na każdą twarz
nieznajomą.
Byli to panowie Szydłowski i Kicki, wyznaczeni przez generałową do
strzeżenia
króla. Uroczystość odbyła się bez żadnego wypadku.
Stanisław August widząc entuzyazm narodu i cześć mu okazywaną,
zapomniał o
niebezpieczeństwie i zawdzięczał generałowej przyspieszenie tej
chwili
szczęścia, jakiej pierwszy raz doznał od lat tylu siedząc na
chwiejącym się
tronie.
Król zwykle cierpiał na bezsenność, tym
razem, czy upojony zadowoleniem własnego sumienia i przychylnem
uczuciem narodu,
spał snem twardym, snem prostaczków lub dzieci. W pałacu
błękitnym przeciwnie
się działo. Generałowa całą noc oka nie zmrużyła; trwoga o życie
ukochanego
dręczyła ją, każdy hałas ją przerażał. Krzyki usłyszawszy na ulicy,
zerwała się
z łoża i bosą nogą zbliżyła się do okna; spostrzegłszy tłum ludu z
pochodniami,
zadrżało jej serce z przerażenia, myśląc iż fakcya podniosła rokosz, iż
król
mógł paść ofiarą zawziętości podburzonego pospólstwa; jak trup blada
patrzyła
wytężonym wzrokiem na zbliżających się i usłyszała okrzyk: „król z
narodem,
naród z królem". Byli to mieszczanie z swemi cechami, którzy wracali
już z
zamku.
To gwałtowne przejście z trwogi do radości, z łez do szczęścia,
wstrząsły jej
umysł; ledwo mogła dowlec się do łoża, silna gorączka paliła jej ciało.
W nocy przywołano doktora, posłano po lekarstwa, lecz użycie ich
żadnego
pomyślnego skutku nie przyniosło. Lekarz zamyślony patrzył w twarz
rozognioną,
badał puls i gdy
dzień zabłysnął posłał do króla z zawiadomieniem o słabości
generałowej.
Król o niezwykłej rannej porze wyjechał z zamku i z głębokiem
wzruszeniem wszedł
do sypialni generałowej, ujął za rozpalone jej ręce; patrzyła na króla
szklannym
wzrokiem, ale widać było że go nie poznała.
Król dał kilka zapytań, które zostały bez żadnej odpowiedzi.
Wziąwszy doktora
pod rękę, usunął się od łoża, rozpytując o stanie chorej. W słowach
lekarza
widoczne było jakieś zakłopotanie; oświadczył, iż wszystko zależeć
będzie od
przebiegu słabości; jeśli nowe komplikacye nie zajdą, generałowa
będzie ocaloną.
W czasie tej rozmowy, chora wykrzyknęła: „On żyje!" Król i doktor
zwrócili się
ku łożu, lecz chora z zamkniętemi oczyma leżała jak martwa; długie
milczenie
przerwane było okrzykiem chorej: „król z narodem, nanaród z królem,
co za
szczęście!"
Doktór rzekł zcicha do króla.
— Jakieś silne wzruszenie radości czy smutku wzruszyło żółć i
sprowadziło
gorączkę; przytem generałowa ma chorobę chroniczną,
obawiam się komplikacyi, która utrudnić może wyzdrowienie.
— Ratuj ją doktorze! wdzięczność moja nie będzie miała granic. Co
godzina
przysyłaj mi biuletyny o przebiegu słabości. Nie odstępuj jej na
chwilę,
przyszlę ci mego lekarza, abyście naprzemian dniem i nocą byli przy
niej. Gdy
uznasz potrzebę, sprowadź lekarzy z Berlina i Wiednia.
Król tegoż dnia zrana naznaczył audyencye posłom zagranicznym,
musiał więc
wracać, choć odstąpienie chorej było dla niego najżywsza boleścią.
ŚMIERĆ GENERAŁOWEJ i ZGON POLITYCZNY KRÓLA.
Po radosnych chwilach, po ogólnym zapale wzbudzonym ogłoszeniem
i
zaprzysiężeniem ustawy, nastąpiło smutne wrażenie spowodowane
deklaracyą
rosyjską podaną Chreptowiczowi przez ambasadora Bułhakowa.
W niej wyjaśnione były przyczyny zerwania stosunków, pogróżki
wojny za obraźliwe
słowa na sejmie o imperatorowej, za ustalenie sukcesyjnego tronu, za
poniżoną
wolność w osobie Suchorzewskiego, za wymuszone wyniesienie
rosyjskich magnatów z
Polski w czasie tureckiej wojny. Z tych powodów imperatorowa
wojsku swemu w
granice Polski wejść każe, dla protegowania Polaków, którzy uczynili
akt
opozycyi ustawie. Żąda zwołania nowego sejmu, uznając ogłoszenie
ustawy za
przymusowe, a zaprzysiężenie jej za nieważne.
Król pruski powinszowawszy ogłoszenia rządowej ustawy,
powadziwszy nas z Moskwa,
zaczął potajemnie zdradzać i zmawiać się z gabinetem rosyjskim.
Austrya odmawia
wszelkiej pomocy, wymawiając się francuską wojną. Elektor saski
zachowuje się
obojętnie. Pożyczka holenderska idzie z trudnością, cały więc ratunek
był we
własnych siłach, we własnej obronie. Ściągnięto wojska kilkadziesiąt
tysięcy i
rozlokowano je na rosyjskiej granicy. Książe Józef pod Połonneni
mocno się
osadził, lecz tam ostać się nie mógł; stanął w Zieleńcach o ćwierć mili
od
Zasławia, gdzie stoczył jeneralną bitwę z korpusem rosyjskim.
Odznaczyli się w tym boju Kościuszko, Wielhorski, Mokronowski,
Poniatowski
pułkownik, Eustachy Sanguszko, Grochowski, Krasicki, Bronikowski
i Kazimierz
Łącki, znany nam szambelan. Później okażemy co go powiodło do
obozu księcia
Józefa Poniatowskiego.
Stanisław August choć czuł niebezpieczeństwo wiszące nad krajem,
jednak
podtrzymywany na duchu przez generałowę, nie tracił odwagi. Mimo
że Bułhakow i
Lucchesini go upominali, iż jeśli się ruszy z Warszawy, już
do niej nie wróci, król jednak wybierał się do obozu i stał upornie przy
utrzymaniu zaprzysiężonej ustawy. Codziennie prawie odwiedzał
generałowę, która
choć przyszła do przytomności, jednak z łoża dźwignąć się nie mogła;
widocznie
traciła siły, trawione potajemną gorączką.
Król siedząc przy jej łożu, zawiadamiał ją o najdrobniejszych
szczegółach
poruszeń wojsk swoich i nieprzyjacielskich, o niefortunnych
usiłowaniach
generała Zabiełły na Litwie. Po zdanej relacyi generałowa mu
odpowiedziała.
— Znasz dokładnie nasze dzieje; wiesz, że wszystkie walne
zwycięstwa
Żółkiewskiego, Chodkiewicza, Zamojskiego, Czarneckiego i
Sobieskiego były
odniesione z garstką rycerzy przeciw kilkakrotnie większej sile. Jan
Kazimierz
miał silniejszych wrogów, a Bóg jego i kraj ocalił. Duch rycerski u
nas nie
zginął; masz księcia Józefa i Kościuszkę, naród jest z tobą. A Matka
Boska
Częstochowska, której ty jeden tylko z królów polskich czci nie
złożyłeś, jest
zawsze naszą królową i opieki swej nie odmówi. Uczyń votum, iż po
skończonej
wojnie
udasz się do stóp Jej, aby Ją przebłagać. Cuda Jej nigdy się nie
wyczerpią; ona
swym cudem jeszcze raz Polskę wybawi.
Zdjąwszy z siebie obrazek na złotej blaszce Matki Boskiej
Częstochowskiej,
zawiesiła go na szyi króla, mówiąc.
— Pod jej tarczą możesz się narażać na niebezpieczeństwa. Sobieski
ją nosił na
piersiach; miał ją pod Chocimem i Wiedniem. Twoje miejsce nie w
zamku, lecz w
obozie. Król berło dźwiga w pokoju, lecz w czasie wojny miecz
dzierżyć w dłoni
powinien.
Otarłszy kilka łez, które się stoczyły na twarz jej bladą, rzekła.
— A gdyby Bóg dopuścił poledz ci na polu bitwy i nowym rozbiorem
chciał nas
ukarać, nie będziesz widział tej bolesnej chwili, której pewno siedząc
w zamku
nie przeżyłbyś. Krwią twoją na kartach historyi zapiszą: „Poległ,
broniąc
ojczyzny". Taki nadgrobek przeżyje wieki i nieszczęśliwe twe
panowanie
uświetnisz ofiarą swego życia dla ojczyzny.
Te słowa zelektryzowały króla; zwykła miękkość przeistoczyła się we
wrodzoną
narodową rycerskość i odrzekł.
— Jutro stanę na czele ., które zebrał generał Byszewski; ruszę do
obozu i
wezmę naczelne dowództwo. Przyrzekam ci, że zaprzysiężonej
ustawy nie odstąpię i
prędzej zginę, niż zezwolę na uszczerbek choćby piędzi ziemi naszej.
— Niech Bóg błogosławi twoim dobrym chęciom — rzekła słabym
głosem generałowa—
jeśli wrócisz zwycięsko, ustalisz na tronie Jagiellonów swoją
dynastyę; w
czynach zwycięskich jest trwałość korony. Czas drogi, nie trać go;
straconej
chwili odzyskać nie możesz. Wojsko cię czeka. Naród mieczem
dowódzcy twe dłonie
uzbroił, dzierż go z chwałą, jak dzierżył Batory i Sobieski.
— Przysięgam ci, droga moja, że stanę się godnym i kraju i ciebie.
Nastąpiło serdeczne i czułe pożegnanie; zimna dłoń generałowej
trzymała
rozognioną rękę króla, jak gdyby chciała go niepuścić od siebie, jak
gdyby
przeczuwała, iż gdy dłonie się ich rozerwą, już się nigdy nie połączą.
Łzy
spadły na jej lice i puszczając rękę króla, rzekła.
— Jedź i wracaj z chwałą!
Król wzruszony oddalił się. Wychodząc, prosił lekarza, aby
codziennie przesyłał
mu do obozu biuletyny o zdrowiu generałowej i udał się do zamku.
Stanisław August wierny przyrzeczeniom danym generałowej,
przygotowywał się do
obozu; kazał sobie ostrzydz włosy, rynsztunki wojenne znosić; dał
rozkaz, aby
wojsko czekało go na Pradze. Chreptowiczowi dawał instrukcye jaką
polityką ma
się rządzić, aby do żadnych układów nie przystępywał, póki nie
wywalczy orężem
tego, czego przez dyplomacyę uzyskać nie mógł.
Postanowienie króla rozgrzało wszystkie serca w stolicy. Zabłysła
nadzieja
lepszej przyszłości. Ochotnicy powiększali szeregi zgromadzone na
Pradze.
Nazajutrz naładowane wozy z zamku ciągnęły nad Wisłę. Król
otoczony adjutantami,
siadłszy na koń, okrzykami pospólstwa był powitany.
Na Pradze odbył musztrę; przebiegał szeregi, przemawiał do wojska,
które z
zapałem wołało.
— Niech żyje król, nasz wódz!
Gdy miano wyruszać, przyleciał goniec z Warszawy, przywożąc
pismo do króla.
Przeczytawszy je Stanisław August pobladł i długo słowa przemówić
nie mógł, a
gdy odzyskał przytomność, rzekł do zgromadzonego wojska.
— Pewien wypadek przynagla mnie wrócić do Warszawy. Idźcie z
Bogiem, zajmijcie
pozycye nad Bugiem; ja wkrótce pospieszę do was.
Zakomenderował pochód, a sam z jednym adjutantem wrócił do
Warszawy.
Kartka była następującej treści.
„Generałowa czując się gorzej w nocy, kazała przywołać księdza
Worgowskiego,
odbyła spowiedź i przyjęła ś. Sakramenta. Stan choroby jest nie do
wyleczenia,
kilka godzin pozostało jej życia".
Stanisław August udał się wprost do mieszkania generałowej, która
gasła powoli
bez cierpień; mówić nie mogła, patrzała tylko na siedzącego obok niej
króla,
który łzami miał twarz oblaną.
Zygmunt August siedząc przy łożu konającej Barbary może nie
cierpiał tyle, ile
król Stanisław, zdrętwiały, nieruchomy, zapatrzony
w to cudne oblicze, które pokrywało się matową zasłoną śmierci.
Chora wyciągnęła rękę do króla, który ją uściskał i trzymał w swej
dłoni,
ciepłem swojem chcąc ogrzać stygnącą jej rękę; po niemem bez słów
pożegnaniu
silnie ścisnęła dłoń króla, westchnęła i duch jej uleciał.
Król wrócił do zamku; kilka dni chorował, nie będąc zdolny zebrać
myśli; wyjazd
do wojska musiał być odłożony. Przywykły do miękkiego życia,
niewygody obozowe
coraz go więcej trwożyły, przytem negocyacye z dworami
potrzebowały jego
przytomności w stolicy.
Wojsko choć dobrze się biło, choć Kościuszko cuda waleczności
okazał pod
Dubienką, jednak generał Kochowski obszedłszy przez ziemię
galicyjską, przeszedł
Bug, a książe Józef musiał się cofnąć do Chełma. Te wypadki
zmieniły
postanowienie króla w przyjęciu naczelnego dowództwa.
Przyrzeczenia dane przed
śmiercią generałowej zacierały się tłómaczył sobie, iż okoliczności
zmieniają
postanowienia.
Generalność targowicka objęła rządy; król jednak stał przy ustawie,
ale chwiać
się zaczy-
nał. Najlepiej o tem przekonamy się z jego własnoręcznego listu,
pisanego do
Debolego, ambasadora polskiego w Petersburgu; był on w tych
słowach:
„Dawno oczekiwany kuryer przywiózł mi tandem respons
najtwardszy od
imperatorowej. Odrzuca propozycye moje. Zadaje złamanie
konwentów; wspomina, że
posłuszeństwo poddanych od nich dependuje; kładzie za kondycye
zachowanie tytułu
siostry ku mnie akces nieodwłoczny do konfederacyi Targowickiej, do
której
wsparcia oświadcza, iż użyje całych sił swoich. Bułhakow podług
instrukcyi sobie
przysłanej, pisać nawet do generałów moskiewskich nie chciał o
zawieszeniu
wojny, póki ja akcesu nie uczynię. Zapytany Bułhakow o Prusakach,
powiedział:
„Kiedy nam będzie potrzeba, to wnijdą i oni do Polski".
Podczas ostatniej akcyi praesentis Kościuszko chociaż tylko z pięciu
tysiącami, bronił się siedmnastu tysiącom Moskali i byłby po staremu
utrzymał
się na swym posterunku, gdyby Moskale przez Galicyę nie obeszli
byli w tył
Kościuszce, a po tej akcyi adjutant Wurmsera generała austryackiego
prze-
prowadził całą kolumnę przez Galicye. Już tedy choćbym był i do
obozu jeszcze
pojechał, jużbym ani w Wielkopolsce, ani w Krakowskiem nie znalazł
bezpieczeństwa. Skarb wycieńczony, pożyczka holenderska chybiona
zupełnie,
podatki już z całej Litwy i z pół Polski przepadły, na bliski kwartał
septembrowy ledwie będzie dosyć w skarbie na opłatę zwyczajnego
żołdu dla
wojska, a na ekstraordynaryjne ekspensa wojenne, które trzy i cztery
razy
przewyższają żołd zwyczajny, już nic nie zostaje i nie wiem, czy moja
własna
pensya opłaconą będzie, a wojsko potrzebuje remontu, pod kawaleryę,
pod armaty
nowych koni, nowych armat, nowych mundurów i obuwia, bo połowa
wojska boso
maszeruje. Na to wszystko pieniędzy nie masz. Teraz nad Wisłą
cokolwiek jest
magazynów, ale to tylko na kilka tygodni. Już tedy jasno jest, że
choćbym nie
chciał, muszę wojnę skończyć z przyszłym miesiącem. Gdybym sam
pojechał do obozu
i zaprowadził wojsko w Sandomierskie lub Krakowskie, mógłbym
tam znaleźć kilka
pozycyj między górami do potyczek pomyślnych, ale głód bez
pieniędzy i tam nas
znaj-
dzie. Warszawa by zginęła również jak i Mazowsze i cała
Wielkopolska. I ten kraj
jeszcze nietknięty poszedłby w ruinę.
Gdybym skupił obydwa obozy Zabiełły i księcia Józefa z korpusem,
który wyszedł z
Warszawy pod Byszewskim, byłoby wszystkiego do trzydziestu
tysięcy, możnaby
generalną bitwę wydać i możnaby ją wygrać, jednak pod
wątpliwością, bo ludzi
mają w dwójnasób, a armat w trójnasób, a armatami najwięcej wojują,
a in casus
przegranej Moskale mogą i ludzi i armat i pieniędzy nowych dostać, a
ja nie. Ale
i to trzeba zważyć, że Moskale nie będą tak grzeczni, aby nam się
stawili
całkiem na jednem placu, jak do pojedynku. Oniby tylko nas zawsze
różnemi
kolumnami otaczali i ogładzali.
Broni ręcznej odmówiono nam w Berlinie i Dreznie. Z Niemiec
ledwie kilka tysięcy
mogliśmy zamówić w innych fabrykach, tak wszystko wykupili
emigranci francuscy i
potencye.
"Jabym o zagrożone bezkrólewie mniej dbał, gdybym moją zgubą
mógł ocalić
konstytucyę. Lecz gdy to być nie może, a moje
usunięcie się przyspieszyłoby tylko ruinę kraju, więc mniej złe, że
zostanę przy
tronie na to, aby wcielając się w konfederacyę i stając się jej głową,
cokolwiek
przecie mam nadziei uratować z dobrych działań naszego sejmu.
Marszałek Potocki
rezygnował marszałkowstwo i wyjeżdża do Lipska; marszałek
Małachowski rezygnuje
referendaryę na synowca i jedzie na wieś, a potem do Włoch podobno.
Podkanclerzy Kołłątaj jedzie do Wurmbrum dla zdrowia. I to mi
jeszcze dano
poznać, iż gdy prędko nie uczynię akcesu do Targowickiej
konfederacyi, całość
kraju n niepewna. bo gdy Prusaków wpuszczą, ci darmo nie wyjdą, a
gdy oni urwą
część i drudzy dwaj rwać będą mieli prawo".
Widzimy, jak Stanisław August od śmierci generałowej zmienił swoje
poglądy i
iskra odwagi, którą rozniecała w jego sercu, zagasła; poświęcenie
siebie uznał
za rzecz szkodliwą; stracił nadzieję w siłę narodu; śmierć na polu
bitwy byłaby
płonną ofiarą, któraby w większą przepaść strąciła ojczyznę. Lgnął
gdzie widział
siłę. Greneralność Targowicka, wspierana wojskiem rosyjskiem, była
potężną, do
niej
więc się garnął. Uznawał, że w zaprzysiężonej ustawie niektóre
punkta winny być
zmienione. Słaby i miękki charakter króla bez zacnego wpływu,
ogrzanego
miłością, wrócił do dawnych narowów. Pod kamieniem grobowym,
który, przykrył
zwłoki generałowej, zagrzebał energię, nadzieję szczęśliwej
przyszłości, godność
majestatu i zacność syna ojczyzny. Gdyby grób drugi przed nim się
otworzył,
możeby wówczas chciał w nim złożyć i swoje ciało, choćby się
żywcem zagrzebać;
lecz Bóg go zostawił nad mogiłą, aby patrzał i cierpiał za swe błędy i
jako
winowajcy, nie pozwolił jego zwłokom spocząć na ojczystej ziemi.
O DALSZYCH LOSACH SZAMBELANA.
Na zakończenie naszego opowiadania musimy kilka słów powiedzieć
o dalszych
losach pana szambelana Kazimierza Łąckiego.
Gdy król zapomniał o przedśmiertnych słowach generałowej, panu
Kazimierzowi
tkwiły ciągle w pamięci wyrazy Emilii: „zapomnij o mnie, a żyj dla
kraju".
Pierwszego rozkazu nie podobna mu było wypełnić, ale drugie jej
życzenie stało
się celem jego życia. Oświadczył rodzicom, iż gdy kraj ma zanadto
głów do rady,
a mało rąk do broni, on pragnie ich liczbę zwiększyć i wstąpić do
szeregów
Kościuszki, z którym połączony jest przyjaźnią, zaufaniem jako dla
umiejętnego
wodza i czcią dla prawego człowieka.
Podstoli pocałował go w czoło i rzekł.
— Nie śmiałem ci tego proponować, ale
ta myśl ciążyła mi na sercu. Sądziłem, że wydelikacone twe ręce
niezdolne
podźwignąć oręża, że dyplomacya ci głowę zawróciła; sporne kwestye
szabla tylko
rozstrzygnąć powinna Gdybym był młodszy, znalazłbyś i mnie obok
siebie. Nie czas
młode lata trawić na dworze: gdy kraj w niebezpieczeństwie, twe
miejsce na
posterunku granic naszych; broń je, uświetni, zacne imię szlacheckie,
które
nosisz, bądź chlubą starego ojca i walecznym obrońcą kraje. Niech
Bóg cię
błogosławi!
Podstolina, choć była dobrą Polką, jednak macierzyńskie jej serce
zadrżało
namyśl niebezpieczeństwa; ale zdołała przełamać trwogę, a widząc
stałe
postanowienie syna, potwierdzone przez ojca, nie śmiała się
sprzeciwiać, ze łzą
tylko w oku rzekła.
— Jedź i wracaj bez blizny; nasze sercu w czasie twej niebytności
będą niemi
okryte, lecz powrót twój szczęśliwy je zagoi.
W parę dni pan Kazimierz wziąwszy z sobą dziesięciu ochotników,
udał się do
obozu i zaciągnął się do oddziału Kościuszki. Gdy król przystąpił do
konfederacyi Targowickiej wojsko otrzymało rozkaz z Warszawy, aby
się
cofało, Kościuszko chociaż miał dowództwo aryergardy, pod
Dubienką z małym
oddziałem okrył się sławą. Po sejmie grodzieńskim widząc upadek i
rozbiór kraju,
chciał napowrót udać się do Ameryki, zkąd wyjechał tylko za urlopem
i dokąd pan
Kazimierz Łącki miał mu towarzyszyć: lecz książe Czartoryski i inni
odwiedli go
od tego zamiaru. Aby uniknąć prześladowania Ingelströma, udał się
do Lwowa z
towarzyszom swoim, Ingelström obawiając sio powstania, kazał
Polaków dezornować.
Pierwszy brygadyer Madaliński oparł się temu: za jego przykładem
poszedł
Zajączek i Dąbrowski. Kościuszko wraz z Łąckim udali się do
Krakowa i marca
roku ogłosili powstanie; Kościuszko zaś został okrzykniętym
naczelnym
wodzem. Uzbroił włościan krakowskich w kosy i pierwszą bitwę
stoczył z generałem
Denysowem pod Racławicami, gdzie kosyniery pięć sztuk armat
zdobyli. Po tem
zwycięstwie sława Kościuszki rozeszła się po kraju. Kołyszko,
Wyszkowski,
Kochowski i inni weszli pod jego rozkazy. Dalsze czyny wojenne
Kościuszki
zapisane są w historyi.
Bitwa pod Maciejowicami rozstrzygnęła losy
powstania. Kościuszko uwięziony, do Petersburga odesłanym został, a
pan Łącki
ciężko ranny, ledwo mógł się schronić do włościańskiej chaty, gdzie
przez dwa
miesiące go ukrywano. Poczciwy wieśniak sprowadził felczera i
wyleczywszy z
niebezpiecznej rany, odwiózł go do Starej-Woli.
O jakże smutne było powitanie rodzinnego domu. Ojciec już nie żył;
otrzymawszy
wieść o rozbiorze kraju, serce mu pękło z żalu i boleści. Matkę zastał
na
śmiertelnem łożu; w kilka dni przeniosła się do wieczności. W jednej
chwili
został sierotą bez rodziców i kraju. Stara-Wola stała się dlań
grobowcem, w
którym żyć nie mógł.
Długi obciążały majątek, gdyż podstoli wszystko oddawał na sprawę
ojczystą.
Rządów pruskich nienawidził, ohydną ich zdradę złorzeczeniem i
pogardą odpłacał.
Warszawa rodziła mu bolesne wspomnienia, chciał się przenieść w
inne okolice,
zapomnieć o przeszłości i rozpocząć nowe życie z nowymi ludźmi i
pracować na
innej drodze żywota. Nic go ku ziemi nie nęciło. Miłość, którą żywił
w swem
sercu, nie mogła się urzeczywistnić chyba w niebie;
tam byli jego rodzice, tam oczekiwał swojej ukochanej. Takowe
usposobienie
zrodziło postanowienie poświęcenia się stanowi duchownemu. Starą-
Wolę. sprzedał
i wyjechał na Ukrainę; wstąpił do seminaryum i odbywszy tam nauki,
wyświęconym
został na kapłana i otrzymał probostwo wołodarskie.
Starzy ludzie i ja sam w mojem dzieciństwie pamiętam księdza
Łąckiego proboszcza
kościoła wołodarskiego. Nikt nie znał jego przeszłości, nigdy o niej
nie
wspominał. Wykształcenie tylko zdradzało, że musiał niegdyś należeć
do wyższego
towarzystwa, a ruchy jego żołnierskie nawet przy ołtarzu odznaczały
dawnego
wojaka. Świetny niegdyś szambelan królewski, pan orderowy,
ulubieniec dam
stolicy, towarzysz Kościuszki ukrywał się pod czarną sutanną.
Oddając się swym
obowiązkom, zapomniał czem był; pobożność i miłosierdzie były
celem jego nowego
życia, które po długich latach w spokoju zagasło.
Księstwo Sułkowscy nie wrócili do kraju.
Pan kasztelan żarnowiecki podczas roratów siedząc w kościele bez
futra dla
okazania swych orderów, przeziębił się; zapalenie płuc
przybrało groźny charakter. Czując się bliskim śmierci, odbywając
ciągłe
spowiedzie, sporządził testament. Znaczną część majątku zapisał
zakonowi
maltańskiemu, udobrodziejstwował księży Dominikanów, których byt
tereyarzem,
przeznaczył sumę dla ubogich. a resztę przekazał swym krewnym.
Program swego pogrzebu sam ułożył, a na nadgrobku kazał wyryć
wiersz
następujący:
W tym ciasnym, zimnym grobie leży sługa Pański,
Kawaler orderowy, komandor maltański;
Opuścił senatorskie krzesło bez żałości,
Aby na trwalszem zasiąść w krainie wieczności.
KONIEC.