DEBBIE MACOMBER
Ożeń się, tato
OD AUTORKI
Droga Czytelniczko, Witaj w Hard Luck, niewielkim mieście na
Alasce! Mam nadzieję, że będziesz mi towarzyszyła w tej
przechadzce, podczas której poznamy synów północy, ich rodziny,
przyjaciół i przyszłe żony.
Nie wiem, czy kiedykolwiek spłacę dług wdzięczności wobec
pewnych osób, jak się okazuje, osób fikcyjnych. Myślę tu o Valerie,
Stephanie i o Norze, trzech siostrach, o których pisałam w trylogii
„Siostry z Orchard Valley". (Orchard Valley). Zarówno praca nad
poszczególnymi tomami, jak i miejsce akcji oraz bohaterowie cyklu,
wszystko to napełniało mnie miłością i entuzjazmem. Odrębną i kto
wie, czy nie największą satysfakcję sprawiło mi wszakże przyjęcie
mojej trylogii przez Czytelniczki.
Kiedy więc Wydawnictwo Harlequin zaproponowało mi napisanie
sześciotomowego cyklu, byłam przejęta tym do głębi. Wkrótce potem
ożyło miasteczko Hard Luck, bracia O'Halloranowie oraz synowie
północy. Pracowałam ciężko, lecz z pracy swej czerpałam tylko
radość. W trosce o rzetelność opisu wybrałam się wraz z mężem w
podróż po Alasce.
I wiesz, Droga Czytelniczko, czym się to skończyło? Miłością do
tego północnego stanu, do jego niezmierzonych przestrzeni, do
pełnych ciepła i osobistego uroku zamieszkujących go ludzi, wreszcie
do całej atmosfery życia w tej najdalej wysuniętej na północ placówce
naszej cywilizacji.
A teraz zajmij. Droga Czytelniczko, wygodne miejsce w fotelu i
pozwól sobie przedstawić dumnych, upartych i cudownych mężczyzn,
synów Arktyki i tundry, oraz opowiedzieć o tym, co się wydarzyło,
gdy natknęli się na kobiety swojego życia. Kobiety z południa.
Dostatecznie odważne, by zmienić całe swoje dotychczasowe życie i
podjąć ryzyko miłości.
W gruncie rzeczy takie jak Ty i ja!
Debbie
Krótka historia Hard Luck na Alasce
Hard Luck, miasteczko rozciągnięte wzdłuż jednej ulicy, leży
prawie sto kilometrów na północ od koła podbiegunowego, w pobliżu
Brooks Range. Początek dali mu Adam O'Halloran i jego żona Anna,
którzy jako pierwsi wybudowali tu swoje domostwo. Adam przybył na
Alaską gnany gorączką złota, lecz działki, które nabył, nie przyniosły
mu fortuny. Niemniej O'Halloranowie, pokochawszy tą północną
surową krainą, postanowili się tu osiedlić. Mieli dwóch synów,
Charlesa i Davida. Pięcioletnią córeczkę, Emily, utracili w
tragicznych i bardzo niejasnych okolicznościach.
Wkrótce w pobliżu domu O'Halloranów zaczęły powstawać inne
domy. Pierwsi sąsiedzi również byli poszukiwaczami złota, a
niebawem dołączyli do nich także kupcy i rzemieślnicy. Rodzina
Fletcherów przybyła w 1938 roku i otworzyła sklep tekstylny.
W dzień wybuchu drugiej wojny światowej Hard Luck liczyło już
prawie pół setki mieszkańców. Młodzi mężczyźni, włączając obu
O'Halloranów, zgłosili się do wojska. Pierwszy wyruszył Charles;
skierowano go do Anglii. W dwa lata później tą samą drogą przebył
David. Charles poległ niemal tuż przed zakończeniem działań
wojennych. Do domu wrócił tylko David, przywożąc ze sobą
młodziutką żoną, Ellen, Angielką. A przecież, zanim wdział mundur,
związał się słowem z Catherine Fletcher, dziewczyną do szaleństwa w
nim zakochaną.
David natychmiast rzucił się w wir pracy. Skończył kurs pilotażu,
służył jako przewodnik myśliwym i wędkarzom, wybudował kolonię
domków myśliwskich, a następnie hotel, który miał zapewnić turystom
lepsze warunki pobytu. Niestety, w połowie lat osiemdziesiątych hotel
spłonął. David i Ellen dochowali się trzech synów, chociaż zostali
rodzicami stosunkowo późno. Charles (imię swoje odziedziczył po
stryju) urodził się w 1960 roku, Sawyer w 1963, a najmłodszy -
Christian - przyszedł na świat w dwa lata później.
Hard Luck powoli rozrastało się i w 1970 roku osiągnęło setkę
mieszkańców. W okresie boomu naftowego władze stanowe
sfinalizowały budowę szkoły i budynku gminy. Przy głównej ulicy
pojawił się szyld restauracji, a wywiesił go Ben Hamilton, eks-
żołnierz, który przez wiele lat walczył w Wietnamie. Osoba
restauratora sprawiła, że lokal prędko stał się ośrodkiem życia
towarzyskiego w miasteczku.
Pod koniec lat osiemdziesiątych bracia O'Halloranowie założyli
lotnicze przedsiębiorstwo pasażersko-transportowe pod nazwą
„Synowie Północy", które świadczyło najprzeróżniejsze usługi. Piloci
dostarczali i odstawiali pocztę, zaopatrywali miasteczko w paliwo i
inne niezbędne produkty, przewozili pasażerów. Najczęściej kursowali
na linii Hard Luck - Fairbanks, najbliżej położonym miastem z
prawdziwego zdarzenia.
W chwili, gdy zaczynamy naszą opowieść, Hard Luck liczy sobie
stu pięćdziesięciu mieszkańców - z przewagą mężczyzn...
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ta nowa nauczycielka nie wytrzyma tu długo. Mitch Harris nie
miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Bethany Ross nie
pasowała do tej surowej krainy. Przypominała mu raczej tropikalnego
ptaszka o jaskrawo ubarwionych piórkach. Wszystko w niej było
spontaniczne, żywiołowe, wyraziste i ciepłe, a najcieplejsze wydawały
się włosy, po których pełgały słoneczne błyski. Czekoladowy kolor
oczu również odsyłał ku tropikom.
Miała na sobie turkusową wełnianą sukienkę, ściągniętą w talii
błyszczącym żółtym paskiem. Siedziała na sofie w salonie Abbey i
Sawyera O'Halloranów i był to z jej strony prawdziwy pokaz gracji i
wdzięku. Łokieć oparty na dłoni, głowa lekko pochylona, plecy
proste, kolana złączone, stopy razem.
Mitch nigdy jeszcze nie widział tak kształtnych stóp. A mógł to
stwierdzić, gdyż obute były tylko w skąpe sandałki. Całe to przyjęcie,
na którym zjawiła się w komplecie rada szkoły, Abbey i Sawyer
wydali na cześć nowej nauczycielki. Bethany skupiała na sobie
wszystkie spojrzenia.
Lecz nagle jej spojrzenie padło na Mitcha. Wstała i podeszła doń
z ciepłym uśmiechem.
- A więc to pan stoi tu na straży prawa - zagadnęła go.
- Mitch Harris. - Lekko się skłonił i zamilkł, po czym dodał: -
Witamy w Hard Luck.
- Dziękuję. Wszyscy tu są dla mnie tacy mili.
- Musi pani być chyba zmęczona podróżą?
- Prawdę mówiąc, nie czuję zmęczenia, choć z San Francisco do
serca Alaski leci się prawie pół dnia.
Mitch podejrzewał, że mimo obecnego na twarzy Bethany Ross
uśmiechu, Hard Luck musiało okazać się dla niej bolesnym
rozczarowaniem. Ta licząca półtorej setki mieszkańców mieścina
stanowiła jakieś krańcowe przeciwieństwo kalifornijskiej metropolii. I
nawet nie chodziło tu o urbanistyczne i klimatyczne różnice,
oczywiste przecież, tylko o styl życia, bo on w rezultacie był
najważniejszy.
Prawie sto kilometrów na północ od koła podbiegunowego żyło
się ciężko, a srogie wielomiesięczne zimy wymagały autodyscypliny i
angażowania maksimum woli. Prócz szkoły, kościoła i biblioteki,
Hard Luck mogło pochwalić się jedynie kilkoma prywatnymi
firmami, wśród których lotnicze przedsiębiorstwo pasażersko-
transportowe braci O'Halloranów było największym i najbardziej
dochodowym.
On, Mitch, nie miał własnego biznesu. Jak każdy stróż prawa,
pobierał stanową pensję, powiększoną o dodatek za opiekowanie się
turystami zwiedzającymi Arktyczny Park Narodowy. Miasteczko
odwiedzali też od czasu do czasu myśliwi oraz pracownicy ropociągu
i w ich oczach Hard Luck jawiło się jako kwitnąca metropolia.
Ale na pewno nie w oczach Bethany Ross. Ona mogła tu widzieć
jedynie pustkę, odludzie, melancholię i kres wszelkiej cywilizacji.
Tak, ucieknie stąd, jak to zrobiło już przed nią wiele kobiet,
sprowadzonych przez braci O'Halloranów w te arktyczne ostępy.
Została Abbey, ale już na przykład taka Allison nie pobyła tu nawet
trzech dni. Podobnie jak te dwie ostatnie kobiety, z których jedna na
widok Hard Luck o mało co nie dostała histerii.
Czyż zresztą można im się dziwić?
- Proszę nie patrzeć na mnie z takim sceptycyzmem, panie Harris.
Dotrzymam umowy. Podpisując kontrakt, wiedziałam, co mnie czeka.
Czyżby Bethany Ross potrafiła czytać w jego myślach? Poczuł, że
zaczynają palić go uszy.
- Mam wrażenie, że widzi mnie pani na wylot...
- Rozumiem pana wątpliwości. Nie pasuję do innych, prawda?
Uśmiechnął się. Samoocena Bethany warta była piątki.
- Hard Luck to coś w rodzaju polarnej placówki. Z pewnością
oczekiwała pani czegoś innego...
- Nie docenia pan moich zdolności przystosowawczych.
Powiedziała to z takim przekonaniem, że nie był już taki pewien
swojego sądu o niej.
- Prawdę mówiąc - ciągnęła - nie wiedziałam, co kryje się za tą
smutną nazwą Hard Luck. Ale dzienniki telewizyjne i gazety tak
często w ostatnich tygodniach wspominały o pana mieście, że uległam
pokusie. Mój ojciec zgłosił stanowcze weto, lecz w końcu zdołałam
go jakoś przekonać. Twierdził, cytując niektórych dziennikarzy, że
Hard Luck okupuje banda wyposzczonych, spragnionych kobiet
pilotów. - Roześmiała się.
- I tak bardzo znowu się nie mylił - powiedział Mitch kwaśnym
tonem.
Bethany dopiero co przyleciała z Fairbanks razem z Sawyerem,
lecz pozostali piloci nie przypominali bynajmniej swojego szefa. Oni
naprawdę mogli kojarzyć się z watahą zgłodniałych wilków. Zresztą
to właśnie z myślą o nich i w obawie przed ich utratą zdecydowali się
O'Halloranowie na akcję sprowadzenia do Hard Luck młodych kobiet.
- Czy to prawda, że Abbey, żona Sawyera O'Hallorana przybyła
tu pierwsza? - zapytała Bethany, nie kryjąc bynajmniej swojej
ciekawości.
- Tak. Abbey i Sawyer pobrali się kilka tygodni temu.
- A ja myślałam, że są małżeństwem już od lat. Patrząc na Scotta i
Susan...
- Scott i Susan są dziećmi Abbey z poprzedniego małżeństwa.
Mam nadzieję, że Sawyer zaczął już starania o adopcję.
- A Chrissie to pana córeczka, prawda? - Spojrzała w kierunku
grupki dzieci grających w monopol.
Mitch pobiegł oczyma za jej spojrzeniem. Rysy jego twarzy
złagodziła czułość.
- Zgadza się. Ma siedem lat i czeka jak na szpilkach na
rozpoczęcie roku szkolnego.
- Miałam już okazję zamienić z nią kilka słów. Przemiła
dziewczynka.
- Dziękuję. - Chrissie była oczkiem w głowie Mitcha, który
jednak czasami miewał wątpliwości, czy naprawdę jako ojciec daje z
siebie wszystko. - Czy poznała już pani Pete'a Livengooda? - zapytał,
wskazując w kierunku mocno zbudowanego mężczyzny w średnim
wieku.
- Tak. Jeśli się nie mylę, jest tutejszym sklepikarzem.
- Handlowym monopolistą, dodałbym. Dotty, która właśnie
częstuje go kanapką, również zalicza się do kobiet, które
odpowiedziały na ogłoszenie w prasie.
Bethany przez chwilę gorączkowo szukała czegoś w myślach.
- Pielęgniarka?
Mitch kiwnął głową. Miał oto dowód, że pamięć i
spostrzegawczość Bethany były naprawdę jej mocną stroną.
- Pete i Dotty zapowiedzieli już swój ślub na pierwszą sobotę
października.
- Oszałamiające tempo - skomentowała z nutką ciepłej ironii. -
Jeśli tak dalej pójdzie, to Hard Luck niebawem stanie się miastem
nowożeńców. Czy Mariah Douglas, z którą poznała mnie Abbey, też
już ma narzeczonego?
- Mariah jest sekretarką biura „Synów Północy" i na razie jest
tylko pod obstrzałem męskich spojrzeń. Zresztą dołączyła do nas
dopiero miesiąc temu.
- Chce pan powiedzieć, że samotna młoda kobieta może tu
mieszkać pełne cztery tygodnie i nadal pozostawać panną? Ależ to
swoisty rekord. Czy ci dzielni piloci czasami nie zaniedbują swoich
obowiązków?
Mitch wyszczerzył zęby. Odpowiadało mu jej poczucie humoru.
- O ile wiem, wzięli się ostro do rzeczy, ale Mariah ogłosiła
wszem i wobec, że nie przybyła tu po męża, tylko by przejąć na
własność domek myśliwski oraz te dwadzieścia akrów ziemi, które
obiecali jej O'Halloranowie.
- W takim razie życzmy jej wszystkiego najlepszego. Szkoda
tylko, że ten domek nie stoi na tej obiecanej ziemi. - Błysk w oczach
Bethany zdawał się sugerować, że z chęcią przyjęłaby na siebie rolę
obrończyni Mariah.
- To już nie moja sprawa. Zostawmy ją zainteresowanym
stronom.
Bethany lekko się zmieszała. Uniosła kieliszek do ust i upiła łyk
wina.
- Ja też oczywiście nie mam zamiaru się wtrącać. Po prostu
Mariah wydała mi się taka słodka i taka delikatna. Nie chciałabym, by
ktoś ją wykorzystał.
Do Mitcha i Bethany podeszli gospodarze domu.
- Widzę, że między szkołą a biurem szeryfa zostały już nawiązane
przyjacielskie stosunki - powiedział Sawyer żartobliwym tonem.
- Mój ojciec również nosi mundur stróża prawa – poinformowała
Bethany, spuszczając wzrok.
Wszyscy powitali tę wiadomość uśmiechami, po czym Sawyer
dorzucił:
- Mitch był jednym z najlepszych gliniarzy w Chicago, zanim
przeniósł się do Hard Luck.
Mitch chrząknął, lecz trudno było ocenić na podstawie tego
chrząknięcia, czy zgadza się z tą oceną, czy też zachowuje wobec niej
krytyczny dystans.
W drzwiach salonu stanęła Margaret Simpson, nauczycielka.
Mimo iż mocno spóźniona, pałała ochotą powitania i poznania
Bethany Ross, koleżanki w zawodzie. Po chwili obie panie gawędziły
już jak stare znajome. Bethany między innymi dowiedziała się, że mąż
Margaret pracuje w inspektoracie nadzoru ropociągu, dobiega
czterdziestki i całe tygodnie spędza poza domem. Właśnie przez
wzgląd na męża, który lubił swoją pracę, Margaret zrezygnowała w
końcu z przyjęcia ciekawej oferty uczenia w liceum w jednym z
dużych miast Wschodniego Wybrzeża i zdecydowała się pozostać w
Hard Luck.
Mitch słuchał piąte przez dziesiąte. Przyglądał się Bethany i
studiowanie jej profilu całkiem go pochłonęło. Pragnąłby poznać ją
lepiej, lecz wiedział, że byłoby to jak poznawanie przelotnego ptaka.
Zanim nastanie zima, Bethany Ross już tu nie będzie.
Fascynowała go, pociągała, kusiła swoją ciepłą kobiecością. Już
sześć lat żył jak mnich w jarzmie ascezy. Pochował Lori, gdy Chrissie
stawiała pierwsze kroczki. Potem złożył podanie o dymisję w
chicagowskiej policji, gdyż wszystko w tym mieście przypominało
mu ukochaną żonę. Spakował walizki i udał się na północ, tak daleko,
jak to tylko było możliwe bez szkody dla dziecka. Wiedział, że
ucieka. A kiedy dotarł do Hard Luck i podjął decyzję osiedlenia się
tutaj, był bez grosza przy duszy i czuł się zmęczony życiem jak
stuletni starzec.
Czas płynął, ból przestał doskwierać i w końcu nastały lepsze dni.
Miewał nawet szczęśliwe chwile, gdy patrzył na swoją roześmianą
córeczkę lub wyjątkowo piękny poranek rozpierał mu piersi. Nowe
życie potoczyło się wśród nowych przyjaciół. Świat znowu wrócił do
normy, jeżeli normą można nazwać brak kobiety w życiu mężczyzny i
brak matki w życiu dziecka.
Nie przypuszczał, nawet w najśmielszych marzeniach, że na
Alaskę może zabłąkać się tropikalny ptaszek. Pragnąłby określić tego
ptaszka jakimś jednym słowem, ale nasuwał mu się cały ich szereg.
Kobieca. Ciepła. Spontaniczna. Bezpośrednia. Wesoła. Dzieciaki będą
z pewnością za nią przepadały. Rozmawiał z nią blisko kwadrans, a
teraz czuł, że mógłby spędzić na rozmowie z nią długie godziny.
Zresztą w głębi duszy pragnął czegoś takiego.
W pewnym momencie Bethany ziewnęła, zasłaniając usta dłonią.
Nie uszło to uwagi Abbey.
- Musisz być bardzo zmęczona. Jesteśmy okrutnikami, trzymając
cię tutaj tak długo.
- Zawdzięczam tym okrutnikom przemiły wieczór, na którym
dosłownie rozpieszczano mnie. - Znowu ziewnęła. - Najlepiej chyba
jednak będzie, jeśli zwinę żagle.
- Mitch - zwrócił się Sawyer do szeryfa - okaż się dżentelmenem i
odwieź Bethany do domu.
- Oczywiście - odparł stróż prawa, choć, prawdę mówiąc,
zamieniłby się tą rolą z kimkolwiek innym. Po cóż gapić się na
wystawę sklepu jubilerskiego, skoro i tak wiadomo, że nie wejdzie się
do środka?
Poszukał wzrokiem Chrissie. Siedziała w pobliżu drzwi
wiodących do kuchni i paplała o czymś ze swoją najbliższą
przyjaciółką, Susan. Chyba przekazywały sobie jakieś ważne
tajemnice, gdyż kiedy jedna mówiła, druga zbliżała ucho do jej ust.
Mitch ciężko westchnął. Wolałby walczyć z niedźwiedziem niż z
małymi dziewczynkami, próbującymi przechytrzyć dorosłych.
Podszedł do córeczki i podając jej sweterek, oznajmił, że muszą
już wracać do domu. Chrissie zrobiła minkę, jakby właśnie została
skazana na przebywanie w ciemnym lochu o chlebie i wodzie, lecz
grzecznie wstała i pożegnała się z Susan.
Spotkali się z Bethany na stopniach ganku. Przeszli do
zaparkowanego nie opodal samochodu Mitcha. Gdy zajęli miejsca,
Mitch zapuścił silnik.
- Dziękuję, że zechciał pan zaopiekować się mną - powiedziała
Bethany.
- To dla mnie żaden kłopot.
Przeciwnie, była to dla niego sama przyjemność. Szkoda tylko, że
nie można jej było jakoś utrwalić. Mitch czuł się jak człowiek, który
nabrawszy w dłoń piasku, widzi, jak ten przesypuje mu się pomiędzy
palcami.
- Mam prośbę. Czy mógłby pan obwieźć mnie trochę po mieście?
Nie miałam dotąd okazji przypatrzyć się Hard Luck.
- Nie ma tu wiele do oglądania.
- Możemy pokazać pannie Ross bibliotekę - rzuciła nieśmiało
Chrissie.
- To tutaj jest biblioteka?
- Tak, całkiem fajna. Prowadzi ją Abbey. Ludzie przychodzą,
pożyczają książki, a potem je zwracają – wyjaśniła dziewczynka.
Abbey, żona Sawyera, nie tylko prowadziła bibliotekę, ona ją
właściwie stworzyła od podstaw. Najpierw księgozbiór składał się
tylko z tych książek, które podarowała miastu matka braci
O'Halloranów, potem jednak zdecydowano się na nowe zakupy i
podstawowy trzon zaczął obrastać nowościami z różnych dziedzin, od
prozy po poradniki kulinarne.
Najciekawsze jednak, że ludzie zaczynali dyskutować o
poszczególnych książkach, które powoli stawały się w Hard Luck
chlebem powszednim. Mitch także stał się namiętnym czytelnikiem i
dość często zachodził do biblioteki lub posyłał tam Chrissie z
określonym zamówieniem.
- Co to za budynek? - zapytała Bethany, wskazując palcem na
największą w mieście budowlę.
- Hotel - odparł krótko Mitch.
- Jego właścicielem jest Matt Caldwell, brat Lanni - pośpieszyła z
wyjaśnieniem Chrissie.
- Lanni nie było na dzisiejszym przyjęciu - dorzucił Mitch. - Jest
zaręczona z Charlesem, najstarszym z braci O'Halloranów.
- Czy to ten geolog?
- Tak. Pracuje dla Towarzystwa Naftowego.
- Słyszałam o ropociągu Alaski, który ciągnie się na przestrzeni
ponad tysiąca kilometrów. Czytałam nawet w jakimś artykule, że jest
to inwestycja strategiczna i chronią ją specjalne oddziały wojskowe.
- Tak. Niektórzy nawet mówią, że Alaska to góry, lasy, tundra i
rurociąg. Ale wracając do tego hotelu. Po pożarze długo stał jako
ruina, aż wreszcie znalazł się chętny nabywca, który zobaczył w nim
perspektywę dobrego interesu.
- I to jeszcze jak dobrego! - podnieciła się Chrissie. - Mart
zamierza sprowadzić tu psy, sanie i wszystko, co będzie potrzebne
turystom do miłego spędzania czasu.
- A tym psom będzie przewodził Eagle Catcher, husky, pies
Sawyera - zażartował sobie ojciec.
- Pies Scotta - poprawiła go córka.
- Racja. Zapomniałem, że podarował go Scottowi.
- A czy w mieście jest jakaś restauracja? - zapytała Bethany. -
Pytam na wypadek, gdyby mi się nie chciało zrobić obiadu.
- Mamy coś takiego. Właścicielem lokalu jest Ben Hamilton,
sympatyczny grubas i prawdziwy mistrz patelni. Ma trochę
niewyparzony język, ale zarazem złote serce. Wie wszystko o
wszystkich i zawsze służy dobrą radą. Idę o zakład, że polubi go pani.
Wyjechali główną ulicą poza krańce miasta. W oddali jarzyło się
pojedyncze światełko.
- To się świeci w oknie domku Mariah - powiedział Mitch.
Szeryf
wiedział
od
Christiana,
najmłodszego
z
braci
O'Halloranów, że wielokrotnie próbował wpłynąć na swoją
sekretarkę, żeby przeprowadziła się do miasta. Ale Mariah była upartą
osóbką. Wolała swoje odludzie.
Zawrócili i podjechali pod dom, który oddano do dyspozycji
nowej nauczycielce. Stał w pobliżu szkoły.
- Dziękuję za podwiezienie - powiedziała Bethany z miłym
uśmiechem.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
- Chrissie - zwróciła się Bethany do siedzącej z tyłu dziewczynki -
czy zgodzisz się zostać moją małą pomocnicą i przewodniczką?
Zależy mi na tym szczególnie w tym pierwszym okresie, zanim nie
zadomowię się w Hard Luck.
Oczy Chrissie rozbłysły jak sztuczne ognie w Święto
Niepodległości.
- A czy Susan może być również taką pomocnicą?
- Oczywiście.
Chrissie z dumą spojrzała na ojca, ten jednak, zobowiązany przez
Sawyera do wywiązania się z roli dżentelmena, wysiadł właśnie z
samochodu, aby otworzyć drzwi po prawej stronie. Pożegnali się i po
chwili w domu zapaliło się światło.
A więc mamy nową nauczycielkę, pomyślał Mitch, siadając z
powrotem za kierownicą.
Bethany naprawdę czuła się bardzo zmęczona. Zamiast jednak
zapaść natychmiast w głęboki sen, leżała, wpatrując się w sufit i
myśląc o szeryfie Harrisie. Różnił się od pozostałych mężczyzn,
poznanych tego wieczoru. I nie w tym rzecz, żeby był od nich
przystojniejszy lub bardziej inteligentny. Charakteryzowała go jakaś
odrębność, potrzeba odosobnienia, niesłychana wstrzemięźliwość w
kontaktach międzyludzkich.
Bethany była pewna, że gdyby pierwsza nie podeszła doń, stałby
do końca przyjęcia w swoim kącie i z jakiegoś dalekiego dystansu
przyglądał się jej i reszcie towarzystwa. Tę zasadniczą rezerwę można
było tłumaczyć na wiele sposobów - nieśmiałością, samotnością
dominującym zmysłem obserwacji albo jeszcze czymś, czego w tej
chwili nie potrafiła odgadnąć.
A przecież całe życie spędziła w środowisku policjantów i w
gruncie rzeczy Mitch bardzo przypominał jej ojca. Obaj patrzyli na
świat tak, jakby zarazem analizowali go i stawiali mu pytania. W ich
pozbawionej emocji postawie dawało się wyczuć nastawienie badacza
lub też widza w teatrze. Zanim ojciec podjął jakąś decyzję, długo ją w
sobie ważył, nie pomijając żadnego aspektu danej sprawy.
Wymagała tego specyfika jego zawodu. Tam bowiem, gdzie
chodziło o życie drugiego człowieka, jego
wolność lub
bezpieczeństwo, wszelkiego typu nieprzemyślany pośpiech mógłby
okazać się fatalny w skutkach. Chociaż niekiedy, co prawda, trzeba
było reagować błyskawicznie.
W sumie Mitch Harris zaintrygował ją i z chęcią poznałaby go
bliżej. Czy jednak mogła liczyć na tę samą gotowość do zacieśnienia
stosunków także i z jego strony? Być może. Rozmowa z nią nie
wydawała się go męczyć, przeciwnie, miał raczej minę człowieka,
który cieszy się z zawarcia tej znajomości. Ale mógł to być wyłącznie
twór jej wyobraźni.
Zmęczenie zaatakowało ją ze zdwojoną mocą. Zamknęła oczy i
próbowała się rozluźnić. Pod powiekami dostrzegła szczupłą męską
twarz Mitcha Harrisa. Przecież nie przyjechała tu po to, by
zakochiwać się w pierwszym mężczyźnie, który pod pewnymi
względami przypominał jej ojca. Przyjechała tu uczyć dzieci. A także
z misją, która z uczeniem dzieci nie miała nic wspólnego.
Poklepała poduszkę, która wydawała się zbyt twarda. Jasny
gwint! Ta pierwsza noc w Hard Luck nie zapowiadała się wspaniale.
- Panno Ross?
Zawieszała właśnie na ścianie w klasie obrazek przedstawiający
scenę z filmu Chaplina „Gorączka złota" i na dźwięk dziecięcego
głosu odwróciła się. Zobaczyła w drzwiach Chrissie i Susan.
Uśmiechały się od ucha do ucha.
- Wchodźcie, dziewczynki.
- Przyszłyśmy pani pomóc - wyjaśniła Chrissie. - Tatko pouczył
nas, że jeśli nie będziemy pomagać, to będziemy tylko zawadzać.
- Jestem pewna, że okażecie się wspaniałymi pomocnicami -
upewniła dziewczynki Bethany, po czym wskazała na stos
podręczników, które należało posegregować.
Chrissie i Susan natychmiast wzięły się do roboty.
- Czy ma pani męża albo kogoś w tym rodzaju, panno Ross? -
zapytała po jakichś pięciu minutach Chrissie.
Zaskoczyło ją to pytanie. Zmusiła się do uśmiechu.
- Nie.
- Dlaczego?
Ach, te siedmioletnie dziewczynki! Bez mrugnięcia powieką
przejadą po człowieku walcem ciekawości.
- Bo nie spotkałam jeszcze dotąd takiego mężczyzny.
- A czy już była pani kiedyś zakochana? - zapytała Susan,
przejmując rolę sędziego śledczego.
- Tak - odparła Bethany z pewnym wahaniem.
- A ile ma pani lat?
- Dwadzieścia pięć.
Dziewczynki wymieniły spojrzenia, po czym zaczęły gorączkowo
obliczać coś na palcach.
- Siedem - wyszeptała Chrissie do ucha przyjaciółki, z tym że jej
szept słyszalny był w całej klasie.
- A cóż to za „siedem"? Jakaś magiczna liczba? - zapytała
Bethany.
- Czy starszy od pani o siedem lat mężczyzna jest już tym samym
dla pani za stary? - odpowiedziała Chrissie pytaniem na pytanie.
Najwidoczniej układała jakiś scenariusz.
- To zależy.
- Od czego?
- Przede wszystkim od wieku obu stron. Gdybym miała
czternaście lat i chciała umówić się z dwudziestojednoletnim
mężczyzną, moi rodzice na pewno nie pozwoliliby mi na to. Gdybym
jednak miała dwadzieścia lat, a on dwadzieścia siedem, wszystko
byłoby w najlepszym porządku.
Dziewczynki znowu spojrzały na siebie. Wydawały się
usatysfakcjonowane tą odpowiedzią. Rzecz jednak należało wyjaśnić
do końca.
- Chyba nie macie zamiaru umawiać się z czternastoletnimi
chłopcami?
Chrissie zachichotała, Susan zaś pogardliwie wydęła wargi.
- To chyba żadna przyjemność. Mam dziesięcioletniego brata i
dobrze wiem, czego można się spodziewać po chłopakach. A czy
mogłaby pani opowiedzieć nam o tym mężczyźnie, w którym była
kiedyś zakochana? - Chrissie miała tak poważną minkę, że Bethany,
mimo wielkiej ochoty na zmianę tematu, zdecydowała się
odpowiedzieć.
- Poznałam go na studiach. Chodziliśmy ze sobą blisko rok. Miał
na imię Randy.
- Czy zrobił pani jakąś krzywdę?
Bethany roześmiała się z ledwo uchwytną nutką goryczy.
- Nie, nie zrobił mi żadnej krzywdy.
Kto wie, być może to ona go skrzywdziła. Bo kiedy zaczął mówić
o małżeństwie i dzieciach, po prostu zlękła się. Do zakończenia
studiów pozostało jej dwa lata, a chciała zdobyć dyplom. Rodzenie
dzieci nie było najlepszą receptą na zdobycie zawodu nauczycielki.
Zaczęli sprzeczać się, kłócić, aż w końcu doszło do zerwania
nieoficjalnych zaręczyn. Najprawdopodobniej nie kochała go w
dostatecznym stopniu. Widziała w nim nie tyle kochanka i męża, co
przyjaciela. I właśnie najbardziej żałowała tej zniszczonej przyjaźni.
- Czy widujecie się?
- Od czasu do czasu.
- Ożenił się?
- Wciąż jest kawalerem.
Na twarzach Susan i Chrissie rozlał się smutek. Przygnębiła je ta
nieudana miłość. Szybko dokończyły segregacji podręczników i
zapytały, czy mogą już sobie pójść. Bethany podziękowała im za
pomoc, a one znikły jak skrzaty z bajki.
Bethany wróciła do wycinania dużych liter z kolorowego papieru.
Gdy miała już wszystkie, jakich potrzebowała, przypięła je szpilkami
w odpowiedniej kolejności do naciągniętego płótna ogłoszeniowej
tablicy. Utworzyły słowo WRZESIEŃ. Za najbardziej udane uznała
litery Z i E.
Ktoś otworzył drzwi. Odwróciła się. Zobaczyła Mitcha Harrisa.
Był dzisiaj w mundurze khaki, w którym prezentował się jeszcze
lepiej niż w swetrze, kurtce i spodniach.
- Dzień dobry. Szukam Chrissie. Z tego, co wiem, miała się
dzisiaj spotkać z panią.
- Była tu razem z Susan. Odeszły jakieś pół godziny temu.
- Mam nadzieję, że okazały się grzecznymi dziewczynkami.
Bethany uśmiechnęła się. Grzecznymi, owszem, lecz również
bardzo dociekliwymi.
- Jak najbardziej. - Wskazała ręką na stosy równo poukładanych
podręczników. - Oto rezultat ich pracy.
- Czy powiedziały, gdzie idą?
- Niestety, nie. Choć doprawdy może powinnam była je o to
zapytać.
- Ależ proszę nie robić sobie z tego powodu najmniejszych
wyrzutów. Hard Luck to tylko większa wieś. Tu każdy każdego może
odnaleźć w przeciągu dziesięciu minut. - Przez chwilę ważył coś w
myślach. - Nie chciałbym, by Chrissie okazała się dla pani zawadą i
utrapieniem.
- Wprost przeciwnie. Ona i Susan to przemiłe dziewczynki i
bardzo uczynne.
- A czy czasami nie próbowały wydrążyć pani dziury w brzuchu
swoimi pytaniami?
Roześmiała się. Ten szeryf dość dobrze orientował się w tym, co
potrafią małe dziewczynki.
- Prawdę mówiąc, próbowały. Ale ciekawość w tym wieku, to bez
wątpienia oznaka inteligencji.
Nic nie odpowiedział, tylko coś mruknął pod nosem. Potem ze
sporym wdziękiem uchylił kapelusza i już go nie było.
Bethany przysiadła na ławce i zamyśliła się. Rozmawiała przed
chwilą z wysokim, szczupłym mężczyzną i ta rozmowa, jakkolwiek
krótka i błaha, sprawiła jej z jakichś względów wielką przyjemność.
Czego jednak mogła oczekiwać po swojej misji? Czy rozmowa, do
której od wielu miesięcy przygotowywała się, również zbliży ją
duchowo do człowieka, z którym będzie krzyżowała wzrok?
ROZDZIAŁ DRUGI
- Tatku?
Mitch spojrzał sponad rozłożonej gazety na piegowatą twarzyczkę
córeczki. Dopiero co po kąpieli wyszła z łazienki i jej rozgrzane
policzki wydawały się płatkami róży. Miała na sobie piżamkę z
wydrukowaną na piersiach sceną z rysunkowego filmu „Piękna i
bestia".
Poczuł w okolicy serca miłe ciepło. Bez względu na to, jak
nieudane było jego małżeństwo z Lori, był jej wdzięczny
przynajmniej za jeden dar. Urodziła mu Chrissie.
- No, to pocałuj swojego tatkę i do łóżka.
Wdrapała mu się na kolana i przytuliła policzek do jego piersi.
Najwidoczniej coś ją gnębiło, gdyż nie próbowała nawet tym razem
czytać z nim gazety.
- Tatku, czy lubisz pannę Ross?
Mitch spodziewał się i zarazem obawiał takiego właśnie pytania.
W ostatnich dniach panna Ross nie schodziła z ust Chrissie. Musiał po
raz kolejny uzbroić się w cierpliwość.
- Panna Ross jest bardzo miłą osobą.
- I lubisz ją, prawda?
- Chyba tak.
- A ożeniłbyś się z panną Ross?
O mało co nie zerwał się z krzesła.
- Nie zamierzam żenić się z żadną kobietą - odparł podniesionym
głosem.
Nie był to temat, na który miałby ochotę z kimkolwiek
rozmawiać. Nawet z własną córką.
Chrissie zrobiła smutną minkę.
- Ale przecież ją lubisz.
- Kochanie, posłuchaj, lubię również Pearl, nie oznacza to jednak,
że chcę ją poślubić.
- Ale Pearl jest stara, a panna Ross ma tylko dwadzieścia pięć lat.
To chyba nie jest za dużo?
Mitch zacisnął zęby. Domyślał się, jakimi to sposobami Chrissie
dowiedziała się wieku Bethany Ross. Gdy szło o zadawanie pytań,
jego córeczka przypominała karabin maszynowy. A poza tym
zarażona była, jak bodaj wszyscy w Hard Luck, szczególną atmosferą
panującą tego lata w miasteczku.
Romanse rozkwitały tu jeden po drugim. Sawyer dość szybko
uwinął się ze swoim ślubem, a przecież Chrissie była najbliższą
przyjaciółką córeczki Abbey. A potem Charles zaręczył się z Lanni,
Pete zaś upolował Dotty. Chrissie mogła to wszystko odbierać niczym
miłosną epidemię.
- Tak lubię pannę Ross - westchnęła dziewczynka.
- Znasz ją dopiero od kilku dni. Twój stosunek do niej może się
jeszcze zmienić, gdy stanie się twoją nauczycielką.
Wiedział, że sięga po nader wątpliwe argumenty. Znalazł się
jednak w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Bethany stała się zadrą w
jego duszy. Był niemal o krok od zabronienia Chrissie wymawiania
jej imienia!
A w ogóle to nie miał pojęcia, czym ta kobieta oczarowała tak
jego córkę. Dlaczego Chrissie stała się rzeczniczką Bethany, a nie, na
przykład, Marian Douglas. Może po prostu intuicyjnie wyczuła
zainteresowanie ojca młodą nauczycielką?
Zalała go fala niepokoju. Skoro Chrissie tak szybko udało się
wpaść na trop, jakaż gwarancja, że inni okażą się mniej
spostrzegawczy i inteligentni?
- Nigdy nie zacznę myśleć inaczej o pannie Ross. Uważam, że
powinieneś się z nią ożenić.
- Chrissie, dajmy już temu spokój. Nie oświadczę się pannie Ross.
- Dlaczego nie?
Paradoks polegał na tym, że dorosły mężczyzna nie potrafił
znaleźć argumentu, którym mógłby przekonać siedmioletnie dziecko.
- Po pierwsze, nic o sobie nie wiemy. Nie zapominaj, kochanie, że
panna Ross mieszka w Hard Luck dopiero od kilku dni.
- Ale Sawyer zakochał się w Abbey od pierwszego wejrzenia.
Jeśli więc pośpieszysz się z oświadczynami, to może zdążysz przed
innymi...
- Chrissie...
- Uważaj, tatku, żeby ktoś inny nie sprzątnął ci sprzed nosa panny
Ross.
- Dość już tej rozmowy - powiedział gniewnie, co raczej rzadko
zdarzało mu się w kontaktach z córką.
Chciał ją jednak zdyscyplinować, a regułą było, że tam, gdzie nie
pomagały prośby, pomagały groźby. Chrissie na jakiś czas zamilkła.
Ale nie byłaby to prawdziwa Chrissie Harris, gdyby zawiesiła na
kołku swój maszynowy karabin, strzelający całą serią pytań.
- Czy mógłbyś opowiedzieć mi o mamusi?
- Co konkretnie chcesz wiedzieć?
- Czy była ładna?
- Bardzo ładna - odparł ściszonym głosem.
Rozmowa o Lori, zwykle dlań bolesna, tym razem była
autentycznym wybawieniem.
- Tak ładna jak panna Ross?
No i został wystrychnięty na dudka!
- Tak - warknął.
- Zginęła w wypadku?
Chrissie po raz kolejny już na przestrzeni ostatnich lat zadała mu
to pytanie. Czyżby przeczuwała, że nie powiedział jej całej prawdy?
- Tak, twoja mama zginęła w wypadku.
- I opłakiwałeś jej śmierć?
- Kochałem ją.
- A ona kochała mnie?
- O tak, ptaszyno, bardzo.
Chrissie chłonęła każde słowo, niemal każdą zgłoskę.
Najwidoczniej bardzo jej zależało na miłości tej nieznanej matki. I
znów dłuższa chwila milczenia, zakończona wszak snajperskim
strzałem:
- Czy będę kiedyś miała braciszka lub siostrzyczkę?
- Prawdopodobnie nie. Nie planuję ponownego małżeństwa.
- Dlaczego?
Spojrzał na zegarek.
- Czas do łóżka - oznajmił autorytatywnym tonem, a kiedy
Chrissie zsunęła się z jego kolan, poszedł razem z nią do jej sypialni.
Chrissie uklękła do paciorka, który jak zwykle zmówiła na głos.
Gdy jednak przyszła kolej na prośby, tylko część z nich
wypowiedziała głośno. Nie musiał posiadać umiejętności czytania z
ruchu warg, aby domyślić się, o co prosiła pod koniec modlitwy.
Teraz więc wszystko zależało od Boga. I jeśli taka będzie Jego wola,
on, Mitch, oświadczy się Bethany jeszcze przed upływem tego
tygodnia.
Christian O'Halloran, najmłodszy z trzech braci, wszedł do lokalu
Bena i klapnął na stołek przy barze.
- Wyglądasz jak gość, po którym przegalopowało stado karibu -
zauważył Ben, nalewając mu kawy.
Christian przeciągnął dłonią po twarzy.
- Bo jestem gościem, po którym przegalopowało stado karibu.
Rany, w to naprawdę trudno uwierzyć.
- Niby w co?
Ben domyślał się, że najprawdopodobniej chodziło tu o Mariah.
Christian od początku krytykował swoją sekretarkę, ale on, Ben, miał
o niej całkiem inne zdanie. Przede wszystkim była to dzielna
dziewczyna. Nie ulękła się perspektywy mieszkania na odludziu, w
warunkach zbliżonych do tych, w jakich żyli pierwsi na Alasce
poszukiwacze złota, czyli bez światła, gazu i bieżącej wody.
- Nie uwierzysz, co się stało. Dostałem właśnie opieprz od pewnej
adwokatki, obłąkanej feministki.
A więc to była ta sensacyjna wiadomość! Ben skłamałby, gdyby
powiedział, że pozostawiła go obojętnym.
- Adwokatka? W Hard Luck?
Christian kiwnął głową. Wyraz jego twarzy można było określić
jako mieszaninę gniewu, zdumienia i upokorzenia.
- Zostałem oskarżony o tysiąc rzeczy, od oszustwa po ciągnięcie
zysków z niewolniczej pracy kobiet. Słowem, grozi mi co najmniej
dożywocie.
- Kto ją wynajął?
Oczy Christiana zwęziły się do rozmiarów szparek.
- Nietrudno zgadnąć, że Mariah.
- Wykluczone.
Ben mógłby bronić Mariah z pełnym przekonaniem. Nie było w
niej ani za grosz mściwości. Przeciwnie, nie znał istoty słodszej i
bardziej subtelnej w sferze uczuć.
- Wszystko wskazuje na Mariah.
- Nigdy w to nie uwierzę.
- Ale ja w to wierzę! - wrzasnął Christian. - Już pierwszego dnia
swojego pobytu tutaj uwzięła się na mnie. Chciała mnie okulawić!
- Przecież niechcący przewróciła na ciebie tę szafkę.
- Niechcący, niechcący - powtórzył Christian przedrzeźniając go -
Wszystkie zbrodnie tego świata dzieją się niechcący. Faktem
pozostaje, że Mariah jest jak drzazga pod moim paznokciem, jak kolec
w mojej stopie.
- Mylisz Mariah z Lukrecją Borgią, czyli po prostu histeryzujesz.
Wróćmy jednak do tej adwokatki...
Christian wypił duszkiem całą kawę z kubka.
- Ta baba przypomina złaknionego krwi rekina, przy czym
głównie chodzi jej o moją krew. Przybyła tu z Seattle i nazywa się
Tracy Santiago. Domyślam się, że kiedy już wycisnęła wszystko od
Mariah, weźmie teraz na spytki Sally McDonald i Angie Hughes, by
na koniec stać się rzeczniczką wszystkich kobiet ściągniętych tu przez
nas.
Sally i Angie były, by tak rzec, ostatnimi nabytkami
O'Halloranów. Sally zatrudniono w małej elektrowni zasilającej
miasteczko w prąd, Angie zaś przyjęta została na stanowisko
administratorki przychodni zdrowia i asystentki Dotty. Obie
mieszkały w domu Catherine Fletcher, babki Matta i Lanni
Caldwellów.
- I pozwolisz jej na takie buszowanie i rycie?
- A co mogę zrobić? - żachnął się Christian. - Na tę babę nie ma
mocnych. Przywiąż ją do pociągu, a pociągnie go w przeciwnym
kierunku niż lokomotywa.
- I gdzie teraz znajduje się ta siłaczka? W biurze „Synów
Północy"?
Ben odruchowo spojrzał w okno, gdzie widniał w oddali
przycupnięty do płyty lotniska barak przedsiębiorstwa lotniczego
braci O'Halloranów.
- Zgadza się. Musiałem ją tam zostawić, bo zląkłem się, że
chlapnę coś, czego potem będę żałował. Martwię się tylko trochę o
Duke'a. Zostawiłem go w jej pazurach, lecz mam nadzieję, że zdoła
się jakoś obronić.
- A co tam robi Duke?
- To on dostarczył ją z Fairbanks. Z początku nie wiedział, co za
żmiję ma na pokładzie, i wziął ją za dziewczynę z ogłoszenia.
Santiago jednak prędko uświadomiła go co do swojej misji i kiedy
wylądowali, byli już ze sobą na noże.
Ben zarechotał.
- Gdybym to ja był tą adwokatką, pomyślałbym trzy razy, zanim
zadarłbym z Dukiem.
Christian musiał przyznać Benowi rację. Największy na Alasce
męski szowinista i wściekła feministka - z tego mogła być tylko
wojna, i to bardzo bezwzględna.
Drzwi otworzyły się, zaś na widok osoby, która weszła do środka,
Christian jęknął i ukrył twarz w dłoniach. Mariah podeszła do
swojego szefa. Na jej twarzy malował się najprawdziwszy lęk.
- Panie O'Halloran... - zaczęła bojaźliwie.
W Christianie jakby odbiła się sprężyna.
- Ileż razy, powtarzam, ileż razy prosiłem cię, żebyś zwracała się
do mnie po imieniu? Jest nas trzech braci O'Halloranów i dobrze
byłoby, żebyśmy wiedzieli w każdej sytuacji, z którym chcesz właśnie
rozmawiać.
- Christianie - poprawiła się, lecz drżenie jej głosu jeszcze się
wzmogło - zapewniam cię, że nie mam nic wspólnego z tą Tracy
Santiago. - Mariah wsparła się dłońmi o stojący przy niej wysoki
taboret. - Musisz mi uwierzyć. Nic o niej nie wiem i nie zapłaciłam jej
ani grosza za przyjechanie tutaj.
- Więc kto to zrobił, do diaska?
Ben zauważył, że Mariah z ogromną trudnością przełyka ślinę.
- Przypuszczam, że mój ojciec.
- Pięknie! A w jakim celu, jeśli można wiedzieć?
- Czy mogę usiąść? - zapytała, bladziutka jak prześcieradło.
Christian niecierpliwym skinieniem głowy raczył jej na to
zezwolić.
- Napijesz się kawy? - zapytał Ben, na serio przejęty wyglądem
Mariah.
- A masz sok pomarańczowy?
- Ma sok pomarańczowy - odpowiedział za Bena Christian. - Pięć
dolców szklanka.
- Niech będzie.
Ben w mgnieniu oka zrealizował zamówienie i chyba tym swoim
pośpiechem zapobiegł najgorszemu, gdyż Christian już tracił
cierpliwość.
- Więc doczekam się wreszcie jakiegoś konkretnego wyjaśnienia z
twej strony?
- Jestem pewna, że za tą adwokatką stoją moi rodzice. Oni nie
wiedzieli...
- Chcesz powiedzieć, że przyjechałaś do nas w tajemnicy przed
rodzicami?
Mariah odgarnęła z policzka kosmyk włosów. Nie uszło uwagi
Bena, że zrobiła to drżącą ręką.
- To nie tak. Chciałam im coś udowodnić i wydało mi się, że
znalazłam sposób.
- A niby co chciałaś im udowodnić? Że śmiesznie łatwo jest
zniszczyć pewnego naiwnego faceta i puścić go z torbami?
- Och, jaki ty jesteś niesprawiedliwy. Chciałam przekonać ojca, że
potrafię sama zadbać o siebie. Że jestem już dostatecznie dorosła, by
radzić sobie bez jego ciągłej kurateli. Że stać mnie na podejmowanie
decyzji na własny rachunek. Lecz żeby móc tutaj przyjechać,
musiałam ukryć przed nim i przed mamą pewne rzeczy. Dopiero
tydzień temu poinformowałam ich w liście, że jeśli wytrwam przez
rok i nie załamię się, to zostanę właścicielką dwudziestu akrów ziemi i
domku myśliwskiego.
- I?
- Nie podałam zwrotnego adresu, ale Hard Luck jest od pewnego
czasu na czołówkach gazet i ojciec skojarzył fakty. Wpadł więc na
pomysł, że najlepszym sposobem ściągnięcia marnotrawnej córki do
domu będzie udowodnienie wam oszustwa. Oto dlaczego zatrudnił tę
Santiago.
Zamknęła oczy, jakby z obawy, że Christian zaraz wybuchnie. On
jednak po prostu tylko zasępił się.
- Jesteśmy skończeni. Ta adwokatka wypatroszy nas i schrupie na
surowo.
- Porozmawiam z panną Santiago. Postaram się wszystko jej
wytłumaczyć.
- Wielkie nieba! Przecież to babsko zapewne już wbiło sobie do
głowy, że porwałem cię i trzymam dla okupu.
- A jednak, proszę, nie martw się. - Ogromne oczy Mariah
błyszczały dziecięcą ufnością w szczęśliwy obrót losu. - Przyrzekam
ci, wszystko wyprostuję. Nie dopuszczę do żadnego procesu
sądowego.
- Nie dopuścisz? - Wybuchnął ironicznym śmiechem. -
Wyśmienity kawał!
Lanni Caldwell już po raz trzeci w przeciągu ostatnich kilku
minut spojrzała na zegarek. Charles się spóźniał. Obiecał spotkać się z
nią przed wejściem do budynku redakcji „Anchorage News", gdzie
pracowała jako praktykantka, bo jednak w końcu pod naciskiem
Charlesa wycofała wymówienie.
Nie widzieli się przez pełne dziesięć dni. Nigdy jeszcze za nikim
tak bardzo nie tęskniła. Ustalili, że wezmą ślub dopiero na początku
kwietnia przyszłego roku. Jednak te dziesięć dni bez Charlesa
wpłynęły decydująco na jej sposób przeżywania czasu. Wiedziała już,
iż gdyby tak długie rozstania miały się często powtarzać, owe osiem
wyznaczonych sobie miesięcy zmieniłyby się w prawdziwą torturę.
Jedyną pociechą był fakt, że Charles ostatnio wyjeżdżał tylko do
Valdez, oddalonego od Anchorage jedynie o krótki lot samolotem.
Wreszcie pojawił się, uśmiechając się do niej i machając ręką
ponad głowami przechodniów. Rzuciła się mu na spotkanie. On
również zaczął biec, aż wreszcie padli sobie w ramiona. A potem,
skrępowani faktem, że znajdują się w miejscu publicznym, gdzie
ujawnianie uczuć zawsze przecież ujmuje coś tym uczuciom,
zdecydowali się przelać swą miłość w słowa, całe potoki słów.
Wyznawali więc sobie wszystko, a gdy jedno kończyło dla
złapania oddechu, drugie natychmiast zaczynało. Samotność, tęsknota,
wyczekiwanie, sny - słowa te pojawiały się niemal w każdym zdaniu.
Kochali się, a język miłości jest w zasadzie prosty. Świat przestał dla
nich istnieć. Byli sami na tym chodniku, na tej ulicy, w tym mieście.
W końcu ujęli się za ręce i poszli przed siebie w świetle latarni,
neonów i okien wystawowych.
- Dokąd idziemy? - zapytała w pewnym momencie Lanni.
- A czy potrzebny jest nam jakiś konkretny cel? - zażartował.
- Nie, lecz nie miałabym nic przeciwko zjedzeniu obiadu. Jestem
głodna.
- Ja też jestem głodny, i to dwoma rodzajami głodu. Przedmiotem
jednego jesteś ty, Lanni Caldwell.
Uśmiechnęła się z odrobiną rozmarzenia.
- Umieram z niecierpliwości, by wreszcie usłyszeć od ciebie
ostatnie wieści z Hard Luck. Jak tam Mariah, adwokatka z Seattle i
nasz biedny Christian?
- Wszystko w odpowiednim czasie - odparł, przytulając ją
mocniej do siebie.
Wybrali chińską restaurację, gdyż spodobał się im neon smoka
nad wejściem. Gdy już usiedli przy stoliku i złożyli zamówienie,
Charles zaczął opowiadać.
- Sytuacja w znacznej mierze wyklarowała się. Okazało się, że to
rodzice Mariah zwalili nam na głowę tę adwokatkę. Zasugerowałem,
by pertraktowała z nimi ich własna córka. Pan Douglas bynajmniej nie
chce zrujnować „Synów Północy". Pragnie jedynie zyskać pewność,
że Mariah jest zdrowa i cała.
- To cudowna dziewczyna.
- Christian mógłby się z tobą nie zgodzić, lecz ja podpisuję się
pod tą oceną.
Lanni skrzywiła wargi w jakimś dziwnym uśmieszku.
- No, no, jako mój przyszły mąż nie chwal za bardzo innych
kobiet. Ale tym razem wybaczam ci.
Zrobił minę skruszonego grzesznika.
- Przyrzekam, że to już więcej się nie powtórzy.
Lanni patrzyła na Charlesa i jej serce przepełniała duma i miłość.
- Rozmawiałam z twoją matką. Ellen jest zachwycona, że
wreszcie się oświadczyłeś...
- Ja oświadczyłem się? - Uniósł brwi w wyrazie bezmiernego
zdumienia, którego autentyczności od razu zaprzeczył łobuzerskim
uśmiechem. - Wydawało mi się dotąd, że było to trochę inaczej.
- A czy to takie istotne, kto pierwszy z tym wystąpił?
Najważniejsze, że łączy nas wzajemna miłość.
- Kocham cię, Lanni - powiedział z powagą Charles.
Ujął jej dłoń i przywarł do niej gorącymi wargami. Pogładziła go
po włosach.
- Czy twoja babka już wie o nas? - zapytał.
Potrząsnęła głową.
- Stan jej zdrowia znowu się pogorszył. Niekiedy nawet nie
poznaje mamy, która ostatnio przesiaduje w szpitalu całymi
godzinami. Lekarze nie robią nam wielkich nadziei.
Charles utkwił wzrok gdzieś w kącie restauracji.
- Przykro mi, Lanni. Nienawidziłem Catherine Fletcher przez całe
niemal swoje życie za to, co zrobiła mojej rodzinie. Ale dzisiaj nie ma
już we mnie nienawiści. Znalazłem bowiem najcudowniejszą w
świecie dziewczynę, którą pragnę pojąć za żonę i która w jakimś
sensie, będąc wnuczką Catherine, jest jej darem dla mnie. Tak, Lanni,
byliśmy od początku, od zawsze sobie przeznaczeni.
Bethany dopiero po pięciu dniach pobytu w Hard Luck
zdecydowała się wybrać do miejscowej restauracji. Potrzebowała
czasu, by duchowo przygotować się na tę pierwszą konfrontację.
Kiedy Mitch na przyjęciu u Abbey i Sawyera powiedział jej, że
właścicielem lokalu jest Ben Hamilton, powiedział coś, co już
wiedziała.
Weszła do środka z bijącym sercem i zaschniętym gardłem.
Musiała w końcu aż siebie uszczypnąć, by dojść do jakiej takiej
równowagi psychicznej.
- Dzień dobry.
Za kontuarem baru stał potężny mężczyzna z włosami
ostrzyżonymi na żołnierską modłę. Był przepasany w pasie białym
fartuchem i właśnie wycierał szklankę ścierką. Na widok Bethany
uśmiechnął się.
- Miło powitać nową nauczycielkę. Ben Hamilton.
- Bethany Ross.
Rozejrzała się po lokalu, który na szczęście okazał się pusty. Było
dopiero wpół do dwunastej, a więc za wcześnie na lunch. Drewniane
krzesła, przykryte obrusami stoliki, obite czerwonym skajem taborety
przy barze - wszystko to zdawało się czekać na codziennych gości.
- Proszę wybrać sobie jakieś miejsce i usiąść.
Wybrała taboret przy barze i sięgnęła po kartę dań. Jednak przy
czytaniu jej doświadczyła czegoś niezwykłego. Nie rozumiała słów, a
litery zdawały się rozmywać.
- Przebojem dnia są kanapki z plastrami pieczonej wołowiny -
oświadczył Ben, widząc jej bezradność.
- A jeśli chodzi o zupę?
- Grochówka.
- Zatem grochówka i dwie kanapki z wołowiną - zadysponowała.
Ben skinął głową i wycofał się do kuchni. Miała teraz szansę na
uspokojenie nerwów. Zaskoczył ją swoim wyglądem. Czas obszedł się
z nim niezbyt łaskawie. Jego ogromny brzuch przypominał kocioł
parowy, a we włosach znaczyły się ślady siwizny. Rozpoznała go
wyłącznie dlatego, że już z góry wiedziała, że to on, a nie jakiś tam
całkiem obcy facet.
Najbardziej jednak frapowało ją to, co zobaczył Ben. Czy
dostrzegł podobieństwo? Czy ona, Bethany, skojarzyła mu się z
pewną kobietą o identycznych oczach i włosach? Czy też może
wymazał jej matkę z pamięci?
- Jak tam w szkole? - dobiegło ją z kuchni.
- Nie skarżę się. Dzieci są wspaniałe, a Margaret służy we
wszystkim pomocą.
- Wszyscy tutaj bardzo się cieszymy z przybycia nowej
nauczycielki.
- Ja również się cieszę, że znalazłam się pośród was - odparła
według sprawdzonych reguł dobrego wychowania.
Głos Bena miał miłe brzmienie, a poza tym przepojony był
serdecznością. W ogóle Ben sprawiał wrażenie dobrego człowieka.
Czym jednak rozkochał w sobie jej matkę? Zaletami charakteru czy
może raczej szerokimi barami i długimi nogami? Tak, Ben przed laty
był wysokim, cudownie zbudowanym młodym mężczyzną.
Wyszedł z kuchni z talerzem parującej zupy.
- Smacznego - powiedział, po czym na odgłos otwieranych drzwi
odwrócił głowę. - Cześć, Mitch. Czy już poznałeś nową nauczycielkę?
- I owszem - padła lakoniczna odpowiedź, po czym dały się
słyszeć wolne kroki i szeryf pojawił się w polu widzenia Bethany.
Pozdrowili się skinieniem głów.
- Ta pani nie wygląda na osobę zarażoną świnką - skomentował
Ben zachowanie Mitcha, który usiadł przy barze w możliwie
największej odległości od Bethany Ross, co, swoją drogą, nie było
zbyt uprzejme.
Mitch zmieszał się, lecz udał, że jest zajęty studiowaniem karty
dań i że nie usłyszał tej uszczypliwej uwagi. Bethany szybko
dokończyła zupę, a ujrzawszy przed sobą kanapki, poprosiła o ich
zapakowanie.
- Przepraszam, ale trochę się śpieszę.
- Nie ma sprawy. - Tłuste ręce Bena wyczarowały białą torebkę. -
A co dla ciebie, Mitch?
- Duży cheeseburger z sokiem pomidorowym.
- Już się robi.
Ben wrócił na zaplecze. Bethany i Mitch zostali sami. Spojrzeli na
siebie, ale żadne jakoś nie paliło się do przerwania milczenia. Bethany
nie była po prostu do tego zdolna. Przytłaczała ją świadomość, że
właśnie zjadła smakowitą grochówkę, ugotowaną przez jej ojca.
Nie, Ben Hamilton nie był jej ojcem. Jej najprawdziwszym ojcem
był Peter Ross. To on bowiem wychował ją i łożył na jej utrzymanie.
To on w dawnych czasach przed snem opowiadał jej bajki. To on
pękał z dumy, gdy odnosiła sukcesy, i zamartwiał się, gdy coś jej nie
wychodziło.
Ben Hamilton był ojcem jedynie w bardzo wąskim znaczeniu tego
słowa. Dał jej życie. I to wszystko, co, do diaska, kiedykolwiek dla
niej zrobił.
ROZDZIAŁ TRZECI
Pierwszego dnia szkoły Chrissie obudziła się chyba jeszcze przed
świtem, bo kiedy zadzwonił telefon i Mitch zerwał się z łóżka, zastał
ją w salonie gotową do wyjścia. Miała gładko zaczesane i zebrane z
tyłu w koński ogon włosy, a na sobie granatową plisowaną spódniczkę
i białą bluzeczkę. Obok niej na kanapie leżał granatowy sweter.
Wydawało się, jakby wydoroślała. Biła z niej powaga pomieszana ze
skupieniem, a elegancja przydawała wdzięku.
- Dzień dobry, tatku.
- Jak się masz, Chrissie. - Głośno ziewnął. - Czy nie za wcześnie
zaczęłaś dzień?
- Dzisiaj początek roku szkolnego - poinformowała go lekko
podnieconym głosem.
- Wiem.
- Panna Ross znów oczekuje ode mnie pomocy.
Mitch już dość dawno zaprzestał liczenia, ileż to razy w przeciągu
dnia Chrissie wspominała swoją nauczycielkę. Nie zdziwiłby się,
gdyby zahaczało to o liczbę trzycyfrową. W każdym razie rozmowa o
Bethany jako o ewentualnej macosze Chrissie już więcej się nie
powtórzyła. Mitch zgłosił tu stanowcze weto.
Od kilku dni docierały doń wiadomości, że panną Ross zaczynają
interesować się samotni mężczyźni w miasteczku. Bardzo dobrze.
Wspaniale. Wręcz cudownie. Im prędzej wyniknie z tego jakiś
romans, tym prędzej Chrissie zarzuci swoje fantazje i stanie obiema
nogami na ziemi.
Pewnie, że będzie się to wiązało u niej z ogromnym
rozczarowaniem. Ale, rezonował, nikt jeszcze na tym świecie nie
uniknął rozczarowania w swoim życiu. I zawsze lepiej jest wcześniej
przejść przez jakieś bolesne doświadczenie, gdyż zyskuje się tym
samym odporność na dalsze lata.
- Lunch mam już spakowany - oznajmiła Chrissie nie bez pewnej
chełpliwości w głosie.
- Jestem z ciebie dumny, córeczko.
Spojrzał na zegarek. Była jeszcze piekielnie wczesna godzina.
- Co zjemy na śniadanie?
Chrissie zaczęła tłumaczyć, że czuje się zbyt podniecona, by
cokolwiek przełknąć.
- A jednak musisz spróbować. Inaczej opadniesz z sił i jeszcze
narobisz kłopotu. Co powiesz na owsiankę?
Kiedy nie miał ciekawszego pomysłu, owsianka spełniała rolę
tratwy ratunkowej. Była tania, zdrowa, syciła, a poza tym śmiesznie
łatwa w przyrządzeniu.
- Spróbuję przełknąć kilka łyżek owsianki - powiedziała Chrissie
z miną męczennicy prowadzonej na szafot.
Zaimponowała mu jej dzielność i po kilku minutach siedzieli już
nad talerzami. I o dziwo, zamiast kilku łyżek, Chrissie wtłoczyła w
siebie wszystko.
Wreszcie trzeba było wyjść z domu. By uniknąć spotkania z
Bethany, Mitch zamierzał odprowadzić córkę tylko do szkolnej
bramy. Tu jednak czekała go niespodzianka.
- Tatku, proszę, wejdź ze mną do środka. Chcę ci pokazać moją
ławkę.
Odmowa w tych okolicznościach równoznaczna byłaby z
okrucieństwem. Kiwnął więc głową i dał się zaprowadzić do klasy.
- Siedzę tutaj - oświadczyła Chrissie, wskazując ręką ławkę
sąsiadującą ze stołem nauczycielskim. - Panna Ross pozwoliła mi
samej wybrać miejsce.
Jakżeby inaczej! - pomyślał Mitch. Gdyby panna Ross pozwoliła
Chrissie wybrać najbardziej odpowiadający jej sposób spędzania dnia,
ta zdecydowałaby się z pewnością na chodzenie za nią krok w krok.
Ale oto pojawiła się i sama Bethany. Tak więc mimo złożonych
sobie solennych przyrzeczeń, nie uniknął spotkania z nią.
- Dzień dobry, Mitch.
- Dzień dobry, Bethany.
Okazało się, że są ze sobą po imieniu. Jeszcze wczoraj byli na
„pan" i „pani". Wypływał stąd wniosek, że pewne rzeczy dzieją się
poza ludzką kontrolą.
Dzisiaj Bethany jeszcze bardziej przypominała tropikalnego
ptaszka niż na powitalnym przyjęciu. Ubrana była w różową spódnicę
i kolorową bluzkę w roślinne wzory. Bluzka ta natychmiast skojarzyła
się Mitchowi z koszulą, którą przywiózł Sawyer z Hawajów, gdzie
spędził razem z Abbey miesiąc miodowy. Warkocz, który spływał po
plecach Bethany, miał w sobie ciężar autentycznej miedzi.
Nietrudno było mu wyobrazić sobie siebie, jak rozplata ten
warkocz i rozrzuca jej cudowne włosy, a potem szuka ustami jej
gorących i jedwabistych warg...
- Tatku, przyjdziesz po mnie po lekcjach? - zapytała Chrissie,
wyrywając go z zamyślenia.
- Mam przyjść po ciebie?
Układ był taki, że Chrissie po lekcjach miała maszerować prosto
do domu Louise Gold, która przejmowała opiekę nad nią do późnych
godzin popołudniowych, kiedy to wracał z pracy.
- Tylko dzisiaj. - W oczach córeczki malowało się nieme błaganie.
- W porządku. Tylko dzisiaj.
Chciał jeszcze pożegnać się z Bethany, lecz rozmawiała już z
innymi rodzicami. Tym lepiej. Musiał jak najszybciej zaczerpnąć
świeżego powietrza, by wziąć się w garść. Stanowczo zbyt długo
obywał się bez kobiety.
Sawyer gotował się do poważnej rozmowy z bratem. Trzeba było
wreszcie położyć temu kres. Wpływ Christiana na Mariah okazał się
wręcz katastrofalny. Biedna dziewczyna stała się istnym kłębkiem
nerwów.
Winowajca przedłużył sobie przerwę na lunch o całe dziesięć
minut.
- Znowu to zrobiła - mruknął, przechodząc przed biurkiem
Sawyera.
- Kto i co? - zapytał starszy brat z miną niewiniątka.
Christian kiwnął głową w stronę Mariah.
- Zagubiła w komputerze ostatnie rachunki.
- One muszą tu być - odezwała się Mariah roztrzęsionym głosem.
- Dałabym głowę...
- Uspokój się, Mariah, i nie śpiesząc się, przejrzyj wszystkie
dokumenty - poradził Sawyer.
- A jeśli uspokoi się, przejrzy i nie znajdzie? – zapytał Christian z
sarkastyczną, niby to zafrasowaną miną.
- Znajdzie - upewnił go brat.
Mariah podziękowała mu bladym uśmiechem.
Christian zerwał się z krzesła i podbiegł do komputera.
- Biorę to na siebie, bo jeszcze zastosujesz jakąś złą komendę i
zniszczysz cały program.
- Ja zgubiłam rachunki i ja je odnajdę. - Mariah patrzyła
Christianowi prosto w oczy.
- Pozwól jej to zrobić - powiedział Sawyer.
- Zbyt wielkie ryzyko.
- Żadne ryzyko. Wszystko jest w backupie.
Christian cokolwiek uspokoił się, jednak nie odrywał czujnego
spojrzenia od palców Mariah, dotykających klawiszy klawiatury.
- Nic tu po nas, więc może tak poszlibyśmy na kawę do Bena? -
zaproponował Sawyer.
- Dopiero co wyżłopałem jedną.
- Więc weźmiesz sobie kubek mleka.
- Niech ci będzie, żartownisiu - zgodził się Christian.
Wyszli i skierowali się w stronę miasteczka.
- Już najwyższy czas, byś przestał ją nękać i traktować, jakby była
niespełna rozumu - powiedział Sawyer, przystępując do realizacji
podjętej przed półgodziną decyzji.
Christian aż sapnął z irytacji.
- Ta kobieta doprowadza mnie do szaleństwa. Gdyby to zależało
wyłącznie ode mnie, zwolniłbym ją ekspresowo. Sadzi takie byki, że
tylko usiąść i płakać.
- Nie mieliśmy dotąd lepszej sekretarki. Biuro wygląda jak okno
wystawowe. W aktach panuje wzorowy porządek. Szczerze mówiąc,
trudno mi uwierzyć, że radziliśmy sobie dotąd sami.
- Przynajmniej nie mieliśmy na głowie jakichś tam bab
feministek.
- O kim mówisz?
Christian z politowaniem spojrzał na brata.
- O tej Santiago, tępaku. Ona wróci. Choćby dla czystej
przyjemności pobawienia się z nami. To złośliwa bestia i, jak
wywnioskowałem, pełna żądzy odwetu. A już Duke'a to na pewno
skazała na odstrzał.
Sawyer nie bardzo wierzył w to wszystko. Co prawda, tylko
Christian kontaktował się z nią osobiście, jednak odmalował postać
Tracy Santiago w tak ciemnych barwach, że ocena ta wydawała się
mocno przesadzona.
- Uważam, że Mariah ucięła łeb całej sprawie. Groźba została raz
na zawsze zażegnana.
- Chwilowo. Zapamiętaj moje słowa. Santiago wróciła do Seattle
po posiłki.
- Nie bądź śmieszny. Dlaczego miałaby nadal prowadzić tę
sprawę, skoro nikt już jej nie płaci? Czysty absurd.
- Obyś miał rację - mruknął Christian. - W każdym razie ja
upieram się przy swoim sceptycyzmie.
Przechodząc obok hangaru, zajrzeli do środka. Zastali tam tylko
Johna Hendersona, mechanika i pilota, który sprawdzał układ olejowy
swojego lockheeda. Rzecz dziwna jednak, nie był to ten sam John, co,
powiedzmy, jeszcze wczoraj w południe. Jego dziko rosnąca broda
była dziś starannie przystrzyżona, a włosy nie opadały mu na oczy. Aż
chciało się sprawdzić, czy zrobił sobie również manikiur, lecz dłonie
miał upaćkane w oleju.
- Ależ z ciebie elegancik - rzucił na powitanie Sawyer, by ku
swemu zdumieniu zobaczyć, że tamten się rumieni.
- Zamierzam zaprosić tę nową nauczycielkę na obiad do Bena -
odparł John, rzucając okiem na Christiana.
- No, to nie zamierzaj, tylko bierz się do rzeczy.
- Jest pewien szkopuł. - I znów spojrzenie na najmłodszego z
braci O'Halloranów.
- Co się tak na mnie gapisz?
- Wolałbym upewnić się, że nie masz takich samych planów.
Christiana na chwilę aż zatkało.
- Czyś ty zbzikował, chłopie? Mam w tej chwili ważniejsze
sprawy na głowie od umawiania się z nauczycielkami na pieczarkową
zupę.
John odetchnął z ulgą. Wydawało się, że jeszcze chwila, a uściska
swojego szefa.
- No, to stoję teraz na pewnym gruncie.
Wymienili jeszcze kilka zdań na temat technicznego stanu
maszyn, po czym pilot wrócił do swojej roboty, oni zaś poszli do
Bena. Usiedli przy barze na swoich zwykłych miejscach.
- Dzisiaj samoobsługa, chłopcy! - krzyknął Ben z kuchennych
czeluści.
- Nie ma sprawy! - odkrzyknął mu Sawyer, sięgając po dzbanek z
kawą. Następnie zwrócił się do Christiana: - Musimy dokończyć naszą
rozmowę o Mariah.
- Nudzisz, braciszku.
- Udowodniła, że jest zdolną sekretarką.
- Czym udowodniła? Ładnym buziakiem? Bo sekretarką jest
najgorszą pod słońcem. Pisze, jakby cierpiała na reumatyzm palców,
źle segreguje korespondencję, a na komputer patrzy jak na ufoludka.
- Nigdy nie miałem z nią żadnych kłopotów. Pracuje od rana do
wieczora, naprawdę z ogromnym oddaniem.
- Nie wystuka wyrazu bez literówki.
- Prawdę mówiąc, umknęło to jakoś mojej uwagi. Moim zdaniem,
nie ona, tylko ty stanowisz problem. Wywierasz na nią tak straszliwą
presję, że biedula boi się swobodniej odetchnąć. Żyje wciąż pod
pręgierzem. Czyż wobec tego można się dziwić, że niekiedy popełni
jakiś błąd? Działa tu mechanizm samospełniającego się proroctwa.
Każda inna kobieta na jej miejscu albo by się już dawno załamała,
albo urządziła ci taką awanturę, że popamiętałbyś ją do końca swego
życia. Podziwiam ją.
Lecz Christian najwidoczniej nie dzielił podziwu brata.
- Wolałbym, by jej ojczulek ściągnął ją z powrotem pod swoje
opiekuńcze skrzydła. Tam jest jej miejsce.
Sawyer wzruszył ramionami.
- Przestań myśleć w kategoriach pobożnych życzeń i uświadom
sobie wreszcie, że nie pozbędziesz się Mariah co najmniej przez
najbliższy rok. Ona naprawdę chce mieć tę ziemię i posiadanie jej
wzięła sobie za punkt honoru. Tak czy inaczej, musisz się z tym
pogodzić. Lecz to jeszcze nie wszystko...
- Może mam każdego ranka witać ją w biurze szampanem? - Głos
Christiana aż kipiał ironią.
- Niekoniecznie. Natomiast musisz ją polubić. Ostatecznie to ty ją
zatrudniłeś.
- Innymi słowy, to ja ponoszę całą winę.
- Widzę, że niekiedy zdarza ci się powiedzieć coś sensownego. - I
uraczywszy brata tym wątpliwym komplementem, Sawyer zostawił go
nad kubkiem wystygłej kawy.
Minęły dwa tygodnie i Bethany ani razu nie spotkała Mitcha
Harrisa. Nagle stał się tak nieuchwytny, jak słońce zimową porą nad
Alaską. Był bez wątpienia człowiekiem zapracowanym, lecz Bethany
niekiedy zadawała sobie pytanie, czy czasami Mitch celowo jej nie
unika.
Gdyby faktycznie tak było, musiałaby siłą rzeczy zaakceptować
jego wybór. Ale uczyniłaby to poniekąd wbrew sobie. Pomiędzy nią a
Mitchem coś już zaistniało, choć trudno jej było określić charakter tej
spójni. Myślała o nim coraz częściej i już sam ten fakt o czymś tam
zaświadczał.
- Czy mogę wytrzeć tablicę, panno Ross? - zapytała Chrissie,
wyrywając ją z zadumy.
Spojrzała na swoją uczennicę. Jako nauczycielka wystrzegała się
faworyzowania jednego dziecka kosztem innych, lecz w głębi duszy
Chrissie była jej ulubienicą. Jedyny zarzut, jaki mogła skierować pod
jej adresem, dotyczyłby pewnego rodzaju natręctwa, z jakim
dziewczynka przywoływała przy każdej okazji imię ojca. Widocznie
uwielbiała go.
- Mogę? - powtórzyła, sięgając po wilgotną gąbkę.
- Oczywiście. Będę ci za to bardzo wdzięczna.
Piegusek aż pokraśniał z radości.
- Lubię również pomagać tatusiowi.
- Jestem pewna, że bardzo trudno byłoby mu się obyć bez twojej
pomocy.
I znów rumieniec ubarwił policzki dziecka.
- Dzisiaj tatko odbiera mnie po lekcjach - oświadczyła Chrissie,
uważnie przypatrując się nauczycielce.
- Więc może daj spokój tej tablicy i biegnij mu na spotkanie.
- Wszystko będzie okay. Tatko poczeka.
Bethany nie była do końca przekonana, czy dobrze postąpiła,
zatrzymując Chrissie w szkole. Jeżeli Mitch nie chciał się z nią
widywać, to nie powinna zmuszać go do tego. Tymczasem
spóźniająca się Chrissie była najlepszą gwarancją przywabienia go do
klasy.
Co też właśnie się stało. Drzwi otworzyły się i wszedł do środka
Mitch. Jego ruchy znamionowały niecierpliwość, ale spokojna twarz
niczego nie zdradzała.
- Cześć, tatku. Pomagam pannie Ross, ale już kończę. Jeszcze
tylko wypłuczę w łazience gąbkę z kredy.
I zanim któreś z dorosłych zdążyło zareagować, dziewczynka
wybiegła z klasy. Bethany i Mitch zostali sami. Zauważyła, że mierzy
ją badawczym spojrzeniem. Dałaby wszystkie swoje pieniądze za
poznanie jego myśli.
Czuła się trochę winna. John Henderson, jeden z pilotów, zaprosił
ją na obiad, a ona przyjęła zaproszenie. Znużyło ją już to
podświadome czekanie na Mitcha i na jakąś inicjatywę z jego strony,
zaś John wydawał się miłym chłopcem. A jednak gnębiły ją wyrzuty
sumienia. Miała poczucie, z istoty swej całkiem irracjonalne, jak
gdyby złożyła ojcu Chrissie jakieś przyrzeczenie i oto je złamała.
Milczeli. Musiała za wszelką cenę przerwać to milczenie. Ale to
Mitch pierwszy się odezwał.
- Słyszałem, że wybierasz się w towarzystwie Johna do restauracji
Bena.
- Tak.
- Myślę, że to dobry pomysł.
- Dlaczego tak myślisz?
- Johnowi nie można niczego zarzucić.
Coś tu było nie tak. Podobała się Mitchowi, w jakimś sensie była
tego pewna, a tymczasem rozmawiał z nią jak ojciec, udzielający rad
córce przed jej pierwszą randką z chłopcem. W rezultacie prawda o jej
i jego uczuciach nie mogła się przebić na zewnątrz. Ich kontakt
polegał na wzajemnym ukrywaniu swoich pragnień i uczuć.
Wróciła Chrissie.
- No, to miłego wieczoru - powiedział Mitch, kładąc dłoń na
ramieniu córeczki.
- Dziękuję.
Ojciec i córka odeszli, a Bethany popadła w stan melancholii. Nie
trwało to jednak długo, gdyż znalazła ją Margaret Simpson i zaprosiła
do siebie na kawę. Niestety, wizyta okazała się mniej udana, niż
można było oczekiwać, zważywszy na osobisty urok gospodyni.
Bethany nie potrafiła skupić się na rozmowie i wciąż strzelała gafy.
Prędko też pożegnała się i wróciła do swojego domu. Nastawiła płytę
z Billym Joelem i, wyciągnięta na dywanie, pozwoliła popłynąć
myślom.
I pewnie przegapiłaby godzinę spotkania, gdyby nie gwizd
chłopca za oknem. Ten gwizd otrzeźwił ją. Zerwała się i pobiegła do
łazienki. Wzięła prysznic, wysuszyła włosy i ubrała się w ekstra
ciuchy. Rzuciła okiem w lustro. Wyglądała całkiem, całkiem. Szkoda
tylko, że nie mógł zobaczyć jej Mitch - takiej odstrzelonej i chyba
przez to bardziej atrakcyjnej.
W restauracji Bena siedziało tylko dwóch mężczyzn. Pili piwo i o
czymś zawzięcie dyskutowali.
- No, no, nieczęsto zachodzą do mnie rasowe piękności - powitał
ją Ben i zaprowadził do stolika pod oknem.
Odsunął krzesło i jak przystało na znającego się na rzeczy
restauratora pomógł jej zająć miejsce.
- Słyszałem, że wpadłaś w oko Johnowi.
Milczała, odpowiadając jedynie uśmiechem. Od dnia swojego
przyjazdu zachodziła tu wiele razy, ale zawsze w rozmowie z Benem
opuszczała ją pewność siebie. Dopiero rok temu dowiedziała się, że
jest jej ojcem. Przeżyła szok, jednak wiadomość ta w najmniejszym
stopniu nie wpłynęła na jej miłość do matki i Petera Rossa, jak się
okazało, ojczyma.
Jedynym skutkiem było to, że zapragnęła poznać Bena Hamiltona.
Zaciekawił ją ten nieznany ojciec, ale bynajmniej nie zamierzała
powiadamiać go, że jest jego córką, ani też w żaden inny sposób
wpływać na jego życie. Chociaż, niekiedy, odczuwała pokusę
powiedzenia całej prawdy i rzucenia się mu w ramiona. Czy jednak
tym samym nie straciłaby poniekąd tamtego ojca, ojca duchowego,
którego tak kochała?
Ben nie śpieszył się z odejściem od stolika.
- Muszę przyznać, że twoja randka z Johnem cokolwiek mnie
zaskoczyła.
- Doprawdy? - Bethany sięgnęła po butelkę z wodą mineralną.
- Coś mi się wydawało dotąd, że nie jest ci obojętny Mitch.
Dno butelki stuknęło o blat stolika. Ben podrapał się po policzku.
- O Mitchu też mogę powiedzieć, że zezuje w twoją stronę.
- Uważam, że jest wręcz odwrotnie. Nie zauważa mnie.
- Czyżby? Nie jestem ślepy, a zza kontuaru można lepiej
obserwować świat i ludzi niż z niejednego mostka kapitańskiego.
Mogę być sobie zatwardziałym kawalerem...
- Nigdy nie byłeś żonaty? - przerwała mu.
- Nigdy.
- Dlaczego? - Zadając mu to pytanie, odciągała jego uwagę od
swojej osoby, a zarazem stwarzała sobie okazję, aby czegoś
dowiedzieć się o ojcu.
- Nie spotkałem dotąd odpowiedniej kobiety.
Odpowiedź ta zirytowała Bethany. Jej matka była najwspanialszą
istotą pod słońcem i oto Ben zaliczył ją do kobiet, z którymi nie warto
wiązać sobie życia.
- Od jak dawna mieszkasz na Alasce?
Ben dokonał w myślach szybkiego rachunku.
- Będzie już ze dwadzieścia lat. Gdy tu przyjechałem, Charles,
Sawyer i Christian byli jeszcze smarkaczami.
- Dlaczego wybrałeś Hard Luck?
- Równie dobre miejsce jak każde inne. A poza tym - uśmiechnął
się - to nie najgorszy biznes być właścicielem jedynej restauracji w
promieniu sześciuset kilometrów.
Nie mogła nie przyznać mu racji.
Drzwi otworzyły się i do środka wpadł John Henderson.
Wydawało się, jakby całą drogę przebył biegiem. Sprawiał wrażenie
mocno podenerwowanego. Podszedł do stolika i... oniemiał. Jedyna
rzecz, na którą było go stać, to obciąganie rękawów marynarki.
Ben grzmotnął go po plecach.
- Podziękuj mi, John, że dotrzymywałem towarzystwa twojej
wybrance.
Pilot nagle przypomniał sobie, że przecież umiejętność mówienia
nie jest mu całkiem obca.
- Dzięki, Ben.
- No to dobrze się bawcie, dzieciaki.
Ale zanim Ben odszedł, wymienił jeszcze z Bethany
porozumiewawcze spojrzenie. Niby drobna rzecz, a jednak po raz
pierwszy poczuła, że pomiędzy nią a tym mężczyzną, z którym, żeby
się spotkać, musiała przelecieć pięć tysięcy kilometrów, istnieje
duchowa więź.
Obiad okazał się drogą przez mękę, przynajmniej dla Johna. On,
jeden z największych twardzieli, jeśli chodziło o lot podczas burzy
śnieżnej lub awaryjne lądowanie w tundrze, zachowywał się w
obecności Bethany niczym sparaliżowane nieśmiałością chłopię.
Katastrofa następowała po katastrofie. Najpierw oblał sobie
marynarkę sosem mięsnym, potem przewrócił cukiernicę, by na
koniec chlusnąć na obrus kawą, której część znalazła się również na
spódniczce Bethany. Przy płaceniu rachunku był już tylko wrakiem
tego Johna, którego znało miasteczko. Bethany bardzo mu
współczuła.
Opuścili lokal i znaleźli się na ulicy. Była dopiero połowa
września, ale zimne powietrze pachniało już śniegiem. Bethany
pogratulowała sobie rozsądku. Idąc na spotkanie z Johnem, ubrała się
w ciepły płaszcz.
- Dziękuję, John, za miły wieczór.
Pilot wbił ręce w kieszenie marynarki.
- Przykro mi z powodu tej kawy.
- Nie zrobiłeś tego umyślnie.
- Zniszczyłem ci spódniczkę.
- Plamy na pewno się spiorą.
- Chciałbym, żebyś wiedziała, że normalnie nie jestem taki
niezgrabny.
- Oczywiście, John.
- To wszystko zdarzyło się dlatego, że jeszcze nigdy nie jadłem
obiadu z kimś tak pięknym.
Było coś pociągającego w tym pilocie, coś budzącego sympatię.
- Dziękuję za miłe słowa, John.
- Kobiety lubią komplementy, prawda?
Bethany zawahała się, zastanawiając się, dokąd zmierza ta
rozmowa.
- Chyba trudno byłoby mi zaprzeczyć. - Uniosła wzrok ku niebu. -
Spójrz, ile gwiazd, a każda wydaje się na wyciągnięcie ręki.
- Niebawem zamarzną rzeki i wszystko pokryje gruba warstwa
śniegu.
- Doprawdy?
- To jest Arktyka, Bethany.
- A w Kalifornii wciąż trwa lato.
- Ale chyba nie porzucisz nas dla kalifornijskiego lata? - spytał
zaniepokojonym głosem.
- Nie. Podpisałam umowę na cały szkolny rok. Śnieg i mróz nie
przerażają mnie.
Doszli do jej domu. Stanęła i odwróciła się ku Johnowi. Nie
zamierzała zapraszać go do środka.
- Dziękuję, John.
- Pewnie długo będziesz pamiętała o tej kawie, cukiernicy i
innych moich wpadkach?
- Tylko dzieci podniecają się czymś takim. Ja wiem, John, na co
naprawdę cię stać.
- Ale już więcej nie umówisz się ze mną? - Spojrzał w głąb ulicy,
unikając jej wzroku. - Zresztą zadaję głupie pytania. Anielskie istoty
nie zadają się z takimi facetami jak ja.
Lubiła Johna i pragnęła jego przyjaźni. Ale miała to być właśnie
przyjaźń i nic więcej.
- A co powiesz o powtórzeniu takiego spotkania w przyszły
piątek?
W Johna wstąpił jakby nowy duch.
- I znów zjemy obiad?
- Tak, ale tym razem ja ureguluję rachunek.
Uśmiech znikł z jego twarzy.
- Chcesz postawić mi obiad?
- Tak. Przyjaciele powinni przestrzegać zasady wzajemności.
Od strony kościoła zabłysły światła samochodu.
- Czy dobrze usłyszałem? Powiedziałaś: przyjaciele?
Samochód powoli toczył się w ich stronę. Kiwnęła głową,
postąpiła krok do przodu i pocałowała Johna w policzek. Gdy
odwróciła się, by wejść na ganek, zauważyła, że samochód stoi po
przeciwnej stronie ulicy. Za kierownicą, oblany światłem księżyca,
siedział Mitch Harris.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Pierwszy śnieg spadł w trzecim tygodniu września. Było
bezwietrznie i duże białe płatki pokrywały wszystko równomierną
puchową kołdrą. Kontury pozacierały się, dźwięki straciły na ostrości.
Niewielki mróz utrwalał biel i nie dawał jej zszarzeć. Ale Mitch
wiedział, że to dopiero przygrywka. Że za tą pogodną uwerturą
przyjdą zawieje i zamiecie, a arktyczny mróz wysunie swe szpony.
Spojrzał na zegarek. Dzisiaj znowu był piątek i znów miał
odebrać Chrissie ze szkoły. Utarło się, że robił to właśnie w piątki.
Równocześnie chciał to robić. Nie mógł wyrzekać się wszystkich
szans widzenia Bethany.
Piątek był dniem szczególnym jeszcze pod innym względem.
Tego dnia Ben wyjątkowo serwował alkohol. Wiedziała o tym nie
tylko społeczność Hard Luck, lecz również cała okolica. W rezultacie
w piątkowe wieczory lokal Bena cieszył się ogromnym powodzeniem.
Okupowali go wraz z pilotami „Synów Północy" traperzy, pracownicy
ropociągu, a także ojcowie rodzin.
Nad tymi mężczyznami, nie zawsze potrafiącymi zachować umiar
przy kieliszku i często rwącymi się do bitki, szeryf musiał roztoczyć
opiekę, rzecz jasna, z pewnego dystansu. Toteż służba Mitcha
przeciągała się w piątki do późnych godzin nocnych.
O Johnie i Bethany zaczęły już krążyć plotki. Uważano ich za
„parę", choć oni utrzymywali, że są tylko przyjaciółmi. Mitch, który
był świadkiem ich pocałunku, na dźwięk słowa „przyjaciele" zaciskał
usta w milczącej pasji.
Miał sobie wiele do wyrzucenia, a przede wszystkim to, że sam
niejako pchnął Bethany w ramiona Johna. I teraz John prowadzał się z
nią na oczach całego miasta, a nawet zachodził do jej domu. Wizyty
te, co prawda, nigdy nie trwały dłużej niż kwadrans, ale Mitch
wiedział, czym taki kwadrans mogą sobie wypełnić kobieta i
mężczyzna.
John był przyzwoitym chłopem, lecz bynajmniej nie poprawiało
to humoru Mitchowi. W gruncie rzeczy wolałby, żeby John był
zimnym draniem. Wówczas przynajmniej mógłby interweniować i
liczyć na zmianę sytuacji.
Ponownie spojrzał na zegarek i uznał, że czas opuścić biuro.
Zamykając za sobą drzwi, usłyszał dzwonek telefonu. W pierwszym
odruchu chciał wrócić, lecz oparł się tej pokusie. Miał przecież
podłączoną do aparatu automatyczną sekretarkę, więc ktokolwiek
dzwonił i w jakiejkolwiek sprawie, i tak zostawi wiadomość na
taśmie.
Przed szkołą roiło się od dzieciarni. Maluchy oczywiście zajęte
były lepieniem śniegowych kul i ciskaniem ich w upatrzone ofiary.
Śmiechy, piski i krzyki chłopców i dziewczynek chwytały za serce i
wręcz zmuszały do tego, by cieszyć się tym pięknym zimowym
dniem. Poszukał wzrokiem Chrissie, lecz nigdzie nie mógł jej
dostrzec.
Za to zobaczył Bethany. Wypadła ze szkoły i biegła ku niemu w
samym tylko swetrze. Zalała go fala niepokoju.
- Mitch, zdarzył się wypadek. - Bethany była blada i mówiła
zdyszanym głosem. - Chrissie poślizgnęła się i zraniła. Próbowaliśmy
dodzwonić się do ciebie, ale już wyszedłeś.
- Gdzie jest w tej chwili?
- W przychodni. Och, Mitch, tak się boję.
Musiało być bardzo źle. Inaczej Bethany nie byłaby tak blada i nie
mówiła takim zbolałym, drżącym głosem. Puścił się biegiem w
kierunku przychodni. Przepełniał go jakiś ogromny strach. Jego
córeczka, jego radość, całe jego życie. Czy jest przytomna? Czy
krwawi? Czy uderzenie spowodowało u niej wstrząs mózgu? I im
więcej zadawał sobie takich pytań, tym bardziej się bał i tym szybciej
biegł. Bez Chrissie życie straciłoby dla niego wszelki sens.
Kiedy wpadł do budynku, zobaczył na posadzce w holu krwawe
plamy. Krew Chrissie! Pojawiła się jakaś biała postać. Chwycił ją za
ręce.
- Co z moją córką?
Dotty Harlow, pielęgniarka, uśmiechnęła się i ten uśmiech
skojarzył się mu z wiosennym słońcem po długiej arktycznej zimie.
- Wszystko w porządku, Mitch. Musiałam założyć jej kilka
szwów, ale naprawdę nie ma się czym przejmować.
Zaprowadziła go do izby przyjęć i tu dopiero czekała go najmilsza
niespodzianka. Chrissie nie rozcięła sobie głowy. Chrissie rozcięła
sobie kolano!
- Zobacz, tatku, jaki mam piękny opatrunek - powitała go,
pokazując palcem na bandaż.
- Rana zagoi się i niebawem będziesz biegała razem z innymi
dziećmi, mój ty skarbie. - Pogładził ją po główce, a potem przytulił
policzek do jej włosów.
- Czy mógłbyś sprawić, by odwiedziła mnie panna Ross?
- Jestem, kochanie.
Spojrzeli w kierunku, skąd dobiegł kobiecy głos. Bethany wciąż
była tylko w swetrze. Miała zaróżowione policzki, a włosy w
nieładzie. Ciężko oddychała. Wszystko wskazywało na to, że również
przebiegła dystans dzielący szkołę od przychodni. Nie było jej winą,
że nie mogła dotrzymać kroku Mitchowi.
Chrissie wyciągnęła ramiona i po chwili obie, kobieta i
dziewczynka, złączyły się w uścisku. Tworzyły tak wzruszający
widok, że Mitch aż poczuł wilgoć pod powiekami.
- Byłaś naprawdę bardzo dzielna - pochwaliła Dotty małą
pacjentkę.
- Powiedziałam sobie, że nie wolno mi płakać, tylko w milczeniu
przetrzymać ból. Nauczył mnie tego tatko.
- Czy mogę zabrać Chrissie do domu? - zapytał Mitch.
- Oczywiście. Gdyby jednak pojawił się jakiś problem, dzwoń do
nas, a ja lub Angie będziemy służyć radą.
- A czy panna Ross może pojechać z nami? - spytała Chrissie z
takim błaganiem w oczach, że chyba nikt niczego nie mógłby jej w tej
chwili odmówić.
Mitch zatem poszedł po samochód, podjechał nim pod
przychodnię, a potem całą trójką udali się do domu. Wyczerpana
ostatnimi przeżyciami Chrissie zasnęła prawie natychmiast. Mitch i
Bethany przeszli do salonu.
- A teraz powiedz mi, jak to się stało? - zapytał, siadając
naprzeciwko kobiety, która od kilku tygodni absorbowała prawie
wszystkie jego myśli.
- Złośliwy pech. Chrissie poślizgnęła się i upadła akurat na
skrobaczkę, którą dzieci oczyszczają obuwie, zanim wejdą do
szkolnego budynku. Kilka centymetrów w lewo bądź w prawo, a
skończyłoby się co najwyżej na stłuczeniu kolana.
Pokiwał głową.
- W każdym nieszczęściu jest jakaś pociecha. Można więc
powiedzieć, że na szczęście wszystko się skończyło na niegroźnym
przecięciu skóry.
Uśmiechnęli się, i był to moment, w którym poczuli się bliżsi
sobie niż kiedykolwiek przedtem.
Pragnął takiej bliskości. Chciał pokochać Bethany, ale nie był w
stanie. Bez wątpienia decydujące tu były doświadczenia z Lori.
Zawiodła go, zawiodła samą siebie, zawiodła własne dziecko. Dni
upływały, a ona pogrążała się coraz bardziej w beznadziejnej
rozpaczy. Urodziła Chrissie, by zaraz oddalić się od niej i wrócić do
swojego świata lęków i koszmarów.
On również ją zawiódł, gdyż zamiast interweniować i walczyć
uparcie o jej zdrowie, a tym samym przyszłość rodziny, zachowywał
się tak, jakby nic się nie działo. Jego bierność kosztowała Lori życie.
Przypomniał sobie, że dzisiaj jest piątek.
- Nie chciałbym cię zatrzymywać, Bethany. Wiem, że masz
spotkanie z Johnem i na pewno się śpieszysz.
- Nie.
Chętnie zasypałby ją pytaniami, ale otrzymał dar i nie chciał go
utracić.
- Wiesz, pożyczyłem wczoraj od Pete'a taśmę wideo z jakąś
romantyczną komedią. Ja i Chrissie mieliśmy ją obejrzeć jutro po
obiedzie, ale dlaczego właściwie nie miałbym zobaczyć tego z tobą?
Trochę śmiechu po tym wszystkim przyda się nam. Co powiesz na
moją propozycję?
Uśmiechnęła się i kiwnęła głową.
- A co ty byś powiedział, gdybym tak zrobiła popcorn?
- I kto tu miewa dobre pomysły! - wykrzyknął i skoczył do
kuchni, by sprawdzić, czy czasami nie skończył się zapas oleju.
Po kilku minutach w garnku na kuchence skwierczało i strzelało.
Żółte ziarna przemieniały się w białe kłaczki bawełny jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki. I zanim Mitch zdążył rozlać
wodę sodową do szklanek, Bethany wnosiła już do salonu dwie pełne
miski przysmaku nad przysmakami.
Usiedli przy sobie na sofie i zaczął się film. Fabuła nie była zbyt
skomplikowana
i
odwoływała
się
do
wielokrotnie
już
eksploatowanego wątku skłóconych ze sobą dwóch rodzin i miłości
dzieci. Jednym słowem „Romeo i Julia" na wesoło, w doborowej
obsadzie aktorskiej, z mnóstwem gagów, tricków, farsowych sytuacji i
słownych żartów. Właściwie można było śmiać się bez przerwy.
Toteż Bethany i Mitch śmiali się do rozpuku i nawet nie
zauważyli, kiedy zjedli cały popcorn. Nie zauważyli też, kiedy
właściwie nastąpił ten przełomowy moment, gdy Mitch otoczył
Bethany ramieniem, a ona złożyła głowę na jego piersi.
Film zbliżał się do końca. Nastąpiła kulminacyjna miłosna scena.
Bohater objął bohaterkę i zaczął ją całować. Jest w tym bardzo dobry,
pomyślał Mitch. Musi być dobry, skoro sztuka całowania zalicza się
do jego aktorskiej profesji. Ale zwykły mężczyzna może nie znać się
na tych wszystkich subtelnościach. Zwykły mężczyzna kocha swoją
wybrankę i po prostu czyni to, co nakazuje mu jego serce i jego
namiętność.
Mitch poczuł, że wszystkie jego pragnienia skupiają się na ustach
Bethany. Spojrzała na niego i wyczytał z jej oczu podobną potrzebę.
Ona też chciała powtórzyć tamtą scenę tu, w tym pokoju i na tej sofie.
Ekran telewizora już od dawna migotał, jednak on, Mitch, wciąż nie
mógł przezwyciężyć obezwładniającego go paraliżu.
Nabrał w płuca powietrza i potarł sobie kark.
- Dobry film, prawda?
- Bardzo dobry - odpowiedziała z wyraźną nutką rozczarowania w
głosie.
Lanni stanęła w drzwiach i spojrzała na łóżko. Najpierw
dostrzegła rodziców. Złamaną bólem matkę i stojącego za nią ojca,
który trzymał dłoń na jej ramieniu. Niżej rysował się jakiś kształt.
Opuściła wzrok, choć nie było to łatwe. Na łóżku leżała jej babcia,
Catherine Fletcher. Do jej starej, wymizerowanej twarzy przylgnęła
maska śmierci. Usta i policzki zapadły się, nos nabrał ostrości. Żółta
skóra wydawała się z wosku. Dłonie miała złożone jak do modlitwy.
Z dziwnie gładkiego czoła bił chłód.
Babcia. Tak ją zawsze nazywała, choć przecież prawie nie znała
tej kobiety. Ostatnie trzy miesiące Catherine spędziła w szpitalu w
Anchorage i były to miesiące jej powolnej agonii. Gasła, aż wreszcie
płomień jej życia wypalił się doszczętnie. Ciągle powtarzała, że chce
wrócić do Hard Luck. Żywa lub martwa. I nie dlatego, że był tam jej
dom, ale że leżał tam, przytłoczony płytą nagrobka, David O'Halloran,
jedyna miłość jej życia. Mężczyzna, który bardzo, bardzo dawno temu
miał się z nią ożenić i który zdradził ją, przywożąc sobie z Anglii
młodą małżonkę, Ellen.
- Mamo, tak mi przykro.
Kate Caldwell uniosła głowę.
- Nawet na mnie nie poczekała, choć przecież wiedziała, że dzisiaj
również przyjdę. Umarła, tak jak żyła. Samotna. Bez rodziny.
Taka, niestety, była prawda. Catherine wyszła za mąż wyłącznie
jak gdyby na złość Davidowi. Nie kochała męża i już po dwóch latach
przestali być małżeństwem. Kate wychował ojciec. Widywała matkę
tylko podczas wakacji, które spędzała w Hard Luck.
Catherine była trudnym człowiekiem. Kto jednak chciałby
sprawiedliwie ją osądzić, musiałby sam doświadczyć jej bólu.
- Mart jest już w drodze - powiadomiła Lanni rodziców.
Rozmawiała z bratem przez telefon godzinę temu. Do Fairbanks
miał go podrzucić samolotem Sawyer O'Halloran. Pozostały odcinek
Mart miał przebyć lotem kursowym. Lanni obiecała, że będzie czekała
na niego na lotnisku.
Uklękła i zmówiła pacierz za duszę zmarłej babki. Następnie
pocałowała matkę i wycofała się do niewielkiej i pustej poczekalni.
Długo jednak nie siedziała sama. Usłyszała kroki i uniosła wzrok.
Zobaczyła przed sobą Charlesa O'Hallorana. Uściskali się, jakby ich
rozstanie trwało co najmniej pół roku.
- Jak się dowiedziałeś?
- Powiadomił mnie Sawyer.
- Dobrze, że jesteś, kochany.
- Dlaczego nie zadzwoniłaś do mnie? - zapytał, gładząc ją czule
po policzku.
- Och, Charles, to wszystko przez to rodzinne dziedzictwo. Wiem,
że nie przepadałeś za moją babcią. Nie winię cię. Dużo zła uczyniła
tobie i całej twojej rodzinie.
- A jednak tego lata przestałem ją nienawidzić. Chociaż trudno tu
mówić o jakiejś bezpośredniej zasłudze Catherine, ale to dzięki niej
mam ciebie. A poza tym mój ojciec nigdy nie przestał jej kochać.
Wiem teraz o nim to, czego przez długie lata nawet nie
podejrzewałem. David i Catherine zawsze pozostaną sobie zaślubieni,
choć za życia rozdzielił ich okrutny los.
Lanni otarła łzę z policzka.
- Teraz już są razem.
- Czy pogrzeb odbędzie się w Hard Luck?
- Tak, z tym że zgodnie z wolą babci, prochy jej zostaną
rozsypane wiosną nad tundrą.
- Chyba rozumiem ją. A teraz chodź, kochanie. Razem
pojedziemy na lotnisko po twojego brata.
Do Mitcha dotarła pogłoska, przenoszona pocztą pantoflową, że
Bethany umówiła się na spotkanie z Billem Landgrinem. Bill i jego
remontowa brygada dbali o sprawne funkcjonowanie pomp
przetłaczających ropę w rurociągu, a także o ogólny stan techniczny
kilkusetkilometrowego odcinka srebrzystego węża. Pracowali przez
dwadzieścia cztery godziny na dobę, z tym że każdy tydzień pracy
przeplatał się u nich z tygodniem urlopu. Wówczas to wpadali do
pobliskich, z rzadka rozsianych na ogromnych przestrzeniach
miasteczek w poszukiwaniu alkoholu, kobiet i innych rozrywek.
Mitch potrafił docenić Billa jako rywala. John Henderson nie
stanowił w gruncie rzeczy poważniejszego zagrożenia. Co innego Bill.
Owiewała go aura ciągłej walki z surową przyrodą i zmagań z nie
ginącym widmem ekologicznej katastrofy w przypadku na przykład
przerwania nitki ropociągu. On i jego brygada tworzyli jak gdyby
szwadron dowodzony przez bohaterskiego pułkownika, który rzucał
swoich żołnierzy na najbardziej zagrożone odcinki frontu.
Po każdej walce należy się odpoczynek. I tutaj Bill, niestety, nie
wyrobił sobie najlepszej reputacji. Pił, hazardował się i sięgał po
kobiety, które urodę łączyły z nader swobodnym prowadzeniem się.
Ktoś więc musiał ostrzec Bethany przed tym hulaką i kobieciarzem.
Mitch wiedział, że tylko on może i chce to zrobić.
Doszedł do wniosku, że najlepiej będzie złożyć wizytę Bethany w
szkole po lekcjach, kiedy już wszystkie dzieci, a przede wszystkim
Chrissie, pójdą do domu. Jak pomyślał, tak zrobił. Zastał ją nad
zeszytami. Sprawdzała prace klasowe. Ucieszyła się na jego widok.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
- Oczywiście, że nie. I nie sugeruj się tymi zeszytami. Właśnie
miałam zrobić sobie przerwę.
- Przyszedłem w związku z Chrissie. Obawiam się, że nie robi
takich postępów w nauce, na jakie, myślę, ją stać.
- O czym ty w ogóle mówisz? Ze wszystkich przedmiotów ma
piątki. Ona i Susan to dwie najlepsze uczennice.
- A czy nie opuściła się trochę po tym wypadku z kolanem?
- Wręcz przeciwnie. Jest jeszcze bardziej aktywna na lekcjach, jak
gdyby chciała w ten sposób zrekompensować sobie brak pełnej
aktywności fizycznej.
- W takim razie bardzo się cieszę. - Teraz nie pozostawało mu nic
innego, jak przejść do sprawy, z którą faktycznie przyszedł. Chwycił
głęboki oddech. - Dotarła do mnie pogłoska, że umówiona jesteś na
ten piątek z Billem Landgrinem.
- W Hard Luck, widzę, niczego nie można ukryć. Spotkałam Billa
przypadkowo w lokalu Bena, dokąd, jak wiesz, dość często zachodzę.
Bill dosiadł się do mnie, zdobył moją sympatię i w rezultacie
umówiliśmy się na piątek...
- A co z Johnem? Poszedł w odstawkę?
Bethany spuściła wzrok.
- Nie podoba mi się ton i podtekst twojego pytania, Mitch. Z
kimkolwiek się umawiam, jest to wyłącznie moja sprawa.
- Oczywiście. Z tym że Bill nie cieszy się najlepszą opinią.
- Dzięki za troskę, ale pozwól, że sama zadbam o siebie.
Był idiotą, kompletnym idiotą! Zawalił całą sprawę!
- O nic cię nie obwiniam, Bethany. Po prostu jako policjantowi
leży mi na sercu dobro wszystkich mieszkańców tego miasta.
Pomyślałem więc, że moim obowiązkiem jest cię ostrzec.
- Czy ty czasami nie mylisz obowiązków policjanta z
obowiązkami, czy ja wiem, księdza? Policjant ma dbać o
przestrzeganie prawa, a nie moralności. Jak wiesz, mój ojciec jest
także policjantem i znam się trochę na rzeczy. - Spojrzała w okno. - A
teraz wybacz, ale...
- Rozumiem. - Ukłonił się i wyszedł.
Bethany nie do końca rozumiała swój gniew na Mitcha. W
gruncie rzeczy miał rację. Nie powinna była umawiać się z
mężczyzną, którego prawie nie znała. Co prawda, nie widziała
powodów do obaw. W zapełnionej licznym towarzystwem restauracji
Bena nic jej nie mogło grozić.
Zgodziła się na ten obiad z Billem powodowana zresztą chwilową
urazą. Czuła się poniekąd zdradzona przez Johna, który zaczął
interesować się Sally McDonald, jedną z dwóch nowych
„ochotniczek"
znęconych
ogłoszeniem
O'Halloranów.
Oby
przynajmniej Sally nie powiedziała mu, że widzi w nim tylko
przyjaciela.
Upłynęło dość czasu, aby Bethany mogła wyrobić sobie
konkretne zdanie o Mitchu. Z pewnością nie miał zamiaru wiązać się
z nią uczuciowo. Tamten wieczór przed telewizorem stanowił
wspaniałą okazję przełamania dzielących ich barier. Mitch nie zrobił
tego, choć dobrze wiedziała, że taką możliwość waży w swoich
myślach. A zatem dokonał wyboru w pełni świadomego. W rezultacie
poczuła nie tylko zawód. Również upokorzenie.
Potem pojawił się Bill Landgrin i wystąpił ze swoją propozycją.
Zawsze chciała dowiedzieć się jak najwięcej o rurociągu Alaski.
Rurociąg ten stał się w Ameryce jakimś mitologicznym stworem, o
którym krążyły legendy. Bill opiekował się tą bestią, bestią, która
dopóki drzemała, przynosiła tej krainie same tylko korzyści. Bill
stanowił chyba najlepsze źródło informacji i rozmowa z nim mogła
być bardzo pouczająca.
Natomiast rozmowa z Mitchem jedynie zirytowała ją. Nawet nie
miał dość odwagi, by od razu przystąpić do rzeczy. Schował się za
Chrissie i takie postępowanie wydało się jej nader małoduszne.
Mitch szczerze pragnął uniknąć tego wieczoru spotkania z
Bethany. Postanowił więc, że ograniczy się wyłącznie do
patrolowania ulic. A jednak siła, która ciągnęła go do restauracji
Bena, okazała się większa, niż przypuszczał. Na usprawiedliwienie
swej słabości miał dyrektywę nakazującą mu zwracanie szczególnej
uwagi na miejsca publiczne.
Wszedł do lokalu i obrzucił wnętrze pozornie obojętnym
wzrokiem. Poczuł gorzki smak rozczarowania. Ani śladu Bethany.
- Szukasz tej nowej nauczycielki? - zagadnął go Ben, wycierając
zręcznymi ruchami kolejną szklankę.
- Skąd ten pomysł? - Mitch nie miał ochoty na rozmowę. -
Zajrzałem tu, by się trochę rozgrzać i przy okazji zjeść szarlotkę.
- Jak ja lubię, gdy najwięksi twardziele w Hard Luck opychają się
u mnie ciachami - zauważył Ben sarkastycznym tonem, po czym
sięgnął do gabloty po apetycznie wyglądające ciastko. - A co się tyczy
tej nauczycielki, to wyszła stąd jakieś dwadzieścia minut temu.
- Z kim?
- Oczywiście, że z Billem.
- Mniejsza z tym. - Mitch nagle stracił cały apetyt. - Nie obchodzi
mnie, z kim umawiają się na randki nauczycielki w prowincjonalnej
mieścinie na Alasce.
- Ale mnie obchodzi. Znam Billa i wiem, jaki to pies na kobiety.
Prosiłbym cię więc, żebyś szybko zjadł tę szarlotkę i sprawdził, czy
Bethany dotarła do domu bezpiecznie.
Mitch patrzył w tej chwili na Bena z takim wyrazem twarzy,
jakby zobaczył w nim co najmniej świętego Piotra.
- Pędzę, Ben. Dzięki, że mnie ostrzegłeś.
Zaiste, pędził. Dotarł do domu Bethany w rekordowo krótkim
czasie. Gdy otworzyła mu drzwi, dostrzegł w jej ręku szczotkę do
włosów. I patrząc na tę szczotkę, zapytał:
- Czy mogę wejść?
- Zapraszam. - Odsunęła się, robiąc mu przejście.
- Czy Landgrin zachował się przyzwoicie? - Był niemal pewien
przeczącej odpowiedzi.
- Owszem. Okazał się prawdziwym dżentelmenem.
Przeciągnął dłonią po włosach. Znów zrobił z siebie durnia.
- Umówiłaś się z nim na następne spotkanie?
- To moja sprawa.
Zamknął oczy. Nie miał tutaj nic więcej do roboty.
- Wybacz. Nie powinienem był przychodzić. - Ruszył ku
drzwiom.
- Mitch...
Zastygł z ręką na klamce.
- Nie umówię się już więcej z Billem Landgrinem.
Poczuł rozkoszną ulgę.
- Mitch... - Stanęła za nim tak blisko, iż zaczęło go przenikać
ciepło jej ciała. - Wolałabym umówić się z tobą.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Tego dnia biły dzwony. Miasteczko żegnało Catherine Fletcher.
Jakkolwiek nigdy nie widziała zmarłej, Bethany poczuła się
zobowiązana wziąć udział w uroczystości. Weszła do kościoła i
dołączyła do tłumu żałobników. Wydawało się, że przyszli wszyscy
mieszkańcy Hard Luck. Mimo że całe swoje życie spędziła w gorzkiej
samotności, Catherine okazała się kimś - prawdziwą osobistością.
Śmierć Catherine stała się ważnym wydarzeniem dla ludzi. Nagle
jak gdyby przypomniano sobie o starej kobiecie i postanowiono oddać
należny jej hołd. Przy okazji sięgnięto do wspomnień z dalekiej
przeszłości. I tak Bethany dowiedziała się, że rodzice Catherine
Fletcher osiedlili się w Hard Luck jako drudzy w kolejności.
Pierwsi byli O'Halloranowie, których syn David bawił się jako
chłopiec z młodziutką Catherine. Ta zaś z biegiem czasu stała się
bodaj najbardziej oryginalną mieszkanką miasteczka. Jedni kochali ją,
drudzy nienawidzili, ale wszyscy szanowali jej zdecydowane poglądy
i niezależny charakter. Wraz z jej śmiercią zagościło w niektórych
sercach poczucie utraconej świetności. Bądź co bądź wszystko w tej
kobiecie było wielkie. Wielka była jej miłość, wielki ból i wielka
nienawiść.
Przytłaczającą większość zgromadzonych w kościele osób
Bethany zdążyła już poznać, ale z bliskich Catherine Fletcher znała
tylko Matta, który od niedawna mieszkał w Hard Luck i cały swój
czas, energię i pieniądze poświęcał odbudowie hotelu. Ale już
tożsamości Kate Caldwell, jej męża oraz ich córki Lanni domyślała
się tylko na podstawie zasłyszanych dotąd informacji.
Lanni siedziała w pierwszej ławce obok Charlesa O'Hallorana.
Mieli pobrać się w przyszłym roku, a tym samym swoim ślubem
przekreślić niezgodę, jaka panowała przez tyle dziesiątków lat
pomiędzy tymi dwiema rodzinami.
Wielebny Wilson odczytał stosowne słowa z Pisma Świętego, po
czym zaintonował modlitwę. Odpowiedział mu zgodny chór. Wszyscy
pochylili głowy. Bethany zauważyła kątem oka, że w pobliżu niej,
dosłownie na wyciągnięcie ręki, stoi Mitch Harris. Miał zamknięte
oczy, a na jego twarzy malowało się pobożne skupienie. Czy modlił
się również za swoją zmarłą żonę? Zadając sobie to pytanie, Bethany
odczuła jakiś bezbrzeżny smutek.
Wielebny Wilson znów otworzył Biblię i odczytał fragment
Psalmu dwudziestego trzeciego: „A choćbym zeszedł w ciemną dolinę
śmierci, nie będę lękać się złego, bo Ty jesteś ze mną. Twój kij
pasterski i laska: one mnie będą wiodły".
[tłum. Czesław Miłosz]
Bethany nagle wszystko zrozumiała. Mitch przemierzał właśnie tę
pogrążoną w mroku dolinę, doznawał tchnienia śmierci, ale nie za
sprawą Catherine Fletcher, tylko swej zmarłej przed kilku laty
małżonki. Kobiety, którą kochał. Której był mężem. Która wydała na
świat jego dziecko. Której nie mógł zapomnieć.
Jak mogła być tak ślepa i tak głucha! Mitch nie chciał angażować
się w bliższą znajomość z nią, bo wciąż był związany z tamtą kobietą.
Otwarty bardziej na przeszłość niż na teraźniejszość. Zatrzaśnięty w
pułapce umarłej miłości.
Aż zdumiała się, że zrozumienie tej oczywistej prawdy zajęło jej
tak dużo czasu. To prawda, że podobała mu się i czuł do niej pociąg
fizyczny. Ale nie był gotowy na miłość. Jego serce nie miało na to
dość swobody. Wciąż biło dawnym rytmem. Inaczej przecież nie
zachowywałby się tak, jak w tej chwili. Bo właśnie jakby skurczył się
w sobie i ukrył twarz w dłoniach. Cała jego postać wyrażała ból i
rozpacz.
Zalała ją fala litości. Wyciągnęła rękę i w geście pocieszenia
położyła dłoń na jego ramieniu. Drgnął i odwrócił ku niej głowę. W
jego oczach odmalowało się zaskoczenie. Najwidoczniej, pogrążony
we wspomnieniach, nie uświadamiał sobie dotąd, przy kim stoi.
Długo patrzyli na siebie. Próbowała się uśmiechnąć, ale nie
bardzo się to jej udało. I w tym momencie, jakby nie mogąc znieść
całej tej sytuacji, Mitch gwałtownie odwrócił się i szybkim krokiem
wyszedł z kościoła.
Mitch wszedł do swojego biura i mechanicznie usiadł za
biurkiem. Ciężko dyszał, jakby dopiero co stoczył walkę z jakimś
groźnym przestępcą. Tak naprawdę jednak to mocował się od
pewnego czasu z zalewającymi go wspomnieniami. Kościół,
pogrzebowa atmosfera, czytanie fragmentów Pisma Świętego z
motywami śmierci, wszystko to zwróciło jego myśli ku Lori.
Ożyła jej postać, ożyły tamte dni i poczuł, że jeśli natychmiast nie
wyjdzie na świeże powietrze, to chyba się udusi. I dlatego opuścił
kościół w środku ceremonii. Wstyd mu było własnego zachowania,
ale po prostu nie mógł inaczej postąpić.
Pamiętał dzień, gdy po raz pierwszy ją spotkał, jak również swoje
oczarowanie jej śmiechem. Oboje byli wówczas studentami drugiego
roku na tym samym uniwersytecie i oboje po raz pierwszy
doświadczyli tak wielkiej miłości. Wzięli ślub zgodny z nakazami
tradycji, zapraszając mnóstwo gości, całując się przed ołtarzem za
przyzwoleniem kapłana i tańcząc polkę na weselnym przyjęciu.
Lori okazała się dziewicą. Pomyślał, że oszaleje ze szczęścia.
Kiedy zaszła w ciążę, był to jakby kolejny dar niebios. I nagle
wszystko zaczęło się psuć i załamywać. Przez długi czas niczego nie
rozumiał, ale z dnia na dzień w dolinie ich szczęścia przybywało cieni.
Aż w końcu dolina ta zmieniła się w dolinę śmierci.
Poderwał się zza biurka i jął niespokojnie chodzić z kąta w kąt.
Popełnił błąd, idąc do kościoła. Był zupełnie rozbity, czuł, że zapada
się w jakiś mroczny dół. Długie lata samozaparcia i duchowej
dyscypliny nie stworzyły, okazało się, dostatecznie mocnej tamy.
Wystarczył podmuch, by wszystko legło w gruzach.
- Mitch.
Błyskawicznie odwrócił się.
Bethany zdążyła właśnie zamknąć za sobą drzwi. Na jej twarzy
malowało się współczucie.
- Czy dobrze się czujesz?
Kiwnął głową, lecz nagle pomyślał, że trudno mu będzie wytrwać
w tym kłamstwie.
- Nie.
Postąpiła krok do przodu.
- Co ci dolega?
Milczał. W medycynie nie było terminu na określenie jego
choroby.
Podeszła i ujęła go za rękę. Jego ciało zareagowało natychmiast.
Zachwiał się jak po ciosie. Różnica tkwiła w tym, że nie odczuł bólu,
tylko ogromną ulgę.
- Zostań, Bethany. Jesteś mi tak... potrzebna.
Wziął ją w ramiona i zanurzył twarz w jej włosach. Wchłaniał
zapach, który go niemal omroczył. Wszystko w niej było ciepłe,
miękkie i... żywe.
- Nie martw się, Mitch - szepnęła mu do ucha gorącymi ustami. -
Jutro będzie lepiej.
Była mu wsparciem, była mu tarczą ochronną. Wracała go do
życia. Ich wargi spotkały się. Iskra, która natychmiast przemieniła się
w płomień. Czekał tak długo i tak bardzo jej pragnął. Przestał nad
sobą panować. Drążył językiem coraz głębiej i głębiej, aż wreszcie
cicho jęknęła. Ale nie była to odmowa, tylko nieśmiałe ostrzeżenie.
Spróbował więc być bardziej delikatny, o ile delikatny może być
w ogóle człowiek, który walczy o życie. Wiedział bowiem, że im
dłużej będzie trwał ten pocałunek, tym pewniejsze będzie jego
ozdrowienie.
Mylił się. Przynajmniej w tym sensie, że nie uświadamiał sobie
dotąd wszystkich konsekwencji kontaktu fizycznego z Bethany. Miał
ciało i to ciało właśnie dało znać o sobie. Przeląkł się własnej
namiętności. Nie był na to przygotowany. Nie odpowiedział sobie
bowiem jeszcze na pytanie, kim właściwie była dla niego Bethany
Ross. Cofnął się i oderwał usta.
Bethany głęboko odetchnęła. Palcem wytarł z jej dolnej wargi
strużkę śliny. Poprawiła włosy. Wydawała się zawstydzona.
Odezwały się w nim wyrzuty sumienia. Jak mógł tak z nią
postąpić? Jak mógł potraktować ją niczym środek przeciwbólowy?
- Wybacz, Bethany - wyszeptał. - To już się więcej nie powtórzy.
Oblała się rumieńcem. Przez długą chwilę wpatrywała się w jego
twarz, a potem bez jednego słowa wybiegła z biura, trzaskając za sobą
drzwiami.
Matt, choć bez wątpienia zaliczał się do młodych jeszcze
mężczyzn, czuł się dziwnie zmęczony dniem, który minął.
Uroczystości pogrzebowe pochłonęły całą jego energię. Wróciwszy
do siebie, po prostu padł na fotel, rozluźnił krawat i pozwolił popłynąć
myślom.
Przenikał go jakiś nieokreślony smutek. Przed kilku godzinami
ściskał dłonie ludziom, których prawie nie znał, a którzy składali mu
kondolencje. Z ich twarzy odczytywał sympatię i przyjaźń, a przecież
żyjąc wśród nich od tylu tygodni, z nikim jakoś nie zdołał się
zaprzyjaźnić. Pochłaniał go bez reszty remont hotelu. Im jednak dalej
w las, tym więcej drzew. Dopiero niedawno uświadomił sobie, na co
tak naprawdę się porwał. Poczuł, że zadanie zaczyna go przerastać.
Nie chodziło tylko o sam hotel, jego elewacje i wnętrza. On, Matt,
musiał sprawić, by w tych jasnych, ciepłych i wygodnych pokojach,
bo tak je sobie wyobrażał, zamieszkali goście. Musiał ich tutaj
ściągnąć i zapewnić im najrozmaitsze rozrywki. To zaś wymagało
niezwykłej aktywności i nie mniejszej pomysłowości.
Czekała go zatem gigantyczna praca, ale sprosta jej, choćby
sprzysięgły się przeciwko niemu wszystkie siły diabelskie. Da z siebie
wszystko, a nawet jeszcze więcej, by tylko udowodnić jej, na co
naprawdę go stać.
Udowodnić Karen.
To z myślą o niej zabijał się pracą, harując przez szesnaście
godzin na dobę. Gdy wymieniał w myślach jej imię, doznawał bólu
wręcz nie do wytrzymania. Była jego żoną. Na Boga, chyba opętało ją
coś, że poleciała do sądu z tym wnioskiem o rozwód. Jakaż żona
decyduje się na taki krok, nie przedyskutowawszy uprzednio całej
sprawy z mężem? Czy ów mąż musi być od razu genialnym
psychoanalitykiem, by na podstawie kilku jęków czy skarg
natychmiast się domyślić, że jego małżeństwo znalazło się na skraju
katastrofy?
Do diaska, jemu też nie było łatwo! To prawda, że w ostatnim
okresie zmieniał kilka razy zawód, nie mówiąc już o pracy, ale nie
robił tego dla kaprysu. Poszukiwał własnego powołania, grał z
rzeczywistością w ruletkę, wiedząc, że w końcu musi wygrać. Ale
Karen od razu obwiniła go o nieodpowiedzialność, samolubstwo, a
nawet awanturnictwo. Nie było to prawdą. Po prostu wyzywał los,
gdyż obawiał się, że inaczej zostanie zniszczony, starty na proch,
sprowadzony do poziomu najemnika z miesięczną pensją, wieczorami
oglądającego telewizję.
W głębi duszy rozumiał jej niezadowolenie, ale nigdy nie
pomyślał, że Karen może go porzucić. Raz nawet krzyknęła coś
takiego w gniewnym uniesieniu, ale złożył to na karb jej wzburzenia.
Zadała mu ostateczny cios, wyjeżdżając z Anchorage. Zrobiła to dla
pieniędzy i dla kariery. Życzył jej jak najlepiej. Dostała pracę
sekretarki w jakimś dużym i prężnym przedsiębiorstwie. Dobra praca.
Dobra pensja. No i słońce. Bo Karen porzuciła Alaskę dla Kalifornii.
Kalifornia!
Lepiej nie mogła wybrać. Kto choć raz przeżył długą arktyczną
zimę, ten na pewno jest w stanie docenić klimat Kalifornii, gdzie
krzewy kwitną przez okrągły rok. A zatem Karen musiała być tam
szczęśliwa. Wolałby, żeby było odwrotnie. Bo tylko nieszczęście
mogłoby sprowadzić ją z powrotem, a on tęsknił za nią i chciał znowu
zobaczyć jej drogą twarz. Cholera, kochał Karen!
Teoretycznie mógłby zacząć rozglądać się za innymi kobietami.
To znaczy, gdyby miał czas i nie musiał pracować od świtu do nocy
przy remoncie hotelu. Kobiet na świecie było wiele, co zaś się tyczy
Hard Luck, ta na przykład nowa nauczycielka warta była grzechu.
Dlaczego nie miałby się z nią umówić?
Nie mógłby się umówić! Miłość do Karen paraliżowała go. Karen
przesłaniała mu wszystkie inne kobiety. O niej tylko myślał, ją tylko
chciał mieć u swego boku. Do szaleństwa doprowadzała go myśl, że
Karen może ponownie wyjść za mąż. Była piękną kobietą i ci faceci z
Kalifornii musieliby być ślepi, żeby tego nie zauważyć. Na pewno
więc prędzej czy później znajdzie się jakiś gość z wypchanym
portfelem, który roztoczy przed nią wizję spokojnego i dostatniego
życia w małżeńskim stadle.
Albo też ona sama upoluje kogoś takiego. Bo jeśli już Karen
zarzuciłaby na kogoś haczyk, gość umarł w butach. Matt nie
wyobrażał sobie mężczyzny, który mógłby się jej oprzeć. Bo to była
kobieta nie tylko piękna, inteligentna, miła, ale też z ogromnym
temperamentem.
Matt skrzywił wargi w uśmiechu. Niekiedy bowiem jej
temperament wyrażał się dość osobliwymi formami. Zdarzało się, że
Karen chwytała, co miała pod ręką, i ciskała tym w męża. Koszulą,
solniczką, gazetą, szklanką, frytkami, poduszką, nawet szczotką do
zębów. A gdy już niczym nie różniła się od szalejącego cyklonu, był
tylko jeden sposób, żeby ją uspokoić. Sposób, prawdę mówiąc,
niezawodny.
Wówczas chwytał ją, unieruchamiał, całował i zmuszał do
stosunku. Uprawiali miłość dziką, lubieżną, do granic samozatracenia.
A kiedy odzyskiwała świadomość, nie pamiętała już nawet o swoim
poprzednim gniewie. On zaś, leżąc przy niej, czuł się jak pogromca
nieokiełznanych sił natury, który przemienił tornado w rozkoszny
zefirek.
Uśmiech znikł z jego twarzy. W jego sercu wezbrała nagle fala
miłości. Znowu pragnął jej szczęścia. Całą odpowiedzialność za
rozpad małżeństwa brał na siebie. Jedynie on zawinił i poniósł
stosowną do rozmiarów winy karę.
Kochał Karen. Wszystko inne było nieistotne. Nawet gdy tym
razem uda mu się w interesach i zrobi forsę na tym hotelu, będzie to,
owszem, pewna satysfakcja, ale nic ponadto. Liczyła się tylko Karen.
Będzie ją kochał do grobowej deski. Podobnie jak jego babka, miał
zbyt małe lub zbyt wielkie serce, by móc zakochać się powtórnie.
- Co jesteś taka zamyślona? - zapytał Sawyer, siadając na łóżku i
ściągając skarpetki.
Oparta o wezgłowie, Abbey spojrzała nań znad rozłożonych stron
trzymanej w ręku książki.
- Oczywiście, że jestem zamyślona. Przecież czytam.
- Powiedziałbym, że raczej udajesz czytanie. Znam cię na wylot,
moja ty miłośniczko książek. Pod tym pięknym czółkiem krążą teraz
myśli z całkiem innej parafii.
- Nie wiedziałam, że poślubiłam Sherlocka Holmesa.
- Knujesz spisek, Abbey.
Poruszyła się niespokojnie.
- A niby jaki?
- Tego nie wiem, ale powiesz mi prędzej czy później.
- A więc dowiedz się, panie Wszystkowiedzący, że myślę o
Święcie Dziękczynienia.
Sawyer zabawną miną wyraził swój sceptycyzm.
- To dopiero za kilka tygodni. Co sprawiło, że nagle wybiegłaś
myślami w tak daleką przyszłość?
- Przyszło mi do głowy, że powinniśmy zaprosić Mitcha i
Chrissie.
- Przedni pomysł - odparł bez chwili wahania.
- I Bethany Ross.
- Tu cię mam, kotku! - wykrzyknął z triumfującym śmiechem. -
Jednak spiskowałaś.
Zrobiła minkę niewiniątka.
- Jeżeli spiskiem nazywasz kompletowanie listy gości...
- Spiskiem nazywam ułatwianie spotkania dwojgu ludziom,
którzy, zdaje się, są wolnego stanu.
- I co w tym złego?
Wsunął się pod kołdrę i położył dłoń na brzuchu żony.
- Swatanie, kochana, to bardzo odpowiedzialna sprawa. Zdaje się,
że na twojej liście nie ma Johna Hendersona.
- Nie.
- Czy on i Bethany nie umawiają się ze sobą na obiady u Bena?
- Są tylko przyjaciółmi.
- Rozumiem. - Podciągnął nocną koszulę Abbey, by dotknąć
bezpośrednio jej ciała.
- A poza tym dowiedziałam się od Mariah, że John ostatnio
zainteresował się kimś innym.
- Tak, Johna roznosi niecierpliwość, a Mitch od tylu lat żyje jak
mnich. - Rozchylił dłonią jej uda.
- I co z tego? - Westchnęła.
- Gdyby interesowała go powtórna żeniaczka, odmieniłby swoje
życie dużo wcześniej.
Zamknęła i odłożyła książkę.
- Pytanie tylko, czy miał na to szansę?
- Sądzisz, że pomiędzy Mitchem a Bethany coś już się zaczęło?
- Tak - odpowiedziała z jękiem, obsuwając się na poduszkę.
Było dopiero wpół do jedenastej, Bethany zatem nie zdziwiła się,
że w restauracji Bena nie ma żywej duszy. Również Ben gdzieś się
zaszył, co nawet ją ucieszyło. Potrzebowała chwili samotności, by
uporządkować rozbiegane myśli. Ba! Jeśli to w ogóle było możliwe.
Przede wszystkim co wiedziała o Mitchu? Jego przeszłość
stanowiła dla niej nadal białą plamę. Nie było nikogo, kto mógłby
udzielić jej jakichś konkretnych informacji. Sam Mitch milczał jak
zaklęty. Nie wziął jej za rękę i nie powiódł za bramę, za którą leżała
jego przeszłość, ta jeszcze sprzed Hard Luck.
A przecież w ich wzajemnym stosunku nastąpiła istotna zmiana.
Pękły wreszcie dzielące ich dotąd bariery. Namiętny pocałunek
Mitcha stanowił tego niedwuznaczne świadectwo. Ale o czym jeszcze
zaświadczał? Chyba tylko o tym, że Mitch pragnie jakiejś bliskości.
Jakiejkolwiek i z kimkolwiek. Że już nie może znieść brzemienia
samotności.
- Halo, Bethany! - Na każdy dzień Ben miał inny uśmiech. W
soboty chyba najbardziej promienny. - Żałuj, że nie byłaś na stypie.
Tam dopiero poznałabyś całą historię naszego miasta, nie mówiąc już
o delektowaniu się wspaniałymi potrawami.
- Żałuję, Ben.
- Ale przynajmniej nie mów o tym tak żałośliwie. Co cię gnębi?
Uśmiechnęła się.
- A czy można gnębić się czymkolwiek w sobotę?
- Jestem zaprzysięgłym fizjonomistą. Gdy widzę u siebie dwie
pionowe zmarszczki pomiędzy oczami, to wówczas wiem, że nie
jestem w sosie. Takie same pionowe dwie zmarszczki widzę u ciebie,
Bethany.
Zdobyła się na odwagę i spojrzała mu w oczy. Gdyby wiedział...
Gdyby wiedział, że mają ze sobą dużo więcej wspólnego niż tylko te
dwie pionowe zmarszczki.
- Co możesz powiedzieć mi o Mitchu?
- O Mitchu, powiadasz. - Poskrobał się w zadumie po głowie. -
No cóż, dobry gliniarz, szlachetny człowiek, kochający ojciec.
- Od jak dawna jest szeryfem w Hard Luck?
Akurat znała odpowiedź na to pytanie, lecz chciała powoli
przygotowywać Bena do spraw najważniejszych.
- Będzie już z pięć lat.
- Słyszałam, że mieszkał przedtem w Chicago, gdzie też był
policjantem.
- Zgadza się. Wypływa stąd wniosek, że nie tak łatwo jest
przestać być policjantem.
- A co wiesz o jego zmarłej żonie?
Ben przez chwilę ważył coś w myślach.
- Nigdy o niej nie mówi, nikt też go o nią nie pyta. - Trzasnęły
drzwi. Ben pochylił się ku Bethany. - Jeśli ciekawi cię jego zmarła
żona - powiedział szeptem - zapytaj o nią jego samego. Właśnie
wszedł.
Drgnęła. Poczuła się jak ktoś przyłapany na gorącym uczynku.
- Dzień dobry, Bethany. Jak to dobrze, że cię widzę - rzekł Mitch,
siadając na sąsiednim taborecie, po czym zamówił kawę.
- Ja również się cieszę ze spotkania z tobą.
- Więc cieszcie się, dzieciaki, że jedno może drugie oglądać, a ja
tymczasem zmykam do kuchni - powiedział Ben i znikł za kotarą.
Przez dłuższą chwilę milczeli. Pierwszy odezwał się Mitch.
- Bethany, pragnąłbym gorąco cię przeprosić. Zachowałem się jak
ostatni egoista. Nie spałem prawie całą noc, dręcząc się tym, co
możesz o mnie pomyśleć.
Poczuła się tak, jakby ktoś ugodził ją nożem w samo serce.
- Za co mnie przepraszasz, Mitch? - spytała prawie szeptem. - Za
tamten pocałunek?
- Tak.
Co za ślepiec! To nie zauważył, że ona również go całowała, nie
zaś tylko dawała się całować?
- Zrobiłeś to, ponieważ potrzebowałeś jakiejś czułości, prawda?
- Tak - odparł z miną skruszonego grzesznika.
- Ale tę czułość mogła ofiarować ci każda inna kobieta. Ja akurat
znalazłam się najbliżej ciebie, ale to nie mnie całowałeś. Po prostu traf
zrządził, że byłam pod ręką.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Naprawdę masz zamiar to zrobić? - Twarz Duke'a Pottera
wyrażała niedowierzanie.
John wytarł szmatą zabrudzone smarem ręce.
- Tak - odparł z irytacją w głosie.
- Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz?
- Absolutnie pewien.
- Ale zaledwie znasz tę kobietę.
- Co nie przeszkadza, żebym wiedział o niej wszystko, co
potrzebuję wiedzieć.
Duke był mistrzem w robieniu ludziom wody z mózgu, ale tym
razem nie miał żadnych szans. John już wszedł na ścieżkę wiodącą go
ku Sally i żadna siła nie mogła go z niej sprowadzić. Zamierzał
oświadczyć się Sally, lecz było to niczym w porównaniu do uczuć,
jakimi ją darzył.
Tym razem wreszcie otworzył właściwe drzwi. Najpierw upatrzył
sobie Abbey Sutherland, ale nie wiedział, że jej serce ukradł już
Sawyer O'Halloran, zostawiając go tym samym bez szans. Potem
pojawiła się Lanni Caldwell. Nie wydawała się dobrym materiałem na
żonę, gdyż przyjechała do Hard Luck jedynie na parę tygodni. Łączył
z nią wprawdzie pewne nadzieje Duke, ale i tym razem bracia
O'Halloranowie okazali się lepsi. Lanni wybrała Charlesa.
Mariah Douglas mogła rozmiękczyć każde męskie serce, co z
tego, kiedy było tajemnicą poliszynela, że wodzi spojrzeniem tylko za
Christianem. Poza tym związanie się z nią groziło burzą nad Alaską.
Tata Douglas mógłby zesłać tu cały hufiec bab feministek ze
znajomością rozlicznych kruczków prawnych.
Wreszcie ów krótki epizod z Bethany, nową nauczycielką.
Pociągała go tyleż jej uroda, co ciepła kobiecość. Niestety, Bethany
dostrzegła w nim tylko przyjaciela. Tymczasem coś mu szeptało do
ucha, że w miłość łatwiej jest przemienić nienawiść niż przyjaźń.
Na koniec spotkał Sally McDonald.
Miała niebieskie oczy i delikatny uśmiech. Gdy spojrzał na nią po
raz pierwszy, jego serce przestało bić. Czyż trzeba było lepszych
dowodów? Nie doświadczył przecież niczego podobnego w kontakcie
z żadną inną kobietą. Bethany na przykład zbijała go z tropu, podczas
gdy Sally go uwznioślała. Natknął się wreszcie na kobietę, która była
mu przeznaczona.
Z tą chwilą wybaczył O'Halloranom cały ich egoizm.
- Jeśli ciekawi cię moja opinia...
John spojrzał na Duke'a.
- Bynajmniej.
- Mimo wszystko zapoznam cię z nią.
- Wal. Ale krótko.
- Rozumiem, dlaczego chcesz ożenić się z Sally...
- Ale zarezerwowałeś ją dla siebie, czy tak?
- Nie obawiaj się, chłopie. - Duke wzniósł oczy ku niebu, czyli na
sekundę zawiesił wzrok na kopulastym stropie hangaru. - Wyrobiłem
sobie dystans do kobiet. Zbyt wiele z nich przypomina tę wściekłą
adwokatkę, która chciała zrobić z nas kaszkę manną.
John uśmiechnął się na wspomnienie kunsztu, z jakim Tracy
Santiago oćwiczyła Duke'a.
- Wykonywała tylko swoją pracę.
Duke poczerwieniał.
- Zdaje się, że masz ochotę bronić tej diablicy. Na szczęście
wyjechała. Baba z wozu, koniom lżej. Ta kobieta była tu tylko
okropną zawadą.
Johnowi udało się stłumić śmiech. Nie widział jeszcze Duke'a w
takim stanie. Gdyby Tracy weszła w tej chwili do hangaru, mógłby na
serio obawiać się o jej życie. Tak czy inaczej, Duke natknął się na
równego sobie przeciwnika. On, męski szowinista, skrzyżował ostrze
z zaciekłą feministką. Szkoda, że Tracy mieszkała tak daleko.
- Co zaś się tyczy Sally...
John uświadomił sobie, że Duke musi wyrzucić z siebie wszystko.
- Powiedz wreszcie, co masz do powiedzenia. Tylko nie
przeciągaj struny.
- Nie zrozum mnie źle. Lubię Sally. Kto by jej zresztą nie lubił?
To taka przylepka.
- Nic ująć, nic dodać.
- Szkopuł w tym, że jest jeszcze taka młoda.
- Pod tym względem nie różni się niczym od Bethany czy Lanni.
- Tak, tylko że Sally wymaga szczególnej opieki i troskliwości.
John nie mógł się z nim nie zgodzić. Sally urodziła się i
wychowała w niewielkim kanadyjskim miasteczku. Stosunki w jej
rodzinie oparte były na szacunku dzieci dla rodziców i bezwzględnym
autorytecie ojca. Ukończyła prywatne liceum i zaczęła studia na
uniwersytecie.
Kłopoty materialne w domu nie pozwoliły jej na dokończenie
nauki i uzyskanie dyplomu. Znalazła pracę w biurze rachunkowym w
Vancouver. Wtedy to właśnie wpadła jej do rąk gazeta z ogłoszeniem
O'Halloranów. Tą drogą znalazła się w Hard Luck, gdzie zatrudniono
ją w elektrowni.
- Wiesz przecież, dlaczego zdecydowała się na przyjazd tutaj.
John wiedział, chociaż dziwił się, skąd Duke o tym wie. W
Vancouver Sally poznała faceta. Zakochała się w nim do szaleństwa.
Po jakimś czasie dowiedziała się, że jest żonaty. I to z ust żony, która
złożyła jej wizytę. To ją zupełnie załamało. Uciekła na kraj świata, by
nie świecić oczami przed ludźmi, którzy wiedzieli o jej tragicznej
pomyłce. Pragnęła rozpocząć nowe życie, niejako od zera. Wybrała
małe miasteczko, gdyż w kameralnej społeczności czuła się najlepiej.
- Czy jesteś pewien, że już wyzwoliła się duchowo od tamtego
drania? - zapytał Duke.
- Tak - odparł John z pewną siebie miną.
W głębi duszy nie czuł się tak pewnie.
- A co z jej rodzicami? W tradycyjnych rodzinach starający się o
rękę córki powinien najpierw porozmawiać z ojcem.
- W takim razie powiedz mi, mądralo, jak mam to zrobić?
Przecież widzisz, co się dzieje.
Faktycznie, zima przeszła do natarcia i dmuchała przeraźliwym
mrozem. Napadało też mnóstwo śniegu. Loty zostały zawieszone.
- Czas na podsumowanie - powiedział Duke. - Po pierwsze, Sally
ma tylko dwadzieścia jeden lat i jest najmłodsza ze wszystkich
ochotniczek, które przybyły do Hard Luck. Po drugie, przyjechała tu
ze złamanym sercem oraz nadzieją, że czas zabliźni jej rany.
- Po trzecie - przejął pałeczkę John - pochodzi z rodziny, która
wymaga od starającego się o rękę córki przestrzegania pewnych form.
- Więc jeśli ją kochasz...
- Możesz powiedzieć to bez tego ,,jeśli".
Duke kiwnął głową.
- Rozegraj rzecz właściwie, a nie na łapu-capu. Nie przyśpieszaj
biegu wydarzeń, lecz się do niego dostosuj. I nie obawiaj się. Skoro
równie pewny jesteś jej uczuć, jak swoich, wszystko skończy się
happy endem.
John wzruszył ramionami. Duke to jednak był łebski chłop.
Zaczeka z oświadczynami. A kiedy zmieni się pogoda, poleci z Sally
do Kanady i uściśnie rękę jej ojcu. A przede wszystkim przekona się,
czy ona naprawdę go kocha. Bo też może on, John, jest w tej chwili
tylko balsamem na jej zbolałe serce?
- Tatku, chyba jestem chora.
Chrissie zbliżyła się do ojca, ledwie powłócząc nogami. Tuliła do
piersi pluszowego misia. Jeszcze przed wakacjami był on jedną z jej
ulubionych zabawek. Teraz szukała jego towarzystwa tylko w
wyjątkowych chwilach.
Matt odstawił rondel i dotknął dłonią jej czoła. Było gorące.
Zresztą błyszczące oczy córeczki i jej płonące policzki mówiły same
za siebie.
- Zaraz zmierzymy temperaturę.
- Wiesz przecież, że nie cierpię trzymania termometru w ustach.
- Z chorobą łączą się różne nieprzyjemności.
- A jednak nie będę ssała tego termometru.
Znał upór Chrissie. Był to upór, którego nie sposób było pokonać
łagodną perswazją. Pozostawało mu tylko dyplomatycznie się
wycofać. Dyplomacja w tym wypadku oznaczała chwilowe
zawieszenie żądań.
- Czy boli cię brzuszek, kochanie?
Był doświadczonym ojcem. Wiedział, że gorączka u dzieci często
bywa sygnałem sensacji żołądkowych.
- Trochę, ale też boli mnie gardło.
I dla potwierdzenia tego Chrissie ze straszliwie wykrzywioną
buzią przełknęła ślinę. A zatem musiała to być grypa.
- Miałem właśnie podawać obiad. Czy coś zjesz, zanim pójdziesz
do łóżka?
- Nie mam apetytu. Wolę się położyć.
A gdy już ją otulił, natarłszy uprzednio jej piersi, plecy i stopy
specjalną rozgrzewającą maścią, nie zapomniawszy też o aspirynie,
Chrissie poprosiła, żeby został. Pomyślał, że pewnie chce, jak co
wieczór, żeby poczytał jej książkę, i sięgnął po tom opowiadań Jacka
Londona, ona jednak pokręciła głową.
- Dziś nie mam ochoty na słuchanie. Czy śmierć zabiera również
małe dzieci, tatku?
Przeszył go taki strach, jakiego nigdy w życiu jeszcze nie
doświadczył.
- Dlaczego pytasz, piegusku?
- Bo umarła pani Fletcher i ksiądz powiedział, że wszyscy są
śmiertelni.
- Tak, ale dzieci nie umierają. Przed nimi jest całe życie. Muszą
najpierw je przeżyć, by spotkać się ze śmiercią.
- To dobrze. Bo chcę być na obiedzie u Susan w Święto
Dziękczynienia.
Mitch nie wiedział, czy ma śmiać się, czy płakać. Gdyby ta
rozmowa o śmierci przeciągnęła się jeszcze o kilka minut,
niewykluczone, że postradałby zmysły.
- Sawyer zaprosił nas dziś po południu. Zamierzałem powiedzieć
ci o tym przy obiedzie, ale widzę, że wyręczyła mnie już twoja
przyjaciółka.
- Przyjąłeś zaproszenie?
Kiwnął głową.
- Obym tylko do tej pory wyzdrowiała.
- Na pewno wyzdrowiejesz. Myślę, że już jutro będziesz czuła się
dużo lepiej. Na szczęście nie masz kataru i nie kaszlesz.
Chrissie popatrzyła w sufit.
- Tatku?
- Co, kochanie?
- Czy mógłbyś zadzwonić do panny Ross i poprosić ją, żeby
przyszła?
Wszystkiego mógł się spodziewać. Że Chrissie nagle zażąda, by
zrobił jej kompot z winogron lub przeprowadził wywiad z jej misiem.
Lub opowiedział jej najciekawszą ze swoich policyjnych akcji. Ale
nie spodziewał się, że zażąda sprowadzenia do jej łóżka Bethany
Ross. Bo jednak to było żądanie, choć wyrażone w formie przymilnej
prośby.
- Po co?
- Chciałabym z nią porozmawiać.
Czuł się kompletnie zbity z pantałyku. Ale też ucieszony. Już od
dawna nosił się z zamiarem skontaktowania się z Bethany i oto
Chrissie podsuwała mu wyśmienity pretekst. Tamto spotkanie u Bena
nie rozstrzygnęło absolutnie niczego.
Powiedział jej coś, co w najmniejszym stopniu nie było prawdą,
wręcz przeciwnie, zaprzeczało jej. Rezultat można było przewidzieć.
Odtąd, mijając się na ulicy lub spotykając na terenie szkoły, witali się,
owszem, grzecznie i z zachowaniem wszelkich form, ale nic ponadto.
Stali się dla siebie tylko i wyłącznie bliskimi sąsiadami.
Sytuacja ta z istoty swej była nieautentyczna i zakłamana. Nie
znosił kłamstwa. Tymczasem sąsiedzkie ple-ple o pogodzie, gdyż
bodaj do tego tylko ograniczały się ostatnio ich rozmowy,
zakłamywało tamten ich pocałunek. Och, wiele by dał, by uchwycić
cały jego sens, a nie tylko przeżywać wciąż od nowa doznaną
wówczas rozkosz.
- Tatku, zadzwonisz do panny Ross? - powtórzyła Chrissie
ponaglającym głosem.
- Ale najpierw przyrzeknij mi, że nie będziesz trzymała jej do
północy.
- To się wie - odparła, spoglądając z troską na ojca. - Przecież o
północy śpią nawet białe niedźwiedzie.
Zszedł na dół do aparatu. Bethany podniosła słuchawkę prawie
natychmiast.
- Słucham?
Na dźwięk jej głosu odczuł coś w rodzaju paniki. Nie bardzo
wiedział, co ma powiedzieć.
- Tu Mitch.
Cisza.
- Wybacz, że przeszkadzam...
- Akurat w niczym mi nie przeszkodziłeś. - Jej głos brzmiał
przyjaźnie.
- Zdaje się, że Chrissie złapała grypę. Czy skarżyła się w szkole
na złe samopoczucie?
- Nie. Nie zauważyłam też w jej zachowaniu żadnej zmiany. Jakie
ma objawy?
- Skarży się na ból brzucha i gardła. Trudno mi określić wysokość
jej gorączki, gdyż nie pozwoliła mi nawet na wyjęcie termometru z
szafki. Mam nadzieję, że jest to tylko chwilowa niedyspozycja.
- Czy mogę coś dla was zrobić?
Bez wątpienia zaliczał się do szczęściarzy. Bethany sama
otwierała się na prośbę, której jeszcze nie sformułował.
- Wiesz, dzieci w chorobie są bardzo kapryśne i zachciewa się im
gwiazdki z nieba. Słowem, Chrissie marzy o tym, żebyś do niej
przyszła.
- Będę za dziesięć minut.
- A może pójść po ciebie? Jest noc, napadało śniegu...
- Ani mi się waż. Powiedz lepiej, czy masz witaminę C.
- Zdaje się, że tak.
- Jeżeli zdaje ci się tylko, to przyniosę swoją.
Rozłączyli się, a po dziesięciu minutach rozległo się pukanie do
drzwi frontowych.
- Gdzie Chrissie? - zapytała Bethany, wchodząc razem z
podmuchem mroźnego powietrza.
Miała zaróżowione policzki, a na głowie czapę z lisów. Przez
sekundę widział ją na tle rozgwieżdżonego nieba.
- U siebie w łóżku.
Pomógł się jej rozebrać i wziął ze skruszoną miną buteleczkę z
pastylkami. Okazało się, że jednak nie uzupełnił zapasów witaminy C.
Bethany poszła na górę, on zaś wrócił do swoich gospodarskich
obowiązków w kuchni.
Kiedy po pewnym czasie wszedł do pokoju córeczki z
wiadomością, że obiad jest już praktycznie gotowy, zastał Chrissie w
transie słuchania, a Bethany w transie głośnego czytania jednego z
opowiadań Jacka Londona. A to małe diablątko, pomyślał. Jemu nie
pozwoliła czytać, tylko sztyletowała go tymi swoimi pytaniami,
Bethany natomiast pozwala na wszystko.
- A może zjesz przynajmniej zupę? - zapytał córeczkę, która
wcale mu jakoś nie wyglądała w tej chwili na dziecko złożone
chorobą.
Chrissie zmarszczyła czoło, jakby właśnie dostała do rozwiązania
niesłychanie skomplikowane zadanie matematyczne.
- Mogę zjeść jedną lub dwie łyżki, ale pod warunkiem, że razem z
nami usiądzie do stołu panna Ross.
Zanim Bethany zdążyła zaprotestować, Mitch powiedział:
- To się rozumie samo przez się. Panna Ross jest naszym gościem
i nie wypuścimy jej bez obiadu.
Bethany lekko się zarumieniła.
- Bardzo dziękuję za zaproszenie. Prawdę mówiąc, ostatnim moim
posiłkiem był lunch i dobrze już zgłodniałam.
- Huraaa! - wykrzyknęła Chrissie, klaszcząc w dłonie i
wyskakując z łóżka.
Nagle jednak przypomniała sobie, jak bardzo jest chora, i skuliła
się niczym babuleńka.
- Myślę, że chyba powinnam włożyć szlafrok i grube skarpetki.
- Oczywiście - potwierdził Mitch, siląc się na powagę.
Następnie całą trójką zeszli na dół i po krótkiej krzątaninie
zasiedli do obiadu. Obiad okazał się dla Mitcha zupełnie nowym
przeżyciem. Miał wrażenie, jak gdyby on i Bethany znaleźli wreszcie
dla siebie jakiś grunt pod nogami, z tym że było to raczej pole usiane
minami. Robił krok do przodu, potem zamierał w bezruchu,
przerażony, że powiedział coś, co mogło ją obrazić, znów mały
kroczek i tak dalej.
Dostrzegł u Bethany analogiczne zachowanie. Śmiała się,
wydawała się rozluźniona, lecz nagle jej piękne brązowe oczy szukały
jego oczu i uśmiech pierzchał z jej twarzy.
Po obiedzie i po uśpieniu Chrissie, która zasnęła jeszcze przed
końcem opowiadania Jacka Londona, Bethany weszła do kuchni,
gdzie Mitch zmywał naczynia, i powiedziała, że chyba na nią już pora.
Wytarł ścierką ręce.
- Zostań - poprosił. - Chociaż na kilka minut.
Namyślała się przez dłuższą chwilę, która wydała się Miechowi
całą wiecznością.
- Dobrze. W takim razie poczęstuj mnie jeszcze kawą.
- Już się robi.
Kawa została podana, lecz szybko o niej zapomnieli. Zanurzyli się
bez reszty w rozmowie. Aż dziw, ile mieli sobie do powiedzenia.
Rozmawiali o książkach, filmach, polityce i religii. Wychowywaniu
dzieci i służbie w policji. Wymieniali opinie, opowiadali historyjki,
dzielili się wrażeniami i obserwacjami.
Mitch wpadł w jakieś radosne uniesienie. Nie obawiał się już min
pod swoimi nogami. Szedł po kwitnącej, pachnącej łące, a obok niego
kroczyła ta kobieta. W pewnym momencie pochylił się i pocałował ją
w usta.
- Oboje wiemy - powiedział - że Chrissie użyła nas dzisiaj w
swojej grze.
Spojrzała nań pytająco.
- Jest tak samo chora jak ty czy ja.
Wciąż wydawała się czegoś nie rozumieć.
- A więc dostosujmy się do jej oczekiwań. Zachowajmy się tak,
jakby ona sobie tego życzyła.
Brązowe oczy Bethany ściemniały od przypływu namiętności.
Zarzuciła Mitchowi ręce na szyję.
- Serdeczne dzięki za wszystko, Ben. Odwaliłeś kawał dobrej
roboty.
Grubas zarumienił się jak licealistka. Po wielu prośbach i
podchodach zdecydował się wreszcie wystąpić przed klasą i wywiązał
się z tego na medal.
- Doprawdy? Udało się?
- Dzieci były po prostu zachwycone. Twoje wspomnienia ze
służby w marynarce i z wojny w Wietnamie odebrały niczym
przygodowy film. Na długo stałeś się ich bohaterem.
- I jakie mądre zadawały pytania.
Bethany pominęła milczeniem, że każde z tych pytań solidnie z
nimi przećwiczyła. Zresztą nie była z siebie zbyt dumna. Użyła
podstępu, by jak najwięcej dowiedzieć się o życiu Bena z jego
własnych ust. Włączyła go w cykl prelekcji, co było idealnym
kamuflażem, wykluczającym jakiekolwiek podejrzenia.
Tydzień temu jako prelegentka wystąpiła Dotty, zaś w tygodniu
po Święcie Dziękczynienia przyrzekł swoją wizytę Sawyer
O'Halloran. Teraz więc wiedziała o Benie dostatecznie dużo, by słowo
„ojciec" w odniesieniu do niego straciło swój abstrakcyjny sens.
Ben tymczasem nie spieszył się z opuszczeniem klasy. Usiadł na
jednej z ławek i skrzyżował ręce.
- Ostatnio coś rzadziej wpadasz do mojej jaskini - zauważył. -
Miło było widzieć cię kiedyś codziennie.
- Mam coraz mniej wolnego czasu. - Bo coraz więcej czasu
poświęcam Mitchowi i Chrissie, dodała w myślach.
- Brakuje mi pogawędek z tobą - mruknął Ben.
- A mnie z tobą.
W rozmowach tych starała się omijać strefy zakazane, czyli
sprawy osobiste. Obawiała się bowiem, że może zagalopować się i
zdradzić mu swoją tajemnicę. A równocześnie pokusa powiedzenia
mu prawdy stawała się coraz bardziej przemożna. Planując przyjazd
tutaj, nie uwzględniła w rachunku, że tak polubi swojego rodzonego
ojca.
- Zdaje się, że widziałem cię niedawno z Mitchem Harrisem -
zaczął Ben z zupełnie innej beczki. - Wiecznie poważne oblicze
Mitcha wydało mi się tym razem jakby trochę pogodniejsze.
Bethany milczała. Przeżywała poważną rozterkę.
- Nie chciałbym wtykać nosa w cudze sprawy. Ale mam klientów,
którzy nadal interesują się tobą. Dobrze byłoby, gdybym wiedział, jak
mam ich wytresować.
- Kogo na przykład?
- Na przykład Billa Landgrina.
Mogła się spodziewać, że padnie to nazwisko. Od tamtego
spotkania, zarazem pierwszego i ostatniego, Bill dzwonił do niej kilka
razy. Rozmowy z nim zostawiały u niej jakiś nieprzyjemny osad. I nie
dlatego, żeby Bill mówił coś niestosownego, ale ponieważ
nieświadomie dała mu pewne nadzieje, a zarazem nie miała odwagi i
serca uciąć tej znajomości zdecydowanym „nie".
- Nie wiem, co ci powiedzieć o sobie i Mitchu.
Twarz Bena złagodniała w wyrazie sympatii.
- Serca nie sposób ukryć.
Odważyła się spojrzeć mu w oczy. Podjęła już decyzję.
- Obawiam się, że zakochałam się w Mitchu.
- Obawiasz się?
Spuściła wzrok.
- Nie sądzę, żeby Mitch odwzajemniał moje uczucia do niego.
- Jesteś tego pewna?
- Niekiedy odnoszę wrażenie, że Mitch, spotykając się ze mną,
buduje zarazem jakiś mur, który ma nas od siebie oddzielać. Wyraźnie
zabrania sobie bliższego ze mną kontaktu. Wyczuwam u niego wolę
ukrycia czegoś. Nigdy jeszcze nie wspomniał w rozmowie ze mną o
matce Chrissie. Jak gdyby ten epizod swojego życia wolał trzymać
schowany w sejfie.
Ben już od pewnego czasu drapał się po policzku.
- Wszyscy mamy jakieś sekrety, nie uważasz?
Bethany skinęła głową. Nie mogła nie przyznać mu racji. Sama
przecież była najlepszym potwierdzeniem tej w gruncie rzeczy
banalnej prawdy.
- Mitch ma za sobą bolesne przeżycie - ciągnął Ben. - Stracił
żonę, matkę swojego dziecka. Przyjechał tu głęboko zraniony. Lizał
rany przez szereg lat. Nie obnosił się ze swoim bólem. Zawsze był
wobec innych uprzejmy i uczynny, ale uśmiech na jego twarzy
zobaczyłem dopiero w tych dniach. Nie sposób inaczej tego
tłumaczyć, jak tylko twoją przy nim obecnością. Chyba też z tym
murem, o którym wspomniałaś, nie jest zupełnie tak, jak sądzisz.
Inaczej nie powiedziałby tych kilku słów do słuchu Billowi
Landgrinowi.
- Mitch rozmawiał z Billem?
- Nie obawiaj się, nie powiedział niczego, co Bill mógłby uznać
za dostateczny powód do sięgnięcia po strzelbę. Po prostu uświadomił
mu pewne rzeczy. Nie zrobiłby tego, gdybyś była dla niego jedynie
nauczycielką Chrissie. Daj mu czas, Bethany. Znacie się dopiero od
trzech miesięcy. Nie od razu miasto Rzym zbudowano.
Bethany westchnęła.
- Dzięki za radę, Ben.
- Starszy zawsze może poradzić młodszemu.
Ale nie każdy starszy poradzi jak ojciec, pomyślała. Następnie
pochyliła się i pocałowała Bena w policzek.
Zaczerwienił się jak piwonia.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Cześć, Beth.
- Cześć, Mitch.
Bethany zarumieniła się. Mitch nie pojawił się przypadkowo.
Przyszedł z zapowiedzianą wizytą, lecz wyjątkowo przyszedł sam. I
ów brak Chrissie, brak świadka, nagle otworzył tamy intymności.
Znaleźli się jakby w strudze gorącego powietrza. Podziałało to
krępująco również na Mitcha, który po przywitaniu się natychmiast
umknął ze spojrzeniem.
Zapadło kłopotliwe milczenie. Wydawało się, jak gdyby dopiero
co się poznali. A przecież obiad u Sawyera i Abbey, wydany z okazji
Święta Dziękczynienia, stanowił krok milowy na drodze ich
znajomości. Nie tylko że posadzono ich przy stole obok siebie, lecz
nadto nie szczędzono im subtelnych, choć jednoznacznych aluzji, że
całe Hard Luck uważa ich za parę. Oni zaś bynajmniej nie
protestowali, przeciwnie, całym swoim zachowaniem potwierdzali to
ogólne przekonanie, że są w sobie zakochani.
Jeżeli jednak faktycznie łączyła ich miłość, to rodziła się ona przy
świadkach. Zawsze bowiem podczas ich spotkań ze sobą była w
pobliżu jakaś osoba lub też osoby. Chrissie. Sawyer i Abbey.
Christian i Ben. Margaret Simpson. Dopiero teraz znaleźli się
naprawdę sami.
- Obiad gotowy. Zapraszam do stołu, Mitch.
Przeszli do jadalni.
- Widzę, że masz już choinkę - zauważył, patrząc na stojące w
kącie półtorametrowej wysokości sztuczne drzewko. Rzecz jasna,
marzyła o prawdziwym świerku, z jego zapachem igliwia i żywicy.
Koszt jednak sprowadzenia takiej choinki do Hard Luck okazał się tak
astronomiczny, iż poszła za przykładem innych - zamówiła z katalogu
plastikowy substytut.
- Mam nadzieję, że pomożesz mi ją ubrać.
- Jestem specem od wieszania bombek i zaczepiania gwiazdy.
- Zgaduję, że jedną z twoich zalet jest skromność.
Roześmieli się i atmosfera stała się bardziej swobodna i naturalna.
Zasiedli do obiadu. Bethany zrezygnowała z oryginalności na rzecz
tradycyjnych dań. Postawiła przede wszystkim na jakość. Przykładem
tego mógłby być chociażby sos, w którym podała wołowinę. Zapach
grzybów, czosnku, selera i bazylii stanowił tylko drobną cząstkę
bogatego, wyrafinowanego bukietu.
Jednak ku jej wielkiemu rozczarowaniu, Mitch bynajmniej nie
rzucił się najedzenie. Zachowywał się bardziej jak degustator niż
biesiadnik. Sprawiło jej to autentyczną przykrość. Postanowiła jednak,
że powstrzyma się od komentarzy.
Przeskakiwali z tematu na temat. W zasadzie rozmowa nie kleiła
się. Często zapadała cisza, którą starali się przerywać wzajemnymi
uprzejmościami. On cytował jej opinie rodziców, którzy nie mogli się
nachwalić, jaką to ich dzieci mają cudowną nauczycielkę. Ona
powtarzała mu, co mieszkańcy Hard Luck mówią o swoim szeryfie,
jak go szanują i lubią. W sumie rozmowa, której równie dobrze
mogłoby nie być.
I znów nastał moment milczenia.
- Co się z nami dzieje? - spytała Bethany.
- Co masz na myśli?
Napiła się wody ze szklanki.
- Jesteśmy tak piekielnie uprzejmi wobec siebie.
- Tak, sama kultura - przyznał Mitch.
- Trudno nam normalnie ze sobą rozmawiać...
- Też to zauważyłem.
Skoro zauważył, pomyślała Bethany, to dlaczego nic nie robi, by
zapanowała przy stole bardziej naturalna atmosfera?
Mitch wytarł usta serwetką.
- Chyba już więcej nie wpakuję w siebie.
Spojrzała na jego talerz. Zaledwie tknął swoją porcję.
- Co się stało, Mitch? Czy zrobiłam coś nie tak?
- Ależ skądże znowu. Tyle że... - Przerwał, zagryzając wargi.
- Dokończ, Mitch. Błagam.
- Posłuchaj, Bethany, chyba lepiej będzie, jeśli sobie pójdę.
I nie czekając na reakcję z jej strony, wstał, wyszedł do holu i
zaczął się ubierać.
A zatem wszystko działało tutaj według bezwzględnych zasad
przemienności. Jeśli któregoś dnia odniosła wrażenie, że zbliżyli się
ku sobie, to już następnego dnia musiał nastąpić regres. Dzisiaj Mitch
mógł patrzeć na nią jak w obraz, jutro będzie uciekał ze spojrzeniem.
Czuła, że takiej huśtawki nie zniesie na dłuższą metę.
- Co ci tak spieszno, Mitch? - spytała, opierając się ramieniem o
framugę drzwi.
Trzymał już dłoń na klamce. Odwrócił się.
- Nie mogę przebywać z tobą sam na sam. Wówczas myślę
wyłącznie o tym, by wziąć cię w ramiona.
Spojrzała nań z niedowierzaniem.
- Przecież już nieraz całowaliśmy się.
- Tak, ale zawsze w pobliżu była Chrissie.
- I co z tego?
- Bethany, nie udawaj, że nie rozumiesz. Jesteś kobietą zdolną
wzbudzić pożądanie u każdego normalnego mężczyzny. Myślisz, ż ja
tu jestem jakimś wyjątkiem? Naprawdę nie zdajesz sobie sprawy, jak
bardzo pragnę kochać się z tobą?
- Czy to pragnienie bardzo cię przeraża? - spytała prawie szeptem.
- Bardzo - potwierdził ściszonym głosem. - Gdyż nie wolno mi
przekroczyć pewnych granic.
- Do aktu seksualnego potrzeba dwóch osób, dziwne więc, że
mnie nie pytasz tu o zdanie. Gdybyś jednak to zrobił, usłyszałbyś w
odpowiedzi, że przed twoim przyjściem bynajmniej nie rozesłałam
łóżka w mojej sypialni. Po prostu w ogóle o tym dotąd nie myślałam.
Uważam, że na takie zbliżenie jest jeszcze chyba za wcześnie.
Oderwał się od drzwi frontowych i podszedł do niej szybkim
krokiem. Wiedziała, co za chwilę nastąpi, i podała mu usta. Całowali
się aż do utraty tchu.
- Ty kusicielko - wyszeptał.
- Mitch, od pożądania nie uciekniemy, a śmieszne byłoby udawać,
że nie ma czegoś takiego.
Roześmiał się z nutką melancholii.
- Jak ty potrafisz zgrabnie wszystko ująć. Nie dziwię się, że jesteś
nauczycielką. Tylko co ma zrobić facet, który widzi w wyobraźni
twoje, cudowne ciało i pragnąłby go dotknąć?
Ona również się roześmiała.
- Mam pewien pomysł. Otóż proponowałabym, żeby ten facet
przypomniał sobie teraz, że obiecał mi pomóc przy ubieraniu choinki.
- Owszem, obiecałem.
- Więc zrzuć ten płaszcz i do dzieła...
Mitch posłusznie zdjął płaszcz i, zaiste, wziął się do dzieła.
- Co ty robisz, Mitch?
- Wziąłem cię na ręce.
- Ale przecież mieliśmy ubierać...
- Wszystko w swoim czasie.
Christian jeszcze na początku listopada mógłby iść o zakład, że
przed upływem tego miesiąca Mariah powie wszystkim „do widzenia"
i wróci pod opiekuńcze skrzydła swojego tatuńcia. Kulił się na samą
myśl o tym, że można mieszkać w tak prymitywnych warunkach
podczas arktycznej zimy. Nie wytrzymałby tego nawet doświadczony
traper, a co dopiero wychowana w puchach młoda kobieta.
Mariah udowodniła mu, że gdyby faktycznie doszło do takiego
zakładu, przegrałby go z kretesem. Codziennie wieczorem wracała do
swojej chatki i codziennie rano pojawiała się w biurze. A to uparta
bestia, pomyślał, rzucając na nią okiem. Siedziała pochylona nad
klawiaturą komputera, a jej palce śmigały niczym u dyplomowanej
sekretarki.
- Dzień dobry - pozdrowił ją bez szczególnego entuzjazmu.
- Dzień dobry - odpowiedziała z uśmiechem, który wydał mu się
zbyt przymilny. - Kawa gotowa.
Spojrzał na dzbanek. Nie miał najmniejszej ochoty na tę cholerną
kawę!
- Mariah...
Popatrzyła nań z przestrachem w oczach.
- Czy znowu zrobiłam coś nie tak?
- Nie, nie... Czy ja tu jestem inspektorem izby kontroli, żebym ci
tylko coś wytykał?
Na jej twarzy odmalowała się bezbrzeżna ulga.
- Pomyślałam tak, bo tylko wówczas odzywasz się do mnie, gdy
chcesz mi wytknąć jakiś błąd.
Diabeł nadał z tymi kobietami!
- Powiedzmy, że tym razem zachowałem się wyjątkowo. -
Przysiadł na blacie swojego biurka. - Wciąż myślę o tych nocach,
które spędzasz w domku myśliwskim.
Zesztywniała.
- Zdaje się, że już rozmawialiśmy o tym sto razy.
- Nie chcę, żebyś tam mieszkała.
- W takim razie już przy pierwszej ze mną rozmowie nie
powinieneś był mi mydlić oczu, mnie oraz innym kobietom
nieświadomym rzeczy, tą tak zwaną wiejską rezydencją.
- Wolałbym, żebyś przeniosła się do domu Catherine Fletcher -
powiedział, puszczając mimo uszu jej uszczypliwą uwagę. - Sally i
Angie przyjmą cię z otwartymi ramionami.
- Dobrze mi tam, gdzie jestem.
Miał ochotę chwycić się za głowę. Czy ta wariatka planowała
jakieś
wyrafinowane
samobójstwo?
Jak
można
żyć
w
trzydziestostopniowym mrozie bez gazu, elektryczności i bieżącej
wody?
- Więc proszę cię - powiedział przez zaciśnięte zęby, kładąc
jednak mocny akcent na słowie „proszę" - żebyś zamieszkała z Sally i
Angie. Przynajmniej do wiosny.
- Po co?
Oczywiście! Normalna rozmowa z nią była niemożliwa. Ta
dziwaczka w ogóle nie umiała po ludzku rozmawiać. Okazał się
idiotą, zamartwiając się o nią całymi nocami. Ale skoro już miał
zatoczyć ten kamień na górę, nie mógł się teraz wycofywać.
- Proszę cię o przeniesienie się nie dlatego, że przerażają mnie
warunki, w jakich mieszkasz, ale ponieważ potrzebna mi jest twoja
pomoc. Chodzi o to, żebyś wsparła Sally i Angie w ich uprzedniej
decyzji pozostania z nami. Doszły mnie bowiem plotki, że
przynajmniej jedna z nich chce stąd uciekać.
- Która?
- Nie wiem dokładnie, a nie chciałbym skrzywdzić nikogo. Więc
jak? Pomożesz mi? Zależy mi na osobie, której tamte mogłyby zaufać.
Mariah popatrzyła na szefa podejrzliwym wzrokiem.
- A czy do tego naprawdę potrzebna jest aż przeprowadzka?
Przecież i tak mogę z nimi porozmawiać.
- Jak często? Najwyżej raz w tygodniu. A tu konieczne jest stałe
oddziaływanie.
Zagryzła wargi.
- Chyba masz rację.
- Czy wobec tego przeprowadzisz się?
Najwidoczniej jeszcze się wahała.
- Lecz nie utracę przez to prawa do ziemi i domku myśliwskiego?
Zgodnie z umową, mam stać się właścicielką po upływie roku.
- Chałupę, ziemię, bierz to sobie natychmiast! - wybuchnął. -
Jeszcze dzisiaj możemy spisać akt własności.
- Nie denerwuj się, Christianie, ale nie byłoby to fair. Obie strony
muszą przestrzegać warunków umowy.
Spojrzał na nią wzrokiem notorycznego mordercy.
- Więc jakich chcesz zapewnień? Mam tu uklęknąć i przysięgnąć
przed Bogiem, że ziemia i chałupa tak czy inaczej trafią w twoje ręce?
Nastała chwila ciszy.
- W porządku, pomogę ci - oświadczyła w końcu Mariah. - Ale
pod jednym warunkiem. Chciałabym najpierw z nimi porozmawiać,
aby przekonać się, że nie będę intruzem.
- Na miłość boską, kobieto! Przecież to my, O'Halloranowie,
płacimy za wynajęcie tego domu i my dyktujemy warunki lokatorom.
- Wiem o tym - odparła lodowatym głosem.
- I nawet gdybym chciał zakwaterować tam cały oddział Legii
Cudzoziemskiej, zrobiłbym to!
- Bardzo wątpię. Przede wszystkim nie pozwoliłby ci na to
Sawyer.
Skoczył na równe nogi, zachwiał się, a potem wybiegł z biura.
Czy ta Mariah Douglas przyjechała tu, by pokarać go za jakieś
grzechy?!
Restauracja Bena zmieniła swój wygląd. Okna zostały przybrane
migotliwymi lampkami, zaś na jednej ze ścian pojawiły się kartki.
Mnóstwo świątecznych kartek z życzeniami i podziękowaniami od
dzieci, które tak wzruszył i rozentuzjazmował Ben opowieściami o
swoich przygodach na morzu i lądzie.
- Ależ tu ładnie - zauważyła Bethany, siadając przy barze.
- Święta za pasem, pani nauczycielko. Nie będę krył, że kocham
Boże Narodzenie.
- Właśnie przyszłam zaprosić cię na świąteczny obiad.
Ben zatrzepotał powiekami. Przejechał dłonią po czole. Był
najwyraźniej głęboko wzruszony.
- Myślałem, że spędzisz święta z Mitchem i Chrissie.
- Ich również zaprosiłam. Nie jestem, co prawda, tak dobrą
kucharką, jak ty, ale możesz liczyć na indyka i inne specjały. - Widząc
jego wahanie, dorzuciła: - Oczywiście, jeśli uznasz, że nie wypada się
zjawiać z pustymi rękami, możesz przynieść tę swoją szarlotkę, o
której już krążą legendy.
Ben jął zawzięcie wycierać szklanki i kufle. Co ciekawsze, brał do
ręki te już wytarte.
- Nie wiem, co powiedzieć.
- Po prostu powiedz „tak". Obiad o trzeciej.
- O tej porze w świątek i w piątek stoję za tym barem.
- Więc wyjątkowo zamkniesz lokal. Wszyscy zobaczą, że nie
jesteś niewolnikiem własnego biznesu.
- Ludziska spędzają święta w gronie rodzinnym - powiedział,
jakby głośno myślał. - Ja jakoś nie zadbałem o rodzinę. To się czasami
mści.
- Ja będę twoją rodziną, Ben. - Jej serce biło jak oszalałe. - A ty
będziesz moją. Przynajmniej na ten jeden dzień.
- A czy nie będę zawadzał wam?
Bethany delikatnie poklepała go po dłoni.
- Nie bądź marudą, Ben. Mieć ciebie przy stole, to jak gościć
króla.
- Dobrze, że ty i Mitch spotykacie się. Chłop zupełnie odmienił
się w ostatnim okresie. Już nie obnosi po Hard Luck tej swojej
tragicznej powagi. Śmiejąc się, stał się bardziej ludzki. Co się zaś
tyczy Chrissie...
- Ben! - wykrzyknęła ze śmiechem. - Przyszłam zaprosić cię na
obiad, a nie komentować sprawy i wydarzenia od Adama i Ewy. Jaka
jest twoja odpowiedź?
Zacisnął dłonie. Przypominały bochny chleba.
- Nikt jeszcze dotąd nie zaprosił mnie na Boże Narodzenie.
- Cudownie, że udało mi się być pierwszą - powiedziała lekkim
tonem mimo ściśniętego serca.
- O której mam przyjść?
- Obiad będzie o trzeciej. Ale będzie mi miło, jeśli przyjdziesz
trochę wcześniej.
- Dobrze. Zapukam do ciebie z szarlotką.
Dopiero na dworze pozwoliła sobie na łzy. Ale tu też nie mogła
płakać. Był zbyt silny mróz i wiał okrutny wiatr.
Boże Narodzenie było najradośniejszym dniem w roku. I takim
byłoby z pewnością dla niego, gdyby miał przy sobie Karen. Rozejrzał
się po wnętrzu świątyni w Anchorage. Im usilniej odpychał od siebie
myśli o swojej eks-małżonce, tym trudniej było mu się skupić na
śpiewniku, który trzymał w dłoniach.
W ostatnich latach rzadko bywał w kościele. Oddalił się od Boga,
zaprzątnięty życiem doczesnym. Ale gdy już włączał się w tłum
wiernych i razem z nimi zaczynał wysławiać Wszechmogącego, czuł
się jak zabłąkany wędrowiec, który wyszedł z ciemnego lasu na prosty
gościniec.
Był sam. Po prawej jego ręce stali rodzice, po lewej zaś Lanni z
Charlesem. Ci dwoje do tego stopnia promieniowali miłością, że aż
nie sposób było stać przy nich. Jakkolwiek praca w miejscowej
gazecie sprawiała jego siostrze duże zadowolenie, Lanni nienawidziła
rozstań z narzeczonym. Kwietniowy termin ślubu zbliżał się w nader
żółwim tempie.
Organista zaintonował, a inni podchwycili słowa pieśni. Ale Matt
tym razem nie otworzył ust. Czuł się przytłoczony. Przytłoczony
myślą, co teraz robi Karen i z kim spędza święta. Wiedział tylko
jedno. Na pewno jej Boże Narodzenie nie skrzyło się od śniegu i
mrozu.
Czy Karen w tej chwili myślała o nim? Bardzo w to wątpił.
Opuściła Alaskę z tak wściekłym impetem, że nawet, przypuszczał,
nie spojrzała za siebie. Nie odezwała się też do niego ani jednym
słowem, sporadycznie kontaktując się jedynie z Lanni. Czy
uwzględniała w rachunku, że siostra powtórzy mu te rozmowy?
Kiedy długa kolęda się skończyła, nadszedł czas na
bożonarodzeniowe przedstawienie. Dzieci, które brały udział w
szopce, nie przekraczały dwunastu, trzynastu lat. Tym razem, zamiast
lalki, rolę Jezuska odgrywało prawdziwe dzieciątko. Zachowywało się
cicho i potulnie. Ale realizm trzeba było w końcu opłacić pewnym
zgrzytem. Niemowlę zapłakało, a młodzi aktorzy zaczęli w najlepsze
chichotać.
Dziecko. Dzieci.
Rozejrzał się wokół siebie. Wiele małżeństw przyszło do kościoła
ze swoimi pociechami. Karen zawsze chciała zostać matką. Co jakiś
czas wracali do tego problemu i spierali się w gorącej dyskusji.
Konsekwentnie odsuwał w nieokreśloną przyszłość moment podjęcia
decyzji. Wciąż nie czuł się przygotowany do ojcostwa. Przynajmniej
nie teraz, kiedy jego zawodowa kariera wciąż pozostawała w
zawieszeniu. W pewnym sensie miał rację. Rozwód w przypadku
posiadania dziecka niewiele się różni od zbrodni.
Dzisiaj jego szanse na założenie rodziny praktycznie równały się
zeru. Świadomość tego łączyła się z dodatkowym bólem. Przegrał grę
zwaną życiem. Już nigdy nie zawinie do portu. Żadne dziecko nie
zarzuci mu rączek na szyję i nie powie „tatusiu".
Msza wreszcie skończyła się i wierni zaczęli wysypywać się z
kościoła. Na dworze padał śnieg i było bezwietrznie. Wróciwszy do
domu, zgromadzili się w salonie przy choince. Nastał ekscytujący
moment rozpakowywania prezentów. Wszyscy ciekawi byli, co ukaże
się ich oczom po odwinięciu wzorzystego szeleszczącego papieru,
tylko Matt robił to z obojętną miną. Myślami był gdzie indziej.
- Co powiesz na grzany jabłecznik? - zapytała Lanni, podchodząc
do brata.
- Chętnie się napiję - odparł, siląc się na uśmiech.
Nie zamierzał zarażać najbliższych swoim przygnębieniem. Po
chwili trzymał już kubek z parującym winem, a Lanni usiadła obok
niego. Kate krzątała się w kuchni, a Charles rozmawiał ze swoim
przyszłym teściem w drugim kącie pokoju.
- Mam coś dla ciebie - powiedziała Lanni, sięgając do torebki.
Wyjęła z niej białą kopertę i wręczyła ją bratu. Rozpoznał pismo
Karen.
- Skąd to masz?
- Ja i rodzice dostaliśmy od Karen paczkę z prezentami. Był w
niej również ten list.
- Rozumiem. - Zacisnął dłoń na kopercie.
- Chcę jeszcze o czymś cię powiadomić...
- Tak? - Myślał tylko o tym, jak by tu najszybciej uciec do
drugiego pokoju i przeczytać list.
- Czy miałbyś coś przeciwko temu, gdybym poprosiła Karen na
starszą druhnę?
Spojrzał na siostrę. Lanni wydawała się nieco zmieszana.
- Widzę, że nie należysz do przesądnych kobiet. Rzadko która
panna młoda miałaby odwagę zaprosić rozwódkę do pełnienia tej roli.
- Jest moją serdeczną przyjaciółką, lecz zaproszę ją tylko w
przypadku twojej zgody. Nie chcę, żeby moje wesele okazało się dla
ciebie drogą przez mękę.
- Rób, jak uważasz. - Poderwał się z kanapy i wybiegł do
sąsiedniego pokoju.
Rozerwał kopertę. Ukazała się karta świąteczna, do której
dołączony był krótki liścik.
Wesołych świąt Bożego Narodzenia, Matt.
Pakując prezenty dla Lanni i rodziców, pomyślałam, że nie
wypada pominąć całkiem Ciebie. Z drugiej jednak strony kupienie
prezentu dla eks-małżonka to zadanie ponad ludzkie siły, przynajmniej
dla mnie. Mam nadzieją, że ten liścik zastanie Cię w zdrowiu i w
dobrym humorze.
Z poważaniem
Karen.
Z poważaniem! Spoglądał na ten grzecznościowy zwrot i nie
dowierzał własnym oczom. Bodaj teraz dopiero w pełni uświadomił
sobie śmierć swojego małżeństwa.
A jednak i tak Karen zrobiła dla niego więcej, niż on dla niej
zrobił. Zadała sobie trud skreślenia tych kilku słów. On nawet nie
kiwnął palcem, by dać jej coś z siebie w tę noc betlejemską.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Mitch w dzień Bożego Narodzenia obudził się wyjątkowo
wcześnie. Chrissie smacznie spała, więc zachowywał się cicho jak
kot. Przeszedł na palcach do salonu, gdzie stała pięknie ubrana
choinka. Rozłożył pod drzewkiem prezenty. Podejrzewał, że wiara
córeczki w realność Świętego Mikołaja jest już trochę zachwiana,
niemniej oboje przed sobą udawali, że nic się nie zmieniło w świecie
cudownych i radosnych niespodzianek.
Największy rozmiarami prezent był od Bethany. Była to
luksusowa willa, w której miała zamieszkać Barbie Chrissie. Dwie
łazienki, pokoje, taras, basen i korty. Słowem, prawdziwy uśmiech
losu, który spotkał „bezdomną" dotąd lalkę. Czy jego Chrissie, kiedy
dorośnie, też zamieszka w czymś takim? - pomyślał melancholijnie
Mitch.
W zasadzie jednak daleko mu było do melancholii. Myśl o
Bethany wywoływała u niego całkiem inne stany duchowe. Przede
wszystkim musiał jasno to sobie powiedzieć, że mimo walki, jaką
stoczył z rodzącymi się w nim uczuciami, mimo wysokich tam, jakie
im stawiał, i mimo wszelkich innych narzucanych sobie zakazów i
wyrzeczeń, zakochał się w Bethany Ross.
Stwierdzenie tego faktu wymagało podjęcia określonej decyzji.
Przecież nie mógł zachować się jak tchórz i spuścić się na czas oraz
bieg
wydarzeń.
Stanął
przed
koniecznością
świadomego
ukształtowania własnej przyszłości. Zarabiał dość, by móc utrzymać
rodzinę. Ale jego bieżące dochody, jak również oszczędności, nie
gwarantowały bynajmniej żadnych luksusów, a jedynie życie na
skromnym, choć przyzwoitym poziomie. Równocześnie znał Bethany
już na tyle dobrze, by nie podejrzewać jej o jakieś wygórowane
ambicje w tym względzie. Poza tym miał do zaoferowania jej tylko
swoją osobę. A kimże on był? Poranionym facetem z siedmioletnim
dzieckiem.
I właśnie to dziecko, ta dziewczynka, ten piegowaty skrzat
odegrał ogromną rolę w ukształtowaniu obecnego stanu rzeczy. To
Chrissie pierwsza zakochała się w Bethany i zobaczyła w niej swoją
matkę. To Chrissie używała wszelkich możliwych podstępów,
włącznie z symulowaniem choroby, by tylko przebywać z nią jak
najczęściej i jak najdłużej. To Chrissie wreszcie wykazywała ogromną
determinację w dążeniu do zaznajomienia i zbliżenia ze sobą tatusia i
pani nauczycielki.
I w jakimś sensie odniosła pełny sukces. On, Mitch, był już o krok
od wyznania Bethany swojej miłości. Ale miłość to zarazem pełne
otwarcie się na ukochaną osobę. Miłość wymaga szczerości i zaufania.
Będzie więc musiał powiedzieć Bethany wszystko o swoim
poprzednim małżeństwie.
Jak zareaguje na jego opowieść? Niewykluczone, że po prostu
odwróci się i zniknie na zawsze z jego życia. Ryzyko zatem było
ogromne, ale nie miał wyjścia. Prędzej czy później musiał zapoznać ją
z prawdą o sobie i Lori. Wiedział tylko, że nie uczyni tego dzisiaj, w
Boże Narodzenie. Grzechem byłoby kalanie tego dnia opowiadaniem
tak ponurych historii.
- Tatku?
Chrissie stała w drzwiach salonu w swojej nowiutkiej zielonej
piżamce i prześlicznie ziewała.
- Wesołych Świąt, kochanie - powiedział, wyciągając ku niej
ramiona. - Wygląda na to, że Mikołaj zahaczył w swojej podróży o
nasze zasypane śniegiem Hard Luck.
- Nie mogę uwierzyć, że zdołałem aż tyle w siebie wpakować -
powiedział Ben, ciężko wzdychając i kładąc dłonie na swoim
imponującym brzuchu. - Jeśli dojdzie do innych, Bethany, jak dobrą
jesteś kucharką, będę musiał zwinąć swój interes.
Bethany uśmiechnęła się, mile połaskotana jego komplementem.
- Nie obawiaj się, Ben. Długo jeszcze nie doczekasz się
konkurencji. Zresztą i tak twoja szarlotka okazała się najlepsza.
Musisz dać mi przepis.
- Zrobione. Artyści, w tym również artyści kuchni, nie powinni
robić tajemnicy ze swoich warsztatów. Czy zawsze byłaś tak dobra w
pichceniu?
Zrobiła skromną minkę.
- Talenty mam wrodzone, ale rozwinęłam je dzięki pracy i
uporowi. Kiedy inne dziewczynki bawiły się lalkami lub
eksperymentowały ze szminką i pudrem, ja wręcz nie opuszczałam
kuchni, ucząc się fachowo rozbijać jajka i odmierzać mąkę. - Puściła
perskie oko w kierunku Chrissie.
- No i doszłaś do prawdziwej perfekcji.
- Ależ ty potrafisz zrobić kobiecie przyjemność, Ben.
- Tak, Ben jest znany ze swoich komplementów - zauważył
Mitch. - Gdyby nie był takim zatwardziałym kawalerem, wszystkie
nasze panny walczyłyby o jego względy.
Grubas zarechotał.
- Uważaj, Mitch, co mówisz. Wszystkie, a więc również Bethany.
Bethany spoważniała. Sekret, który nosiła w duszy, zaczynał już
jej ciążyć. Z chęcią wyznałaby Benowi całą prawdę.
- Tęsknisz za swoją rodziną, prawda? - zapytał Mitch, tłumacząc
sobie trochę opacznie zmianę jej nastroju.
- W Boże Narodzenie, jak wiecie, dobrze jest być z najbliższymi.
Jasne, że myślę o moich rodzicach i dwóch młodszych braciach. Co
nie znaczy, żebym przebywanie z wami traktowała jako gorsze
rozwiązanie.
Przesunęła wzrokiem po twarzach. Szeroka, pucołowata twarz
Bena, piegowata twarzyczka Chrissie, ascetyczne oblicze Mitcha -
twarze te promieniowały w tej chwili takim ciepłem, że ogrzałyby
każde zlodowaciałe w podmuchach samotności serce.
Ben podniósł rękę.
- Zgłaszam się na ochotnika do zmywania naczyń.
- Wykluczone. Jesteś moim honorowym gościem. Poza tym
Chrissie marzy o zagraniu z tobą w monopol.
- Widocznie chce mnie ograć do ostatniego grosza. Czy tak,
panno pierwszoklasistko?
- Nie można z góry przewidzieć, kto wygra - powiedziała Chrissie
filozoficznym tonem. - Niekiedy zwyciężają osoby, które grają po raz
pierwszy.
- Skoro więc nie jestem bez szans, to do dzieła, panienko.
Ben i Chrissie usiedli przy bocznym stoliku, Bethany zaś i Mitch
przeszli do kuchni, by zmyć po obiedzie. Patrząc na Mitcha, który
właśnie odkręcał kran, by napełnić wodą zlewozmywak, Bethany
dotknęła palcami złotej pięciodolarowej monety na łańcuszku, którą
dostała w prezencie od Mitcha.
Moneta ta opuściła mennicę w roku jej urodzin, a więc miała
dokładnie tyle samo lat, co ona. Jasne, że złoto w ogóle się nie
starzało, a człowiek jak najbardziej, dzisiaj jednak czuła się tak młoda
i pełna ufności w przyszłość, że w blasku tego złota odnajdywała
poniekąd samą siebie.
- Sądziłem, że na Boże Narodzenie wyjedziesz do rodziców -
powiedział Mitch, podwijając rękawy koszuli i biorąc się do
zmywania.
- Myślałam o tym, ale przeraziła mnie dysproporcja pomiędzy
wielkością przestrzeni, którą musiałabym przebyć, a tymi najwyżej
dwoma dniami mojego tam pobytu. Chyba więc zobaczę się z moimi
rodzicami i braćmi dopiero w czerwcu.
- Ale wrócisz do Hard Luck po wakacjach?
Zadał to pytanie pozornie obojętnym tonem, wiedziała jednak, że
czeka na odpowiedź w wielkim napięciu.
- To zależy. Podpisałam umowę tylko na rok i trudno powiedzieć,
czy oświatowe władze stanowe przedłużą mi kontrakt.
- A jeśli przedłużą?
- To wówczas... Za wcześnie jeszcze o tym mówić.
Zdążyła już pokochać Alaskę oraz swoich uczniów. Mitch i
Chrissie zajmowali szczególne miejsce w jej sercu. Ale musiała
rozstrzygnąć jeszcze pewne kwestie. Przede wszystkim te dotyczące
Bena. Czy miała powiedzieć mu całą prawdę? Z kolei, co zrobi i jak
zachowa się Ben, gdy dowie się o swoim ojcostwie?
- Cóż, mam nadzieję, że wrócisz - powiedział Mitch, i wydawało
się, że mówiąc tak, kieruje się tylko uprzejmością.
Dlaczego, na miłość boską, ten człowiek bawi się z nią w kotka i
myszkę? Dlaczego nie mówi tego, co leży mu na sercu?
- I to wszystko, co masz mi do powiedzenia? - zapytała, biorąc się
pod boki. - Jeżeli pragnę przedłużenia kontraktu, to przecież nie
dlatego, że w Hard Luck panuje cudownie łagodny klimat.
Na jego twarzy pojawił się chytry uśmieszek.
- Jasne, nie możemy zapominać o pieniądzach. Na Alasce płacą
nauczycielom więcej niż gdzie indziej. To zrozumiałe, że przykładasz
wagę do wysokich poborów.
- Przykładam wagę do wysokich poborów - powtórzyła
przedrzeźniająco.
- Pieniądze to ważna rzecz.
- Są ważniejsze rzeczy.
- Na przykład? - Spoglądał na nią z wielką powagą w oczach.
- Na przykład lubię, jak mnie całujesz, gliniarzu.
Wypłukał i odłożył talerz, który trzymał w ręku.
- Czy to naprawdę takie przyjemne?
- Chcesz, to możemy zaraz się przekonać.
Nawet nie wytarł mokrych rąk. Ale jej było to zupełnie obojętne.
Namiętnie pragnęła znaleźć się w jego ramionach. A kiedy już to się
stało, pomyślała, że zawsze będzie pamiętać to swoje pierwsze Boże
Narodzenie na Alasce.
John Henderson wiedział już wszystko, co powinien zrobić i co
faktycznie zrobi. Kochał Sally całą duszą i dlatego zwlekał z
oświadczynami. Czekał sposobności, aż będzie mógł spotkać się z jej
ojcem i poprosić go o rękę córki.
Codziennie rano i wieczorem wysuwał szufladę i brał do ręki
pierścionek zaręczynowy, który kupił z myślą o swojej ukochanej i
który stanowił symbol jego miłości. Spoglądał na skrzący się w
świetle żarówki diamencik i po raz tysięczny z rzędu przeklinał
chwilę, kiedy to posłuchał Duke'a. Duke, musiał to przyznać, udzielił
mu dobrej rady, lecz gdyby nie ta interwencja przyjaciela, z
pewnością byłby z Sally już dawno po słowie.
Forsowanie zaręczyn łączyło się z pewnym ryzykiem. Musiał
wpierw zyskać absolutną pewność, że Sally naprawdę go kocha, nie
zaś traktuje jak kompres na migrenowy ból głowy. Czekanie jednak
wyczerpywało go i zwiększało jego nerwowość.
Wreszcie nadeszła chwila rozstrzygnięcia. Kupił nowy garnitur i
stwierdził w lustrze, że bardzo dobrze się w nim prezentuje. Garnitur
pochłonął poważną część jego oszczędności, ale nie były to
zmarnowane pieniądze. Pójdzie w nim do ślubu, jeżeli w ogóle coś
takiego wydarzy się w jego życiu. Był wszak pechowcem, a pechowcy
lubią dmuchać na zimne.
Sprawa uczuć Sally do niego stanowiła odrębną kwestię.
Spotykali się regularnie, lecz ostatnio zauważył pewną zmianę w jej
zachowaniu. Gdy pukał, a ona otwierała drzwi, jej oczy na jego widok
nie rozświetlały się już takim blaskiem jak dawniej. Do domu
Catherine Fletcher, w którym mieszkała Sally, sprowadziła się Mariah
Douglas. I byłby to fakt sam w sobie nieważny, gdyby Sally nie
używała nowej lokatorki jako pretekstu do rzadszych spotkań.
Były też inne niepokojące sygnały. A wszystko zaczęło się od
tamtej nocy, którą spędzili ze sobą w łóżku. Niczego takiego nigdy nie
planował. Po prostu rzecz sama się wydarzyła. Taki zwyczajny zawrót
głowy. Zaczęły gnębić go wyrzuty sumienia. Winił siebie za swoją
niecierpliwość, brak opanowania i słabość charakteru. Tym bardziej
teraz kochał Sally, sobą natomiast pogardzał. Nie dotrzymał danego
sobie słowa, że poczeka do nocy poślubnej.
Miał wątpliwości, czy pukanie bez zapowiedzenia się do domu
obcych ludzi w dzień Bożego Narodzenia było takim wspaniałym
pomysłem. Niestety, pracował jako pilot na kontrakcie i dysponował
właściwie tylko tym jednym wolnym dniem. Tak więc znalazł się w
tym kanadyjskim uroczym miasteczku, którego indiańskiej nazwy nie
potrafił nawet poprawnie wymówić, i wiedział, że nie ma już dla
niego odwrotu z raz obranej drogi. Pragnął jedynie, by otworzyło mu
jego kochanie.
Poprawił szalik, czapkę, zaczerpnął w płuca haust mroźnego
powietrza i nacisnął dzwonek. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich
Sally. Poczuł ogromną ulgę. Przez chwilę patrzyła na niego z takim
zdumieniem w oczach, jak gdyby nie dawała im wiary. A oczy miała
nawet piękniejsze od tych, których obraz przechowywał w pamięci.
- John? Skąd tu się wziąłeś?
Wcisnął jej do ręki kwiaty, rad, że mógł się ich pozbyć.
- Przyjechałem porozmawiać z twoim ojcem.
- Z moim ojcem? - Jej zdumienie zamiast maleć, wzrastało. - O
czym?
- Mam z nim do obgadania pewną sprawę.
Patrzył na nią, po raz kolejny stwierdzając w duszy, że jego Sally
nie ustępuje urodą modelkom z kobiecych magazynów. Kochali się
dotąd raz tylko i jakkolwiek przeklinał siebie za nieostrożność, jakiej
się wtedy dopuścił, w sumie nie żałował niczego. Pragnął ponownie
wziąć ją w ramiona, z tym że już wiedział, iż nie zrobi tego wcześniej,
aż ona, Sally, da sobie wsunąć na palec pierścionek zaręczynowy,
który miał w kieszeni marynarki.
Wyszła przed próg i zamknęła za sobą drzwi. Położyła kwiaty na
ławeczce i zarzuciła mu ręce na szyję.
- John, co to wszystko ma znaczyć?
- Chcę porozmawiać z twoim ojcem - powtórzył.
- Czy to dlatego, że nie zamierzam już wracać do Hard Luck?
Pewnie wiesz to od Mariah. Chociaż nie, ona nie mogła ci tego
powiedzieć.
Zachwiał się. Poczuł się niemal fizycznie chory. Uwolnił się od
ramion, którego oplatały.
- Nie zamierzasz wrócić po świętach do Hard Luck?
- Nie. - Umknęła ze spojrzeniem.
- A ja miałem nadzieję...
Nie dokończył. I tak już popełnił jedno horrendalne głupstwo,
przyjeżdżając tutaj. Po co miał mnożyć upokorzenia?
- To nie wiedziałeś?
- Skąd mogłem wiedzieć? Nie zdradziłaś się ani jednym słowem.
- To prawda. - Spuściła głowę. - Nie widziałam powodu.
Otrzymałeś to, co chciałeś.
Zagotowało się w nim.
- Co to, do diabła, ma znaczyć?
Teraz było mu już wszystko jedno. Zanim jednak odejdzie, musi
poznać całą prawdę.
- Dobrze wiesz, o czym mówię - szepnęła na poły gniewnie, na
poły błagalnie.
- Czy myślisz o tamtej naszej nocy?
Sally skurczyła się i zamknęła oczy.
- Zlituj się i nie krzycz na całą ulicę.
- Właśnie, że będę krzyczał! No i co z tego? Poszłaś ze mną do
łóżka. To się zdarza. Nie jestem doskonały. Ty też nie jesteś
doskonała. Ale ja niczego nie żałuję.
- John, na Boga, ciszej!
Porwał go jego własny gniew. Podniecał się nim niczym
narkotykiem.
- Jednego nie rozumiem. Nie byłem pierwszy, więc dlaczego
robisz z tamtej nocy sprawę państwową?
Łzy zakręciły się w jej oczach. Tym razem uderzył celnie.
Wyglądała jak zraniona łania. Ścisnęło mu się serce. Zadał ból swemu
jedynemu ukochaniu, swojej najśliczniejszej.
Krew szumiała mu w uszach i nie słyszał otwieranych drzwi.
Zobaczył stojącego za Sally starszego mężczyznę o krzepkiej posturze
drwala.
- Co tu się dzieje?
Sally omdlałą ręką wskazała na Johna.
- Tato, to jest John Henderson. Przyjaciel z Hard Luck.
John i starszy mężczyzna uścisnęli sobie dłonie.
- Miło mi pana poznać, panie McDonald.
- Mam na imię Jack. Nie rozumiem, dlaczego moja córka trzyma
cię na dworze, młody człowieku. - Obdarzył Sally surowym
spojrzeniem. - Musiałeś przejechać szmat drogi, mamy Boże
Narodzenie, zapraszam więc pod dach.
John niczego już nie mógł spodziewać się po tej wizycie, chyba
tylko zwiększonej dawki bólu. Ale co miał robić? Odrzucając
zaproszenie, mógł tylko obrazić tego bez wątpienia szlachetnego i
prostolinijnego człowieka.
Wszedł więc za gospodarzem do przestronnej sieni, a potem do
salonu, gdzie przedstawiony został matce Sally. Ta natychmiast
postawiła przed nim filiżankę, do której nalała gorącego bulionu.
- Nie przypominam sobie, żeby Sally wymieniła w którymś z
listów do nas pana imię - powiedziała, a John nie wiedział, czy była to
zachęta do rozmowy, czy też mimowolny dowód nieufności.
Tak czy inaczej, słowa te sprawiły mu ogromną przykrość.
Kochał Sally miłością namiętną i wyłączną, a ona nawet nie uznała za
stosowne powiadomić o jego istnieniu swoich rodziców.
- Naprawdę nie pamiętasz, mamo, tego listu, w którym napisałam
wam o Johnie pilocie?
Sally siedziała po drugiej stronie stołu i widać było, że przeżywa
straszliwe katusze. Świadczyło o tym chociażby to, co wyczyniała ze
swoimi rękami. Jakby zupełnie nie miała pojęcia, co z nimi ma zrobić.
- Pilocie, powiadasz? Tak, przypominam sobie - rzekł ojciec. -
Chyba jednak nie wymieniłaś jego imienia.
John skupił się cały na piciu bulionu. Prześladowała go myśl, że
rozleje go na obrus. Nie uronił ani kropli, ale za to poparzył sobie
usta. Wytarł je wyciągniętą z kieszeni chusteczką.
- Dziękuję za gościnność - rzekł, wstając zza stołu. - Na mnie już
czas.
Jack pochylił się i podniósł coś z dywanu.
- Upuściłeś to, synu.
Ku swemu przerażeniu, John ujrzał na otwartej dłoni ojca Sally
pierścionek zaręczynowy, który według pierwotnych planów miał
wsunąć dzisiaj na palec swojej ukochanej. Sięgnął ręką do kieszeni
marynarki w obłędnej nadziei, że przecież mogą istnieć na świecie
dwa takie same pierścionki z diamentem. Kieszeń, niestety, okazała
się pusta. Pierścionek musiał z niej wypaść, gdy wyjmował
chusteczkę.
- Synu, przyjechałeś tu, bo kochasz moją Sally, prawda? - zapytał
Jack, patrząc na Johna badawczo spod krzaczastych brwi.
John przeniósł wzrok na Sally. Siedziała blada jak opłatek.
Spoglądała w talerz.
- Tak, proszę pana. Przyjechałem, żeby poprosić ją o rękę. Lecz
zamierzałem najpierw porozmawiać z panem. A gdybym uzyskał pana
pozwolenie, dałbym jej ten pierścionek.
- To wartościowy młody człowiek, skoro chciał najpierw
porozmawiać z ojcem dziewczyny, w której się zakochał - zauważyła
pani McDonald, zapewne żałując, że nie kieruje tych słów do którejś
ze swoich przyjaciółek.
- Żeń się z nią z moim błogosławieństwem, synu.
Mimo że obolały, John uśmiechnął się.
- Dziękuję, sir. Nie jestem tylko pewien zgody samej Sally.
Dowiedziałem się od niej na ganku, że nie zamierza wrócić do Hard
Luck. Nie chce też wytłumaczyć swojej decyzji.
- Wierzę, że moja córka wszystko naprostuje i pierzchną
nieporozumienia między wami. Zobowiązuję ją, by nie pozwoliła ci
wyjechać, zanim nie dasz jej tego pierścionka. No, weź go wreszcie
ode mnie.
- Tatusiu! - wykrzyknęła Sally, rzucając się ojcu na szyję.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Bethany czuła się jak na środku wąskiej kładki zawieszonej nad
przepaścią. Po drugiej stronie stał Mitch, ale nic nie robił, by pomóc
jej w przeprawie. Ona wołała do niego, on milczał. Jak gdyby w
gruncie rzeczy pragnął, by zawróciła i poszła w przeciwnym kierunku.
Najwyraźniej zdawał się lękać jej miłości, jak również własnych
uczuć do niej, które, być może, stały się już miłością.
Toczył ze sobą walkę, to po prostu rzucało się w oczy, lecz wciąż
zwyciężała w nim obawa, że angażując się w miłość, będzie musiał
zdradzić skrywany głęboko sekret, dotyczący swojego małżeństwa z
tamtą kobietą, matką Chrissie.
Ona też coś skrywała i w tym sensie wcale nie była lepsza od
Mitcha. Ben nadal nie wiedział, że jest jego córką, pomimo że
utrzymywali ze sobą coraz częstsze i coraz serdeczniejsze stosunki.
Równocześnie jednak była o krok od powiedzenia mu całej prawdy.
Ostatnio bardzo zżyła się z Benem i okłamywanie go łączyło się u niej
niemal z doznaniem fizycznego bólu. Odgrywanie fałszywej roli może
jest drobnostką i fraszką dla osób z natury cynicznych, ale w jej
przypadku przemieniło się w prawdziwą torturę.
W ogóle żyła od pewnego czasu w głębokiej rozterce. Pocałunki
Mitcha, musiała to przyznać, sprawiały jej autentyczną rozkosz,
zarazem zaś zawierały w sobie jakieś niespełnienie. Im namiętniej ją
całował, tym wyraźniej czuła ogrom dzielącej ich przepaści. Poza tym
coraz rzadziej przebywali sam na sam. Jak gdyby Mitch świadomie
postanowił zadbać o to, by zawsze podczas tych spotkań kręciła się w
pobliżu Chrissie.
W rezultacie, tej styczniowej soboty, kiedy to przyszła do domu
Mitcha, by obejrzeć razem z nim i Chrissie film na wideo, czuła się
gorzej niż fatalnie. Coś ją dławiło, przytłaczało, a zarazem wprawiało
w stan paniki, w jakiej tylko może znajdować się zwierzę, które
wpadło do wykopanej przez kłusownika zapadni. Starała się, bardzo
się starała, by ukryć swoje wzburzenie za w miarę pogodną twarzą,
lecz jej wysiłki spełzły na niczym. Po prostu owa mieszanina
przygnębienia, lęku i rozpaczy była czymś tak nowym, że nie
znajdowała na nią środków zaradczych.
Mitch, oczywiście, natychmiast wyczuł jej nastrój. Musiał
zauważyć zresztą, że nie tknęła swojego popcornu.
- Czy coś się stało? - zapytał z niepokojem w głosie.
- Nic, o czym byś nie wiedział - odparła, walcząc z jakąś ogromną
ścianą, która się na nią waliła.
Poczuła z przerażeniem, że do oczu napływają jej łzy. Za nic na
świecie nie mogła się rozpłakać. Bo jakie wówczas poda
wytłumaczenie? Przecież nie wykrzyknie w obecności dziecka, że
czuje się biedna i nieszczęśliwa i że prawdopodobnie umiera.
Tymczasem Chrissie wymieniła spojrzenie ze swoim ojcem i
Mitch wyłączył telewizor.
- Rozumiem, że oglądamy dzisiaj prawdziwy wyciskacz łez, lecz
nie wydaje mi się, by łzy, które widzę w twoich oczach, zostały
wywołane perypetiami bohaterki. - Wziął ją za rękę, którą zresztą
natychmiast wyrwała. - Dlatego powiedz mi, Bethany, co się stało?
Próbowała uśmiechnąć się, ale udało się jej tylko skrzywić wargi.
Poderwała się z miejsca i zaczęła jak oszalała krążyć po pokoju.
- Och, wyobraźcie sobie zwykły, najzwyczajniejszy napad
chandry. O czym może marzyć kobieta? O nowej fryzurze, starannie
utrzymanych paznokciach, obiedzie w restauracji przy blasku świec.
Ja też od czasu do czasu za czymś takim tęsknię. Patrzę w lustro i
zamiast włosów widzę nastroszoną, skołtunioną szopę. Patrzę na moje
paznokcie i widzę szczerby, pęknięcia oraz złuszczony lakier.
- Bethany...
- Jeszcze nie skończyłam. Albo ta wieczna, nie kończąca się noc,
która już kompletnie dobija człowieka. Spójrzcie w te ciemne okna.
Rozjaśniają się tylko na dwie godziny dziennie. A ja potrzebuję
światła, światła i jeszcze raz światła. Jestem południową rośliną,
uschnę, jeśli nie będzie ogrzewało mnie słońce. I dlaczego nie ma tu
sklepów z damską bielizną? Chciałabym wejść do takiego sklepu, jak
zawsze to robiłam, i kupić sobie nowy biustonosz. Chyba mam prawo
do nowego biustonosza?
- Bethany, proszę, uspokój się. Wszystko, co mówisz, jest oznaką
pewnego rodzaju klaustrofobii. Niemal każdy, kto spędza po raz
pierwszy zimę na dalekiej północy, doświadcza czegoś podobnego. W
ciemności kurczy się przestrzeń, która nas otacza, i czujemy się,
jakbyśmy zostali zamknięci w windzie. Ale wierz mi, to minie.
Niemniej dobrze byłoby zastosować klasyczny w takich wypadkach
środek zaradczy. Myślę, że dwa, trzy dni w Fairbanks dobrze by ci
zrobiły i wróciłabyś jak nowo narodzona.
Mężczyźni celowali w dostosowywaniu prostych rozwiązań do
skomplikowanych problemów i ta dysproporcja wprawiła ją w stan
jeszcze większej irytacji.
- I cóż ja będę robiła w tym Fairbanks? Czy tam kwitną kwiaty i
świeci słońce? Nie, jest tam tak samo ciemno, zimno i smutno jak
tutaj. I nigdzie na horyzoncie nie widać żadnego światełka.
- O jakim światełku mówisz? - zapytał, coraz bardziej przejęty jej
stanem.
- O nadziei. Nadziei zakochanej kobiety. Bo kocham cię, ty
głupcze, i rozpaczliwie pragnę wzajemności. Lecz ty jesteś jak ta
arktyczna noc: ślepy, głuchy, nieprzenikniony. W gruncie rzeczy
okrutny.
Rzuciła się do holu i zaczęła się szybko ubierać. Spojrzał na
Chrissie. Siedziała ze zwieszoną głową. Wybiegł z pokoju.
- Bethany...
- Nie zrozumiałeś pewnie ani jednej z tych rzeczy, o których
mówiłam. I dlatego proszę, zostaw mnie samą.
I Mitch się cofnął, a ona wyszła w mroźną noc. Została nie tylko
skrzywdzona, ale też znieważona. Wreszcie mogła dać upust łzom.
Popłynęły obfitymi strugami i zamarzały na jej policzkach.
- Fairbanks, co za nonsens - powtórzyła kilka razy, zanim dotarła
do swojego domu.
Lecz ten nie okazał się ciepłą, bezpieczną przystanią. Przeciwnie,
wydał się jej klatką, w której zamknął ją złośliwy los. Zlękła się, że
oszaleje, jeśli zostanie tu sama, wydana na pastwę zgryzot i
niepokojów. Potrzebowała dowodów czyjegoś współczucia, jakiegoś
przyjaznego słowa, oparcia w drugiej osobie.
Niedługo się namyślała. Podbiegła do aparatu i zadzwoniła do
Mariah Douglas, która już od kilku tygodni mieszkała w domu
Catherine Fletcher. Gdy Mariah usłyszała, że będzie miała gościa, aż
wykrzyknęła z radości. Zaraz też dorzuciła, że ma w lodówce butelkę
całkiem przyzwoitego wina.
Po kwadransie siedziały już przy stoliku, sącząc węgierski tokaj z
wysokich kieliszków. A po następnych piętnastu minutach Bethany
wiedziała już, że znalazła w Mariah siostrzaną duszę. Mogłyby
zamienić się swoimi nastrojami i żadna by nie odczuła poważniejszej
zmiany. Wkrótce też dołączyły do nich pozostałe dwie lokatorki
domu, Sally McDonald i Angie Hughes. Każda przyszła z winem i
chipsami. Zrobiło się cieplej, milej, przytulniej i jakby weselej.
Oczywiście, jak to najczęściej bywa w kobiecym gronie, rozmowa
ześlizgnęła się na mężczyzn.
- Chce, żebym wyjechała - skarżyła się Mariah, zatapiając
zasmucony wzrok w winie. - Chwyta się każdej sposobności, by tylko
zmusić mnie do podjęcia takiej decyzji. Robię wszystko, by był
zadowolony z mojej pracy, lecz gdy tak stanie nade mną i wlepi we
mnie to swoje krytyczne spojrzenie, czuję, że chwyta mnie paraliż.
Bethany słyszała i rozumiała słowa, lecz docierały do niej jakby
zza ściany. Nagle uświadomiła sobie, że jest na lekkim rauszu. Wypiła
już dwa czy trzy kieliszki i wino zrobiło swoje. Zresztą, cóż miała do
stracenia? Chociaż raz w życiu mogła się urżnąć jak bela. Byleby
tylko nie dowiedziały się o tym dzieci. Jako nauczycielka, musiała
dbać o swoją reputację.
- Polećmy do Fairbanks! - wykrzyknęła naraz w radosnym
podnieceniu.
Sugestia Mitcha, która jeszcze godzinę temu wydawała się jej tak
idiotyczna, nabrała jakimś cudem cech genialnej rady. Podczas gdy
Mariah otworzyła usta w niemym zdumieniu, Sally podchwyciła myśl.
- Dlaczego nie? - powiedziała, chociaż miała stosunkowo
najmniej powodów, by skarżyć się na swój los i mężczyzn w
ogólności. W Boże Narodzenie zaręczyła się z Johnem Hendersonem.
- Ja nie latam. A ty? - zapytała Mariah.
- Tak się złożyło, że ja też nie latam - odparła Bethany i wszystkie
zapiszczały z uciechy. A kiedy już zamilkł zbiorowy chichot, dodała: -
Ale nie przejmujcie się tym, dziewczyny. Ostatecznie mieszkamy w
mieście pełnym pilotów.
- Masz absolutną rację - przyznała Mariah. - Idę o zakład, że taki
na przykład Duke zrobi nam wszystko, przepraszam, zrobi dla nas
wszystko. Więc która ma ochotę na ten skok? Duke leci jutro z pocztą
i ja się przysiadam, przepraszam, dosiadam do niego. Nie widzę
podniesionych rąk. Więc tylko ja i Beth. Dwie odważnialskie,
przepraszam, odważne.
Było jasne, że i Mariah wino zaszumiało w głowie.
- A jak wrócimy? - zapytała Bethany.
- Nie wiem. Ale dla chcącego nie ma nic ciężkiego, to znaczy
trudnego.
Nie brzmiało to zbyt zachęcająco, jednak decyzja o wyjeździe
została już właściwie podjęta.
- Nie kocha mnie ten drań, wiecie, dziewczyny? - Musiała to z
siebie wyrzucić.
- Mitch?
- A któż by inny, jak nie ten gliniarz. To on mi utkwił drzazgą w
sercu.
- Ale przecież troszczy się o ciebie i lubi z tobą przebywać. - To
powiedziała Angie.
Bethany dotknęła dłonią złotej monety, wiszącej na złotym
łańcuszku. Zawsze ten naszyjnik będzie dla niej symbolem bolesnej
straty.
- To stanowczo za mało, przynajmniej dla kobiety, która kocha.
Mariah spojrzała na nią ze współczuciem.
- A może byśmy tak, dziewczęta, wypuściły się do Bena? Przecież
to żaden grzech zatańczyć przy sobocie z jakimś miłym pilotem.
Nareszcie Mitch odnalazł w sobie dość siły woli, by oderwać się
od telefonu. Bethany nie podnosiła słuchawki i nawet gdyby tak kręcił
tarczą do rana, nie mógłby jej do tego zmusić. Zadzwonił więc do
swoich najbliższych sąsiadów z prośbą, by ich najstarsza córka
przyszła zaopiekować się Chrissie, a kiedy po dziesięciu minutach
dziewczyna się zjawiła, ubrał się i pobiegł do domu Bethany.
W żadnym z okien nie paliło się światło, na walenie do drzwi też
nikt nie odpowiedział. Bethany, gdyby była w środku, dałaby przecież
jakiś znak życia. Gdzie zatem poszła? Nasuwała się jedna tylko
odpowiedź. Restauracja Bena była tą przystanią, dokąd weseli i
smutni, kobiety i mężczyźni, kierowali swe kroki w sobotnie
wieczory.
Już z daleka dobiegł go odgłos skocznej muzyki country, a kiedy
otworzył drzwi lokalu, straszliwy hałas ogłuszył go na moment. W
środku panował niemożliwy ścisk. Roześmiane, rozognione twarze,
kłębowisko drgających w rytm muzyki ciał, mokre od potu męskie
koszule i kobiece bluzki - oto obraz, jaki przedstawił się jego oczom.
Bethany trzymał w ramionach Duke Porter, natomiast Mariah
Douglas wywijała z Keithem Campbellem, przyjacielem i
podwładnym Billa Landgrina. Christian O'Halloran siedział w kącie z
ponurą miną nad jakimś wypitym do połowy drinkiem. Wodził za
Mariah oczami bezpańskiego psa i widać było, że chętnie zabawiłby
się w odbijanego. Ale pewnie nie miał na to najmniejszych szans u
Mariah, co zrozumiał Keith i hulał ze swoją partnerką w najlepsze.
Mitch, zasępiony, stanął pod ścianą. Musiał porozmawiać z
Bethany, lecz to oznaczało czekanie, w najlepszym wypadku do końca
tego tańca. Niebawem zaczął się pocić. Zrzucił więc płaszcz podbity
futrem i otarł czoło chusteczką.
Uchwycił kątem oka spojrzenie Billa Landgrina. Inżynier, jak go
tutaj powszechnie nazywano, nie patrzył życzliwie. Przeciwnie,
wszystko wskazywało na to, że nie zapomniał tamtej rozmowy,
podczas której on, Mitch, kazał mu się trzymać z daleka od Bethany,
choć zrobił to w oględnych słowach. Pewnie piekła go teraz urażona
duma i szukał okazji do rewanżu. Mitch nie palił się do konfrontacji,
ale też nie miał zamiaru rejterować. Zdecydowany był stawić czoło
wszystkim przeciwnościom losu.
Wreszcie taniec się skończył. Obaj równocześnie ruszyli w
kierunku Duke'a i Bethany. Bill okazał się szybszy.
- Beth, kochanie, czy zrobisz mi ten zaszczyt i zatańczysz ze
mną?
Lecz zanim Bethany zdążyła odpowiedzieć, wtrącił się Mitch.
- Bethany jest ze mną - oświadczył lodowatym głosem.
- Czyżby? - zapytała.
To dodało Billowi pewności siebie.
- Beth chyba jest dostatecznie dorosłą osobą, by móc samej
dokonać wyboru.
I Bethany tego wyboru dokonała. Położyła dłoń na ramieniu Billa.
Mitch cofnął się i opadł na najbliższe wolne krzesło. Czuł się wręcz
upokorzony. Kobieta, która zaledwie przed dwiema godzinami
powiedziała mu, że go kocha, wybrała na oczach całego miasta innego
mężczyznę.
Blado uśmiechnął się do własnych myśli. Wyznając mu miłość,
zarazem nazwała go głupcem. Teraz w duchu przyznawał jej rację.
Trafiła w dziesiątkę. Zaiste, był głupcem, a uczyniła go nim zarówno
dawna miłość do Lori, jak i obecna do Bethany Ross.
Pobiegł wzrokiem w kierunku tańczącej pary i znalazł pewną
pociechę. Bethany wprawdzie dawała się obejmować Billowi
Landgrinowi, lecz nie wydawała się być z tego powodu w siódmym
niebie. Na jej twarzy malowała się zaduma, rażąco kontrastująca z
atmosferą ogólnej zabawy. Bill, znawca kobiet i w gruncie rzeczy
człowiek niegłupi, musiał wyczuć jej chłód i dystans, gdyż gdy tylko
taniec się skończył, odprowadził ją z cierpką miną do stolika.
Tym razem Mitch nie dał się ubiec żadnemu innemu mężczyźnie.
Gdyby zresztą stać go było na chłodną ocenę sytuacji, zobaczyłby, że
nikt się nie palił zabierać mu Bethany sprzed nosa. Dla nikogo tu
bowiem nie było tajemnicą, że łączy ich coś więcej niż tylko dobra
znajomość.
- Teraz moja kolej - rzekł, pochylając się w niezgrabnym ukłonie.
Bethany zmrużyła oczy. Uniosła do ust szklankę z wodą sodową.
- Zatańczmy - wykrztusił, choć Bóg był mu świadkiem, że w tej
chwili nie miał najmniejszej ochoty na taniec.
- Rozkazujesz, czy prosisz? - Wydawała się bardzo zmęczona.
Mitch przełknął ślinę. Wszystko zmierzało ku jakiemuś
katastrofalnemu zakończeniu. Musiał się pośpieszyć. Nie mógł
przegapić ostatniej być może szansy. Teraz albo nigdy. Na szczęście
nie było w pobliżu świadków. Wszyscy tańczyli.
- Bethany, kocham cię. Kocham cię już od wielu tygodni.
Powinienem był już dawno ci o tym powiedzieć.
Malujące się na jej twarzy zmęczenie jak gdyby jeszcze się
pogłębiło.
- Więc dlaczego mówisz mi to dopiero teraz? Wybrałeś piękną
akustyczną oprawę dla swojego wyznania: zgiełk i hałas tancbudy. A
może po prostu jest tak, że nie możesz znieść widoku Bethany Ross w
ramionach innego mężczyzny?
W jakimś sensie miała rację. Kto wie, czy nie pozostawiłby spraw
ich własnemu biegowi, gdyby nie lekcja, jakiej udzielił mu Bill,
sięgając po jego kobietę.
- Twoje milczenie jest bardzo wymowne. - Wstała od stolika i
przywołała skinieniem ręki Duke'a, który do tej pory raczył się czymś
przy barze. - Duke, czyż nie przyrzekłam ci kolejnego tańca?
Mitch zacisnął zęby. Właśnie stało się to najgorsze. Ruszył ku
drzwiom, a kiedy miał już opuścić lokal, zaczepił go Bill.
- Chyba źle rozegrałeś tę partię, Mitch. Doprowadziłeś do tego, że
ta młoda dama wreszcie wie, kogo wybrać. Lecz tym kimś nie jesteś
bynajmniej ty.
- No i doigrałam się - mruknęła Bethany.
W restauracji już nie grała muzyka i nie było tańczących par.
Wszyscy już sobie poszli. Została tylko ona. Pragnęła jak najdłużej
odsuwać od siebie chwilę powrotu do pustego, milczącego domu. Ale
też miała ogromną ochotę na pogadanie z Benem. Jak na razie
pomagała mu przy sprzątaniu.
- Co masz na myśli? - zapytał.
- Mitcha i mnie.
- To niby zrywacie ze sobą? - Wrzucił do kubła mokrą szmatę.
Właśnie skończył zmywanie podłogi.
- Nie wiem. Myślałam... miałam nadzieję... - Straszliwie plątał się
jej język. Czuła się wciąż pijana winem wysączonym u Mariah.
A tu jeszcze Ben, jak gdyby chcąc eksperymentalnie sprawdzić jej
odporność na alkohol, wyjął spod kontuaru pękatą butelkę brandy.
- Chowałem ją na wyjątkową okazję - oświadczył.
- A co jest wyjątkowego w tej późnej godzinie zimowego
wieczoru?
- Chociażby to, że wszyscy już zapewne śpią, a my jeszcze
czuwamy. - Wyczytała z jego miny, że chyba niedokładnie to miał na
myśli. - Brandy powinna wyleczyć cię z chandry - dodał, napełniając
trunkiem dwa kieliszki.
- Może masz rację. - Gotowa była na każdą kurację, byleby tylko
pozbyć się tego straszliwego ucisku w piersiach.
- A więc zdrówko.
Stuknęli się i Bethany wychyliła swoją brandy. Poczuła ogień w
ustach i w gardle. Łzy stanęły jej w oczach. Nie miała doświadczenia
w piciu mocniejszych alkoholi. Przykre doznanie prędko jednak
minęło. Ogarnęła ją fala miłego ciepełka.
- Czy byłeś kiedyś zakochany? - zapytała, dziwiąc się samej
sobie, że tak nonszalancko wchodzi na teren jego prywatności.
- Zakochany? Ja?
- A co w tym dziwnego? Przecież każdy doświadcza w swoim
życiu miłości. Dlaczego miałbyś być pod tym względem gorszy od
innych? Dlaczego w twoim życiu nie miałoby być kobiety, którą
przechowujesz w swojej pamięci?
Ben się zawahał, a potem zachichotał.
- Przecież wiesz, że byłem marynarzem.
- Tylko nie mów mi, że jednym z tych, którzy mają kochankę w
każdym porcie.
Rozbawienie wciąż nie opuszczało Bena.
- Obawiam się, że chyba właśnie tak było.
Jakkolwiek odpowiedzi takiej nie mogła z góry wykluczyć,
poczuła się nią do głębi wstrząśnięta. W jakimś sensie odbierało to
miłości jej matki do tego mężczyzny patos wielkości.
- Ale z pewnością którąś z nich lubiłeś najbardziej, stawiając ją
ponad pozostałe? - naciskała.
Ben przez chwilę ważył coś w myślach.
- I znów muszę ci odpowiedzieć „nie". Fruwałem z kwiatka na
kwiatek i wszystkie wydawały mi się jednakowo piękne.
Bethany podała mu swój pusty kieliszek, kiedy zaś został
napełniony, wychyliła go jednym haustem.
- A co z Marilyn? - zapytała, patrząc mu prosto w oczy. - Chyba
ją pamiętasz?
- Marilyn? - powtórzył z zaskoczoną miną. - Nie, nie pamiętam
żadnej kobiety o tym imieniu.
Poczuła się tą odpowiedzią wręcz spoliczkowana. Runął cały jej
świat. Myślała dotąd o swojej matce i Benie jako o parze
romantycznych kochanków, których rozdzielił okrutny los. Co teraz
miała o nich myśleć, gdy jedno z nich zdarło zasłony iluzji?
Dlaczego popełniła ten straszliwy błąd i wymieniła imię matki?
Wszystkiemu winien był alkohol. To on rozwiązał jej język i pozbawił
samokontroli. Lecz jakkolwiek postąpiła bardzo lekkomyślnie, nie
pozostawało jej już nic innego, jak ciągnąć do końca rozpoczęty
wątek.
- Trzy lata temu lekarze odkryli u mojej matki guz na lewej piersi.
- Czy to był rak?
Bethany kiwnęła głową.
Ben spojrzał na zegarek.
- Zrobiło się już dość późno.
- A jednak będziesz musiał uzbroić się w cierpliwość. Wolałabym
nie przerywać naszej rozmowy właśnie w tym momencie, kiedy
wreszcie postanowiłam...
Ben patrzył uparcie w czarny kwadrat okna.
- Mówiłaś o chorobie swojej matki.
- Nowotwór zaczął się rozrastać. Zastosowano intensywne
naświetlania i chemoterapię. Było dla mnie oczywiste, że jeśli nie
zabije jej rak, zabije ją ta kuracja. Toteż błagałam ją, by pomogła
lekarzom. Żeby zmobilizowała całą swoją wolę do walki z chorobą.
- Czy umarła? - Policzki Bena, zawsze błyszczące i pełne,
wydawały się teraz obwisłe i matowe.
- Nie. Przeżyła. Ale był taki dzień, kiedy myślała, że już zbliża się
koniec. Wtedy kazała mi usiąść na swoim łóżku i opowiedziała mi
pewną historię. - Bethany na chwilę zamknęła oczy, by tym wyraźniej
zobaczyć tamtą scenę. - Usłyszałam od niej o młodym marynarzu i
żołnierzu, którego niegdyś kochała. Poznali się na kilka tygodni przed
jego wypłynięciem na wojnę do Wietnamu. Świadomi zbliżającej się
długiej rozłąki, zostali kochankami.
Ale niebawem ich miłość zakłócona została sporami i kłótniami.
Krańcowo się różnili w swoim stosunku do wojny w Wietnamie. On
czynny udział w tej wojnie postrzegał jako swój patriotyczny
obowiązek, ona zaś zaliczała się do najżarliwszych przeciwników tej
wojny. Zapisała się do różnych pacyfistycznych organizacji, chodziła
na antywojenne manifestacje, wykrzykiwała obelżywe słowa pod
adresem polityków i generałów. W końcu jej ukochany wyjechał na
front, lecz wszystkie listy, które do niego napisała, wróciły do niej nie
rozpieczętowane.
- Kimkolwiek był ten facet, widocznie nie chciał czytać o czymś,
co przekreślało jego żołnierski wysiłek. Ta wojna została przegrana
nie w Wietnamie, lecz w Ameryce.
- Zapewne masz rację. Sęk w tym, że w drugim z kolei liście
powiadamiała go, że jest w ciąży. Oczekiwała narodzin jego dziecka.
Rozległ się trzask tłuczonego szkła. Dopiero teraz dostrzegła, że
Ben już nie ma w dłoni kieliszka.
- Ja byłam tym dzieckiem.
Dziwne, ale nawet na nią nie spojrzał. Nadal gapił się w czarny
kwadrat okna.
- Kto się nią zaopiekował?
- Jej rodzice, a moi dziadkowie. A potem poznała Petera Rossa i
zakochała się w nim ze wzajemnością. Peter uznał mnie za swoją
córkę i mogę tylko podziękować Bogu, że dał mi tak wspaniałego
ojca. Przeżyłam prawdziwy szok, gdy dowiedziałam się prawdy o
sobie.
- Twoja matka ma na imię Marilyn?
- Tak. I to ona właśnie nazwała cię moim rodzonym ojcem.
- Mnie? - Ben wydał z siebie jakiś słaby dźwięk, który mógł, lecz
nie musiał przypominać śmiech. - Przykro mi, dziecino, ale chyba
trafiłaś na niewłaściwego faceta. Czy to twoja matka przysłała cię
tutaj?
- Moi rodzice nic nie wiedzą o prawdziwych powodach, dla
których zdecydowałam się na wyjazd do Hard Luck. Po prostu
zdobyłam twój adres przez Czerwony Krzyż. Pragnęłam poznać
mojego rodzonego ojca. Czy to takie dziwne?
- Aż nadto zrozumiałe. Tyle że ja nim nie jestem.
- Daj spokój, Ben. Przecież my nawet jesteśmy do siebie podobni.
Robią się nam takie same dwie zmarszczki między oczami, kiedy o
czymś intensywnie myślimy, i oboje uwielbiamy gotować. Nie
mówiąc już o...
- Dość tego, Beth - wysapał. - Nie znam żadnej kobiety o imieniu
Marilyn. Wypływa stąd raczej oczywisty wniosek, że popełniłaś jakiś
błąd w swoich poszukiwaniach.
- Przecież niczego od ciebie nie chcę - szepnęła.
- I słusznie. Nie radziłbym liczyć na jakikolwiek zapis w
testamencie.
Zsunęła się ze stołka i stanęła na drżących nogach.
- Boże, jaka ja jestem naiwna. Po co ci o tym wszystkim
mówiłam?
- Stało się. Ale posłuchaj. Nie chciałbym, żeby krąg tak zwanych
wtajemniczonych powiększył się o inne osoby. Ciężko harowałem na
swoją reputację i utrata dobrego imienia byłaby dla mnie prawdziwą
klęską. Dlatego, proszę, zachowaj swoje kłamstwa dla siebie.
Bethany poczuła, że jeszcze chwila, a zemdleje. Ostatkiem sił
naciągnęła na siebie palto.
- Wybacz, Ben. Popełniłam błąd. Straszliwy błąd.
Odwróciła się i wyszła z restauracji.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Odkąd Mitch zamieszkał w Hard Luck, nie przypominał sobie,
żeby kiedykolwiek zdarzyło się Benowi nie otworzyć swojego lokalu.
Podobnego zdania był Christian O'Halloran, z którym szeryf spotkał
się w niedzielny poranek przed restauracją.
- Sądzisz, że Ben jeszcze sobie smacznie chrapie?
Mitch zrobił sceptyczną minę.
- On? Tenże sam Ben Hamilton, o którym mówią, że obojętnie, o
której godzinie się położy, zawsze wstanie o szóstej?
- Może wziął sobie wolny dzień. Ma do tego pełne prawo, nie
uważasz?
Mitch i o tym już pomyślał.
- Wtedy wywiesiłby na drzwiach tabliczkę z nie budzącą
wątpliwości informacją.
Christian spojrzał na zegarek.
- Wybacz, Mitch, ale trochę mi śpieszno. Umówiłem się z
Sawyerem w ważnej sprawie.
Dla Mitcha było jasne, że obaj pomyśleli o tym samym. Stało się
coś niedobrego.
- Biegnij, a ja tu pomyszkuję i ewentualnie skontaktuję się z tobą.
Ben mieszkał nad restauracją. Mitch nigdy jeszcze nie
przekroczył progu jego mieszkania, nie słyszał też o nikim, kto by to
zrobił. Prawdziwym domem Bena był jego lokal, otwarty przez
siedem dni w tygodniu. Ben nie chorował, nie wyjeżdżał na urlop, nie
upijał się. Był jak opoka czy też latarnia morska, kierująca statki do
portu.
Jego lokal stanowił centrum życia towarzyskiego w Hard Luck.
Tutaj ludzie spotykali się, bawili, wymieniali poglądy i odpoczywali.
W związku z tym Ben miał wiele twarzy. Dla jednych był
psychologiem, dla innych sędzią, dla jeszcze innych powiernikiem,
dla wszystkich zaś przyjacielem. Cieszył się powszechnym
szacunkiem i sympatią.
Zaniepokojony niezwyczajną w tym miejscu ciszą, Mitch okrążył
dom i nacisnął klamkę kuchennych drzwi. Drzwi ustąpiły. Wszedł do
środka. Pierwszą rzeczą, która przykuła jego uwagę, było rozbite
szkło na podłodze w barze.
- Ben! - zawołał.
Odpowiedziała mu cisza.
Skierował się ku schodom, prowadzącym na górę. Zawahał się,
zanim postawił nogę na pierwszym stopniu. Wyobraźnia, której
policjanci nie są bynajmniej pozbawieni, podsunęła mu straszny obraz
morderstwa. Natychmiast ostro zbeształ siebie w duchu. Pewne rzeczy
były po prostu w Hard Luck niemożliwe.
Na podeście znowu zawołał, ale tym razem ciszej:
- Ben!
Usłyszał jedynie skrzyp desek pod stopami. Znajdował się teraz w
dość standardowo urządzonym holu. Na oścież otwarte drzwi
ukazywały salon, a lekko uchylone - kolejno kuchenkę, łazienkę i
sypialnię. Właśnie z sypialni dobiegł go słaby jęk.
Mitch skoczył w tamtym kierunku.
Na łóżku leżał człowiek. Widać było jedynie jego stopy i brzuch.
Potem zza brzucha wyłoniła się twarz. Ale nie była to twarz Bena
Hamiltona. Obrzmiała, szara i spocona - przypominała raczej
bezosobową maskę bólu.
- Ben, co się stało? Czy mam zadzwonić po Dotty?
Rozległ się syk, a po nim chrząknięcie.
- Do diaska, nie. Cóż Dotty może poradzić na kaca?
- Schlałeś się? - Ben dotąd był znany raczej z umiarkowanej
abstynencji.
- Czy musisz wydzierać się na całe gardło? - Wielgachnym
dłoniom Bena udało się jakoś dotrzeć do bolącej głowy.
- Przepraszam. - Ustąpiło zdenerwowanie; Mitch zaczynał się
bawić.
- Lecz skoro już tu jesteś, to zrób mi przyjacielską przysługę.
Umrę, jeśli natychmiast nie napiję się kawy. Mocnej. Będę na dole za
kilka minut.
I Ben dotrzymał słowa. Zdobył się na prawdziwy heroizm. Zwlekł
się z łóżka, ogolił, ubrał i zszedł do restauracji w postawie niemal
pionowej. Kawa czekała już tam na niego.
- No, to zabawiłeś się - powiedział Mitch, w nadziei, że tamten
podejmie wątek.
- Za wszystkie czasy, bo pierwszy raz od bodaj dwudziestu lat.
Kiedyś lałem sobie w gardło jak w dziurawą beczkę, ale jako żołnierz,
po walce. Odwykłem i wywróciło mnie. Czuję się jak... jak... Niech to
diabli! Jak prawdziwa cholera.
- Czy mogę ci jakoś pomóc? - zapytał Mitch.
To było pytanie całkiem na miejscu. Również z tego względu, że
czuł się Bena dłużnikiem. Nie potrafiłby zliczyć, ilu rozsądnych i
drogocennych rad udzielił mu Ben w przeciągu tych lat ich
znajomości. Teraz z radością spłaciłby choć małą cząstkę
zaciągniętego długu.
Ben coś zamamrotał. Mitch nie zrozumiał słów.
- Nie usłyszałem. Powtórz, przyjacielu.
- Czy już widziałeś się dzisiaj z Bethany?
- Nie. - Właśnie w związku z nią dzisiaj tu przyszedł, pewny, że
Ben coś poradzi na jego kłopoty.
- A dzwoniłeś do niej?
- Nie.
- Więc zadzwoń. - Umęczony kacem grubas skinął głową w
stronę aparatu.
- Czy nie za wcześnie?
- Być może. Niewiele masz jednak do stracenia.
Jak ten Ben potrafił czytać w ludzkich sercach!
- I co mam jej powiedzieć?
Nagle z Benem stało się coś dziwnego. Chwycił się kontuaru,
jakby nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Teraz prawie że leżał całą
górną połową ciała na blacie. Ukrył twarz w dłoniach.
- Nie wiedziałem - wykrztusił. - Bo i skąd miałem wiedzieć!
- Czego nie wiedziałeś?
- Marilyn była w ciąży.
Teraz Mitch niczego już nie rozumiał. Nie miał nawet pewności,
czy Ben, pomimo kawy, całkiem już wytrzeźwiał.
- Kim była ta Marilyn?
- Moją dziewczyną i matką Bethany, która jest moją córką. To
właśnie w celu poznania mnie Bethany przyjechała do naszego
grajdołka. Wczoraj powiedziała mi o wszystkim, a ja, śmierdzący
tchórz, usiłowałem jej wmówić, że nie znam żadnej Marilyn.
Mitch słyszał o różnych ludzkich zawikłaniach i pogmatwaniach.
Ale to bez wątpienia biło wszelkie rekordy sensacyjności.
- Ty jesteś ojcem Bethany?
- Kiedy powiedziała mi o tym, zarzuciłem jej kłamstwo i w ogóle
najgorsze intencje. Poszła sobie, a ja boję się, że już nie wróci.
- Porozmawiam z nią. - Czuł się jak człowiek, który w coś się
pakuje, tyle że nie wie, w co.
Ben chwycił go kurczowo za rękę. Jego oczy błyszczały. Na twarz
wróciły rumieńce.
- Więc powiedz jej, że... dumny jestem z posiadania takiej córki.
Mitch pomyślał, że o ile w ogóle cała ta scena nie śni mu się w tej
chwili, to lepiej byłoby, żeby Bethany usłyszała coś takiego
bezpośrednio z ust ojca.
Kiedy Ben został sam, gnębiące go od wczoraj wyrzuty sumienia
zaatakowały go ze wzmożoną siłą.
Miał córkę.
Brzmiało to bardzo dziwacznie, lecz niewątpliwie było prawdą.
Do prawdy tej musiał przywyknąć. Człowiek potrzebuje czasu, by
przyzwyczaić się do nowego płaszcza czy butów, a co dopiero do
faktu, który przewraca do góry nogami całe jego dotychczasowe
życie. I tak już zrobił spory krok do przodu. Wczoraj jego psychika
odrzuciła Bethany, tak jak organizm odrzuca wszczepiony przez
chirurgów organ, dzisiaj Bethany-córka zamieszkała w jego sercu i
żadna siła nie mogłaby jej już stamtąd usunąć.
Co zaś się tyczy Marilyn, to zaiste nie mógł sobie darować, że
odesłał wówczas jej listy. Tym samym skazał swoją jedyną w życiu
miłość na żałosną samotność pierwszych chwil macierzyństwa.
Jasne, że armia nie zwolniłaby go z jego obowiązków tylko
dlatego, że zostawił w kraju dziewczynę z brzuchem. On sam zresztą
nigdy nie ośmieliłby się zabiegać o coś takiego. Ale przecież mógł na
odległość wspierać Marilyn i zapewniając ją o swojej miłości,
dodawać jej otuchy.
Dobrze zrobiła, wychodząc za tamtego człowieka. Trochę bolało,
że zdecydowała się na to małżeństwo tak szybko, lecz tłumaczyła ją
sytuacja, w jakiej się znalazła. On, Ben, nie bardzo nadawał się na
męża. Był bardzo uparty, zbyt niezależny, za mało skłonny do
kompromisów. W sumie więc Marilyn wygrała, wybierając tego
Rossa, zaś sprawy potoczyły się tak, jak powinny były się potoczyć.
Wierutna bzdura! Dzieci powinny mieć swoich rodzonych
rodziców, a rodzice powinni mieć swoje własne dzieci. Przez tyle lat
nie wiedział, że ma dziecko. Dowiedział się o tym w momencie, gdy
to dziecko jest już dorosłą kobietą. Spadał mu do rąk przecudny owoc
bez trudu wyhodowania go.
Bethany. Wiele by dał, by wyrwać z jej pamięci tamte swoje
nieopatrznie rzucone słowa. Wypowiedział je pod wpływem strachu.
Był tylko człowiekiem. A człowiek to istota słaba, lękliwa i
przerażająco małoduszna.
Nalał sobie kolejny kubek kawy. Piekielny ból głowy nie chciał
ustąpić. Ben wiedział przynajmniej jedno: nieprędko już sięgnie po
butelkę.
Doleciał go odgłos otwieranych drzwi. Wrócił Mitch.
- Wyjechała - oświadczył z miną człowieka wprawionego w stan
hipnozy.
- Co to znaczy „wyjechała"?
- Spotkałem Christiana. Powiedział mi, że zabrała się z Dukiem.
Ben poczuł straszliwy ból w piersiach. Zwalił się na najbliższe
krzesło. Wczoraj odnalazł córkę, a już dzisiaj ją stracił.
Sam lot już sporo pomógł. A potem widok wielkomiejskiego
ruchu, wystaw sklepowych i wysokich domów utrwalił to poczucie
wychodzenia z ciasnej klatki. Szkoda tylko, że Mariah zdecydowała
się w końcu zostać. W rezultacie ona, Bethany, znalazła się sama w
tym hotelowym apartamencie, o wiele zresztą dla niej za drogim. Ale
przyjęła to, co jej zaoferowano, byleby tylko jak najszybciej pozbyć
się ciężaru przygniatającego piersi.
W południe zrobiła sobie fryzurę i na całe pół godziny oddała
swoje dłonie manikiurzystce. Następnie wybrała się do miasta.
Wałęsała się ulicami centrum, zachodziła do sklepów, przyglądała się
ludzkim twarzom. Szukała oszołomienia i znalazła je. Poczuła też, że
zaczyna swobodniej oddychać. Ale żadne istotne zmiany nie nastąpiły
w jej duszy. Najdokładniej mogła to stwierdzić po powrocie do hotelu.
Znajdowała się w sytuacji praktycznie bez wyjścia. Nie mogła
wrócić do Hard Luck, nie mogła wrócić do Kalifornii. Przynajmniej
tak to wyglądało od strony psychicznej, wiedziała bowiem, że jutro
wczesnym rankiem wsiądzie do samolotu, by o oznaczonej godzinie
stanąć przed swoją klasą. Straciłaby wszelki dla siebie szacunek,
gdyby postąpiła inaczej.
Zarazem jednak stanie tam, w Hard Luck, wobec pewnej
rzeczywistości, która niemożliwie się pogmatwała. Kochała
mężczyznę, który zachowywał wobec niej daleko posuniętą rezerwę,
zaś wszystkie jego sympatyczniejsze odruchy idealnie tłumaczyły się
nastrojami chwili. Miała ojca, który nie tylko, że nie chciał uznać w
niej córki, lecz nadto zarzucił jej, iż liczy na spadek po nim.
Wiedziała, że mówiąc tak, znajdował się w szoku. I dlatego, mimo iż
głęboko tym zarzutem zraniona, nie miała do niego pretensji.
Popełniła ewidentny błąd. Zamiast stopniowo przygotowywać go na
taką rewelację, wypaliła od razu z obu luf. Nic dziwnego więc...
Rozległo się pukanie do drzwi.
- Bethany!
- Mitch?
- Otwórz, proszę.
Wyskoczyła z łóżka. Jak udało mu się ją tutaj odnaleźć? Wpadł do
środka. Przypominał z postawy i miny policjanta, który sforsował
drzwi, by schwytać groźnego przestępcę.
- Nie możesz wyjechać.
- Dokąd?
- Dobrze wiesz, dokąd. Nie możesz uciekać przede mną, bo
bardzo cię kocham. I nie dlatego cię kocham, że jakiś tam gościu z
tobą zatańczył, tylko dlatego, że stałaś się nieodłączną cząstką mej
duszy. Bez ciebie nie mógłbym już żyć.
- Więc kochasz mnie, Mitch?
- Przecież o tym mówię. Musisz mi uwierzyć. W szczerość moich
uczuć. I że nie mówię tego z myślą o Chrissie. To mnie przede
wszystkim jesteś potrzebna. Najpierw jesteś i będziesz moja, a
dopiero potem mojej córeczki.
Uśmiechnęła się. Wszystko to jednak było zdumiewające.
Dlaczego ludzie zawsze tak późno mówią to, co powinni dla
obopólnego dobra powiedzieć znacznie wcześniej?
- Nie zamierzałam wracać do Kalifornii. Zbyt dużo nie
rozwiązanych spraw pozostawiłam w Hard Luck.
Na chwilę zamknął oczy. Wręcz namacalnie poczuł przy sobie
obecność jakiegoś opiekuńczego ducha.
- Ben, to mi o czymś przypomina. Ben chciałby z tobą pomówić.
- Powiedział ci?
Mitch kiwnął głową.
- Jesteś jego córką.
- Przyznał to? - Poczuła, że do oczu napływają jej łzy.
Znowu potwierdził skinieniem głowy.
- Zachowałam się wobec niego nie fair. To tak, jakby zrzucić
człowieka z mostu do rzeki i kazać mu pływać, choć wiadomo, że
nigdy przedtem tego nie robił. Nie dziwię się więc, że zareagował, jak
zareagował. Kto wie, jak my postąpilibyśmy w analogicznej sytuacji.
- Ben pragnie wszystko wyjaśnić.
- Przede wszystkim zapewnij go, że niczego od niego nie chcę.
- Sama mu to powiedz. Jest tutaj.
- Tutaj?
- Czeka w barze. Rzuciliśmy monetę, kto pierwszy ma zapukać do
twoich drzwi. Wybrałem reszkę i wygrałem. - Wskazał na fotel. - A
teraz usiądź, Bethany, chcę bowiem powiedzieć ci coś ważnego.
Wysłuchasz wyznania, na które już dawno powinienem był się
zdobyć. A potem podejmiesz odpowiednią decyzję.
- To znaczy jaką?
- Czy nadal możesz się ze mną widywać.
- Mitch, nie przerażaj mnie. Mówisz jak zbrodniarz na sekundę
przed przyznaniem się do popełnienia przestępstwa.
- Kto wie, czy nie użyłaś najtrafniejszego porównania. Kocham
cię, Bethany. A nie zaliczam się bynajmniej do kochliwych mężczyzn.
Prócz ciebie była tylko jedna kobieta, którą kochałem całą duszą.
- Twoja żona.
- Tak, moja żona. Poznałem Lori na studiach. Historia naszej
miłości zamyka się w typowym schemacie. Pokochaliśmy się,
wzięliśmy ślub. Podjąłem pracę w chicagowskiej policji. Młode
małżeństwo, jak tysiące, miliony innych. Przynajmniej wtedy tak
myślałem.
Urodziła się Chrissie. Zupełnie oszalałem na punkcie tego
szkraba. Lori robiła wszystko, by zasłużyć sobie na miano dobrej
matki. Ale była z niej natura czynna i towarzyska. Uwielbiała
aktywność wśród ludzi, obojętnie, co byłoby przedmiotem tej
aktywności
-
praca,
działalność
społeczna
czy
rozrywka.
Pozostawanie w domu kojarzyło się jej z odsiadywaniem kary w
więzieniu.
Mniej więcej w tamtym czasie przesunięto mnie do działu
narkotyków. Wpadłem w kocioł, gdzie jedynym porządkiem był
porządek walki z przestępcami. Unormowane godziny pracy, wolny
weekend, jakiś chociażby tygodniowy urlop - wszystko to znalazło się
w sferze marzeń. Rzadko pojawiałem się w domu, a niekiedy tylko na
godzinę czy dwie.
Lori wpadła w depresję. Udała się do lekarza, który naukowo
wyjaśnił jej, że tego rodzaju stany załamań nerwowych stosunkowo
często zdarzają się młodym matkom. Zapisał jej jakieś prochy, w tym
środki uspokajające. Na wypadek poważniejszych kłopotów z
zasypianiem.
- Czy okazały się skuteczne?
- Z początku tak, niebawem jednak Lori w ogóle nie mogła
zasnąć. Na dodatek Chrissie nabawiła się bakteryjnego zapalenia ucha
i krzyczała po całych nocach. To już ostatecznie wybiło Lori z
normalnego rytmu dnia i nocy. Zaczęła podwajać, a potem potrajając
dawki. A co w tym wszystkim wydaje się najbardziej tragiczne, to
fakt, że jej cierpienie w ogóle jakoś do mnie nie docierało.
Ileż razy mówiła mi, jak bardzo czuje się nieszczęśliwa, że nie
lubi przebywać w domu, że chciałaby wybrać się ze mną do teatru lub
restauracji, że puste są dla niej dni beze mnie, a ja jakbym miał watę
w uszach. Ubzdurałem sobie, że żona policjanta powinna przejmować
na swoje barki część odpowiedzialności za walkę z przestępczością.
Że już taki jest los tej pary: on ugania się za bandytami, ona
wychowuje mu dzieci i duchowo go wspiera.
- Czy zdawałeś sobie sprawę z jej uzależnienia?
- Wiedziałem, że coś tam łyka. Ale nie zainteresowałem się tym
bliżej. Wmawiałem sobie, że wszystko jest okay. Wiesz, człowiek
potrzebuje jakiejś oazy. Walcząc z zagrożeniami w mieście, nie
dostrzegałem ich w swoim własnym domu. Gdybym natychmiast
interweniował, uratowałbym jej życie. A przecież na co dzień
kontaktowałem się z narkomanami i rozpoznawałem ich bez pudła.
Nie rozpoznałem tylko nieszczęścia Lori.
- Co się stało?
- Popełniła samobójstwo. Przekonałem rodzinę, że to był
wypadek. Ale ja znałem prawdę. Bo to ja ją zabiłem. Nie
wyciągnąłem do niej pomocnej ręki, nie okazałem się czułym,
kochającym mężem. Traktowałem ją jak herosa w spódnicy, podczas
gdy była tylko kruchą, wrażliwą istotą.
- Och, Mitch, nie możesz winić siebie za słabość Lori.
- Właśnie, że mogę, a nawet powinienem. Małżeństwo jest
wspólnotą połączoną najrozmaitszymi więzami, lecz głównie
miłością. Miłość otwiera oczy na drugą osobę. Gdy się kocha, to się
widzi, i nie tylko twarz czy nogi. Widzi się duszę i serce. Boję się, że
jako twój mąż również mogę nie dostrzegać twojej duszy.
- Więc tego właśnie chcesz? Chcesz zostać moim mężem?
- Tak. A Chrissie pragnęłaby zostać twoją córeczką. Ale
przypominam. Nie oświadczam ci się przez wzgląd na Chrissie.
Mówię to w imieniu wyłącznie mojego własnego serca.
Przytłaczające ją dotąd ściany zupełnie się rozstąpiły. Znajdowała
się teraz na zalanym słońcem placu.
- Zostanę twoją żoną, Mitch.
Głęboko odetchnął.
- Jestem tylko prostym policjantem, Beth. Nie chcę opuszczać
Hard Luck.
- Moje miejsce jest przy moim mężu.
Pocałowali się, i był to najbardziej niewinny z ich
dotychczasowych pocałunków.
- Na dole czeka Ben.
- Ach tak, Ben.
Prawie że o nim zapomniała. Szumiało jej w głowie od miłości do
Mitcha. Wszystko inne wydawało się tak bardzo dalekie.
Pół godziny później Bethany otwierała drzwi niewielkiego baru,
sąsiadującego z hotelową restauracją. Znalazła Bena przy jednym z
trzech stolików nad butelką piwa. Od wczoraj jakby się postarzał.
Siedział zgarbiony i ze zwieszoną głową.
Bardziej wyczuł, niż usłyszał, że się zbliża. Błyskawicznie
przybrał bardziej, by tak rzec, żołnierską postawę.
- Czy mogę się dosiąść? - zapytała.
Pytanie to na tle ich dotychczasowych stosunków było w zasadzie
absurdalne. Ale dzisiaj łączyło ich coś zupełnie innego, co wymagało
wypracowania całkiem nowych form kontaktu. Para przyjaciół
zmieniła się w ojca i córkę. Właściwie zaczynali wszystko od
początku.
Kiwnął głową i wskazał jej wolne krzesło.
- Napijesz się czegoś?
Po wczorajszej libacji miała już dość alkoholu. I to na bardzo
długo.
- Nie, dziękuję... Tak mi przykro...
- To mnie powinno być przykro. Nie jestem dumny ze swojego
wczorajszego zachowania. Jeśli cokolwiek mnie tłumaczy, to tylko
niezwykłość sytuacji, w jakiej się znalazłem.
- Chyba nie jestem dobrym politykiem. Nie nadawałabym się do
prowadzenia negocjacji. Zamiast dawkować prawdę, znokautowałam
cię nią.
Po jego twarzy przemknął cień wesołości.
- A jednak potrafisz milczeć. Milczałaś tyle miesięcy. Zresztą
mniejsza z tym. Trudno mi wprost uwierzyć, że mam tak piękną
córkę. Gdy patrzę na ciebie, to wprost rośnie mi serce. Widzę też coś,
czego przedtem u ciebie nie widziałem. Twoje podobieństwo do
matki. - Przytknął na moment butelkę do ust. - Jak się miewa
Marilyn? Czy zagrożenie nowotworem minęło?
- Wróciła do pełnego zdrowia. Rak to tylko koszmarna przeszłość.
- A czy znalazła szczęście w życiu?
- Jest bardzo szczęśliwa, Ben. Mama i tatuś bardzo się kochają.
Oczywiście, nie ma takiego małżeństwa, w którym nie zdarzałyby się
gorsze chwile, ale zawsze wychodzili z kryzysów obronną ręką. -
Chwyciła głęboki oddech. - Nic nie wiedzą o tym, że cię odnalazłam.
- A zamierzasz im o tym powiedzieć? - spytał ściszonym głosem.
- Tak, lecz zapewniam cię, że zachowam się bardziej delikatnie i
oględnie niż podczas wczorajszej rozmowy z tobą. Nawiasem
mówiąc, wcale nie zamierzałam zdradzić ci mojej... naszej tajemnicy.
- Doprawdy?
- Chciałam cię tylko zobaczyć i poznać. Ale gdy to już się stało,
poczułam ogromny niedosyt. Sytuacja jak gdyby sama zaczęła
domagać się powiedzenia ci prawdy.
- Pewnie bardzo cię sobą rozczarowałem?
- Ależ skądże znowu - zaprzeczyła ze szczerym oburzeniem. -
Jesteś
cudownym
człowiekiem.
Serdecznym,
opiekuńczym,
szczodrym w przyjaźni. Twój lokal stał się ośrodkiem życia
społecznego i towarzyskiego w Hard Luck i jest tak wyłącznie z
twojego powodu.
- Nigdy właściwie nie zostanę twoim ojcem. Już masz ojca,
którego, jak wiem, bardzo kochasz.
- To prawda. Ale możesz być moim przyjacielem.
Rozpogodził się.
- Tak. Niezawodnym i wiernym przyjacielem.
Podali sobie dłonie. Ben uregulował rachunek i opuścili przytulny
bar.
- No i jak? Wychodzisz za naszego gliniarza? - zapytał na
korytarzu.
- Jasne. Przyjechałam do Hard Luck, by spotkać pewnego
mężczyznę, a tymczasem spotkałam dwóch. I obu pokochałam.
Weszli do holu, gdzie siedział Mitch, zabijając czas lekturą
gazety.
- Wiesz co, szeryfie - powiedział Ben, biorąc go za ramię. - Ta
młoda dama wydaje się być głodna, a mnie z racji starszeństwa
przypada rola gospodarza. Zapraszam was zatem na obiad.
W październiku ukaże się już czwarta powieść Debbie Macomber
z cyklu „Synowie Północy" pt. „Kto wymyślił rozwody?".
Pytanie to zadawać sobie będą Matt Caldwell i jego była żona,
Karen, która szykuje mu wielką niespodzianką...