Buck Carole Melodia na czas kochania RPP120

background image

CAROLE BUCK

Melodia na czas kochania

Przełożyła Agnieszka Kobylińska
Tytuł oryginału Simply Magic































background image

ROZDZIAŁ 1

Noc była upalna. Z apartamentu poniżej dobiegały natarczywe dźwięki

muzyki.

Bębny, które naśladowały rytm uderzeń serca.

Fleyt swoimi nie

skoordynowanymi dźwiękami chciały przyspieszyć

krążenie krwi słuchaczy.

Muzyka nie była głośna, ale jej niepokojący, egzotyczny rytm wybijał ją ze

snu. Codzienne hałasy; syreny straży pożarnej czy ryk rock and rolla z głośno

nastawionego radia, były znajome i nie przeszkadzały jej. Ale to…

Śpiew? Czy ktoś teraz śpiewał?
Brooke odwróciła się na plecy i zatkała uszy. Niewiele to jednak pomogło.

Wprawdzie

muzyka była przytłumiona, lecz wciąż natarczywa. Brooke miała

wrażenie, jakby wsączała się w nią wszystkimi porami ciała!

Spojrzała w sufit, próbując opanować zdenerwowanie, wywołane tą

niesamowitą melodią. Muzyka rozbrzmiewała dopiero pół godziny, a irytacja, jaką
wyz

walała, narastała z każdą minutą.

Brooke wiedziała, że nie uda jej się zdrzemnąć. Po pierwsze była

przemęczona po pełnym napięcia weekendzie u rodziny w Connecticut. Na domiar

złego w Bostonie, podobnie jak i w pozostałej części Nowej Anglii, panował nie-

zwykły jak na tę porę roku upal, a klimatyzacja w sypialni nie działała. Ten
fizyczny i p

sychiczny dyskomfort był trudny do przezwyciężenia. Do tego

wszystkiego jeszcze ta nie

pokojąca muzyka…

Brooke spojrzała na budzik, stojący na małym stoliku przy łóżku. Minęła

północ, a następnego ranka musiała, jak zwykle, być w pracy! Wiedziała, że jej
s

zef w Instytucie Wildinga do spraw Badań Ziemi (WIWE) był bardzo

wyrozumiały, lecz nawet on nie tolerował pracowników, którzy w godzinach pracy

zasypiają za biurkiem.

Siedem miesięcy temu, kiedy przyjechała do Bostonu, właśnie szef

zaproponował jej mieszkanie w tym przepięknym apartamencie w Cambridge.

Kiedyś był to dom jednorodzinny, lecz właściciel (prawdopodobnie to on włączył

tę muzykę) dokonał w nim przeróbek i wynajął pierwsze piętro, zatrzymując dla
siebie mieszkanie na parterze.

background image

Od pierwszej chwi

li Brooke podobał się ten elegancki, utrzymany w starym

stylu dom. Wysokość czynszu mile ją zaskoczyła. Wiązały się z tym jednak pewne

obowiązki. W czasie nieobecności właściciela, osoba wynajmująca piętro musiała

opiekować się całym domem, wraz z przylegającym doń urokliwym dziedzińcem.

Nawet przy takiej klauzuli Brooke nie wahała się ani przez moment. Jak się

okazało, jej obowiązki związane z domem nie były w ogóle uciążliwe. Musiała

wprawdzie dbać o zajmowane przez siebie mieszkanie, lecz raz w tygodniu

przychodziła sprzątaczka, która sprawnie radziła sobie z utrzymaniem czystości w

pozostałej części domu. Gdy zachodziła potrzeba, dwaj kilkunastoletni chłopcy z

sąsiedztwa kosili trawę, grabili uschnięte liście lub odgarniali śnieg - wszystko to
za um

iarkowaną opłatą.

Jedynymi obowiązkami Brooke były wizyty na poczcie i odbiór listów

nadchodzących do właściciela. Otrzymała klucze do drzwi frontowych, więc mogła

zostawiać przesyłki w mieszkaniu na parterze.

Początkowo Brooke zastanawiała się, dlaczego korespondencji do doktora

Archimedesa Xaviera „Meade” O’Malleya

nie dostarczano bezpośrednio do domu.

Po pierwszej wizyci

e na poczcie przestało ją to dziwić.

Właściciel domu otrzymywał tygodniowo więcej listów niż niejedna osoba w

ciągu całego życia. Wyglądało na to, że O’Malley prowadził korespondencję w

wielu językach z wieloma osobami z różnych państw. Prenumerował również

około tysiąca gazet i czasopism, wśród których znajdowały się zarówno poważne
pisma naukowe, jak i popularne brukowce. Te ostatnie, zapewne dla ochrony przed
ciekawskim

i, pakowane były w brązowy papier.

Po si

edmiu miesiącach sortowania poczty nadchodzącej do pana O’MaIleya,

której nie mogła przecież zostawiać bezładnie pod drzwiami, Brooke miała

wrażenie, że trochę poznała już tego człowieka. Oczywiście w Instytucie słyszała o

nim wiele plotek, z których może jedna czwarta była prawdziwa. Ale gdyby choć

część z tych opowieści o jego niesamowitych wyprawach była prawdą…

Wiedziała, że specjalizował się w etnobotanice, wiedzy łączącej antropologię

z nauką o roślinach. Spędził wiele lat w Amazonii, badając znajomość roślin

leczniczych wśród Indian i zastosowanie ich we współczesnej terapii. Kiedy się
w

prowadzała, powiedziano jej, że Meade przebywa właśnie w amazońskiej

dżungli, skąd miał powrócić pod koniec sierpnia.

Brooke usiadła i zniecierpliwiona odgarnęła kosmyk blond włosów,

opadających jej na ramiona. Do końca sierpnia w amazońskiej dżungli, tak?

Według kalendarza do sierpnia pozostały jeszcze dwa miesiące.

background image

Właściwie można się tego było po nim spodziewać. Najprawdopodobniej

właściciel wrócił przed oznaczonym terminem. I był teraz na dole i włączył tę

muzykę, jakby celowo chcąc doprowadzić ją do szału.

Niespodziewanie dźwięki bębna i fletu przeszły w tonację inną, bardziej…

erotyczn

ą.

* * *

Miała tego dość! Odrzuciła prześcieradło, tłumacząc sobie, że nagłą

nadwrażliwość skóry wywołał wyłącznie upał i nic innego.

Długimi szczupłymi nogami dotknęła dywanu. Nie miała zamiaru całą noc

wysłuchiwać najnowszej listy przebojów jakiejś prymitywnej kultury. Postanowiła

zejść na dół i powiedzieć swemu gospodarzowi, co o tym myśli. Dobry Boże, ten

człowiek był chyba źle wychowany, że nawet nie przyszło mu do głowy przyjść,

przedstawić siei poinformować o swym powrocie! Nie była nawet w stanie

wyobrazić sobie przyczyny, dla której wrócił w środku nocy. Może zbyt długo

przebywał w towarzystwie łowców głów?

Brooke ponownie odgarnęła włosy. Doznała szczególnego, przyjemnego

wrażenia pieszczoty na szyi i ramionach.

Nie! Świadomie przełamała ogarniające ją rozleniwienie. Gorąco potęgowało

jej zmęczenie. Jasne, że czuła się trochę niedysponowana. Absurdem byłoby

doszukiwać się w tym jakichkolwiek doznań erotycznych.

To było więcej niż absurd. Brooke Livingstone, dwudziestoośmioletnia

kobieta, któr

a nie potrafiła zaspokoić tęsknoty męża przez ostatnie pół roku

małżeństwa! Przez cały ten czas nie czuła pogłębiającego się uczucia fizycznej

oziębłości, które było przyczyną niepowodzenia. To niemożliwe, aby jakaś muzyka

mogła ją tak odmienić.

To, czeg

o teraz potrzebowała, to mocny, długi sen.

Brooke sięgnęła po seledynowe kimono, leżące na podłodze przy łóżku.

Wiedziała dokładnie, jak rozmawiać z doktorem A.X. O’Malleyem. Zamierzała

być szalenie uprzejma, lecz stanowcza. Miała zamiar wyraźnie dać mu do

zrozumienia, że…

background image

Muzyka zmieniła się ponownie. O, nie! Flety zamilkły i ktoś - coś? - zaczął

śpiewać. Brooke nie próbowała nawet odgadnąć, w jakim języku. Bez względu na
to, o czym opo

wiadała pieśń, była pewna, że nie ma w niej rymów „gniew”,

„śpiew”, „drzew” i „zew”. Była to najbardziej niepokojaca melodia, jaką słyszała.

Musiała przerwać tę niesamowitą muzykę.

Archimedes Xavier „Meade” O

’Malley krążył po pełnym książek i dzieł

sztuki salonie swego mieszkania jak uwięziona dzika pantera. Prymitywna muzyka
z nowoczesneg

o magnetofonu świetnie oddawała ogarniające go uczucie

niepokoju.

Może nawet zbyt dobrze. Może powinien włączyć coś bardziej

uspo

kajającego. Na przykład Mozarta. Świętej pamięci Sebastian Browning,

nauczyciel i osoba, po której odzie

dziczył zarówno ten dom, jak i wiedzę,

wielokrotnie powtarzał, że słuchanie Mozarta jest lekarstwem na prawie wszystkie

emocjonalne dolegliwości.

Meade był w pełni świadomy odczuwanego zdenerwowania. Zawsze po

powrocie z

podróży miał wrażenie pewnego nieprzystosowania. Było to wynikiem

zmęczenia, częściowo szoku kulturowego i czegoś jeszcze, czego nawet nie

próbował określić. Wiedział, że za dzień lub dwa poczuje się znów jak w domu, a

przynajmniej będzie mu znów wygodnie we własnej skórze. Do tego czasu musi po
prostu pogo

dzić się z uczuciem obcości i niedopasowania.

Meade przybył na lotnisko Logan sześć godzin temu. Tym razem nie

uprzedzał nikogo o swym powrocie. Przy odprawie celnej trafił na wyjątkowo

podejrzliwego urzędnika. Przewidując, że zarówno jego wygląd, jak i zawartość

bagaży niejednokrotnie powodowała trudności na każdym dużym lotnisku świata,

nie powinien być zaskoczony takim przyjęciem. Mimo wszystko było to irytujące.

W

końcu, dzięki interwencji pewnego kontrolera, który pamiętał go z jednej

z poprzednich podróży, zaoszczędzono mu upokarzającej rewizji osobistej i

pozwolono wreszcie przekroczyć granicę. Po pospiesznym wrzuceniu rzeczy do

toreb i oziębłym „do widzenia” ze strony celników, złapał taksówkę do Bostonu.

Po krótkim namyśle zrezygnował z wizyty u rodziców. „Będzie na to czas

background image

rano” -

pomyślał. Nie chodziło nawet o to, że rodzina nic go nie obchodziła, ani też

on ich; wręcz przeciwnie. W tym stanie ducha nie był przygotowany na czułe
powitanie rodziny.

Meade wiedział z wielokrotnych doświadczeń, że jego pojawienie się na

progu rodzinnego domu zapoczątkowałoby huczne przyjęcie. Jego matka najpierw

by się rozpłakała i przytuliła go do piersi, po czym ruszyłaby do telefonu, aby

zaprosić jego siostry - bliźniaczki Kathleen i Mary Marga-ret, a także każdego

kogo by sobie przypomniała. Ojciec również by się rozpłakał i przytulił go, a
potem zapropono

wałby mu coś do picia. Po kilku minutach rozległyby się dzwonki

do drzwi i w domu zaroiłoby się od osób z klanów Petrakis i 0’Malley. I znów
kol

ejne pocałunki, uściski, drinki i jedzenie...

Drinki. O, Boże. Już sama konieczność picia wystarczyła, by odwlec

moment spotkania z rodziną. Podczas pobytu w dżungli zdarzało mu się pić jeden z
najsilniejszych trun

ków świata, ale była to tylko ciekawość badacza. No dobra,

może nie tylko. Zdarzyły się dwie, no może trzy sytuacje, gdy skosztował

podsunięty napój w obawie, że odmowa mogłaby śmiertelnie urazić gospodarzy, co

łączyło się z niebezpieczeństwem.

W każdym bądź razie, zdarzyło mu się próbować alkohol, w porównaniu z

którym bimber wydawał się zaledwie soczkiem, Ale nic nie powodowało

większego kaca niż wychylane na przemian szklaneczki whisky i ouzo. A tego

oczekiwano po nim w czasie wszystkich spotkań rodzinnych. Musiał przecież

manifestować swą przynależność i pochodzenie -zarówno greckie, jak i irlandzkie.

Pomyślał nagle o butelce wina i zapasach jedzenia, które zgromadził. Może

powinien otworzyć wino i napić się kieliszek dla odprężenia. Ale nie był o tym

przekonany. Prawdę powiedziawszy, nie miał ochoty ani na picie w samotności,
ani t

eż w towarzystwie rodziny.

Meade

zatrzymał się i przeciągnął, próbując zmniejszyć napięcie w

mięśniach szyi i ramion. Przeczesując palcami gęste, czarne jak sadza włosy,

rozejrzał się po pokoju. Zatrzymał wzrok na stertach korespondencji, ułożonych na
wytartym perskim dywanie przed kominkiem. Niejaki B. Livingstone, którego

nazwisko wypisane było starannym pismem na skrzynce pocztowej, odwalił kawał
dobrej roboty.

Osiem miesięcy temu, gdy Meade wyruszał na organizowaną przez WIWE

wyprawę do Ameryki Południowej, mieszkanie piętrze było puste. Poprosił
wówczas Davida Quincy, dyrektora Instytutu, o znalezienie odpowiedniego
lokatora.

Meade darzył Davida pełnym zaufaniem, mimo że poprzedni lokator

background image

mieszkał tu ze swym ulubionym wężem boa o wdzięcznym imieniu Urszula. Nie

chodziło o uprzedzenia Meade’a wobec węży. Urszula była jednym z
najokazalszych przedstawicieli rodziny Boidae z

jakim się zetknął i bardzo ją lubił.

Niestety, miała zwyczaj wygrzewania się na wypolerowanym parkiecie w hallu.

Kobieta, z którą Meade był wówczas związany, panicznie bała się wszelkich
gadów.

Oczywiście, że przez pewien czas żałował rozstania. Ale, mimo że lubił

Jeanne, nie łączyła ich miłość, Prawdę mówiąc, gdy rozstali się, czuł, że jego

matka była bardziej rozczarowana niż on sam. Meade przypuszczał, że fakt, iż

mając trzydzieści pięć lat, był wciąż kawalerem, stanowił dla jego matki wieczne
zmartwienie.

B. Livingstone. Barney? Benjamin? Bob?

Po przyjeździe z lotniska zapukał

na wszelki

wypadek do drzwi mieszkania na piętrze, mimo że światła były

zgaszone. Nie było odpowiedzi. Zszedł na dół, wziął prysznic, ogolił się i

zdecydował wyjść do miasta, aby coś zjeść. Wrócił po półtorej godziny i ponownie

wszedł na górę. Przez moment wydawało mu się, że słyszy jakiś dźwięk, lecz nikt

nie zareagował na pukanie do drzwi. Wzruszył ramionami i wrócił do siebie.

B. Livingstone. Bradley? Bernard?

Meade przyjrzał się uważnie korespondencji, próbując odgadnąć cokolwiek

ze sposobu jej ułożenia. To, że nowy lokator miał zamiłowanie, a może nawet

obsesję na punkcie porządku, wydawało się oczywiste. A fakt, że przesyłki zostały

poukładane tak uważnie, wskazywał, że B. Livingstone może być dociekliwym

facetem. Hm... może naukowcem. Tak. Specjalistą w jakiejś ścisłej dziedzinie.
Zapewne zna

komity w laboratorium, lecz mający problemy z realnym życiem. A

wygląd fizyczny? Niski? Szczupły? A może przeciwnie - wysoki i przygarbiony?

Okulary. Mógłby się założyć...
Jego rozmyślanie przerwało pukanie do drzwi. Meade zamarł na ten dźwięk i

poczuł, jak powracają przyzwyczajenia nabyte w dżungli. Adrenalina zaczęła

szybciej krążyć w żyłach.

Rozległo się kolejne pukanie, tym razem natarczywe.

-

Już idę - zawołał ostro Meade i podszedł do drzwi. Odsunął zasuwę i

otwor

zył.

Ostatnią rzeczą, której się spodziewał, była stojąca przed nim piękna kobieta.

Była szczupła, ubrana w jakąś jedwabną szatę. Strój ten, w kolorze wiosennych

background image

liści, niczym kochanek obejmował wdzięcznie okrągłości jej ciała. Miała długie,
rozpuszczone

włosy koloru promieni słonecznych. Wyraz jej owalnej twarzy

przypominał niewinność Madonny. Tylko usta były inne. Ich kształt i barwa

dojrzałych wiśni przywodziły na myśl ziemskie namiętności. Oczy miała zielone,

ozdobione długimi rzęsami, wzrok uważny. Można się było w nich zagubić,

Meade przyglądał się stojącej przed nim osobie,
Z plotek krążących po Instytucie wynikało, że Meade jest współczesnym

Casanovą. Brooke domyślała się więc, że będzie przystojny. Nie była jednak
przygotowana na spotkanie

mężczyzny będącego połączeniem rozbójnika

morskiego z greckim bogiem!

Brooke miała pięć stóp i siedem cali wzrostu, a on przewyższał ją o

przynajmniej sześć cali. Był szczupły, potężnie zbudowany i odziany jedynie w
zniszczone szorty koloru

Kr

ęcone włosy wyglądały tak, jakby od miesięcy nie widziały fryzjera.

Opalenizna twarzy miała ciepłą barwę i uwydatniała kości policzkowe. Brooke

widywała podobnie zniewalające oblicza u marmurowych rzeźb starożytnych -
A

teńczyków. Ale żaden z tych potężnych posągów nie miał oczu w kolorze morza

w pogodny dzień. Każda kobieta mogłaby utonąć z radości w tych błękitnych,

błyszczących głębiach.

Brooke patrzyła niemal zauroczona.

Meade

nie wiedział, jak długo tak stali, patrząc na siebie. Miał wrażenie,

jakby powietrze w pokoju b

yło naelektryzowane, zupełnie jak po burzy.

Ostre dźwięki bębnów przerwały muzykę. Taśma zatrzymała się, wydając

ledwie słyszalny trzask. Po kilku sekundach... minutach... milczenia Meade

odezwał się pierwszy.

- B. Livingstone, jak przypuszczam? -

spytał.

B. Livingstone, jak przypuszczam?” Boże, nie pamiętał już kiedy ostatnio

użył tak pospolitego wyrażenia.

Brooke zamrugała.

-

Ja... Proszę? - odparła niepewnym głosem. Czuła zupełny mętlik w głowie.

-

Nieważne - odpowiedział ponuro, - To taki stary dowcip. Nie warto go

powtarzać.

background image

- Stary dowcip? -

Brooke ponownie zamrugała, próbując zebrać myśli. - To

znaczy... to, co pan powiedział... to przypuszczenie, że nazywam się Livingstone?

- Tak jest -

skinął głową i uśmiechnął się, - Przepraszam. Pewnie słyszała już

pani wiele żartów na ten temat.

-

Właściwie nie - zaprzeczyła Brooke. - Livingstone to jest... było nazwisko

mojego męża. To znaczy, to wciąż jest jego nazwisko. Moje również. Zatrzymałam
je po tym, jak... rozumie pan... my... -

poczuła, że się rumieni. - My... rozwiedliśmy

się - skończyła sucho.

Zapadła cisza, w czasie której Brooke zwymyślała się w duchu za swe

zmieszanie. Zawsze uważała, że życie osobiste jest wyłącznie jej prywatną sprawą.

Wszystko, co wiązało się z trwającym sześć lat małżeństwem traktowała jak

tajemnicę; zaczęło się wspaniale, a zakończyło fatalnie. I oto stała tutaj, zdradzając

temu prawie nagiemu mężczyźnie swoje najbardziej bolesne przeżycia.

Brooke wyprostowała się, czując sztywnienie kręgosłupa. Skrzyżowała

ramiona. Nie

była pewna, czy gest ten miał oznaczać ochronę siebie, czy

odepchnięcie Meade’a. Czuła po prostu instynktowną potrzebę odgrodzenia się od

świata.

- Przykro mi -

powiedział Meade.

Nie podjął tematu, i to nie z braku zainteresowania tą kobietą; wręcz

prze

ciwnie. Wiedział jednak dużo na temat mowy ciała, aby właściwie odczytać

gest ZAKAZ WSTĘPU. To nie był moment na zadawanie pytań.

Napotkał jej niepewne spojrzenie i dał jej do zrozumienia, że może mu ufać.

W jej oczach zauważył niepokojące cienie.

Pomyślał o lasach podzwrotnikowych, które tak niedawno opuścił.
Brooke zaczęła się powoli odprężać.

- Jestem... jestem Brooke Livingstone -

przedstawiła się. Z ulgą zauważyła,

że jej głos brzmiał prawie naturalnie. - Mieszkam na górze.

Brooke. Meade pomyślał, że prostota tego imienia bardzo do niej pasowała.

- Brooke Livingstone -

powtórzył, wyciągając dłoń. - Jestem Archimedes

Xavier O’MalIey.

Brooke odruchowo podała mu rękę. Poczuła silny uścisk męskich palców.

background image

-

Miło... mi pana poznać, doktorze 0’Malley - powiedziała Brooke, próbując

ignorować ogarniające ją podniecenie.

Dotyk jej

dłoni stał się dla Meade’a niezwykłym przeżyciem. Miała gładką

skórę i był gotów się założyć, że pachnie cudownie.

- Po prostu Meade -

poprawił ciepłym głosem. Jego zalśniły. - Wszyscy

nazywają mnie Meade. O ile nie wolisz… - powiedział kilka słów w egzotycznie

brzmiącym dialekcie.

B

rooke zaczerpnęła głęboko powietrze, usiłując zapanować nad emocjami.

Co się z nią działo? I dlaczego?

-

Proszę? - spytała ostrożnie, z niechęcią uwalniając dłoń.

U

śmiechnął się szeroko, sprawiając wrażenie niesfornego chłopca.

-

Tak nazywali mnie tubylcy, wśród których ostatnio przebywałem -

wyjaśnił. Czuł przemożną chęć ponownego dotknięcia jej dłoni, lecz postanowił

nie kusić losu. A przynajmniej jeszcze nie teraz.

- Rozumiem -

odpowiedziała niepewnie Brooke.

- To oznacza „olbrzymi przybysz o skórze jak podbrzusze ropuchy”.

Brooke nie mogła opanować śmiechu.

-

Och, oczywiście. Tak właśnie myślałam - odparła.

Jakiś głos ostrzegł ją, że rozmowa przybiera niepokojący obrót. Stoi w

drzwiach mieszkania półnagiego mężczyzny, którego dopiero co poznała, sama w

nocnym stroju, i gawędzi jakby… cóż, sama nawet nie potrafiła określić.

Meade po raz pierwszy zn

ajdował się w takiej sytuacji. Brooke Livingstone

wywarła na nim znacznie większe wrażenie niż ktokolwiek wcześniej. Czuł, że jest

w tym coś więcej niż tylko zauroczenie.

- T

o było tylko tłumaczenie tych słów - powiedział, mierzwiąc włosy. -

Może masz ochotę wstąpić na chwilę? Nie uważasz, że musimy śmiesznie

wyglądać, gdy tak stoimy w progu?

- Ach... -

zawahała się.

-

Proszę... Brooke? - przyglądał się jej w napięciu. Spuściła na chwilę wzrok.

-

W porządku - zgodziła się. - Ale tylko na parę minut.

background image

- Jasne -

cofnął się, by ją przepuścić.

Zapach jej skóry podra

żnił jego zmysły. Jej biodra, podkreślone jedwabiem

szlafroka, przypomniały jego wcześniejsze domysły co do płci lokatora.

-

Rzeczywiście, B, Livingstone - mruknął pod nosem.

-

Proszę? - spytała Brooke, odwracając się w jego stronę.

-

Słucham? Och - uświadomił sobie, że musiała słyszeć, jak wymawiał jej

nazwisko. -

Myślałem tylko... sądziłem, że jesteś kimś innym.

Brooke nie wiedziała, jak zareagować na tę dość dziwną uwagę. On też nie

był taki, jak myślała.

-

Naprawdę? - odparła po chwili. - A czego oczekiwałeś?

-

Prawdę mówiąc, faceta imieniem Barney lub Benjamin - przyznał z

uśmiechem.

-

Słucham? - spytała Brooke po namyśle.

-

Widziałem inicjały na skrzynce pocztowej i przypuszczałem... - przerwał,

coś sobie przypominając. - Poczta! O mój Boże! Przepraszam. Powinienem

podziękować ci za zajęcie się przez te wszystkie miesiące moją korespondencją.

Bardzo jestem ci wdzięczny. Mam nadzieję, że nie był to dla ciebie duży kłopot.

- O, nie -

zapewniła go Brooke. Zawahała się przez moment, by powrócić do

prze

rwanego wątku. - A więc... przypuszczałeś, że B. Livingstone to mężczyzna?

-

Między innymi to - odparł, wzruszając ramionami. - Powiedzmy, że

popełniłem błąd, wyciągając wnioski jedynie na podstawie skąpych przesłanek.

-

Czy robi ci to jakąś różnicę? - Brooke zmarszczyła brwi.

- C

o? Stwierdzanie faktów na podstawie niepełnych informacji?

- Nie -

potrząsnęła przecząco głową - to, że nie jestem mężczyzną.

Oczywiście, nie była również w pełni kobietą, lecz Archimedes Xavier

0’Malley nic o tym jeszcze nie wie

dział. To był jej sekret. Jej i Petera. Nie miała

zamiaru dzielić się z nikim tą tajemnicą. Z nikim i nigdy.

Przez moment Meade zastanawiał się, czy Brooke nie próbuje z nim

flirtować. Jej pytanie brzmiało jak zachęta. Kiedy już miał odpowiedzieć w
podobny

m tonie, dostrzegł w wyrazie jej oczu coś, co go powstrzymało.

background image

Ona wcale z nim nie flirtowała. Była zaniepokojona. Ale dlaczego, na Boga?

- Nie -

odpowiedział. - To nie jest żaden problem.

Nastąpiła chwila niezręcznej i pełnej wyczekiwania ciszy. Brooke miała

świadomość, że Meade ją obserwuje. To powodowało wzbierające w niej uczucie

niepewności i dziwnego podniecenia. Zaczerwieniła się i spojrzała w bok,

odgarniając z czoła blond włosy.

Meade uświadomił sobie, że się w nią wpatruje. Poczuł zawrót głowy, jakby

był pod wpływem narkotyku.

- Przepraszam. -

Co było w tej kobiecie, że pozostawał pod jej urokiem? -

Nie wiem, co się ze mną dzieje. To chyba z powodu różnicy czasu. Lot z Brasilii
do Bostonu jest... ach -

rozłożył ręce.

Broo

ke spojrzała na niego.

- M

oże powinnam już iść - powiedziała. - Z pewnością jesteś zmęczony po

podróży. Nie zdawałam sobie sprawy... - uczyniła krok w stronę drzwi.

- Nie! -

krzyknął Meade, chcąc ją zatrzymać. Czubkami palców dotknął jej

ramienia i poczuł przebiegający go dreszcz.

Spojrzał w jej rozszerzone zielone oczy, w których odbijało się zdziwienie, i

wiedział, że doznała podobnego wrażenia, co on... ale wydało mu się, że się tego
obawia. Czemu?

-

Proszę - powiedział stanowczo. - Nie możesz odejść, dopóki nie powiesz

mi, co

cię tu sprowadziło.

- Co mnie... Och, tak! To ta muzyka -

wyjaśniła niezręcznie. - Chciałam z

tobą... o tym porozmawiać.

Gdy do niego dotarł wreszcie sens jej słów, poczuł się jak idiota.

-

Do diabła. Przepraszam. Nigdy bym się tak nie zachował, nie wiedziałem,

że ktoś jest u góry. Byłem tam dwukrotnie…

-

Byłeś? - przerwała Brooke. - Kiedy?

-

Pukałem dość głośno...

-

Nie wątpię - zapewniła go. - Ale nie było mnie przez weekend...

-

Nie było cię? - zdziwił się.

background image

-

Byłam u rodziny w Connecticut - wyjaśniła Brooke, usiłując się nie

skrzywić. Dlaczego matka i starsza siostra nalegały na ponowne roztrząsanie

nieudanego małżeństwa? I dlaczego opowiadały jej o byłym mężu i jego nowej

żonie? - Musiałam wrócić wkrótce potem, jak pukałeś po raz pierwszy, a za drugim

razem byłam pod prysznicem - przerwała, marszcząc brwi. - Ty pewnie też nie

słyszałeś, jak pukałam do drzwi...

-

Widocznie nie było mnie w domu. Wyszedłem po zakupy - odpowiedział.

- Ach -

twarz Brooke rozpogodziła się, gdy wszystko zostało wyjaśnione. -

Innymi słowy: dobre intencje, zły czas.

-

Dokładnie tak. Mimo to, przepraszam. Zazwyczaj nie nastawiam muzyki na

pełny regulator, zwłaszcza o pierwszej w nocy. Czułem napięcie po podróży i

pomyślałem sobie, że trochę muzyki mogłoby... - wykonał gest ręką, obejmując

wzrokiem całą jej postać. - Jeszcze raz przepraszam. Z pewnością cię obudziłem.

-

Właściwie nie obudziłeś - powiedziała Brooke, dotykając paska szlafroka.-

Nie spałam jeszcze. Byłam zmęczona po podróży. A potem, no cóż, potem

usłyszałam muzykę - spojrzała na niego z ukosa. - Słuchałeś tego, żeby się

odprężyć? - spytała z powątpiewaniem, pamiętając o niepokoju wywołanym tą

muzyką.

-

Niezupełnie - przyznał. - Trudno jest... właściwie nie wiem, dlaczego

wybrałem właśnie tę kasetę. Jeszcze raz przepraszam. - Przerwał na chwilę. - A

wracając do zakupów, o których wspomniałem. Mam w lodówce butelkę wina i

zmierzałem ją otworzyć, gdy usłyszałem twoje pukane. Może uda mi się namówić

cię na kieliszek?

-

Nie, jest już zbyt późno - grała na zwłokę, podnosząc rękę i odgarniając

włosy za uszy. - Rano muszę iść do pracy...

-

Tylko jeden kieliszek. Na pewno pomoże ci zasnąć.

Brooke zawahała się chwilę, w końcu zgodziła się.

- Tylko jeden kieliszek -

podkreśliła.

- Umowa stoi -

uśmiechnął się radośnie, a w kącikach oczu pojawiły się

siateczki drobnych zmarszczek. -

Czuj się jak usiebie. - Odwrócił się i wyszedł do

kuchni.

Brooke spostrzegła na jego lewym ramieniu skomplikowany rysunek czarno-

czerwonego tatuażu. Ciekawe w jakich okolicznościach powstał? Teraz, gdy

background image

poznała już Medea’a O’Malleya, Brooke przestawała wątpić w prawdziwość

wszystkich opowieści krążących po Instytucie. Mogła teraz uwierzyć w każdą z
nich - i w wiele jeszcze innych.

Brooke rozejrzała się wokół. Kiedy po raz pierwszy znalazła się w tym

pokoju, była zdziwiona jego wyglądem. Zgromadzono w nim niezliczone ilości
przedmiotów artystyczn

ych, pochodzących z różnych kultur, tak odległych

wspó

łczesnemu człowiekowi. Były tam przepiękne, choć dziwaczne, maski i

rzeźby. Włócznie i tarcze. Kusze i wyroby z pereł, i wiele innych, których
przeznaczenie trudno by

ło ustalić. Mnóstwo książek i oprawionych w srebrne

ramki f

otografii. Mimo to pokój sprawiał wrażenie przytulnego.

-

Proszę bardzo - wesoło powiedział Meade, podając jej kieliszek białego

wina. Wszedł bardzo cicho do pokoju.

Brooke drgnęła lekko na dźwięk jego głosu.

- D

ziękuję - odparła, biorąc kieliszek i wypijając pospiesznie łyk wina. -

Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że podziwiałam twoje zbiory.

-

Oczywiście, że nie - odrzekł szczerze. Pijąc powoli swoje wino,

przypatrywał się uważnie gościowi. Delikatny bukiet zmrożonego chardonnay

doskonale pasował do atmosfery wywołanej wizytą Brooke. Uznał, że na nową
loka

torkę patrzy się z przyjemnością. Była niewątpliwie atrakcyjną kobietą, ale jej

charakter wzbudzał jego większe zaciekawienie.

Brooke przymknęła oczy. Ponownie uświadomiła sobie, że Meade oceniają

swoim wzrokiem. Peter również przyglądał się jej bez słów. Doszukiwał się w niej

wad i na Boga, udawało mu się znaleźć ich dość dużo. Potrafiła zrozumieć, aż za

dobrze, dlaczego tak z nią postąpił. Peter twierdził, że zawiodła go pod każdym

względem: jako żona, a także jako kobieta... Doszło wreszcie do sytuacji, że

przyjęła jego sposób myślenia.

Bo faktycznie go zawiod

ła...

Brooke wypiła kolejny łyk wina. Zlizała kilka kropli z dolnej wargi.

-

To jest niezwykły pokój - skomentowała, rozglądając się. - Kiedy

przyszłam tu po raz pierwszy z twoją korespondencją, odniosłam wrażenie, że

wchodzę do muzeum.

-

Szkoda, że nie byłaś tu przed śmiercią profesora Browninga - odpowiedział

jej Meade. -

Większość swej kolekcji zapisał muzeum. To co tu zostało, to głównie

jego osobiste pamiątki.

background image

-

Część z tych rzeczy to z pewnością twoje zbiory - Brooke chętnie podjęła

ten temat, poni

eważ bardzo ją interesował i był względnie bezpieczny. - Wiem, że

odziedzi

czyłeś ten dom po profesorze. Ale mimo wszystko...

-

Te maski tancerzy są moje - przyznał. - Tamte totemy również. Interesuje

mnie magia plemienna.

- Magia? -

powtórzyła. Zastanowiła się, jakby coś sobie przypomniała. -

Chyba słyszałam... ktoś kiedyś w Instytucie wspomniał, że pokazujesz kanibalom
sztuczki karciane.

Meade zachichotał, potrząsając głową.

- Znam kilka sztuczek -

przyznał. - Czasami wykorzystałem je, pracując w

teren

ie. Prawdę mówiąc, wywierało to większe wrażenie, niż gdybym wymachiwał

moją rozprawą doktorską. A co do zabawiania rzekomych kanibali... - ponownie

potrząsnął głową. - Jedno z plemion, wśród których przebywałem, upiekło kiedyś

na ruszcie kilku hiszpańskich zakonników. Ale ponieważ zdarzyło się to parę wie-

ków temu. chyba nie ma sensu dziś im tego wypominać. W końcu, jeśli zbadać

rodowód każdego, kto wie, co można by znaleźć.

-

Na przykład kościotrupy w spiżarni? - delikatnie podsunęła Brooke.

-

Dokładnie tak - zgodził sic Meade, a jego oczy rozbłysły z zadowolenia. -

Kościotrupy w spiżarni... podoba mi się to. Masz coś przeciwko temu, żebym je

kiedyś użył w mojej publikacji?

- Nie

, o ile w przypisach podasz źródło - odcięła się Brooke. Czuła się z

Meade’

em coraz swobodniej. Nie była pewna, czy powinna się z tego cieszyć.

-

Źródło... - zmarszczył ciemne brwi. - Czekaj chwilę. Mówiłaś coś na temat

Instytutu. Czy to znaczy, że pracujesz w WIWE?

Brooke po

trzasnęła głową.

-

Jestem asystentką Davida Quincy. Ale poza tym mam jeszcze wiele innych

o

bowiązków. Mam dyplom z anglistyki i pewne umiejętności wydawnicze jeszcze

z czasów uniw

ersyteckich, więc zajmuję się również korektą przygotowanych

monografii.

- Hm -

uniósł brwi. - Innymi słowy, jesteś w pewnym sensie moim

wydawcą?

Pytanie zabrzmiało częściowo żartobliwie, częściowo pieszczotliwie. Brooke

background image

doszła do wniosku, że bezpieczniej będzie nie odpowiadać.

-

Wspomniałeś przed chwilą profesora Browninga - podjęła po chwili. - Tak

wiele o nim słyszałam. To musiał być fascynujący człowiek.

Nie b

ył to najfortunniejszy sposób zmiany tematu, jednakże nie

zaprotestował.

-

Sądzę, że słowo „fascynujący” jest właściwe - odparł.

-

Byłeś jego studentem?

-

Tak, od dwunastego roku życia.

- Co takiego? -

Brooke była zaskoczona. Wprawdzie wszyscy uważali

Archimedesa O

’Malleya za niezwykle zdolnego człowieka, ale nigdy nie słyszała,

żeby rozpoczynał studia w wieku dwunastu lat!

- T

o znaczy miałem tyle lat, gdy go poznałem - wyjaśnił Meade. - Mój ojciec

ma, a właściwie miał, bo przeszedł już na emeryturę, przedsiębiorstwo robót
elektrycznych. Które

goś dnia zabrał mnie do pracy, na czwarte piętro Muzeum

Botanicznego. Zdecydowałem się na samodzielne zwiedzanie i nagle znalazłem się
w laboratorium profesora Browninga. Kiedy zobacz

yłem tam porozrzucane

włócznie i dmuchawki, zacząłem ich dotykać. Właśnie podniosłem kamienny grot,

gdy usłyszałem głos mówiący z brytyjskim akcentem: „Młody człowieku, trucizna
tam umieszczona za

bija jaguara w ciągu kilku sekund. Proszę, spróbuj być

os

trożny”. - Dwa ostatnie zdania Meade wypowiedział z teatralnym akcentem.

-

I co... co zrobiłeś?

-

Oczywiście, że byłem bardzo ostrożny - zapewnił ją z uśmiechem. -

Próbowałem zachować spokój, ale byłem przerażony.

-

Każdy by był! - powiedziała Brooke, wyobrażając sobie tę scenę. - Czy tam

naprawdę była trucizna?

-

Jasne, że tak - potwierdził. - Kurara. Profesor Browning zrobił mi wykład o

tym. Gdy już opanowałem strach, zacząłem zadawać pytania. - Meade przerwał,

przywołując miłe wspomnienia. - Nie sądzę, aby profesor oczekiwał ode mnie, że

porzucę szkołę i zjawię się u niego następnego dnia, ale to właśnie zrobiłem.

Czułem się jak ryba złapana na haczyk. On był... jedyny w swoim rodzaju.

-

Te zdjęcia... wszystkie są jego? - Brooke podeszła do stolika przy kominku.

-

Muszę przyznać, że od razu mnie zaciekawiły.

background image

Pochyliła się nieco, chcąc przyjrzeć się dokładniej jednej fotografii. Przy tym

ruchu rozchyliły się lekko poły jej szlafroka, odsłaniając dekolt. Meade pospiesznie

wypił łyk wina i odwrócił wzrok.

-

Ta kobieta to Gabriela Browning, żona profesora - wyjaśnił, czując, jak

widok ni

emal obnażonych piersi powoduje przyspieszone bicie jego serca. - Była

od niego dużo młodsza. Zginęła w wypadku samochodowym, gdy profesor
p

rzebywał za granicą. Profesor Browning... przeżył to bardzo ciężko.

Brooke delikatnie pogładziła palcami ramkę, w którą oprawiony był ślubny

portret. Ze zdjęcia emanowało życie i miłość. Nic nie mogła na to poradzić, ale

zazdrościła tej młodej parze. Czy ona i Peter kiedykolwiek tak wyglądali? Czy
podobnie czuli…?

Po

chwili, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, Brooke odstawiła

kieliszek i podnios

ła ze stołu jedną z kamiennych figurek. Była dziwnie ciężka jak

na swoją wielkość. Ciężka i ciepła w dotyku.

- Co…? -

zastanowiła się głośno.

- Pochodzi z terenów, gdzie teraz jest Kolumbia - pow

iedział swobodnym

głosem Meade. - To figurka bogini płodności. Według dawnych wierzeń pomagała

kobietom w zajściu w ciążę.

Płodność.
Brooke poczuła obejmujący ją chłód.

- Och -

powiedziała, przyglądając się małemu posążkowi i widząc

brzemienność w okrągłych kształtach.

Figurka płodności.

- Brooke? -

spytał Meade.

Powoli i ostrożnie odłożyła statuetkę na miejsce. Chciała rzucić rzeźbę tak,

aby roztrzaskała się o podłogę. Wiedziała jednak, że to i tak nic by nie pomogło.

Nic nie może jej pomóc.

- Brooke? Nic ci nie jest?

-

Wszystko w porządku - skłamała.

background image

ROZDZIAŁ 2

Bro

oke chciała o tym nie myśleć, lecz jej wysiłki okazywały się

bezskuteczne. Statuetka płodności.

Skrzywiła się na widok swego odbicia w lustrze i wpięła kolejną wsuwkę we

włosy. Statuetka płodności! Dlaczego zainteresowała się właśnie tą figurką? W
mieszkaniu O’

Malleya było tak wiele innych. Po raz tysięczny chyba zadawała

sobie to samo pytanie. Jaki przekorny instynkt to spowodo

wał?

Jej

najgorętszym marzeniem było posiadanie męża i dzieci. Kiedyś

wydawało się to możliwe do osiągnięcia, ale ten czas minął.

Swego przyszłego męża, Petera Livingstone, poznała na pierwszym roku

studiów. Pobrali się w miesiąc po jej dyplomie. Miała na sobie białą suknię z

koronki, ozdobioną kwiatem pomarańczy, tak konwencjonalną, że druhny aż

żartowały z niej. Ale jej to nie przeszkadzało. Była wierna tradycji i dawnym

wartościom. Ślub z ukochanym mężczyzną, wspólne tworzenie domu - to znaczyło
dla niej wszystko.

Oboj

e pragnęli tego samego. Wciąż pamiętała żarty na temat zajścia w ciążę

już w czasie miesiąca miodowego. W głębi ducha pragnęła tego.

Miodowy miesiąc się skończył, a ona nie była w ciąży.
Podobnie po dwóch latach małżeństwa. Naciski ze strony jej i jego rodziców

rozpoczęły się zaraz po drugiej rocznicy ślubu. Obie strony coraz częściej pytały,

kiedy i oni będą mogli cieszyć się z własnych wnuków.

Konsultacja ze specjalistą do spraw płodności wypłynęła od Brooke.

Propozycja ta rozgniewała początkowo Petera. Poczuł się urażony, tak jakby jego

męskość została w ten sposób zakwestionowana. Ta pierwsza poważna kłótnia od-

słoniła inne oblicze Petera. Jednak zgodził się na badania. Lekarz przedstawił im
wyniki analiz w sposób niezwykle taktowny i delikatny

. Nie powiedział wprost

„To twoja wina, Brooke”, lecz dla niej tak to właśnie zabrzmiało. I takie samo

oskarżenie ujrzała w oczach męża.

background image

Była gotowa na każde poświęcenie. Badania przez innych lekarzy. Testy.

Leki. Nawet na operację. Przeszła wiele upokorzeń. Lecz nikt i nic nie było w
stanie jej pomóc.

Ich małżeństwo zaczęło się rozpadać. Nagle to kalendarz dyktował terminy

współżycia. Zalecenia lekarzy rządziły sposobem, w jaki kochali się z Peterem.

Zabrakło spontaniczności. Zaniechali czułej gry wstępnej, tak cenionej przez

Brooke. Seks stał się przykrym obowiązkiem, wypełnianym na zimno, bez radości.

Potem Peter zaczął ją lekceważyć. Początkowo żartował tylko wtedy, gdy byli
sami. Po pew

nym czasie zauważyła, że postępuje tak i w obecności innych. Nabrał

zwyczaju mówić, że to nie jego należy winić za to, że nie są normalną rodziną.

Brooke nie wiedziała, kiedy zdradził ją po raz pierwszy. Była jednak tego

pewna.

Koniec nastąpił w dniu szóstej rocznicy ślubu. Peter wrócił do domu późno,

lekko wstawiony.

Spytała go, gdzie był, na co odpowiedział jej z bezczelną

szczerością.

„Dlaczego? Naprawdę chcesz wiedzieć dlaczego? Bo jestem mężczyzną, a ty

nie możesz mi dać tego, czego potrzebuję! Nie potrafisz dać mi syna i nie potrafisz

dać mi satysfakcji w łóżku! Jesteś nie tylko bezpłodna, ale także oziębła!”

Ten wieczór, a także rozwód, który nastąpił wkrótce, załamały Brooke. Lecz

w ciągu ostatniego roku udało jej się pozbierać. Przyjazd do Bostonu, choć trochę

się go obawiała, miał być dla niej zmianą na lepsze. Tak było do chwili, kiedy

usłyszała tę niepokojącą muzykę. I poznała tego przystojnego faceta. I wzięła do

ręki tę przeklętą…

Dźwięk dzwonka do drzwi oderwał Brooke od rozpamiętywania przeszłości.

- Brooke? -

spytał męski głos. Kolejny dzwonek.

- Brooke?

- Tak…

już otwieram - zawołała.

Brooke rzuciła okiem na swe odbicie w lustrze i wyszła i łazienki. Gdy szła,

obcasy wieczorowych sandałów zastukały o podłogę. Aby się uspokoić,

zaczerpnęła głęboko powietrza, po czym otworzyła drzwi.

Sądziła, że ujrzy ucywilizowaną postać nocnego znajomego, a tymczasem

ujrzała wytwornego mężczyznę w garniturze od Savile Row z olbrzymim bukietem
kwiatów.

background image

- Meade? -

spytała zaskoczona.

-

Czyżbym wczoraj zachowywał się aż tak nieokrzesanie? - Meade uniósł

brwi.

- Nieokrzesanie? - pow

tórzyła Brooke, próbując zapanować nad emocjami.

Nie było to takie proste. - Nie, nie! Oczywiście, nie. Tylko, tylko ty... po prostu

inaczej wyglądasz.

Rzeczywiście inaczej, pomyślała. Jego zbyt długie, ciemne włosy zostały

starannie ostrzyżone. Wyglądał inaczej, jak kandydat na okładkę pisma dla

biznesmenów, a nie jak ktoś, co większość ostatniego roku spędził w dżungli!

Meade uśmiechnął się, odsłaniając swe białe zęby, kontrastujące z opaloną

na brąz skórą.

-

Ty także wyglądasz inaczej, Brooke - powiedział cicho, przyglądając jej się

błyszczącymi, błękitnymi oczami.

Miała na sobie prostą koktajlową sukienkę, uszytą z lejącej się bladożółtej

tkaniny. Blond włosy upięła w kok, uszach i na szyi lśniły perły. Całość była
niezwykle elegancka. Mi

mo to Meade miał wrażenie, że Brooke wygląda tak samo

prowokująco, jak w stroju, który pamiętał z ich pierwszego spotkania.

Brooke poruszyła się nieznacznie, przesuwając palcami po sznurze pereł na

szyi. Była pod wrażeniem tego nowego obrazu Meade’a.

- Czy

mogę coś dla ciebie zrobić? - spytała po chwili krępującego milczenia.

Meade uśmiechem dał jej do zrozumienia, że pytanie zostało zręcznie

sformułowane.

-

Cóż, po pierwsze możesz przyjąć to! - odparł.

„To” oznaczało kwiaty, które trzymał w ręku. Podał je Brooke, wykonując

przy tym lekki ukłon.

- Ale... ale dlaczego? -

spytała, wyciągając dłoń po bukiet. - Nie rozumiem.

-

Jako podziękowanie za pocztę i przeprosiny za muzykę.

- Och, nie... -

zaprotestowała.

-

Proszę - przerwał jej, podnosząc rękę. - Nie mów mi, że nie powinienem

tego robić.

background image

-

Bo nie musiałeś - odrzekła szybko. - To było niepotrzebne, ale bardzo miłe.

Nie musiałeś- powtórzyła stanowczo, po czym jej twarz rozjaśnił radosny uśmiech.

Spojrzała na wspaniały bukiet, następnie na Meade’a. - Ale cieszę się. Dziękuję.

- Drobiazg.

-

Powinnam włożyć je do wody - powiedziała, zastanawiając się, czy nie

wpatruje się zbyt natrętnie w Meade’a. Urok jego błękitnych oczu był

zniewalający. - Czy masz ochotę wstąpić na parę minut?

-

Chętnie.

-

Albo nie... właściwie to wychodzę.

-

Nie ma problemu. Ja także.

- Och -

Brooke odwróciła się, czując niepokój. A więc taki był powód jego

niezwykłego przeobrażenia. Wychodził.

- Brooke -

zaczął Meade, po czym przerwał, spoglądając na dekolt z tyłu jej

sukni. Rozc

ięcie sięgało łopatek. Ten widok, a także bezbronność jej odkrytego

karku sprawiły, że poczuł, jak robi mu się gorąco.

- Tak? -

spytała Brooke, obracając się do niego.

W c

zasie godzin, które upłynęły od ich pierwszego spotkania, Meade

usiłował sobie wytłumaczyć, że wrażenie, jakie wywarła na nim Brooke,

spowodowane było trwającą prawie rok abstynencją seksualną. Od czasu wyjazdu z
Bostonu ni

e był z żadną kobietą, była to sprawa wyboru a nie braku okazji. To

zrozumiałe, że przy spotkaniu z każdą atrakcyjną kobietą powinien zareagować w
taki sposób.

Niekonsekwencją tego rozumowania było to, że po powrocie wstąpił na

chwilę do swego biura na uniwersytecie. Spotkał tam niezwykle ponętną swoją

byłą studentkę. Jej widok nie wzbudził w nim żadnej reakcji. Nawet gdy dała mu
jasn

o do zrozumienia, że gdyby tylko zechciał, to ona byłaby chętna, nie czuł

nawet cienia pożądania.

- Meade? - spyt

ała niepewnie Brooke. - Czy coś jest nie tak?

Jej spojrzenie wywołało w nim dziwny dreszcz. Wyglądał - niemalże na...

zagniewanego.

-

Coś nie tak? - powtórzył. Przeczesał palcami włosy, przeklinając się w

duchu za swój brak opanowania. - Nie, ws

zystko jest w porządku. Jestem tylko...

background image

tylko -

wzruszył ramionami. - To nic takiego.

-

Jesteś pewien? - zmarszczyła czoło. Poczuła, że pragnie go dotknąć. Ukoić

to, co go gnębi, cokolwiek to jest. Brooke nie wierzyła w siebie.

-

Całkowicie - Meade zdobył się na beztroski uśmiech.

-

Cóż, może mogłabym coś ci zaproponować?

„Na przykład wrzucić mi do spodni wiadro lodu?” - odparł w duchu.

-

Nie, dziękuję - powiedział głośno. - Proszę, Brooke, zajmij się kwiatami.

- Dobrze -

zgodziła się po chwili. - Może usiądziesz? Za minutę będę z

powrotem.

Nie było jej trzy lub cztery minuty, lecz Meade nie protestował. Połowę tego

czasu spędził na uspokajaniu swoich zmysłów, a resztę na rozglądaniu się po

salonie. Pokój urządzony był w angielskim, wiejskim stylu, świadczącym o dobrym
smaku gospodyni. Kolorystyka -

krem, złoto i zieleń - była delikatna i spokojna. W

pokoju panował ład, czego można się było domyślać po sposobie, w jaki Brooke

zajęła się pocztą. Meade czuł, że był to dom, a nie tylko wynajęte na pewien czas
mieszkanie.

-

Meade, one są takie piękne - powiedziała Brooke, wracając do pokoju.

Ułożyła kwiaty w prostym, owalnym wazonie ze szkła, który ustawiła nad
kominkiem. -

A jak pachną! - zanurzyła nos w aksamitnych płatkach.

W sposobie, w jaki traktowała bukiet, było coś zmysłowego. Meade, czując

narastające napięcie, szybko zmienił temat.

-

Ładnie się tu urządziłaś - powiedział, siadając w fotelu przy kominku.

Brooke zwróciła się z uśmiechem w jego stronę.

-

Dziękuję - powiedziała. - To mieszkanie jest przepiękne - wykonała gest

ręką. - Zakochałam się w nim, gdy weszłam tu po raz pierwszy.

-

Daniel też o tym wspominał.

- Pan Quincy? -

Brooke była zdziwiona. - Kiedy z nim rozmawiałeś?

Daniel Quincy dowiedział się o powrocie Meade’a dopiero dziś rano,

właśnie od niej. Nie mówił nic, co...

- W

stąpiłem do WIWE kilka minut po piątej - odpowie dział Meade. -

background image

Miałem nadzieję, że cię zastanę, ale już wy szłaś. Skończyło się na wypiciu kilku
drinków z Danielem.

Daniel był bardziej hojny w serwowaniu maltańskiej whisky z prywatnych

zapasów, niż w informacjach o swej asystentce. Meade zdobył zaledwie dwie
informacje od starszego pana -

to, że małżeństwo Brooke trwało sześć lat, i to, że

je

j życie towarzyskie nie było intensywne.

Meade miał wrażenie, że dowiedział się więcej o Brooke Lvingstone w

czasie ich pierwszego spotkania, niż Daniel Quincy w ciągu siedmiu miesięcy.

- Rozumiem -

odrzekła wolno Brooke, siadając na sofie na wprost kominka.

Nie było nic dziwnego w tym, że jej nazwisko padło podczas rozmowy gospodarza

z pracodawcą. Natomiast nie było dla niej zrozumiałe, dlaczego Meade swe
pierwsz

e kroki skierował właśnie do Instytutu.

-

Powiedziałeś, że pojechałeś do Instytutu, żeby zobaczyć się ze mną, nie z

panem Quincy? -

spytała.

-

Chciałem zaprosić cię na kolację.

B

rooke otworzyła szerzej oczy i poczuła, że się rumieni.

-

Na kolację? Dzisiaj?

-

Taki miałem zamiar, dopóki nie dowiedziałem się od Daniela, że jesteś dziś

wieczorem zajęta. Obowiązki służbowe.

-

Masz na myśli przyjęcie u Amandy Wilding? - spytała rozbawiona.

Sformułowanie „obowiązki służbowe” było wyjątkowo trafne, lecz nie powinna

żartować z kobiety, która przekazała milion dolarów na rzecz WIWE.

-

Dokładnie - potwierdził Meade i pochylił się nieco. - To spowodowało, że

musiałem zmienić mój początkowy plan. Czy masz coś przeciw temu, żebym był

twoją eskortą?

-

Eskortą…!? Meade! Masz zamiar wedrzeć się na przyjęcie u Amandy

Wilding?

Krążyły plotki, że taka próba została już raz w przeszłości podjęta. Nie było

jednak do końca wiadomo, czy nieproszony gość został zneutralizowany przez

jakieś pozaziemskie siły, czy też po prostu aresztowany pod zarzutem włamania.

Meade roześmiał się szelmowsko.

background image

-

Co? Miałbym ryzykować, że zostanę zawleczony do więzienia czy

zamieniony w słup soli? - zażartował.

-

A więc jak...

-

Nie muszę się tam wdzierać. Po rozmowie z Danielem zadzwoniłem do

Amandy i powiedziałem jej, że wróciłem już z brazylijskiej dżungli i tęsknię za

jakąś imprezą.

- I co ona na to? -

Jego słowa brzmiały niedorzecznie. A mimo to Brooke

była przekonana, że tak właśnie było.

-

Och, powiedziała, że wątpi, by jej przyjęcie było imprezą, w czasie której

mógłbym się zabawić tak, jak tego pragnę, ale żebym mimo to wpadł.

Brooke roześmiała się.

-

Mówisz poważnie? - spytała.

Meade skinął głową, ciesząc się na widok iskierek rozbawienia, tańczących

w zielonych oczach dziewczyny.

-

Mniej więcej. Słuchaj, chodzę na te przyjęcia od czasu studiów. One są jak

marzenie antropologa. Czysty rytuał plemienny. A poza tym naprawdę lubię

Amandę Wilding. Poznaliśmy się dzięki profesorowi Browningowi. Miał zwyczaj

mówić, że gdyby Amanda urodziła się w innej epoce, zostałaby królową lub

księżną.

-

A ja spotkałam się z opinią, że gdyby urodziła się w innym stuleciu,

spalono by ją na stosie jako czarownicę.

-

Tak. Ci ludzie są towarzystwem wzajemnej adoracji, które czasem zaczyna

prowadzić między sobą otwartą wojnę - przyznał kwaśno Meade. - Ale wracając do
mojej propo

zycji: czy uczynisz mi ten zaszczyt i pozwolisz mi być dziś twoją

eskortą? Nie musisz się obawiać. W przeciwieństwie do wrażenia, jakie mogłaś

odnieść dziś rano, potrafię zachowywać się w towarzystwie.

- Nie rozumiem -

powiedziała po chwili Brooke, szczerze zaskoczona tym,

co przed chwilą usłyszała. Dwa ostatnie zdania zabrzmiały niemal żartobliwie.

-

Mam na myśli to, w jaki sposób opuściłaś moje mieszkanie... - zaczął.

W głowie Brooke zabłysło czerwone światełko alarmu. Boże! Była

całkowicie pewna, że udało się jej ukryć niepokój, jakiego doznała, podnosząc

figurkę płodności. Odłożyła tę rzecz spokojnie i ostrożnie, nie upuszczając na

background image

podłogę. I odczekała dobre pięć minut, zanim przeprosiła i wyszła, zamiast uciec w
panice z mieszkania Meade’a.

- M

yślisz, że to z twego powodu? - spytała. Trochę ją deprymowało, że

zauważył jej zdenerwowanie i zmieszanie, nawet jeśli błędnie je sobie tłumaczył.

Meade wstał i przesunął dłonią po szyi.

- M

am zwyczaj szybko wracać do normalności - przyznał po kilku

sekundach. -

Czasem trochę trwa, zanim przypominam sobie dobre maniery. -

Spojrzał na nią. - Jeśli uczyniłem cokolwiek... powiedziałem cokolwiek... -
roz

postarł bezradnie ramiona.

- Nie, nie. -

Brooke potrząsnęła przecząco głową. - To nie chodzi o to, że coś

p

owiedziałeś lub zrobiłeś. Naprawdę - przerwała, zastanawiając się nad

przekonującym wyjaśnieniem. Nie mogła… nie chciała powiedzieć mu prawdy. -
Po prostu nagl

e poczułam, że jestem okropnie zmęczona i musiałam się położyć -

dok

ończyła. - Przykro mi, jeśli odniosłeś wrażenie, że byłam nieuprzejma.

- Ni

e byłaś. - Meade nie był pewien, jakie odniósł wrażenie… i dlaczego.

Ale miał zamiar poznać przyczyny.

Broo

ke wstała, pragnąc zakończyć już temat.

-

Może wypiłam zbyt wiele wina? - zastanowiła się, poprawiając sukienkę.

Może, lecz Meade miał co do tego poważne wątpliwości. Widział, jak wypiła

cztery, może pięć łyków chardonnay.

-

Jesteś pewna, że nie powiedziałem ani nie zrobiłem nic go, co mogło cię

urazić? - nalegał.

-

Całkowicie.

Prze

z kilka następnych sekund Meade wpatrywał się delikatną twarz Brooke.

Dziewczyna przechyliła lekko głowę, spokojnie wytrzymując jego spojrzenie.

W

swym życiu Meade nauczył się wielu rzeczy. Wiedział, kiedy należy

nalegać, a kiedy być cierpliwym. Teraz czuł instynktownie, że powinien być
cierpliwy.

-

Cóż, w takim razie - powiedział wreszcie - czy zechcesz pójść razem ze

mną na przyjęcie do Amanda Wilding?

- Tak -

odparła po prostu Brooke.

background image

Półtorej godziny później Brooke stała samotnie, obserwując zgromadzonych

ludzi. Meade m

iał rację. To był czysty rytuał plemienny. Spojrzała w przeciwległy

kraniec pokój gdzie Meade zajęty był rozmową z Amandą Janaway Wilding.

Siwowłosa starsza pani zagarnęła go jakieś dwadzieścia minut temu. Wygłosiła

przy tym dość złośliwą uwagi twierdząc, że jak na kogoś, kto spędził osiem

miesięcy w dżungli, Meade wygląda nadspodziewanie korzystnie. Zareagował

natychmiast, przepraszając za to, że wszystkie swoje przepaski na biodra oddał do
pralni chemicznej. Po

tym wyjaśnieniu groźna dama z szacownego bostońskiego

rodu zaśmiała się głośno. Następnie, po wygłoszeniu kilku uprzejmych uwag pod
adr

esem Brooke, uprowadziła Meade’a ze sobą.

Brooke zdawała sobie sprawę, że wiele osób uważało Amandę Wilding za

osobę apodyktyczną. Za każdym razie gdy starsza pani wykonywała swoje władcze
rundy po Instytucie, dziewczyna sama cz

uła nieodpartą potrzebę złożenia

dworskiego ukłonu. Meade zaś... Cóż, nie potrafiła sobie wyobrazić, aby

ktokolwiek mógł go onieśmielić.

Potrafiła jednak wyobrazić go sobie w przepasce na biodrach. Obraz ten

wywołał w niej silne podniecenie. Brooke zacisnęła palce wokół wysmukłej,

kryształowej nóżki kieliszka. Zaczerpnęła głęboko powietrza i zamknęła na chwilę

oczy, próbując odpędzić tę wizję.

-

A więc - zabrzmiał tuż za nią cichy, niski głos - poznałaś wreszcie

O

’Malleya. I co o nim sądzisz?

Brooke otworzyła szeroko oczy.

- Jazz! -

wykrzyknęła, odwracając się w kierunku kobiety, z którą

zaprzyjaźniła się zaledwie sześć miesięcy temu. - Co... Nie sądziłam, że cię tu dziś
spotkam!

Jazz O’Leary W

ilding uśmiechała się szeroko. Jej olbrzymie szare oczy

zalśniły radośnie.

- C

óż, oczekiwana czy nie, jestem tutaj i nie sposób mnie nie zauważyć. -

Kpiącym, lecz niezmiernie czułym spojrzeniem zerknęła w dół. Była w

zaawansowanej ciąży.

background image

Przez moment Broo

ke poczuła przypływ znajomych uczuć. Smutek...

zazdrość... złość. Oczywiście, że cieszyła się razem z Jazz. Przez ostatnie miesiące
w pewien sposób uczestn

iczyła w radości przyjaciółki. Mimo to, gdzieś w głębi

du

szy, słyszała wciąż powtarzające się pytanie: „Dlaczego to nie ja?”

- Czy… czy Ethan jest t

u z tobą? - spytała szybko, szukając wzrokiem męża

Jazz, wysokiego, dystyngowanego bankiera.

Nie

chciała, aby jej twarz zdradziła to, co tak bardzo starała się ukryć. Jej

przyjaciółka - jak Brooke przekonała się już niejednokrotnie - była niezmiernie

wrażliwa na cierpienia innych ludzi.

Bro

oke poznała Ethana w biurze Daniela Quincy, załatwiając formalności

związane z hojną darowizną Amandy Wilding na rzecz Instytutu. W czasie
prowadzonej rozmowy Brooke wspomni

ała, gdzie mieszka. Ethan odpowiedział, że

zna dobrze zarówno do

m, jak i właściciela, Meade’a O’Malleya.

Jazz potrząsnęła głową, jej rudozłota czupryna loków zawirowała.

-

Ethan jest w Kalifornii. W przerwach pomiędzy rozmowami telefonicznymi

z moim ginekologiem negocjuje

z Japończykami warunki utworzenia nowego

konsorcjum inwestycyjnego -

jej twarz przybrała figlarny wyraz. - Szczerze

mówiąc, cieszę się, że coś poza dzieckiem go interesuje. Zawsze sądziłam, że będę

szczęśliwa, jak ktoś otoczy mnie troską. Ale Ethan tak przesadza, że doprowadza
mnie

do szału!

-

On się o ciebie niepokoi, Jazz - odrzekła Brooke. - To jest… to normalne.

- I ja go za to kocham -

przyznała rudowłosa, wygładzając delikatnie

turkusowy jedwab sukienki opinającej brzuch. - Wciąż jednak muszę mu

przypominać, że jestem silniejsza niż... och! - nagle wstrzymała oddech.

- Jazz?

- Ach... przepraszam -

Jazz oddychała nierówno, jakby chciała się roześmiać.

-

Dobrze się czujesz? Dziecko ma się wkrótce urodzić…

- Dopiero za dwa tygodnie. Nic... nic mi nie jest. To tyl

ko. .. to naprawdę nic

takiego.

-

Może powinnaś usiąść - zaproponowała Brooke.

- Chyba tak -

zgodziła się Jazz.

background image

Brooke odstawiła kieliszek i poprowadziła przyjaciółkę do kanapy, stojącej

we względnie cichym końcu salonu. Przeciskanie się przez tłum nie było rzeczą

prostą, podobnie jak usadowienie Jazz.

-

O, Boże - westchnęła żartobliwie Jazz. - Czuję się jak wieloryb wyrzucony

na plażę! - Ostrożnie poprawiła się.

-

Czy jest coś, co mogłabym zrobić? - spytała Brooke, widząc bladość na

twarzy Jazz. Usiadła obok.

- Nie... nie -

zapewniła ją Jazz. Oddychała przez nos, wypuszczając następnie

wolno powietrze. -

Mam... Nic mi nie jest, naprawdę. A więc, mów. Kiedy Meade

wrócił?

- Wczoraj wieczorem -

automatycznie odparła Brooke, przyglądając się z

troską przyjaciółce. - Przyleciał z... czekaj! Skąd wiesz, że wrócił?

-

Widziałam was razem, kiedy wturlałam się tu przed chwilą. Zamierzałam

właśnie podejść do was i przywitać się, kiedy Amanda na mnie napadła.

- Ach - Brooke mimowolnie spojrz

ała w miejsce, gdzie ostatnio widziała

Meade’a. Zauważyła go natychmiast.

Teraz, gdy upłynęło trochę czasu, odniosła wrażenie, że zmiany dotyczyły

tylko jego powierzchowności. Mimo pewnej łagodności w zachowaniu i ubiorze,

było w nim coś bardzo... żywiołowego. Pasował do otoczenia, a jednak był inny.
J

ego wysoka, atletyczna sylwetka emanowała energią i czujnością.

- To dziwne -

zastanawiała się Jazz - sądziłam, że Meade miał wrócić

dopiero w sierpniu.

-

Tak miało być - odparła Brooke, wpatrzona wciąż w przeciwległy kraniec

pokoju. -

Ale skończył swoje badała wcześniej, niż zakładał.

Przez

chwilę rozmawiały o pobycie Meade’a w Amazonii.

-

Hm... Cóż, Ethan twierdził zawsze, że Meade jest szybki.

B

rooke spojrzała ostro na przyjaciółkę.

-

Co masz na myśli? - spytała, rumieniąc się nieznacznie.

-

Cóż, po pierwsze zrobił magisterium w ciągu zaledwie trzech lat - zaśmiała

się Jazz. Przechyliła głowę, jej oczy zalśniły. - A co, według ciebie, mogłam mieć

na myśli? - spytała niewinnie.

background image

- Nic… nic -

Brooke przesunęła palcami po sznurze pereł, czując się trochę

zażenowana.

-

Tak, jasne. No, Brooke, od miesięcy słuchałaś opowieści o bostońskim

wcieleniu Indiany Jonesa. Teraz, gdy go

już zobaczyłaś, co o nim sądzisz?

Po dziesięciu minutach, gdy Meade do nich dołączył, obie kobiety

zaśmiewały się „niezwykle dyskretnie”. Przypominało to chichoty, które przed laty

słyszał u sióstr bliźniaczek.

- No, no, no, pani Wilding -

przerwał im, przypatrując się z nieukrywanym

zainteresowaniem figurze Jazz - nawet n

ie muszę pytać, co robiłaś przez ostatnie

osiem miesięcy.

- Meade! -

wykrzyknęła radośnie Jazz, patrząc na niego z uśmiechem. -

Chętnie bym wstała i uściskała cię, ale nie ma w pobliżu dźwigu, który by mnie

podniósł…

- Nie ma problemu -

Meade pochylił się i ucałował ją w oba policzki. Jego

przyjaźń z Ethanem Wildingiem trwała od czasów college’u, natomiast Jazz znał

krócej. Darzył ją jednak niekłamanym podziwem. Wyprostował się, potrząsając z

szacunkiem głową. - Mój Boże, Jazz - powiedział miękko. - Wyglądasz…

- Monstrualnie? Kolosalnie? -

podpowiedziała kokieteryjnie. - Tak jakbym

odżywiała się za dwanaścioro?

-

Chciałem powiedzieć, pięknie - uśmiechnął się Meade. I, mimo że Jazz

zignorowała to określenie, Brooke wiedziała, że Meade mówił szczerą prawdę.

Kilka godzin później Brooke oceniła, że spędzili w trójkę jakieś piętnaście

minut. W pewnym momencie Jazz przepro

siła ich i wyszła do toalety. Wprawdzie

przy wstawaniu wsparła się na ramieniu Meade’a, lecz na propozycję pomocy

background image

potrząsnęła przecząco głową.

Jednocześnie pojawił się przy nich jakiś brodaty nieznajomy, który zaczął

ściskać Meade’a tak czule, jakby ten był jego dawno nie widzianym synem.

Dostrzegając rezerwę w zachowaniu Meade’a, Brooke domyśliła się, że traktuje on
brodacza jak dalekiego kuzyna, z którym w

olałby się nie spotykać. W trakcie tej

sceny Brooke zagadnęła jedna z licznych przyjaciółek Daniela Quincy. Okazało

się, że pisze książkę, i była ciekawa szczegółów przygotowań do jej opub-
likowania.

Wreszcie ta sama fala ludzi, która najpierw rozdzieliła Brooke i Meade’a,

złączyła ich ponownie.

-

Proszę - powiedział Meade, zdejmując dwa kieliszki szampana z

błyszczącej, srebrnej tacy trzymanej przez kelnera. Jeden podał Brooke. - Pewnie
potrzebujesz tego tak samo jak ja.

Brooke podziękowała uśmiechem i wypiła łyk musującego napoju.

Rozejrzała się wokół i zauważyła, że tłum gości zaczął się przerzedzać. Pomyślała,

że Meade być może chciałby…

Meade wydał się czytać w jej myślach.

-

Jestem gotów do wyjścia, o ile tobie to też odpowiada - powiedział,

wypijaj

ąc duży łyk szampana.

-

Umie pan czytać w myślach, doktorze O’Malley? - spytała swobodnie.

-

Tylko niektórych i dotyczących pewnych tematów, pani Livingstone -

odparł. Pragnąłby bardzo dowiedzieć się, o czym myślała kilka minut wcześniej, w
czasie rozmowy z

przystojnym facetem, który nosił krawat znanego uniwersytetu.

-

A więc?

-

Myślę, że wyjście stąd to doskonały pomysł - odpowiedziała uczciwie, po

czy

m zamarła, przypominając sobie o czymś. - Kiedy ostatnio widziałeś Jazz?

-

Nie widziałem jej od chwili, gdy poszła do toalety - potrząsnął głową

Meade.

-

Ja też nie widziałam jej od tamtej pory.

-

Może postanowiła wrócić do domu. Wydawało mi się, że była już

zmęczona.

background image

-

Jestem pewna, że przed wyjściem pożegnałaby się z nami.

- Jest tylko jeden sposób, aby si

ę o tym przekonać - powiedział Meade,

odstawiając swój kieliszek.

-

Tak, oczywiście, doktorze O’Malley - odpowiedział lokaj Amandy. - Mam

wrażenie, że widziałem młodą panią Wilding wchodzącą do gabinetu jakieś

dwadzieścia minut temu. Mówiła coś na temat telefonu do Kalifornii.

Drzwi do gabinetu były zamknięte. Meade spojrzał na Brooke i zastukał dwa

razy, następnie zaczął kręcić rzeźbioną w brązie gałką.

- Jazz? -

spytał cicho, otwierając drzwi.

Jazz siedziała przy masywnym, mahoniowym biurku. Ściskała kurczowo

słuchawkę telefonu, a drugą rękę przyłożyła płasko do brzucha. Jej twarz była

blada jak ściana.

-

Dzwoniłam do Ethana, aby wracał jak najprędzej do domu. Czuję, że

dziecko się wkrótce urodzi - powiedziała półprzytomnie. - Ale tam jest straszna
b

urza, lotnisko jest zamknięte, a on uwięziony w San Francisco.

Meade i Brooke spojrzeli na siebie, odzywając się jednocześnie:

- Jazz…

- Jazz...

Jazz otworzyła szerzej swe szare oczy.

- Pomocy... -

jęknęła.

background image

-

Jak... jak długo? - spytała Jazz.

Meade wz

iął do ręki zwilżoną tkaninę, którą przykładał do spoconego czoła

rodzącej. Przez moment czuł pokusę starcia potu z własnej twarzy. Miał wrażenie,

jakby w czasie ostatnich siedmiu godzin wypocił z siebie przynajmniej pięć
kilogramów.

-

Trochę ponad dwie godziny - odpowiedział uspokajająco, patrząc na

wiszący na ścianie zegar. Dochodziła siódma rano. W myśli podziękował

niebiosom za zmianę pogody, która umożliwiła start prywatnego samolotu Ethana z

lotniska w San Francisco. Powinien dolecieć do Bostonu pięć minut po dziewiątej.

Wszystko wskazywało na to, że zdąży, zanim żona urodzi ich pierwsze dziecko.

-

Trochę ponad dwie godziny? - powtórzyła przerażonym głosem Jazz, jej

rozszerzone tęczówki przybrały barwę zachmurzonego nieba. - To znaczy, że
poród trwa dopiero dwie godziny? -

Przy dwóch ostatnich słowach podniosła głos,

a ciałem wstrząsnął dreszcz.

-

Ależ nie, Jazz - uspokajała ją Brooke, pochylając się, aby pogładzić

wilgotne włosy przyjaciółki. - Meade myślał, że pytasz o to, kiedy przyjedzie
Ethan.

-

Tak myślał?

Brooke skinęła głową.

- Wszystko przebiega doskonale, Jazz.

Jazz odetchnęła głęboko, wypuszczając partiami powietrze.

-

Och... dzięki Bogu - westchnęła, odprężając się w widoczny sposób.

Zamknęła na moment oczy.

Brooke spojrzała pytająco na Meade’a. Odwzajemnił się ciepłym uśmiechem

i kiwając lekko głowa, ułożył wargi w kształt słowa „dziękuję”. Poczuła, jak jej

usta układają się do odpowiedzi na to nie wypowiedziane podziękowanie.

Poc

zątkowo Brooke sądziła, że nie będzie w stanie spełnić prośby Jazz.

Przebrała się w jałowy fartuch, wypełniła wszystkie polecenia personelu szpitala i

powiedziała sobie, że jest gotowa. Jednak po otwarciu drzwi do sali porodowej,
gdzie

umieszczono Jazz, chciała się wycofać.

Coś czego Brooke nie potrafiła nazwać, dodało jej siły, by przekroczyć próg

i zaproponować wszelką pomoc, na jaką tylko było ją stać.

background image

Ja

zz jęczała, oddychając głośno przez nos.

-

Świetnie, Jazz, znakomicie - dodawał jej otuchy Meade. W miarę upływu

czasu Brooke zauważyła zmianę w sposobie, w jaki wypowiadał słowa. Mówił
teraz uspoka

jająco, prawie zmysłowo, głosem matowym, niemalże

hipnoty

zującym, a mimo to pełnym siły. - Nie walcz ze skurczami, poddaj się im.

Świetnie. Wiem, że to boli, ale doskonale sobie radzisz. Naprawdę doskonale.
Dobrze, j

uż po szczycie. Teraz się odpręż, zrelaksuj, Tak, jak to wcześniej

ćwiczyłaś… o, właśnie tak.

Ja

zz wypuściła ustami powietrze.

-

Ten już minął - wykrztusiła - jeszcze tylko sześćdziesiąt milionów do

końca.

-

Nie więcej niż pięćdziesiąt dziewięć milionów, obiecuję - zaśmiał się.

-

Świetnie sobie radzisz, Jazz - powiedziała czule Brooke. Widząc jak

rodząca przełyka ślinę, podała jej kostkę lodu, wyjętą z naczynia stojącego na

stoliku przy łóżku. Jazz zaczęła ssać z widoczną ulgą.

- Hm...

- Lepiej? -

spytała miękko Brooke.

- Hm... -

skinęła głową rudowłosa. Uniosła się lekko. - Jak dobrze.

„L

epiej niż dobrze - pomyślał Meade, obserwując Brooke spełniającą nie

wypowiedziane prośby Jazz. - Znacznie lepiej”.

Pamiętał strach na twarzy Brooke, gdy wchodziła do sali porodowej. Przez

moment myślał, że przyczyną było zwykłe zdenerwowanie. On sam, na myśl o

tym, co ich czekało, czuł, jak żołądek podjeżdża mu do gardła. Zdenerwowanie

Brooke wynikało z czegoś zupełnie innego, znacznie bardziej osobistego. Pamiętał,
jak

otworzył usta, chcąc coś powiedzieć. Lecz zanim zaczął mówić, zobaczył

zmianę zachodzącą w twarzy Brooke, tak jakby siłą woli oddalała od siebie

wszelkie obawy. Skinęła mu spokojnie głową i uśmiechnęła się uspokajająco do
Jazz.

- Och... aaa -

wydawało się, że Jazz usiłuje wciągnąć do płuc całe powietrze

znajdujące się w sali.

- Dobrze, dobrze -

Meade zareagował natychmiast, dodając jej otuchy

cichym głosem. Tę technikę, widząc jej zadziwiającą skuteczność, przejął kiedyś

background image

od plemiennego szamana. Wpatru

jąc się w twarz Jazz, pochylił się, aby zgodnie z

zaleceniem pielęgniarki pomasować brzuch rodzącej. Jego dłoń napotkała rękę

Brooke. Dotknięcie palców Meade’a sprawiło, że na moment zacisnęła dłoń.

Trwało to sekundę i zaczęła, zgodnie z wcześniejszym zamiarem, uciskać deli-

katnie brzuch Jazz. Meade nie cofnął dłoni i masowali razem, pomagając Jazz

znieść kolejny skurcz.

A potem kolejny...

I kolejny...

Po pewnym czasie Brooke przestała zdawać sobie sprawę, gdzie kończy się

jej rola, a zaczyna Meade’a. Wyd

awało się jej, że wszystko robili razem.

- To... boli -

krzyknęła Jazz, usiłując wstrzymać od dech.

Brooke zacisnęła wargi i spojrzała na ścienny zegar. Było dziesięć po

dziewiątej. Meade wyszedł kilka minut wcześniej. W drzwiach minął się z

pielęgniarką, która zbadała rodzącą i wyszła, informując, że poród przebiega

prawidłowo i że lekarz zjawi się wkrótce.

-

Świetnie sobie radzisz, Jazz - powiedziała Brooke, próbując naśladować ton

głosu, jakim przez ostatnie godziny przemawiał Meade. - Wiem, że ci ciężko...

wiem, że to boli. Ale pamiętasz, co mówiła pielęgniarka? Im silniejsze skurcze,

tym prędzej dziecko się urodzi.

-

Nie wcześniej... niż Ethan...

-

Nie, nie. Już jedzie. Zaraz tu będzie.

B

rooke przetarła czoło wierzchem dłoni. Czuła ogarniające ją znużenie i

niepokój. Widziała, że skurcze są coraz intensywniejsze, a Jazz, w miarę nasilania

się bólu, stawała się coraz bardziej niespokojna.

D

obrze, że przynajmniej dźwięk z monitora, do którego podłączono Jazz,

wskazywał na silne, zdrowe bicie serca dziecka. Wcześniej odgłos pracy

urządzenia doprowadzał Brooke do szału, ale teraz brzmiał uspokajająco. Jazz

chwyciła dłoń Brooke i ścisnęła z całej siły.

- Och... och... och...

-

Świetnie, doskonale - Brooke zareagowała, krzywiąc się mimo woli z bólu.

-

Boję się - jęknęła Jazz. Jej szare oczy nie były już tak radosne jak

przedtem.

background image

-

Wiem, rozumiem. Ale nie powinnaś się bać - powiedziała Brooke, wolną

ręką wycierając pot z czoła i szyi Jazz. - Radzisz sobie świetnie, po prostu
doskonale. - Zastanowi

ła się, czy Meade też zaczynał się już czuć jak zdarta płyta,

pow

tarzająca wciąż te same słowa otuchy.

- Nie -

Jazz potrząsnęła głową, oddychając coraz płycej. - Potem... Zła...

matka.

Dopiero po chwili Brooke zor

ientowała się, co Jazz miała na myśli. Poczuła

ogarniające ją uczucie czułości. Jazz nigdy nie opowiadała dużo o swym

dzieciństwie, lecz nawet z tych niewielu informacji wyłaniał się los nie chcianego

dziecka, które dorastając, zostało zranione wielokrotnie.

- Nie, Jazz, nie -

zaprzeczyła spiesznie Brooke.

Rys

y twarzy rodzącej wyostrzyły się.

-

Może... och... może - nalegała.

- Jazz, nie! -

odpowiedziała stanowczo, niemalże gwałtownie Brooke.

Pochyliła się nad przyjaciółką, próbując spojrzeć jej w oczy. - Urodzisz piękne

dziecko i będziesz wspaniałą matką! Pomyśl tylko o tych dzieciach z ośrodka dla

nieletnich. Pomyśl o nich. Dzieci, których życie rozpada się w proch, a ty

pomagasz im znowu się odnaleźć. Kochasz je, nauczasz. Sama widziałam, jak

wspaniale sobie z nimi radzisz. I tak samo będzie z twoim dzieckiem. Twoim
dziec

kiem. Z tym, dla którego teraz tak ciężko pracujesz - przerwała na chwilę,

czując, jak do oczu napływają jej łzy. Przełknęła ślinę. - Wszystko będzie w

porządku, Jazz. W porządku...

-

W porządku? - spytała słabo Jazz, patrząc jej w oczy.

-

Nawet lepiej niż w porządku - oświadczył Meade głosem ochrypłym po

wielu godzinach mówienia. Słyszał słowa Brooke, gdy ta z całą żarliwością

przekonywała Jazz o jej powołaniu do macierzyństwa. Intensywność uczuć

brzmiących w jej słowach poruszyła go w sposób, którego nie potrafił

wytłumaczyć.

- Ethan? -

Jazz usiłowała się podnieść,

Meade zbliżył się do łóżka.

-

Już wylądował. Jest w drodze do szpitala. Sądzę, że Amanda zorganizowała

policyjną eskortę, czekającą na niego na lotnisku. Ethan zaraz tu będzie... tak jak i
twoje dziecko.

background image

- Tak jak twoje dziecko -

powtórzyła Brooke.

Drzwi do sali porodowej otworzyły się i wszedł Ethan Wilding w

towarzystwie lekarza i dwóch pielęgniarek.

Jazz, będąc właśnie w szczycie skurczu, wyszlochała imię męża. Brooke

obse

rwowała, jak Ethan Wilding podszedł do żony. Słyszała, jak wymawiał jej

imię - raz, potem drugi i trzeci. Widziała, jak dotykał jej policzka.

I nagl

e zdała sobie sprawę, że dla niej i Meade’a nie było miejsca w tym

pokoju. Już nie. Poczuła, jak silne męskie ramię obejmuje ją. Po chwili podniosła

wzrok i spojrzała w oczy Archimedesa Xaviera 0’Malleya. Wciąż było w nim coś z

rozbójnika morskiego, pomyślała Brooke, przyglądając się wyostrzonym rysom

twarzy. Może grecki bóg? Nie. Emocje, odbijające się w niebieskich oczach
Meade’a

świadczyły, że jest on jak najbardziej człowiekiem.

P

oczuła, jak silniej zacisnął palce wokół jej ramienia. Przytulił ją mocno do

siebie.

- Meade? -

spytała.

-

Nie sądzę, żeby ktokolwiek nas tu jeszcze potrzebował - odparł.






ROZDZIAŁ 3

Dopóki Meade jej tego nie powiedział, Brooke nie zdawała sobie nawet

sprawy, że zaczęła płakać.

-

Wszystko jest w porządku - zapewnił ją cicho, wycierając opuszkiem palca

łzę toczącą się po bladym policzku dziewczyny. Poczuł, że zadrżała pod jego

dotknięciem. W spojrzeniu jej zielonych, zachmurzonych teraz oczu widać było

background image

lekkie zakłopotanie.

- Co... co? -

spytała, jakby nie rozumiejąc, dlaczego ją dotyka. Stali w jasno

oświetlonym i tętniącym życiem korytarzu szpitalnym. Kontrast z atmosferą

panującą na sali porodowej przyprawiał ją o zawrót głowy.

-

Płaczesz, kochana - powiedział Meade, wycierając delikatnie kolejną łzę.

Poczuł pod palcami gładkość jej skóry.

Wypowiedział te pieszczotliwe słowa w tak naturalny sposób, że Brooke

była zaskoczona. Nie rozumiała ich treści. Nagle pojęła ich sens. Uniosła dłoń do
policzka. Rzeczy

wiście płakała. Twarz miała mokrą od łez, z czego nie zdawała

sobie nawet sprawy.

- Przepraszam... -

wyjąkała, mrugając oczami i przełykając ślinę. Otarła łzy i

nieel

egancko pociągnęła nosem. - Nie... nie wiedziałam...

-

Wszystko w porządku, rozumiem.

- Zazwyczaj nie... -

zaczęła, pragnąc się wytłumaczyć. Nie miała zwyczaju

płakać publicznie. - To znaczy, nie mogę... - potarła pięściami oczy, próbując

opanować emocje.

- Wszystko jest... -

odwróciła na chwilę głowę, czując ogromne zmęczenie.

Meade dwoma palcami ujął podbródek Brooke i skierował jej twarz ku

górze. Jego niebieskie oczy miały teraz kolor bezchmurnego, nocnego nieba.

Ujrzała w nich łączące ich w sali porodowej uczucie wspólnoty.

- Rozumiem -

powtórzył ochryple Meade, cofając dłoń. - Wierz mi, Brooke,

naprawdę rozumiem. To, co przeżyliśmy, jest... - przerwał, próbując znaleźć

właściwie słowa na pisanie tego, przez co przeszli. Radosne? Wyczerpujące?
Niezap

omniane? Niepowtarzalne? Każde z tych słów tylko częściowo oddawało

przeżyte chwile, lecz żadne nie było właściwe.

-

To było... niesamowite. - Zdawał sobie sprawę z banalności słów, ale nic

innego nie przychodziło mu na myśl.

Brooke zachichotała.

- Niesamowite -

zgodziła się. - Czuję się jak... jak... sama już nie wiem, jak

się czuję!

-

Ja osobiście czuję, że przydałby mi się dwunastogodzinny sen - Meade

zaśmiał się gardłowo. Chciał objąć Brooke i pocałować, ale nie zrobił tego.

background image

Nie, powiedział w duchu, jeszcze nie. Ale już wkrótce, już niedługo.

- Sen? -

zażartowała Brooke, ocierając po raz ostatni policzki. Łzy na jej

twarzy wyschły. - Czyżbyś był zmęczony?

-

Tylko troszkę - odrzekł Meade, patrząc w stronę drzwi sali porodowej.

Brooke spojrzała w tym samym kierunku. - Wiem, że to, co przeżyliśmy dzisiejszej

nocy, było najłatwiejszą częścią tej całej zabawy.

- To znaczy?

- To taki stary

żart - uśmiechnął się. - Przy porodzie jest tak wiele pracy...

Żart był rzeczywiście stary i wcale nie taki zabawny, lecz Brooke zaczęła się

śmiać. Miała wrażenie, że staje się lekka jak bańka mydlana. Gdyby ktoś jej

powiedział, że szpitalny korytarz został właśnie wypełniony gazem

rozweselającym, uwierzyłaby bez zastrzeżeń.

Uczuła zawrót głowy i prawie straciła równowagę, zataczając się prosto na

wózek z posiłkami. Meade zauważył w porę niebezpieczeństwo i złapał ją, by w

ostatniej chwili zapobiec katastrofie. Niezdarny młody człowiek popychający

metalowy pojazd zdziwił się, co ci dwoje, wyglądający na pacjentów oddziału

psychiatrycznego, robią na położnictwie. Minął ich i poszedł dalej.

Brooke śmiała się z całego zajścia. Chciała podziękować swemu wybawcy,

lecz nie mogła powstrzymać śmiechu. Spojrzawszy na Meade’a, zauważyła, że i on

krztusi się ze śmiechu.

Kiedy wreszci

e uspokoili się, oparli o ścianę korytarza, próbując odzyskać

równowagę.

-

Och... Boże... - Brooke usiłowała odzyskać oddech.

- Tak... -

zgodził się Meade, rozczesując palcami włosy. Przez moment

zastanawiał się, czy taka reakcja mogła być spowodowana niedotlenieniem.

Pamiętał, że już doświadczył podobnego uczucia lekkości. Było to w czasie jego

pierwszej podróży do Meksyku z profesorem Browningiem. Oczywiście zdawał

sobie sprawę z wysokości, na jakiej przebywali. Ale, podobnie jak inni
szesnastoletni c

hłopcy, był w swej naiwności przekonany, że wszelkie fizyczne

słabości dotykają wyłącznie innych, nigdy jego. Niestety, sam przekonał się, jak

bardzo się mylił.

Meade głęboko zaczerpnął powietrza. Oddychał powoli i czuł puls

powracający stopniowo do normy. W ciągu ostatnich dziesięciu godzin przebyli

background image

daleką drogę. Wszystko zaczęło się od ludzkiego dramatu, aby zakończyć na ataku
hi

sterycznego śmiechu. „Cóż to była za podróż! - pomyślał, zwracając się do

Brooke. -

I cóż za towarzyszka…”

Brooke poczuła na sobie przepełnione czułością spojrzenie Meade’a. Wyraz

jego błękitnych oczu spowodował, że chęć do śmiechu minęła jej bezpowrotnie.

-

Byłaś wspaniała tam, przy Jazz - powiedział niskim głosem Meade.

- Ja? -

policzki dziewczyny zarumieniły się. Starając się choć trochę

opanować, potrząsnęła głową. Przy tym ruchu włosy uwolniły się z

przytrzymujących je spinek, a na czoło opadł jeden kosmyk. Odgarnęła go
niecierpliwie. - Nie, to b

yłeś wspaniały! Sposób, w jaki pomagałeś Jazz.

Znajdo

wałeś odpowiednie słowa, aby dodać jej otuchy. To było tak… tak… to

znaczy, to co zrobiłeś...

Meade uciszył tę niezbyt składną, choć przepełnioną uczuciem wypowiedź,

przykładając dwa palce do ust dziewczyny.

-

To, co my zrobiliśmy - poprawił. - Byliśmy tam oboje, Brooke, razem.

D

otyk jego palców był przelotny jak muśnięcie. W innym miejscu i o innym

czasie być może obawiałaby się emocji, które w niej wzbudzał. Ale tutaj, teraz, po
tym wszystkim co razem

przeszli, upajała się swymi odczuciami. Wydawało się jej,

że wszelkie obietnice mogą się spełnić z tym właśnie mężczyzną.

- Razem -

powtórzyła, wymawiając to słowo tak, jakby rozkoszowała się

jego brzmieniem. -

Stworzyliśmy niezły zespół, prawda? - ponownie przeczesała

włosy.

-

Stworzyliśmy wspaniały zespół - uśmiechnął się Meade.

-

Niech będzie - zgodziła się. - Wspaniały zespół. - Przerwała i zamyśliła się.

Przypomniał jej się moment, gdy Ethan Wilding wszedł do sali porodowej i

podszedł do Jazz. Ethan i Jazz wyrażali to, o czym Brooke zawsze marzyła, czego

pragnęła.

- Brooke? - sp

ytał Meade, widząc smutek na twarzy dziewczyny. - Co się

dzieje?

-

Myślałam o Ethanie i Jazz - westchnęła. - Tak się cieszę, że zdążył. Kiedy

wszedł do sali porodowej... sposób, w jaki patrzył... to było... było... - głos jej się

urwał. Pewnych rzeczy nie sposób wyrazić.

background image

-

Wiem, widziałem. Mieć możliwość towarzyszenia ukochanej kobiecie w

chwili, gdy tą rodzi nowe życie, któremu się dało początek... - potrząsnął w

zachwycie głową. - To musi być najwspanialsze uczucie na świecie.

Brooke usłyszała w jego głosie tęsknotę, prawie zazdrość. Aż za dobrze

rozumiała to pragnienie, które Meade w tak oczywisty sposób odczuwał. Spojrzała

w bok, czując napływające do oczu łzy. Odrzuciła głowę do tyłu i przymknęła

oczy. Nie będzie znowu płakać.

-

Zmęczona? spytał Meade, wpatrując się w jej profil. Smutek widoczny na

twarzy dziewczyny sprawił mu ból.

Brooke spróbowała wziąć się w garść. Otworzyła oczy i napotkała pytające

spojrzenie Meade’a.

-

Trochę - przyznała.

-

A więc, może powinniśmy znów pomyśleć o powrocie do domu?

- Znów? -

zaczęła, nieco zaskoczona. Wreszcie zrozumiała, co miał na myśli.

Nim znaleźli Jazz, wybierali się przecież do domu. - Tak, chyba tak - zaskoczyło ją

uczucie niechęci, jakie brzmiała w jej słowach.

Meade spojrzał na zielone, sterylne niegdyś ubranie. Bawełniany materiał

był niemiłosiernie wygnieciony. Bluza z krótkim rękawem nosiła ślady potu.

-

Jak sądzisz, gdzie mogą być nasze rzeczy? - spytał.

-

Może w pokoju pielęgniarek - odpowiedziała powoli Brooke. - Ale nie

jestem… -

nagle uświadomiła sobie powód swojej niechęci. Położyła dłoń na

ramieniu Meade’a. -

Czy koniecznie chcesz wracać do domu? - spytała.

Meade milczał, zaskoczony uściskiem drobnych palców.

- A ty? -

odezwał się wreszcie.

- Nie -

odparła Brooke. - Nie, nie chcę. Jeszcze nie teraz. Chcę poczekać na

urodzenie dziecka. Czy to…

czy to nie wydaje ci się grupie?

Meade powoli uśmiechnął się. Przykrył dłoń Brooke swoją ręką i uścisnął

lekko.

-

Nie, to wcale nie jest głupie - powiedział szczerze. - Może znajdziemy

jakieś spokojne miejsce, żeby poczekać?

Żadne z nich nie miało ochoty siedzieć w pokoju dla przyszłych ojców. W

background image

końcu znaleźli brązową kanapę w małej niszy w pobliżu pokoju pielęgniarek.

Kanapa była brzydka i niewygodna, lecz Brooke to nie przeszkadzało. Była
sz

częśliwa, mogąc wreszcie gdzieś usiąść, i nawet nie zwróciła uwagi na to, że

siedzenie ugięło się pod nią jak stary zużyty hamak.

- Ach... -

jęknęła, opierając się.

Meade usiadł obok. Poczuł nagle, że zapada się głęboko, i z kanapy wydobył

się dźwięk przypominający ludzkie westchnienie. Miejsce nie było zbyt wygodne,
ale nie zwra

cał na to uwagi.

Meade usiadł wygodniej i wyciągnął nogi.

- Och, nie! -

zawołała nagle Brooke. Wyprostowała się, a w oczach widać

było przerażenie. - O, mój Boże!

-

Co się stało?

-

Jak mogłam zapomnieć! Powinnam przecież być w pracy. Pan Quincy

będzie się zastanawiał...

-

Nie, nie będzie - przerwał jej Meade. - Kiedy po raz ostatni wychodziłem z

sali porodowej, żeby sprawdzić co z Ethanem, zadzwoniłem przy okazji do

Daniela. Wyszedł z przyjęcia wcześniej, więc pomyślałem sobie, że warto go o

wszystkim zawiadomić. Prosił, żeby ci przekazać, że masz dziś wolny dzień.

- Och... -

chwilę trwało, zanim sens tych słów dotarł do dziewczyny. -

Dziękuję.

-

Proszę bardzo - dłonią masował mięśnie karku, pragnąc pozbyć się

nieznośnego uczucia napięcia.

-

Nie sądzisz, że powinniśmy zadzwonić do Amandy Wilding?

- To nie jest potrzebne -

odparł sucho Meade. - Jedna z pielęgniarek

powiedziała mi, że sam ordynator jest w starym kontakcie ze starszą panią.

- Niesamowite -

Brooke uniosła brwi.

-

Można się było tego spodziewać, biorąc pod uwagę fakt, że najnowsze

skrzydło szpitala nosić będzie imię Wildingów.

- To prawda -

przyznała Brooke.

Wokół panował spokój. Wszędzie były porozrzucane kubki po kawie i

popielniczka

pełna niedopałków, pozostałość po innych oczekujących, ale

background image

przynajmniej nikt się obok nie kręcił.

-

Jak sądzisz, długo jeszcze? - spytała Meade’a.

- Co? Zanim Jazz urodzi?

- Tak.

- Hmm... -

Meade potarł brodę. Świeży zarost, jak papier ścierny, podrażnił

jego palce. -

No cóż, w tej materii nie jestem specjalistą, ale wyglądało mi na to, że

gdy Ethan przyjechał, zaczynały się właśnie skurcze parte. Podobno jest to

najgorszy moment porodu, ale nie trwa zbyt długo. Więc... może jeszcze godzina

do półtorej, biorąc pod uwagę, że to pierwsza ciąża...

-

Jak na kogoś, kto nie jest specjalistą, dużo wiesz - skomentowała Brooke.

- To osmoza -

wzruszył ramionami Meade.

- Co?

-

Moje siostry, Kathleen i Mary Margaret mają razem pięcioro dzieci.

Nasłuchałem się już dosyć rozmów o porodach.

- Aha -

sądząc po jego postępowaniu z Jazz, wiele się nauczył z tych

opowieści.

-

A poza tym, mam pewne doświadczenie w położnictwie. Dokładnie dwa

tygodnie po moich dziewiętnastych urodzinach byłem świadkiem porodu. -

Skrzywił się, ujawniając, że pozostawiło to w nim raczej mieszane uczucia.

-

Naprawdę? - kolejne doświadczenie Archimedesa 0’Malleya, o którym nie

wiedziała. - Jak to było?

-

W małej wiosce panamskiej, położonej tuż nad brzegiem rzeki.

Uczestniczyłem w wyprawie profesora Browninga na przełęcz Darien, jakieś
kilkaset mil przez lasy podzwro

tnikowe i bagna w północno-wschodniej części

kraju. Trud

no nazwać to miejsce rajem na ziemi. W każdym bądź razie,

siedzieliśmy wszyscy w kantynie i odgadywaliśmy skład gulaszu, który podano na

kolację. I wówczas do chaty przyszła Indianka z plemienia Kuna. Trzymała się za
brzuch

i jęcząc upadła na podłogę. Właściciel chciał ją od razu wyrzucić, ale

profesor powstr

zymał go i dał mu pieniądze. Następnie powiadomił nas chłodno, że

w po

bliżu nie ma żadnego lekarza, a kobieta właśnie rodzi, więc my będziemy

musieli jej pomóc.

-

I co... zrobiliście to?

background image

- Hm... nasze zadanie

sprowadzało się głównie do nieprzeszkadzania naturze.

Dzięki Bogu, kobieta wiedziała, jak powinna postępować. Później okazało się, że

było to jej piąte dziecko. Profesor Browning przeczytał w swoim czasie
wysta

rczająco dużo podręczników medycyny, aby wiedzieć, co się dzieje. Co do

reszty naszej grupy; niejaki pan Macho od ra

zu zemdlał, dwie inne osoby zajęły się

gotowaniem wody natomiast ja…

- Tak? -

zniecierpliwiła się Brooke. - A ty?

-

Cóż, ja pewnie uciekłbym stamtąd od razu, gdyby kobieta nie chwyciła

mnie za rękę i nie trzymała tak mocno, jakby ściskała los z główną wygraną -

wyznał Meade. - Co to był za uścisk! Gdy dziecko przyszło wreszcie na świat,
zac

zerpnęło powietrza i zaczęło wrzeszczeć, jakby ktoś obierał je ze skóry, ja

miałem całkiem pokaźny siniak. I wtedy zrozumiałem, co to znaczy rodzić dziecko.

-

Tak... mogę sobie wyobrazić.

Meade wyprostował się. Kanapa wydała kolejne jęknięcie.

-

A co z tobą?

Przez krótką, przerażającą chwilę Brooke myślała, że pytanie dotyczy jej

odczuć podczas rodzenia dziecka.

-

Co ze mną?

Meade powstrzymał ziewnięcie.

-

Czy kiedykolwiek pomagałaś przy porodzie?

- Och, nie - szybko

zaprzeczyła. - Nigdy.

W brzmieniu jej głosu było coś, co sprawiło, że Meade przyjrzał się jej

uważnie. Przypomniał sobie strach na twarzy dziewczyny, gdy stała w drzwiach
sali porodowej. Naj

widoczniej sprawy związane z porodem sprawiały jej przy-

krość.

- N

igdy bym nie przypuszczał, że robiłaś to pierwszy raz - powiedział

łagodnie, chcąc ukoić jakoś ten ból. - Tak jak już mówiłem, byłaś wspaniała.

Powoli wyczerpali wszystkie obojętne tematy i zamilkli.
Meade prawie spał, gdy poczuł na ramieniu głowę Brooke. Jego ciało

zareagowało gwałtownie. Przez kilka sekund nie pamiętał, gdzie jest i kto jest

obok. Wreszcie odzyskał świadomość.

background image

- Hm... -

zamruczała Brooke, poruszając się lekko.

-

Brooke? zapytał.

Znów się poruszyła. Przytuliła się mocniej, a on poczuł przyspieszone bicie

serca. Mrucząc coś pod nosem, dziewczyna, jak kotka w koszyku, mościła się

wygodniej. Meade poczuł, jak jej piersi musnęły jego ramię.

- Brooke? -

powtórzył.

Była już wtulona w jego ciało. Nieartykułowane dźwięki, które z siebie

wyd

awała, brzmiały jak zaproszenie. Meade ponownie poczuł dotyk jej piersi,

których sutki zaczynały powoli twardnieć. Przechyliła głowę, jej włosy opadły na
je

go szyję i poczuł delikatne łaskotanie w podbródek.

Meade jęknął przez zaciśnięte zęby, zażenowany twardniejącą w spodniach

męskością. Budziło się w nim pożądanie. Brooke wywierała nań taki wpływ, nawet

gdy spała!

- Hm… -

westchnęła dziewczyna, wyraźnie zadowolona z pozycji, w jakiej

wreszcie się ułożyła. Przestała poruszać się niespokojnie.

Meade zmusi

ł się do głębokiego wdechu, poczym powoli wypuścił

powietrze. Następnie dokonał kolejnego głębokiego wdechu i bardzo powoli

wypuścił powietrze. „Myśl o wszystkim, tylko nie o tym, co masz poniżej pasa”,

nakazał sobie.

Po kilku próbach opanowania instynk

tu objął Brooke ramieniem i delikatnie

zmienił jej pozycję na nieco mniej prowokującą. Dziewczyna wydała pomruk,

świadczący o zadowoleniu. Pochyliła głowę, a kosmyk włosów opadł jej na twarz.

Meade ostrożnie ujął pukiel włosów i gładząc go, odsunął z czoła. Spojrzał na

śpiącą Brooke. Policzki jej się zaróżowiły, rozchyliła na moment wargi, ukazując

koniuszek języka. Boże, jaka była piękna, a on tak bardzo jej pożądał. I to nie tylko

fizycznie. Pragnął czegoś więcej niż tylko rozkoszy erotycznej…

Przypomnia

ł sobie muzykę, której zaledwie dwa dni temu słuchał. Muzykę,

która sprawiła, że Brooke przyszła do niego. „Melodie na czas kochania”

poinformował go muzyk, od którego dostał tę kasetę. „Melodie na czas kochania”.
A nap

rawdę muzyka towarzysząca miłości i ceremonii zawarcia małżeństwa.

Meade przymknął oczy. Miłość? Małżeństwo?
Pomyślał o tym, co łączyło Sebastiana i Gabrielle Browning. O tym, co

wciąż trwało między jego rodzicami. Miłość... małżeństwo… dzieci?

background image

Pomyślał o Ethanie i Jazz Wilding.
Otworzył oczy i po raz kolejny spojrzał na Brooke. Parzył tak na nią, dopóki

nie zmorzył go sen.

Meade ocknął się na dźwięk chrząknięcia. Gdy otworzył oczy, stał przed nim

radośnie uśmiechnięty Ethan Wilding.

- Ethan! -

wykrzyknął Meade.

Czy to trzęsienie ziemi?” - pomyślała Brooke, zastanawiając się, dlaczego

tak cudownie ciepła i wygodna poduszki pod policzkiem porusza się nagle.

Dziewczyna otworzyła oczy. Świadomość miejsca, gdzie się znajduje, otrzeźwiła ją
jak zimny prysznic.

- Meade, co...? -

zaczęła, próbując usiąść. Włosy opadły jej na oczy.

Odgarnęła je i wtedy dostrzegła trzecią osobę.

- Ethan!

-

Tak się rzeczywiście nazywam - z grymasem na twarzy przyznał Ethan.

Brooke widziała go takim po raz pierwszy. Pomimo rozczochranych włosów

zachował swą bostońską elegancję.

Meade wstał, lecz w jego ruchach nie było zwykłego, kociego wdzięku.

- Co z Jazz? -

spytał.

-

Matka i syn czują się doskonale - padła dumna odpowiedź.

- Jazz... Jazz ma syna? -

spytała Brooke, poprawiając niezgrabnie ubranie. I

ona także wstała z kanapy. W innej sytuacji byłaby zażenowana, że ktoś widział ją

śpiącą w ramionach mężczyzny, którego znała zaledwie od dwóch dni. Jednak

wobec nowiny o narodzinach syna Ethana nie miało to żadnego znaczenia.

-

Siedem funtów i sześć uncji - brzmiała odpowiedź. - Rude włosy jak u

matki. Wygląda, jakby ktoś posmarował mu głowę marmoladą.

- Moje gratulacje -

ciepło powiedział Meade, wyciągając rękę.

-

Dziękuję - odparł Ethan, potrząsając dłonią Meade’a. - Nie tylko za

serdeczne słowa… - zwrócił się do Brooke. - Tobie też dziękuję.

-

Tak się cieszę - odparła serdecznie.

-

Miło mi to słyszeć - Ethan przerwał na moment, patrząc to na Brooke, to na

background image

Meade’a. -

To, co oboje zrobiliście dla Jazz... - zaczął powoli, usiłując znaleźć

właściwe słowa. - To było... sam nie wiem, jak to wyrazić.

-

Nie musisz wygłaszać przemówień, Ethan - przerwał mu Meade. Spojrzał

na Brooke. -

Cieszymy się, że mogliśmy choć trochę pomóc.

- Jasne -

zgodziła się. Napotkała spojrzenie Meade’a i uśmiechnęła się. -

Tak, bardzo się cieszymy.

Nastąpiła chwila ciszy. Wszelkie słowa wydawały się zbędne. Wreszcie

Meade ziewnął szeroko. Po chwili Brooke uczyniła to samo.

-

Długa noc? - spytał z lekką ironią Ethan.

-

Można by tak powiedzieć - zaśmiał się Meade. Następnie otoczył

ramieniem Brooke. -

Czy istnieje możliwość zobaczenia młodej matki?

- Niestety -

z żąłem pokręcił głową Ethan. - Śpi. Dla niej była to też długa

noc.

- A co z dzieckiem? -

spytała Brooke, zakrywając dłonią usta przy kolejnym

ziewnięciu. Bezwiednie oparła głowę na ramieniu Meade’a.

-

Jest razem z Jazz. Gdy wychodziłem, spał jak kamień.

-

Cóż, w tej sytuacji będziemy musieli wrócić tu później - odparł

filozoficznie Meade. -

Wybraliście już imię?

-

Obrady trwają - zażartował Ethan. Po chwili spoważniał. - Słuchajcie, musi

przecież być coś, co mógłbym dla was zrobić. Proszę. Cokolwiek.

Brooke i Meade wymienili spojrzenia.

-

Napiłabym się kawy - powiedziała dziewczyna.

-

I mógłbyś pomóc nam w odnalezieniu ubrań - dodała.

-

Przydałby się też jakiś samochód. Szofer Amandy przywiózł nas tutaj, ale

już dawno odjechał.

- Kawa, ubrania, samochód -

powtórzył Ethan. - Myślę, że da się załatwić.

background image

Godzinę później Brooke Livingstone stała u stóp schodów holu domu

Archimedesa Xaviera O’Malleya. Dziewczyna

spojrzała na swego gospodarza z

sennym uśmiechem.

-

Nie rozumiem, dlaczego powiedziałeś Ethanowi, że nie ma potrzeby

nadania ich synowi naszych imion - powiedz

iała. - Sądzę, że Livingstone

Archimedes Wilding brzmi niezwykle wytwornie.

- Ale nie tak, jak Archimedes Livingstone - odpa

rł. Pomieszczenie skąpane

by

ło w południowym słońcu. Promienie przenikały przez włosy Brooke, oświetlały

i pieściły jej twarz. - W każdym bądź razie, biedne dziecko dopiero w szkole

średniej może nauczyłoby się poprawnie wymawiać swoje imię i nazwisko.

-

Cóż, coś w tym jest. - Brooke oparła się o pięknie rzeźbioną poręcz. Bawiła

się sznurem pereł na szyi. Wiedziała, że powinna iść już do siebie, ale wciąż nie

mogła się zdecydować. Jeszcze nie.

Coś się z nią działo. Nie. Coś zaczęło się od tej muzyki.

I w

tedy zrobiła to, na co miała ochotę od chwili, gdy ujrzała Meade’a po raz

pierwszy. Podniosła rękę i dotknęła jego twarzy. Przesunęła czubkami palców

wzdłuż silnie zarysowanej linii policzka i brody, poznając dotykiem kości szczęki i

napiętą skórę twarzy. Zobaczyła, jak oczy mężczyzny ciemnieją i wyrażają
oczekiwanie.

Meade chwycił rękę dziewczyny. Pochylił głowę i dotknął wargami wnętrza

jej delikatnej dłoni. Czuł, że Brooke wstrzymała oddech.

- Dlaczego? -

szepnęła. Nie była pewna, czy oznacza to odpowiedź na

pytanie „Dlaczego ja?” czy „Dlaczego ty?” czy może „Dlaczego teraz?”.

- Nie wiem -

niemal ostro odpowiedział Meade, po czym wziął ją w ramiona.

Wyczuł jej krótkie wahanie, po czym przytuliła się do niego całym ciałem.

Zanim jednak zdążył spytać o cokolwiek, dziewczyna wspięła się na palce i

przywarła do jego ust. Meade pochylił lekko głowę i objął jej wargi swoimi.

Przesunął rękę wzdłuż ciała, jakby badając miękkość tkaniny, aż znalazł miejsce,

gdzie kończył się żółty materiał sukienki, odsłaniając delikatną skórę. Zanurzył

palce we włosach Brooke.

background image

Ogarnęło ją nieodparte pożądanie. Nieświadomie poruszyła biodrami.

Usłyszała jęk Meade’a.

Zdawała sobie sprawę z tego, co zrobiła. I z tego, na co miała ochotę. Na

myśl o tym zadrżała.

Nie może... nie może... nie może.
Meade czubkiem języka pieścił wargi. Był zaskoczony, gdy dziewczyna nie

odpowiedziała na jego pieszczoty.

Nie mogła... czy mogła...
Jeśli nic nie zrobi, będzie rozczarowany. Lecz jeśli zrobi... Wciąż pamiętała

złośliwą odpowiedź Petera napytanie, dlaczego ją zdradził.

„D

laczego? Naprawdę chcesz wiedzieć dlaczego? Bo jestem mężczyzną, a ty

nie możesz mi dać tego, czego potrzebuję! Nie potrafisz dać mi syna i nie potrafisz

dać mi satysfakcji w łóżku! Jesteś nie tylko bezpłodna, ale także oziębła!”

Obawa kolejnej kompromitacji powstrzymała ją przed oddaniem się

pożądaniu. Poniżenie i ból wyniesione z małżeństwa okazały się silniejsze. Nie

mogła.

Dziewczyna zamarła i zaczęła odsuwać się od Meade’a. Chciał ją zatrzymać,

pokonując niewytłumaczalny opór. Wiewał również, że może się to okazać jednym

z największych błędów jego życia.

I wtedy ją puścił i cofnął się o krok. Brooke zagryzła wargi. Splatała i

rozplatała palce. Nie wiedziała, czy została właśnie uwolniona, czy odrzucona.

Zaczęła szukać w twarzy Meade’a złości, a może zrozumienia. Znalazła jedynie

pożądanie i pytania bez odpowiedzi. Wiele, wiele pytań.

- Tak mi przykro, Medea -

zaczęła po chwili. - Ale znam cię zaledwie… to

jest…

to wszystko dzieje się dla mnie zbyt szybko. - Zastygła w oczekiwaniu na

jego reakcję. Pamiętała okrutne słowa Petera, gdy odrzuciła jego awanse.

Meade słyszał rozpacz w jej głosie i widział bezradność w zielonych,

szeroko otwartych oczach

. Bała się. Lecz czego? Jego? Siebie? Ich obojga?

Być może on także czegoś się obawiał. Siebie samego. Jej. Ich obojga.
Meade uśmiechnął się z trudem i pogładził czule policzek dziewczyny.

-

Oboje znamy się tyle samo, kochana. Jeśli więc to wszystko toczy się dla

background image

ciebie zbyt szybko, cóż, wobec tego musimy trochę zwolnić.



ROZDZIAŁ 4

Następny tydzień był najdziwniejszy w życiu Brooke.
Te siedem dni, jeden po drugim, mijały jak w kalejdoskopie. Ciągłe zmiany,

fascynujące wydarzenia. Czasem Brooke miała wrażenie, że zaczyna już rozumieć
to wszystko i wtedy p

rzychodził moment, w którym cały świat wydawał się inny.

W tygodniu widywali się z Meade’em dość często w Instytucie. Raz zjedli

razem obiad, dwa razy poszli na kolację. Z jej inicjatywy spędzili sobotnie

popołudnie na zwiedzaniu szkółki drzew. Ich wzajemny stosunek przypominał
przyja

źń a nie romans. Brooke była zadowolona z towarzystwa Meade’a. Nie

zgadzali się w wielu sprawach, ale znacznie więcej ich łączyło. Mieli podobne

poczucie humoru i z łatwością znajdowali okazję do śmiechu.

Cały czas czuła jednak nastrój oczekiwania. Przypadkowe muśnięcie palców

powodo

wało przyspieszone bicie serca. Krótkie spotkanie ich oczu, a serce

zaczynało łomotać.

Pod koniec tygodnia, gdy Brooke wróciła po pracy do domu, zastała

Archimedesa Xaviera O’Malleya w swej sypialni.

Już wchodząc po schodach, słyszała głosy dobiegające z otwartych drzwi jej

background image

mieszkania. Poczuła dziwne, drobne mrowienie, gdy rozpoznała jeden z głosów.
Drugiego nie z

nała. Należał do starszego człowieka i można było w nim słyszeć

siady akcentu irlandzkiego.

- …n

ie próbuję ci narzucać sposobu postępowania - niecierpliwie mówił

drugi głos. - Bóg jeden wie, że zarówno twoja matka, jak i ja pozwalaliśmy ci

zawsze postępować według własnej woli. Nawet gdy oznaczało to wyjazd do

miejsc, których nie byliśmy w stanie znaleźć na mapie! Ale przez cały ten czas

pragniemy, abyś się ustatkował, chłopcze. Twoja matka i ja nie stajemy się…

- …

młodsi - dopowiedział Meade. Brooke miała wrażenie, że w jego głosie

słychać zarówno miłość, jak i rozdrażnienie. - Wiem. W ciągu całej naszej
rozmowy przynaj

mniej sześciokrotnie udało ci się wspomnieć o emeryturze i

zniżkach dla rencistów. Ale muszę ci coś powiedzieć, ojcze. To, co mówisz, byłoby

znacznie bardziej wiarygodne, gdybyś nie wspomniał o tym, że mama zdecydowała

się na ćwiczenia aerobiku i karate, a ty zastanawiasz się nad kupnem motocykla.

-

Do diabła! - przekleństwu towarzyszyło parsknięcie. - Zgoda. A więc ani

twoja matka, ani ja nie jesteśmy jeszcze gotowi na przeniesienie się do

miejscowości dla emerytów na Florydzie. To jednak nie zmienia faktu, że

powinieneś już mieć rodzinę.

-

Przecież mam.

-

Ale twoją własną!

Brooke doszła już prawie do drzwi prowadzących do sypialni. Czuła się

niezmiernie skrępowana po usłyszeniu ostatniej kwestii. Zawahała się, ale

przypominając sobie, że to przecież jej mieszkanie, weszła do środka.

Ujrzała Meade’a i krzepko wyglądającego starszego pana, naprawiających

klimatyzację. Nie mogła się zorientować, czy właśnie rozbierali urządzenie, czy też
montowali je z powrotem. Ale pracowali tak

fachowo, że nie ulegało wątpliwości,

że wiedzą doskonale, co robią.

Meade ubrany był tylko w sprane dżinsy. Popołudniowe słońce wpadające

przez okno uwydatniało muskulaturę jego ciała. Czarno-czerwony tatuaż na lewym

ramieniu sprawiał rudziej niesamowite wrażenie.

-

Nadejdzie taki dzień - mówił spokojnie Meade, sięgając po śrubokręt. - Są

rzecz

y, których nie należy przyspieszać. Potrzebuję trochę czasu, żeby…

-

Trochę czasu, na brązową spluwaczkę ciotki Boonie! Chcę mieć wnuki! -

padła zdecydowana odpowiedź. - Podaj mi ten sworzeń, dobrze? Dziękuję. Jeszcze

background image

kilka minut, a to u

rządzenie zacznie znów działać.

-

Masz już pięcioro wnucząt.

-

Tak, i gorąco kocham każde z nich. A zwłaszcza tego ośmioletniego

łobuza, Kevina. Ale oni noszą nazwiska Morelli i Cunningham. Nie O’Malley.

Mężczyzna chce, aby jego nazwisko trwało nawet po jego śmierci.

-

Cóż, jeśli o to chodzi... - Meade przerwał nagle, jakby wyczuwając

obecność Brooke. Spojrzał przez ramię i wstał. - Brooke! - powitał ją uśmiechem.

-

Dzień dobry - odparła, powstrzymując chęć poprawienia włosów. -

Naprawiacie mój klimatyzator?

-

Pamiętasz, kiedy rano poprosiłaś mnie o adres jakiegoś warsztatu,

odpowiedziałem, że przyprowadzę kogoś, kto się tym zajmie.

- Ach tak. -

Rano, wychodząc do pracy, wpadła na Meade’a, który wracał

właśnie z długiego i intensywnego biegu. Widok jego oblanego potem ciała

przypominał o zepsutej klimatyzacji… i o wielu jeszcze innych rzeczach. - Ale nie

sądziłam, że to właśnie ty zechcesz…

-

Zrób to sam, a będzie dobrze zrobione - powiedział starszy pan, wstając i

wycie

rając ręce w spodnie. - Ponieważ ja się za to zabrałem, będzie zrobione

dobrze, a w dodatki za darmo. Jestem Fr

ancis O’Malley, ojciec młodego

O’Malley’a.

-

Miło mi pana poznać, panie O’Malley - uprzejmie odpowiedziała Brooke.

Mężczyźni nie byli do siebie podobni. Francis O’Malley był o dobrych kilka cali

niższy od syna, lecz zbudowany solidnie jak dąb. Miał krótkie, stalowosiwe włosy,

które kiedyś musiały być rude. Jego ciemne, szaro-granatowe oczy patrzyły na nią

uważnie. Brooke wyciągnęła rękę.

-

Jestem Brooke Livingstone, lokatorka pańskiego syna.

-

Cieszę się, że panią poznałem - odparł ojciec Meade’ a, obejmując jej palce

tak delikatnie, jakby były zrobione z kruchej, chińskiej porcelany. - Proszę się nie

obawiać, wiemy co robimy. Mam wieloletnie doświadczenie w pracy elektryka.

- Tak, wiem -

przytaknęła Brooke. - Meade mi wspominał.

- Aha - Francis O

’Malley uniósł brwi z widocznym zadowoleniem. - A więc

rozmawialiście już o rodzicach? To dobrze. Proszę mi teraz powiedzieć parę słów o
sobie.

background image

- Meade -

powiedziała stanowczo Brooke - naprawdę nie miałam nic przeciw

tym wszystkim pytaniom twojego ojca. Wierz mi.

-

Cieszę się, że przynajmniej jedno z nas nie miało nic przeciw temu -

odpowiedział Meade, wypijając duży łyk piwa. Była już prawie ósma trzydzieści.

Siedzieli w pobliskiej pizzerii. Byli już tu tego wieczoru, gdy urodziło się dziecko
Jazz i Ethana. - Sherlock Holmes w najgorszym wykonaniu.

-

Jest naprawdę czarujący - zaprzeczyła Brooke. Nie chodziło tylko o

poprawienie samopoczucia Meade’a, my

ślała tak naprawdę. Wprawdzie Francis

O

’Malley był jednym z najbardziej ciekawskich mężczyzn, jakich kiedykolwiek

spotkała, lecz przy tym był tak sympatyczny i życzliwy wobec niej, że nie czuła się

urażona jego dociekliwością. Prawdę mówiąc, ku jej zaskoczeniu, pytania te nawet

jej schlebiały.

-

Czarujący? Wobec tego, przesłuchanie przez hiszpańską inkwizycję to dla

ciebie przyjemny sposób na spędzenie popołudnia?

- Meade!

Westchnął i odkroił kawałek pizzy.

- Przepraszam -

powiedział. - Kocham mojego ojca. To jeden z najbardziej

życzliwych i wielkodusznych ludzi, jakich znam. Ale czasami - Boże! Są chwile,
kiedy zarówno on,

jak i moja matka wydają się opętani jedną ideą.

-

Masz na myśli ponaglenia co do ożenku i założenia rodziny, tak?

-

A więc się zorientowałaś?

- P

rawdę mówiąc, usłyszałam część waszej rozmowy, gdy wchodziłam po

schodach -

przyznała Brooke, podnosząc do ust kawałek pizzy.

Twarz Meade’a stała się na moment skupiona, jakby usiłował przypomnieć

sobie o

czym dokładnie rozmawiali z ojcem zanim zorientował się, że Brooke stoi

w drzwiach.

background image

-

Cóż, jest niezwykle bezpośredni, gdy rozmawiamy sami - powiedział i

wypił kolejny łyk piwa.

- Czy ty... -

zaczęła i przerwała. Nie. To było zbyt osobiste pytanie.

Meade o

dstawił swój kufel i spojrzał na nią uważnie.

- Zapytaj -

poprosił cicho. - Cokolwiek to jest. Zapytaj.

Potrz

ąsnęła głową.

- To nie moja sprawa.

-

Skąd ta pewność?

-

Skąd? Po prostu wiem i tyle! - spuściła wzrok i zaczęła wpatrywać się w

swoją pizzę.

Meade

pochylił się i ujął jej podbródek, zmuszając do podniesienia głowy.

-

Posłuchaj. Tydzień temu powiedziałaś, że nie znasz mnie zbyt dobrze.

-

To niezupełnie tak - Brooke poczuła, że się rumieni.

-

Ale ja to tak odczytałem. Uwierz mi, rozumiem. Coś wydarzyło się między

nami wtedy, gdy rodziła Jazz. Do diabła, bądźmy uczciwi. Doznaliśmy czegoś

cudownego już wtedy, gdy otworzyłem drzwi wtorkowej nocy i zobaczyliśmy się

po raz pierwszy. Nie wiem, co to było. Nie umiem tego wyjaśnić. Czuję to zawsze,
gdy patrz

ę na ciebie, dotykam cię, a nawet wtedy, gdy myślę o tobie...

- Meade -

napięcie w jego głosie powodowało, że zaczęła drżeć. Nawet

gdyby chciała, nie mogłaby wstać.

- I tak samo jest

z tobą… prawda? - było to raczej żądanie potwierdzenia, niż

pytanie.

B

rooke nie odpowiedziała.

- Prawda? -

poczuła silniejszy uścisk palców, którymi trzymał jej podbródek.

Zdała sobie sprawę, że nie przestanie pytać, dopóki nie uzyska odpowiedzi.

Brooke przesunęła końcem języka po wargach.

- Tak -

przyznała po chwili. - Ale... to wciąż dzieje się zbyt szybko, Meade.

Tak mi przykro.

Meade przyglądał się jej w napięciu, jakby próbując rozwiązać wyjątkowo

background image

skomplikowaną zagadkę. Przesunął delikatnie palcami wzdłuż jej szyi.

-

Brooke, nigdy nie bój się prawdy - powiedział.

-

A więc o co chciałaś spytać? - to pytanie padło ponownie, gdy wracali już

do domu.

-

O co chciałam spytać? - powtórzyła zaskoczona Brooke.

- O to, co

jak mówiłaś, nie jest twoją sprawą. Tam, w pizzerii.

- Och. O to -

Brooke kopnęła kamyk leżący na chodniku i wsłuchiwała się w

odgłos, jaki wydawał, tocząc się przeć nimi.

- Tak. O to -

potwierdził. Jej powściągliwość budziła zainteresowanie i

irytację jednocześnie. - O co chciałaś zapytać?

Brooke zwróciła głowę w jego stronę i na twarz opadł jej kosmyk włosów.

Odgarnęła go niecierpliwie.

-

Jesteś niezwykle wytrwały - zauważyła.

-

Określenie „uparciuch” jest bardziej na miejscu. Faktycznie jestem uparty.

W czasie ostatniego tygodnia Meade zauważył, że Brooke unika odpowiedzi

na bardziej osobiste pytania

. Nie wynikało to ze skromności. Brooke miała swe

tajemnice. Meade gotó

w był założyć się o swój doktorat i etat wykładowcy na

u

niwersytecie, że prawie wszystkie wiązały się z jej małżeństwem.

Coś więcej niż pożądanie, irytował się, gdy przypominał sobie ich

pocałunek. Brooke wyzwoliła się wówczas z jego ramion, cała drżąca z
oczekiwania... i oporu. Jej twarz wyra

żała zaskoczenie, smutek i pragnienie. Była

jak płomień, drgający na skutek gorąca i pokusy. Ale przy pocałunku prawie w

ogóle nie rozwierała warg.

background image

- Meade? -

Dźwięk głosu Brooke wyrwał go z zamyślenia. Zdał sobie

sprawę, że zatrzymali się. Meade zaczerpnął powietrza i próbował zebrać myśli.

Wcisnął ręce do kieszeni dżinsów. Spojrzał na Brooke. Dziewczyna przyglądała
mu

się z niepokojem. Poczuł chęć ukojenia tego lęku i wygładzenia zmarszczek

wywołanych wewnętrznym napięciem.

- Lepiej zadaj wreszcie to pytanie, Brooke -

powiedział, usiłując nadać

swemu głosowi swobodne brzmienie. - Jeśli tego nie zrobisz, całą pozostałą część

nocy spędzę na zgadywaniu. Jestem pewien, że to, co wymyślę, będzie znacznie

gorsze, niż to, o co chcesz zapytać.

Zamrugała oczami i westchnęła.

-

W porządku - odpowiedziała. - Chciałam… chciałam tylko wiedzieć, czy

myślałbyś o założeniu rodziny i posiadaniu dzieci, gdyby twoi rodzice tak na to nie
nalegali.

- Och -

uniósł brwi.

-

Mówiłam, że to nie moja sprawa!

- Nie, nie -

zaprzeczył. Chciał jej powiedzieć, że jeśli o niego chodzi,

wszystko, co chciałaby o nim wiedzieć, to jej sprawa. Ale powstrzymał się. - To
tylko dlatego,

że od pewnego czasu... - zaśmiał się gorzko. - Moja matka zwykle

zadaje mi tego typu pytanie.

-

Nie musisz odpowiadać…

- Wiem,

że nie muszę - zapewnił ją. - Chcę. Myślę, że to presja rodziny

powoduje, że nie spieszę się tak z narzeczeństwem. Oczywiście, oni pragną

wyłącznie mojego dobra. Ale… - wzruszył ramionami.

-

Ale to wciąż jest presja - dokończyła Brooke, niemalże do siebie.

-

Dokładnie tak - zgodził się Meade.

Po chwili podjął temat.

-

Ale, prawdę mówiąc, gdybym rzeczywiście pragnął się ożenić, zrobiłbym

to bez względu na rodziców. Nie, to, że wciąż jestem samotny jest w głównej

mierze spowodowane pracą, a także… cóż, chyba można by to nazwać zbyt
wygórowanymi wymaganiami.

- Zbyt wygórowanymi…?

background image

- Hm -

przytaknął. Jeszcze nigdy nie wypowiedział tego głośno, lecz tkwiło

to gdzieś w podświadomości, od kiedy przyglądał się Brooke, śpiącej w jego
ramionach wtedy, w szpitalu. -

Wiele osób, które znam, twierdzi, że znają tylko

nieszczęśliwe małżeństwa. Czytają statystyki mówiące o ilości rozwodów i
dochod

zą do wniosku, że i tak nie mają szans. Mówią: „Po co zawracać sobie

głowę?” Ale większość małżeństw, które ja znam, jest naprawdę udanych. Gdy

patrzę na moich rodziców, na to, co było między profesorem a Gabrielle. Na moje

siostry i ich mężów…

- Na Ethana i Jazz -

cicho dopowiedziała Brooke.

- Na Ethana i Jazz -

powtórzył. - W każdym bądź razie, nie mam zamiaru

ograniczać się do minimum w pożyciu męża i żony. To takie proste. Czy też tak
skomplikowane, za

leży, jak na to spojrzeć.

Rozmowa urwała się. Dalej spacerowali. Meade spojrzał przelotnie na

Brooke. Wydawała się zamyślona.

- A jaka jest twoja rodzina? -

spytał z ciekawością.

Rozmawiali ze sobą wielokrotnie w ciągu ubiegłego tygodnia, lecz znał

bardzo mało szczegółów z jej życia. On sam mówił o sobie wiele, nawet nie

pytany, mając nadzieję, że spowoduje to jej otwarcie się. Nie okazało się to zbyt
skuteczne.

B

rooke zamrugała. Zawahała się na moment i Meade spostrzegł, jak jeden

kącik jej ust unosi się nieznacznie.

-

Czyżbyś nie słuchał, jak odpowiadałam napytania twojego ojca? - spytała

niewinnie.

- Co?… ach!

-

Cofnęliśmy się daleko w przeszłość, aż do moich przodków, którzy

przypłynęli do Ameryki na „Mayflower” - żartowała z niego.

-

Tak, no cóż - zaśmiał się Meade. - W porządku. Przyznaję, że nie

słuchałem zbyt uważnie. Byłem zajęty zastanawianiem się nad tym, jak zmusić
ojca do milczenia i wypro

sić go za drzwi tak, aby go nie urazić.

-

To było niewykonalne - zaśmiała się Brooke.

-

W końcu też zdałem sobie z tego sprawę. Dlatego powiedziałem mu o tym

później, i że powinien wracać na kolację. W każdą środę matka przygotowuje

background image

mussakę i staje się niezwykle rozdrażniona, gdy nie może jej podać na stół
punk

tualnie o wpół do siódmej. A wracając do twojej rodziny…?

-

Cóż, chyba wspominałam ci, że mam jedną siostrę. Ojciec pracuje w

ubezpieczeniach. Myśli o przejściu na emeryturę, ale jak na razie nic w tej sprawie
nie robi. Matka gra w

golfa i udziela się w organizacjach charytatywnych. Oni są

bardzo mili. I dobrzy.

-

Czy oni... namawiali cię do małżeństwa?

P

rzez moment nie był pewien, czy Brooke zdecyduje się na odpowiedź.

Wreszcie potrząsnęła głową.

-

Nie. Sama to zrobiłam.

- Nie rozumiem?

-

Nigdy nie zależało mi na karierze. Och, w szkole szło mi całkiem nieźle i

podobała mi się moja praca. Ale zawsze, nawet gdy byłam dzieckiem, pragnęłam

wyjść za mąż… mieć dzieci. Niestety… - jej głos załamał się - niestety, nie zawsze

można dostać to, czego się pragnie.

-

A twój mąż - to znaczy, twój były mąż - Meade zdawał sobie sprawę z

tego, że wkracza na niebezpieczny teren, ale musiał podjąć ryzyko.

Brooke spojrzała pod nogi. Blond włosy opadły jej na ramiona i zasłoniły

twarz. Meade z trudem opanował pokusę odgarnięcia ich i zobaczenia, jakie

uczucia chciała ukryć. -„Powoli” - upomniał samego siebie. - „Obiecałeś jej, że nie

będziesz się spieszył”.

-

Peter także nie otrzymał tego, czego pragnął - słowa te wypowiedziała

głosem tak bezbarwnym, jak szkło.

Nawet kładąc się spać, Meade wciąż zastanawiał się nad ostatnim zdaniem

Brooke. Oczywiście mogła mieć na myśli wiele różnych rzeczy, ale gdzieś w głębi

duszy czuł, że istnieje tylko jedno wytłumaczenie sprzeczności, które obserwował

background image

w niej od początku ich znajomości. Meade nie pamiętał już, kiedy po raz pierwszy

usłyszał powiedzenie, że j nie ma zimnych kobiet, lecz tylko nieudolni mężczyźni.

Nie było to istotne. Ważne natomiast było, że uważał to sformułowanie za
niezwykle trafne.

Kobieta, która opiekowała się Jazz z taką czułością, nie była z pewnością

oziębła. Kobieta, która przy pomocy jednego spojrzenia czy przypadkowego

dotknięcia sprawiała. nawet nieświadomie, że krew się w nim burzyła, nie była

oziębła.

Brooke Livingstone była pełna ciepła. Lecz wydawało się, że sama nie zdaje

sobie z tego sprawy.

A co do jej byłego męża…
Meade spostrzegł, że zacisnął dłonie w pięści. Czuł, że Peter Livingstone był

nie tylko nieudolny. Meade czuł, że ten drań był celowo okrutny.


ROZDZIAŁ 5

-

To wprost nie do wiary, ile Jonathan urósł w ciągu dwóch tygodni -

powiedziała Brooke, wchodząc z Jazz do zbudowanej z piaskowca rezydencji
Wiidingów. -

Wydawał się tak drobny tam, w szpitalu. Ale teraz... - zawahała się,

przy

pominając sobie swoje odczucia, gdy kołysała w ramionach słodko pachnące

maleństwo.

-

Cóż, od urodzenia je za troje. Aż dziw bierze, że nie jest jeszcze większy.

Ethan nazywa go Prosiaczkiem.

-

Naprawdę? - zabawnie było wyobrazić sobie jednego z najpoważniejszych

bankierów Bostonu, zachowującego się jak zakochany tatuś.

-

Słowo - potwierdziła Jazz. - Kiedy nie wydaje dźwięków takich jak guuu

background image

czy gaaa, czy też nie czyta w Wall Street Jurnal o notowaniach giełdowych

przedsiębiorstw produkujących pieluchy i odżywki. Dla mnie Jonathan wygląda jak

Gumiś.

- Jazz! -

Brooke wybuchnęła śmiechem.

-

Oczywiście, że gdyby miał zęby, nazywałabym go „Szczęki” - mówiła

śmiertelnie poważnym głosem Jazz, a w oczach igrało rozbawienie.

- T

o oburzające, mówić w ten sposób o moim chrześniaku - oświadczyła

Brooke.

-

Chyba naprawdę lubisz tego aniołka, prawda’? - zażartowała Jazz.

- N

o cóż… On jest… jest taki piękny - powiedziała Brookes serdecznie. „A

ty jesteś taka szczęśliwa, tak bardzo szczęśliwa” dodała w duchu.

Z twarzy Jazz znikła łobuzerska mina.

- Tak, to prawda -

przyznała, po czym przechyliła lekko głowę i przez kilka

sekund przyglądała się Brooke. - Tak się cieszę, że zarówno ty, jak i Meade

zgodziliście się zostać rodzicami chrzestnymi - powiedziała.

-

Och, tak się cieszę, że mnie o to poprosiłaś!

Brooke była wzruszona, gdy Jazz poruszyła tę sprawę już na początku

wizyty. Poczuła się również nieco dziwnie, gdy Jazz w naturalny sposób łączyła jej

osobę z Meade’em.

-

Kogóż innego moglibyśmy o to poprosić? - kontynuowała przyjaciółka.

- Nie wiem…

może kogoś z rodziny Ethana? - zaproponowała Brooke.

- Nie -

odparła stanowczo Jazz. - Spójrz sama. Casey i Laura byli świadkami

na naszym ślubie, a ty i Meade byliście przy narodzinach Jonathana. Chcemy,

abyście w czwórkę stali przy naszym synu w dniu jego chrztu. A co do rodziny

Ethana, nie jest tajemnicą, że obchodzą mnie tylko jego rodzice, a oni aprobują

naszą decyzję. A jeśli jego siostry, czy któryś z Wildingów poczuje się urażony… -
Jazz wzru

szyła ramionami - Ethan mówi, że oni już tak długo traktują świat z góry,

że przestali do niego należeć.

Brooke uśmiechnęła się. Poznała kiedyś siostry Ethana i już po krótkim

spotka

niu miała ich dosyć.

-

W porządku - powiedziała - to naprawdę jest dla mnie ważne.

background image

-

Po tym, co zrobiłaś… - zaczęła Jazz, lecz przerwała, słysząc głośne

uderzenie pioruna. Spojrzała w okno. - Mój Boże, ależ leje! - wykrzyknęła.

Brooke również wyjrzała. Gdy jechała do Jazz, niebo było zasnute chmurami

i od czasu do czasu mżyło. Teraz na dworze było ciemno i woda lała się
strumieniami.

-

Nie możesz wyjść w taką pogodę - powiedziała Jazz.

-

Kochanie, to tylko deszcz. Nie roztopię się przecież.

-

To wygląda okropnie. Powinnaś poczekać, dopóki się nie przejaśni. Już

wiem, zostań na kolację! Możesz przecież zadzwonić do Meade’a…

- Do Meade’a? -

spytała zdziwiona Brooke. - Dlaczego miałabym do niego

dzwonić?

Jazz spojrzała na nią zaskoczona.

-

Dlatego, że jeśli tego nie zrobisz, będzie się o ciebie niepokoił. Już pewnie

to robi.

- Jazz -

uśmiechnęła się lekko Brooke. - Nie wiem, co… Meade O’Malley

nie kontroluje moich wyjść i powrotów. Tak się tylko złożyło, że mieszkamy pod
tym samym dachem…

to znaczy jesteśmy przyjaciółmi, oczywiście. Ale on i ja nie

jesteśmy… - przerwała, po czym spytała niemal oskarżycielskim tonem: - Czyżbyś

sądziła, że nas łączy coś więcej?

Później Brooke zdała sobie sprawę, że nie powinna być zaskoczona

odpowiedzią Jazz. Wiedziała przecież, że według Jazz na bezpośrednie pytanie

należy udzielić jasnej odpowiedzi.

- Hm -

najprościej w świecie odparła Jazz.

-

No cóż… - Brooke nie mogła złapać tchu - a więc nie!

Jazz nic nie odpowiedziała. Słychać było tylko kolejne uderzenia pioruna.

Brooke pr

zypomniała sobie słowa Meade’a sprzed tygodnia, które pragnęła

wyrzucić z pamięci.

Coś wydarzyło się między nami w czasie nocy porodu Jazz. Do diabła,

bądźmy uczciwi. Doznaliśmy czegoś cudownego już wtedy, gdy otworzyłem drzwi
wtorkowej nocy i

zobaczyliśmy się po raz pierwszy. Nie wiem, co to było. Nie

umiem tego wyjaśnić. Czuję to zawsze, gdy patrzę na ciebie, dotykam cię, a nawet

wtedy, gdy myślę o tobie…”

background image

Wtedy wymówiła jego imię.

„I

tak samo jest z tobą, prawda?” To było raczej stwierdzenie, nie pytanie.

Nic na to nie odpowiedziała.

„Prawda?”

„Tak, ale…

to wszystko toczy się zbyt szybko”.

- Brooke? -

głos przyjaciółki wyrwał ją z zamyślenia.

-

Ja. To nie jest zupełnie prawda - przyznała po chwili. - To, że między nami

nic nie ma.

- Wiem. -

Jazz uśmiechnęła się łagodnie.

-

Ale nie jesteśmy… to nie jest tak, jak sobie myślisz - szybko dodała

Brooke. Ponownie uderzył piorun, - A właściwie, co ty o tym myślisz? - spytała.

Jazz zastanowiła się przez dłuższą chwilę, zanim odpowiedziała. Kiedy

odezwała się, w jej głosie brzmiała pewność.

-

To coś specjalnego.

Brooke przez chwilę przyglądała się kroplom deszczu uderzającym o szybę.

- To trwa dopiero trzy tygodnie… -

szepnęła.

-

Mówisz zupełnie jak Meade.

Brooke spojrzała na przyjaciółkę,

-

To znaczy, że on… że wy o mnie rozmawiacie? - Wiedziała, że Meade

odwied

ził Jazz, ale nie mówił nic o…

-

Pytał mnie o ciebie, gdy wpadł tu wczoraj, aby zobaczyć dziecko.

-

A co mu powiedziałaś? - dopytywała się Brooke. Nie znosiła, gdy ludzie

roztrząsali jej problemy. Wystarczyło, że działo się tak w jej małżeństwie.

-

Nic, czego by już nie wiedział. Że byłaś mężatką. Że rozwiodłaś się. Że

można ci ufać. - Jazz zmarszczyła nos. - I nic o tym, że nie masz do mnie zbytniego
zaufania -

dodała po chwili.

Niewiele brakowało, a Brooke otworzyłaby serce przed przyjaciółką. Lecz

bała się, że gdy już zacznie mówić, nie będzie mogła przerwać. Chciała tego

background image

uniknąć. Peter, opowiadając wszem i wobec ich najintymniejsze przeżycia i

problemy małżeńskie, zranił ją głęboko. Przyjeżdżając do Bostonu, Brooke

postanowiła, że już nigdy nie pozwoli sobie na otwartość ani szczerość.

Było jeszcze jedno. Bała się, że gdy Jazz dowie się, że nie może mieć dzieci,

ich przyjaźń skończy się. Dla Brooke mały Jonathan Wilding był zarówno źródłem

radości, jak i bólu i chciała ukryć to przed przyjaciółką.

- Jazz -

zaczęła, czując ucisk w gardle - ja…

-

W porządku, Brooke - szare oczy Jazz były pełne zrozumienia - nie

zmuszam inny

ch do zwierzeń wtedy, gdy tego nie pragną. Czasem taka rozmowa

pomaga a czasem

nie. Chcę tylko, abyś wiedziała, że jestem twoją przyjaciółką,

kt

óra zawsze cię wysłucha.

-

Wiem. To jedna z niewielu rzeczy, których jestem całkowicie pewna.

-

A więc - zostajesz na kolacji, przyjaciółko? - Jazz powtórzyła wcześniejsze

zaproszenie.

- Ni

e, nie mogę. Ale dziękuję - Brooke przecząco potrząsnęła głową.

-

Jesteś pewna?

-

Całkowicie. Spójrz - popatrzyła w stronę okna - myślę, że deszcz przestaje

padać. Wiesz, jakie są te letnie burze. Nigdy nie trwają zbyt długo.

-

Nie masz ani płaszcza ani kapelusza - powiedziała Jazz - jeśli wyjdziesz

teraz, na pewno przemokniesz i przeziębisz się… O mój Boże, zachowuję się

zupełnie jak matka, prawda?

-

Przecież jesteś matką - z uśmiechem powiedziała Brooke. - Zapomniałaś mi

powiedzieć, że nie mam kaloszy. Pamiętam, jak moja matka nalegała zawsze,

żebym w czasie deszczu nosiła gumowce.

- Hm… -

Jazz zamyśliła się, jakby chciała zapamiętać tę informację. - No

dobrze, a co z parasolką? Pozwól przynajmniej, że pożyczę ci parasolkę.

Brooke otworzyła torebkę.

- Wsz

ystko w porządku, Jazz. Mam ją tutaj. Matka przypominała również o

noszeniu parasolki.

W pewien sposób Brooke była nawet wdzięczna niebiosom za złą pogodę.

Przy takiej burzy dojazd do domu wyma

gał większej uwagi i mogła choć na chwilę

background image

nie myśleć o Meadzie.

W ślimaczym tempie przejechała przez most. Uderzenia błyskawic

rozjaśniały ciemnoszare niebo. Odgłosy piorunów przypominały brzmienie sekcji
perkusji z Uwertury Rok 1812 w wykonaniu Boston Pop Orchestra.

„Wiesz, jakie są te letnie burze” - zamruczała, parodiując swoją wcześniejszą

wypowiedź. Zmrużyła oczy, usiłując dojrzeć drogę przed sobą - „…nigdy nie

trwają zbyt długo”. Jakby na te słowa deszcz nieco zmalał. Dziękując Bogu choć za

to, Brooke skręciła w Broadway. Jeszcze tylko kawałek…

Trzy przeczni

ce od domu silnik nagle zakrztusił się i zgasł. Brooke nie od

razu zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje. Udało się jej skręcić i zatrzymać przy

krawężniku.

-

O nie, proszę, nie rób mi tego! - protest w jej głosie zmieszany był z

błaganiem. - Przecież zostałeś wyregulowany zaledwie miesiąc temu, pamiętasz?

Przekręciła kluczyk w stacyjce. Silnik zawarczał kilka razy i zamilkł.

Spróbowała ponownie. Tym razem rozległo się tylko prychnięcie,

- No, dobra, samochodzie -

powiedziała i potrząsnęła głową. - Dam ci

jeszcze jedną szansę. - Po raz kolejny prze kręciła kluczyk, naciskając przy tym

pedał gazu i wierząc, że w przysłowiu „Do trzech razy sztuka” tkwi choć odrobinę
prawdy.

Trzeci raz okazał się niepowodzeniem. Silnik wydał z siebie jedynie krótką

czkawk

ę.

-

Świetnie! - wykrzyknęła dziewczyna, uderzając dłonią kierownicę. Na

zewnątrz krzaki tłukły o szybę samochodu. - Po prostu świetnie!

Przez moment zastanawiała się, co robić, myślała, że ulewa ucichnie. Ale

nagle deszcz uderzył ze zdwojoną siłą.

- Nie

możesz siedzieć w samochodzie przez całą noc - powiedziała sobie,

obliczając w myśli odległość dzielącą ją od domu. - To tylko trzy przecznice. Nie

utoniesz przecież. Tak, zniszczysz swoje najlepsze spodnie i bluzkę, którą miałaś
na sobie zaledwie dwa razy… ale nie utoniesz.

Już po dwudziestu sekundach od wyjścia z samochodu była całkowicie

przemoknięta. Gdy mijała drugą przecznicę, silny podmuch wiatru najpierw

odwrócił, a następnie wyrwał jej z rąk parasolkę.

background image

W połowie drogi przez trawnik otaczający dom, Brooke pośliznęła się i

upadła, lądując na kolanach i dłoniach. Przy upadku otworzyła się jej torebka i cała

zawartość wysypała się na rozmokłą ziemię. Brooke pomyślała sobie, że być może

utonięcie nie było najgorszym z możliwych rozwiązań.

-

Czuję… czuję się jak zmokła kura - żałośnie wyjąkała Brooke, próbując

opanować dreszcze wstrząsające jej ciałem.

-

To musiała być niezwykle zdesperowana kura - odparł żartobliwie Meade,

prowadząc ją do swego mieszkania.

-

Dzię… dziękuję, Meade - odpowiedziała, szczękając zębami.

Meade usłyszał stukanie do drzwi frontowych i wpuścił ją do środka.

Zatoczyła się i niemal padła mu w ramiona, mamrocząc coś o zepsutym
samochodzie i zgubionych klu

czach. Przez chwilę był przerażony, zanim nie

spostrzegł, że była przemoknięta i zziębnięta, a nie poważnie ranna.

- Dlaczego jest tu tak ciemno? -

spytała Brooke, usiłując odgarnąć z czoła

mokry kosmyk włosów. Na jej policzku została smuga błota.

- W

ysiadła elektryczność - wyjaśnił. - Słuchaj. Idź teraz do łazienki i zdejmij

te mokre ubrania, dobrze? Ja w tym czasie przyniosę ci z góry coś suchego.

- Nie wejdziesz tam.

Moje klucze… kiedy upadłam… - dziewczyna zatrzęsła

się z zimna.

-

Wiem. Mówiłaś, że wszystko wypadło z twojej torebki. Ale nie martw się.

Jestem przecież gospodarzem, pamiętasz? Mam zapasowe klucze.

- Och. -

Zielone oczy wydawały się ogromne w jej bladej twarzy.

-

Łazienka jest tam - Meade położył ręce na wąskich ramionach Brooke i

skierował ją w lewo. - Idź już.

Gdy patrzył, jak ociekając wodą, szła przez pokój, zastanowił się, czy zdaje

background image

sobie sprawę, iż przemoczone ubranie opina jej ciało jak druga skóra. Widział

wyraźnie każdy szew bielizny, którą miała na sobie.

Po półgodzinie Brooke wyszła z łazienki, czując się znacznie lepiej niż przed

wejściem. Otulona była zapinanym na zamek brzoskwiniowym szlafrokiem. Twarz

miała czystą, bez śladu błota i makijażu, a włosy zaczesane palcami do tyłu.

Gdy weszła do salonu, Meade wstał i odłożył notatki, które przeglądał.

-

Odżyłaś? - spytał, przyglądając się jej umytej twarzy.

-

Tak, dziękuję - dziewczyna skinęła głową, rumieniąc się lekko pod jego

bacznym spojrzeniem. -

Wzięłam prysznic i umyłam włosy. Mam nadzieję, że nie

masz nic przeciw temu. -

Rozejrzała się wokół. Kilka lamp naftowych

umieszczonych w różnych kątach pokoju rzucało przytłumione światło.

-

Nie, jasne, że nie - zapewnił ją z uśmiechem. - Słuchaj, w kuchni parzy się

właśnie herbata. Usiądź, a ja przyniosę filiżanki.

Brooke patrzyła na niego, gdy wychodził z pokoju tym swoim kocim,

sprężystym krokiem, po czym usadowiła się na jednej z kanap. Na niskim stoliku

wśród nagromadzonych tam posążków zobaczyła rzeźbioną figurkę, która tak

utkwiła jej w pamięci. Spojrzała w bok, wycierając dłonie o szorstką tkaninę

szlafroka, starała się zapomnieć o statuetce.

- Pani herbata, madam -

oświadczył Meade, wracając z kuchni. W jednej

ręce niósł barwny, wypalany kubek, a w drugiej ręcznik i niewielki słoik.

- Ach…

dziękuję - odpowiedziała Brooke, biorąc kubek. - Jak zagotowałeś?

- Palnik turystyczny.

-

Tak, oczywiście. - Brooke poczuła się trochę głupio, że nie pomyślała o

tym sama. -

Powinnam była pamiętać, że jesteś przyzwyczajony do życia bez

elektryczności.

-

Cóż, powiedzmy, że nauczyłem się sztuki przetrwania w nieco bardziej

prymitywnych warunkach niż obecne.

Brooke wypiła łyk parującego, jasnobrązowego naparu. Poczuła delikatny,

nieco egzotyczny smak.

-

Hm. Jakie to wspaniałe. Co to za herbata? - upiła kolejny łyk, próbując

odgadnąć skład.

background image

-

To mieszanka ziołowa - odpowiedział Meade, siadając ze skrzyżowanymi

nogami u jej stóp. Po chwili dodał: - Plus pokaźna porcja Napoleona.

-

Zioła... i brandy - powtórzyła Brooke, wypijając nieco większy łyk. Poczuła

nagle przyjemne ciepło w żołądku. - Receptura, którą poznałeś, ucząc się sztuki
przetrwania w prymitywnych warunkach? -

zasugerowała żartem.

-

Niezupełnie - zaśmiał się Meade, rozkładając na kolanach przyniesiony

ręcznik. - Nauczyłem się tego od studenta, z którym dzieliłem pokój na letnim

kursie w Oxfordzie. Był on pół-Chińczykiem, pół-Francuzem.

-

Pół… - Brooke zamrugała oczami, zdając sobie nagle sprawę z

niecodziennego miejsca, które zajmował Meade. - Co robisz na podłodze? -

spytała.

-

Zauważyłem zadrapanie na twojej lewej nodze. Mam tu coś na to.

- Och… nie musisz… -

Przerwała Brooke, zaskoczona. Ona sama, dopóki

nie zaczęła zdejmować z siebie zabłoconych, mokrych ubrań, nie zdawała sobie

sprawy, że upadek na dziedzińcu spowodował otarcia na skórze, a nowe rajstopy są
do wyrzucenia. -

To nic takiego, Meade. Naprawdę.

- Nie przeszkadzaj -

odpowiedział cicho, unosząc nieco szlafrok.

Powiedział to tak stanowczo, że Brooke zrezygnowała z wszelkich

protestów. Otwierając słoik z antyseptyczną maścią, Meade przyglądał się
zadrapaniom. Jej ocena skale

czenia była właściwa. Mimo wszystko, po prawie

dwudziestu lata

ch doświadczeń w terenie wiedział, że nie należy lekceważyć nawet

najdrobniejszej ranki. Widział kiedyś, jak jeden z jego towarzyszy niemal stracił

rękę, gdy skaleczenie dłoni zostało ocenione jako „nic groźnego” i zaniedbane, w

wyniku czego wywiązała się poważna infekcja.

-

Może trochę piec - ostrzegł, zanurzając palce w słoiku.

Gdy Meade zaczął nakładać maść, Brooke rzeczywiście poczuła lekkie

pieczenie. Szybko jednak zapomniała o tym, czując wzdłuż łydki dotyk dłoni

Meade’a. Wstrzymała oddech.

- Przepraszam -

powiedział Meade, czując pod palcami napięte mięśnie.

Uniósł wzrok, zaniepokojony tym, że mógłby sprawić jej ból. Patrzyła na niego

szeroko otwartymi oczami, rozchylając nieco wargi. - Brooke…?

-

Wszystko w porządku - odparła szybko. - Ja… to… to rzeczywiście trochę

piecze.

background image

Pokiwał głową i schylił się, by skończyć nakładanie maści. Gdy patrzył w

twarz Brooke, ujrzał ten sam grymas co wówczas, gdy pocałował ją pierwszy raz.

W ciągu ostatniego tygodnia całował ją kilkakrotnie. I za każdym razem

prze

konywał się, że miał rację, oceniając tak a nie inaczej fizyczną stronę jej

małżeństwa. Jej instynktowne reakcje zaskakiwały zmysłowością. Meade nigdy nie
pró

bował zatrzymać Brooke, gdy zaczynała się od niego odsuwać. To, czego od

niej oczekiwał, musiało wyjść od niej.

-

Proszę - powiedział cicho, delikatnie wcierając ostatka porcję maści w

skórę łydki. Puścił jej nogę. - Skończone.

-

Dziękuję - odparła dziewczyna, zasłaniając się ponownie połą szlafroka.

-

Cała przyjemność po mojej stronie - odrzekł wstając. Przez kilka chwil

przyglądał się jej w milczeniu. - Masz ochotę zostać na kolacji? - spytał nagle,

przeciągając ręką po włosach. Nigdy nie postąpi wbrew jej woli, ale będzie się
sta

rał być blisko niej.

Brooke uniosła podbródek, aby móc mu spojrzeć w oczy.

-

Czy jeśli zostanę, nauczysz mnie sztuki przeżycia w prymitywnych

warunkach? -

spytała, lekko unosząc brwi.

-

Możemy rozpocząć szkolenie. - Meade wyciągnął do niej rękę, ukazując w

uśmiechu białe, odcinające się od opalonej skóry zęby.




ROZDZIAŁ 6

- Francuski chleb, wino i brie -

wyliczała Brooke jakieś dwie godziny

później, badając rozsypane na podłodze resztki pozostałe po pikniku. Westchnęła,

udając, że się nad czymś zastanawia, i zwróciła się do Meade’a. - Nie chciałabym
niczego krytykow

ać, ale to niezupełnie zgadza się z moim wyobrażeniem o tym,

background image

czym jest prymityw.

-

Tak, zauważyłem, jak wiele cię kosztowało zmuszenie się do zjedzenia

trzeciej porcji pasztetu -

zauważył. Powaga jego głosu kontrastowała z uśmiechem.

-

No cóż - Brooke wytarła wargi papierową serwetką. - Przyznam, że byłam

głodna. To walka z żywiołem wzmogła apetyt.

-

Walka z żywiołem? - powtórzył, unosząc brwi. - Poprzednio mówiłaś coś

na temat huraganu.

-

Uświadomiłam sobie właśnie, że o tej porze roku nie występują huragany -

odparła, wzruszając ramionami. W czasie przygotowania posiłku opowiedziała

Meade’owi o dramacie swej odysei. Zachęcał ją, zadając absurdalne pytania, i w

efekcie jej opowieść była mieszaniną przedwojennego serialu przygodowego z
filmem przyrodniczym.

-

Aha. Słusznie - Meade skinął głową, następnie zaczął wsłuchiwać się w

szalejącą na dworze nawałnicę. - Wiesz, to może być monsun - zasugerował

żartobliwie.

- Monsun? -

Brooke powtórzyła z niedowierzaniem w głosie. - Słuchaj, moja

znajomość meteorologii jest zapewne ograniczona tylko do tego, kiedy należy

chronić się przed deszczem, ale nawet ja wiem, że w stanie Massachusetts nie

występują monsuny.

-

Od każdej reguły zdarzają się wyjątki - odparł. - W ostatnich latach

nastąpiło wiele anomalii pogodowych.

-

Które są spowodowane dziurą w warstwie ozonowej, prawda?

-

Możliwe - przyznał prostując się.

Brooke widziała, jak jego muskuły prężą się pod białym pulowerern i ciemne

włosy na jego piersi. Sięgnęła po kieliszek stojący na podłodze i wypiła resztę
wina.

Po chwili Meade odezwał się ponownie.

-

Wiesz, chyba masz rację. Pasztet nie jest zbyt prymitywnym daniem.

Chyba powinniśmy upiec w kominku parówki.

-

Powiedziałeś przecież, że jedyne parówki, jakie masz w domu, zostały już

dawno posiekane i zapakowane do puszek ze spaghetti w sosie pomidorowym! -

zarzuciła mu Brooke.

background image

-

Bo to rzeczywiście są jedyne parówki, jakie mam w domu. Ale pomyśl

tylko, jak wspaniałe byłoby wyławianie ich z zimnego spaghetti.

- Hm...

-

Moglibyśmy udawać, że poszukujemy pędraków.

- Meade! -

Zmięła serwetkę i rzuciła w niego. Odbił ją jak lotkę przy grze w

kometkę.

- Zbyt prymitywne, tak? -

zażartował, puszczając do niej oko.

-

Tylko tego można spodziewać się po kimś, kto gromadzi w kuchni zapasy

puszek ze spaghetti i stosy chrupek.

-

Spokojnie, spokojnie. Powiedziałem ci przecież, że trzymam to dla moich

siostrzeńców.

- Hm -

odparła Brooke, siadając wygodniej i bawiąc się kosmykiem włosów.

- Ciekawa jestem... ciekawa jestem, co

jedli na kolację Jazz i Ethan.

-

Och, z pewnością coś niezwykłego - odpowiedział. - Na przykład ślimaki. -

Przypatrywał się uważnie dziewczynie. - Może powinnaś była zostać i przekonać

się - zaproponował cicho. Wspomniała wcześniej, że została zaproszona na kolację,

ale nie wyjaśniła, dlaczego nie przyjęła tej propozycji.

-

Nie. Chciałam wrócić do domu - powiedziała po chwili, wciąż bawiąc się

włosami. Wiedziała, że Meade ją obserwuje. Zawsze to wiedziała. Podobnie, jak

zawsze wiedziała. gdy robił to Peter. Ale tym razem było inaczej.

Meade O’Malley spr

awiał, że w jego obecności może sobie bezpiecznie

pozwolić na słabość. Dotykać... i być dotykaną. Nie tylko fizycznie, ostatni tydzień

nauczył ją wiele: ale również emocjonalnie.

- Brooke?

Spojrzała na niego. Dystans między nimi zmniejszył się niepostrzeżenie.

Siedzieli teraz w odległości kilkunastu centymetrów. Na tyle blisko, by móc

dotknąć... na tyle blisko, by zostać dotkniętą.

-

Jazz sądziła, że powinnam do ciebie zadzwonić, gdy bym zdecydowała się

zostać u niej na kolacji.

Meade uśmiechnął się lekko, ale w jego oczach nie było śladu wesołości.

- M

ógł z tym być pewien kłopot. Ulewa zalała przewody telefoniczne -

background image

powiedział. - Ale oczywiście, byłbym spokojniejszy, wiedząc, gdzie jesteś.

Zacząłem zastanawiać się około piątej trzydzieści, a martwić kwadrans po szóstej.

- Ona…

Jazz sądziła, że tak będzie.

- A ty?

Brooke zwilżyła wargi koniuszkiem języka.

-

Myślałam, że nie odnotowujesz wszystkich moich wyjść i powrotów.

-

Czyżbyś próbowała sprowokować mnie do prawienia komplementów?

- Och, nie! - zaprze

czyła. Coś w jego wzroku spowodowało, że się

zarumieniła. - Nie, oczywiście, że nie. Dlaczego…?

-

Proszę, już w porządku. Wierzę ci. - Naprawdę jej wierzył. Przez ostatnie

dwa tygodnie poznał ją na tyle, aby zdawać sobie sprawę z wrażliwości
dziewczyny. -

Pozwól, że to ja cię spytam. Czy ty znasz moje wyjścia i powroty?

Brooke uniosła rękę do piersi, w tradycyjnym kobiecym geście obrony,

zupełnie tak, jakby chciała zasłonić swą naróść. Zaskoczyła ją prostota tego pytania

i jej chęć udzielenia odpowiedzi.

-

Wiem, kiedy tu jesteś - szepnęła po chwili, czując jak czerwieni się. - I… i

wiem, kiedy cię nie ma.

Meade zaczerpnął głęboko powietrza. Nie oczekiwał takiej szczerości.

Nawet na nią nie liczył. Słowa Brooke oszołomiły go niczym afrodyzjak. Odczekał
kilka sekund, stara

jąc się uspokoić. I odpowiedział jej z równą uczciwością.

- T

ylko raz nie wiedziałem, że jesteś w domu. To było tej nocy, gdy

wróciłem z Brazylii. Od tamtej pory…

Uniósł prawą rękę i przesunął nią wzdłuż policzka i brody dziewczyny.

Opusz

kiem kciuka pogładził jej usta, delektując się ich delikatnością. Rozchyliła

lekko wargi. Jego do

tknięcie spowodowało, że zadrżała.

-

Od tamtej pory, nawet gdy cię nie widzę, nie słyszę, nie czuję zapachu

twoich perfum, zawsze wiem, kiedy jesteś w domu - kontynuował. - Czuję cię,

Brooke. Czuję cię.

- Medea… -

drżącym głosem zaczęła Brooke, Podniecenie wywołane jego

dotykiem przenikało każdy nerw jej ciała.

-

Chcę się z tobą kochać - powiedział głębokim głosem. Siła jego pożądania

background image

spowodow

ała, że głos mu się załamywał. - I wiesz o tym, prawda? Wiedziałaś o

tym od początku.

Brooke zawahała się.

Nigdy nie wstydź się szczerości” - powiedział kiedyś.

- Tak -

wyszeptała.

-

Chcę się z tobą kochać teraz. Dzisiejszej nocy.

Dziewczyna poruszyła się nieznacznie. Wydało się jej, że czas stanął w

miejscu.

-

Powiedz mi, czego pragniesz. Proszę. - Meade chwycił w dłonie jej twarz,

muskając palcami delikatną skórę,

Patrzyła prosto w jego oczy. Już kiedyś pytano ją o jej pragnienia, lecz

wówczas nie wierzyła, by jej odpowiedź miała jakiekolwiek znaczenie. Tym razem

było inaczej.

„Nigdy nie wstydź się…”

- Brooke?

„…

szczerości”.

-

Chcę się z tobą kochać, Meade. Teraz. Dzisiejszej nocy.

I to była prawda.

Meade poprowadził Brooke do sypialni. Pokój był niewielki, umeblowany z

niemalże spartańską prostotą. Znajdowało się w nim kilka książek i prostych
sztychów przed

stawiających rośliny, I nic więcej, żadnych niepotrzebnych

sprzętów. Nieład, tak wszechobecny w pozostałej części mieszkania, został za
drzwiami.

Meade postaw

ił na drewnianej komódce przyniesioną z salonu lampę.

Sypialnia wypełniła się delikatną poświatą. Brooke, drżąc, stanęła w kręgu światła i

background image

przyglądała się Meade’owi szeroko otwartymi oczami. Meade zbliżył się do niej.

Uniósł ręce i dotknął jej opadających na ramiona włosów. Zagłębił palce w

jedwabiste sploty. Stał tak blisko, że był pewien, iż Brooke słyszy silne uderzenia
jego serca.

-

Nie bój się - powiedział miękko. Czuł promieniujące nawet przez szlafrok

ciepło jej ciała i odurzający zapach świeżo umytej skóry.

Brooke odrzuciła głowę. Była to chwila ofiarowania i przyjmowania.

-

Nie boję się - odparła. Przeżywała wiele stanów ducha. ale strach nie był

jednym z nich.

Meade nie zdawał sobie nawet sprawy, jak bliski był załamania. Z wielką

ulgą przyjął jej słowa.

-

Brooke, o mój Boże. Brooke - jęknął.

Wtedy ją pocałował.
Dotyk jego warg był słodki i parzący. Brooke poddała się bez wahania,

ulegając czarowi jego męskości. Rozchyliła wargi. Chwilę później poczuła

szorstkość języka. Ten smak przepełniłjej usta.

„Tak… o tak. Proszę…” - pomyślała.
Gdy się rozdzielili, dziewczyna oddychała płytko. Patrzyła na Meade’a jak

urzeczona i dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że przód szlafroka rozchylił się

prawie do pępka. Chłodne powietrze owiało jej rozgrzaną skórę. Poczuła, jak sutki

zaczynają twardnieć.

- Moja kochana… -

wyszeptał Meade. Delikatnie wsunął ręce pod szlafrok.

Palcami poznawał szczupłość bioder, wgłębienie wąskiej talii i krągłość odkrytych
piersi. Tak wiele r

azy wyobrażał sobie tę chwilę…

Brooke n

ie potrafiła być prowokacyjna. Była zbyt mało pewna siebie, aby

przejmować inicjatywę. Lecz śmiały dotyk dłoni Meade’a sprawił, że przeszłe

doświadczenia wydały się jej nieistotne. Meade miał na sobie pulower wpuszczony

w obcisłe dżinsy. Wystarczyło kilka ruchów, by pozbyć się okrycia.

Już przy pierwszym dotyku przez ciało Meade’a przebiegł dreszcz. Przestał

na

moment oddychać. Pod ciepłą, gładką skórą rysowały się silne mięśnie. Brooke

przesunęła ręce wyżej, odkrywając owłosienie jego piersi.

Brooke nie

wiedziała, ile czasu poświęciła na tę pieszczotę. Nie zauważyła,

background image

kiedy Meade zsunął z jej ramion szlafrok.

-

Chcę cię zobaczyć - ochryple powiedział Meade. - Teraz. - Zsunął niżej

okrywający ją materiał, po czym odsunął dłonie i pozwolił zadziałać prawu
ci

ążenia. Szlafrok upadł na podłogę, układając się miękko wokół jej szczupłych

kostek.

Po chwili Brooke cofnęła się o krok i dopiero wtedy przestraszyła się. Nie

był to strach przed Meade’em. Raczej strach przed sobą… przed brakiem

doświadczenia.

Naprawdę chciała się z nim kochać. Tutaj. Tej nocy. Była szczera, gdy mu to

mówiła. Ale to nie była cała prawda. To, czego naprawdę pragnęła, to dać mu

rozkosz. Ale obawiała się, że nie będzie umiała tego dokonać.

Kuszące kędziory włosów na jej łonie były zaledwie o ton czy dwa

ciemniejsze niż na głowie. Całe jej ciało, poza różowością sutek, było jak studium
w kolorze kremu i miodu.

Przymknął na moment oczy, usiłując złapać oddech, jakby w pokoju nagle

zabrakło tlenu. Pożądanie zawładnęło nim całkowicie, domagając się spełnienia.

„Wolniej, do diabła. Wolniej!” - przykazał sobie.

- Meade? -

niepewnie spytała Brooke, nie umiejąc wy tłumaczyć sobie

napięcia, które w nim wyczuwała. Czyżby zrobiła coś nie tak?

Meade otworzył oczy.

-

Brooke, jesteś tak piękna. Tak piękna. Przy tobie czuję… - potrząsnął

bezradnie głową.

Brooke przesunęła czubkami palców po jego wargach.

-

Mam nadzieję, że czujesz to samo co ja - wyszeptała. Nie pamiętała, kiedy

cofnęła się ponownie, aż pod kola nami wyczuła brzeg materaca. Usiadła i
czek

ała…

Meade rozebrał się błyskawicznie i stanął przed nią nagi i podniecony.

Widząc wyraz oczu dziewczyny, wymówił pytająco jej imię.

Podobnie jak kilka minut wcześniej rękami, teraz odkrywała wzrokiem nagie

ciało Meade’a. Gdy ich oczy spotkały się, dziewczyna uśmiechnęła się. W

uśmiechu tym, choć nieco nieśmiałym, nie było widać nawet śladu obawy.

background image

Leżeli przytuleni. Pocałował jej usta. Pieścił całe ciało. Objął dłońmi piersi,

muskając opuszkami wrażliwe szczyty. Brooke jęknęła, gdy w miejscu, w którym
prze

d chwilą błądziły palce, poczuła smak męskich warg. Ssał i kąsał, najpierw

jeden różowy pąk, potem drugi.

Pozwoliła sobie na delektowanie się pieszczotami Meade’a To było takie

proste, poddać się i być samolubną.

L

ecz Brooke nie mogła sobie na to pozwolić. Pragnęła… chciała ofiarować

choć część tego, co otrzymała.

Dać mu rozkosz, a jednak miała wrażenie, że sprawia mu ból. Gdy jej

delikatne palce objęły twardy dowód jego pożądania, Meade znieruchomiał.

- Och, Brooke! -

jęknął. Wydawało się, jakby jej imię zostało wyrwane z

jego gardła.

Cała się trzęsąc, Brooke cofnęła rękę. Poczuła przypływ wstydu i poniżenia.

- Przepraszam -

wyjąkała.

Meade ujrzał bladość jej twarzy i wyraz bólu w oczach. Zdał sobie sprawę,

że niewłaściwie odebrała jego reakcję. Przeklął samego siebie. Zareagował na jej
dotyk jak nowi

cjusz, który za chwilę osiągnie szczytowanie i zniszczy wszystko.

- Nie, nie kochana - po

wiedział gwałtownie, chwytając ją, zanim zdążyła się

od niego odsunąć. - Nie. Wszystko - porządku. Po prostu pragnę cię. Nie potrafię

nad sobą zapanować. Kiedy dotknęłaś mnie przed chwilą… - pochylił głowę i

musnął ustami jej chłodne, zaciśnięte wargi. - To była nie tylko przyjemność. To

była wręcz ekstaza. Bałem się, że… wszystko toczyło się tak szybko… Zbyt
szybko.

- Zbyt szybko? -

powtórzyła Brooke, usiłując zrozumieć, co miał na myśli.

Czy to możliwe, aby ona…

- Tak, kochanie. Tak -

potwierdził pospiesznie. - Pamiętasz nasz pierwszy

pocałunek? - powiódł czubkiem języka b zewnętrznej krawędzi jej warg.

- To znaczy…

że podobało ci się, jak cię dotykałam? - na jej twarz powrócił

rumieniec.

-

O Boże, pragnę czuć znowu twoje dotknięcie - powiedział ze wzruszeniem

w głosie. „I pragnę zabić tego drania, przez którego uwierzyłaś, że ja, czy inny

mężczyzna by to odtrącił” - dodał w duchu. - Ale jeszcze nie teraz. Nie musimy się

background image

spieszyć. Czas należy do nas. Powoli… nauczmy się siebie…

Usłyszał ciche westchnienie i poczuł, jak się rozluźniła. Poczekał chwilę, po

czym wziął ją w objęcia.

Jedynym, najgłębszym pragnieniem Brooke było dać Meade’owi satysfakcję.

Niczego nie pragnęła goręcej.

Wiedziała, że usiłował nad sobą panować. Widziała napięcie twarzy, jego

urywany oddech i wiedziała, że robi to tylko z myślą o niej.

Przecież nie było takiej potrzeby.

-

Proszę… - powiedziała błagalnie, całując i pieszcząc jego ciało. Potrafi

sprawić mu przyjemność. Musi jej tylko na to pozwolić.

Meade pragnął, aby Brooke pożądała go tak, jak on jej. Wydawało mu się, że

wreszcie tak się stało. I wtedy, jak przez mgłę dostrzegł, że coś jest nie w porządku.
To tak, jakby ona…

- Brooke… -

Boże drogi, jej kobiecy zapach i dotyk sprawiły, że zatracił się

w pożądaniu. Podniecało go wszystko. Kusiła go każdym zakamarkiem ciała.

Poza…

Dręcząca niepewność kazała przesunąć dłoń z krągłości piersi niżej, wzdłuż

płaskiego brzucha, obok płytkiego pępka, i dalej. Rozchyliła uda. Ostrożnie badał

wilgotną miękkość, otoczoną trójkątem blond loków. Twarz mu stężała.

Cokolwiek powodowało u Brooke tę gotowość, nie było to spontaniczne.

-

Meade, proszę - szepnęła Brooke, wyczuwając jego nastrój i wątpliwości.

Zaczęła całować jego szyję wokół miejsca, gdzie widać było bicie pulsu.

-

Nie chcę sprawić ci bólu - mówił, usiłując ignorować prowokujące

ukąszenia jej zębów. Zdawał sobie sprawę ze swej siły i wielkości, był bliski utraty

background image

kontroli nad sobą. Jeśli nie była jeszcze gotowa na jego przyjęcie…

- Nie sprawisz -

zapewniła go. - Proszę… teraz. - I poruszyła biodrami w

sposób znany już od czasów Adama i Ewy.

Meade nie był w stanie już dłużej walczyć; Z jękiem wziął to, co mu

ofiarowała. Wkroczył w nią jednym ruchem bioder. Zetknięcie jego twardej

męskości z jej miękką wilgotnością sprawiło, że prawie eksplodował. W jej

wnętrzu było tak ciasno, że był zaskoczony. Lecz uścisk jej mięśni wyzwalał

rozkosz tak silną, że wręcz bolesną.

Pragnął, aby razem osiągnęli orgazm. Zagryzł wargi, usiłując za wszelką

cenę nie dopuścić do przekroczenia tej wątłej granicy, jaka dzieliła go od

całkowitego spełnienia.

Brooke poruszyła się i przesunęła paznokciami po jego umięśnionych

plecach. Poczuła, jak z niej promieniuje niesamowite gorąco.

- Jeszcze… nie… -

jęknął Meade, wczepiając się palca mi w prześcieradło. –

Brooke…

proszę, tak bardzo pragnę, żebyś i ty… - W jego głosie słychać było

zawiedzione na dzieje.

Aż do tego momentu Brooke nie zdawała sobie sprawy z tego, że Meade

chce dać i jej radość spełnienia. Nigdy wcześniej nie przyszło jej na myśl, że mógł

czerpać przyjemność również z dawania.

-

Nie mogę… przepraszam…

Brooke wiedząc, że kochanek przegrywa walkę, udała uniesienie. I był to z

jej strony akt miłości.

Archimedes Xavier O

’Malley nie był pewien, czy pytanie: „Czy tobie też

było dobrze?” było wywołane męską arogancją czy może brakiem poczucia

bezpieczeństwa. Na podstawie emocji, które w przeszłości prowokowały go do
stawiania tego pytania, mu

siało to być kombinacją obydwu tych odczuć.

background image

„Czy było ci dobrze?”
Powiedz mi, czy jestem tak dobry, jak myślę.
„Czy było ci dobrze?”
Tak się boję, że byłem niezgrabnym, samolubnym samcem. Powiedz mi, że

to nieprawda!

Broo

ke nie była usatysfakcjonowana. Pragnęła, by wierzył, że i ona doznała

rozkoszy, lecz Meade wiedział, że to nieprawda. Nawet w chwili całkowitego

spełnienia, w momencie, gdy jego umysł nie rejestrował tego, co działo się z

ciałem, czuł, że ona była gdzieś daleko. A teraz, w chwili rozluźnienia, opętany
sprzecznymi uczuciami…

Brooke usiadła, zasłaniając piersi brzegiem prześcieradła. Włosy opadały jej

w nieładzie na ramiona, zakrywając twarz. Meade czuł jej napięcie i słyszał
urywany oddech.

Dziewczyna pod

kurczyła nogi i wtuliła głowę między kolana. Nie była w

stanie zebrać myśli. Zaspokoiła go przecież. Była tego pewna. A jednak…

Miała nadzieję, że i ona osiągnie orgazm. Ale teraz czuła wyłącznie

niepokój. Co było z nią nie w porządku? Dlaczego nie mogła…

- Brooke?

Głos Meade’a przywołał ją do rzeczywistości. Zamarła pod dotykiem palców

muskających jej ramiona. Poczuła, że za chwilę się rozpłacze.

Pragnęła… O Boże, pragnęła…

- Brooke -

powtórzył Meade głosem, w którym brzmiała niepewność i

ponaglenie.

O

dwróciła głowę w jego stronę. Szmaragdowe oczy mężczyzny były pełne

czułości. Dopiero po chwili zorientowała się, że to było do niej.

- Tak? -

spytała. Nie oczekiwała czułości, nie teraz.

Meade pogładził ją ponownie i poczuł, jak zadrżała. Pozwól, powiedział w

duchu. To dla ciebie… i dla mnie.

-

Pamiętasz naszą rozmowę w pizzerii? - spytał cicho.

Brooke nie spodziewała się tego pytania. Jednakże po chwili skinęła głową.

background image

-

A więc pamiętasz, co mówiłem o tym, że nie należy…

- …

wstydzić się prawdy - dokończyła.

Meade wiedział, że trafił w czułą strunę, choć nie zdawał sobie z tego

sprawy. Zawahał się, po czym kontynuował.

-

Nigdy nie powinnaś bać się mówić prawdę. Każdą prawię. O tym, co

czujesz…

lecz także o tym, czego nie czujesz.

- Ja… -

nie była w stanie powiedzieć nic więcej.

-

Nie musisz niczego udawać. Nie ze mną. - Trzy ostatnie słowa wymówił

bardziej stanowczo. Przełknął ślinę i dodał już łagodniej: - Nie ze mną. Ani teraz,
ani nigdy.

Brooke odwróciła głowę, czując gorzki smak porażki. Przez moment

zastanawiała się, czy nie zaprzeczyć jego słowom. Zaprzeczyć, że cokolwiek

udawała. Lecz wiedziała, że nie może. Zresztą i tak by jej nie uwierzył.

-

W porządku - powiedziała martwym głosem. - Prawda. I tak sam to

zauważyłeś. Nie jestem zbyt dobra w uprawianiu miłości. W seksie.

-

To są dwie różne rzeczy, Brooke.

Uniosła głowę, zaskoczona, jak jej się wydało, okrucieństwem jego słów.

-

W porządku. Nie jestem dobra w żadnej z tych rzeczy - odpowiedziała

ostro. „A ty oczywiście jesteś ekspertem w obydwu - pomyślała z zazdrością. -
Pewnie znasz setki kobiet…”

- Brooke -

Meaae dojrzał cierpienie w jej oczach. Nie to miał na myśli, chciał

tylko, żeby zrozumiała, iż to, co robili razem nie było…

-

Chciałam… chciałam, żeby było ci dobrze - powiedziała z bólem w głosie.

-

Wiem, że nie…

- Wiesz… -

już nie miał żadnych wątpliwości, jak musiała być

wykorzystywan

a przez pierwszego męża. Przez chwilę marzył o tym, by roznieść

tego faceta w pył. Odrzucił jednak od siebie krwiożercze myśli i całą uwagę

poświęcił Brooke.

- Kochana -

powiedział, zmuszając ją do odwrócenia głowy w jego stronę. -

Kochana, posłuchaj mnie, proszę. Naprawdę nie mogło mi być ani trochę lepiej. To

niemożliwe.

background image

Powiedziała coś szeptem. Coś, co brzmiało jak pojedyncza sylaba, jak jego

imię.

- To prawda! -

wiedział, że nie wierzy w szczerość jego słów, bo wątpiła w

siebie. -

Naprawdę było mi dobrze. - Pozwolił, by wspomnienie przeżytej rozkoszy

znalazło ujście w brzmieniu tych słów. I spojrzał wprost w jej oczy. - Ale tobie nie

było dobrze, prawda - bardziej stwierdził, niż zapytał.

- To nie twoja wina! -

zaprzeczyła. Nie mogła pozwolić na to, by winił

siebie.

-

Twoja też nie - odparł natychmiast głosem nie znoszącym sprzeciwu.

-

Ale ktoś przecież musi... - zaczęła.

- Nie -

przerwał jej łagodnie. - Brooke, posłuchaj uważnie. To był dla nas

pierwszy raz. Początki nigdy nie są łatwe. Dwoje ludzi musi razem odnaleźć ten

rytm, który będzie odpowiadał obojgu. Może w romansach wszystko udaje się przy

pierwszym podejściu… ale w życiu… - potrząsnął głową.

Brooke przełknęła ślinę i spuściła wzrok.

- Nie mam…

tylko raz wcześniej byłam z kimś innym - wyznała po chwili.

Meade nie był przygotowany na taką szczerość.

- Jeszcze nigdy… nigdy… -

zawahała się i zaczerpnęła głęboko powietrza. -

Nie chciałam udawać. Naprawdę. Chciałam… To, co czułam, to, co sprawiłeś… -

tak bardzo chciała, by ją zrozumiał!

Meade powoli pogładził nagie ramiona. Podpowiedział jej słowa, których

sama nie potrafiła znaleźć.

-

Mam nadzieję, że czułaś to samo. Sprawiłaś, że uwierzyłem, iż może być

nam razem dobrze. Naprawdę dobrze. Czy i ty tak myślisz?

Razem.

Brooke przypomniała sobie ich pierwsze spotkanie, jej nagłe zafascynowanie

tym mężczyzną. I przypomniała sobie łączącą ich więź, gdy w szpitalu pomagali
Jazz przy porodzie. Razem.

- Tak -

szepnęła. W jej głosie zabrzmiał ton zaskoczenia, podobnie jak

wtedy, gdy powiedziała mu, że nie czuje lęku.

Doskonale.

background image

-

Ja po prostu nigdy wcześniej… - próbowała zapomnieć o przeszłych

doświadczeniach, aby przyjąć to, co obiecywała przyszłość. - Meade, nie wiem,

czy potrafię.

-

Wiem, że potrafisz. - Dotknął z czułością jej warg. - Zaufaj mi… zaufaj

sobie.

I

Brooke poczuła, że potrafi ufać.

Bardzo powoli Meade położył ją na materacu. Przeczesał palcami jej włosy.

Pochylił głowę i musnął ustami brwi. Całował jej skronie, czując pod wargami

pulsowanie tętna. Kąsał płatki uszu. Całował delikatną skórę powiek, bladoróżowe

policzki, czubek nosa. Wreszcie zajął się jej ustami. Poddawała się, gotowa na

przyjęcie pieszczoty. Po chwili poczuł na swych wargach dotknięcie jej języka.

Wodził dłońmi po wszystkich zakamarkach jej ciała. Pod Jotknięciem jego

dłoni ciało poruszało się. radośnie. Przyjmowała pieszczoty i pragnęła następnych.

Były w nich obietnice przyszłej rozkoszy.

Brooke wydawało się, że rozkwita. Każdy nerw promieniował nieznanym

dotąd ciepłem. Opanowała ją tęsknota dawania i otrzymywania.

Smakowała jego wargi… słony aromat skóry. Całowała prężne ciało, czuła

mięśnie reagujące na każdą pieszczotę. Jęknęła, obejmując ustami twardy wzgórek
j

ego męskiego sutka.

- Brooke…

Meade objął jej biodra, masował palcami ich zwieńczenie. Przesunął ręce

wyżej, aż do piersi i zaczął delikatnie drażnić różane pąki sutek. Krzyknęła, jakby

sprawiał jej ból.

Potem poczuła jego usta. Zaczął ssać brodawkę. Intensywność pieszczot

sprawiała, że Brooke jęknęła.

-

Medea… proszę…

Odczuwany wcześniej niepokój przemienił się w pożądanie. Brooke czuła

potrzebę poszukiwania, przytulania, dotykania… Jak przez mgłę zauważyła, jak

Meade przesunął się w dół jej ciała. Dopiero gdy poczuła gorący oddech na udach,

zorientowała się, do czego zmierza. Zaskoczenie ustąpiło miejsca rozkoszy, której

wcześniej nie znała, której nie oczekiwała.

Meade przytrzymał jej biodra. Pieścił ją bardzo delikatnie. Stopniowo

background image

przełamywał jej opór… Brooke była rozgrzana namiętnością. Nie chciała jednak

spłonąć w samotności. Sięgnęła w dół, zanurzając palce we włosy mężczyzny. Nie

była pewna, czy będzie mogła powiedzieć choć słowo. Nie była pewna, czy będzie

w stanie zaczerpnąć powietrza.

Mead

e uniósł głowę. Jego oczy rozświetlone były radością.

- Dobrze… razem… -

nie potrafiła powiedzieć nic więcej.

Wy

starczyło.

Meade przesunął się wyżej i posiadł ją. Pocałował usta dziewczyny. Brooke

objęła go ramionami, przytuliła mocno. Wbiła paznokcie w jego plecy, czując

bliskość orgazmu.

Całym sercem pragnęła dać mu rozkosz - i dała.
Całym sercem pragnął dać jej rozkosz - i dał.
Osiągnęli razem szczyt i nie miało już znaczenia, kto komu ofiarował

rozkosz.


ROZDZIAŁ 7

Blask promieni słonecznych i pieszczota wzdłuż kręgosłupa obudziły Brooke

następnego poranka.

- Hm… -

westchnęła, poruszając się ociężale. Westchnęła ponownie, czując

na karku ciepło warg Meade’a.

Odwróciła się leniwie w jego stronę.

-

Dzień dobry - przy witał ją cicho. Opierał się na łokciu, tylko trochę okryty

prześcieradłem. Włosy w nieładzie opadły mu na oczy. Cień zarostu na brodzie

nadawał mu zawadiacki wygląd.

background image

Przyglądał się jej błękitnymi, przepełnionymi czułością oczami. Brooke

miała wręcz ochotę zanurzyć się w ich głębiach.

- D

zień dobry - odpowiedziała, odgarniając mu z czoła niesforny kosmyk.

Wskazującym palcem powiodła wzdłuż sinie zarysowanej linii jego nosa. Nie

mogła opanować chęci dotykania go.

Meade ujął jej dłoń i ucałował.

-

Jak się czujesz? - spytał.

Sen zostawił na policzkach dziewczyny różowy ślad. W odpowiedzi na

pytanie rumieniec pogłębił się. Jednocześnie w oczach Brooke pojawił się
niezwykle kobiecy blask.

- Nie wiem -

odparła. Czuła słodką ociężałość. Po raz pierwszy w życiu była

świadoma swej kobiecości. - Nigdy wcześniej tak się nie czułam. Czy rozumiesz

coś z tego? - śmiała się zdziwiona.

-

Tak, oczywiście - zapewnił ją z uśmiechem Meade. - Ja także po raz

pierwszy doświadczyłem tak silnych emocji.

-

Naprawdę? - wstrzymała oddech.

-

Naprawdę - zapewnił ją.

- M

eade, nigdy nie znałam… - przerwała, nie potrafiąc znaleźć

odpowiednich słów. Jak mogła mu wyjaśnić to, czego dowiedziała się o sobie? O
nim?

- Rozumiem -

odpowiedział.

Brooke przysłoniła rzęsami oczy, czując nieodpartą, nieznaną wcześniej

potrzebę flirtowania.

-

Jeśli żadne z nas wcześniej nie czuło nic podobnego… czy to oznacza, że

to dla nas jest drugi pierwszy raz?

Prowokacyjne pytanie i żartobliwy blask w oczach dziewczyny

spowodowały, że serce Meade’a zabiło mocniej.

-

Coś w tym rodzaju - potwierdził. Opuścił dłoń w dół jej ciała, wzdłuż

smukłej szyi, aż do piersi. Sutki Brooke stwardniały momentalnie, reagując na

doznaną pieszczotę. Zaczerpnęła powietrza.

- Och, Meade… -

szepnęła.

background image

Poczuł narastające pożądanie. Opadł na prześcieradło i zdał sobie sprawę, że

nie musi o nic pytać. Brooke już na niego czekała.

-

Brooke, musimy o czymś porozmawiać.

Brooke uniosła głowę, którą opierała na jego piersi. Przysłuchiwała się

rytmowi bicia jego serca, który powoli uspo

kajał się po spełnieniu.

- Jedzenie? -

spytała z nadzieją w głosie, patrząc na budzik stojący przy

łóżku. Włączono już prąd i zegar zaczął ponownie chodzić; niestety nie wskazywał

właściwej godziny. Pustka w żołądku dziewczyny wskazywała na porę obiadu,

natomiast na zegarze była 6.30 rano.

Usta Meade’a skrzywiły się lekko, jakby zgadzał się z nią, że człowiek nie

może żyć samą tylko miłością.

- Dojdziemy i do tego -

obiecał.

-

Może chodzi o naprawę mojego samochodu? - Brooke zmieniła pozycję i

odgarnęła włosy na plecy.

-

Do tego także dojdziemy. - Meade przesunął dłonie wzdłuż wdzięcznej linii

jej nagich pleców. - To…

to ważne.

Brooke otworzyła usta, chcąc mu powiedzieć, że dla niej obie sprawy były

ważne. I wówczas zauważyła, że spoważniał. Ochota do żartów minęła. Poczuła

nagły przypływ niepokoju.

- Co to takiego? -

spytała cicho.

Meade zauważył napięcie w jej głosie.

-

Nie przedsięwziąłem żadnych środków ostrożności - powiedział wprost.

background image

Po tych słowach Brooke poczuła, jak w gardle rośnie jej kula. Zacisnęła swe

szczupłe palce. Zwilżyła wargi.

- Mówisz… o kontroli urodzin -

powiedziała po chwili.

-

O zabezpieczeniu. Nie używałem niczego, nie spytałem ciebie, czy… -

Potrząsnął głową, nie próbując się tłumaczyć. Nie zachował ostrożności, kochając

się z kobietą, która tak wiele dla niego znaczyła, i to go niezwykle zmartwiło.

Brooke spuściła oczy i przełknęła ślinę. Kula z gardła przesunęła się do

żołądka.

Nieświadomie Meade dał jej szansę na powiedzenie prawdy. Wystarczyło

tylko powiedzieć mu, że jego niepokój był zbędny, ponieważ i tak nie może zajść

w ciążę. I tylko tyle.

Zaledwie kilka słów, lecz nie mogła się zdobyć na ich wypowiedzenie. Nie

mogła. Nie chodziło tylko o pogardę, którą karmił ją Peter. Była pewna, że Meade

nie był zdolny do takiego okrucieństwa. Bała się jednak, że zacząłby litować się

nad nią i współczuć. Zdawała sobie sprawę, że już wielokrotnie zdradziła przed
nim swe uczucia do dzieci. Gdyby tera

z powiedziała mu, że nie może…

- Brooke? -

Meade uniósł jej podbródek. - Kochanie, zdaję sobie sprawę, że

to krępujące…

- Nie, nie. -

Potrząsnęła głową. Podjęła już decyzję. Nie mogłaby znieść

odkrycia swej ułomności. Nie jemu. I nie teraz.

- Co nie? -

delikatnie dopytywał się Meade, usiłując zrozumieć wyraz jej

twarzy.

-

Nie, to nie jest krępujące - powiedziała powoli. - Nie… i nie powinno być,

Masz rację. To istotna sprawa. Ludzie… musimy myśleć o konsekwencjach.

-

Myślę tylko o tobie, kochanie - odparł. Słowa brzmiały czule, choć

przebijało w nich zatroskanie.

- Wiem -

odrzekła, przesuwając palcem po gęstych włosach porastających

jego pierś. - Ale nie musisz się niepokoić o zabezpieczenie. Jestem bezpieczna.

- Bezpieczna? -

wydawało się, że wstrzymał oddech.

-

Biorę tabletki. - Przynajmniej to było prawdą. Lekarz przepisał jej tabletki

antykoncepcyjne dla uregulowania cy

klu miesiączkowego.

background image

- Aha.

Brooke odniosła wrażenie, że w jego głosie zabrzmiała ulga. Powiedziała

sobie, że postąpiła właściwie. Po kilku chwilach opuściła głowę i ponownie oparła
policzek o mu

skularną pierś Meade’a. Poczuła dotyk jego dłoni, westchnęła z

zadowoleniem, Ułożyła się wygodniej, przytulając do niego całym ciałem.

Przymknęła oczy.

„Postąpiłam właściwie”.

-

Czy twój tatuaż ma jakieś specjalne znaczenie? - spytała ciekawie Brooke,

gdy w kuchni byli zajęci przygotowywaniem omletów. Następnym punktem

programu była naprawa samochodu.

- To znak surucucu da jucca depico -

odparł Meade, siekając pomidora

szybkimi, zręcznymi ruchami.

- Co takiego? -

Brooke spojrzała na niego pytająco, przerywając podwijanie

rękawów brzoskwiniowego szlafroka. Meade miał na sobie tylko dżinsy. Sprany

materiał opinał jego wąskie biodra i długie, szczupłe uda tak, że dziewczyna

zapomniała na moment o tatuażu.

-

To wąż południowoamerykański - wyjaśnił Meade, kończąc krojenie z

precyzją godną chirurga.

-

Wąż? - Brooke oderwała wreszcie oczy od jego ciała i dokończyła

podwijanie rękawów. Zajęła się rozbijaniem jajek. - Czy jest niebezpieczny?

-

Śmiertelnie. Jego jad atakuje centralny system nerwowy.

-

Czarujące - skomentowała Brooke. Zastanawiała się nad ilością jaj

potrzebnych do przygotowania posiłku - sześć czy osiem? Burczenie w żołądku

background image

pomogło jej w podjęciu decyzji. - Jak miło mieć coś takiego na ramieniu.

-

Pewne plemiona indiańskie wierzą w niezwykłą moc tego symbolu.

- Och? -

przypomniała sobie jego słowa o utożsamianiu ńę ze środowiskiem,

w jakim aktualnie przebywał. - Czy dlatego kazałeś go sobie zrobić?

-

Źle mnie zrozumiałaś. Studiuję magię plemienną, ale nie uprawiam jej. -

Meade spojrzał na nią z wyrzutem.

- O, nie -

pokręciła przecząco głową. - Nie to miałam na myśli.

Zastanawiałam się tylko, czy to dla ciebie rodzaj talizmanu. No wiesz, jak łapka

królika czy coś w tym rodzaju.

- Wierz mi, surucucu da jucca depico

przebija łapkę królika. Prawdę

mówiąc, nie pamiętam dlaczego kazałem to sobie zrobić. Dwanaście lat temu, w

czasie karnawału w Rio upiłem się z przyjaciółmi. Jeden z nich obudził się

następnego dnia, mając na piersi wytatuowany symbol Supermana; drugi do dziś
nosi na hm… zadku serce z imieniem dziew

czyny, o której nigdy nie słyszał.

W

łaściwie miałem szczęście, że dostałem węża.

Dwa następne tygodnie były dla Brooke szalenie szczęśliwe. Ich wzajemna

przyjaźń i pasja stworzyły związek, który wręcz zapierał dech w piersiach. Razem

się śmiali i kochali…

Wielokrotnie zastanawiała się nad tym, jak powiedzieć mu, że nie może mieć

dzieci. Nie potrafiła znaleźć właściwego momentu, właściwych słów. Dwukrotnie

już była blisko wyjawienia swej tajemnicy, lecz coś ją przed tym powstrzymywało.

Brooke przekonywała się, że nie ma to znaczenia. Dawała mu wszystko,

czego potrzebował… czego pragnął. Czemu miałaby mówić mu o czymś, o co

nigdy nie pytał?

Lecz nie dawało jej to spokoju. Wreszcie postanowiła skorzystać z rozmowy

background image

na temat swego nieudanego małżeństwa.

Ku jej zaskoczeniu, Meade nie chc

iał o tym rozmawiać.

-

Proszę cię - powiedział, potrząsając głową. Po raz pierwszy widziała taki

wyraz w jego oczach. Zacisnął pięści. - Nie.

- Ale

… chcę tylko, żebyś wiedział…

-

Wiem, kochanie. Uwierz mi. Wiem, że kochałaś Petera Livingstone tak

bardzo,

że za niego wyszłaś. Wiem, że później zranił cię tak mocno, że zaczęłaś

wątpić w swoją wartość jako kobiety. I wiem także, że gdybym go kiedykolwiek

spotkał, pewnie powybijałbym mu wszystkie zęby. Może to prymitywne, ale tak

właśnie to czuję. I to jest również powód, dla którego nie chcę rozmawiać o twym

małżeństwie. Przepraszam.

Brooke milczała, nie wiedząc, co na to odpowiedzieć.

-

Instytut Wildinga, proszę się nie rozłączać - powie działa Brooke, gotowa

do przyciśnięcia odpowiedniego guzika w swym aparacie.

-

Wolałbym raczej nie rozłączać się z tobą - padła prowokacyjna odpowiedź.

- Meade? -

spytała ochryple.

-

Czy w twoim życiu jest jeszcze ktoś, kto w ten sposób się do ciebie

odzywa?

Zaśmiała się, czując zmęczenie spowodowane intensywną pracą.

- N

ie, o ile mi wiadomo, nie. Słuchaj, mógłbyś zadzwonić później? Mam na

drugiej linii rozmowę z japońskim himalaistą, który powiedział mi właśnie, że nie
chce przyle

cieć na najbliższą konferencję. Nalega, żebyśmy zarezerwowali mu

miejsce na statku.

-

Nie mów nic więcej. To Dobie Tanaka, prawda?

background image

-

Tak, a właściwie Tadeo Onoshi Tanaka - powiedziała Brooke, sprawdzając

nazwisko w swych notatkach.

- Tak, to ten sam.

-

Czyżbyś go znał?

-

Tylko ze słyszenia. Nie przyleci, ponieważ ma lęk wysokości.

-

Ma lęk… Meade, na Boga! Ten człowiek zdobywa najwyższe szczyty!

Z drugiego końca linii dobiegł chichot.

-

Być może zaczął to robić, aby przezwyciężyć strach. To kwestia

zachowania twarzy.

-

Twarzy. Wspaniale. To wszystko wyjaśnia. Słuchaj, musisz zaczekać.

- Jasne.

Pamiętając, co mówił Meade, Brooke udało się nie użyć wobec rozmówcy

określenia „lęk przestrzeni”. Zanim się rozłączyli, Tanaka obsypał ją
komplementami o jej kompe

tencji i umiejętności zrozumienia problemów innych

ludzi.

Przycisnęła guzik w swym telefonie.

- Meade? -

spytała niecierpliwie.

-

Już skończyłaś?

-

Co mogłabym dla ciebie zrobić?

- Przez telefon? Hm…

Cóż, mogłabyś powtórzyć to, co powiedziałaś mi

ostatniej nocy.

- Meade! -

zaprotestowała. Ostatniej nocy kochali się bez opamiętania.

Meade w niezwykle erotyczny sposób za

chwycał się jej ciałem, a ona, ku swemu

zdumieniu, odpo

wiadała w podobny sposób.

-

Cóż, a może w takim razie kilka tych seksownych, krótkich mruknięć?

-

Nie mruczę… - Brooke zaczęła protestować z oburzeniem. Przerwała na

wid

ok stojącego w drzwiach Daniela Quincy. Poczuła rumieniec oblewający twarz.

- Poczekaj -

powiedziała do słuchawki i zakryła dłonią mikrofon, - Tak, panie

Quincy? -

spytała. Starała się mówić zwykłym, urzędowym tonem. Z trudem

background image

udawało się jej uspokoić oddech.

-

Chciałem pani tylko powiedzieć, że wychodzę na obiad -poinformował ją,

jak zwykle dystyngowany, dyrektor WIWE.

-

Ach, tak. Dobrze. Dziękuję. Życzę smacznego.

-

Dziękuję. - Dawid Quincy uniósł brwi. - Czy rozmawia pani może z

Meade’em O’Malleyem?

- Tak -

przyznała Brooke.

-

Hm. Proszę go ode mnie pozdrowić. I proszę mu przekazać, że chciałbym

zobaczyć pozostałą część notatek o dorzeczu Xingu, kiedy już będą gotowe. -

Skinął jej głową w swój charakterystyczny sposób i zaczął odwracać się do

wyjścia.

-

Tak, oczywiście, panie Quincy - odpowiedziała Brooke. Poczekała, aż

starszy pan oddalił się, i dopiero wówczas odsłoniła słuchawkę. Jęknęła.

- Nie, nie -

Meade zaprzeczył, przeciągając słowa. - To nie taki dźwięk

miałem na myśli. Tamten przypominał bardziej…

-

Przestań wreszcie! Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że pan Quincy właśnie

usłyszał, jak mówię o mruczeniu? I wiedział, że rozmawiałam z tobą. Bóg jeden
wie, co sobie po

myślał.

-

Raczej diabli wiedzą. W dawnych, dobrych czasach Daniel cieszył się

opinią niezłego hulaki.

-

Tak, słyszałam - Brooke spojrzała w paciorkowate, szklane oczy sępa

przytwierdzonego do ściany powyżej jej biurka. Wypchane ptaszysko było jedną z
niezliczonych, egzotycznych czy raczej ekscentrycznych dekoracji siedziby
WIWE. Ws

zystkie te egzemplarze, począwszy od niezwykle brzydkiego stojaka na

parasole w kształcie słonia, aż po przepiękne liczydło z kości słoniowej i hebanu;
od grobow

ca egipskiej mumii do wojennego nakrycia głowy Indian

amerykańskich, były oznakami wdzięczności od ludzi, którzy od początku stulecia

otrzymali moralne bądź finansowe wsparcie od Instytutu.

Początkowo Brooke była lekko poirytowana widokiem sępa, nawet

wypchanego, w

iszącego nad jej głową. Z biegiem czasu oswoiła się jednak z tym

widokiem. Niestety w

ciągu ostatnich tygodni ptaszysko zaczęło linieć, więc

codziennie rano musiała zamiatać z biurka pęki czarnych piór.

background image

- Brooke?

- Ach… tak. Przepraszam. Co chcesz, to znaczy, po co dzwonisz?

- Koniec z dwuznacznikami, tak? -

zażartował, dając jej do zrozumienia, że

wie doskonale, czemu użyła innego sformułowania.

Brooke nie mogła się nie uśmiechnąć.

- P

roszę cię, Meade. Mam na biurku tonę papierów, które muszę jeszcze dziś

przejrzeć. Jeśli chcesz umówić się na obiad…

-

Właśnie po to dzwonię. Okazało się, że aż do jutra muszę opiekować się

moim siostrzeńcem, Kevinem.

- Tak?

-

To długa historia. Jego siostra urządza dziś pierwszą imprezę z udziałem

chłopców i ostatnią rzeczą, o jakiej marzy, jest młodszy brat, pętający się pod

nogami. Kevin miał spędzić tę noc u przyjaciela, ale coś nie wyszło. Zazwyczaj
albo moi rodzice albo Kathle

en wzięliby go do siebie, lecz tym razem okazało się,

że mają inne plany.

-

A więc wujek Meade musi przybyć na ratunek?

-

Coś w tym rodzaju. Słuchaj, wiem, że obiecałem ci kolację w małej,

przytulnej

restauracji. Ale może miałabyś ochotę spędzić ten wieczór z

chłopakami?

Brooke zawahała się. Nie chciała być intruzem.

-

Jesteś pewien, że Kevin nie miałby nic przeciwko temu?

-

Cóż, jesteś dziewczyną…

-

Coś podobnego, Meade! Kiedy to zauważyłeś? - spytała słodko.

-

Hm, podejrzewałem coś od samego początku. Ale zorientowałem się

dopiero wczoraj, gdy zobaczyłem cię pod prysznicem.

Brooke zadrżała na wspomnienie tamtych chwil, gdy kochali się obmywani

strumieniami wody. Przez moment B

rooke znalazła się między chłodną, śliską

ścianą wyłożonej kafelkami kabiny a mocnym, parzącym wręcz ciałem Meade’a.

Kontrast temperatur i rodzaj powierzchni był niesłychanie podniecający. Nigdy do
tej pory nie

wyobrażała sobie, że mogłaby…

background image

- O, o to mi c

hodziło.

- Co? -

stanowczo musi coś zrobić z tą skłonnością do snucia erotycznych

marzeń. Ostatnio w trakcie korekty nowej monografii rozmarzyła się do tego

stopnia, że zaczęła nieświadomie rysować na marginesach.

-

Dźwięk, który przed chwilą wydałaś. O takim właśnie mruczeniu mówiłem.

-

W głosie Meade’a słychać było rozbawienie.

- Ach, tak…

Dobrze. No, nieważne. Mówiłeś coś na temat mojej kobiecości?

Meade zachichotał.

-

W porządku. Już ani słowa więcej na temat mruczenia. Tak jak mówiłem,

w przypadku Kevina

fakt, że jesteś kobietą, nie przemawia na twoją korzyść.

Jednak jest skłonny rozważyć ten problem. Ma osiem lat, więc stać go na to, zwła-

szcza, że przedstawiłem cię jako swoją przyjaciółkę. Chciałbym tylko uprzedzić cię
o dwóch sprawach. Po pierw

sze, Kevin zawsze mówi to, co myśli. Po drugie,

według niego miły wieczór oznacza pójście na jakiś film sensacyjny, a potem na

wyżerkę do najbliższego baru z hamburgerami. Czy więc masz ochotę przyłączyć

się do nas?

Brooke wybuchnęła śmiechem.

- To propozycja nie do odrzucenia.

O nieodpartym uroku -

to określenie pasowało do ośmioletniego Kevina

Cunninghama.

-

A więc, jak ci się podobał film? - spytała go Brooke. Siedzieli przy stoliku

czekając, aż Meade przyniesie zamówione dania.

Kevin zmarszcz

ył piegowaty nos.

-

Niezły, poza tymi kawałkami z całowaniem. Można wytrzymać jedną taką

scenę, bo jest czas na pójście do toalety czy kupienie prażonej kukurydzy. Ale nie

background image

trzy. Trzy to o wiele za dużo. Jasne, że zakończenie było dobre, jak wysadzili w
p

owietrze tę dziewczynę. - Uśmiechnął się do Brooke, pokazując szczerbę między

zębami.

- Rozumiem -

Brooke skinęła głową, usiłując powstrzymać śmiech.

-

Bohater też był niczego sobie - kontynuował Kevin. - Ale nie tak

przystojny, jak wujek Meade. Wujek Meade jest kapitalny! Musi pani koniecznie

zobaczyć, jaki wspaniały bęben przywiózł mi z Brazylii. Przed wyjazdem prosiłem

go o skurczoną czaszkę, ale bęben jest dużo lepszy. Wie pani, że przyszedł kiedyś

do mojej szkoły i miał wykład? To było wspaniałe! Najpierw pokazywał sztuki
magiczne. Ta

kie jak ze znikającą monetą i z ogniem płonącym na końcach palców.

A potem opowiedział, jak to jest być naukowcem i studiować rośliny w dżungli.

Powiedział, że niektóre lekarstwa, których teraz używamy, w rzeczywistości

zostały odkryte przez czarowników. Nawet siostra Mary Agnes była rod

wrażeniem. Pozwoliła mu zostać całe przedpołudnie. Nie mieliśmy angielskiego.

- To brzmi fantastycznie -

skomentowała Brooke. Szybko stało się dla niej

jasne, że mały Kevin uwielbia wuja. Zauważyła również słabość Meade’a wobec

chłopca. Meade był dla Kevina kimś więcej niż tylko pobłażającym wujem.

Widziała, jak mały reagował natychmiast na jedno słowo czy skinięcie

głowy. Akceptował bez protestów narzucaną dyscyplinę.

- Wujek Meade m

ówił, że pani też się trochę na tym zna - powiedział Kevin

z aprobatą w głosie. - Pracuje pani w tym, jak to się nazywa, w Instytucie
Wildmana, tak?

-

Instytut Wildmana d/s Badań Ziemi - poprawiła z uśmiechem Brooke. -

Ludzie mówią na to w skrócie WIWE.

- WIWE -

powtórzył chłopiec, parskając śmiechem. Następnie zmarszczył

sterczące brwi i spojrzał ciekawie na Brooke. - Jest pani pierwszą kobietą, która

zamieszkała w domu wuja - stwierdził.

-

Naprawdę? - Brooke nie bardzo wiedziała, jak powinna zareagować na tę

szczerość.

- Tak -

potwierdził. - Myślę, że to dlatego wszyscy ciągle o pani mówią.

- Wszyscy? -

Brooke zesztywniała,

- Uhm -

Kevin ponownie skinął głową. - To między innymi dlatego

zgodziłem się, żeby wujek zabrał panią razem z nami do kina i na kolację. Żebym

background image

mógł poznać panią prędzej niż reszta. - Oczy chłopca zabłysły radością. - Ale się

uśmieję, gdy inni dowiedzą się o tym. I moja głupia siostra. Sara. Mówiłem pani o

tej aferze, którą rozpętała, bo nie chciała, żebym był w domu w czasie tego jej

idiotycznego przyjęcia. I tak bym nie poszedł, nawet gdyby mnie zaprosiła. Ha! Na

pewno oszaleje, gdy powiem jej, że panią poznałem. Mama też, założę się. I ciocia

Kathleen. I może nawet babcia O’Malley!

Brooke miała wrażenie, że straciła wątek. Właściwie nawet kilka wątków.

-

Dlaczego miałyby oszaleć? - zaczęła.

- Bo, tak

jak już mówiłem, bardzo się panią interesują - poinformował ją

chłopiec, pochylając się do przodu. - Wszystko zaczęło się od pani spotkania z
dziadkiem O

’Malleyem. Polubił panią. A pani jego też polubiła?

-

Tak, jasne, że tak - przyznała Brooke. - Ale…

- To dobrze. -

Chłopiec był wyraźnie zadowolony. - Babcię też można lubić.

Ona jest trochę spokojniejsza niż dziadek, ale też fajna. W każdym bądź razie, jak

już mówiłem, wszyscy bardzo się panią interesują. Jak mama mnie dziś przywiozła

do wujka, to była trochę wścibska. Czasami tak się zachowuje, i wujek się wtedy

śmieje. Ale dziś, myślę, że był trochę… O, wujek! Kupiłeś mi podwójne frytki?

-

Podwójne frytki i potrójną porcję ketchupu - odpowiedział Meade,

stawiając na stole plastikową tacę z jedzeniem. Sam usiadł obok Brooke,

przysuwając się do niej na tyle blisko, że ich uda zetknęły się. - Jaki według ciebie

byłem dzisiaj?

- Co? -

Kevin zmarszczył czoło, po czym rozchmurzył się, uświadamiając

sobie, o co został zapytany. - Myślałem, że byłeś trochę zły, kiedy mama zaczęła

wypytywać cię o panią Livingstone - odpowiedział otwarcie.

Meade spojrzał w kierunku Brooke.

- Rozumiem -

powiedział. Dziewczynie wydawało się, że usłyszała w tych

słowach ślad przeprosin. Z całą pewnością w jego oczach widać było zatroskanie.

-

Powiedziałem pani Livingstone, że wszyscy są bardzo nią zainteresowani,

bo mieszka w twoim domu - kontynuo

wał pogodnie Kevin. - Tak jak w tamtą

niedzielę, kiedy wszyscy byliśmy na obiedzie u dziadków, a ty wcześnie wy-

szedłeś, pamiętasz? Nie mówiłem ci jeszcze o tym, ale kręciłem się koło kuchni i

słyszałem, jak mama i ciocia Kathleen, i babcia rozmawiały o tobie i o pani

Livingstone. Babcia mówiła coś o tym, że chce zaprosić panią Livingstone na

kolację, a dziadek powiedział, że nie powinna tego robić, bo to byłoby wtrącanie

background image

się w nie swoje sprawy. A potem mówili o czymś, czego nie rozumiałem. A potem

ciocia Kathleen mówiła jakoś dziwnie o tym, że jesteś obieżyświatem, który
ni

gdzie nie może zagrzać miejsca. A wtedy wszedłem do kuchni i…

- Kevin -

zaczął Meade. Brooke zauważyła rumieniec na jego opalonej

twarzy. Nie była pewna, czy było to spowodowane irytacją, czy zakłopotaniem.

-

No, w każdym bądź razie… - kontynuował młody człowiek, przesuwając

szklankę w stronę Brooke. - Tu jest woda dla pani. Chce pani trochę moich frytek?

Mam ich dużo.

-

O, dziękuję bardzo - odparła słabym głosem Brooke, zdając sobie sprawę,

że jej twarz była bardziej zarumieniona niż zwykle.

- Kevin -

spróbował ponownie Meade.

-

Też możesz wziąć trochę moich frytek - poinformował go

wspaniałomyślnie chłopiec. - W każdym bądź razie mama się strasznie

zdenerwowała, że im przeszkodziłem, i powiedziała, że mnie zleje, jeśli

natychmiast nie wyjdę. Widziałem, że nie żartuje, więc poszedłem się bawić. -
Wzru

szył ramionami i zaczął odpakowywać hamburgera. - Nic więcej nie

słyszałem, wujku.

- Wujku -

Meade mamrotał coś pod nosem.

- Nareszcie sami -

dramatycznie oznajmił Meade trzydzieści sześć godzin

później. Siedział na sofie, trzymając Brooke na kolanach.

- Mmmm… -

Brooke pochyliła ku niemu głowę, czując we włosach dotyk

jego warg. Delikatnie kąsał jej szyję, co wywoływało w niej dreszcze. - Bardzo

polubiłam twoją siostrę - powiedziała.

Mary Margaret O

’Malley Cunningham była drobną, niezwykle energiczną

rudowłosą panią, o kilka lat starszą od brata. Mimo że nie było między nimi

fizycznego podobieństwa, wyczuwało się jednak silną łączącą ich więź. Równie

background image

oczywiste, choć nieco zabawne było matczyne traktowanie Meade’a przez Mary
Margaret.

-

Cieszę się - odparł Meade. - Mam jeszcze jedną siostrę, zupełnie taką samą.

-

Jak sądzisz, nie miała chyba nic przeciw temu, że Kevin zaprosił mnie na

kolację w przyszłą sobotę?

-

Chyba żartujesz. Można by przypuszczać, że to ona namówiła Kevina, aby

cię zaprosił. Choć w takim wypadku powiedziałby pewnie coś w rodzaju: „Moja

mama chciała, żebym zaprosił cię do nas, bo wtedy wszyscy mogliby cię wreszcie

poznać”.

- Hm… -

odpowiedziała Brooke. Matka Kevina nie ukrywała swego

zainteresowania jej os

obą. I podobnie jak u Francisa O’Malleya ciekawość ta była

zrównoważona niezwykłym urokiem osobistym. - Czy rozmawiałeś już o mnie ze

swoją rodziną? - spytała.

Meade objął talię dziewczyny.

-

Powiedziałem im, że jesteś kimś specjalnym - przyznał uczciwie. -

Powiedziałem im też, że jesteś damą, która nie lubi, gdy się ją popędza.

- Och. -

Przysłoniła rzęsami oczy, zastanawiając się nad tymi słowami.

-

Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, co robisz? - spytał po chwili.

-

Masz na myśli to, że przyjęłam zaproszenie twojej siostry? - Brooke

odwróciła się w jego stronę.

Skinął głową.

-

Wolałbyś, żebym odmówiła?

Wyraz błękitnych oczu Meade’a był ciepły i bezpośredni.

- Nie -

odparł szczerze. - Chciałbym, abyś poznała resztę mojej rodziny. Są

dla mnie bardzo ważni. Ale wszyscy naraz mogą być trochę męczący. Nie chcę,

żebyś czuła się… skrępowana.

-

Przecież będziesz razem ze mną, prawda? - uśmiechnęła się Brooke.

-

Oczywiście - obiecał.

-

Więc nie będę się czuła skrępowana - odparła.

background image

Meade odniósł wrażenie, że na takie słowa można było odpowiedzieć w

jeden, jedyny sposób. Przytulił Brooke do siebie i pocałował ją.

ROZDZIAŁ 8

Zapadał zmierzch. Niebo, jeszcze przed chwilą tak przejrzyście błękitne,

teraz przybrało barwę szaropurpurową. Swawolny powiew poruszał ciepłym,
czerwcowym powie

trzem. Meade i Brooke siedzieli, jak często o tej porze dnia. na

porośniętej winoroślą werandzie domu, w którym mieszkali.

Brooke była oczarowana koronkową konstrukcją budowli już od chwili, gdy

w niej zamieszkała. Gdy spytała o to Meade’a, dowiedziała się, że Sebastian

Browning kazał zbudować werandę jako prezent urodzinowy dla żony.

Któregoś dnia po powrocie z pracy zastała Meade’a siedzącego na werandzie

i słuchającego Mozarta. Przeglądał stosy publikacji przysłanych w czasie jego

nieobecności. Poprosił, aby z nim została, na co z ochotą przystała. Następnego

wieczoru zaproszeniu towarzyszyła propozycja wspólnego wypicia butelki

beaujolais. Następnym razem Brooke przyniosła ze sobą butelkę chablis i poduszki,

na których można było usiąść.

Tydzień po ich pierwszej upojnej nocy Meade sprawił jej niespodziankę,

przygotowując kolację na świeżym powietrzu. Jedli przy stole przykrytym lnianym
obrusem, zasta

wionym chińską porcelaną, kryształami i świecznikami. Jak

wiktoriańscy odkrywcy, według Meade’a żyjący zgodnie z zasadą wymagającą

wieczorowego stroju do każdego posiłku, nawet spożywanego w samym środku

dżungli.

Później tańczyli przy świetle księżyca. Brooke była oczarowana

romantycznym nastrojem wieczoru…

-

A więc? - spytał Meade, obejmując prawym ramieniem plecy dziewczyny.

-

Co naprawdę sobie pomyślałaś? - Wiedział, że po raz kolejny zadawał to samo

pytanie, lecz chciał się upewnić, że ten dzień nie tylko dla niego był udany.

Br

ooke zaśmiała się i odchyliła do tyłu, pocierając policzkiem o jego dłoń.

background image

-

Mówiłam ci przecież w samochodzie, gdy wracaliśmy do domu. Uważam,

że twoja rodzina jest wspaniała. Ten dzień był cudowny.

Mówiła prawdę. Spotkanie z najbliższą rodziną Meade’a, jego rodzicami,

dwiema siostrami, dwoma szwagrami, pięciorgiem siostrzeńców było męczące,
lecz niezwykle cieka

we. Ona sama wychowała się w rodzinie, w której goście byli

witani ukłonem i uprzejmym uściskiem dłoni. Ten dzień natomiast spędziła w
towarzystw

ie ludzi, którzy przyjęli ją niezwykle serdecznie.

-

A w czasie kolacji, czy nie przeszkadzały ci wzmianki o pieczonych

szczurach? -

Meade bawił się kosmykiem jej włosów, okręcając go wokół palca.

-

Ani trochę - zapewniła z uśmiechem. - Żałuję tylko, że nie udało ci się

odpowiedzieć na pytanie Kevina o to, czy szczurze mięso smakuje podobnie do
kurczaka.

-

Na Boga, nie mam pojęcia, skąd przyszło mu do głowy, że kiedykolwiek

jadłem szczury - Meade potrząsnął głową.

-

Cóż, być może wypływa to z jego przekonania, że robiłeś w życiu

wszystko.

- Hm… -

Trudno było stwierdzić, czy Meade ucieszył się, czy zaniepokoił jej

słowami.

Brooke milczała przez kilka chwil, myśląc o podziwie małego Kevina dla

Meade’a. Było to widać zarówno w oczach, jak i w brzmieniu głosu chłopca. Także

dwaj bliźniacy siostry Meade’a, Kathleen, mieli w swych brązowych oczach ten

sam wyraz głębokiego uwielbienia. Oczywiste było, że wszyscy trzej chłopcy

uważali swego wuja wręcz za idola.

Te same uczucia wzbudzał również w swych nastoletnich siostrzenicach.

Obydwie dziewczynki, Alison Morelli i sio

stra Kevina Sara, wkraczały właśnie w

okres dojrzewania. Były wyraźnie zaniepokojone, a jednocześnie zafascynowane

zmianami zachodzącymi w ich organizmach. Brooke obserwowała, jak delikatnie
Meade

odnosił się do ich problemów. Zachowywał się tak, jakby chciał przekonać

dziew

czynki, że nawet jeśli teraz są brzydkimi kaczątkami, to wkrótce czeka je

przemiana w piękne łabędzie.

Rozpamiętywała słowa jego ojca, które usłyszała kilka tygodni wcześniej.

„Powinieneś założyć rodzinę. Swoją własną rodzinę”.

Francis O

’Malley miał rację. Po spędzeniu całego dnia w towarzystwie

Meade’a, Brooke była tego pewna jak nigdy przedtem.

background image

Meade zaczął gładzić ramię dziewczyny. Biała, niemalże przezroczysta

bluzka, którą miała na sobie, była wykończona elastycznym ściągaczem wokół

szyi. Mężczyzna powoli zsunął jedno ramiączko.

- Wiesz -

powiedział wreszcie - usłyszałem fragment rozmowy w kuchni

między tobą a moimi siostrami.

- Tak? -

poczuła chwilowy niepokój. Jedną z rzeczy, o których wówczas

rozmawiały, był stosunek Meade’a do dzieci. Zarówno Mary Margaret, jak i

Kathleen wygłosiły wręcz hymny pochwalne na cześć brata. - Nauczyłeś się tego
od Kevina?

-

Czyżbyś miała zamiar dać im klapsa? - odparł.

-

No cóż… - Brooke zaczęła rozważać i taką możliwość.

-

Czyżbyś i ty zaczynała mieć jakąś obsesję?

-

Obsesję? I to mówi ktoś, kto opowiadał paniom z klubu botanicznego, jak

hodować afrodyzjaki w ogródku przydomowym?

Brooke miała wrażenie, że się zarumienił. Lecz nie była tego pewna przy

zapadającym zmroku.

- Co? -

spytał. - Kto ci o tym powiedział?

- Twoja siostra, Mary Margaret.

- Och, na Boga! -

palcami lewej dłoni rozczesał włosy. - Co jeszcze ci

powiedziała? Nie, nawet nie chcę wiedzieć.

Brooke odczekała chwilę, po czym spytała niewinnie:

-

A zrobiłeś to?

- Co takiego?

-

Opowiedziałeś paniom z klubu botanicznego o…

- Nie.

- Nie?

Meade zamruczał coś pod nosem.

-

No, niezupełnie - dodał wreszcie.

background image

- Aha.

-

Ktoś zaczął ten temat przy herbacie. Po moim wykładzie.

- Rozumiem -

powiedziała niewinnie Brooke.

Meade jęknął.

-

Posłuchaj, jedna z tych pań powiedziała, że słyszała jakoby Panax

schinseng, to znaczy żeń-szeń, może spowodować u jej męża pewnego rodzaju…
hm…

powiedzmy, większą ochotę na te rzeczy. Wyjaśniłem więc, że niektórzy

lu

dzie wierzą, iż żeń-szeń ma dodatni wpływ na męską potencję. Powiedziałem jej

również, że to tylko ciekawostka, nie poparta żadnymi badaniami.

- Och.

- Rozczarowana?

-

Niezupełnie - odrzekła Brooke. Spojrzenie, jakim go obdarzyła, było

prowokuj

ące. - Żadne doświadczenia osobiste, tak?

-

Nie z żeń-szeniem - uśmiechnął się.

Nastąpiła chwila ciszy. Brooke usiadła wygodniej, potrącając przy tym

prawe udo Meade’a.

-

Mówiłeś coś o siostrach? - przypomniała mu wreszcie.

W końcu nie miało to takiego znaczenia, czy słyszał ich rozmowę o

dzieciach. Znał uczucia sióstr wobec dzieci.

-

Ach, rzeczywiście. - Delikatnie pieścił jej gładkie ramię. - Zdawało mi się,

że słyszałem, jak rozmawiacie o… o zombie.

- Zom… -

powtórzyła bezmyślnie, po czym roześmiała się. - Och, tak.

Pamiętasz, jak przysłałeś bliźniakom indiańskie naszyjniki z Brazylii?

Meade zdziwił się, nie widząc żadnego związku między jednym a drugim.

Dostał te ozdoby od szamana plemienia Kamaiura. Znał on wiele sztuczek, lecz

umiejętność przeistaczania się w zombie nie była jedną z nich.

-

A więc - kontynuowała Brooke - chłopcy uznali widocznie, że naszyjniki

mają moc przemieniania ich w zombie.

-

Mówisz poważnie? - spytał z powątpiewaniem Meade.

background image

-

Oczywiście. Kathleen opowiadała, że przez dwa tygodnie bliźniaki

zabawiały się w ożywione duchy. Wreszcie znudzili się i oznajmili, że czar nie

działa. Powiedziałam jej, że straciła wspaniałą okazję.

-

Jaką? Możliwość zarobienia forsy za sprzedaż praw autorskich jakiejś

wytwórni?

- Nie -

zaśmiała się Brooke. - O ile się orientuję, każdy zombie ma nad sobą

starszego zombie, prawda?

-

Nie jestem specjalistą od voodoo.

-

Być może. W każdym razie z artykułu, który czytałam, wynikało, że zombi

powinien być posłuszny swemu władcy Powiedziałam więc Kathleen, że powinna

oznajmić Joeyemu i Paulowi, że to ona jest tym władcą, a wówczas…

-

Wówczas musieliby myć ręce i sprzątać swój pokój bez protestów -

dokończył Meade z szelmowskim grymasem. - Jesteś niezwykle przebiegła,
kochanie.

-

Robię, co mogę - powiedziała skromnie Brooke.

Było coraz ciemniej i Brooke błądziła palcami po koszuli Meade’a. Łagodny

letni powiew poruszał bluszczem oplatającym werandę.

-

Zauważyłem, że dużo rozmawiałaś z moją matką - Meade przerwał ciszę.

Brooke zatrzymała rękę. Ze wszystkich członków jego rodziny, największą

sympatią darzyła jego matkę. Eleni O’Malley była niewysoką, silną kobietą o

przyprószonych siwizną włosach i bystrych oczach. Dopóki się nie uśmiechała,

wyglądała zupełnie przeciętnie. Ale uśmiech powodował, że stawała się piękna.

Była osobą spokojną, znacznie spokojniejszą niż jej mąż, jak słusznie zauważył

Kevin. W tym spokoju kryła się jednak siła i niezwykły urok.

- Brooke? -

Meade przykrył dłoń dziewczyny.

-

Jeśli masz na myśli rozmowę, którą przeprowadziłyśmy, gdy ty grałeś w

piłkę, to dyskutowałyśmy właśnie o tobie - odparła Brooke. Ich palce spotkały się.

- Tak?

- Hm…

powiedziała mi, że kiedy byłeś mały, często uciekałeś z domu.

- To prawda -

powoli przyznał Meade. - Ale zawsze wracałem. A poza tym,

to właściwie nie były ucieczki. Użyłbym raczej określenia „wyprawy badawcze”.

background image

Chciałem dowiedzieć się, co jest na zewnątrz.

-

Twoja matka powiedziała, że dlatego pozwolili ci na podróże z profesorem

Browningiem. - Eleni O’Malley mów

iła również, że chcieli w pewnym sensie

podzielić się swym synem z człowiekiem, który nie miał własnych dzieci. - Ja…

niewielu rodziców byłoby stać na coś takiego.

-

Miałem szczęście - odparł zwyczajnie Meade. - Dobrze trafiłem.

- Ona… -

Brooke była zaskoczona. - Twoja matka użyła tego samego słowa.

-

Jakiego? Szczęście?

-

Tak. Powiedziała, że ma szczęście, mając ciebie i twoje siostry. - Brooke

była zdziwiona takim stawianiem sprawy. Większość matek, które znała, nie

myślała w taki sposób. Matki te kochały oczywiście swe dzieci; ale wszystkie uwa-

żały posiadanie potomstwa za rzecz oczywistą.

Meade przesunął dłoń z ramienia na policzek Brooke i odwrócił twarz

dziewczyny tak, by mógł spojrzeć jej w oczy.

-

Czasami wszystko się udaje - powiedział łagodnie. Po czym pochylił się i

pocałował ją.

- Meade?

- Hm?

-

Jest jeszcze coś…

- Wiem. Aaa… -

ziewnął. - Przepraszam. Powinniśmy wejść do domu. Daj

mi tylko kilka minut na odzyskanie siły.

Brooke zaśmiała się lekko i pocałowała go w szyję. Poczuła słony smak

potu.

-

Nie. Jeśli chcesz, możemy tu spędzić całą noc. Zastanawiałam się tylko nad

czymś, co powiedział Kevin.

Meade uniósł głowę i spojrzał na dziewczynę. Zawsze marzył, że kocha się z

piękną kobietą w środku podzwrotnikowego lasu. Miał uczucie, że to pragnienie

może się spełnić.

-

Czy to coś, co może zostać użyte przeciwko mnie? - spytał żartem,

muskając opuszkami ciało Brooke.

background image

- Ja… hm… -

Brooke przymknęła oczy, poddając się tej pieszczocie. Nagle

ocknęła się. - O czym mówiłam?

Meade pokazał w uśmiechu śnieżnobiałe zęby.

-

Zastanawiałaś się nad czymś, co powiedział Kevin.

- Ach, tak. Ja… kim jest Urszula?

Przez chwilę Meade był całkowicie zaskoczony. Dopiero po chwili dotarł do

niego sens pytania.

- Ach, Urszula -

powiedział, przypominając sobie żarty Brooke na temat

hodowli afrodyzjaków. - Tak. M

ężczyzna, z którym była hm… związana, mieszkał

kiedyś w mieszkaniu, które teraz zajmujesz.

- Hm… -

Brooke domyślała się tego. - Kevin mówił, że on, Paul i Joey

czasami ją odwiedzali.

-

Jasne. Urszula uwielbiała być adorowana.

-

Mówił, że odwiedzali ją w twoim mieszkaniu.

- Zazdrosna?

Brooke zastanowiła się. Czy była zazdrosna? Tak, oczywiście, że była.

Wiedziała, że nie jest pierwszą kobietą w życiu Meade’a. I pogodziła się z tym. Ale

Urszula była inna. Kevin rozpromienił się wręcz na jej wspomnienie.

- Jestem tylko ciekawa -

powiedziała wreszcie. - Kevin wyrażał się o niej w

pewien szczególny sposób.

-

Był jednym z jej największych wielbicieli. Nie miał nawet nic przeciwko

temu, że lubiła go ściskać.

-

Ściskać?

-

Tak. Urszula była pod wieloma względami do ciebie podobna.

- Do mnie? -

czegoś takiego nie spodziewała się usłyszeć.

-

Taaak. Była niezwykle… zwinna - sięgnął niżej.

Zwinna? -

Brooke poczuła jego pieszczoty.

-

Wijąca się - powiedział powoli. Dotyk jego dłoni był jeszcze wolniejszy.

background image

- Wi…

wijąca się.

-

Lśniąca.

-

Lśniąca?

- U

wielbiała, gdy się ją dotykało…

Brooke zagr

yzła wargi, próbując powstrzymać jęk rozkoszy.

-

Alison i Sara uważały, że była śliska. - Meade zniżył głos.

- Co? -

Brooke odrzuciła do tyłu głowę i chwyciła jego przedramię.

- Ocz

ywiście, że nie była. - Pocałował jej podbródek. - Jednak była

zimnokrwista.

- Zimno… -

Brooke usiłowała złożyć te szczegóły w całość. Przypominało to

próbę skompletowania układanki podczas trzęsienia ziemi. - Ty chyba… Meade!
Mówisz o niej w taki sposób,

jakby była wężem!

-

Bo rzeczywiście nim była - uśmiechnął się szelmowsko.

Chrzest małego Jonathana Wildinga odbył się następnego dnia, późnym

popołudniem. Brooke była zdania, że chłopczyk sprawował się wspaniale, mimo

donośnego krzyku w najbardziej podniosłym momencie uroczystości. Było to

jednak całkowicie zrozumiałe i w związku z tym wybaczalne,

-

Na pewno myślicie sobie, że wy zareagowalibyście ze stoickim spokojem,

gdyby ktoś zbudził was, lejąc na głowę zimną wodę? - Brooke zwróciła się z tym
py

taniem do Ethana i Meade’a. Po ceremonii w domu Wildingów odbywało się

skromne przyjęcie. Obydwaj mężczyźni wymieniali żartobliwe uwagi na temat

silnych płuc małego Jonathana.

-

Czy nie zachowałeś się podobnie wobec mnie w college’u? - Meade spytał

Ethana.

background image

-

Co? Zbudziłem cię, lejąc ci wodę na głowę? - usiłował sobie przypomnieć

Ethan. -

Wiesz, chyba masz rację. Zdaje mi się, że coś takiego wydarzyło się w

czasie sesji po pierw

szym semestrze. Uczyłeś się przez dwie noce i nie mogłem

dobudzić cię na egzamin z literatury.

-

I co? Zareagowałem z zimną krwią?

-

Cóż, o ile mnie pamięć nie myli, prawie złamałeś mi nos.

-

Ale na pewno nie wrzeszczałem - Meade wykonał obronny gest ręką.

- Nie, chyba nie -

powiedział wolno Ethan, - Wydaje mi się, że to ja byłem

t

ym, który wrzeszczał.

-

Niedaleko pada jabłko od jabłoni - zacytował Meade.

-

O, czyżby? - Brooke usiłowała powstrzymać śmiech.

- A oto gwiazda dzisiejszego przedstawienia -

ogłosiła Jazz, pojawiając się z

synem.

-

A co się stało z jego strojem koronacyjnym? - spytał Meade, obserwując

swego chrześniaka. Niezwykle delikatnie pogładził pulchny policzek niemowlęcia.

-

Masz na myśli ubranie do chrztu, ty grecko-irlandzki barbarzyńco? -

zażartował z bostońską wyniosłością Ethan.

- Wszystko jedno. Szaty cesarskie. -

Meade puścił oko do Brooke. - Cały ten

biały kłąb materii, w który to biedne dziecko było zawinięte.

- Mówisz o tradycjach rodzinnych Wildingów - powie

działa Jazz z dumą w

głosie. - Ethan też miał to kiedyś na sobie.

-

Naprawdę? Ethan w dziedzicznych koronkach? - Meade uniósł brwi. W

jego głosie brzmiała ciekawość, jakby chciał zobaczyć zdjęcie, upamiętniające
tamto wydarzenie.

-

Dziękuję ci, kochanie - sucho zwrócił się do żony Ethan.

-

Zawsze do usług - odparła z filuternym uśmiechem, po czym spojrzała na

Brooke. -

Czy zechciałabyś potrzymać go przez chwilę?

-

Oczywiście. - Brooke ostrożnie wzięła w ramiona śpiące niemowlę i

przytuliła je do siebie. Przesunęła palcem po meszku rudoblond włosów. Nagle

chłopczyk podniósł delikatne powieczki, spojrzał na dziewczynę ogromnymi,

błękitnymi oczami, po czym ziewnął szeroko. Brooke uśmiechnęła się do malca i

background image

łagodnym głosem wyszeptała jego imię.

-

Domyślam się, że twój pierworodny będzie nosił wyłącznie paciorki i

pióra, a chrzest odbędzie się przez zanurzenie w Amazonce? - zwrócił się do

Meade’a Ethan, trącając go przy tym łokciem.

Meade przyglądał się Brooke. Jej blond włosy zostały gładko zaczesane i

upięte w kok. Miała przepiękny profil. Zarys jej pełnych warg był tak uroczy, jak

poranek w letni dzień.

„Tak

”, pomyślał. „O tak”.

- Kto wie -

odpowiedział przyjacielowi.

Gdy wracali do domu, Brooke poczuła dziwny niepokój. Po drodze

rozmawiali niewiele. Jej towarzysz wydawał się spięty i nieobecny myślami. Po

kilku nieudanych próbach nawiązania rozmowy Brooke zamilkła także. Może to i
le

piej, pomyślała. O ile Meade doskonale maskował swoje uczucia, to z jej twarzy

zawsze można było wszystko wyczytać. Dojechali wreszcie do domu.

-

Skończyłam już czytać szkic twego wykładu - dziewczyna spróbowała po

raz kolejny. -

Może masz ochotę wejść?

- Jasne -

zgodził się, kiwając głową. Ręce trzymał w kieszeniach spodni. -

Pozwól tylko, że się przebiorę.

- OK.

Gdy otwierała drzwi, zadzwonił telefon. Brooke pobiegła do kuchni i

podniosła słuchawkę.

- Halo?

- Brooke?

background image

- Witam, mamo -

odpowiedziała, niezbyt zaskoczona. Matka dzwoniła do

niej prawie co tydzień. Brooke zsunęła buty i rozprostowała palce.

-

Gdzie byłaś, kochanie? Od wielu godzin usiłuję się do ciebie dodzwonić.

-

Byłam na chrzcie. Pamiętasz, mówiłam ci, że będę matką chrzestną.

-

Och, tak. Rzeczywiście. Dziecka, któremu pomogłaś przy narodzinach.

-

Zgadza się.

-

Wiesz, Brooke, myślałam o tym. To musiało być dla ciebie straszne

przeżycie.

Mogła znieść współczucie, lecz nie litość. Matka nieustannie użalała się nad

nią, biedna Brooke, biedna bezpłodna Brooke. To był jeden z powodów jej
wyjazdu z Connecticut.

-

Co musiało być tak straszne? Pomoc przy narodzinach Jonathana, czy

zostanie jego matką chrzestną? - Brooke zdawała sobie sprawę z tego, że jest
niespra

wiedliwa, lecz nie mogła się powstrzymać przed złośliwością.

-

Cóż, chyba jedno i drugie.

-

Nie byłam sama, mamo.

- Mówisz o tym antropologu, z którym ostatnio mieszkasz?

- On jest etnobotanikiem. -

Brooke postanowiła nie komentować określenia

„mieszkasz”.

- Tak… tak. Czy on wie o tym, kochanie. To znaczy o twoim… problemie?

Brooke zacisnęła palce na słuchawce.

- Nie. Nigdy o

tym nie rozmawialiśmy. On i ja… nie.

-

Czy to jeden z tych mężczyzn, którzy nie chcą mieć dzieci?

- Mamo -

pomyślała o tym, jak Meade zachowuje się w towarzystwie swych

siostrzeńców i siostrzenic. I przy Jonathanie. Pomyślała o tym, co usłyszała

poprzedniego dnia od jego siostry. O podsłuchanej rozmowie z ojcem.

-

To robi różnicę, kochanie.

-

Wiem, że to robi różnicę! - wykrzyknęła Brooke. - Mamo, nie chcę o tym

rozmawiać. Rozumiesz? Proszę, nie mówmy o tym.

background image

Na d

rugim końcu linii zaległa cisza.

- Doskonale -

powiedziała wreszcie matka. - Nie będziemy o tym

rozmawiać. Nie chciałam cię zdenerwować.

Brooke westchnęła.

- Wiem, mamo, wie

m. Nie chciałam cię urazić. To tylko… och, nieważne.

Czy zadzwoniłaś z jakiegoś konkretne go powodu?

Kolejna chwila ciszy.

- Mamo?

-

Nie jestem pewna, czy powinnam ci teraz o tym mówić.

-

Oczywiście, że powinnaś - odparła, czekając w napięciu.

-

Właściwie, to twoja siostra mi o tym powiedziała.

-

Co się stało, mamo?

-

Mówiła, że powinnaś dowiedzieć się o tym od kogoś z rodziny. Chodzi o

Petera.

Brooke przełknęła ślinę i milczała przez kilka sekund.

- Co z Peterem? -

spytała wreszcie. Nigdy nie powiedziała matce całej

prawdy o przyczynach rozpadu ich małżeństwa.

-

Jego żona jest w ciąży, kochanie.

Brooke po raz kolejny poczuła ukłucie w sercu. Zamknęła oczy.

-

To kolejny dowód na to, że z mojej winy nie mieliśmy dzieci, prawda? -

odparła z goryczą. - Peter jest z pewnością bardzo, bardzo szczęśliwy.

- Brooke…

„Dlaczego? Naprawdę chcesz wiedzieć, dlaczego? Bo jestem mężczyzną, a

ty nie możesz dać mi tego, czego potrzebuję! Nie potrafisz dać mi syna i nie

potrafisz dać mi satysfakcji w łóżku! Jesteś nie tylko bezpłodna, ale także oziębła!”

To tylko część prawdy. Co do jednego Peter nie miał racji i Brooke wiedziała

o tym. Nie była oziębła.

Ale była…

background image

- Brooke…

-

Cieszę się, że mi o tym powiedziałaś, mamo - uprzejmie powiedziała

Brooke. -

Ale teraz muszę już kończyć.

-

Cóż…

-

Ucałuj tatę. Wkrótce do ciebie zadzwonię.

- Czy wszystko…

-

Nic mi nie jest, mamo. Naprawdę. Po prostu muszę kończyć. Czekam na

kogoś.

-

Cóż, jeśli jesteś pewna…

- Jestem. Dobranoc, mamo.

- Dobranoc, Brooke.

Brooke odłożyła słuchawkę. Cała się trzęsła ze zdenerwowania.

- Brooke?

Drżenie ustąpiło. To był głos Meade’a dochodzący z salonu.

- Jestem w kuchni -

starała się zapanować nad swym głosem.

Meade wszedł w chwilę później. Jego widok wstrząsnął nią tak bardzo, że

prawie ugięły się pod nią kolana.

-

Myślałam, że poszedłeś się przebrać - powiedziała.

Meade wciąż miał na sobie elegancki, granatowy garnitur.
Ten sam, co wówczas, gdy przyniósł jej kwiaty. Potrząsnął przecząco głową.

-

Doszedłem do wniosku, że to, co chcę ci powiedzieć, wymaga oprawy -

powiedział poważnie.

Dziewczyna, wiedziona instynktem, oparła się o blat stołu.

- Co…

co chcesz mi powiedzieć? - spytała.

-

Wyjdź za mnie, Brooke.

background image

ROZDZIAŁ 9

„Wyjdź za mnie, Brooke”.
Cztery słowa. Cztery zwykłe słowa.
Brooke miała wrażenie, jakby cały świat zatrzymał się. Jej serce także

przestało bić.

W pierwszej chwili czuła tylko radość.
Ale trwało to moment.
Jej serce zaczęło znowu bić. Brooke przypomniała sobie o potrzebie

oddychania.

-

Wyjść za ciebie? - powtórzyła cicho. Nigdy nawet nie marzyła…

Nie, nieprawda. Marzyła, i to często!
Ileż razy przyglądała się temu mężczyźnie, gdy spał, i ukradkiem, gdy byli w

towarzystwie, wyobrażając sobie. jak wyglądałoby ich wspólne życie.

Ileż razy, leżąc w jego ramionach, marzyła o wspólnej przyszłości, która nie

będzie jej udziałem.

Ale on nigdy nie powiedział, nawet nie wspomniał...
I po raz kolejny Meade odgadł, gdzie biegną jej myśli.

- Wiem -

powiedział, wykonując gest poddania się jakiejś potężnej sile.

Brooke przyglądała się jego rękom, zgrubieniom opuszek, długim, mocnym

palcom. Pamiętała ich dotyk. - Wiem, powinienem powiedzieć to delikatniej. Prze-
bacz mi, kocha

na. Nigdy jeszcze nie zrobiłem… nigdy jeszcze nie czułem… -

potrząsnął głową, oczy mu błyszczały. - Wyjdź za mnie. Proszę. Wyjdź za mnie.

Zapadła cisza, którą przerwała Brooke.

background image

- Dlaczego?

Meade przez chwilę wydawał się zaskoczony, jakby nie był pewny, czy

zrozumiał pytanie. Brooke wpatrywała się w małą zmarszczkę na jego czole. I

nagle rozchmurzył się.

-

Ponieważ cię kocham - odpowiedział z prostotą. - Nigdy ci tego nie

mówiłem, prawda? Na Boga, a powinie nem. Kocham cię, Brooke. Chcę, żebyśmy

byli razem. Mieli rodzinę. Możemy mieć wszystko, kochanie.

Podszedł bliżej i objął ją. Przytulił do siebie z bezgraniczną czułością.

Br

ooke poczuła na skroni jego wargi, muśnięcie oddechu we włosach.

Wspólne życie. Rodzina. To były jego słowa.

- N

aprawdę cię zaskoczyłem - zamruczał ze skruchą. Brooke odniosła

wrażenie, że w jego głosie słychać było niepewność. - Przepraszam. Chciałem to

zrobić inaczej. Wracając z ceremonii, wchodząc po schodach, wciąż powtarzałem

w myślach to, co chcę ci powiedzieć. Ale zamiast tego, po prostu wszedłem i

wyrzuciłem z siebie wszystko.

Brooke odwróciła głowę, pragnąc spojrzeć mu w oczy.

-

Podjąłeś tę decyzję podczas chrztu? - spytała. - To wtedy…

Meade pogładził kciukiem jej plecy. Nie był w stanie zapanować ani nad

swymi dłońmi, ani nad głosem.

-

To była sprawa nie tyle decyzji, co… przeświadczenia. Myślę, że gdzieś w

głębi duszy od samego początku wiedziałem, że to ty jesteś tą kobietą, którą

zawsze pragnąłem znaleźć, choć zacząłem już wątpić w jej istnienie. Ale dziś, w

czasie chrztu, widząc cię z Jonathanem - to było jak objawienie. Sposób, w jaki go

trzymałaś w ramionach, troska w twoich oczach. Nie zdajesz sobie nawet sprawy,

jak pięknie wówczas wyglądałaś. Cały czas myślałem o tym, co by było, gdyby

Jonathan był naszym synem. Wyobrażałem sobie… na Boga, niewiele brakowało, a

poprosiłbym cię o rękę właśnie tam.

- Meade…

- A wczoraj,

gdy byliśmy u moich rodziców… - pochylił głowę i ucałował

jej wargi. -

Wyjdź za mnie - nalegał miękko, obsypując kąciki jej warg

pocałunkami lekkimi, jak muśnięcie motyla. Brooke nie mogła powstrzymać jęku
rozkoszy.

background image

„Wyjdź za mnie” - brzmiały jego słowa.
„Bądź moją żoną, matką moich dzieci” - to właśnie miał na myśli.
Zaczerpnęła głęboko powietrza, próbując opanować skutki jego pieszczot.

Tlen wypełniający płuca zdawał się palić jej wnętrze.

-

Nie mogę - wyszeptała sucho.

Miała wrażenie, że dotarł do niego tylko dźwięk, a nie treść słów. Meade

uniósł gwałtownie głowę i spojrzał jej w oczy. Zatrzymał ręce, jeszcze przez

chwilę gładząc jej plecy.

- Co? -

spytał.

-

Nie mogę cię poślubić, Meade.

Zbladł pod opalenizną. Jego twarz wyrażała ból, jakby przed chwilą otrzymał

silny cios.

- Dlaczego?

- Bo… -

powinna mu powiedzieć. Powinna mu powiedzieć to teraz. A jeśli

to zrobi?

Meade nie odrzuciłby jej w taki sposób, jak uczynił to Peter. Była o tym

przekonana. Nie, to, co by zrobił, byłoby gorsze, znacznie gorsze.

Powiedziałby jej, że to nie ma znaczenia. Że ją kocha i mimo wszystko

pragnie poślubić. Że posiadanie dzieci nie jest dla niego aż tak istotne.

Powiedziałby jej to wszystko. i być może nawet sam by w to uwierzył... na jakiś
czas.

Ale ona by w to nie uwierzyła.

Brooke

doskonale wiedziała, jak bolesne jest marzenie o posiadaniu dzieci i

niemożność zrealizowania tego pragnienia. Nie mogła świadomie przenieść tego

bólu na mężczyznę, którego kochała. A kochała Meade’a O’Malleya.

Wcześniej nie przyznawała się do tego nawet przed sobą, ale teraz to do niej

dotarło. Zakochała się w nim już w chwili, gdy go ujrzała po raz pierwszy.

- Brooke?

- Meade, nie -

powiedziała, potrząsając głową. - Nie mogę.

background image

-

Nie mogę to jeszcze nie powód! - Bladość jego twarzy ustąpiła miejsca

rumi

eńcowi gniewu.

-

Proszę.

-

Co, proszę? - zapytał. Z jego oczu leciały szafirowe skry. - Brooke, czy ty

mnie kochasz?

Pytanie to prawie ją załamało.

-

Tak, kocham cię! - Dobry Boże, nigdy nie sądziła, że stać ją będzie na tak

silne uczucie w stosunku do kogokolwiek.

Zobaczyła, jak muskuły w jego szczupłej twarzy zadrgały.

- Kochasz mnie -

powtórzył z trudem. - Ale niewystarczająco, aby mnie

poślubić, czyż nie?

Brooke nie chciała, aby zobaczył jej twarz. Pochyliła głowę, Z jakiegoś

niewiadomego powodu jej

pamięć przywołała wspomnienie tamtej nocy, gdy

usiłowała wyjawić mu prawdę o sobie i swoim małżeństwie, a on ją przed tym
powstrzy

mał.

Co mogła mu powiedzieć? Że kocha go zbyt mocno, aby go poślubić?
Meade chwycił dwoma palcami jej brodę tak, że musiała patrzeć mu w oczy.

- Czy tak jest? -

spytał ostro. - Kochasz mnie wystarczająco na to, aby być

moją kochanką, lecz za mało, aby zostać żoną? Kochasz mnie na tyle mocno, że

możemy dzielić łóż ko, ale nie życie.

- Meade…

Puścił ją i cofnął się o krok. Dłonie miał zaciśnięte w pięści.

-

Do diabła, powiedz mi wreszcie, dlaczego?

-

Nie mogę.

-

To znaczy, że nie chcesz.

Zdesperowana, powiedziała pierwszą rzecz, która przyszła jej do głowy.

-

Byłam już kiedyś mężatką… - przerwała na widok zaskoczenia w jego

oczach.

-

Czyżbyś sądziła, że małżeństwo ze mną będzie podobne do tamtego? -

background image

spytał strasznym głosem. Zaklął wulgarnie i odwrócił się.

Zanim Brooke zorientowała się co zaszło, jego już nie było.

- Meade! -

zawołała. O Boże, Boże, co ona takiego zrobiła!

U

dało się jej jakoś dotrzeć na podest piętra. Meade był już przy drzwiach

wyjściowych.

- Meade! -

Tym razem jego imię z trudem przedarło się przez ściśnięte

gardło.

Otworzył kopnięciem drzwi.

-

Dokąd idziesz?

Usłyszał, lecz nie odwrócił się.

- Byle dalej s

tąd - brzmiała odpowiedź.

Zatrzasnął za sobą drzwi z taką siłą, że cały dom zatrząsł się w posadach. W

chwilę później Brooke usłyszała odgłos odjeżdżającego samochodu.

Tej nocy Meade nie wrócił do domu.
Brooke stała na schodach i czekała… czekała…

Z p

oczątku płacz przynosił jej ulgę. Łkała, usiłując ukoić ból i poczucie

winy, złość i rozpacz. Pomagało. Ale po kilku godzinach okazało się, że zabrakło

jej łez. Czuła bolesną pustkę.

Cały dom zdawał się cierpieć wraz z nią.
Wciąż pamiętała twarz Meade’a, gdy spytał, czy małżeństwo z nim będzie

podobne do małżeństwa z Peterem.

Wciąż słyszała ten ból w jego głosie.

background image

Wpatrywała się w drzwi wejściowe, wciąż słysząc huk. z jakim zatrzasnął je

za sobą.

„Dokąd idziesz?”
„Byle dalej stąd”.
Przecież musiał wrócić.
Jeśli nie wróci… ona musi go odnaleźć.

Następnego ranka Brooke zdecydowała się pójść do pracy. Być może,

przekonywała samą siebie, być może Meade pojawi się w WIWE.

Zrobiła co tylko było w jej mocy, aby ukryć skutki bezsennej nocy. Lecz bez

względu na to, jak grubą warstwę pudru nałożyła, jej twarz wciąż była
wymizerowana.

„Dokąd idziesz?”
„Byle dalej stąd”.
Usiłowała nie myśleć o tym, że dla Archimedesa Xaviera O’Malleya mogło

to oznaczać każdy zakątek kuli ziemskiej. Każdy.

Próbowała o tym nie myśleć… ale weszła do jego mieszkania, by sprawdzić,

czy paszport wciąż leży w szufladzie. Wiedziała dokładnie, gdzie go szukać.

Któregoś dnia, gdy rozmawiali o jego podróżach, pokazywał jej ten dokument.

Leżał tam wciąż, z pozaginanymi rogami i poplamionymi stronami. Pełen

egzotycznie wyglądających stempli granicznych i zaświadczeń o szczepieniach.

Dotknęła niebieską książeczkę z taką czułością, z jaką dotykała jej właściciela.

Notatka, pomyślała. Powinna zostawić notatkę, na wypadek, gdyby Meade

wrócił, a jej by nie było w domu. Trzęsącymi się palcami szukała kartki i

background image

długopisu. Napisała jego imię, potem trzy zdania i podpisała się.

Proszę, modliła się, czytając to, co napisała. Proszę.
Nagły dźwięk telefonu przestraszył ją tak, że prawie podskoczyła. Podniosła

słuchawkę.

- Halo? -

powiedziała i wstrzymała oddech.

- Halo? -

usłyszała czysty, chłopięcy głos.

- Kevin? -

Brooke ciężko wypuściła powietrze.

- Pani Livingstone? -

chłopiec był zdziwiony i uradowany zarazem.

- Tak, to ja.

-

Jak to się dzieje, że odebrała pani telefon u wujka?

-

Słyszałam dzwonek, więc odebrałam.

-

Macie ten sam numer telefonu? To dlatego, że mieszkacie w tym samym

domu? -

spytał po chwili przerwy.

- Nie, Kevin, nie.

-

Och, myślałem tylko… co? Poczekaj proszę chwilę. - Z drugiego końca

linii dochodziły jakieś niewyraźne dźwięki. - Wcale się nie narzucam, Saro! Wujek

Meade mówił, że mogę do niego zadzwonić. Tak, tak powiedział. I mama też się

zgodziła. Co? Rozmawiam z panią Livingstone. Hm? Nie! Wynoś się! Nigdy nie
pozwalasz mi… no dobrze, OK. zgoda -

znów niewyraźne głosy. - Pani

Livingstone?

-

Tak, wciąż jestem.

-

To była moja głupia siostra, Sara. Prosi, żeby panią pozdrowić.

-

Pozdrów ją, proszę, ode mnie.

-

Jasne. To znaczy, o ile jeszcze ze sobą rozmawiamy. Wie pani, wujek

Meade mówił, że ja, Joey i Paul powinniśmy być wyjątkowo mili dla Sary i Alison,

bo przechodzą właśnie ten, jak to powiedzieć… okres dojrzewania. No, nie wiem.

To znaczy, wujek Meade mówił, że to jest normalne, że one się tak zachowują,
ale… - Brooke nie

malże widziała, jak jej mały rozmówca marszczy z niesmakiem

piegowaty nos. -

Nieważne. Chciałbym porozmawiać z wujkiem Meade’em.

background image

Brooke wiedziała, że taka prośba padnie prędzej czy później.

- Nie ma go teraz w domu.

- O? Jak to?

-

Wyszedł.

-

Pobiegać? Czasami robi to w…

-

Nie, nie pobiegać - przerwała szybko. Coś przyszło jej do głowy. - Czy…

czy mieliście na dzisiaj jakieś wspólne plany?

- Nie -

padła posępna odpowiedź. - Ale mówił, że moglibyśmy się gdzieś

wypuścić w tym tygodniu. Byle nie w środę. W środę idę z tatą na baseball. Tata i

ja mamy swoje męskie wyjścia, wie pani? Tyko on i ja. Bez Sary. Boja myślę, że

ona doprowadza go też do szału, tylko że on nie może jej tego powiedzieć, bo

wtedy ona mogłaby dostać tego jakiegoś kompleksu. Co za głupoty! - Chłopiec

westchnął ciężko. - Bzdury. Szkoda, że wujka nie ma w domu. Może mu pani

powiedzieć, że dzwoniłem? To znaczy, jak wróci do domu. Proszę.

-

Wychodzę teraz do pracy, ale zostawię mu wiadomość, dobrze? -

odpowiedziała Brooke, usiłując mówić normalnym głosem.

-

Jasne, w porządku. - Najwyraźniej spodobał mu się ten pomysł. - Niech mu

pani napisze, że proszę go o telefon, dobrze? Dziękuję.

-

Proszę bardzo.

-

Proszę pani?

- Tak, Kevinie?

-

Czy dobrze się pani czuje? Mówi pani takim dziwnym głosem.

Bro

oke niespodziewanie odkryła, że nie udało się jej jeszcze wypłukać

wszystkich łez. Wytarła palcami oczy.

- Nic mi nie jest -

skłamała, mając nadzieję, że mówi to z większym

przekonaniem niż kiedyś, w mieszkaniu Meade’a.

background image

Tego dnia Meade nie pokazał się w WIWE, byli tam jednak jego różni

znajomi. Brooke próbowała, tak dyskretnie, jak tylko mogła, dowiedzieć się, czy

ktoś widział go od poprzedniej nocy. Niestety, bezskutecznie.

- Meade O

’Malłey? - odparł któryś z uśmiechem podziwu i lekkim

wzruszeniem ramion. -

Aż do wczoraj nie wiedziałem nawet, że wrócił już z

Brazylii. Przysięgam, ten facet pojawia się i znika jak klucz wędrownych gęsi.

Tylko że klucz gęsi przemieszcza się według pewnego wzoru, a Meade…

Słyszałaś, jak kiedyś…

Brooke słyszała i to od wielu już osób. Początkowo nie wierzyła w te

opowieści, ale teraz…

Zadzwoniła do niego do domu, później do biura. Powtarzała te czynności

wielokrotnie. I za każdym razem wsłuchiwała się w nie kończący się, regularny

sygnał. Bez odpowiedzi.

„Dokąd idziesz?”
„Byle dalej stąd”.

- Byle dalej ode mnie -

wyszeptała z rozpaczą, po raz kolejny odkładając

słuchawkę. Było już popołudnie. Od cza su, gdy po raz ostatni go widziała, minęły

prawie dwadzieścia cztery godziny.

Podniosła głowę i spojrzała na wypchanego sępa, wiszącego jak zwykle pod

sufitem. Złowieszczo wyglądający przykład sztuki anonimowego rzemieślnika

przypatrywał się jej uważnie swymi szklanymi oczami, kołysząc się lekko na swej

uwięzi.

A jeśli coś mu się stało? - spytała samą siebie, zagryzając dolną wargę. A

jeśli jest… ranny?

- Brooke?

Dziewczyna niemal podskoczyła. W drzwiach pokoju stał Daniel Quincy,

trzymając w ręku stertę papierów.

- Tak, panie Quincy? -

spytała z niepokojem. Wiedziała, że już rano musiał

background image

zauważyć jej podkrążone oczy i bladość twarzy. Ale, poza narzekaniem na temat

ilości unoszących się w powietrzu pyłków kwiatowych, nie usłyszała żadnego

komentarza dotyczącego jej wyglądu. I była wdzięczna star szemu panu za

delikatność.

Siwowłosy mężczyzna wszedł do pokoju i położył na biurku trzymane w

ręku papiery.

-

To wstępny szkic Meade’a na temat dorzecza Xingu - wyjaśnił. - Gdy

będzie pani miała wolną chwilę, prosiłbym o zrobienie dwóch kopii.

-

Oczywiście - Brooke wstała z fotela.

-

Proszę mi powiedzieć, czy miała pani swój udział w przygotowaniu tych

materiałów?

-

Cóż - nie była całkowicie pewna, czy właściwie zrozumiała pytanie. -

Meade prosił, żebym to przeczytała. Zaproponowałam wprowadzenie kilku
drobnych zmian - i tyle.

-

Hm. Wydawało mi się, że zauważyłem wpływ pani zręcznego pióra.

-

Dziękuję. - Komplement zaskoczył ją i wzruszył.

-

Proszę bardzo. - Na twarzy Daniela Quincy zagościł cień uśmiechu, jakby

starszy pan delektował się jakimś miłym wspomnieniem. - Pamiętam, że Gaby

Browning często robiła korektę prac Sebastiana. I całe szczęście. Ten człowiek był

geniuszem w terenie. Ale prawdę mówiąc, gdy musiał coś napisać, szło mu to jak

po grudzie. Był także najgorszym mówcą, jakiego kiedykolwiek słuchałem. -

Mówiąc te słowa, Daniel odwrócił się do wyjścia.

Brooke pochwy

ciła papiery i przycisnęła je do piersi. Poczuła pieczenie w

gardle. Znała swego szefa na tyle dobrze, by wiedzieć, że jego ostatnie zdania były

czymś więcej niż tylko przypadkową wzmianką.

-

Proszę pana? - spytała.

- Tak? -

spojrzał pytająco.

- Czy… czy

rozmawiał pan dziś z Meade’em?

Daniel Quincy zastygł na moment. Uniósł srebrne, krzaczaste brwi.

-

Nie, moja droga. Niestety nie. Przykro mi. Ale jestem pewien, że się do

pani odezwie.

background image

Brooke wróciła do pustego domu. Obydwie karteczki, które zostawiła

przypięte do drzwi, były nadal, nietknięte i przez nikogo nie czytane.

Dziewczyna przesiedziała na werandzie kilka długich godzin, patrząc na

zachodzące słońce, zastanawiała się co robić. Wciąż obawiała się, czy nie

przytrafiło mu się nic złego. Znalazła się w takim punkcie, że obchodziło ją

wyłącznie to, czy Meade był cały i zdrów.

No, może nie wyłącznie… ale to wystarczyłoby jej na początek.
Tak bardzo go kochała! Próbowała postępować tak, jak uważała, że będzie

najlepiej. Ale w zamian…

Brooke otoczyła się ramionami, czując chłód, pomimo panującego upału.

Coś nie wyszło. Coś się nie udało. Teraz gotowa była na każde poświęcenie, byle

tylko to naprawić.

Wreszcie wstała i zadzwoniła do matki Meade’a.

Eleni O

’Malley powiedziała jej, że nie miała od syna żadnej wiadomości od

czas

u, gdy się rozstali w niedzielę.

Brooke niewiele spała tej nocy, choć leżała, tuląc do siebie poduszkę

przepojoną jego zapachem.

- Czy… czy wie pani, gdzie jest Meade? -

z desperacją w głosie spytała

Brooke.

Obie kobiety spotkały się następnego dnia, krótko po południu. Eleni

O

’Malley przyszła do Instytutu piętnaście minut wcześniej i zaprosiła Brooke na

lunch. Ta początkowo opierała się, lecz matka Meade’a nalegała.

Starsza kobieta rozłożyła na kolanach papierową serwetkę.

- Nie -

odpowiedziała. - Co zresztą nie jest niczym nie zwykłym.

background image

Brooke zagryzła wargę i spuściła wzrok. Eleni zaprosiła ją do małej

restauracji, w której podawano dania przygoto

wane na sposób domowy. Właściciel

-

„kuzyn”, jak go określiła, powitał je z otwartymi ramionami, i to dosłownie.

Zamienił z Eleni kilka zdań po grecku, a następnie poprowadził obie kobiety do

zacisznej loży w tylnej części sali. Po chwili przy stoliku pojawiła się kelnerka,

przynosząc wino, pieczywo i nadziewane liście winorośli, po czym zniknęła, by się

już więcej nie pojawić.

Brooke uniosła głowę.

-

Gdyby pani wiedziała, czy powiedziałaby mi? - spytała.

W ciemnych oczach Eleni widać było nie skrywane współczucie.

- Tak -

odpowiedziała po chwili i uniosła brwi tak, jak czynił to Meade. -

Zdawało mi się, że miałyśmy mówić sobie po imieniu,

Brooke z roztargnieniem skinęła głową. Sięgnęła do koszyka z pieczywem i

zaczęła łamać w palcach wyjętą bułkę.

- Eleni… tak…

tak się boję, że coś się z nim stało - wyznała. - To byłaby

moja wina.

E

leni wyjęła pokruszoną bułkę z rąk Brooke.

-

Do kłótni potrzeba dwojga - zauważyła cicho. Brooke wstrzymała oddech. -

Kiedy rozmawiałyśmy wczoraj, użyłaś słowa „nieporozumienie”. Myślę jednak, że

zdarzyło się coś więcej.

Brooke wysypała z dłoni okruszki pieczywa. Zaufanie, którym od pierwszej

chwili obdarzyła Eleni, pomogło jej mówić szczerze.

- On…

Meade oświadczył mi się - powiedziała wreszcie.

- No i? -

Eleni nie wydawała się zbyt zaskoczona.

-

Odmówiłam.

- Nie kochasz go? -

starsza pani zmarszczyła brwi.

W słowach tych nie było oskarżenia, lecz Brooke zareagowała defensywnie.

-

Oczywiście, że go kocham! - powiedziała gwałtownie, czując napływające

do oczu

łzy. Zamrugała gwałtownie, usiłując się nie rozpłakać. - Naprawdę go

kocham -

powtórzyła bardziej miękko. - Kocham go tak bardzo…

background image

- Ciii… -

uspokajająco szepnęła matka Meade’a. Brooke wytarła oczy

papierową serwetką.

- Tak… tak mi przykro -

wyjąkała.

-

Przeżywasz to głęboko. Nie ma za co przepraszać. Miłość… umiejętność

kochania to błogosławieństwo. Choć czasem także i ciężar. Proszę, czy możesz

powiedzieć mi, dlaczego nie chcesz poślubić mojego syna? - Eleni potrząsnęła

głową.

Brooke zmięła serwetkę i odrzuciła ją na stół razem z kawałkami bułki.

-

Ponieważ nie mogę dać mu tego, czego pragnie - od rzekła z determinacją.

Eleni była zaskoczona.

- Brookes… -

zaczęła, szukając odpowiednich słów. - Brooke, widziałam

was razem. Widziałam, w jaki sposób mój syn na ciebie patrzy, w jaki sposób ty

patrzysz na niego. Przez trzy tygodnie, zanim cię jeszcze poznałam, słyszałam, w

jaki sposób o tobie mówił. I wiedziałam, że… myślę, że wszyscy wiedzieliśmy... -

przerwała i pochyliła się. - Cóż to takiego, czego nie możesz mu dać?

Brooke poczuła, że się rumieni, po czym blednie. Jak tu odpowiedzieć na to

pytanie?

„Nigdy nie bój się mówić prawdy”.
Brooke pamiętała, kiedy Meade powiedział te słowa. Tamtej nocy nie

żałowała niczego…

-

Eleni, nie mogę dać twojemu synowi dziecka - powie działa cicho. - Nie

mogę… nie mogę mieć dzieci.

Starsza kobieta zadrżała, lecz nie odzywała się.

- T

o jeden z powodów rozpadu mojego pierwszego małżeństwa -

kontynuowała Brooke. Zawahała się na moment. - Ty… wiedziałaś, że byłam już

zamężna? - spytała. Jej rozwód był jedną z niewielu rzeczy, o których nie
rozmawiali z Francisem O’Malleyem w czasie ich pierwszego spotkania.

Eleni wolno pokiwała głową. Jej zazwyczaj słodki głos wydawał się teraz

przytłumiony.

-

Tak, wiedziałam. Meade powiedział o tym Francisowi wiele tygodni temu.

A Francis oczywiście powtórzył to mi. Lecz mój syn nie mówił nic, że…

background image

-

Nie mógł. Nie wiedział… nadal nie wie. W moim małżeństwie z Peterem

były także inne problemy. Meade doskonale je rozumiał. Myślę, że w pewien
sposób nawet lepiej

niż ja sama. Lecz wszystkie te problemy… - potrząsnęła

głową. - Niemożność zajścia w ciążę to tak osobista porażka. Posiadanie dzieci jest

czymś naturalnym. Najbardziej oczywistym w świecie. A gdy dowiadujesz się, że
to, co oczywiste,

jest dla ciebie nieosiągalne…

Spojrzała na matkę Meade’ a. Na jej twarzy nie widać już było zaskoczenia.

Jego miejsce zajęło zrozumienie.

-

Meade pragnie mieć dzieci - kontynuowała. - Powiedział mi o tym.

-

Pragnie również ciebie - odparła Eleni. - Powiedział ci o tym, prosząc, abyś

została jego żoną.

- Ale ni

e wiedział o tym, że nie mogę…

-

Myślisz, że gdyby wiedział, nie zaproponowałby ci małżeństwa? - Słowa te

zabrzmiały jak wyzwanie.

- Ja…

-

A gdyby było na odwrót? Gdybyś to ty wiedziała, że Meade nie może dać

ci dziecka, którego tak pragniesz, a mi

mo to poprosiłby cię o rękę? Czy wówczas

także byś mu odmówiła?

Brooke siedziała w milczeniu.
„O mój Boże” - pomyślała. - „Co ja zrobiłam!”

- Nie -

odparła bez wahania.

To było jak objawienie. Brooke zdała sobie sprawę z tego, co uczyniła sobie

i Meade’owi. Bała się jego współczucia, bo sama nie przestawała się nad sobą

użalać. I bała się, bo w głębi duszy czuła, że zasługuje na to, by zostać odrzuconą.

Mówiła sobie, że godzi się na to. Nie godziła się z niczym. Pozwalała, by

świadomość bezpłodności kierowała jej życiem. Miała wręcz obsesję na tym
punkcie!

- Och, och, Eleni… -

spojrzała na matkę Meade’a.

- Wiem -

czule odparła starsza pani. - Wiem.

Brooke uwierzyła w to. Nie wiedziała dlaczego, lecz uwierzyła.

background image

- Jak…? -

zaczęła.

- To teraz nie ma znaczenia -

brzmiała stanowcza odpowiedź. - Ważne jest,

że ty to wiesz.

-

Wiem, że muszę go odnaleźć. Muszę… muszę mu wyjaśnić, aby zrozumiał.

-

Brooke była gotowa na każde wyznanie. Na całą prawdę. Będzie się modliła, aby

mogli potem zacząć wszystko razem.

-

Uda ci się - zapewniła z uśmiechem Eleni. I dodała z figlarnym błyskiem w

oczach: -

Lecz najpierw musisz coś zjeść. Nie polecam mussaki. Nie potrafią jej

tutaj przyrządzić.

Po raz pierwszy od prawie dwóch dni Brooke wybuchnęła śmiechem.

Meade O

’Malley siedział w salonie swego mieszkania i wpatrywał się w

kartkę, którą znalazł przypiętą do drzwi, kiedy wrócił do domu.

„Meade, wybacz. Nie odchodź, proszę. Kocham cię”. I podpis - „Brooke”.
Uraza, złość i zmieszanie spowodowały, że nie był sobą, kiedy wybiegł z

domu, zatrzaskując za sobą drzwi. Nie zdawał sobie sprawy z tego, dokąd się

wybierał, wsiadając do samochodu - i niewiele go to obchodziło.

Przez kilka godzin jeździł po ulicach Bostonu, aż wreszcie zaparkował

samochód przy lotnisku. Spędził w poczekalni większą część nocy. Czuł na sobie
pytaj

ące spojrzenia, lecz znowu, niewiele go to obchodziło.

O świcie pojechał do Cambridge, do Muzeum Botanicznego. Strażnik nocny,

z którym znali się od wielu lat, wpuścił go do środka bez zbędnych pytań.

Poszedł na czwarte piętro, do niewielkiego pokoju, który niegdyś zajmował

background image

Sebastian Browning. Jego nauczyciel i przyjaciel mieszkał tam przez rok po

śmierci Gabrielle.

Przez te dwanaście miesięcy profesor nie robił nic. Odmówił wszelkich

dyskusji na temat prac badawczych, pro

wadzonych tuż przed śmiercią żony.

Któregoś dnia Medea zapytał go, co robił, zamknięty całymi dniami w pokoiku o
powierzchni zaledwie kilku metrów kwadratowych.

-

Siedziałem i zastanawiałem się, dlaczego - padła odpowiedź.

I w t

aki właśnie sposób Meade spędził większość minionych trzydziestu

sześciu godzin. W końcu doszedł do wniosku, że nie znajdzie tu odpowiedzi na

wciąż powtarzane pytania.

I wrócił do domu, który tak gwałtownie opuścił przed dwoma dniami.

Wrócił, i czekał na kobietę, która mogła wypełnić tę pustkę… i jego ramiona… i
jego serce.

„Przebacz mi”.

Wszystko. Przebaczyłby jej wszystko. Miał nadzieję, że i ona mu przebaczy.
„Nie odchodź, proszę”.
Nie miał zamiaru odchodzić. Ani też pozwolić jej odejść.
„Kocham cię”.
O, na Boga, oby to było prawdą. Nie chodzi o to, że nic więcej się nie liczy;

po prostu nic innego nie liczyło się tak bardzo.

Później zastanawiał się, jak wytłumaczyć swoje postępowanie. Słysząc

samochód Brooke przed domem, po prostu wstał.

Bębny… naśladujące rytm uderzeń serca.
I śpiew. Czy ktoś śpiewał?

Brooke

usłyszała dźwięki, zanim otworzyła drzwi wejściowe. Gdy już

znalazła się wewnątrz, zorientowała się, że cała drży.

Drzwi mieszkania Meade’a były zamknięte.

Po

deszła i zapukała. Raz. Drugi…

Drzwi otworzyły się i Brooke ujrzała mężczyznę, którego kochała.

background image

Mężczyznę o oczach jak morze oświetlone słońcem.

Otworzył ramiona.

Archimedes Xavier O

’Malley był w domu… a ona razem z nim.

ROZDZIAŁ 10

- Jest c

oś, o czym muszę ci powiedzieć - odezwała się Brooke. Kaseta

skończyła się już dawno. Żadne z nich nie zwróciło na to uwagi. Muzyka była teraz

w nich, grała w ich umysłach i ciałach.

Dziewczyna nie wiedziała nawet, jak dotarli na sofę w salonie. Ich drogę

znaczyły porozrzucane buty, jego krawat, jej torebka, jego marynarka, a także

kilkanaście spinek, które wypadły z jej włosów.

Meade trzymał ją w objęciach. Widział podkrążone oczy Brooke, rezultat

wyczerpania i smutku. Blada, gładka skóra jej twarzy wydawała się ściślej niż

niegdyś opinać policzki. W regularnych rysach ukochanej twarzy zauważył cienie,
któr

ych wcześniej tam nie było.

Oprócz oznak stresu, napięcia i nie przespanych nocy, Meade dostrzegł jej

nową siłę i pewność siebie. To tak, jakby nastąpiło pogodzenie tych wszystkich

sprzeczności, które w niej wyczuwał.

A teraz, po gradzie pocałunków i pieszczot, powiedziała, że musi mu coś

oznajmić.

-

Cóż to takiego? - spytał niskim głosem,

Brooke zaczerpnęła powietrza.

- Po pierwsze -

kocham cię. Kocham cię całym sercem. Całym… wszystkim.

background image

I to, co zrobiłam w niedzielę, było konsekwencją tej miłości. Pewnego rodzaju…

zbłąkanej miłości - dodała, widząc cienie w jego oczach. - Teraz już wiem. To, co

zrobiłam w niedzielę, było takim samym błędem, jak to, co zrobiłam, gdy

kochaliśmy się po raz pierwszy.

- Brooke…

Potrząsnęła głową i położyła palec na jego ustach.

-

Proszę, nie. Pozwól mi mówić. Kocham cię, Meade. I bez względu na to, co

powiedziałam wtedy, chcę dzielić z tobą życie,

Więc dlaczego? - nie mógł jej o to zapytać. Wiedział, że Brooke musi

powiedzieć to sama, bez ponaglania.

„Powoli”.

O to prosiła go od początku. W niedzielę nie rozmawiali spokojnie. Pozwolił,

aby zawładnęły nim emocje. I to był błąd, olbrzymi błąd. Nie miał zamiaru go

powtarzać.

Brooke przyglądała się jego twarzy. Wyglądał na wyczerpanego. Linie w

kącikach oczu i wokół ust były głębsze niż wówczas, gdy widzieli się ostatnio.

Zmysłowe wargi zdradzały napięcie. Na brodzie i policzkach rysował się cień
zarostu.

Powiedział jej, jak spędził ostatnie dwa dni. Gdy z ulgą zobaczyła, że jest

cały i zdrowy, przyszło uczucie gniewu. Domagała się odpowiedzi na pytanie,

gdzie był. Wyjaśnił jej to w kilku słowach. Choć mówił niewiele, zorientowała się,

że cierpiał, tak jak ona.

Gdyby tylko mogła, zaoszczędziłaby mu bólu. Ale to było niemożliwe.

Dotknęła opalonego, szczupłego policzka Meade’a. Zwrócił do niej twarz,

rozświetloną teraz blaskiem bijącym z błękitnych oczu. Przycisnął wargi do

wnętrza jej dłoni. Miała wrażenie, jakby cało wał ją prosto w serce.

Dopiero po kilku sekundach Brooke była w stanie cokolwiek powiedzieć.

Musiało minąć jeszcze kilka następnych, zanim jej głos był znów spokojny.

-

Kiedy pytałeś, czy chcę cię poślubić - zaczęła - powiedziałeś, że pragniesz,

byśmy stworzyli rodzinę. Powiedziałeś, że kiedy zobaczyłeś mnie z Jonathanem…

że marzyłeś o takim dziecku. - Pochyliła lekko głowę, a rozpuszczone włosy

opadły jej na twarz. Spojrzała mu w oczy. - Nie mogę dać ci rodziny. Meade, ja nie

mogę mieć dzieci.

background image

-

Nie możesz… - nie do wiary, to była przyczyna jej od mowy! - O Boże,

czyżbyś myślała, że…

I wówczas przypomniał sobie swoje oświadczyny. Oczywiście, że mogła tak

pomyśleć! Prawie każde słowo, które padło z jego ust w tamtą niedzielę, dotyczyło

posiadania dzieci. Mówił o tym nawet zanim powiedział, że ją kocha.

Brooke zauważyła zmianę w wyrazie jego twarzy i zrozumiała, że czuje się

winny. Nie mogła na to pozwolić.

- Meade, nie -

ponownie dotknęła jego policzka. - Jeśli pragniesz mieć

dzieci, powinieneś zostać ojcem. Tak wspaniale potrafisz zajmować się Kevinem i

bliźniętami, i dziewczynkami. Masz… masz w sobie dar miłości.

- Ale…

-

Wiem, jak to jest, kiedy pragnie się dzieci i nie może ich posiadać. Znam tę

pustkę… i żal… i zazdrość. Próbuję zwalczyć w sobie te uczucia. Nie chcę, żeby

dłużej dominowały nad moim życiem. Ale przede wszystkim… przede wszystkim

nie chcę, żebyś i ty ich doświadczył.

- Brooke, kochana…

I wówczas Brooke opowiedziała mu całą historię swego małżeństwa z

Peterem. Zawahała się raz i drugi, lecz nie pominęła niczego. Opowiedziała o

wszystkim, także o rozmowie z jego matką.

- Ta pierwsza noc…

mój Boże, to była figurka płodności, która tak cię

rozstroiła. To dlatego wyszłaś, prawda?

-

To była tylko mała cząstka tego wszystkiego - przyznała. - Sprawiłeś, że

czułam się… nie zdawałam sobie nawet sprawy, że potrafię to czuć.

-

A kiedy wchodziłaś na salę porodową, aby pomagać Jazz… - Mógł

wyobrazić sobie, jak było to dla niej trudne. Jednak zrobiła to.

-

Skąd mogłeś wiedzieć? Nic ci przecież nie powiedziałam, bo wstydziłam

się i bałam…

-

A jednak próbowałaś mi powiedzieć, prawda? - Meade przypomniał sobie

ta

mtą scenę. - Próbowałaś, lecz ja nie chciałem słuchać. Powiedziałem, że nie chcę

o tym wiedzieć.

-

A ja nie nalegałam - uczciwie przyznała Brooke. - Wydawałeś się taki

zagniewany…

background image

-

Było w tym więcej zazdrości, niż gniewu - przyznał.

-

Zazdrość? - nie mogła w to uwierzyć. - Byłeś zazdrosny o Petera?

Skinął głową. Wstydził się tego, ale teraz mógł się do tego przyznać.

- Dlaczeg

o? Jak mogłeś być zazdrosny o…

-

Bo go kochałaś. Wiem, co on ci zrobił. Ale wcześniej, zanim zaczęło się

między wami psuć, kochałaś go przecież.

Czy tak było rzeczywiście? Brooke powróciła myślami do tej pierwszej nocy

w mieszkaniu Meade’a, gdy wzięła do ręki zdjęcie Gabrielle i Sebastiana

Browningów. Chyba wówczas pojawiły się pierwsze wątpliwości.

-

Być może - odpowiedziała wolno. - A być może kochałam tylko tę ideę.

Pobrać się i stworzyć rodzinę, której tak pragnęłam. Ale cokolwiek do niego

czułam, och, to było nic w porównaniu z uczuciem, którym darzę ciebie. Kocham

cię.

-

Wystarczająco, aby mnie poślubić?

-

Bardziej niż wystarczająco! - zapewniła go. Oczy jej błyszczały. - Ale czy

ty chcesz tego? Wiesz już wszystko i nadal tego pragniesz?

-

Z całej duszy.

- I… i nie ma to dla

ciebie znaczenia, że nie mogę…

Meade ujął jej ręce jak bukiet kwiatów. Uniósł je do ust, pocałował. Ich

palce złączyły się.

- Ma znaczenie -

przyznał szczerze. - Ma znaczenie, ponieważ jest to ważne

dla ciebie. Kiedy ty cierpisz, ja cierpię także. Ale jeśli wydaje ci się, że jeżeli nie

możesz zajść w ciążę, to jesteś mniej kobieca, czy mniej pożądana - o nie,
kochanie. Nie.

Meade wziął Brooke w ramiona. Pieścił mocnymi, męskimi wargami jej

pełne, pragnące usta. W pocałunku tym zawarte były przysięgi i obietnice.

Dłonie Brooke wędrowały wzdłuż jego ramion i pleców, by wreszcie

zagłębić się we włosach.

-

Jeśli tylko zechcemy, możemy mieć dzieci - matowym głosem powiedział

Meade, podnosząc głowę. - Możemy je adoptować. Wiem, że obecnie jest to trochę

trudniejsze niż kiedyś, ale wciąż jeszcze są dzieci, które potrzebują rodziców. -

background image

Zastanowił się nad czymś. - Czy przedtem, czy wtedy zastanawiałaś się nad

możliwością adopcji?

Brooke przesunęła końcem języka po obrzmiałych od pocałunku wargach.

-

O tak, myślałam o tym. Byłam w wielu agencjach. Miałam już wszystkie

informacje i formularze. Pokazywałam je Peterowi, próbując go tym

zainteresować. Ale on nigdy nie chciał o tym rozmawiać.

Przerwała, nie chcąc myśleć o tamtych wydarzeniach. Reakcja Petera na

propozycję adopcji była dla niej zbyt bolesna. Teraz dopiero zdała sobie sprawę, że

miał kompleksy na punkcie swych umiejętności dawania rozkoszy.

- Brooke? -

głos Meade’a przywołał ją do rzeczywistości. Widząc przelotny

smutek na twarzy dziewczyny domyślił się, dlaczego Peter Livingstone odrzucił

propozycję adopcji.

-

Peter powiedział, że nie mógłby kochać cudzego dziecka. Powiedział, że

adopcja byłaby przyznaniem się do winy. - Przez kilka sekund patrzyła na
Meade’a. - A ty?

Coś w jego silnych, męskich rysach twarzy spowodowało, że pomyślała o

Eleni O’Malley.

-

Nie, nie czułbym się oszukiwany. Uważałbym, że mam szczęście.

-

Szczęście? - powtórzyła, wiedząc, że nie przypadkiem użył tego słowa.

Kiedyś powiedział, że „miał szczęście”, trafiając na takich właśnie rodziców.
A jego matka mówiła, że „ma szczęście”, mając takie dzieci.
Czy to możliwe? Czyżby próbował jej powiedzieć…
Meade obserwował, jak szmaragdowe oczy Brooke powiększają się. I

odpowiedział na pytanie, które w nich dostrzegł, choć czuł, że dziewczyna także

już wie.

-

Tak, zostałem zaadoptowany. Podobnie jak Kathleen i Mary Margaret.

- Zaadoptowany? To znaczy…

że twoja matka nie może… nie mogła mieć

dzieci? Czy t

o dlatego wiedziała tak wiele…

Potrząsnął głową.

-

Nie wiem, czy to matka, czy ojciec nie mogli mieć dzieci. Nie jestem nawet

background image

pewien, czy oni sami wiedzą. Oboje ogromnie pragnęli mieć dzieci, i było im

bardzo ciężko przez kilka pierwszych lat małżeństwa. Dzieci się nie rodziły;

niewiele brakowało, a doszłoby do separacji. Ale znaleźli wspólne rozwiązanie.

Nie wiem, dlaczego wcześniej ci o tym nic nie powiedziałem. Bóg jeden wie, że
nie wstydz

ę się ani nie ukrywam tego, że zostałem zaadoptowany. Widzisz, jedną z

rzeczy, których nauczyli mnie rodzice, kiedy dorastałem, było to, że płodzenie

dzieci to wyłącznie fizjologia. Tworzenie rodziny to kwestia uczucia.

Na twarzy Brooke powoli wrócił uśmiech.

- Kochanie -

powiedziała miękko - to potrafię.

Wyciągnęła rękę i z czułością przysunęła jego twarz do swojej.
Dla żadnego z nich nie był to pierwszy raz. Jednak gdy Meade wziął ją na

ręce i zaniósł do sypialni, Brooke czuła, że wszystko w jakiś cudowny sposób

zaczyna się od nowa.

Gdy zaczęła go rozbierać, ręce jej drżały. Odpięła po kolei guziki przy jego

koszuli i odsłaniała tors. Masowała dłońmi odkrytą pierś, jakby rozprowadzając
cenny olejek. Rozcze

sywała szczupłymi palcami krótkie, ciemne włosy w poszu-

kiwaniu twardych brodawek. Paznokciami zadrapała lekko sterczące sutki i

poczuła, jak cały zadrżał w rozkoszy.

Meade delikatnie poodpinał drobne, perłowe guziczki przytrzymujące przód

białej bluzki i, jakby odpakowując bezcenny dar, zsunął ją z ramion Brooke.

Przykrył dłońmi sterczące, mocne piersi. Zaczął je masować delikatnie,

okrężnymi ruchami. Przylgnęła do niego, pochylając się jak wierzba na silnym
wietrze.

Przesunął rękę niżej.
Rozpiął guzik. Potem zamek. Szybkie szarpnięcie i lniana spódnica wraz z

jedwabną halką opadły na podłogę. Jeszcze tylko przejrzyste rajstopy i koronkowe

majteczki w kolorze kości słoniowej chroniły jej ciało przed jego wzrokiem i do-
tykiem.

Meade przyklęknął. Kiedy wstał, Brooke nie miała na sobie nic. Rumieniec

podnie

cenia zabarwił jej policzki. Była piękna.

Brooke sięgnęła do klamry czarnego skórzanego paska. Gdy prowokująco

przesunęła palcami po twardym kroczu, jego ciało wyprężyło się jak cięciwa łuku.

background image

Gdy wreszcie się rozdzielili, zrzucił z siebie spodnie i slipy. Jego ciało,

skryte częściowo w półcieniu, zachwycało swą męskością. Silne mięśnie poruszały

się pod opaloną skórą.

Brooke, przytulona, podniosła głowę i spojrzała na niego oczami pełnymi

miłości i pożądania. Zakrył jej usta.

Złączeni, osunęli się na łóżko.
Pocałunki.
Gwałtowne i parzące.
Wabiące... podniecające... nieskończenie erotyczne.
Brooke trzymała głowę na tej samej poduszce, w którą wtulała twarz

poprzedniej bezsennej nocy. Rozchyliła bezwiednie wargi. Meade pieścił jej ciało

gorącymi ukąszeniami. Potem, z niemalże pierwotnym krzykiem pragnienia, za-

władnął słodyczą jej wyczekujących ust. Przyjęła te poszukiwania, wydając z

siebie jęk rozkoszy.

Przesuwała dłońmi po całym ciele kochanka. Masowała silne, szerokie

ramiona, prężne plecy, otoczyła dłońmi muskularne biodra i muskała paznokciami

wgłębienie u podstawy kręgosłupa.

Ich nogi splotły się. Meade wsunął udo pomiędzy kolana dziewczyny.

Sprężyste włosy otarły się o jej delikatną skórę. Zacisnęła bezwiednie mięśnie w
niepohamowanym spazmie rozko

szy. Poruszała się niespokojnie, czując

ogarniający ją żar, który docierał do każdej komórki jej wyczekującego ciała.

Pieścił okrężnymi ruchami języka jej sutki, powodując niemalże bolesną

rozkosz. Objął wargami i zaczął ssać w zaborczym, pełnym pożądania rytmie.

Brooke była w stanie uczynić wszystko dla swego kochanka, wszystko mu

oddać. Wszystkie bariery zostały przełamane. Kochała go… Próbowała mu to

powiedzieć, lecz z jej gardła wydobył się tylko jęk rozkoszy. Mogła wymówić

tylko jego imię. Więc powtarzała je wciąż.

I nadszedł moment, gdy nie mogła już przedłużać oczekiwania spełnienia.

Meade, zespolony z ruchami kochanki, wiedział, kiedy ten moment nastąpił. Ale to
ona wprowadzi

ła jego członka w siebie. I to ona znalazła równowagę między

rozkoszą płynącą z dawania i otrzymywania.

W ostatniej chwili Meade przewrócił się na plecy. Leżała teraz na nim,

background image

obejmując go szczupłymi, długimi udami.

Brooke poruszała się rytmicznie, opierając dłonie na zmiętym prześcieradle.

Ochyliła tułów, pragnąc jeszcze większej jedności ich ciał. Poczuła na biodrach

ręce Meade’a.

Widząc pierwsze oznaki ogarniającej dziewczynę rozkoszy, Meade stracił

kontrolę nad sobą.

- Meade! -

Brooke zamknęła oczy i odrzuciła do tyłu głowę. - Och... och...

Świat rozpadł się na kawałki. Bez początku, bez końca.
Tworzyli jedność.
To była chwila prawdy.
I akt prawdziwej miłości.

-

Tak bardzo cię kocham - powiedziała Brooke wiele, wiele minut później.

Policzek przytuliła do ręki opartej na nagim torsie kochanka.

-

I ja cię kocham - odpowiedział, wodząc leniwymi ruchami dłoni po uroczej

linii jej pleców. Dziewczyna przyglądała mu się oczami o barwie zielonych,

wiosennych liści. Linia jej pełnych, różanych warg była niezwykle kobieca.

Brooke westchnęła i przesunęła się nieco, ocierając o niego całym ciałem.
Wygięła w łuk stopę i dużym palcem zaczęła wodzić wzdłuż jego uda.

-

Na kiedy ustalamy termin ślubu? - spytała.

-

Hm... w jakiś czas po miodowym miesiącu.

-

A kiedy to nastąpi? - zaśmiała się.

-

Myślałem, że już go zaczęliśmy - odparł. W jego oczach zalśniło

background image

rozbawienie.

Brooke zarumieniła się. Pochyliła głowę i ucałowała jego ramię.

- To znaczy... takie jest moje zdanie -

powiedział ochrypłym głosem Meade.

Palcami rozczesał jej jedwabiste włosy i zachichotał.

-

Cóż, to brzmi nieźle - odparła.

-

Dziękuję. - Chwycił ją mocniej i przesunął wyżej. Wargami znalazł miejsce

na jej szyi, gdzie pod skórą wyczuwało się uderzenie serca. - A kiedy ty chcesz

wziąć ślub? - spytał.

Brooke spojrzała mu w oczy, muskając palcem jego policzek.

- Chyba

jutro nie będzie zbyt wcześnie?

-

Chcesz poczekać trochę, żeby się upewnić? - błysnął w uśmiechu

śnieżnobiałymi zębami.

- Jestem pewna -

odparła. - Całkowicie - powiedziała rozmarzonym, lecz

przy tym zdecydowanym głosem.

-

I ja także.

Nastąpiła chwila ciszy, w której żadne słowa nie wydawały się konieczne.

-

Czy możemy pobrać się na werandzie? - spytała wreszcie Brooke, czując

powracające podniecenie.

-

Jeśli tylko zechcesz, możemy nawet spędzić tam miesiąc miodowy.

- Hm... -

przepełniły ją wspomnienia.

- Zbyt prymitywne?

- O nie, wcale nie. -

Zastanowiła się. Przypomniała sobie pytanie, które

chciała już dawno zadać. - Skoro mówimy o prymitywizmie...

-

Słucham.

- Muzyka tamtej nocy...

-

Aha, podobała ci się?

-

Chciałabym wiedzieć, co to było.

background image

- A jak s

ądzisz?

Językiem wypchnęła policzek i przesunęła palcami wzdłuż włosów Meade’a.

- Hm... hm...

-

Próbujesz to zanucić, czy zastanawiasz się nad tytułem? - zażartował.

- Meade!

-

Prawdę mówiąc, to specjalna składanka.

-

Największe przeboje łowców głów?

- Ni

ezupełnie.

- Ale blisko? -

przesunęła rękę.

- Aha, tak... tak! -

była blisko, a on stawał się coraz bardziej podniecony.

- Powiedz wreszcie.

I po chwili powiedział jej. Z rozbawieniem patrzył na jej rozszerzające się ze

zdziwienia oczy i rumieniec wstydu

na twarzy. Stanowiło to niezwykły kontrast z

jej wcześniejszym zachowaniem.

- Melodia... na czas kochania -

powtórzyła. - Czy to dosłowne tłumaczenie?

- Powiedzmy, kulturalne.

- Och...

- Zaskoczona?

- Nie -

zaprzeczyła natychmiast, po czym zastanowiła się. - Prawdę

mówiąc…

- Tak?

-

Już wtedy, tamtej nocy, pomyślałam sobie coś takiego - powiedziała

powoli. - To znaczy, o tej muzyce. To znaczy,

niezupełnie pomyślałam... raczej

poczułam. Dlaczego dziś włączyłeś właśnie tę kasetę?

Meade zaczerpnął głęboko powietrza, zdając sobie sprawę, że nie potrafi

logicznie odpowiedzieć.

- Ta muzyka w pewien spo

sób sprowadziła cię tu. Myślę… myślę, że miałem

background image

nadzieję, że dzięki niej powrócisz.

-

Kiedyś mówiłeś, że nie wierzysz w magię plemienną - zwróciła mu uwagę.

- Pow

iedziałem ci, że jej nie praktykuję.

-

Ale czy w nią wierzysz?

-

Wierzę… wierzę w cuda. Mam przy sobie taki cud. - Jego oczy

przepełnione były zachwytem. - Kocham cię, Brooke Livingstone. Kocham cię…
kocham…

Dziewczyna odpowiedziała mu tym samym.

- Meade?

- Tak?

-

Sądzę, że powinieneś skopiować tę kasetę.

- Jedna kopia wystarczy?

-

Hm... jedną należałoby schować do sejfu.

-

Widzisz dla niej jakieś zastosowanie w przyszłości?

-

Mm. To na wszelki wypadek. Za pięćdziesiąt lat, kiedy będziemy

obchodzić złote gody, orkiestra może nie umieć tego zagrać.

EPILOG

Zgodnie z aktem urodzenia, otrzymanym z agencji adopcyjnej, dziewczynka

nazywała się Joy.

Według Brooke żadne inne imię nie byłoby bardziej odpowiednie.
Wróciła właśnie z pracy i zastała męża drzemiącego na łóżku. Ich półroczna

córka spała na jego nagim torsie. Niemowlę rozpostarło szeroko ramiona i nogi, a

zawinięty w pieluszkę tyłeczek sterczał w górę. Srebrna niteczka śliny perliła się w

background image

kąciku różowych usteczek dziecka.

Brooke, uśmiechając się do siebie, podeszła cicho do łóżka i usiadła na

brzegu materaca. Zmierzwiła ciemne loki Joy, po czym położyła dłoń na wypiętej

pupci. Miała właśnie zamiar wyszeptać imię Meade’a, gdy ten otworzył oczy.

-

Jesteś w domu.

-

Joy ma mokrą pieluchę - odpowiedziała, całując go.

-

Jest w tym zadziwiająco dobra - odparł, krzywiąc się nieznacznie. Usiadł,

przytrzymując dziecko. Dziewczynka poruszyła się i zmarszczyła buźkę, stając się
na moment po

dobna do chochlika. W chwilę później uniosła swe niemal

przezroczyste

powieki. Oczy miała brązowe i okrągłe, zupełnie jak czekoladki.

-

Dzień dobry - powiedziała czule Brooke. - Jak spędziliście dzień?

Joy ziewnęła szeroko.

-

Dziękuję bardzo - zaśmiał się Meade. Przytrzymując dziecko ręką, wychylił

się i pocałował żonę. - Zmienię jej pieluszkę, a ty się przebierz.

- Zgoda.

Po pięciu minutach, gdy Brooke weszła do dziecięcego pokoju, ujrzała

Meade’a stojącego przy łóżeczku i patrzącego z podziwem na Joy.

-

Jest piękna, prawda? - zachwyciła się Brooke.

-

Wdała się w matkę.

B

rooke zaśmiała się ochryple.

- Przy pomocy pochlebstw umie p

an wszystko załatwić, doktorze O’Malley.

- To nie pochlebstwa, kochanie. To prawda.

- Hm… zgoda -

zadrżała, gdy przesunął palcami wzdłuż jej ciała. - Gdy Joy

trochę podrośnie, muszę koniecznie ostrzec ją przed Grekami, którzy obsypują

dziewczęta gładkimi słówkami.

Tym razem on się zaśmiał. Brooke oparła głowę o jego ramię.

-

I co dziś robiliście? - spytała.

-

To co zwykle. Spaliśmy. Jedliśmy. Odbijało nam się. Moczyliśmy

pieluszki. Pojechaliśmy na uniwersytet i sprawiliśmy, że dziekan wydziału tatusia

background image

zamienił się w słup soli.

-

Bardzo śmieszne.

-

Wspaniałe - przerwał na moment. - Odrzuciłem propozycję stypendium w

terenie.

-

To znaczy, że nie wyjeżdżasz na lato? - Brooke spojrzała nań zaskoczona i

zadowolona.

Meade potrząsnął głową.

-

Nie musisz zostawać…

-

Ale chcę.

- Lecz... -

Jasne, że perspektywa jego wyjazdu nie napawała Brooke

szczęściem, ale zdawała sobie sprawę, że poślubiła mężczyznę, którego praca

polega między innymi na częstych wyjazdach.

-

Kochanie, to zarówno dla mnie, jak i dla ciebie i Joy zapewnił ją. - Lubię

uczyć. I, na Boga, mam aż za dużo pracy w laboratorium. Poza tym, chciałbym

wreszcie skończyć książkę. - Spojrzał na nią prowokacyjnie. - Zakładając

oczywiście, że uda mi się zadowolić mojego niezwykle wymagającego domowego

wydawcę.

- Och? -

Brooke uniosła delikatnie brwi.

-

Ta kobieta jest nienasycona. Nie sposób ją zaspokoić.

- To brzmi okropnie.

-

No, tego bym nie powiedział...

Pocałunek, początkowo delikatny, przerodził się w namiętny.

- Hm... -

westchnęła Brooke. Przytuliła się do niego, opierając się na nim

całym ciężarem. - Może, gdybyś nie doprowadzał swego wydawcy do szału, praca

nad książką posuwałaby się szybciej? - zasugerowała.

-

Tak sądzisz?

-

To możliwe... - potarła policzkiem o jego tors i objęła go w pasie. - Nie

będziesz tęsknił za dżunglą?

-

Przez dwadzieścia lat spędziłem w dżungli prawie każde lato. Prawdę

background image

mówiąc… - przerwał, usiłując się skupić. Zdawał sobie sprawę, że jego
instynktowna potrzebna po

szukiwań, „dowiadywania się, co tam jest”, nigdy nie

zanik

nie. Ale niepokój, który tak długo nim rządził, gdzieś się rozpłynął. Ojciec

miał rację. Meade potrzebował własnej rodziny. - Może się starzeję - zauważył
smutno.

- Starzejesz! -

Brooke spojrzała na niego z oburzeniem. Zobaczyła iskierki w

jego oczach i zrozumiała, że tylko żartował. - Trzydzieści pięć lat to jeszcze nie
emerytura, Archimedesie O’Malley! -

oznajmiła śmiertelnie poważnie.

-

Twoje słowa podnoszą mnie na duchu - odparł z uśmiechem.

-

Co więcej, mężczyzna, który może... - wspięła się na palce i wyszeptała mu

do ucha zakończenie zdania. - Czy sądzisz, że na to jesteś także za stary?

-

Właściwie to brzmi niezwykle zachęcająco.

-

Więc?

-

Co więc? - zaczął łaskotać ją przez ubranie.

-

Więc na co jeszcze czekasz? - spytała ochryple.

-

Cóż, nie chciałbym działać zbyt szybko...

- M-Meade!

-

Kocham cię, Brooke Livingstone O’MaIley - powiedział, po czym pochylił

się, przełożył rękę pod kolanami dziewczyny i podniósł ją do góry.

To, co nastąpiło potem, było zdaniem Brooke czystą magią.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Buck Carole Melodia na czas kochania
Buck Carole Melodia na czas kochania
Buck Carole Melodia na czas kochania(1)
0120 Buck Carole Melodia na czas kochania
Buck Carole Melodia na czas kochania
Buck Carole Melodia na czas kochania
Buck?role Melodia na czas kochania
Umowa na czas wykonania określonej pracy, administracja, prawo pracy, Semestr II
Blessing in disguise(1), Fanfiction, Blessing in disguise zawieszony na czas nie określony, Doc
Blessing in disguise, Fanfiction, Blessing in disguise zawieszony na czas nie określony, Doc
Blessing in disguise Rozdzial 5, Fanfiction, Blessing in disguise zawieszony na czas nie określony,
ograniczenia zamykania na czas dluzszy niz 3 mies
wzor-umowa o prace na czas nieokreslony, Umowy - Wzory
01 1 Przedłużenie umowy o pracę zawartej na czas określony
Technologia farb do wlosow., Podział farb ze względu na czas barwienia:
Oto kilka propozycji na czas Wielkiego Postu, Bałagan - czas posprzątać i poukładać

więcej podobnych podstron