297 Macomber Debbie Ożeń się tato

background image

DEBBIE MACOMBER

Ożeń się, tato

OD AUTORKI

Droga Czytelniczko, Witaj w Hard Luck, niewielkim mieście na

Alasce! Mam nadzieję, że będziesz mi towarzyszyła w tej

przechadzce, podczas której poznamy synów północy, ich rodziny,

przyjaciół i przyszłe żony.

Nie wiem, czy kiedykolwiek spłacę dług wdzięczności wobec

pewnych osób, jak się okazuje, osób fikcyjnych. Myślę tu o Valerie,

Stephanie i o Norze, trzech siostrach, o których pisałam w trylogii

„Siostry z Orchard Valley". (Orchard Valley). Zarówno praca nad

poszczególnymi tomami, jak i miejsce akcji oraz bohaterowie cyklu,

wszystko to napełniało mnie miłością i entuzjazmem. Odrębną i kto

wie, czy nie największą satysfakcję sprawiło mi wszakże przyjęcie

mojej trylogii przez Czytelniczki.

Kiedy więc Wydawnictwo Harlequin zaproponowało mi napisanie

sześciotomowego cyklu, byłam przejęta tym do głębi. Wkrótce potem

ożyło miasteczko Hard Luck, bracia O'Halloranowie oraz synowie

północy. Pracowałam ciężko, lecz z pracy swej czerpałam tylko

radość. W trosce o rzetelność opisu wybrałam się wraz z mężem w

podróż po Alasce.

background image

I wiesz, Droga Czytelniczko, czym się to skończyło? Miłością do

tego północnego stanu, do jego niezmierzonych przestrzeni, do

pełnych ciepła i osobistego uroku zamieszkujących go ludzi, wreszcie

do całej atmosfery życia w tej najdalej wysuniętej na północ placówce

naszej cywilizacji.

A teraz zajmij. Droga Czytelniczko, wygodne miejsce w fotelu i

pozwól sobie przedstawić dumnych, upartych i cudownych mężczyzn,

synów Arktyki i tundry, oraz opowiedzieć o tym, co się wydarzyło,

gdy natknęli się na kobiety swojego życia. Kobiety z południa.

Dostatecznie odważne, by zmienić całe swoje dotychczasowe życie i

podjąć ryzyko miłości.

W gruncie rzeczy takie jak Ty i ja!

Debbie



























background image

Krótka historia Hard Luck na Alasce

Hard Luck, miasteczko rozciągnięte wzdłuż jednej ulicy, leży

prawie sto kilometrów na północ od koła podbiegunowego, w pobliżu

Brooks Range. Początek dali mu Adam O'Halloran i jego żona Anna,

którzy jako pierwsi wybudowali tu swoje domostwo. Adam przybył na

Alaską gnany gorączką złota, lecz działki, które nabył, nie przyniosły

mu fortuny. Niemniej O'Halloranowie, pokochawszy tą północną

surową krainą, postanowili się tu osiedlić. Mieli dwóch synów,

Charlesa i Davida. Pięcioletnią córeczkę, Emily, utracili w

tragicznych i bardzo niejasnych okolicznościach.

Wkrótce w pobliżu domu O'Halloranów zaczęły powstawać inne

domy. Pierwsi sąsiedzi również byli poszukiwaczami złota, a

niebawem dołączyli do nich także kupcy i rzemieślnicy. Rodzina

Fletcherów przybyła w 1938 roku i otworzyła sklep tekstylny.

W dzień wybuchu drugiej wojny światowej Hard Luck liczyło już

prawie pół setki mieszkańców. Młodzi mężczyźni, włączając obu

O'Halloranów, zgłosili się do wojska. Pierwszy wyruszył Charles;

skierowano go do Anglii. W dwa lata później tą samą drogą przebył

David. Charles poległ niemal tuż przed zakończeniem działań

wojennych. Do domu wrócił tylko David, przywożąc ze sobą

młodziutką żoną, Ellen, Angielką. A przecież, zanim wdział mundur,

związał się słowem z Catherine Fletcher, dziewczyną do szaleństwa w

nim zakochaną.

David natychmiast rzucił się w wir pracy. Skończył kurs pilotażu,

służył jako przewodnik myśliwym i wędkarzom, wybudował kolonię

background image

domków myśliwskich, a następnie hotel, który miał zapewnić turystom

lepsze warunki pobytu. Niestety, w połowie lat osiemdziesiątych hotel

spłonął. David i Ellen dochowali się trzech synów, chociaż zostali

rodzicami stosunkowo późno. Charles (imię swoje odziedziczył po

stryju) urodził się w 1960 roku, Sawyer w 1963, a najmłodszy -

Christian - przyszedł na świat w dwa lata później.

Hard Luck powoli rozrastało się i w 1970 roku osiągnęło setkę

mieszkańców. W okresie boomu naftowego władze stanowe

sfinalizowały budowę szkoły i budynku gminy. Przy głównej ulicy

pojawił się szyld restauracji, a wywiesił go Ben Hamilton, eks-

żołnierz, który przez wiele lat walczył w Wietnamie. Osoba

restauratora sprawiła, że lokal prędko stał się ośrodkiem życia

towarzyskiego w miasteczku.

Pod koniec lat osiemdziesiątych bracia O'Halloranowie założyli

lotnicze przedsiębiorstwo pasażersko-transportowe pod nazwą

„Synowie Północy", które świadczyło najprzeróżniejsze usługi. Piloci

dostarczali i odstawiali pocztę, zaopatrywali miasteczko w paliwo i

inne niezbędne produkty, przewozili pasażerów. Najczęściej kursowali

na linii Hard Luck - Fairbanks, najbliżej położonym miastem z

prawdziwego zdarzenia.

W chwili, gdy zaczynamy naszą opowieść, Hard Luck liczy sobie

stu pięćdziesięciu mieszkańców - z przewagą mężczyzn...








background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ta nowa nauczycielka nie wytrzyma tu długo. Mitch Harris nie

miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Bethany Ross nie

pasowała do tej surowej krainy. Przypominała mu raczej tropikalnego

ptaszka o jaskrawo ubarwionych piórkach. Wszystko w niej było

spontaniczne, żywiołowe, wyraziste i ciepłe, a najcieplejsze wydawały

się włosy, po których pełgały słoneczne błyski. Czekoladowy kolor

oczu również odsyłał ku tropikom.

Miała na sobie turkusową wełnianą sukienkę, ściągniętą w talii

błyszczącym żółtym paskiem. Siedziała na sofie w salonie Abbey i

Sawyera O'Halloranów i był to z jej strony prawdziwy pokaz gracji i

wdzięku. Łokieć oparty na dłoni, głowa lekko pochylona, plecy

proste, kolana złączone, stopy razem.

Mitch nigdy jeszcze nie widział tak kształtnych stóp. A mógł to

stwierdzić, gdyż obute były tylko w skąpe sandałki. Całe to przyjęcie,

na którym zjawiła się w komplecie rada szkoły, Abbey i Sawyer

wydali na cześć nowej nauczycielki. Bethany skupiała na sobie

wszystkie spojrzenia.

Lecz nagle jej spojrzenie padło na Mitcha. Wstała i podeszła doń

z ciepłym uśmiechem.

- A więc to pan stoi tu na straży prawa - zagadnęła go.

- Mitch Harris. - Lekko się skłonił i zamilkł, po czym dodał: -

Witamy w Hard Luck.

- Dziękuję. Wszyscy tu są dla mnie tacy mili.

- Musi pani być chyba zmęczona podróżą?

background image

- Prawdę mówiąc, nie czuję zmęczenia, choć z San Francisco do

serca Alaski leci się prawie pół dnia.

Mitch podejrzewał, że mimo obecnego na twarzy Bethany Ross

uśmiechu, Hard Luck musiało okazać się dla niej bolesnym

rozczarowaniem. Ta licząca półtorej setki mieszkańców mieścina

stanowiła jakieś krańcowe przeciwieństwo kalifornijskiej metropolii. I

nawet nie chodziło tu o urbanistyczne i klimatyczne różnice,

oczywiste przecież, tylko o styl życia, bo on w rezultacie był

najważniejszy.

Prawie sto kilometrów na północ od koła podbiegunowego żyło

się ciężko, a srogie wielomiesięczne zimy wymagały autodyscypliny i

angażowania maksimum woli. Prócz szkoły, kościoła i biblioteki,

Hard Luck mogło pochwalić się jedynie kilkoma prywatnymi

firmami, wśród których lotnicze przedsiębiorstwo pasażersko-

transportowe braci O'Halloranów było największym i najbardziej

dochodowym.

On, Mitch, nie miał własnego biznesu. Jak każdy stróż prawa,

pobierał stanową pensję, powiększoną o dodatek za opiekowanie się

turystami zwiedzającymi Arktyczny Park Narodowy. Miasteczko

odwiedzali też od czasu do czasu myśliwi oraz pracownicy ropociągu

i w ich oczach Hard Luck jawiło się jako kwitnąca metropolia.

Ale na pewno nie w oczach Bethany Ross. Ona mogła tu widzieć

jedynie pustkę, odludzie, melancholię i kres wszelkiej cywilizacji.

Tak, ucieknie stąd, jak to zrobiło już przed nią wiele kobiet,

sprowadzonych przez braci O'Halloranów w te arktyczne ostępy.

background image

Została Abbey, ale już na przykład taka Allison nie pobyła tu nawet

trzech dni. Podobnie jak te dwie ostatnie kobiety, z których jedna na

widok Hard Luck o mało co nie dostała histerii.

Czyż zresztą można im się dziwić?

- Proszę nie patrzeć na mnie z takim sceptycyzmem, panie Harris.

Dotrzymam umowy. Podpisując kontrakt, wiedziałam, co mnie czeka.

Czyżby Bethany Ross potrafiła czytać w jego myślach? Poczuł, że

zaczynają palić go uszy.

- Mam wrażenie, że widzi mnie pani na wylot...

- Rozumiem pana wątpliwości. Nie pasuję do innych, prawda?

Uśmiechnął się. Samoocena Bethany warta była piątki.

- Hard Luck to coś w rodzaju polarnej placówki. Z pewnością

oczekiwała pani czegoś innego...

- Nie docenia pan moich zdolności przystosowawczych.

Powiedziała to z takim przekonaniem, że nie był już taki pewien

swojego sądu o niej.

- Prawdę mówiąc - ciągnęła - nie wiedziałam, co kryje się za tą

smutną nazwą Hard Luck. Ale dzienniki telewizyjne i gazety tak

często w ostatnich tygodniach wspominały o pana mieście, że uległam

pokusie. Mój ojciec zgłosił stanowcze weto, lecz w końcu zdołałam

go jakoś przekonać. Twierdził, cytując niektórych dziennikarzy, że

Hard Luck okupuje banda wyposzczonych, spragnionych kobiet

pilotów. - Roześmiała się.

- I tak bardzo znowu się nie mylił - powiedział Mitch kwaśnym

tonem.

background image

Bethany dopiero co przyleciała z Fairbanks razem z Sawyerem,

lecz pozostali piloci nie przypominali bynajmniej swojego szefa. Oni

naprawdę mogli kojarzyć się z watahą zgłodniałych wilków. Zresztą

to właśnie z myślą o nich i w obawie przed ich utratą zdecydowali się

O'Halloranowie na akcję sprowadzenia do Hard Luck młodych kobiet.

- Czy to prawda, że Abbey, żona Sawyera O'Hallorana przybyła

tu pierwsza? - zapytała Bethany, nie kryjąc bynajmniej swojej

ciekawości.

- Tak. Abbey i Sawyer pobrali się kilka tygodni temu.

- A ja myślałam, że są małżeństwem już od lat. Patrząc na Scotta i

Susan...

- Scott i Susan są dziećmi Abbey z poprzedniego małżeństwa.

Mam nadzieję, że Sawyer zaczął już starania o adopcję.

- A Chrissie to pana córeczka, prawda? - Spojrzała w kierunku

grupki dzieci grających w monopol.

Mitch pobiegł oczyma za jej spojrzeniem. Rysy jego twarzy

złagodziła czułość.

- Zgadza się. Ma siedem lat i czeka jak na szpilkach na

rozpoczęcie roku szkolnego.

- Miałam już okazję zamienić z nią kilka słów. Przemiła

dziewczynka.

- Dziękuję. - Chrissie była oczkiem w głowie Mitcha, który

jednak czasami miewał wątpliwości, czy naprawdę jako ojciec daje z

siebie wszystko. - Czy poznała już pani Pete'a Livengooda? - zapytał,

background image

wskazując w kierunku mocno zbudowanego mężczyzny w średnim

wieku.

- Tak. Jeśli się nie mylę, jest tutejszym sklepikarzem.

- Handlowym monopolistą, dodałbym. Dotty, która właśnie

częstuje go kanapką, również zalicza się do kobiet, które

odpowiedziały na ogłoszenie w prasie.

Bethany przez chwilę gorączkowo szukała czegoś w myślach.

- Pielęgniarka?

Mitch kiwnął głową. Miał oto dowód, że pamięć i

spostrzegawczość Bethany były naprawdę jej mocną stroną.

- Pete i Dotty zapowiedzieli już swój ślub na pierwszą sobotę

października.

- Oszałamiające tempo - skomentowała z nutką ciepłej ironii. -

Jeśli tak dalej pójdzie, to Hard Luck niebawem stanie się miastem

nowożeńców. Czy Mariah Douglas, z którą poznała mnie Abbey, też

już ma narzeczonego?

- Mariah jest sekretarką biura „Synów Północy" i na razie jest

tylko pod obstrzałem męskich spojrzeń. Zresztą dołączyła do nas

dopiero miesiąc temu.

- Chce pan powiedzieć, że samotna młoda kobieta może tu

mieszkać pełne cztery tygodnie i nadal pozostawać panną? Ależ to

swoisty rekord. Czy ci dzielni piloci czasami nie zaniedbują swoich

obowiązków?

Mitch wyszczerzył zęby. Odpowiadało mu jej poczucie humoru.

background image

- O ile wiem, wzięli się ostro do rzeczy, ale Mariah ogłosiła

wszem i wobec, że nie przybyła tu po męża, tylko by przejąć na

własność domek myśliwski oraz te dwadzieścia akrów ziemi, które

obiecali jej O'Halloranowie.

- W takim razie życzmy jej wszystkiego najlepszego. Szkoda

tylko, że ten domek nie stoi na tej obiecanej ziemi. - Błysk w oczach

Bethany zdawał się sugerować, że z chęcią przyjęłaby na siebie rolę

obrończyni Mariah.

- To już nie moja sprawa. Zostawmy ją zainteresowanym

stronom.

Bethany lekko się zmieszała. Uniosła kieliszek do ust i upiła łyk

wina.

- Ja też oczywiście nie mam zamiaru się wtrącać. Po prostu

Mariah wydała mi się taka słodka i taka delikatna. Nie chciałabym, by

ktoś ją wykorzystał.

Do Mitcha i Bethany podeszli gospodarze domu.

- Widzę, że między szkołą a biurem szeryfa zostały już nawiązane

przyjacielskie stosunki - powiedział Sawyer żartobliwym tonem.

- Mój ojciec również nosi mundur stróża prawa – poinformowała

Bethany, spuszczając wzrok.

Wszyscy powitali tę wiadomość uśmiechami, po czym Sawyer

dorzucił:

- Mitch był jednym z najlepszych gliniarzy w Chicago, zanim

przeniósł się do Hard Luck.

background image

Mitch chrząknął, lecz trudno było ocenić na podstawie tego

chrząknięcia, czy zgadza się z tą oceną, czy też zachowuje wobec niej

krytyczny dystans.

W drzwiach salonu stanęła Margaret Simpson, nauczycielka.

Mimo iż mocno spóźniona, pałała ochotą powitania i poznania

Bethany Ross, koleżanki w zawodzie. Po chwili obie panie gawędziły

już jak stare znajome. Bethany między innymi dowiedziała się, że mąż

Margaret pracuje w inspektoracie nadzoru ropociągu, dobiega

czterdziestki i całe tygodnie spędza poza domem. Właśnie przez

wzgląd na męża, który lubił swoją pracę, Margaret zrezygnowała w

końcu z przyjęcia ciekawej oferty uczenia w liceum w jednym z

dużych miast Wschodniego Wybrzeża i zdecydowała się pozostać w

Hard Luck.

Mitch słuchał piąte przez dziesiąte. Przyglądał się Bethany i

studiowanie jej profilu całkiem go pochłonęło. Pragnąłby poznać ją

lepiej, lecz wiedział, że byłoby to jak poznawanie przelotnego ptaka.

Zanim nastanie zima, Bethany Ross już tu nie będzie.

Fascynowała go, pociągała, kusiła swoją ciepłą kobiecością. Już

sześć lat żył jak mnich w jarzmie ascezy. Pochował Lori, gdy Chrissie

stawiała pierwsze kroczki. Potem złożył podanie o dymisję w

chicagowskiej policji, gdyż wszystko w tym mieście przypominało

mu ukochaną żonę. Spakował walizki i udał się na północ, tak daleko,

jak to tylko było możliwe bez szkody dla dziecka. Wiedział, że

ucieka. A kiedy dotarł do Hard Luck i podjął decyzję osiedlenia się

background image

tutaj, był bez grosza przy duszy i czuł się zmęczony życiem jak

stuletni starzec.

Czas płynął, ból przestał doskwierać i w końcu nastały lepsze dni.

Miewał nawet szczęśliwe chwile, gdy patrzył na swoją roześmianą

córeczkę lub wyjątkowo piękny poranek rozpierał mu piersi. Nowe

życie potoczyło się wśród nowych przyjaciół. Świat znowu wrócił do

normy, jeżeli normą można nazwać brak kobiety w życiu mężczyzny i

brak matki w życiu dziecka.

Nie przypuszczał, nawet w najśmielszych marzeniach, że na

Alaskę może zabłąkać się tropikalny ptaszek. Pragnąłby określić tego

ptaszka jakimś jednym słowem, ale nasuwał mu się cały ich szereg.

Kobieca. Ciepła. Spontaniczna. Bezpośrednia. Wesoła. Dzieciaki będą

z pewnością za nią przepadały. Rozmawiał z nią blisko kwadrans, a

teraz czuł, że mógłby spędzić na rozmowie z nią długie godziny.

Zresztą w głębi duszy pragnął czegoś takiego.

W pewnym momencie Bethany ziewnęła, zasłaniając usta dłonią.

Nie uszło to uwagi Abbey.

- Musisz być bardzo zmęczona. Jesteśmy okrutnikami, trzymając

cię tutaj tak długo.

- Zawdzięczam tym okrutnikom przemiły wieczór, na którym

dosłownie rozpieszczano mnie. - Znowu ziewnęła. - Najlepiej chyba

jednak będzie, jeśli zwinę żagle.

- Mitch - zwrócił się Sawyer do szeryfa - okaż się dżentelmenem i

odwieź Bethany do domu.

background image

- Oczywiście - odparł stróż prawa, choć, prawdę mówiąc,

zamieniłby się tą rolą z kimkolwiek innym. Po cóż gapić się na

wystawę sklepu jubilerskiego, skoro i tak wiadomo, że nie wejdzie się

do środka?

Poszukał wzrokiem Chrissie. Siedziała w pobliżu drzwi

wiodących do kuchni i paplała o czymś ze swoją najbliższą

przyjaciółką, Susan. Chyba przekazywały sobie jakieś ważne

tajemnice, gdyż kiedy jedna mówiła, druga zbliżała ucho do jej ust.

Mitch ciężko westchnął. Wolałby walczyć z niedźwiedziem niż z

małymi dziewczynkami, próbującymi przechytrzyć dorosłych.

Podszedł do córeczki i podając jej sweterek, oznajmił, że muszą

już wracać do domu. Chrissie zrobiła minkę, jakby właśnie została

skazana na przebywanie w ciemnym lochu o chlebie i wodzie, lecz

grzecznie wstała i pożegnała się z Susan.

Spotkali się z Bethany na stopniach ganku. Przeszli do

zaparkowanego nie opodal samochodu Mitcha. Gdy zajęli miejsca,

Mitch zapuścił silnik.

- Dziękuję, że zechciał pan zaopiekować się mną - powiedziała

Bethany.

- To dla mnie żaden kłopot.

Przeciwnie, była to dla niego sama przyjemność. Szkoda tylko, że

nie można jej było jakoś utrwalić. Mitch czuł się jak człowiek, który

nabrawszy w dłoń piasku, widzi, jak ten przesypuje mu się pomiędzy

palcami.

background image

- Mam prośbę. Czy mógłby pan obwieźć mnie trochę po mieście?

Nie miałam dotąd okazji przypatrzyć się Hard Luck.

- Nie ma tu wiele do oglądania.

- Możemy pokazać pannie Ross bibliotekę - rzuciła nieśmiało

Chrissie.

- To tutaj jest biblioteka?

- Tak, całkiem fajna. Prowadzi ją Abbey. Ludzie przychodzą,

pożyczają książki, a potem je zwracają – wyjaśniła dziewczynka.

Abbey, żona Sawyera, nie tylko prowadziła bibliotekę, ona ją

właściwie stworzyła od podstaw. Najpierw księgozbiór składał się

tylko z tych książek, które podarowała miastu matka braci

O'Halloranów, potem jednak zdecydowano się na nowe zakupy i

podstawowy trzon zaczął obrastać nowościami z różnych dziedzin, od

prozy po poradniki kulinarne.

Najciekawsze jednak, że ludzie zaczynali dyskutować o

poszczególnych książkach, które powoli stawały się w Hard Luck

chlebem powszednim. Mitch także stał się namiętnym czytelnikiem i

dość często zachodził do biblioteki lub posyłał tam Chrissie z

określonym zamówieniem.

- Co to za budynek? - zapytała Bethany, wskazując palcem na

największą w mieście budowlę.

- Hotel - odparł krótko Mitch.

- Jego właścicielem jest Matt Caldwell, brat Lanni - pośpieszyła z

wyjaśnieniem Chrissie.

background image

- Lanni nie było na dzisiejszym przyjęciu - dorzucił Mitch. - Jest

zaręczona z Charlesem, najstarszym z braci O'Halloranów.

- Czy to ten geolog?

- Tak. Pracuje dla Towarzystwa Naftowego.

- Słyszałam o ropociągu Alaski, który ciągnie się na przestrzeni

ponad tysiąca kilometrów. Czytałam nawet w jakimś artykule, że jest

to inwestycja strategiczna i chronią ją specjalne oddziały wojskowe.

- Tak. Niektórzy nawet mówią, że Alaska to góry, lasy, tundra i

rurociąg. Ale wracając do tego hotelu. Po pożarze długo stał jako

ruina, aż wreszcie znalazł się chętny nabywca, który zobaczył w nim

perspektywę dobrego interesu.

- I to jeszcze jak dobrego! - podnieciła się Chrissie. - Mart

zamierza sprowadzić tu psy, sanie i wszystko, co będzie potrzebne

turystom do miłego spędzania czasu.

- A tym psom będzie przewodził Eagle Catcher, husky, pies

Sawyera - zażartował sobie ojciec.

- Pies Scotta - poprawiła go córka.

- Racja. Zapomniałem, że podarował go Scottowi.

- A czy w mieście jest jakaś restauracja? - zapytała Bethany. -

Pytam na wypadek, gdyby mi się nie chciało zrobić obiadu.

- Mamy coś takiego. Właścicielem lokalu jest Ben Hamilton,

sympatyczny grubas i prawdziwy mistrz patelni. Ma trochę

niewyparzony język, ale zarazem złote serce. Wie wszystko o

wszystkich i zawsze służy dobrą radą. Idę o zakład, że polubi go pani.

background image

Wyjechali główną ulicą poza krańce miasta. W oddali jarzyło się

pojedyncze światełko.

- To się świeci w oknie domku Mariah - powiedział Mitch.

Szeryf

wiedział

od

Christiana,

najmłodszego

z

braci

O'Halloranów, że wielokrotnie próbował wpłynąć na swoją

sekretarkę, żeby przeprowadziła się do miasta. Ale Mariah była upartą

osóbką. Wolała swoje odludzie.

Zawrócili i podjechali pod dom, który oddano do dyspozycji

nowej nauczycielce. Stał w pobliżu szkoły.

- Dziękuję za podwiezienie - powiedziała Bethany z miłym

uśmiechem.

- Cała przyjemność po mojej stronie.

- Chrissie - zwróciła się Bethany do siedzącej z tyłu dziewczynki -

czy zgodzisz się zostać moją małą pomocnicą i przewodniczką?

Zależy mi na tym szczególnie w tym pierwszym okresie, zanim nie

zadomowię się w Hard Luck.

Oczy Chrissie rozbłysły jak sztuczne ognie w Święto

Niepodległości.

- A czy Susan może być również taką pomocnicą?

- Oczywiście.

Chrissie z dumą spojrzała na ojca, ten jednak, zobowiązany przez

Sawyera do wywiązania się z roli dżentelmena, wysiadł właśnie z

samochodu, aby otworzyć drzwi po prawej stronie. Pożegnali się i po

chwili w domu zapaliło się światło.

background image

A więc mamy nową nauczycielkę, pomyślał Mitch, siadając z

powrotem za kierownicą.

Bethany naprawdę czuła się bardzo zmęczona. Zamiast jednak

zapaść natychmiast w głęboki sen, leżała, wpatrując się w sufit i

myśląc o szeryfie Harrisie. Różnił się od pozostałych mężczyzn,

poznanych tego wieczoru. I nie w tym rzecz, żeby był od nich

przystojniejszy lub bardziej inteligentny. Charakteryzowała go jakaś

odrębność, potrzeba odosobnienia, niesłychana wstrzemięźliwość w

kontaktach międzyludzkich.

Bethany była pewna, że gdyby pierwsza nie podeszła doń, stałby

do końca przyjęcia w swoim kącie i z jakiegoś dalekiego dystansu

przyglądał się jej i reszcie towarzystwa. Tę zasadniczą rezerwę można

było tłumaczyć na wiele sposobów - nieśmiałością, samotnością

dominującym zmysłem obserwacji albo jeszcze czymś, czego w tej

chwili nie potrafiła odgadnąć.

A przecież całe życie spędziła w środowisku policjantów i w

gruncie rzeczy Mitch bardzo przypominał jej ojca. Obaj patrzyli na

świat tak, jakby zarazem analizowali go i stawiali mu pytania. W ich

pozbawionej emocji postawie dawało się wyczuć nastawienie badacza

lub też widza w teatrze. Zanim ojciec podjął jakąś decyzję, długo ją w

sobie ważył, nie pomijając żadnego aspektu danej sprawy.

Wymagała tego specyfika jego zawodu. Tam bowiem, gdzie

chodziło o życie drugiego człowieka, jego

wolność lub

bezpieczeństwo, wszelkiego typu nieprzemyślany pośpiech mógłby

background image

okazać się fatalny w skutkach. Chociaż niekiedy, co prawda, trzeba

było reagować błyskawicznie.

W sumie Mitch Harris zaintrygował ją i z chęcią poznałaby go

bliżej. Czy jednak mogła liczyć na tę samą gotowość do zacieśnienia

stosunków także i z jego strony? Być może. Rozmowa z nią nie

wydawała się go męczyć, przeciwnie, miał raczej minę człowieka,

który cieszy się z zawarcia tej znajomości. Ale mógł to być wyłącznie

twór jej wyobraźni.

Zmęczenie zaatakowało ją ze zdwojoną mocą. Zamknęła oczy i

próbowała się rozluźnić. Pod powiekami dostrzegła szczupłą męską

twarz Mitcha Harrisa. Przecież nie przyjechała tu po to, by

zakochiwać się w pierwszym mężczyźnie, który pod pewnymi

względami przypominał jej ojca. Przyjechała tu uczyć dzieci. A także

z misją, która z uczeniem dzieci nie miała nic wspólnego.

Poklepała poduszkę, która wydawała się zbyt twarda. Jasny

gwint! Ta pierwsza noc w Hard Luck nie zapowiadała się wspaniale.

- Panno Ross?

Zawieszała właśnie na ścianie w klasie obrazek przedstawiający

scenę z filmu Chaplina „Gorączka złota" i na dźwięk dziecięcego

głosu odwróciła się. Zobaczyła w drzwiach Chrissie i Susan.

Uśmiechały się od ucha do ucha.

- Wchodźcie, dziewczynki.

- Przyszłyśmy pani pomóc - wyjaśniła Chrissie. - Tatko pouczył

nas, że jeśli nie będziemy pomagać, to będziemy tylko zawadzać.

background image

- Jestem pewna, że okażecie się wspaniałymi pomocnicami -

upewniła dziewczynki Bethany, po czym wskazała na stos

podręczników, które należało posegregować.

Chrissie i Susan natychmiast wzięły się do roboty.

- Czy ma pani męża albo kogoś w tym rodzaju, panno Ross? -

zapytała po jakichś pięciu minutach Chrissie.

Zaskoczyło ją to pytanie. Zmusiła się do uśmiechu.

- Nie.

- Dlaczego?

Ach, te siedmioletnie dziewczynki! Bez mrugnięcia powieką

przejadą po człowieku walcem ciekawości.

- Bo nie spotkałam jeszcze dotąd takiego mężczyzny.

- A czy już była pani kiedyś zakochana? - zapytała Susan,

przejmując rolę sędziego śledczego.

- Tak - odparła Bethany z pewnym wahaniem.

- A ile ma pani lat?

- Dwadzieścia pięć.

Dziewczynki wymieniły spojrzenia, po czym zaczęły gorączkowo

obliczać coś na palcach.

- Siedem - wyszeptała Chrissie do ucha przyjaciółki, z tym że jej

szept słyszalny był w całej klasie.

- A cóż to za „siedem"? Jakaś magiczna liczba? - zapytała

Bethany.

background image

- Czy starszy od pani o siedem lat mężczyzna jest już tym samym

dla pani za stary? - odpowiedziała Chrissie pytaniem na pytanie.

Najwidoczniej układała jakiś scenariusz.

- To zależy.

- Od czego?

- Przede wszystkim od wieku obu stron. Gdybym miała

czternaście lat i chciała umówić się z dwudziestojednoletnim

mężczyzną, moi rodzice na pewno nie pozwoliliby mi na to. Gdybym

jednak miała dwadzieścia lat, a on dwadzieścia siedem, wszystko

byłoby w najlepszym porządku.

Dziewczynki znowu spojrzały na siebie. Wydawały się

usatysfakcjonowane tą odpowiedzią. Rzecz jednak należało wyjaśnić

do końca.

- Chyba nie macie zamiaru umawiać się z czternastoletnimi

chłopcami?

Chrissie zachichotała, Susan zaś pogardliwie wydęła wargi.

- To chyba żadna przyjemność. Mam dziesięcioletniego brata i

dobrze wiem, czego można się spodziewać po chłopakach. A czy

mogłaby pani opowiedzieć nam o tym mężczyźnie, w którym była

kiedyś zakochana? - Chrissie miała tak poważną minkę, że Bethany,

mimo wielkiej ochoty na zmianę tematu, zdecydowała się

odpowiedzieć.

- Poznałam go na studiach. Chodziliśmy ze sobą blisko rok. Miał

na imię Randy.

- Czy zrobił pani jakąś krzywdę?

background image

Bethany roześmiała się z ledwo uchwytną nutką goryczy.

- Nie, nie zrobił mi żadnej krzywdy.

Kto wie, być może to ona go skrzywdziła. Bo kiedy zaczął mówić

o małżeństwie i dzieciach, po prostu zlękła się. Do zakończenia

studiów pozostało jej dwa lata, a chciała zdobyć dyplom. Rodzenie

dzieci nie było najlepszą receptą na zdobycie zawodu nauczycielki.

Zaczęli sprzeczać się, kłócić, aż w końcu doszło do zerwania

nieoficjalnych zaręczyn. Najprawdopodobniej nie kochała go w

dostatecznym stopniu. Widziała w nim nie tyle kochanka i męża, co

przyjaciela. I właśnie najbardziej żałowała tej zniszczonej przyjaźni.

- Czy widujecie się?

- Od czasu do czasu.

- Ożenił się?

- Wciąż jest kawalerem.

Na twarzach Susan i Chrissie rozlał się smutek. Przygnębiła je ta

nieudana miłość. Szybko dokończyły segregacji podręczników i

zapytały, czy mogą już sobie pójść. Bethany podziękowała im za

pomoc, a one znikły jak skrzaty z bajki.

Bethany wróciła do wycinania dużych liter z kolorowego papieru.

Gdy miała już wszystkie, jakich potrzebowała, przypięła je szpilkami

w odpowiedniej kolejności do naciągniętego płótna ogłoszeniowej

tablicy. Utworzyły słowo WRZESIEŃ. Za najbardziej udane uznała

litery Z i E.

background image

Ktoś otworzył drzwi. Odwróciła się. Zobaczyła Mitcha Harrisa.

Był dzisiaj w mundurze khaki, w którym prezentował się jeszcze

lepiej niż w swetrze, kurtce i spodniach.

- Dzień dobry. Szukam Chrissie. Z tego, co wiem, miała się

dzisiaj spotkać z panią.

- Była tu razem z Susan. Odeszły jakieś pół godziny temu.

- Mam nadzieję, że okazały się grzecznymi dziewczynkami.

Bethany uśmiechnęła się. Grzecznymi, owszem, lecz również

bardzo dociekliwymi.

- Jak najbardziej. - Wskazała ręką na stosy równo poukładanych

podręczników. - Oto rezultat ich pracy.

- Czy powiedziały, gdzie idą?

- Niestety, nie. Choć doprawdy może powinnam była je o to

zapytać.

- Ależ proszę nie robić sobie z tego powodu najmniejszych

wyrzutów. Hard Luck to tylko większa wieś. Tu każdy każdego może

odnaleźć w przeciągu dziesięciu minut. - Przez chwilę ważył coś w

myślach. - Nie chciałbym, by Chrissie okazała się dla pani zawadą i

utrapieniem.

- Wprost przeciwnie. Ona i Susan to przemiłe dziewczynki i

bardzo uczynne.

- A czy czasami nie próbowały wydrążyć pani dziury w brzuchu

swoimi pytaniami?

Roześmiała się. Ten szeryf dość dobrze orientował się w tym, co

potrafią małe dziewczynki.

background image

- Prawdę mówiąc, próbowały. Ale ciekawość w tym wieku, to bez

wątpienia oznaka inteligencji.

Nic nie odpowiedział, tylko coś mruknął pod nosem. Potem ze

sporym wdziękiem uchylił kapelusza i już go nie było.

Bethany przysiadła na ławce i zamyśliła się. Rozmawiała przed

chwilą z wysokim, szczupłym mężczyzną i ta rozmowa, jakkolwiek

krótka i błaha, sprawiła jej z jakichś względów wielką przyjemność.

Czego jednak mogła oczekiwać po swojej misji? Czy rozmowa, do

której od wielu miesięcy przygotowywała się, również zbliży ją

duchowo do człowieka, z którym będzie krzyżowała wzrok?

ROZDZIAŁ DRUGI

- Tatku?

Mitch spojrzał sponad rozłożonej gazety na piegowatą twarzyczkę

córeczki. Dopiero co po kąpieli wyszła z łazienki i jej rozgrzane

policzki wydawały się płatkami róży. Miała na sobie piżamkę z

wydrukowaną na piersiach sceną z rysunkowego filmu „Piękna i

bestia".

Poczuł w okolicy serca miłe ciepło. Bez względu na to, jak

nieudane było jego małżeństwo z Lori, był jej wdzięczny

przynajmniej za jeden dar. Urodziła mu Chrissie.

- No, to pocałuj swojego tatkę i do łóżka.

Wdrapała mu się na kolana i przytuliła policzek do jego piersi.

Najwidoczniej coś ją gnębiło, gdyż nie próbowała nawet tym razem

czytać z nim gazety.

background image

- Tatku, czy lubisz pannę Ross?

Mitch spodziewał się i zarazem obawiał takiego właśnie pytania.

W ostatnich dniach panna Ross nie schodziła z ust Chrissie. Musiał po

raz kolejny uzbroić się w cierpliwość.

- Panna Ross jest bardzo miłą osobą.

- I lubisz ją, prawda?

- Chyba tak.

- A ożeniłbyś się z panną Ross?

O mało co nie zerwał się z krzesła.

- Nie zamierzam żenić się z żadną kobietą - odparł podniesionym

głosem.

Nie był to temat, na który miałby ochotę z kimkolwiek

rozmawiać. Nawet z własną córką.

Chrissie zrobiła smutną minkę.

- Ale przecież ją lubisz.

- Kochanie, posłuchaj, lubię również Pearl, nie oznacza to jednak,

że chcę ją poślubić.

- Ale Pearl jest stara, a panna Ross ma tylko dwadzieścia pięć lat.

To chyba nie jest za dużo?

Mitch zacisnął zęby. Domyślał się, jakimi to sposobami Chrissie

dowiedziała się wieku Bethany Ross. Gdy szło o zadawanie pytań,

jego córeczka przypominała karabin maszynowy. A poza tym

zarażona była, jak bodaj wszyscy w Hard Luck, szczególną atmosferą

panującą tego lata w miasteczku.

background image

Romanse rozkwitały tu jeden po drugim. Sawyer dość szybko

uwinął się ze swoim ślubem, a przecież Chrissie była najbliższą

przyjaciółką córeczki Abbey. A potem Charles zaręczył się z Lanni,

Pete zaś upolował Dotty. Chrissie mogła to wszystko odbierać niczym

miłosną epidemię.

- Tak lubię pannę Ross - westchnęła dziewczynka.

- Znasz ją dopiero od kilku dni. Twój stosunek do niej może się

jeszcze zmienić, gdy stanie się twoją nauczycielką.

Wiedział, że sięga po nader wątpliwe argumenty. Znalazł się

jednak w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Bethany stała się zadrą w

jego duszy. Był niemal o krok od zabronienia Chrissie wymawiania

jej imienia!

A w ogóle to nie miał pojęcia, czym ta kobieta oczarowała tak

jego córkę. Dlaczego Chrissie stała się rzeczniczką Bethany, a nie, na

przykład, Marian Douglas. Może po prostu intuicyjnie wyczuła

zainteresowanie ojca młodą nauczycielką?

Zalała go fala niepokoju. Skoro Chrissie tak szybko udało się

wpaść na trop, jakaż gwarancja, że inni okażą się mniej

spostrzegawczy i inteligentni?

- Nigdy nie zacznę myśleć inaczej o pannie Ross. Uważam, że

powinieneś się z nią ożenić.

- Chrissie, dajmy już temu spokój. Nie oświadczę się pannie Ross.

- Dlaczego nie?

Paradoks polegał na tym, że dorosły mężczyzna nie potrafił

znaleźć argumentu, którym mógłby przekonać siedmioletnie dziecko.

background image

- Po pierwsze, nic o sobie nie wiemy. Nie zapominaj, kochanie, że

panna Ross mieszka w Hard Luck dopiero od kilku dni.

- Ale Sawyer zakochał się w Abbey od pierwszego wejrzenia.

Jeśli więc pośpieszysz się z oświadczynami, to może zdążysz przed

innymi...

- Chrissie...

- Uważaj, tatku, żeby ktoś inny nie sprzątnął ci sprzed nosa panny

Ross.

- Dość już tej rozmowy - powiedział gniewnie, co raczej rzadko

zdarzało mu się w kontaktach z córką.

Chciał ją jednak zdyscyplinować, a regułą było, że tam, gdzie nie

pomagały prośby, pomagały groźby. Chrissie na jakiś czas zamilkła.

Ale nie byłaby to prawdziwa Chrissie Harris, gdyby zawiesiła na

kołku swój maszynowy karabin, strzelający całą serią pytań.

- Czy mógłbyś opowiedzieć mi o mamusi?

- Co konkretnie chcesz wiedzieć?

- Czy była ładna?

- Bardzo ładna - odparł ściszonym głosem.

Rozmowa o Lori, zwykle dlań bolesna, tym razem była

autentycznym wybawieniem.

- Tak ładna jak panna Ross?

No i został wystrychnięty na dudka!

- Tak - warknął.

- Zginęła w wypadku?

background image

Chrissie po raz kolejny już na przestrzeni ostatnich lat zadała mu

to pytanie. Czyżby przeczuwała, że nie powiedział jej całej prawdy?

- Tak, twoja mama zginęła w wypadku.

- I opłakiwałeś jej śmierć?

- Kochałem ją.

- A ona kochała mnie?

- O tak, ptaszyno, bardzo.

Chrissie chłonęła każde słowo, niemal każdą zgłoskę.

Najwidoczniej bardzo jej zależało na miłości tej nieznanej matki. I

znów dłuższa chwila milczenia, zakończona wszak snajperskim

strzałem:

- Czy będę kiedyś miała braciszka lub siostrzyczkę?

- Prawdopodobnie nie. Nie planuję ponownego małżeństwa.

- Dlaczego?

Spojrzał na zegarek.

- Czas do łóżka - oznajmił autorytatywnym tonem, a kiedy

Chrissie zsunęła się z jego kolan, poszedł razem z nią do jej sypialni.

Chrissie uklękła do paciorka, który jak zwykle zmówiła na głos.

Gdy jednak przyszła kolej na prośby, tylko część z nich

wypowiedziała głośno. Nie musiał posiadać umiejętności czytania z

ruchu warg, aby domyślić się, o co prosiła pod koniec modlitwy.

Teraz więc wszystko zależało od Boga. I jeśli taka będzie Jego wola,

on, Mitch, oświadczy się Bethany jeszcze przed upływem tego

tygodnia.

background image

Christian O'Halloran, najmłodszy z trzech braci, wszedł do lokalu

Bena i klapnął na stołek przy barze.

- Wyglądasz jak gość, po którym przegalopowało stado karibu -

zauważył Ben, nalewając mu kawy.

Christian przeciągnął dłonią po twarzy.

- Bo jestem gościem, po którym przegalopowało stado karibu.

Rany, w to naprawdę trudno uwierzyć.

- Niby w co?

Ben domyślał się, że najprawdopodobniej chodziło tu o Mariah.

Christian od początku krytykował swoją sekretarkę, ale on, Ben, miał

o niej całkiem inne zdanie. Przede wszystkim była to dzielna

dziewczyna. Nie ulękła się perspektywy mieszkania na odludziu, w

warunkach zbliżonych do tych, w jakich żyli pierwsi na Alasce

poszukiwacze złota, czyli bez światła, gazu i bieżącej wody.

- Nie uwierzysz, co się stało. Dostałem właśnie opieprz od pewnej

adwokatki, obłąkanej feministki.

A więc to była ta sensacyjna wiadomość! Ben skłamałby, gdyby

powiedział, że pozostawiła go obojętnym.

- Adwokatka? W Hard Luck?

Christian kiwnął głową. Wyraz jego twarzy można było określić

jako mieszaninę gniewu, zdumienia i upokorzenia.

- Zostałem oskarżony o tysiąc rzeczy, od oszustwa po ciągnięcie

zysków z niewolniczej pracy kobiet. Słowem, grozi mi co najmniej

dożywocie.

- Kto ją wynajął?

background image

Oczy Christiana zwęziły się do rozmiarów szparek.

- Nietrudno zgadnąć, że Mariah.

- Wykluczone.

Ben mógłby bronić Mariah z pełnym przekonaniem. Nie było w

niej ani za grosz mściwości. Przeciwnie, nie znał istoty słodszej i

bardziej subtelnej w sferze uczuć.

- Wszystko wskazuje na Mariah.

- Nigdy w to nie uwierzę.

- Ale ja w to wierzę! - wrzasnął Christian. - Już pierwszego dnia

swojego pobytu tutaj uwzięła się na mnie. Chciała mnie okulawić!

- Przecież niechcący przewróciła na ciebie tę szafkę.

- Niechcący, niechcący - powtórzył Christian przedrzeźniając go -

Wszystkie zbrodnie tego świata dzieją się niechcący. Faktem

pozostaje, że Mariah jest jak drzazga pod moim paznokciem, jak kolec

w mojej stopie.

- Mylisz Mariah z Lukrecją Borgią, czyli po prostu histeryzujesz.

Wróćmy jednak do tej adwokatki...

Christian wypił duszkiem całą kawę z kubka.

- Ta baba przypomina złaknionego krwi rekina, przy czym

głównie chodzi jej o moją krew. Przybyła tu z Seattle i nazywa się

Tracy Santiago. Domyślam się, że kiedy już wycisnęła wszystko od

Mariah, weźmie teraz na spytki Sally McDonald i Angie Hughes, by

na koniec stać się rzeczniczką wszystkich kobiet ściągniętych tu przez

nas.

background image

Sally i Angie były, by tak rzec, ostatnimi nabytkami

O'Halloranów. Sally zatrudniono w małej elektrowni zasilającej

miasteczko w prąd, Angie zaś przyjęta została na stanowisko

administratorki przychodni zdrowia i asystentki Dotty. Obie

mieszkały w domu Catherine Fletcher, babki Matta i Lanni

Caldwellów.

- I pozwolisz jej na takie buszowanie i rycie?

- A co mogę zrobić? - żachnął się Christian. - Na tę babę nie ma

mocnych. Przywiąż ją do pociągu, a pociągnie go w przeciwnym

kierunku niż lokomotywa.

- I gdzie teraz znajduje się ta siłaczka? W biurze „Synów

Północy"?

Ben odruchowo spojrzał w okno, gdzie widniał w oddali

przycupnięty do płyty lotniska barak przedsiębiorstwa lotniczego

braci O'Halloranów.

- Zgadza się. Musiałem ją tam zostawić, bo zląkłem się, że

chlapnę coś, czego potem będę żałował. Martwię się tylko trochę o

Duke'a. Zostawiłem go w jej pazurach, lecz mam nadzieję, że zdoła

się jakoś obronić.

- A co tam robi Duke?

- To on dostarczył ją z Fairbanks. Z początku nie wiedział, co za

żmiję ma na pokładzie, i wziął ją za dziewczynę z ogłoszenia.

Santiago jednak prędko uświadomiła go co do swojej misji i kiedy

wylądowali, byli już ze sobą na noże.

Ben zarechotał.

background image

- Gdybym to ja był tą adwokatką, pomyślałbym trzy razy, zanim

zadarłbym z Dukiem.

Christian musiał przyznać Benowi rację. Największy na Alasce

męski szowinista i wściekła feministka - z tego mogła być tylko

wojna, i to bardzo bezwzględna.

Drzwi otworzyły się, zaś na widok osoby, która weszła do środka,

Christian jęknął i ukrył twarz w dłoniach. Mariah podeszła do

swojego szefa. Na jej twarzy malował się najprawdziwszy lęk.

- Panie O'Halloran... - zaczęła bojaźliwie.

W Christianie jakby odbiła się sprężyna.

- Ileż razy, powtarzam, ileż razy prosiłem cię, żebyś zwracała się

do mnie po imieniu? Jest nas trzech braci O'Halloranów i dobrze

byłoby, żebyśmy wiedzieli w każdej sytuacji, z którym chcesz właśnie

rozmawiać.

- Christianie - poprawiła się, lecz drżenie jej głosu jeszcze się

wzmogło - zapewniam cię, że nie mam nic wspólnego z tą Tracy

Santiago. - Mariah wsparła się dłońmi o stojący przy niej wysoki

taboret. - Musisz mi uwierzyć. Nic o niej nie wiem i nie zapłaciłam jej

ani grosza za przyjechanie tutaj.

- Więc kto to zrobił, do diaska?

Ben zauważył, że Mariah z ogromną trudnością przełyka ślinę.

- Przypuszczam, że mój ojciec.

- Pięknie! A w jakim celu, jeśli można wiedzieć?

- Czy mogę usiąść? - zapytała, bladziutka jak prześcieradło.

background image

Christian niecierpliwym skinieniem głowy raczył jej na to

zezwolić.

- Napijesz się kawy? - zapytał Ben, na serio przejęty wyglądem

Mariah.

- A masz sok pomarańczowy?

- Ma sok pomarańczowy - odpowiedział za Bena Christian. - Pięć

dolców szklanka.

- Niech będzie.

Ben w mgnieniu oka zrealizował zamówienie i chyba tym swoim

pośpiechem zapobiegł najgorszemu, gdyż Christian już tracił

cierpliwość.

- Więc doczekam się wreszcie jakiegoś konkretnego wyjaśnienia z

twej strony?

- Jestem pewna, że za tą adwokatką stoją moi rodzice. Oni nie

wiedzieli...

- Chcesz powiedzieć, że przyjechałaś do nas w tajemnicy przed

rodzicami?

Mariah odgarnęła z policzka kosmyk włosów. Nie uszło uwagi

Bena, że zrobiła to drżącą ręką.

- To nie tak. Chciałam im coś udowodnić i wydało mi się, że

znalazłam sposób.

- A niby co chciałaś im udowodnić? Że śmiesznie łatwo jest

zniszczyć pewnego naiwnego faceta i puścić go z torbami?

- Och, jaki ty jesteś niesprawiedliwy. Chciałam przekonać ojca, że

potrafię sama zadbać o siebie. Że jestem już dostatecznie dorosła, by

background image

radzić sobie bez jego ciągłej kurateli. Że stać mnie na podejmowanie

decyzji na własny rachunek. Lecz żeby móc tutaj przyjechać,

musiałam ukryć przed nim i przed mamą pewne rzeczy. Dopiero

tydzień temu poinformowałam ich w liście, że jeśli wytrwam przez

rok i nie załamię się, to zostanę właścicielką dwudziestu akrów ziemi i

domku myśliwskiego.

- I?

- Nie podałam zwrotnego adresu, ale Hard Luck jest od pewnego

czasu na czołówkach gazet i ojciec skojarzył fakty. Wpadł więc na

pomysł, że najlepszym sposobem ściągnięcia marnotrawnej córki do

domu będzie udowodnienie wam oszustwa. Oto dlaczego zatrudnił tę

Santiago.

Zamknęła oczy, jakby z obawy, że Christian zaraz wybuchnie. On

jednak po prostu tylko zasępił się.

- Jesteśmy skończeni. Ta adwokatka wypatroszy nas i schrupie na

surowo.

- Porozmawiam z panną Santiago. Postaram się wszystko jej

wytłumaczyć.

- Wielkie nieba! Przecież to babsko zapewne już wbiło sobie do

głowy, że porwałem cię i trzymam dla okupu.

- A jednak, proszę, nie martw się. - Ogromne oczy Mariah

błyszczały dziecięcą ufnością w szczęśliwy obrót losu. - Przyrzekam

ci, wszystko wyprostuję. Nie dopuszczę do żadnego procesu

sądowego.

background image

- Nie dopuścisz? - Wybuchnął ironicznym śmiechem. -

Wyśmienity kawał!

Lanni Caldwell już po raz trzeci w przeciągu ostatnich kilku

minut spojrzała na zegarek. Charles się spóźniał. Obiecał spotkać się z

nią przed wejściem do budynku redakcji „Anchorage News", gdzie

pracowała jako praktykantka, bo jednak w końcu pod naciskiem

Charlesa wycofała wymówienie.

Nie widzieli się przez pełne dziesięć dni. Nigdy jeszcze za nikim

tak bardzo nie tęskniła. Ustalili, że wezmą ślub dopiero na początku

kwietnia przyszłego roku. Jednak te dziesięć dni bez Charlesa

wpłynęły decydująco na jej sposób przeżywania czasu. Wiedziała już,

iż gdyby tak długie rozstania miały się często powtarzać, owe osiem

wyznaczonych sobie miesięcy zmieniłyby się w prawdziwą torturę.

Jedyną pociechą był fakt, że Charles ostatnio wyjeżdżał tylko do

Valdez, oddalonego od Anchorage jedynie o krótki lot samolotem.

Wreszcie pojawił się, uśmiechając się do niej i machając ręką

ponad głowami przechodniów. Rzuciła się mu na spotkanie. On

również zaczął biec, aż wreszcie padli sobie w ramiona. A potem,

skrępowani faktem, że znajdują się w miejscu publicznym, gdzie

ujawnianie uczuć zawsze przecież ujmuje coś tym uczuciom,

zdecydowali się przelać swą miłość w słowa, całe potoki słów.

Wyznawali więc sobie wszystko, a gdy jedno kończyło dla

złapania oddechu, drugie natychmiast zaczynało. Samotność, tęsknota,

wyczekiwanie, sny - słowa te pojawiały się niemal w każdym zdaniu.

background image

Kochali się, a język miłości jest w zasadzie prosty. Świat przestał dla

nich istnieć. Byli sami na tym chodniku, na tej ulicy, w tym mieście.

W końcu ujęli się za ręce i poszli przed siebie w świetle latarni,

neonów i okien wystawowych.

- Dokąd idziemy? - zapytała w pewnym momencie Lanni.

- A czy potrzebny jest nam jakiś konkretny cel? - zażartował.

- Nie, lecz nie miałabym nic przeciwko zjedzeniu obiadu. Jestem

głodna.

- Ja też jestem głodny, i to dwoma rodzajami głodu. Przedmiotem

jednego jesteś ty, Lanni Caldwell.

Uśmiechnęła się z odrobiną rozmarzenia.

- Umieram z niecierpliwości, by wreszcie usłyszeć od ciebie

ostatnie wieści z Hard Luck. Jak tam Mariah, adwokatka z Seattle i

nasz biedny Christian?

- Wszystko w odpowiednim czasie - odparł, przytulając ją

mocniej do siebie.

Wybrali chińską restaurację, gdyż spodobał się im neon smoka

nad wejściem. Gdy już usiedli przy stoliku i złożyli zamówienie,

Charles zaczął opowiadać.

- Sytuacja w znacznej mierze wyklarowała się. Okazało się, że to

rodzice Mariah zwalili nam na głowę tę adwokatkę. Zasugerowałem,

by pertraktowała z nimi ich własna córka. Pan Douglas bynajmniej nie

chce zrujnować „Synów Północy". Pragnie jedynie zyskać pewność,

że Mariah jest zdrowa i cała.

- To cudowna dziewczyna.

background image

- Christian mógłby się z tobą nie zgodzić, lecz ja podpisuję się

pod tą oceną.

Lanni skrzywiła wargi w jakimś dziwnym uśmieszku.

- No, no, jako mój przyszły mąż nie chwal za bardzo innych

kobiet. Ale tym razem wybaczam ci.

Zrobił minę skruszonego grzesznika.

- Przyrzekam, że to już więcej się nie powtórzy.

Lanni patrzyła na Charlesa i jej serce przepełniała duma i miłość.

- Rozmawiałam z twoją matką. Ellen jest zachwycona, że

wreszcie się oświadczyłeś...

- Ja oświadczyłem się? - Uniósł brwi w wyrazie bezmiernego

zdumienia, którego autentyczności od razu zaprzeczył łobuzerskim

uśmiechem. - Wydawało mi się dotąd, że było to trochę inaczej.

- A czy to takie istotne, kto pierwszy z tym wystąpił?

Najważniejsze, że łączy nas wzajemna miłość.

- Kocham cię, Lanni - powiedział z powagą Charles.

Ujął jej dłoń i przywarł do niej gorącymi wargami. Pogładziła go

po włosach.

- Czy twoja babka już wie o nas? - zapytał.

Potrząsnęła głową.

- Stan jej zdrowia znowu się pogorszył. Niekiedy nawet nie

poznaje mamy, która ostatnio przesiaduje w szpitalu całymi

godzinami. Lekarze nie robią nam wielkich nadziei.

Charles utkwił wzrok gdzieś w kącie restauracji.

background image

- Przykro mi, Lanni. Nienawidziłem Catherine Fletcher przez całe

niemal swoje życie za to, co zrobiła mojej rodzinie. Ale dzisiaj nie ma

już we mnie nienawiści. Znalazłem bowiem najcudowniejszą w

świecie dziewczynę, którą pragnę pojąć za żonę i która w jakimś

sensie, będąc wnuczką Catherine, jest jej darem dla mnie. Tak, Lanni,

byliśmy od początku, od zawsze sobie przeznaczeni.

Bethany dopiero po pięciu dniach pobytu w Hard Luck

zdecydowała się wybrać do miejscowej restauracji. Potrzebowała

czasu, by duchowo przygotować się na tę pierwszą konfrontację.

Kiedy Mitch na przyjęciu u Abbey i Sawyera powiedział jej, że

właścicielem lokalu jest Ben Hamilton, powiedział coś, co już

wiedziała.

Weszła do środka z bijącym sercem i zaschniętym gardłem.

Musiała w końcu aż siebie uszczypnąć, by dojść do jakiej takiej

równowagi psychicznej.

- Dzień dobry.

Za kontuarem baru stał potężny mężczyzna z włosami

ostrzyżonymi na żołnierską modłę. Był przepasany w pasie białym

fartuchem i właśnie wycierał szklankę ścierką. Na widok Bethany

uśmiechnął się.

- Miło powitać nową nauczycielkę. Ben Hamilton.

- Bethany Ross.

Rozejrzała się po lokalu, który na szczęście okazał się pusty. Było

dopiero wpół do dwunastej, a więc za wcześnie na lunch. Drewniane

background image

krzesła, przykryte obrusami stoliki, obite czerwonym skajem taborety

przy barze - wszystko to zdawało się czekać na codziennych gości.

- Proszę wybrać sobie jakieś miejsce i usiąść.

Wybrała taboret przy barze i sięgnęła po kartę dań. Jednak przy

czytaniu jej doświadczyła czegoś niezwykłego. Nie rozumiała słów, a

litery zdawały się rozmywać.

- Przebojem dnia są kanapki z plastrami pieczonej wołowiny -

oświadczył Ben, widząc jej bezradność.

- A jeśli chodzi o zupę?

- Grochówka.

- Zatem grochówka i dwie kanapki z wołowiną - zadysponowała.

Ben skinął głową i wycofał się do kuchni. Miała teraz szansę na

uspokojenie nerwów. Zaskoczył ją swoim wyglądem. Czas obszedł się

z nim niezbyt łaskawie. Jego ogromny brzuch przypominał kocioł

parowy, a we włosach znaczyły się ślady siwizny. Rozpoznała go

wyłącznie dlatego, że już z góry wiedziała, że to on, a nie jakiś tam

całkiem obcy facet.

Najbardziej jednak frapowało ją to, co zobaczył Ben. Czy

dostrzegł podobieństwo? Czy ona, Bethany, skojarzyła mu się z

pewną kobietą o identycznych oczach i włosach? Czy też może

wymazał jej matkę z pamięci?

- Jak tam w szkole? - dobiegło ją z kuchni.

- Nie skarżę się. Dzieci są wspaniałe, a Margaret służy we

wszystkim pomocą.

background image

- Wszyscy tutaj bardzo się cieszymy z przybycia nowej

nauczycielki.

- Ja również się cieszę, że znalazłam się pośród was - odparła

według sprawdzonych reguł dobrego wychowania.

Głos Bena miał miłe brzmienie, a poza tym przepojony był

serdecznością. W ogóle Ben sprawiał wrażenie dobrego człowieka.

Czym jednak rozkochał w sobie jej matkę? Zaletami charakteru czy

może raczej szerokimi barami i długimi nogami? Tak, Ben przed laty

był wysokim, cudownie zbudowanym młodym mężczyzną.

Wyszedł z kuchni z talerzem parującej zupy.

- Smacznego - powiedział, po czym na odgłos otwieranych drzwi

odwrócił głowę. - Cześć, Mitch. Czy już poznałeś nową nauczycielkę?

- I owszem - padła lakoniczna odpowiedź, po czym dały się

słyszeć wolne kroki i szeryf pojawił się w polu widzenia Bethany.

Pozdrowili się skinieniem głów.

- Ta pani nie wygląda na osobę zarażoną świnką - skomentował

Ben zachowanie Mitcha, który usiadł przy barze w możliwie

największej odległości od Bethany Ross, co, swoją drogą, nie było

zbyt uprzejme.

Mitch zmieszał się, lecz udał, że jest zajęty studiowaniem karty

dań i że nie usłyszał tej uszczypliwej uwagi. Bethany szybko

dokończyła zupę, a ujrzawszy przed sobą kanapki, poprosiła o ich

zapakowanie.

- Przepraszam, ale trochę się śpieszę.

background image

- Nie ma sprawy. - Tłuste ręce Bena wyczarowały białą torebkę. -

A co dla ciebie, Mitch?

- Duży cheeseburger z sokiem pomidorowym.

- Już się robi.

Ben wrócił na zaplecze. Bethany i Mitch zostali sami. Spojrzeli na

siebie, ale żadne jakoś nie paliło się do przerwania milczenia. Bethany

nie była po prostu do tego zdolna. Przytłaczała ją świadomość, że

właśnie zjadła smakowitą grochówkę, ugotowaną przez jej ojca.

Nie, Ben Hamilton nie był jej ojcem. Jej najprawdziwszym ojcem

był Peter Ross. To on bowiem wychował ją i łożył na jej utrzymanie.

To on w dawnych czasach przed snem opowiadał jej bajki. To on

pękał z dumy, gdy odnosiła sukcesy, i zamartwiał się, gdy coś jej nie

wychodziło.

Ben Hamilton był ojcem jedynie w bardzo wąskim znaczeniu tego

słowa. Dał jej życie. I to wszystko, co, do diaska, kiedykolwiek dla

niej zrobił.

ROZDZIAŁ TRZECI

Pierwszego dnia szkoły Chrissie obudziła się chyba jeszcze przed

świtem, bo kiedy zadzwonił telefon i Mitch zerwał się z łóżka, zastał

ją w salonie gotową do wyjścia. Miała gładko zaczesane i zebrane z

tyłu w koński ogon włosy, a na sobie granatową plisowaną spódniczkę

i białą bluzeczkę. Obok niej na kanapie leżał granatowy sweter.

Wydawało się, jakby wydoroślała. Biła z niej powaga pomieszana ze

skupieniem, a elegancja przydawała wdzięku.

background image

- Dzień dobry, tatku.

- Jak się masz, Chrissie. - Głośno ziewnął. - Czy nie za wcześnie

zaczęłaś dzień?

- Dzisiaj początek roku szkolnego - poinformowała go lekko

podnieconym głosem.

- Wiem.

- Panna Ross znów oczekuje ode mnie pomocy.

Mitch już dość dawno zaprzestał liczenia, ileż to razy w przeciągu

dnia Chrissie wspominała swoją nauczycielkę. Nie zdziwiłby się,

gdyby zahaczało to o liczbę trzycyfrową. W każdym razie rozmowa o

Bethany jako o ewentualnej macosze Chrissie już więcej się nie

powtórzyła. Mitch zgłosił tu stanowcze weto.

Od kilku dni docierały doń wiadomości, że panną Ross zaczynają

interesować się samotni mężczyźni w miasteczku. Bardzo dobrze.

Wspaniale. Wręcz cudownie. Im prędzej wyniknie z tego jakiś

romans, tym prędzej Chrissie zarzuci swoje fantazje i stanie obiema

nogami na ziemi.

Pewnie, że będzie się to wiązało u niej z ogromnym

rozczarowaniem. Ale, rezonował, nikt jeszcze na tym świecie nie

uniknął rozczarowania w swoim życiu. I zawsze lepiej jest wcześniej

przejść przez jakieś bolesne doświadczenie, gdyż zyskuje się tym

samym odporność na dalsze lata.

- Lunch mam już spakowany - oznajmiła Chrissie nie bez pewnej

chełpliwości w głosie.

- Jestem z ciebie dumny, córeczko.

background image

Spojrzał na zegarek. Była jeszcze piekielnie wczesna godzina.

- Co zjemy na śniadanie?

Chrissie zaczęła tłumaczyć, że czuje się zbyt podniecona, by

cokolwiek przełknąć.

- A jednak musisz spróbować. Inaczej opadniesz z sił i jeszcze

narobisz kłopotu. Co powiesz na owsiankę?

Kiedy nie miał ciekawszego pomysłu, owsianka spełniała rolę

tratwy ratunkowej. Była tania, zdrowa, syciła, a poza tym śmiesznie

łatwa w przyrządzeniu.

- Spróbuję przełknąć kilka łyżek owsianki - powiedziała Chrissie

z miną męczennicy prowadzonej na szafot.

Zaimponowała mu jej dzielność i po kilku minutach siedzieli już

nad talerzami. I o dziwo, zamiast kilku łyżek, Chrissie wtłoczyła w

siebie wszystko.

Wreszcie trzeba było wyjść z domu. By uniknąć spotkania z

Bethany, Mitch zamierzał odprowadzić córkę tylko do szkolnej

bramy. Tu jednak czekała go niespodzianka.

- Tatku, proszę, wejdź ze mną do środka. Chcę ci pokazać moją

ławkę.

Odmowa w tych okolicznościach równoznaczna byłaby z

okrucieństwem. Kiwnął więc głową i dał się zaprowadzić do klasy.

- Siedzę tutaj - oświadczyła Chrissie, wskazując ręką ławkę

sąsiadującą ze stołem nauczycielskim. - Panna Ross pozwoliła mi

samej wybrać miejsce.

background image

Jakżeby inaczej! - pomyślał Mitch. Gdyby panna Ross pozwoliła

Chrissie wybrać najbardziej odpowiadający jej sposób spędzania dnia,

ta zdecydowałaby się z pewnością na chodzenie za nią krok w krok.

Ale oto pojawiła się i sama Bethany. Tak więc mimo złożonych

sobie solennych przyrzeczeń, nie uniknął spotkania z nią.

- Dzień dobry, Mitch.

- Dzień dobry, Bethany.

Okazało się, że są ze sobą po imieniu. Jeszcze wczoraj byli na

„pan" i „pani". Wypływał stąd wniosek, że pewne rzeczy dzieją się

poza ludzką kontrolą.

Dzisiaj Bethany jeszcze bardziej przypominała tropikalnego

ptaszka niż na powitalnym przyjęciu. Ubrana była w różową spódnicę

i kolorową bluzkę w roślinne wzory. Bluzka ta natychmiast skojarzyła

się Mitchowi z koszulą, którą przywiózł Sawyer z Hawajów, gdzie

spędził razem z Abbey miesiąc miodowy. Warkocz, który spływał po

plecach Bethany, miał w sobie ciężar autentycznej miedzi.

Nietrudno było mu wyobrazić sobie siebie, jak rozplata ten

warkocz i rozrzuca jej cudowne włosy, a potem szuka ustami jej

gorących i jedwabistych warg...

- Tatku, przyjdziesz po mnie po lekcjach? - zapytała Chrissie,

wyrywając go z zamyślenia.

- Mam przyjść po ciebie?

Układ był taki, że Chrissie po lekcjach miała maszerować prosto

do domu Louise Gold, która przejmowała opiekę nad nią do późnych

godzin popołudniowych, kiedy to wracał z pracy.

background image

- Tylko dzisiaj. - W oczach córeczki malowało się nieme błaganie.

- W porządku. Tylko dzisiaj.

Chciał jeszcze pożegnać się z Bethany, lecz rozmawiała już z

innymi rodzicami. Tym lepiej. Musiał jak najszybciej zaczerpnąć

świeżego powietrza, by wziąć się w garść. Stanowczo zbyt długo

obywał się bez kobiety.

Sawyer gotował się do poważnej rozmowy z bratem. Trzeba było

wreszcie położyć temu kres. Wpływ Christiana na Mariah okazał się

wręcz katastrofalny. Biedna dziewczyna stała się istnym kłębkiem

nerwów.

Winowajca przedłużył sobie przerwę na lunch o całe dziesięć

minut.

- Znowu to zrobiła - mruknął, przechodząc przed biurkiem

Sawyera.

- Kto i co? - zapytał starszy brat z miną niewiniątka.

Christian kiwnął głową w stronę Mariah.

- Zagubiła w komputerze ostatnie rachunki.

- One muszą tu być - odezwała się Mariah roztrzęsionym głosem.

- Dałabym głowę...

- Uspokój się, Mariah, i nie śpiesząc się, przejrzyj wszystkie

dokumenty - poradził Sawyer.

- A jeśli uspokoi się, przejrzy i nie znajdzie? – zapytał Christian z

sarkastyczną, niby to zafrasowaną miną.

- Znajdzie - upewnił go brat.

background image

Mariah podziękowała mu bladym uśmiechem.

Christian zerwał się z krzesła i podbiegł do komputera.

- Biorę to na siebie, bo jeszcze zastosujesz jakąś złą komendę i

zniszczysz cały program.

- Ja zgubiłam rachunki i ja je odnajdę. - Mariah patrzyła

Christianowi prosto w oczy.

- Pozwól jej to zrobić - powiedział Sawyer.

- Zbyt wielkie ryzyko.

- Żadne ryzyko. Wszystko jest w backupie.

Christian cokolwiek uspokoił się, jednak nie odrywał czujnego

spojrzenia od palców Mariah, dotykających klawiszy klawiatury.

- Nic tu po nas, więc może tak poszlibyśmy na kawę do Bena? -

zaproponował Sawyer.

- Dopiero co wyżłopałem jedną.

- Więc weźmiesz sobie kubek mleka.

- Niech ci będzie, żartownisiu - zgodził się Christian.

Wyszli i skierowali się w stronę miasteczka.

- Już najwyższy czas, byś przestał ją nękać i traktować, jakby była

niespełna rozumu - powiedział Sawyer, przystępując do realizacji

podjętej przed półgodziną decyzji.

Christian aż sapnął z irytacji.

- Ta kobieta doprowadza mnie do szaleństwa. Gdyby to zależało

wyłącznie ode mnie, zwolniłbym ją ekspresowo. Sadzi takie byki, że

tylko usiąść i płakać.

background image

- Nie mieliśmy dotąd lepszej sekretarki. Biuro wygląda jak okno

wystawowe. W aktach panuje wzorowy porządek. Szczerze mówiąc,

trudno mi uwierzyć, że radziliśmy sobie dotąd sami.

- Przynajmniej nie mieliśmy na głowie jakichś tam bab

feministek.

- O kim mówisz?

Christian z politowaniem spojrzał na brata.

- O tej Santiago, tępaku. Ona wróci. Choćby dla czystej

przyjemności pobawienia się z nami. To złośliwa bestia i, jak

wywnioskowałem, pełna żądzy odwetu. A już Duke'a to na pewno

skazała na odstrzał.

Sawyer nie bardzo wierzył w to wszystko. Co prawda, tylko

Christian kontaktował się z nią osobiście, jednak odmalował postać

Tracy Santiago w tak ciemnych barwach, że ocena ta wydawała się

mocno przesadzona.

- Uważam, że Mariah ucięła łeb całej sprawie. Groźba została raz

na zawsze zażegnana.

- Chwilowo. Zapamiętaj moje słowa. Santiago wróciła do Seattle

po posiłki.

- Nie bądź śmieszny. Dlaczego miałaby nadal prowadzić tę

sprawę, skoro nikt już jej nie płaci? Czysty absurd.

- Obyś miał rację - mruknął Christian. - W każdym razie ja

upieram się przy swoim sceptycyzmie.

Przechodząc obok hangaru, zajrzeli do środka. Zastali tam tylko

Johna Hendersona, mechanika i pilota, który sprawdzał układ olejowy

background image

swojego lockheeda. Rzecz dziwna jednak, nie był to ten sam John, co,

powiedzmy, jeszcze wczoraj w południe. Jego dziko rosnąca broda

była dziś starannie przystrzyżona, a włosy nie opadały mu na oczy. Aż

chciało się sprawdzić, czy zrobił sobie również manikiur, lecz dłonie

miał upaćkane w oleju.

- Ależ z ciebie elegancik - rzucił na powitanie Sawyer, by ku

swemu zdumieniu zobaczyć, że tamten się rumieni.

- Zamierzam zaprosić tę nową nauczycielkę na obiad do Bena -

odparł John, rzucając okiem na Christiana.

- No, to nie zamierzaj, tylko bierz się do rzeczy.

- Jest pewien szkopuł. - I znów spojrzenie na najmłodszego z

braci O'Halloranów.

- Co się tak na mnie gapisz?

- Wolałbym upewnić się, że nie masz takich samych planów.

Christiana na chwilę aż zatkało.

- Czyś ty zbzikował, chłopie? Mam w tej chwili ważniejsze

sprawy na głowie od umawiania się z nauczycielkami na pieczarkową

zupę.

John odetchnął z ulgą. Wydawało się, że jeszcze chwila, a uściska

swojego szefa.

- No, to stoję teraz na pewnym gruncie.

Wymienili jeszcze kilka zdań na temat technicznego stanu

maszyn, po czym pilot wrócił do swojej roboty, oni zaś poszli do

Bena. Usiedli przy barze na swoich zwykłych miejscach.

background image

- Dzisiaj samoobsługa, chłopcy! - krzyknął Ben z kuchennych

czeluści.

- Nie ma sprawy! - odkrzyknął mu Sawyer, sięgając po dzbanek z

kawą. Następnie zwrócił się do Christiana: - Musimy dokończyć naszą

rozmowę o Mariah.

- Nudzisz, braciszku.

- Udowodniła, że jest zdolną sekretarką.

- Czym udowodniła? Ładnym buziakiem? Bo sekretarką jest

najgorszą pod słońcem. Pisze, jakby cierpiała na reumatyzm palców,

źle segreguje korespondencję, a na komputer patrzy jak na ufoludka.

- Nigdy nie miałem z nią żadnych kłopotów. Pracuje od rana do

wieczora, naprawdę z ogromnym oddaniem.

- Nie wystuka wyrazu bez literówki.

- Prawdę mówiąc, umknęło to jakoś mojej uwagi. Moim zdaniem,

nie ona, tylko ty stanowisz problem. Wywierasz na nią tak straszliwą

presję, że biedula boi się swobodniej odetchnąć. Żyje wciąż pod

pręgierzem. Czyż wobec tego można się dziwić, że niekiedy popełni

jakiś błąd? Działa tu mechanizm samospełniającego się proroctwa.

Każda inna kobieta na jej miejscu albo by się już dawno załamała,

albo urządziła ci taką awanturę, że popamiętałbyś ją do końca swego

życia. Podziwiam ją.

Lecz Christian najwidoczniej nie dzielił podziwu brata.

- Wolałbym, by jej ojczulek ściągnął ją z powrotem pod swoje

opiekuńcze skrzydła. Tam jest jej miejsce.

Sawyer wzruszył ramionami.

background image

- Przestań myśleć w kategoriach pobożnych życzeń i uświadom

sobie wreszcie, że nie pozbędziesz się Mariah co najmniej przez

najbliższy rok. Ona naprawdę chce mieć tę ziemię i posiadanie jej

wzięła sobie za punkt honoru. Tak czy inaczej, musisz się z tym

pogodzić. Lecz to jeszcze nie wszystko...

- Może mam każdego ranka witać ją w biurze szampanem? - Głos

Christiana aż kipiał ironią.

- Niekoniecznie. Natomiast musisz ją polubić. Ostatecznie to ty ją

zatrudniłeś.

- Innymi słowy, to ja ponoszę całą winę.

- Widzę, że niekiedy zdarza ci się powiedzieć coś sensownego. - I

uraczywszy brata tym wątpliwym komplementem, Sawyer zostawił go

nad kubkiem wystygłej kawy.

Minęły dwa tygodnie i Bethany ani razu nie spotkała Mitcha

Harrisa. Nagle stał się tak nieuchwytny, jak słońce zimową porą nad

Alaską. Był bez wątpienia człowiekiem zapracowanym, lecz Bethany

niekiedy zadawała sobie pytanie, czy czasami Mitch celowo jej nie

unika.

Gdyby faktycznie tak było, musiałaby siłą rzeczy zaakceptować

jego wybór. Ale uczyniłaby to poniekąd wbrew sobie. Pomiędzy nią a

Mitchem coś już zaistniało, choć trudno jej było określić charakter tej

spójni. Myślała o nim coraz częściej i już sam ten fakt o czymś tam

zaświadczał.

background image

- Czy mogę wytrzeć tablicę, panno Ross? - zapytała Chrissie,

wyrywając ją z zadumy.

Spojrzała na swoją uczennicę. Jako nauczycielka wystrzegała się

faworyzowania jednego dziecka kosztem innych, lecz w głębi duszy

Chrissie była jej ulubienicą. Jedyny zarzut, jaki mogła skierować pod

jej adresem, dotyczyłby pewnego rodzaju natręctwa, z jakim

dziewczynka przywoływała przy każdej okazji imię ojca. Widocznie

uwielbiała go.

- Mogę? - powtórzyła, sięgając po wilgotną gąbkę.

- Oczywiście. Będę ci za to bardzo wdzięczna.

Piegusek aż pokraśniał z radości.

- Lubię również pomagać tatusiowi.

- Jestem pewna, że bardzo trudno byłoby mu się obyć bez twojej

pomocy.

I znów rumieniec ubarwił policzki dziecka.

- Dzisiaj tatko odbiera mnie po lekcjach - oświadczyła Chrissie,

uważnie przypatrując się nauczycielce.

- Więc może daj spokój tej tablicy i biegnij mu na spotkanie.

- Wszystko będzie okay. Tatko poczeka.

Bethany nie była do końca przekonana, czy dobrze postąpiła,

zatrzymując Chrissie w szkole. Jeżeli Mitch nie chciał się z nią

widywać, to nie powinna zmuszać go do tego. Tymczasem

spóźniająca się Chrissie była najlepszą gwarancją przywabienia go do

klasy.

background image

Co też właśnie się stało. Drzwi otworzyły się i wszedł do środka

Mitch. Jego ruchy znamionowały niecierpliwość, ale spokojna twarz

niczego nie zdradzała.

- Cześć, tatku. Pomagam pannie Ross, ale już kończę. Jeszcze

tylko wypłuczę w łazience gąbkę z kredy.

I zanim któreś z dorosłych zdążyło zareagować, dziewczynka

wybiegła z klasy. Bethany i Mitch zostali sami. Zauważyła, że mierzy

ją badawczym spojrzeniem. Dałaby wszystkie swoje pieniądze za

poznanie jego myśli.

Czuła się trochę winna. John Henderson, jeden z pilotów, zaprosił

ją na obiad, a ona przyjęła zaproszenie. Znużyło ją już to

podświadome czekanie na Mitcha i na jakąś inicjatywę z jego strony,

zaś John wydawał się miłym chłopcem. A jednak gnębiły ją wyrzuty

sumienia. Miała poczucie, z istoty swej całkiem irracjonalne, jak

gdyby złożyła ojcu Chrissie jakieś przyrzeczenie i oto je złamała.

Milczeli. Musiała za wszelką cenę przerwać to milczenie. Ale to

Mitch pierwszy się odezwał.

- Słyszałem, że wybierasz się w towarzystwie Johna do restauracji

Bena.

- Tak.

- Myślę, że to dobry pomysł.

- Dlaczego tak myślisz?

- Johnowi nie można niczego zarzucić.

Coś tu było nie tak. Podobała się Mitchowi, w jakimś sensie była

tego pewna, a tymczasem rozmawiał z nią jak ojciec, udzielający rad

background image

córce przed jej pierwszą randką z chłopcem. W rezultacie prawda o jej

i jego uczuciach nie mogła się przebić na zewnątrz. Ich kontakt

polegał na wzajemnym ukrywaniu swoich pragnień i uczuć.

Wróciła Chrissie.

- No, to miłego wieczoru - powiedział Mitch, kładąc dłoń na

ramieniu córeczki.

- Dziękuję.

Ojciec i córka odeszli, a Bethany popadła w stan melancholii. Nie

trwało to jednak długo, gdyż znalazła ją Margaret Simpson i zaprosiła

do siebie na kawę. Niestety, wizyta okazała się mniej udana, niż

można było oczekiwać, zważywszy na osobisty urok gospodyni.

Bethany nie potrafiła skupić się na rozmowie i wciąż strzelała gafy.

Prędko też pożegnała się i wróciła do swojego domu. Nastawiła płytę

z Billym Joelem i, wyciągnięta na dywanie, pozwoliła popłynąć

myślom.

I pewnie przegapiłaby godzinę spotkania, gdyby nie gwizd

chłopca za oknem. Ten gwizd otrzeźwił ją. Zerwała się i pobiegła do

łazienki. Wzięła prysznic, wysuszyła włosy i ubrała się w ekstra

ciuchy. Rzuciła okiem w lustro. Wyglądała całkiem, całkiem. Szkoda

tylko, że nie mógł zobaczyć jej Mitch - takiej odstrzelonej i chyba

przez to bardziej atrakcyjnej.

W restauracji Bena siedziało tylko dwóch mężczyzn. Pili piwo i o

czymś zawzięcie dyskutowali.

- No, no, nieczęsto zachodzą do mnie rasowe piękności - powitał

ją Ben i zaprowadził do stolika pod oknem.

background image

Odsunął krzesło i jak przystało na znającego się na rzeczy

restauratora pomógł jej zająć miejsce.

- Słyszałem, że wpadłaś w oko Johnowi.

Milczała, odpowiadając jedynie uśmiechem. Od dnia swojego

przyjazdu zachodziła tu wiele razy, ale zawsze w rozmowie z Benem

opuszczała ją pewność siebie. Dopiero rok temu dowiedziała się, że

jest jej ojcem. Przeżyła szok, jednak wiadomość ta w najmniejszym

stopniu nie wpłynęła na jej miłość do matki i Petera Rossa, jak się

okazało, ojczyma.

Jedynym skutkiem było to, że zapragnęła poznać Bena Hamiltona.

Zaciekawił ją ten nieznany ojciec, ale bynajmniej nie zamierzała

powiadamiać go, że jest jego córką, ani też w żaden inny sposób

wpływać na jego życie. Chociaż, niekiedy, odczuwała pokusę

powiedzenia całej prawdy i rzucenia się mu w ramiona. Czy jednak

tym samym nie straciłaby poniekąd tamtego ojca, ojca duchowego,

którego tak kochała?

Ben nie śpieszył się z odejściem od stolika.

- Muszę przyznać, że twoja randka z Johnem cokolwiek mnie

zaskoczyła.

- Doprawdy? - Bethany sięgnęła po butelkę z wodą mineralną.

- Coś mi się wydawało dotąd, że nie jest ci obojętny Mitch.

Dno butelki stuknęło o blat stolika. Ben podrapał się po policzku.

- O Mitchu też mogę powiedzieć, że zezuje w twoją stronę.

- Uważam, że jest wręcz odwrotnie. Nie zauważa mnie.

background image

- Czyżby? Nie jestem ślepy, a zza kontuaru można lepiej

obserwować świat i ludzi niż z niejednego mostka kapitańskiego.

Mogę być sobie zatwardziałym kawalerem...

- Nigdy nie byłeś żonaty? - przerwała mu.

- Nigdy.

- Dlaczego? - Zadając mu to pytanie, odciągała jego uwagę od

swojej osoby, a zarazem stwarzała sobie okazję, aby czegoś

dowiedzieć się o ojcu.

- Nie spotkałem dotąd odpowiedniej kobiety.

Odpowiedź ta zirytowała Bethany. Jej matka była najwspanialszą

istotą pod słońcem i oto Ben zaliczył ją do kobiet, z którymi nie warto

wiązać sobie życia.

- Od jak dawna mieszkasz na Alasce?

Ben dokonał w myślach szybkiego rachunku.

- Będzie już ze dwadzieścia lat. Gdy tu przyjechałem, Charles,

Sawyer i Christian byli jeszcze smarkaczami.

- Dlaczego wybrałeś Hard Luck?

- Równie dobre miejsce jak każde inne. A poza tym - uśmiechnął

się - to nie najgorszy biznes być właścicielem jedynej restauracji w

promieniu sześciuset kilometrów.

Nie mogła nie przyznać mu racji.

Drzwi otworzyły się i do środka wpadł John Henderson.

Wydawało się, jakby całą drogę przebył biegiem. Sprawiał wrażenie

mocno podenerwowanego. Podszedł do stolika i... oniemiał. Jedyna

rzecz, na którą było go stać, to obciąganie rękawów marynarki.

background image

Ben grzmotnął go po plecach.

- Podziękuj mi, John, że dotrzymywałem towarzystwa twojej

wybrance.

Pilot nagle przypomniał sobie, że przecież umiejętność mówienia

nie jest mu całkiem obca.

- Dzięki, Ben.

- No to dobrze się bawcie, dzieciaki.

Ale zanim Ben odszedł, wymienił jeszcze z Bethany

porozumiewawcze spojrzenie. Niby drobna rzecz, a jednak po raz

pierwszy poczuła, że pomiędzy nią a tym mężczyzną, z którym, żeby

się spotkać, musiała przelecieć pięć tysięcy kilometrów, istnieje

duchowa więź.

Obiad okazał się drogą przez mękę, przynajmniej dla Johna. On,

jeden z największych twardzieli, jeśli chodziło o lot podczas burzy

śnieżnej lub awaryjne lądowanie w tundrze, zachowywał się w

obecności Bethany niczym sparaliżowane nieśmiałością chłopię.

Katastrofa następowała po katastrofie. Najpierw oblał sobie

marynarkę sosem mięsnym, potem przewrócił cukiernicę, by na

koniec chlusnąć na obrus kawą, której część znalazła się również na

spódniczce Bethany. Przy płaceniu rachunku był już tylko wrakiem

tego Johna, którego znało miasteczko. Bethany bardzo mu

współczuła.

Opuścili lokal i znaleźli się na ulicy. Była dopiero połowa

września, ale zimne powietrze pachniało już śniegiem. Bethany

background image

pogratulowała sobie rozsądku. Idąc na spotkanie z Johnem, ubrała się

w ciepły płaszcz.

- Dziękuję, John, za miły wieczór.

Pilot wbił ręce w kieszenie marynarki.

- Przykro mi z powodu tej kawy.

- Nie zrobiłeś tego umyślnie.

- Zniszczyłem ci spódniczkę.

- Plamy na pewno się spiorą.

- Chciałbym, żebyś wiedziała, że normalnie nie jestem taki

niezgrabny.

- Oczywiście, John.

- To wszystko zdarzyło się dlatego, że jeszcze nigdy nie jadłem

obiadu z kimś tak pięknym.

Było coś pociągającego w tym pilocie, coś budzącego sympatię.

- Dziękuję za miłe słowa, John.

- Kobiety lubią komplementy, prawda?

Bethany zawahała się, zastanawiając się, dokąd zmierza ta

rozmowa.

- Chyba trudno byłoby mi zaprzeczyć. - Uniosła wzrok ku niebu. -

Spójrz, ile gwiazd, a każda wydaje się na wyciągnięcie ręki.

- Niebawem zamarzną rzeki i wszystko pokryje gruba warstwa

śniegu.

- Doprawdy?

- To jest Arktyka, Bethany.

- A w Kalifornii wciąż trwa lato.

background image

- Ale chyba nie porzucisz nas dla kalifornijskiego lata? - spytał

zaniepokojonym głosem.

- Nie. Podpisałam umowę na cały szkolny rok. Śnieg i mróz nie

przerażają mnie.

Doszli do jej domu. Stanęła i odwróciła się ku Johnowi. Nie

zamierzała zapraszać go do środka.

- Dziękuję, John.

- Pewnie długo będziesz pamiętała o tej kawie, cukiernicy i

innych moich wpadkach?

- Tylko dzieci podniecają się czymś takim. Ja wiem, John, na co

naprawdę cię stać.

- Ale już więcej nie umówisz się ze mną? - Spojrzał w głąb ulicy,

unikając jej wzroku. - Zresztą zadaję głupie pytania. Anielskie istoty

nie zadają się z takimi facetami jak ja.

Lubiła Johna i pragnęła jego przyjaźni. Ale miała to być właśnie

przyjaźń i nic więcej.

- A co powiesz o powtórzeniu takiego spotkania w przyszły

piątek?

W Johna wstąpił jakby nowy duch.

- I znów zjemy obiad?

- Tak, ale tym razem ja ureguluję rachunek.

Uśmiech znikł z jego twarzy.

- Chcesz postawić mi obiad?

- Tak. Przyjaciele powinni przestrzegać zasady wzajemności.

Od strony kościoła zabłysły światła samochodu.

background image

- Czy dobrze usłyszałem? Powiedziałaś: przyjaciele?

Samochód powoli toczył się w ich stronę. Kiwnęła głową,

postąpiła krok do przodu i pocałowała Johna w policzek. Gdy

odwróciła się, by wejść na ganek, zauważyła, że samochód stoi po

przeciwnej stronie ulicy. Za kierownicą, oblany światłem księżyca,

siedział Mitch Harris.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Pierwszy śnieg spadł w trzecim tygodniu września. Było

bezwietrznie i duże białe płatki pokrywały wszystko równomierną

puchową kołdrą. Kontury pozacierały się, dźwięki straciły na ostrości.

Niewielki mróz utrwalał biel i nie dawał jej zszarzeć. Ale Mitch

wiedział, że to dopiero przygrywka. Że za tą pogodną uwerturą

przyjdą zawieje i zamiecie, a arktyczny mróz wysunie swe szpony.

Spojrzał na zegarek. Dzisiaj znowu był piątek i znów miał

odebrać Chrissie ze szkoły. Utarło się, że robił to właśnie w piątki.

Równocześnie chciał to robić. Nie mógł wyrzekać się wszystkich

szans widzenia Bethany.

Piątek był dniem szczególnym jeszcze pod innym względem.

Tego dnia Ben wyjątkowo serwował alkohol. Wiedziała o tym nie

tylko społeczność Hard Luck, lecz również cała okolica. W rezultacie

w piątkowe wieczory lokal Bena cieszył się ogromnym powodzeniem.

Okupowali go wraz z pilotami „Synów Północy" traperzy, pracownicy

ropociągu, a także ojcowie rodzin.

background image

Nad tymi mężczyznami, nie zawsze potrafiącymi zachować umiar

przy kieliszku i często rwącymi się do bitki, szeryf musiał roztoczyć

opiekę, rzecz jasna, z pewnego dystansu. Toteż służba Mitcha

przeciągała się w piątki do późnych godzin nocnych.

O Johnie i Bethany zaczęły już krążyć plotki. Uważano ich za

„parę", choć oni utrzymywali, że są tylko przyjaciółmi. Mitch, który

był świadkiem ich pocałunku, na dźwięk słowa „przyjaciele" zaciskał

usta w milczącej pasji.

Miał sobie wiele do wyrzucenia, a przede wszystkim to, że sam

niejako pchnął Bethany w ramiona Johna. I teraz John prowadzał się z

nią na oczach całego miasta, a nawet zachodził do jej domu. Wizyty

te, co prawda, nigdy nie trwały dłużej niż kwadrans, ale Mitch

wiedział, czym taki kwadrans mogą sobie wypełnić kobieta i

mężczyzna.

John był przyzwoitym chłopem, lecz bynajmniej nie poprawiało

to humoru Mitchowi. W gruncie rzeczy wolałby, żeby John był

zimnym draniem. Wówczas przynajmniej mógłby interweniować i

liczyć na zmianę sytuacji.

Ponownie spojrzał na zegarek i uznał, że czas opuścić biuro.

Zamykając za sobą drzwi, usłyszał dzwonek telefonu. W pierwszym

odruchu chciał wrócić, lecz oparł się tej pokusie. Miał przecież

podłączoną do aparatu automatyczną sekretarkę, więc ktokolwiek

dzwonił i w jakiejkolwiek sprawie, i tak zostawi wiadomość na

taśmie.

background image

Przed szkołą roiło się od dzieciarni. Maluchy oczywiście zajęte

były lepieniem śniegowych kul i ciskaniem ich w upatrzone ofiary.

Śmiechy, piski i krzyki chłopców i dziewczynek chwytały za serce i

wręcz zmuszały do tego, by cieszyć się tym pięknym zimowym

dniem. Poszukał wzrokiem Chrissie, lecz nigdzie nie mógł jej

dostrzec.

Za to zobaczył Bethany. Wypadła ze szkoły i biegła ku niemu w

samym tylko swetrze. Zalała go fala niepokoju.

- Mitch, zdarzył się wypadek. - Bethany była blada i mówiła

zdyszanym głosem. - Chrissie poślizgnęła się i zraniła. Próbowaliśmy

dodzwonić się do ciebie, ale już wyszedłeś.

- Gdzie jest w tej chwili?

- W przychodni. Och, Mitch, tak się boję.

Musiało być bardzo źle. Inaczej Bethany nie byłaby tak blada i nie

mówiła takim zbolałym, drżącym głosem. Puścił się biegiem w

kierunku przychodni. Przepełniał go jakiś ogromny strach. Jego

córeczka, jego radość, całe jego życie. Czy jest przytomna? Czy

krwawi? Czy uderzenie spowodowało u niej wstrząs mózgu? I im

więcej zadawał sobie takich pytań, tym bardziej się bał i tym szybciej

biegł. Bez Chrissie życie straciłoby dla niego wszelki sens.

Kiedy wpadł do budynku, zobaczył na posadzce w holu krwawe

plamy. Krew Chrissie! Pojawiła się jakaś biała postać. Chwycił ją za

ręce.

- Co z moją córką?

background image

Dotty Harlow, pielęgniarka, uśmiechnęła się i ten uśmiech

skojarzył się mu z wiosennym słońcem po długiej arktycznej zimie.

- Wszystko w porządku, Mitch. Musiałam założyć jej kilka

szwów, ale naprawdę nie ma się czym przejmować.

Zaprowadziła go do izby przyjęć i tu dopiero czekała go najmilsza

niespodzianka. Chrissie nie rozcięła sobie głowy. Chrissie rozcięła

sobie kolano!

- Zobacz, tatku, jaki mam piękny opatrunek - powitała go,

pokazując palcem na bandaż.

- Rana zagoi się i niebawem będziesz biegała razem z innymi

dziećmi, mój ty skarbie. - Pogładził ją po główce, a potem przytulił

policzek do jej włosów.

- Czy mógłbyś sprawić, by odwiedziła mnie panna Ross?

- Jestem, kochanie.

Spojrzeli w kierunku, skąd dobiegł kobiecy głos. Bethany wciąż

była tylko w swetrze. Miała zaróżowione policzki, a włosy w

nieładzie. Ciężko oddychała. Wszystko wskazywało na to, że również

przebiegła dystans dzielący szkołę od przychodni. Nie było jej winą,

że nie mogła dotrzymać kroku Mitchowi.

Chrissie wyciągnęła ramiona i po chwili obie, kobieta i

dziewczynka, złączyły się w uścisku. Tworzyły tak wzruszający

widok, że Mitch aż poczuł wilgoć pod powiekami.

- Byłaś naprawdę bardzo dzielna - pochwaliła Dotty małą

pacjentkę.

background image

- Powiedziałam sobie, że nie wolno mi płakać, tylko w milczeniu

przetrzymać ból. Nauczył mnie tego tatko.

- Czy mogę zabrać Chrissie do domu? - zapytał Mitch.

- Oczywiście. Gdyby jednak pojawił się jakiś problem, dzwoń do

nas, a ja lub Angie będziemy służyć radą.

- A czy panna Ross może pojechać z nami? - spytała Chrissie z

takim błaganiem w oczach, że chyba nikt niczego nie mógłby jej w tej

chwili odmówić.

Mitch zatem poszedł po samochód, podjechał nim pod

przychodnię, a potem całą trójką udali się do domu. Wyczerpana

ostatnimi przeżyciami Chrissie zasnęła prawie natychmiast. Mitch i

Bethany przeszli do salonu.

- A teraz powiedz mi, jak to się stało? - zapytał, siadając

naprzeciwko kobiety, która od kilku tygodni absorbowała prawie

wszystkie jego myśli.

- Złośliwy pech. Chrissie poślizgnęła się i upadła akurat na

skrobaczkę, którą dzieci oczyszczają obuwie, zanim wejdą do

szkolnego budynku. Kilka centymetrów w lewo bądź w prawo, a

skończyłoby się co najwyżej na stłuczeniu kolana.

Pokiwał głową.

- W każdym nieszczęściu jest jakaś pociecha. Można więc

powiedzieć, że na szczęście wszystko się skończyło na niegroźnym

przecięciu skóry.

Uśmiechnęli się, i był to moment, w którym poczuli się bliżsi

sobie niż kiedykolwiek przedtem.

background image

Pragnął takiej bliskości. Chciał pokochać Bethany, ale nie był w

stanie. Bez wątpienia decydujące tu były doświadczenia z Lori.

Zawiodła go, zawiodła samą siebie, zawiodła własne dziecko. Dni

upływały, a ona pogrążała się coraz bardziej w beznadziejnej

rozpaczy. Urodziła Chrissie, by zaraz oddalić się od niej i wrócić do

swojego świata lęków i koszmarów.

On również ją zawiódł, gdyż zamiast interweniować i walczyć

uparcie o jej zdrowie, a tym samym przyszłość rodziny, zachowywał

się tak, jakby nic się nie działo. Jego bierność kosztowała Lori życie.

Przypomniał sobie, że dzisiaj jest piątek.

- Nie chciałbym cię zatrzymywać, Bethany. Wiem, że masz

spotkanie z Johnem i na pewno się śpieszysz.

- Nie.

Chętnie zasypałby ją pytaniami, ale otrzymał dar i nie chciał go

utracić.

- Wiesz, pożyczyłem wczoraj od Pete'a taśmę wideo z jakąś

romantyczną komedią. Ja i Chrissie mieliśmy ją obejrzeć jutro po

obiedzie, ale dlaczego właściwie nie miałbym zobaczyć tego z tobą?

Trochę śmiechu po tym wszystkim przyda się nam. Co powiesz na

moją propozycję?

Uśmiechnęła się i kiwnęła głową.

- A co ty byś powiedział, gdybym tak zrobiła popcorn?

- I kto tu miewa dobre pomysły! - wykrzyknął i skoczył do

kuchni, by sprawdzić, czy czasami nie skończył się zapas oleju.

background image

Po kilku minutach w garnku na kuchence skwierczało i strzelało.

Żółte ziarna przemieniały się w białe kłaczki bawełny jak za

dotknięciem czarodziejskiej różdżki. I zanim Mitch zdążył rozlać

wodę sodową do szklanek, Bethany wnosiła już do salonu dwie pełne

miski przysmaku nad przysmakami.

Usiedli przy sobie na sofie i zaczął się film. Fabuła nie była zbyt

skomplikowana

i

odwoływała

się

do

wielokrotnie

już

eksploatowanego wątku skłóconych ze sobą dwóch rodzin i miłości

dzieci. Jednym słowem „Romeo i Julia" na wesoło, w doborowej

obsadzie aktorskiej, z mnóstwem gagów, tricków, farsowych sytuacji i

słownych żartów. Właściwie można było śmiać się bez przerwy.

Toteż Bethany i Mitch śmiali się do rozpuku i nawet nie

zauważyli, kiedy zjedli cały popcorn. Nie zauważyli też, kiedy

właściwie nastąpił ten przełomowy moment, gdy Mitch otoczył

Bethany ramieniem, a ona złożyła głowę na jego piersi.

Film zbliżał się do końca. Nastąpiła kulminacyjna miłosna scena.

Bohater objął bohaterkę i zaczął ją całować. Jest w tym bardzo dobry,

pomyślał Mitch. Musi być dobry, skoro sztuka całowania zalicza się

do jego aktorskiej profesji. Ale zwykły mężczyzna może nie znać się

na tych wszystkich subtelnościach. Zwykły mężczyzna kocha swoją

wybrankę i po prostu czyni to, co nakazuje mu jego serce i jego

namiętność.

Mitch poczuł, że wszystkie jego pragnienia skupiają się na ustach

Bethany. Spojrzała na niego i wyczytał z jej oczu podobną potrzebę.

Ona też chciała powtórzyć tamtą scenę tu, w tym pokoju i na tej sofie.

background image

Ekran telewizora już od dawna migotał, jednak on, Mitch, wciąż nie

mógł przezwyciężyć obezwładniającego go paraliżu.

Nabrał w płuca powietrza i potarł sobie kark.

- Dobry film, prawda?

- Bardzo dobry - odpowiedziała z wyraźną nutką rozczarowania w

głosie.

Lanni stanęła w drzwiach i spojrzała na łóżko. Najpierw

dostrzegła rodziców. Złamaną bólem matkę i stojącego za nią ojca,

który trzymał dłoń na jej ramieniu. Niżej rysował się jakiś kształt.

Opuściła wzrok, choć nie było to łatwe. Na łóżku leżała jej babcia,

Catherine Fletcher. Do jej starej, wymizerowanej twarzy przylgnęła

maska śmierci. Usta i policzki zapadły się, nos nabrał ostrości. Żółta

skóra wydawała się z wosku. Dłonie miała złożone jak do modlitwy.

Z dziwnie gładkiego czoła bił chłód.

Babcia. Tak ją zawsze nazywała, choć przecież prawie nie znała

tej kobiety. Ostatnie trzy miesiące Catherine spędziła w szpitalu w

Anchorage i były to miesiące jej powolnej agonii. Gasła, aż wreszcie

płomień jej życia wypalił się doszczętnie. Ciągle powtarzała, że chce

wrócić do Hard Luck. Żywa lub martwa. I nie dlatego, że był tam jej

dom, ale że leżał tam, przytłoczony płytą nagrobka, David O'Halloran,

jedyna miłość jej życia. Mężczyzna, który bardzo, bardzo dawno temu

miał się z nią ożenić i który zdradził ją, przywożąc sobie z Anglii

młodą małżonkę, Ellen.

- Mamo, tak mi przykro.

background image

Kate Caldwell uniosła głowę.

- Nawet na mnie nie poczekała, choć przecież wiedziała, że dzisiaj

również przyjdę. Umarła, tak jak żyła. Samotna. Bez rodziny.

Taka, niestety, była prawda. Catherine wyszła za mąż wyłącznie

jak gdyby na złość Davidowi. Nie kochała męża i już po dwóch latach

przestali być małżeństwem. Kate wychował ojciec. Widywała matkę

tylko podczas wakacji, które spędzała w Hard Luck.

Catherine była trudnym człowiekiem. Kto jednak chciałby

sprawiedliwie ją osądzić, musiałby sam doświadczyć jej bólu.

- Mart jest już w drodze - powiadomiła Lanni rodziców.

Rozmawiała z bratem przez telefon godzinę temu. Do Fairbanks

miał go podrzucić samolotem Sawyer O'Halloran. Pozostały odcinek

Mart miał przebyć lotem kursowym. Lanni obiecała, że będzie czekała

na niego na lotnisku.

Uklękła i zmówiła pacierz za duszę zmarłej babki. Następnie

pocałowała matkę i wycofała się do niewielkiej i pustej poczekalni.

Długo jednak nie siedziała sama. Usłyszała kroki i uniosła wzrok.

Zobaczyła przed sobą Charlesa O'Hallorana. Uściskali się, jakby ich

rozstanie trwało co najmniej pół roku.

- Jak się dowiedziałeś?

- Powiadomił mnie Sawyer.

- Dobrze, że jesteś, kochany.

- Dlaczego nie zadzwoniłaś do mnie? - zapytał, gładząc ją czule

po policzku.

background image

- Och, Charles, to wszystko przez to rodzinne dziedzictwo. Wiem,

że nie przepadałeś za moją babcią. Nie winię cię. Dużo zła uczyniła

tobie i całej twojej rodzinie.

- A jednak tego lata przestałem ją nienawidzić. Chociaż trudno tu

mówić o jakiejś bezpośredniej zasłudze Catherine, ale to dzięki niej

mam ciebie. A poza tym mój ojciec nigdy nie przestał jej kochać.

Wiem teraz o nim to, czego przez długie lata nawet nie

podejrzewałem. David i Catherine zawsze pozostaną sobie zaślubieni,

choć za życia rozdzielił ich okrutny los.

Lanni otarła łzę z policzka.

- Teraz już są razem.

- Czy pogrzeb odbędzie się w Hard Luck?

- Tak, z tym że zgodnie z wolą babci, prochy jej zostaną

rozsypane wiosną nad tundrą.

- Chyba rozumiem ją. A teraz chodź, kochanie. Razem

pojedziemy na lotnisko po twojego brata.

Do Mitcha dotarła pogłoska, przenoszona pocztą pantoflową, że

Bethany umówiła się na spotkanie z Billem Landgrinem. Bill i jego

remontowa brygada dbali o sprawne funkcjonowanie pomp

przetłaczających ropę w rurociągu, a także o ogólny stan techniczny

kilkusetkilometrowego odcinka srebrzystego węża. Pracowali przez

dwadzieścia cztery godziny na dobę, z tym że każdy tydzień pracy

przeplatał się u nich z tygodniem urlopu. Wówczas to wpadali do

background image

pobliskich, z rzadka rozsianych na ogromnych przestrzeniach

miasteczek w poszukiwaniu alkoholu, kobiet i innych rozrywek.

Mitch potrafił docenić Billa jako rywala. John Henderson nie

stanowił w gruncie rzeczy poważniejszego zagrożenia. Co innego Bill.

Owiewała go aura ciągłej walki z surową przyrodą i zmagań z nie

ginącym widmem ekologicznej katastrofy w przypadku na przykład

przerwania nitki ropociągu. On i jego brygada tworzyli jak gdyby

szwadron dowodzony przez bohaterskiego pułkownika, który rzucał

swoich żołnierzy na najbardziej zagrożone odcinki frontu.

Po każdej walce należy się odpoczynek. I tutaj Bill, niestety, nie

wyrobił sobie najlepszej reputacji. Pił, hazardował się i sięgał po

kobiety, które urodę łączyły z nader swobodnym prowadzeniem się.

Ktoś więc musiał ostrzec Bethany przed tym hulaką i kobieciarzem.

Mitch wiedział, że tylko on może i chce to zrobić.

Doszedł do wniosku, że najlepiej będzie złożyć wizytę Bethany w

szkole po lekcjach, kiedy już wszystkie dzieci, a przede wszystkim

Chrissie, pójdą do domu. Jak pomyślał, tak zrobił. Zastał ją nad

zeszytami. Sprawdzała prace klasowe. Ucieszyła się na jego widok.

- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.

- Oczywiście, że nie. I nie sugeruj się tymi zeszytami. Właśnie

miałam zrobić sobie przerwę.

- Przyszedłem w związku z Chrissie. Obawiam się, że nie robi

takich postępów w nauce, na jakie, myślę, ją stać.

- O czym ty w ogóle mówisz? Ze wszystkich przedmiotów ma

piątki. Ona i Susan to dwie najlepsze uczennice.

background image

- A czy nie opuściła się trochę po tym wypadku z kolanem?

- Wręcz przeciwnie. Jest jeszcze bardziej aktywna na lekcjach, jak

gdyby chciała w ten sposób zrekompensować sobie brak pełnej

aktywności fizycznej.

- W takim razie bardzo się cieszę. - Teraz nie pozostawało mu nic

innego, jak przejść do sprawy, z którą faktycznie przyszedł. Chwycił

głęboki oddech. - Dotarła do mnie pogłoska, że umówiona jesteś na

ten piątek z Billem Landgrinem.

- W Hard Luck, widzę, niczego nie można ukryć. Spotkałam Billa

przypadkowo w lokalu Bena, dokąd, jak wiesz, dość często zachodzę.

Bill dosiadł się do mnie, zdobył moją sympatię i w rezultacie

umówiliśmy się na piątek...

- A co z Johnem? Poszedł w odstawkę?

Bethany spuściła wzrok.

- Nie podoba mi się ton i podtekst twojego pytania, Mitch. Z

kimkolwiek się umawiam, jest to wyłącznie moja sprawa.

- Oczywiście. Z tym że Bill nie cieszy się najlepszą opinią.

- Dzięki za troskę, ale pozwól, że sama zadbam o siebie.

Był idiotą, kompletnym idiotą! Zawalił całą sprawę!

- O nic cię nie obwiniam, Bethany. Po prostu jako policjantowi

leży mi na sercu dobro wszystkich mieszkańców tego miasta.

Pomyślałem więc, że moim obowiązkiem jest cię ostrzec.

- Czy ty czasami nie mylisz obowiązków policjanta z

obowiązkami, czy ja wiem, księdza? Policjant ma dbać o

przestrzeganie prawa, a nie moralności. Jak wiesz, mój ojciec jest

background image

także policjantem i znam się trochę na rzeczy. - Spojrzała w okno. - A

teraz wybacz, ale...

- Rozumiem. - Ukłonił się i wyszedł.

Bethany nie do końca rozumiała swój gniew na Mitcha. W

gruncie rzeczy miał rację. Nie powinna była umawiać się z

mężczyzną, którego prawie nie znała. Co prawda, nie widziała

powodów do obaw. W zapełnionej licznym towarzystwem restauracji

Bena nic jej nie mogło grozić.

Zgodziła się na ten obiad z Billem powodowana zresztą chwilową

urazą. Czuła się poniekąd zdradzona przez Johna, który zaczął

interesować się Sally McDonald, jedną z dwóch nowych

„ochotniczek"

znęconych

ogłoszeniem

O'Halloranów.

Oby

przynajmniej Sally nie powiedziała mu, że widzi w nim tylko

przyjaciela.

Upłynęło dość czasu, aby Bethany mogła wyrobić sobie

konkretne zdanie o Mitchu. Z pewnością nie miał zamiaru wiązać się

z nią uczuciowo. Tamten wieczór przed telewizorem stanowił

wspaniałą okazję przełamania dzielących ich barier. Mitch nie zrobił

tego, choć dobrze wiedziała, że taką możliwość waży w swoich

myślach. A zatem dokonał wyboru w pełni świadomego. W rezultacie

poczuła nie tylko zawód. Również upokorzenie.

Potem pojawił się Bill Landgrin i wystąpił ze swoją propozycją.

Zawsze chciała dowiedzieć się jak najwięcej o rurociągu Alaski.

Rurociąg ten stał się w Ameryce jakimś mitologicznym stworem, o

którym krążyły legendy. Bill opiekował się tą bestią, bestią, która

background image

dopóki drzemała, przynosiła tej krainie same tylko korzyści. Bill

stanowił chyba najlepsze źródło informacji i rozmowa z nim mogła

być bardzo pouczająca.

Natomiast rozmowa z Mitchem jedynie zirytowała ją. Nawet nie

miał dość odwagi, by od razu przystąpić do rzeczy. Schował się za

Chrissie i takie postępowanie wydało się jej nader małoduszne.

Mitch szczerze pragnął uniknąć tego wieczoru spotkania z

Bethany. Postanowił więc, że ograniczy się wyłącznie do

patrolowania ulic. A jednak siła, która ciągnęła go do restauracji

Bena, okazała się większa, niż przypuszczał. Na usprawiedliwienie

swej słabości miał dyrektywę nakazującą mu zwracanie szczególnej

uwagi na miejsca publiczne.

Wszedł do lokalu i obrzucił wnętrze pozornie obojętnym

wzrokiem. Poczuł gorzki smak rozczarowania. Ani śladu Bethany.

- Szukasz tej nowej nauczycielki? - zagadnął go Ben, wycierając

zręcznymi ruchami kolejną szklankę.

- Skąd ten pomysł? - Mitch nie miał ochoty na rozmowę. -

Zajrzałem tu, by się trochę rozgrzać i przy okazji zjeść szarlotkę.

- Jak ja lubię, gdy najwięksi twardziele w Hard Luck opychają się

u mnie ciachami - zauważył Ben sarkastycznym tonem, po czym

sięgnął do gabloty po apetycznie wyglądające ciastko. - A co się tyczy

tej nauczycielki, to wyszła stąd jakieś dwadzieścia minut temu.

- Z kim?

- Oczywiście, że z Billem.

background image

- Mniejsza z tym. - Mitch nagle stracił cały apetyt. - Nie obchodzi

mnie, z kim umawiają się na randki nauczycielki w prowincjonalnej

mieścinie na Alasce.

- Ale mnie obchodzi. Znam Billa i wiem, jaki to pies na kobiety.

Prosiłbym cię więc, żebyś szybko zjadł tę szarlotkę i sprawdził, czy

Bethany dotarła do domu bezpiecznie.

Mitch patrzył w tej chwili na Bena z takim wyrazem twarzy,

jakby zobaczył w nim co najmniej świętego Piotra.

- Pędzę, Ben. Dzięki, że mnie ostrzegłeś.

Zaiste, pędził. Dotarł do domu Bethany w rekordowo krótkim

czasie. Gdy otworzyła mu drzwi, dostrzegł w jej ręku szczotkę do

włosów. I patrząc na tę szczotkę, zapytał:

- Czy mogę wejść?

- Zapraszam. - Odsunęła się, robiąc mu przejście.

- Czy Landgrin zachował się przyzwoicie? - Był niemal pewien

przeczącej odpowiedzi.

- Owszem. Okazał się prawdziwym dżentelmenem.

Przeciągnął dłonią po włosach. Znów zrobił z siebie durnia.

- Umówiłaś się z nim na następne spotkanie?

- To moja sprawa.

Zamknął oczy. Nie miał tutaj nic więcej do roboty.

- Wybacz. Nie powinienem był przychodzić. - Ruszył ku

drzwiom.

- Mitch...

Zastygł z ręką na klamce.

background image

- Nie umówię się już więcej z Billem Landgrinem.

Poczuł rozkoszną ulgę.

- Mitch... - Stanęła za nim tak blisko, iż zaczęło go przenikać

ciepło jej ciała. - Wolałabym umówić się z tobą.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Tego dnia biły dzwony. Miasteczko żegnało Catherine Fletcher.

Jakkolwiek nigdy nie widziała zmarłej, Bethany poczuła się

zobowiązana wziąć udział w uroczystości. Weszła do kościoła i

dołączyła do tłumu żałobników. Wydawało się, że przyszli wszyscy

mieszkańcy Hard Luck. Mimo że całe swoje życie spędziła w gorzkiej

samotności, Catherine okazała się kimś - prawdziwą osobistością.

Śmierć Catherine stała się ważnym wydarzeniem dla ludzi. Nagle

jak gdyby przypomniano sobie o starej kobiecie i postanowiono oddać

należny jej hołd. Przy okazji sięgnięto do wspomnień z dalekiej

przeszłości. I tak Bethany dowiedziała się, że rodzice Catherine

Fletcher osiedlili się w Hard Luck jako drudzy w kolejności.

Pierwsi byli O'Halloranowie, których syn David bawił się jako

chłopiec z młodziutką Catherine. Ta zaś z biegiem czasu stała się

bodaj najbardziej oryginalną mieszkanką miasteczka. Jedni kochali ją,

drudzy nienawidzili, ale wszyscy szanowali jej zdecydowane poglądy

i niezależny charakter. Wraz z jej śmiercią zagościło w niektórych

sercach poczucie utraconej świetności. Bądź co bądź wszystko w tej

kobiecie było wielkie. Wielka była jej miłość, wielki ból i wielka

nienawiść.

background image

Przytłaczającą większość zgromadzonych w kościele osób

Bethany zdążyła już poznać, ale z bliskich Catherine Fletcher znała

tylko Matta, który od niedawna mieszkał w Hard Luck i cały swój

czas, energię i pieniądze poświęcał odbudowie hotelu. Ale już

tożsamości Kate Caldwell, jej męża oraz ich córki Lanni domyślała

się tylko na podstawie zasłyszanych dotąd informacji.

Lanni siedziała w pierwszej ławce obok Charlesa O'Hallorana.

Mieli pobrać się w przyszłym roku, a tym samym swoim ślubem

przekreślić niezgodę, jaka panowała przez tyle dziesiątków lat

pomiędzy tymi dwiema rodzinami.

Wielebny Wilson odczytał stosowne słowa z Pisma Świętego, po

czym zaintonował modlitwę. Odpowiedział mu zgodny chór. Wszyscy

pochylili głowy. Bethany zauważyła kątem oka, że w pobliżu niej,

dosłownie na wyciągnięcie ręki, stoi Mitch Harris. Miał zamknięte

oczy, a na jego twarzy malowało się pobożne skupienie. Czy modlił

się również za swoją zmarłą żonę? Zadając sobie to pytanie, Bethany

odczuła jakiś bezbrzeżny smutek.

Wielebny Wilson znów otworzył Biblię i odczytał fragment

Psalmu dwudziestego trzeciego: „A choćbym zeszedł w ciemną dolinę

śmierci, nie będę lękać się złego, bo Ty jesteś ze mną. Twój kij

pasterski i laska: one mnie będą wiodły".

[tłum. Czesław Miłosz]

Bethany nagle wszystko zrozumiała. Mitch przemierzał właśnie tę

pogrążoną w mroku dolinę, doznawał tchnienia śmierci, ale nie za

sprawą Catherine Fletcher, tylko swej zmarłej przed kilku laty

background image

małżonki. Kobiety, którą kochał. Której był mężem. Która wydała na

świat jego dziecko. Której nie mógł zapomnieć.

Jak mogła być tak ślepa i tak głucha! Mitch nie chciał angażować

się w bliższą znajomość z nią, bo wciąż był związany z tamtą kobietą.

Otwarty bardziej na przeszłość niż na teraźniejszość. Zatrzaśnięty w

pułapce umarłej miłości.

Aż zdumiała się, że zrozumienie tej oczywistej prawdy zajęło jej

tak dużo czasu. To prawda, że podobała mu się i czuł do niej pociąg

fizyczny. Ale nie był gotowy na miłość. Jego serce nie miało na to

dość swobody. Wciąż biło dawnym rytmem. Inaczej przecież nie

zachowywałby się tak, jak w tej chwili. Bo właśnie jakby skurczył się

w sobie i ukrył twarz w dłoniach. Cała jego postać wyrażała ból i

rozpacz.

Zalała ją fala litości. Wyciągnęła rękę i w geście pocieszenia

położyła dłoń na jego ramieniu. Drgnął i odwrócił ku niej głowę. W

jego oczach odmalowało się zaskoczenie. Najwidoczniej, pogrążony

we wspomnieniach, nie uświadamiał sobie dotąd, przy kim stoi.

Długo patrzyli na siebie. Próbowała się uśmiechnąć, ale nie

bardzo się to jej udało. I w tym momencie, jakby nie mogąc znieść

całej tej sytuacji, Mitch gwałtownie odwrócił się i szybkim krokiem

wyszedł z kościoła.

Mitch wszedł do swojego biura i mechanicznie usiadł za

biurkiem. Ciężko dyszał, jakby dopiero co stoczył walkę z jakimś

groźnym przestępcą. Tak naprawdę jednak to mocował się od

background image

pewnego czasu z zalewającymi go wspomnieniami. Kościół,

pogrzebowa atmosfera, czytanie fragmentów Pisma Świętego z

motywami śmierci, wszystko to zwróciło jego myśli ku Lori.

Ożyła jej postać, ożyły tamte dni i poczuł, że jeśli natychmiast nie

wyjdzie na świeże powietrze, to chyba się udusi. I dlatego opuścił

kościół w środku ceremonii. Wstyd mu było własnego zachowania,

ale po prostu nie mógł inaczej postąpić.

Pamiętał dzień, gdy po raz pierwszy ją spotkał, jak również swoje

oczarowanie jej śmiechem. Oboje byli wówczas studentami drugiego

roku na tym samym uniwersytecie i oboje po raz pierwszy

doświadczyli tak wielkiej miłości. Wzięli ślub zgodny z nakazami

tradycji, zapraszając mnóstwo gości, całując się przed ołtarzem za

przyzwoleniem kapłana i tańcząc polkę na weselnym przyjęciu.

Lori okazała się dziewicą. Pomyślał, że oszaleje ze szczęścia.

Kiedy zaszła w ciążę, był to jakby kolejny dar niebios. I nagle

wszystko zaczęło się psuć i załamywać. Przez długi czas niczego nie

rozumiał, ale z dnia na dzień w dolinie ich szczęścia przybywało cieni.

Aż w końcu dolina ta zmieniła się w dolinę śmierci.

Poderwał się zza biurka i jął niespokojnie chodzić z kąta w kąt.

Popełnił błąd, idąc do kościoła. Był zupełnie rozbity, czuł, że zapada

się w jakiś mroczny dół. Długie lata samozaparcia i duchowej

dyscypliny nie stworzyły, okazało się, dostatecznie mocnej tamy.

Wystarczył podmuch, by wszystko legło w gruzach.

- Mitch.

Błyskawicznie odwrócił się.

background image

Bethany zdążyła właśnie zamknąć za sobą drzwi. Na jej twarzy

malowało się współczucie.

- Czy dobrze się czujesz?

Kiwnął głową, lecz nagle pomyślał, że trudno mu będzie wytrwać

w tym kłamstwie.

- Nie.

Postąpiła krok do przodu.

- Co ci dolega?

Milczał. W medycynie nie było terminu na określenie jego

choroby.

Podeszła i ujęła go za rękę. Jego ciało zareagowało natychmiast.

Zachwiał się jak po ciosie. Różnica tkwiła w tym, że nie odczuł bólu,

tylko ogromną ulgę.

- Zostań, Bethany. Jesteś mi tak... potrzebna.

Wziął ją w ramiona i zanurzył twarz w jej włosach. Wchłaniał

zapach, który go niemal omroczył. Wszystko w niej było ciepłe,

miękkie i... żywe.

- Nie martw się, Mitch - szepnęła mu do ucha gorącymi ustami. -

Jutro będzie lepiej.

Była mu wsparciem, była mu tarczą ochronną. Wracała go do

życia. Ich wargi spotkały się. Iskra, która natychmiast przemieniła się

w płomień. Czekał tak długo i tak bardzo jej pragnął. Przestał nad

sobą panować. Drążył językiem coraz głębiej i głębiej, aż wreszcie

cicho jęknęła. Ale nie była to odmowa, tylko nieśmiałe ostrzeżenie.

background image

Spróbował więc być bardziej delikatny, o ile delikatny może być

w ogóle człowiek, który walczy o życie. Wiedział bowiem, że im

dłużej będzie trwał ten pocałunek, tym pewniejsze będzie jego

ozdrowienie.

Mylił się. Przynajmniej w tym sensie, że nie uświadamiał sobie

dotąd wszystkich konsekwencji kontaktu fizycznego z Bethany. Miał

ciało i to ciało właśnie dało znać o sobie. Przeląkł się własnej

namiętności. Nie był na to przygotowany. Nie odpowiedział sobie

bowiem jeszcze na pytanie, kim właściwie była dla niego Bethany

Ross. Cofnął się i oderwał usta.

Bethany głęboko odetchnęła. Palcem wytarł z jej dolnej wargi

strużkę śliny. Poprawiła włosy. Wydawała się zawstydzona.

Odezwały się w nim wyrzuty sumienia. Jak mógł tak z nią

postąpić? Jak mógł potraktować ją niczym środek przeciwbólowy?

- Wybacz, Bethany - wyszeptał. - To już się więcej nie powtórzy.

Oblała się rumieńcem. Przez długą chwilę wpatrywała się w jego

twarz, a potem bez jednego słowa wybiegła z biura, trzaskając za sobą

drzwiami.

Matt, choć bez wątpienia zaliczał się do młodych jeszcze

mężczyzn, czuł się dziwnie zmęczony dniem, który minął.

Uroczystości pogrzebowe pochłonęły całą jego energię. Wróciwszy

do siebie, po prostu padł na fotel, rozluźnił krawat i pozwolił popłynąć

myślom.

background image

Przenikał go jakiś nieokreślony smutek. Przed kilku godzinami

ściskał dłonie ludziom, których prawie nie znał, a którzy składali mu

kondolencje. Z ich twarzy odczytywał sympatię i przyjaźń, a przecież

żyjąc wśród nich od tylu tygodni, z nikim jakoś nie zdołał się

zaprzyjaźnić. Pochłaniał go bez reszty remont hotelu. Im jednak dalej

w las, tym więcej drzew. Dopiero niedawno uświadomił sobie, na co

tak naprawdę się porwał. Poczuł, że zadanie zaczyna go przerastać.

Nie chodziło tylko o sam hotel, jego elewacje i wnętrza. On, Matt,

musiał sprawić, by w tych jasnych, ciepłych i wygodnych pokojach,

bo tak je sobie wyobrażał, zamieszkali goście. Musiał ich tutaj

ściągnąć i zapewnić im najrozmaitsze rozrywki. To zaś wymagało

niezwykłej aktywności i nie mniejszej pomysłowości.

Czekała go zatem gigantyczna praca, ale sprosta jej, choćby

sprzysięgły się przeciwko niemu wszystkie siły diabelskie. Da z siebie

wszystko, a nawet jeszcze więcej, by tylko udowodnić jej, na co

naprawdę go stać.

Udowodnić Karen.

To z myślą o niej zabijał się pracą, harując przez szesnaście

godzin na dobę. Gdy wymieniał w myślach jej imię, doznawał bólu

wręcz nie do wytrzymania. Była jego żoną. Na Boga, chyba opętało ją

coś, że poleciała do sądu z tym wnioskiem o rozwód. Jakaż żona

decyduje się na taki krok, nie przedyskutowawszy uprzednio całej

sprawy z mężem? Czy ów mąż musi być od razu genialnym

psychoanalitykiem, by na podstawie kilku jęków czy skarg

background image

natychmiast się domyślić, że jego małżeństwo znalazło się na skraju

katastrofy?

Do diaska, jemu też nie było łatwo! To prawda, że w ostatnim

okresie zmieniał kilka razy zawód, nie mówiąc już o pracy, ale nie

robił tego dla kaprysu. Poszukiwał własnego powołania, grał z

rzeczywistością w ruletkę, wiedząc, że w końcu musi wygrać. Ale

Karen od razu obwiniła go o nieodpowiedzialność, samolubstwo, a

nawet awanturnictwo. Nie było to prawdą. Po prostu wyzywał los,

gdyż obawiał się, że inaczej zostanie zniszczony, starty na proch,

sprowadzony do poziomu najemnika z miesięczną pensją, wieczorami

oglądającego telewizję.

W głębi duszy rozumiał jej niezadowolenie, ale nigdy nie

pomyślał, że Karen może go porzucić. Raz nawet krzyknęła coś

takiego w gniewnym uniesieniu, ale złożył to na karb jej wzburzenia.

Zadała mu ostateczny cios, wyjeżdżając z Anchorage. Zrobiła to dla

pieniędzy i dla kariery. Życzył jej jak najlepiej. Dostała pracę

sekretarki w jakimś dużym i prężnym przedsiębiorstwie. Dobra praca.

Dobra pensja. No i słońce. Bo Karen porzuciła Alaskę dla Kalifornii.

Kalifornia!

Lepiej nie mogła wybrać. Kto choć raz przeżył długą arktyczną

zimę, ten na pewno jest w stanie docenić klimat Kalifornii, gdzie

krzewy kwitną przez okrągły rok. A zatem Karen musiała być tam

szczęśliwa. Wolałby, żeby było odwrotnie. Bo tylko nieszczęście

mogłoby sprowadzić ją z powrotem, a on tęsknił za nią i chciał znowu

zobaczyć jej drogą twarz. Cholera, kochał Karen!

background image

Teoretycznie mógłby zacząć rozglądać się za innymi kobietami.

To znaczy, gdyby miał czas i nie musiał pracować od świtu do nocy

przy remoncie hotelu. Kobiet na świecie było wiele, co zaś się tyczy

Hard Luck, ta na przykład nowa nauczycielka warta była grzechu.

Dlaczego nie miałby się z nią umówić?

Nie mógłby się umówić! Miłość do Karen paraliżowała go. Karen

przesłaniała mu wszystkie inne kobiety. O niej tylko myślał, ją tylko

chciał mieć u swego boku. Do szaleństwa doprowadzała go myśl, że

Karen może ponownie wyjść za mąż. Była piękną kobietą i ci faceci z

Kalifornii musieliby być ślepi, żeby tego nie zauważyć. Na pewno

więc prędzej czy później znajdzie się jakiś gość z wypchanym

portfelem, który roztoczy przed nią wizję spokojnego i dostatniego

życia w małżeńskim stadle.

Albo też ona sama upoluje kogoś takiego. Bo jeśli już Karen

zarzuciłaby na kogoś haczyk, gość umarł w butach. Matt nie

wyobrażał sobie mężczyzny, który mógłby się jej oprzeć. Bo to była

kobieta nie tylko piękna, inteligentna, miła, ale też z ogromnym

temperamentem.

Matt skrzywił wargi w uśmiechu. Niekiedy bowiem jej

temperament wyrażał się dość osobliwymi formami. Zdarzało się, że

Karen chwytała, co miała pod ręką, i ciskała tym w męża. Koszulą,

solniczką, gazetą, szklanką, frytkami, poduszką, nawet szczotką do

zębów. A gdy już niczym nie różniła się od szalejącego cyklonu, był

tylko jeden sposób, żeby ją uspokoić. Sposób, prawdę mówiąc,

niezawodny.

background image

Wówczas chwytał ją, unieruchamiał, całował i zmuszał do

stosunku. Uprawiali miłość dziką, lubieżną, do granic samozatracenia.

A kiedy odzyskiwała świadomość, nie pamiętała już nawet o swoim

poprzednim gniewie. On zaś, leżąc przy niej, czuł się jak pogromca

nieokiełznanych sił natury, który przemienił tornado w rozkoszny

zefirek.

Uśmiech znikł z jego twarzy. W jego sercu wezbrała nagle fala

miłości. Znowu pragnął jej szczęścia. Całą odpowiedzialność za

rozpad małżeństwa brał na siebie. Jedynie on zawinił i poniósł

stosowną do rozmiarów winy karę.

Kochał Karen. Wszystko inne było nieistotne. Nawet gdy tym

razem uda mu się w interesach i zrobi forsę na tym hotelu, będzie to,

owszem, pewna satysfakcja, ale nic ponadto. Liczyła się tylko Karen.

Będzie ją kochał do grobowej deski. Podobnie jak jego babka, miał

zbyt małe lub zbyt wielkie serce, by móc zakochać się powtórnie.

- Co jesteś taka zamyślona? - zapytał Sawyer, siadając na łóżku i

ściągając skarpetki.

Oparta o wezgłowie, Abbey spojrzała nań znad rozłożonych stron

trzymanej w ręku książki.

- Oczywiście, że jestem zamyślona. Przecież czytam.

- Powiedziałbym, że raczej udajesz czytanie. Znam cię na wylot,

moja ty miłośniczko książek. Pod tym pięknym czółkiem krążą teraz

myśli z całkiem innej parafii.

- Nie wiedziałam, że poślubiłam Sherlocka Holmesa.

- Knujesz spisek, Abbey.

background image

Poruszyła się niespokojnie.

- A niby jaki?

- Tego nie wiem, ale powiesz mi prędzej czy później.

- A więc dowiedz się, panie Wszystkowiedzący, że myślę o

Święcie Dziękczynienia.

Sawyer zabawną miną wyraził swój sceptycyzm.

- To dopiero za kilka tygodni. Co sprawiło, że nagle wybiegłaś

myślami w tak daleką przyszłość?

- Przyszło mi do głowy, że powinniśmy zaprosić Mitcha i

Chrissie.

- Przedni pomysł - odparł bez chwili wahania.

- I Bethany Ross.

- Tu cię mam, kotku! - wykrzyknął z triumfującym śmiechem. -

Jednak spiskowałaś.

Zrobiła minkę niewiniątka.

- Jeżeli spiskiem nazywasz kompletowanie listy gości...

- Spiskiem nazywam ułatwianie spotkania dwojgu ludziom,

którzy, zdaje się, są wolnego stanu.

- I co w tym złego?

Wsunął się pod kołdrę i położył dłoń na brzuchu żony.

- Swatanie, kochana, to bardzo odpowiedzialna sprawa. Zdaje się,

że na twojej liście nie ma Johna Hendersona.

- Nie.

- Czy on i Bethany nie umawiają się ze sobą na obiady u Bena?

- Są tylko przyjaciółmi.

background image

- Rozumiem. - Podciągnął nocną koszulę Abbey, by dotknąć

bezpośrednio jej ciała.

- A poza tym dowiedziałam się od Mariah, że John ostatnio

zainteresował się kimś innym.

- Tak, Johna roznosi niecierpliwość, a Mitch od tylu lat żyje jak

mnich. - Rozchylił dłonią jej uda.

- I co z tego? - Westchnęła.

- Gdyby interesowała go powtórna żeniaczka, odmieniłby swoje

życie dużo wcześniej.

Zamknęła i odłożyła książkę.

- Pytanie tylko, czy miał na to szansę?

- Sądzisz, że pomiędzy Mitchem a Bethany coś już się zaczęło?

- Tak - odpowiedziała z jękiem, obsuwając się na poduszkę.

Było dopiero wpół do jedenastej, Bethany zatem nie zdziwiła się,

że w restauracji Bena nie ma żywej duszy. Również Ben gdzieś się

zaszył, co nawet ją ucieszyło. Potrzebowała chwili samotności, by

uporządkować rozbiegane myśli. Ba! Jeśli to w ogóle było możliwe.

Przede wszystkim co wiedziała o Mitchu? Jego przeszłość

stanowiła dla niej nadal białą plamę. Nie było nikogo, kto mógłby

udzielić jej jakichś konkretnych informacji. Sam Mitch milczał jak

zaklęty. Nie wziął jej za rękę i nie powiódł za bramę, za którą leżała

jego przeszłość, ta jeszcze sprzed Hard Luck.

A przecież w ich wzajemnym stosunku nastąpiła istotna zmiana.

Pękły wreszcie dzielące ich dotąd bariery. Namiętny pocałunek

background image

Mitcha stanowił tego niedwuznaczne świadectwo. Ale o czym jeszcze

zaświadczał? Chyba tylko o tym, że Mitch pragnie jakiejś bliskości.

Jakiejkolwiek i z kimkolwiek. Że już nie może znieść brzemienia

samotności.

- Halo, Bethany! - Na każdy dzień Ben miał inny uśmiech. W

soboty chyba najbardziej promienny. - Żałuj, że nie byłaś na stypie.

Tam dopiero poznałabyś całą historię naszego miasta, nie mówiąc już

o delektowaniu się wspaniałymi potrawami.

- Żałuję, Ben.

- Ale przynajmniej nie mów o tym tak żałośliwie. Co cię gnębi?

Uśmiechnęła się.

- A czy można gnębić się czymkolwiek w sobotę?

- Jestem zaprzysięgłym fizjonomistą. Gdy widzę u siebie dwie

pionowe zmarszczki pomiędzy oczami, to wówczas wiem, że nie

jestem w sosie. Takie same pionowe dwie zmarszczki widzę u ciebie,

Bethany.

Zdobyła się na odwagę i spojrzała mu w oczy. Gdyby wiedział...

Gdyby wiedział, że mają ze sobą dużo więcej wspólnego niż tylko te

dwie pionowe zmarszczki.

- Co możesz powiedzieć mi o Mitchu?

- O Mitchu, powiadasz. - Poskrobał się w zadumie po głowie. -

No cóż, dobry gliniarz, szlachetny człowiek, kochający ojciec.

- Od jak dawna jest szeryfem w Hard Luck?

Akurat znała odpowiedź na to pytanie, lecz chciała powoli

przygotowywać Bena do spraw najważniejszych.

background image

- Będzie już z pięć lat.

- Słyszałam, że mieszkał przedtem w Chicago, gdzie też był

policjantem.

- Zgadza się. Wypływa stąd wniosek, że nie tak łatwo jest

przestać być policjantem.

- A co wiesz o jego zmarłej żonie?

Ben przez chwilę ważył coś w myślach.

- Nigdy o niej nie mówi, nikt też go o nią nie pyta. - Trzasnęły

drzwi. Ben pochylił się ku Bethany. - Jeśli ciekawi cię jego zmarła

żona - powiedział szeptem - zapytaj o nią jego samego. Właśnie

wszedł.

Drgnęła. Poczuła się jak ktoś przyłapany na gorącym uczynku.

- Dzień dobry, Bethany. Jak to dobrze, że cię widzę - rzekł Mitch,

siadając na sąsiednim taborecie, po czym zamówił kawę.

- Ja również się cieszę ze spotkania z tobą.

- Więc cieszcie się, dzieciaki, że jedno może drugie oglądać, a ja

tymczasem zmykam do kuchni - powiedział Ben i znikł za kotarą.

Przez dłuższą chwilę milczeli. Pierwszy odezwał się Mitch.

- Bethany, pragnąłbym gorąco cię przeprosić. Zachowałem się jak

ostatni egoista. Nie spałem prawie całą noc, dręcząc się tym, co

możesz o mnie pomyśleć.

Poczuła się tak, jakby ktoś ugodził ją nożem w samo serce.

- Za co mnie przepraszasz, Mitch? - spytała prawie szeptem. - Za

tamten pocałunek?

- Tak.

background image

Co za ślepiec! To nie zauważył, że ona również go całowała, nie

zaś tylko dawała się całować?

- Zrobiłeś to, ponieważ potrzebowałeś jakiejś czułości, prawda?

- Tak - odparł z miną skruszonego grzesznika.

- Ale tę czułość mogła ofiarować ci każda inna kobieta. Ja akurat

znalazłam się najbliżej ciebie, ale to nie mnie całowałeś. Po prostu traf

zrządził, że byłam pod ręką.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

- Naprawdę masz zamiar to zrobić? - Twarz Duke'a Pottera

wyrażała niedowierzanie.

John wytarł szmatą zabrudzone smarem ręce.

- Tak - odparł z irytacją w głosie.

- Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz?

- Absolutnie pewien.

- Ale zaledwie znasz tę kobietę.

- Co nie przeszkadza, żebym wiedział o niej wszystko, co

potrzebuję wiedzieć.

Duke był mistrzem w robieniu ludziom wody z mózgu, ale tym

razem nie miał żadnych szans. John już wszedł na ścieżkę wiodącą go

ku Sally i żadna siła nie mogła go z niej sprowadzić. Zamierzał

oświadczyć się Sally, lecz było to niczym w porównaniu do uczuć,

jakimi ją darzył.

Tym razem wreszcie otworzył właściwe drzwi. Najpierw upatrzył

sobie Abbey Sutherland, ale nie wiedział, że jej serce ukradł już

background image

Sawyer O'Halloran, zostawiając go tym samym bez szans. Potem

pojawiła się Lanni Caldwell. Nie wydawała się dobrym materiałem na

żonę, gdyż przyjechała do Hard Luck jedynie na parę tygodni. Łączył

z nią wprawdzie pewne nadzieje Duke, ale i tym razem bracia

O'Halloranowie okazali się lepsi. Lanni wybrała Charlesa.

Mariah Douglas mogła rozmiękczyć każde męskie serce, co z

tego, kiedy było tajemnicą poliszynela, że wodzi spojrzeniem tylko za

Christianem. Poza tym związanie się z nią groziło burzą nad Alaską.

Tata Douglas mógłby zesłać tu cały hufiec bab feministek ze

znajomością rozlicznych kruczków prawnych.

Wreszcie ów krótki epizod z Bethany, nową nauczycielką.

Pociągała go tyleż jej uroda, co ciepła kobiecość. Niestety, Bethany

dostrzegła w nim tylko przyjaciela. Tymczasem coś mu szeptało do

ucha, że w miłość łatwiej jest przemienić nienawiść niż przyjaźń.

Na koniec spotkał Sally McDonald.

Miała niebieskie oczy i delikatny uśmiech. Gdy spojrzał na nią po

raz pierwszy, jego serce przestało bić. Czyż trzeba było lepszych

dowodów? Nie doświadczył przecież niczego podobnego w kontakcie

z żadną inną kobietą. Bethany na przykład zbijała go z tropu, podczas

gdy Sally go uwznioślała. Natknął się wreszcie na kobietę, która była

mu przeznaczona.

Z tą chwilą wybaczył O'Halloranom cały ich egoizm.

- Jeśli ciekawi cię moja opinia...

John spojrzał na Duke'a.

- Bynajmniej.

background image

- Mimo wszystko zapoznam cię z nią.

- Wal. Ale krótko.

- Rozumiem, dlaczego chcesz ożenić się z Sally...

- Ale zarezerwowałeś ją dla siebie, czy tak?

- Nie obawiaj się, chłopie. - Duke wzniósł oczy ku niebu, czyli na

sekundę zawiesił wzrok na kopulastym stropie hangaru. - Wyrobiłem

sobie dystans do kobiet. Zbyt wiele z nich przypomina tę wściekłą

adwokatkę, która chciała zrobić z nas kaszkę manną.

John uśmiechnął się na wspomnienie kunsztu, z jakim Tracy

Santiago oćwiczyła Duke'a.

- Wykonywała tylko swoją pracę.

Duke poczerwieniał.

- Zdaje się, że masz ochotę bronić tej diablicy. Na szczęście

wyjechała. Baba z wozu, koniom lżej. Ta kobieta była tu tylko

okropną zawadą.

Johnowi udało się stłumić śmiech. Nie widział jeszcze Duke'a w

takim stanie. Gdyby Tracy weszła w tej chwili do hangaru, mógłby na

serio obawiać się o jej życie. Tak czy inaczej, Duke natknął się na

równego sobie przeciwnika. On, męski szowinista, skrzyżował ostrze

z zaciekłą feministką. Szkoda, że Tracy mieszkała tak daleko.

- Co zaś się tyczy Sally...

John uświadomił sobie, że Duke musi wyrzucić z siebie wszystko.

- Powiedz wreszcie, co masz do powiedzenia. Tylko nie

przeciągaj struny.

background image

- Nie zrozum mnie źle. Lubię Sally. Kto by jej zresztą nie lubił?

To taka przylepka.

- Nic ująć, nic dodać.

- Szkopuł w tym, że jest jeszcze taka młoda.

- Pod tym względem nie różni się niczym od Bethany czy Lanni.

- Tak, tylko że Sally wymaga szczególnej opieki i troskliwości.

John nie mógł się z nim nie zgodzić. Sally urodziła się i

wychowała w niewielkim kanadyjskim miasteczku. Stosunki w jej

rodzinie oparte były na szacunku dzieci dla rodziców i bezwzględnym

autorytecie ojca. Ukończyła prywatne liceum i zaczęła studia na

uniwersytecie.

Kłopoty materialne w domu nie pozwoliły jej na dokończenie

nauki i uzyskanie dyplomu. Znalazła pracę w biurze rachunkowym w

Vancouver. Wtedy to właśnie wpadła jej do rąk gazeta z ogłoszeniem

O'Halloranów. Tą drogą znalazła się w Hard Luck, gdzie zatrudniono

ją w elektrowni.

- Wiesz przecież, dlaczego zdecydowała się na przyjazd tutaj.

John wiedział, chociaż dziwił się, skąd Duke o tym wie. W

Vancouver Sally poznała faceta. Zakochała się w nim do szaleństwa.

Po jakimś czasie dowiedziała się, że jest żonaty. I to z ust żony, która

złożyła jej wizytę. To ją zupełnie załamało. Uciekła na kraj świata, by

nie świecić oczami przed ludźmi, którzy wiedzieli o jej tragicznej

pomyłce. Pragnęła rozpocząć nowe życie, niejako od zera. Wybrała

małe miasteczko, gdyż w kameralnej społeczności czuła się najlepiej.

background image

- Czy jesteś pewien, że już wyzwoliła się duchowo od tamtego

drania? - zapytał Duke.

- Tak - odparł John z pewną siebie miną.

W głębi duszy nie czuł się tak pewnie.

- A co z jej rodzicami? W tradycyjnych rodzinach starający się o

rękę córki powinien najpierw porozmawiać z ojcem.

- W takim razie powiedz mi, mądralo, jak mam to zrobić?

Przecież widzisz, co się dzieje.

Faktycznie, zima przeszła do natarcia i dmuchała przeraźliwym

mrozem. Napadało też mnóstwo śniegu. Loty zostały zawieszone.

- Czas na podsumowanie - powiedział Duke. - Po pierwsze, Sally

ma tylko dwadzieścia jeden lat i jest najmłodsza ze wszystkich

ochotniczek, które przybyły do Hard Luck. Po drugie, przyjechała tu

ze złamanym sercem oraz nadzieją, że czas zabliźni jej rany.

- Po trzecie - przejął pałeczkę John - pochodzi z rodziny, która

wymaga od starającego się o rękę córki przestrzegania pewnych form.

- Więc jeśli ją kochasz...

- Możesz powiedzieć to bez tego ,,jeśli".

Duke kiwnął głową.

- Rozegraj rzecz właściwie, a nie na łapu-capu. Nie przyśpieszaj

biegu wydarzeń, lecz się do niego dostosuj. I nie obawiaj się. Skoro

równie pewny jesteś jej uczuć, jak swoich, wszystko skończy się

happy endem.

John wzruszył ramionami. Duke to jednak był łebski chłop.

Zaczeka z oświadczynami. A kiedy zmieni się pogoda, poleci z Sally

background image

do Kanady i uściśnie rękę jej ojcu. A przede wszystkim przekona się,

czy ona naprawdę go kocha. Bo też może on, John, jest w tej chwili

tylko balsamem na jej zbolałe serce?

- Tatku, chyba jestem chora.

Chrissie zbliżyła się do ojca, ledwie powłócząc nogami. Tuliła do

piersi pluszowego misia. Jeszcze przed wakacjami był on jedną z jej

ulubionych zabawek. Teraz szukała jego towarzystwa tylko w

wyjątkowych chwilach.

Matt odstawił rondel i dotknął dłonią jej czoła. Było gorące.

Zresztą błyszczące oczy córeczki i jej płonące policzki mówiły same

za siebie.

- Zaraz zmierzymy temperaturę.

- Wiesz przecież, że nie cierpię trzymania termometru w ustach.

- Z chorobą łączą się różne nieprzyjemności.

- A jednak nie będę ssała tego termometru.

Znał upór Chrissie. Był to upór, którego nie sposób było pokonać

łagodną perswazją. Pozostawało mu tylko dyplomatycznie się

wycofać. Dyplomacja w tym wypadku oznaczała chwilowe

zawieszenie żądań.

- Czy boli cię brzuszek, kochanie?

Był doświadczonym ojcem. Wiedział, że gorączka u dzieci często

bywa sygnałem sensacji żołądkowych.

- Trochę, ale też boli mnie gardło.

background image

I dla potwierdzenia tego Chrissie ze straszliwie wykrzywioną

buzią przełknęła ślinę. A zatem musiała to być grypa.

- Miałem właśnie podawać obiad. Czy coś zjesz, zanim pójdziesz

do łóżka?

- Nie mam apetytu. Wolę się położyć.

A gdy już ją otulił, natarłszy uprzednio jej piersi, plecy i stopy

specjalną rozgrzewającą maścią, nie zapomniawszy też o aspirynie,

Chrissie poprosiła, żeby został. Pomyślał, że pewnie chce, jak co

wieczór, żeby poczytał jej książkę, i sięgnął po tom opowiadań Jacka

Londona, ona jednak pokręciła głową.

- Dziś nie mam ochoty na słuchanie. Czy śmierć zabiera również

małe dzieci, tatku?

Przeszył go taki strach, jakiego nigdy w życiu jeszcze nie

doświadczył.

- Dlaczego pytasz, piegusku?

- Bo umarła pani Fletcher i ksiądz powiedział, że wszyscy są

śmiertelni.

- Tak, ale dzieci nie umierają. Przed nimi jest całe życie. Muszą

najpierw je przeżyć, by spotkać się ze śmiercią.

- To dobrze. Bo chcę być na obiedzie u Susan w Święto

Dziękczynienia.

Mitch nie wiedział, czy ma śmiać się, czy płakać. Gdyby ta

rozmowa o śmierci przeciągnęła się jeszcze o kilka minut,

niewykluczone, że postradałby zmysły.

background image

- Sawyer zaprosił nas dziś po południu. Zamierzałem powiedzieć

ci o tym przy obiedzie, ale widzę, że wyręczyła mnie już twoja

przyjaciółka.

- Przyjąłeś zaproszenie?

Kiwnął głową.

- Obym tylko do tej pory wyzdrowiała.

- Na pewno wyzdrowiejesz. Myślę, że już jutro będziesz czuła się

dużo lepiej. Na szczęście nie masz kataru i nie kaszlesz.

Chrissie popatrzyła w sufit.

- Tatku?

- Co, kochanie?

- Czy mógłbyś zadzwonić do panny Ross i poprosić ją, żeby

przyszła?

Wszystkiego mógł się spodziewać. Że Chrissie nagle zażąda, by

zrobił jej kompot z winogron lub przeprowadził wywiad z jej misiem.

Lub opowiedział jej najciekawszą ze swoich policyjnych akcji. Ale

nie spodziewał się, że zażąda sprowadzenia do jej łóżka Bethany

Ross. Bo jednak to było żądanie, choć wyrażone w formie przymilnej

prośby.

- Po co?

- Chciałabym z nią porozmawiać.

Czuł się kompletnie zbity z pantałyku. Ale też ucieszony. Już od

dawna nosił się z zamiarem skontaktowania się z Bethany i oto

Chrissie podsuwała mu wyśmienity pretekst. Tamto spotkanie u Bena

nie rozstrzygnęło absolutnie niczego.

background image

Powiedział jej coś, co w najmniejszym stopniu nie było prawdą,

wręcz przeciwnie, zaprzeczało jej. Rezultat można było przewidzieć.

Odtąd, mijając się na ulicy lub spotykając na terenie szkoły, witali się,

owszem, grzecznie i z zachowaniem wszelkich form, ale nic ponadto.

Stali się dla siebie tylko i wyłącznie bliskimi sąsiadami.

Sytuacja ta z istoty swej była nieautentyczna i zakłamana. Nie

znosił kłamstwa. Tymczasem sąsiedzkie ple-ple o pogodzie, gdyż

bodaj do tego tylko ograniczały się ostatnio ich rozmowy,

zakłamywało tamten ich pocałunek. Och, wiele by dał, by uchwycić

cały jego sens, a nie tylko przeżywać wciąż od nowa doznaną

wówczas rozkosz.

- Tatku, zadzwonisz do panny Ross? - powtórzyła Chrissie

ponaglającym głosem.

- Ale najpierw przyrzeknij mi, że nie będziesz trzymała jej do

północy.

- To się wie - odparła, spoglądając z troską na ojca. - Przecież o

północy śpią nawet białe niedźwiedzie.

Zszedł na dół do aparatu. Bethany podniosła słuchawkę prawie

natychmiast.

- Słucham?

Na dźwięk jej głosu odczuł coś w rodzaju paniki. Nie bardzo

wiedział, co ma powiedzieć.

- Tu Mitch.

Cisza.

- Wybacz, że przeszkadzam...

background image

- Akurat w niczym mi nie przeszkodziłeś. - Jej głos brzmiał

przyjaźnie.

- Zdaje się, że Chrissie złapała grypę. Czy skarżyła się w szkole

na złe samopoczucie?

- Nie. Nie zauważyłam też w jej zachowaniu żadnej zmiany. Jakie

ma objawy?

- Skarży się na ból brzucha i gardła. Trudno mi określić wysokość

jej gorączki, gdyż nie pozwoliła mi nawet na wyjęcie termometru z

szafki. Mam nadzieję, że jest to tylko chwilowa niedyspozycja.

- Czy mogę coś dla was zrobić?

Bez wątpienia zaliczał się do szczęściarzy. Bethany sama

otwierała się na prośbę, której jeszcze nie sformułował.

- Wiesz, dzieci w chorobie są bardzo kapryśne i zachciewa się im

gwiazdki z nieba. Słowem, Chrissie marzy o tym, żebyś do niej

przyszła.

- Będę za dziesięć minut.

- A może pójść po ciebie? Jest noc, napadało śniegu...

- Ani mi się waż. Powiedz lepiej, czy masz witaminę C.

- Zdaje się, że tak.

- Jeżeli zdaje ci się tylko, to przyniosę swoją.

Rozłączyli się, a po dziesięciu minutach rozległo się pukanie do

drzwi frontowych.

- Gdzie Chrissie? - zapytała Bethany, wchodząc razem z

podmuchem mroźnego powietrza.

background image

Miała zaróżowione policzki, a na głowie czapę z lisów. Przez

sekundę widział ją na tle rozgwieżdżonego nieba.

- U siebie w łóżku.

Pomógł się jej rozebrać i wziął ze skruszoną miną buteleczkę z

pastylkami. Okazało się, że jednak nie uzupełnił zapasów witaminy C.

Bethany poszła na górę, on zaś wrócił do swoich gospodarskich

obowiązków w kuchni.

Kiedy po pewnym czasie wszedł do pokoju córeczki z

wiadomością, że obiad jest już praktycznie gotowy, zastał Chrissie w

transie słuchania, a Bethany w transie głośnego czytania jednego z

opowiadań Jacka Londona. A to małe diablątko, pomyślał. Jemu nie

pozwoliła czytać, tylko sztyletowała go tymi swoimi pytaniami,

Bethany natomiast pozwala na wszystko.

- A może zjesz przynajmniej zupę? - zapytał córeczkę, która

wcale mu jakoś nie wyglądała w tej chwili na dziecko złożone

chorobą.

Chrissie zmarszczyła czoło, jakby właśnie dostała do rozwiązania

niesłychanie skomplikowane zadanie matematyczne.

- Mogę zjeść jedną lub dwie łyżki, ale pod warunkiem, że razem z

nami usiądzie do stołu panna Ross.

Zanim Bethany zdążyła zaprotestować, Mitch powiedział:

- To się rozumie samo przez się. Panna Ross jest naszym gościem

i nie wypuścimy jej bez obiadu.

Bethany lekko się zarumieniła.

background image

- Bardzo dziękuję za zaproszenie. Prawdę mówiąc, ostatnim moim

posiłkiem był lunch i dobrze już zgłodniałam.

- Huraaa! - wykrzyknęła Chrissie, klaszcząc w dłonie i

wyskakując z łóżka.

Nagle jednak przypomniała sobie, jak bardzo jest chora, i skuliła

się niczym babuleńka.

- Myślę, że chyba powinnam włożyć szlafrok i grube skarpetki.

- Oczywiście - potwierdził Mitch, siląc się na powagę.

Następnie całą trójką zeszli na dół i po krótkiej krzątaninie

zasiedli do obiadu. Obiad okazał się dla Mitcha zupełnie nowym

przeżyciem. Miał wrażenie, jak gdyby on i Bethany znaleźli wreszcie

dla siebie jakiś grunt pod nogami, z tym że było to raczej pole usiane

minami. Robił krok do przodu, potem zamierał w bezruchu,

przerażony, że powiedział coś, co mogło ją obrazić, znów mały

kroczek i tak dalej.

Dostrzegł u Bethany analogiczne zachowanie. Śmiała się,

wydawała się rozluźniona, lecz nagle jej piękne brązowe oczy szukały

jego oczu i uśmiech pierzchał z jej twarzy.

Po obiedzie i po uśpieniu Chrissie, która zasnęła jeszcze przed

końcem opowiadania Jacka Londona, Bethany weszła do kuchni,

gdzie Mitch zmywał naczynia, i powiedziała, że chyba na nią już pora.

Wytarł ścierką ręce.

- Zostań - poprosił. - Chociaż na kilka minut.

Namyślała się przez dłuższą chwilę, która wydała się Miechowi

całą wiecznością.

background image

- Dobrze. W takim razie poczęstuj mnie jeszcze kawą.

- Już się robi.

Kawa została podana, lecz szybko o niej zapomnieli. Zanurzyli się

bez reszty w rozmowie. Aż dziw, ile mieli sobie do powiedzenia.

Rozmawiali o książkach, filmach, polityce i religii. Wychowywaniu

dzieci i służbie w policji. Wymieniali opinie, opowiadali historyjki,

dzielili się wrażeniami i obserwacjami.

Mitch wpadł w jakieś radosne uniesienie. Nie obawiał się już min

pod swoimi nogami. Szedł po kwitnącej, pachnącej łące, a obok niego

kroczyła ta kobieta. W pewnym momencie pochylił się i pocałował ją

w usta.

- Oboje wiemy - powiedział - że Chrissie użyła nas dzisiaj w

swojej grze.

Spojrzała nań pytająco.

- Jest tak samo chora jak ty czy ja.

Wciąż wydawała się czegoś nie rozumieć.

- A więc dostosujmy się do jej oczekiwań. Zachowajmy się tak,

jakby ona sobie tego życzyła.

Brązowe oczy Bethany ściemniały od przypływu namiętności.

Zarzuciła Mitchowi ręce na szyję.

- Serdeczne dzięki za wszystko, Ben. Odwaliłeś kawał dobrej

roboty.

background image

Grubas zarumienił się jak licealistka. Po wielu prośbach i

podchodach zdecydował się wreszcie wystąpić przed klasą i wywiązał

się z tego na medal.

- Doprawdy? Udało się?

- Dzieci były po prostu zachwycone. Twoje wspomnienia ze

służby w marynarce i z wojny w Wietnamie odebrały niczym

przygodowy film. Na długo stałeś się ich bohaterem.

- I jakie mądre zadawały pytania.

Bethany pominęła milczeniem, że każde z tych pytań solidnie z

nimi przećwiczyła. Zresztą nie była z siebie zbyt dumna. Użyła

podstępu, by jak najwięcej dowiedzieć się o życiu Bena z jego

własnych ust. Włączyła go w cykl prelekcji, co było idealnym

kamuflażem, wykluczającym jakiekolwiek podejrzenia.

Tydzień temu jako prelegentka wystąpiła Dotty, zaś w tygodniu

po Święcie Dziękczynienia przyrzekł swoją wizytę Sawyer

O'Halloran. Teraz więc wiedziała o Benie dostatecznie dużo, by słowo

„ojciec" w odniesieniu do niego straciło swój abstrakcyjny sens.

Ben tymczasem nie spieszył się z opuszczeniem klasy. Usiadł na

jednej z ławek i skrzyżował ręce.

- Ostatnio coś rzadziej wpadasz do mojej jaskini - zauważył. -

Miło było widzieć cię kiedyś codziennie.

- Mam coraz mniej wolnego czasu. - Bo coraz więcej czasu

poświęcam Mitchowi i Chrissie, dodała w myślach.

- Brakuje mi pogawędek z tobą - mruknął Ben.

- A mnie z tobą.

background image

W rozmowach tych starała się omijać strefy zakazane, czyli

sprawy osobiste. Obawiała się bowiem, że może zagalopować się i

zdradzić mu swoją tajemnicę. A równocześnie pokusa powiedzenia

mu prawdy stawała się coraz bardziej przemożna. Planując przyjazd

tutaj, nie uwzględniła w rachunku, że tak polubi swojego rodzonego

ojca.

- Zdaje się, że widziałem cię niedawno z Mitchem Harrisem -

zaczął Ben z zupełnie innej beczki. - Wiecznie poważne oblicze

Mitcha wydało mi się tym razem jakby trochę pogodniejsze.

Bethany milczała. Przeżywała poważną rozterkę.

- Nie chciałbym wtykać nosa w cudze sprawy. Ale mam klientów,

którzy nadal interesują się tobą. Dobrze byłoby, gdybym wiedział, jak

mam ich wytresować.

- Kogo na przykład?

- Na przykład Billa Landgrina.

Mogła się spodziewać, że padnie to nazwisko. Od tamtego

spotkania, zarazem pierwszego i ostatniego, Bill dzwonił do niej kilka

razy. Rozmowy z nim zostawiały u niej jakiś nieprzyjemny osad. I nie

dlatego, żeby Bill mówił coś niestosownego, ale ponieważ

nieświadomie dała mu pewne nadzieje, a zarazem nie miała odwagi i

serca uciąć tej znajomości zdecydowanym „nie".

- Nie wiem, co ci powiedzieć o sobie i Mitchu.

Twarz Bena złagodniała w wyrazie sympatii.

- Serca nie sposób ukryć.

Odważyła się spojrzeć mu w oczy. Podjęła już decyzję.

background image

- Obawiam się, że zakochałam się w Mitchu.

- Obawiasz się?

Spuściła wzrok.

- Nie sądzę, żeby Mitch odwzajemniał moje uczucia do niego.

- Jesteś tego pewna?

- Niekiedy odnoszę wrażenie, że Mitch, spotykając się ze mną,

buduje zarazem jakiś mur, który ma nas od siebie oddzielać. Wyraźnie

zabrania sobie bliższego ze mną kontaktu. Wyczuwam u niego wolę

ukrycia czegoś. Nigdy jeszcze nie wspomniał w rozmowie ze mną o

matce Chrissie. Jak gdyby ten epizod swojego życia wolał trzymać

schowany w sejfie.

Ben już od pewnego czasu drapał się po policzku.

- Wszyscy mamy jakieś sekrety, nie uważasz?

Bethany skinęła głową. Nie mogła nie przyznać mu racji. Sama

przecież była najlepszym potwierdzeniem tej w gruncie rzeczy

banalnej prawdy.

- Mitch ma za sobą bolesne przeżycie - ciągnął Ben. - Stracił

żonę, matkę swojego dziecka. Przyjechał tu głęboko zraniony. Lizał

rany przez szereg lat. Nie obnosił się ze swoim bólem. Zawsze był

wobec innych uprzejmy i uczynny, ale uśmiech na jego twarzy

zobaczyłem dopiero w tych dniach. Nie sposób inaczej tego

tłumaczyć, jak tylko twoją przy nim obecnością. Chyba też z tym

murem, o którym wspomniałaś, nie jest zupełnie tak, jak sądzisz.

Inaczej nie powiedziałby tych kilku słów do słuchu Billowi

Landgrinowi.

background image

- Mitch rozmawiał z Billem?

- Nie obawiaj się, nie powiedział niczego, co Bill mógłby uznać

za dostateczny powód do sięgnięcia po strzelbę. Po prostu uświadomił

mu pewne rzeczy. Nie zrobiłby tego, gdybyś była dla niego jedynie

nauczycielką Chrissie. Daj mu czas, Bethany. Znacie się dopiero od

trzech miesięcy. Nie od razu miasto Rzym zbudowano.

Bethany westchnęła.

- Dzięki za radę, Ben.

- Starszy zawsze może poradzić młodszemu.

Ale nie każdy starszy poradzi jak ojciec, pomyślała. Następnie

pochyliła się i pocałowała Bena w policzek.

Zaczerwienił się jak piwonia.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Cześć, Beth.

- Cześć, Mitch.

Bethany zarumieniła się. Mitch nie pojawił się przypadkowo.

Przyszedł z zapowiedzianą wizytą, lecz wyjątkowo przyszedł sam. I

ów brak Chrissie, brak świadka, nagle otworzył tamy intymności.

Znaleźli się jakby w strudze gorącego powietrza. Podziałało to

krępująco również na Mitcha, który po przywitaniu się natychmiast

umknął ze spojrzeniem.

Zapadło kłopotliwe milczenie. Wydawało się, jak gdyby dopiero

co się poznali. A przecież obiad u Sawyera i Abbey, wydany z okazji

Święta Dziękczynienia, stanowił krok milowy na drodze ich

background image

znajomości. Nie tylko że posadzono ich przy stole obok siebie, lecz

nadto nie szczędzono im subtelnych, choć jednoznacznych aluzji, że

całe Hard Luck uważa ich za parę. Oni zaś bynajmniej nie

protestowali, przeciwnie, całym swoim zachowaniem potwierdzali to

ogólne przekonanie, że są w sobie zakochani.

Jeżeli jednak faktycznie łączyła ich miłość, to rodziła się ona przy

świadkach. Zawsze bowiem podczas ich spotkań ze sobą była w

pobliżu jakaś osoba lub też osoby. Chrissie. Sawyer i Abbey.

Christian i Ben. Margaret Simpson. Dopiero teraz znaleźli się

naprawdę sami.

- Obiad gotowy. Zapraszam do stołu, Mitch.

Przeszli do jadalni.

- Widzę, że masz już choinkę - zauważył, patrząc na stojące w

kącie półtorametrowej wysokości sztuczne drzewko. Rzecz jasna,

marzyła o prawdziwym świerku, z jego zapachem igliwia i żywicy.

Koszt jednak sprowadzenia takiej choinki do Hard Luck okazał się tak

astronomiczny, iż poszła za przykładem innych - zamówiła z katalogu

plastikowy substytut.

- Mam nadzieję, że pomożesz mi ją ubrać.

- Jestem specem od wieszania bombek i zaczepiania gwiazdy.

- Zgaduję, że jedną z twoich zalet jest skromność.

Roześmieli się i atmosfera stała się bardziej swobodna i naturalna.

Zasiedli do obiadu. Bethany zrezygnowała z oryginalności na rzecz

tradycyjnych dań. Postawiła przede wszystkim na jakość. Przykładem

tego mógłby być chociażby sos, w którym podała wołowinę. Zapach

background image

grzybów, czosnku, selera i bazylii stanowił tylko drobną cząstkę

bogatego, wyrafinowanego bukietu.

Jednak ku jej wielkiemu rozczarowaniu, Mitch bynajmniej nie

rzucił się najedzenie. Zachowywał się bardziej jak degustator niż

biesiadnik. Sprawiło jej to autentyczną przykrość. Postanowiła jednak,

że powstrzyma się od komentarzy.

Przeskakiwali z tematu na temat. W zasadzie rozmowa nie kleiła

się. Często zapadała cisza, którą starali się przerywać wzajemnymi

uprzejmościami. On cytował jej opinie rodziców, którzy nie mogli się

nachwalić, jaką to ich dzieci mają cudowną nauczycielkę. Ona

powtarzała mu, co mieszkańcy Hard Luck mówią o swoim szeryfie,

jak go szanują i lubią. W sumie rozmowa, której równie dobrze

mogłoby nie być.

I znów nastał moment milczenia.

- Co się z nami dzieje? - spytała Bethany.

- Co masz na myśli?

Napiła się wody ze szklanki.

- Jesteśmy tak piekielnie uprzejmi wobec siebie.

- Tak, sama kultura - przyznał Mitch.

- Trudno nam normalnie ze sobą rozmawiać...

- Też to zauważyłem.

Skoro zauważył, pomyślała Bethany, to dlaczego nic nie robi, by

zapanowała przy stole bardziej naturalna atmosfera?

Mitch wytarł usta serwetką.

- Chyba już więcej nie wpakuję w siebie.

background image

Spojrzała na jego talerz. Zaledwie tknął swoją porcję.

- Co się stało, Mitch? Czy zrobiłam coś nie tak?

- Ależ skądże znowu. Tyle że... - Przerwał, zagryzając wargi.

- Dokończ, Mitch. Błagam.

- Posłuchaj, Bethany, chyba lepiej będzie, jeśli sobie pójdę.

I nie czekając na reakcję z jej strony, wstał, wyszedł do holu i

zaczął się ubierać.

A zatem wszystko działało tutaj według bezwzględnych zasad

przemienności. Jeśli któregoś dnia odniosła wrażenie, że zbliżyli się

ku sobie, to już następnego dnia musiał nastąpić regres. Dzisiaj Mitch

mógł patrzeć na nią jak w obraz, jutro będzie uciekał ze spojrzeniem.

Czuła, że takiej huśtawki nie zniesie na dłuższą metę.

- Co ci tak spieszno, Mitch? - spytała, opierając się ramieniem o

framugę drzwi.

Trzymał już dłoń na klamce. Odwrócił się.

- Nie mogę przebywać z tobą sam na sam. Wówczas myślę

wyłącznie o tym, by wziąć cię w ramiona.

Spojrzała nań z niedowierzaniem.

- Przecież już nieraz całowaliśmy się.

- Tak, ale zawsze w pobliżu była Chrissie.

- I co z tego?

- Bethany, nie udawaj, że nie rozumiesz. Jesteś kobietą zdolną

wzbudzić pożądanie u każdego normalnego mężczyzny. Myślisz, ż ja

tu jestem jakimś wyjątkiem? Naprawdę nie zdajesz sobie sprawy, jak

bardzo pragnę kochać się z tobą?

background image

- Czy to pragnienie bardzo cię przeraża? - spytała prawie szeptem.

- Bardzo - potwierdził ściszonym głosem. - Gdyż nie wolno mi

przekroczyć pewnych granic.

- Do aktu seksualnego potrzeba dwóch osób, dziwne więc, że

mnie nie pytasz tu o zdanie. Gdybyś jednak to zrobił, usłyszałbyś w

odpowiedzi, że przed twoim przyjściem bynajmniej nie rozesłałam

łóżka w mojej sypialni. Po prostu w ogóle o tym dotąd nie myślałam.

Uważam, że na takie zbliżenie jest jeszcze chyba za wcześnie.

Oderwał się od drzwi frontowych i podszedł do niej szybkim

krokiem. Wiedziała, co za chwilę nastąpi, i podała mu usta. Całowali

się aż do utraty tchu.

- Ty kusicielko - wyszeptał.

- Mitch, od pożądania nie uciekniemy, a śmieszne byłoby udawać,

że nie ma czegoś takiego.

Roześmiał się z nutką melancholii.

- Jak ty potrafisz zgrabnie wszystko ująć. Nie dziwię się, że jesteś

nauczycielką. Tylko co ma zrobić facet, który widzi w wyobraźni

twoje, cudowne ciało i pragnąłby go dotknąć?

Ona również się roześmiała.

- Mam pewien pomysł. Otóż proponowałabym, żeby ten facet

przypomniał sobie teraz, że obiecał mi pomóc przy ubieraniu choinki.

- Owszem, obiecałem.

- Więc zrzuć ten płaszcz i do dzieła...

Mitch posłusznie zdjął płaszcz i, zaiste, wziął się do dzieła.

- Co ty robisz, Mitch?

background image

- Wziąłem cię na ręce.

- Ale przecież mieliśmy ubierać...

- Wszystko w swoim czasie.

Christian jeszcze na początku listopada mógłby iść o zakład, że

przed upływem tego miesiąca Mariah powie wszystkim „do widzenia"

i wróci pod opiekuńcze skrzydła swojego tatuńcia. Kulił się na samą

myśl o tym, że można mieszkać w tak prymitywnych warunkach

podczas arktycznej zimy. Nie wytrzymałby tego nawet doświadczony

traper, a co dopiero wychowana w puchach młoda kobieta.

Mariah udowodniła mu, że gdyby faktycznie doszło do takiego

zakładu, przegrałby go z kretesem. Codziennie wieczorem wracała do

swojej chatki i codziennie rano pojawiała się w biurze. A to uparta

bestia, pomyślał, rzucając na nią okiem. Siedziała pochylona nad

klawiaturą komputera, a jej palce śmigały niczym u dyplomowanej

sekretarki.

- Dzień dobry - pozdrowił ją bez szczególnego entuzjazmu.

- Dzień dobry - odpowiedziała z uśmiechem, który wydał mu się

zbyt przymilny. - Kawa gotowa.

Spojrzał na dzbanek. Nie miał najmniejszej ochoty na tę cholerną

kawę!

- Mariah...

Popatrzyła nań z przestrachem w oczach.

- Czy znowu zrobiłam coś nie tak?

background image

- Nie, nie... Czy ja tu jestem inspektorem izby kontroli, żebym ci

tylko coś wytykał?

Na jej twarzy odmalowała się bezbrzeżna ulga.

- Pomyślałam tak, bo tylko wówczas odzywasz się do mnie, gdy

chcesz mi wytknąć jakiś błąd.

Diabeł nadał z tymi kobietami!

- Powiedzmy, że tym razem zachowałem się wyjątkowo. -

Przysiadł na blacie swojego biurka. - Wciąż myślę o tych nocach,

które spędzasz w domku myśliwskim.

Zesztywniała.

- Zdaje się, że już rozmawialiśmy o tym sto razy.

- Nie chcę, żebyś tam mieszkała.

- W takim razie już przy pierwszej ze mną rozmowie nie

powinieneś był mi mydlić oczu, mnie oraz innym kobietom

nieświadomym rzeczy, tą tak zwaną wiejską rezydencją.

- Wolałbym, żebyś przeniosła się do domu Catherine Fletcher -

powiedział, puszczając mimo uszu jej uszczypliwą uwagę. - Sally i

Angie przyjmą cię z otwartymi ramionami.

- Dobrze mi tam, gdzie jestem.

Miał ochotę chwycić się za głowę. Czy ta wariatka planowała

jakieś

wyrafinowane

samobójstwo?

Jak

można

żyć

w

trzydziestostopniowym mrozie bez gazu, elektryczności i bieżącej

wody?

background image

- Więc proszę cię - powiedział przez zaciśnięte zęby, kładąc

jednak mocny akcent na słowie „proszę" - żebyś zamieszkała z Sally i

Angie. Przynajmniej do wiosny.

- Po co?

Oczywiście! Normalna rozmowa z nią była niemożliwa. Ta

dziwaczka w ogóle nie umiała po ludzku rozmawiać. Okazał się

idiotą, zamartwiając się o nią całymi nocami. Ale skoro już miał

zatoczyć ten kamień na górę, nie mógł się teraz wycofywać.

- Proszę cię o przeniesienie się nie dlatego, że przerażają mnie

warunki, w jakich mieszkasz, ale ponieważ potrzebna mi jest twoja

pomoc. Chodzi o to, żebyś wsparła Sally i Angie w ich uprzedniej

decyzji pozostania z nami. Doszły mnie bowiem plotki, że

przynajmniej jedna z nich chce stąd uciekać.

- Która?

- Nie wiem dokładnie, a nie chciałbym skrzywdzić nikogo. Więc

jak? Pomożesz mi? Zależy mi na osobie, której tamte mogłyby zaufać.

Mariah popatrzyła na szefa podejrzliwym wzrokiem.

- A czy do tego naprawdę potrzebna jest aż przeprowadzka?

Przecież i tak mogę z nimi porozmawiać.

- Jak często? Najwyżej raz w tygodniu. A tu konieczne jest stałe

oddziaływanie.

Zagryzła wargi.

- Chyba masz rację.

- Czy wobec tego przeprowadzisz się?

Najwidoczniej jeszcze się wahała.

background image

- Lecz nie utracę przez to prawa do ziemi i domku myśliwskiego?

Zgodnie z umową, mam stać się właścicielką po upływie roku.

- Chałupę, ziemię, bierz to sobie natychmiast! - wybuchnął. -

Jeszcze dzisiaj możemy spisać akt własności.

- Nie denerwuj się, Christianie, ale nie byłoby to fair. Obie strony

muszą przestrzegać warunków umowy.

Spojrzał na nią wzrokiem notorycznego mordercy.

- Więc jakich chcesz zapewnień? Mam tu uklęknąć i przysięgnąć

przed Bogiem, że ziemia i chałupa tak czy inaczej trafią w twoje ręce?

Nastała chwila ciszy.

- W porządku, pomogę ci - oświadczyła w końcu Mariah. - Ale

pod jednym warunkiem. Chciałabym najpierw z nimi porozmawiać,

aby przekonać się, że nie będę intruzem.

- Na miłość boską, kobieto! Przecież to my, O'Halloranowie,

płacimy za wynajęcie tego domu i my dyktujemy warunki lokatorom.

- Wiem o tym - odparła lodowatym głosem.

- I nawet gdybym chciał zakwaterować tam cały oddział Legii

Cudzoziemskiej, zrobiłbym to!

- Bardzo wątpię. Przede wszystkim nie pozwoliłby ci na to

Sawyer.

Skoczył na równe nogi, zachwiał się, a potem wybiegł z biura.

Czy ta Mariah Douglas przyjechała tu, by pokarać go za jakieś

grzechy?!

background image

Restauracja Bena zmieniła swój wygląd. Okna zostały przybrane

migotliwymi lampkami, zaś na jednej ze ścian pojawiły się kartki.

Mnóstwo świątecznych kartek z życzeniami i podziękowaniami od

dzieci, które tak wzruszył i rozentuzjazmował Ben opowieściami o

swoich przygodach na morzu i lądzie.

- Ależ tu ładnie - zauważyła Bethany, siadając przy barze.

- Święta za pasem, pani nauczycielko. Nie będę krył, że kocham

Boże Narodzenie.

- Właśnie przyszłam zaprosić cię na świąteczny obiad.

Ben zatrzepotał powiekami. Przejechał dłonią po czole. Był

najwyraźniej głęboko wzruszony.

- Myślałem, że spędzisz święta z Mitchem i Chrissie.

- Ich również zaprosiłam. Nie jestem, co prawda, tak dobrą

kucharką, jak ty, ale możesz liczyć na indyka i inne specjały. - Widząc

jego wahanie, dorzuciła: - Oczywiście, jeśli uznasz, że nie wypada się

zjawiać z pustymi rękami, możesz przynieść tę swoją szarlotkę, o

której już krążą legendy.

Ben jął zawzięcie wycierać szklanki i kufle. Co ciekawsze, brał do

ręki te już wytarte.

- Nie wiem, co powiedzieć.

- Po prostu powiedz „tak". Obiad o trzeciej.

- O tej porze w świątek i w piątek stoję za tym barem.

- Więc wyjątkowo zamkniesz lokal. Wszyscy zobaczą, że nie

jesteś niewolnikiem własnego biznesu.

background image

- Ludziska spędzają święta w gronie rodzinnym - powiedział,

jakby głośno myślał. - Ja jakoś nie zadbałem o rodzinę. To się czasami

mści.

- Ja będę twoją rodziną, Ben. - Jej serce biło jak oszalałe. - A ty

będziesz moją. Przynajmniej na ten jeden dzień.

- A czy nie będę zawadzał wam?

Bethany delikatnie poklepała go po dłoni.

- Nie bądź marudą, Ben. Mieć ciebie przy stole, to jak gościć

króla.

- Dobrze, że ty i Mitch spotykacie się. Chłop zupełnie odmienił

się w ostatnim okresie. Już nie obnosi po Hard Luck tej swojej

tragicznej powagi. Śmiejąc się, stał się bardziej ludzki. Co się zaś

tyczy Chrissie...

- Ben! - wykrzyknęła ze śmiechem. - Przyszłam zaprosić cię na

obiad, a nie komentować sprawy i wydarzenia od Adama i Ewy. Jaka

jest twoja odpowiedź?

Zacisnął dłonie. Przypominały bochny chleba.

- Nikt jeszcze dotąd nie zaprosił mnie na Boże Narodzenie.

- Cudownie, że udało mi się być pierwszą - powiedziała lekkim

tonem mimo ściśniętego serca.

- O której mam przyjść?

- Obiad będzie o trzeciej. Ale będzie mi miło, jeśli przyjdziesz

trochę wcześniej.

- Dobrze. Zapukam do ciebie z szarlotką.

background image

Dopiero na dworze pozwoliła sobie na łzy. Ale tu też nie mogła

płakać. Był zbyt silny mróz i wiał okrutny wiatr.

Boże Narodzenie było najradośniejszym dniem w roku. I takim

byłoby z pewnością dla niego, gdyby miał przy sobie Karen. Rozejrzał

się po wnętrzu świątyni w Anchorage. Im usilniej odpychał od siebie

myśli o swojej eks-małżonce, tym trudniej było mu się skupić na

śpiewniku, który trzymał w dłoniach.

W ostatnich latach rzadko bywał w kościele. Oddalił się od Boga,

zaprzątnięty życiem doczesnym. Ale gdy już włączał się w tłum

wiernych i razem z nimi zaczynał wysławiać Wszechmogącego, czuł

się jak zabłąkany wędrowiec, który wyszedł z ciemnego lasu na prosty

gościniec.

Był sam. Po prawej jego ręce stali rodzice, po lewej zaś Lanni z

Charlesem. Ci dwoje do tego stopnia promieniowali miłością, że aż

nie sposób było stać przy nich. Jakkolwiek praca w miejscowej

gazecie sprawiała jego siostrze duże zadowolenie, Lanni nienawidziła

rozstań z narzeczonym. Kwietniowy termin ślubu zbliżał się w nader

żółwim tempie.

Organista zaintonował, a inni podchwycili słowa pieśni. Ale Matt

tym razem nie otworzył ust. Czuł się przytłoczony. Przytłoczony

myślą, co teraz robi Karen i z kim spędza święta. Wiedział tylko

jedno. Na pewno jej Boże Narodzenie nie skrzyło się od śniegu i

mrozu.

background image

Czy Karen w tej chwili myślała o nim? Bardzo w to wątpił.

Opuściła Alaskę z tak wściekłym impetem, że nawet, przypuszczał,

nie spojrzała za siebie. Nie odezwała się też do niego ani jednym

słowem, sporadycznie kontaktując się jedynie z Lanni. Czy

uwzględniała w rachunku, że siostra powtórzy mu te rozmowy?

Kiedy długa kolęda się skończyła, nadszedł czas na

bożonarodzeniowe przedstawienie. Dzieci, które brały udział w

szopce, nie przekraczały dwunastu, trzynastu lat. Tym razem, zamiast

lalki, rolę Jezuska odgrywało prawdziwe dzieciątko. Zachowywało się

cicho i potulnie. Ale realizm trzeba było w końcu opłacić pewnym

zgrzytem. Niemowlę zapłakało, a młodzi aktorzy zaczęli w najlepsze

chichotać.

Dziecko. Dzieci.

Rozejrzał się wokół siebie. Wiele małżeństw przyszło do kościoła

ze swoimi pociechami. Karen zawsze chciała zostać matką. Co jakiś

czas wracali do tego problemu i spierali się w gorącej dyskusji.

Konsekwentnie odsuwał w nieokreśloną przyszłość moment podjęcia

decyzji. Wciąż nie czuł się przygotowany do ojcostwa. Przynajmniej

nie teraz, kiedy jego zawodowa kariera wciąż pozostawała w

zawieszeniu. W pewnym sensie miał rację. Rozwód w przypadku

posiadania dziecka niewiele się różni od zbrodni.

Dzisiaj jego szanse na założenie rodziny praktycznie równały się

zeru. Świadomość tego łączyła się z dodatkowym bólem. Przegrał grę

zwaną życiem. Już nigdy nie zawinie do portu. Żadne dziecko nie

zarzuci mu rączek na szyję i nie powie „tatusiu".

background image

Msza wreszcie skończyła się i wierni zaczęli wysypywać się z

kościoła. Na dworze padał śnieg i było bezwietrznie. Wróciwszy do

domu, zgromadzili się w salonie przy choince. Nastał ekscytujący

moment rozpakowywania prezentów. Wszyscy ciekawi byli, co ukaże

się ich oczom po odwinięciu wzorzystego szeleszczącego papieru,

tylko Matt robił to z obojętną miną. Myślami był gdzie indziej.

- Co powiesz na grzany jabłecznik? - zapytała Lanni, podchodząc

do brata.

- Chętnie się napiję - odparł, siląc się na uśmiech.

Nie zamierzał zarażać najbliższych swoim przygnębieniem. Po

chwili trzymał już kubek z parującym winem, a Lanni usiadła obok

niego. Kate krzątała się w kuchni, a Charles rozmawiał ze swoim

przyszłym teściem w drugim kącie pokoju.

- Mam coś dla ciebie - powiedziała Lanni, sięgając do torebki.

Wyjęła z niej białą kopertę i wręczyła ją bratu. Rozpoznał pismo

Karen.

- Skąd to masz?

- Ja i rodzice dostaliśmy od Karen paczkę z prezentami. Był w

niej również ten list.

- Rozumiem. - Zacisnął dłoń na kopercie.

- Chcę jeszcze o czymś cię powiadomić...

- Tak? - Myślał tylko o tym, jak by tu najszybciej uciec do

drugiego pokoju i przeczytać list.

- Czy miałbyś coś przeciwko temu, gdybym poprosiła Karen na

starszą druhnę?

background image

Spojrzał na siostrę. Lanni wydawała się nieco zmieszana.

- Widzę, że nie należysz do przesądnych kobiet. Rzadko która

panna młoda miałaby odwagę zaprosić rozwódkę do pełnienia tej roli.

- Jest moją serdeczną przyjaciółką, lecz zaproszę ją tylko w

przypadku twojej zgody. Nie chcę, żeby moje wesele okazało się dla

ciebie drogą przez mękę.

- Rób, jak uważasz. - Poderwał się z kanapy i wybiegł do

sąsiedniego pokoju.

Rozerwał kopertę. Ukazała się karta świąteczna, do której

dołączony był krótki liścik.

Wesołych świąt Bożego Narodzenia, Matt.

Pakując prezenty dla Lanni i rodziców, pomyślałam, że nie

wypada pominąć całkiem Ciebie. Z drugiej jednak strony kupienie

prezentu dla eks-małżonka to zadanie ponad ludzkie siły, przynajmniej

dla mnie. Mam nadzieją, że ten liścik zastanie Cię w zdrowiu i w

dobrym humorze.

Z poważaniem

Karen.

Z poważaniem! Spoglądał na ten grzecznościowy zwrot i nie

dowierzał własnym oczom. Bodaj teraz dopiero w pełni uświadomił

sobie śmierć swojego małżeństwa.

A jednak i tak Karen zrobiła dla niego więcej, niż on dla niej

zrobił. Zadała sobie trud skreślenia tych kilku słów. On nawet nie

kiwnął palcem, by dać jej coś z siebie w tę noc betlejemską.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Mitch w dzień Bożego Narodzenia obudził się wyjątkowo

wcześnie. Chrissie smacznie spała, więc zachowywał się cicho jak

kot. Przeszedł na palcach do salonu, gdzie stała pięknie ubrana

choinka. Rozłożył pod drzewkiem prezenty. Podejrzewał, że wiara

córeczki w realność Świętego Mikołaja jest już trochę zachwiana,

niemniej oboje przed sobą udawali, że nic się nie zmieniło w świecie

cudownych i radosnych niespodzianek.

Największy rozmiarami prezent był od Bethany. Była to

luksusowa willa, w której miała zamieszkać Barbie Chrissie. Dwie

łazienki, pokoje, taras, basen i korty. Słowem, prawdziwy uśmiech

losu, który spotkał „bezdomną" dotąd lalkę. Czy jego Chrissie, kiedy

dorośnie, też zamieszka w czymś takim? - pomyślał melancholijnie

Mitch.

W zasadzie jednak daleko mu było do melancholii. Myśl o

Bethany wywoływała u niego całkiem inne stany duchowe. Przede

wszystkim musiał jasno to sobie powiedzieć, że mimo walki, jaką

stoczył z rodzącymi się w nim uczuciami, mimo wysokich tam, jakie

im stawiał, i mimo wszelkich innych narzucanych sobie zakazów i

wyrzeczeń, zakochał się w Bethany Ross.

Stwierdzenie tego faktu wymagało podjęcia określonej decyzji.

Przecież nie mógł zachować się jak tchórz i spuścić się na czas oraz

bieg

wydarzeń.

Stanął

przed

koniecznością

świadomego

ukształtowania własnej przyszłości. Zarabiał dość, by móc utrzymać

rodzinę. Ale jego bieżące dochody, jak również oszczędności, nie

background image

gwarantowały bynajmniej żadnych luksusów, a jedynie życie na

skromnym, choć przyzwoitym poziomie. Równocześnie znał Bethany

już na tyle dobrze, by nie podejrzewać jej o jakieś wygórowane

ambicje w tym względzie. Poza tym miał do zaoferowania jej tylko

swoją osobę. A kimże on był? Poranionym facetem z siedmioletnim

dzieckiem.

I właśnie to dziecko, ta dziewczynka, ten piegowaty skrzat

odegrał ogromną rolę w ukształtowaniu obecnego stanu rzeczy. To

Chrissie pierwsza zakochała się w Bethany i zobaczyła w niej swoją

matkę. To Chrissie używała wszelkich możliwych podstępów,

włącznie z symulowaniem choroby, by tylko przebywać z nią jak

najczęściej i jak najdłużej. To Chrissie wreszcie wykazywała ogromną

determinację w dążeniu do zaznajomienia i zbliżenia ze sobą tatusia i

pani nauczycielki.

I w jakimś sensie odniosła pełny sukces. On, Mitch, był już o krok

od wyznania Bethany swojej miłości. Ale miłość to zarazem pełne

otwarcie się na ukochaną osobę. Miłość wymaga szczerości i zaufania.

Będzie więc musiał powiedzieć Bethany wszystko o swoim

poprzednim małżeństwie.

Jak zareaguje na jego opowieść? Niewykluczone, że po prostu

odwróci się i zniknie na zawsze z jego życia. Ryzyko zatem było

ogromne, ale nie miał wyjścia. Prędzej czy później musiał zapoznać ją

z prawdą o sobie i Lori. Wiedział tylko, że nie uczyni tego dzisiaj, w

Boże Narodzenie. Grzechem byłoby kalanie tego dnia opowiadaniem

tak ponurych historii.

background image

- Tatku?

Chrissie stała w drzwiach salonu w swojej nowiutkiej zielonej

piżamce i prześlicznie ziewała.

- Wesołych Świąt, kochanie - powiedział, wyciągając ku niej

ramiona. - Wygląda na to, że Mikołaj zahaczył w swojej podróży o

nasze zasypane śniegiem Hard Luck.

- Nie mogę uwierzyć, że zdołałem aż tyle w siebie wpakować -

powiedział Ben, ciężko wzdychając i kładąc dłonie na swoim

imponującym brzuchu. - Jeśli dojdzie do innych, Bethany, jak dobrą

jesteś kucharką, będę musiał zwinąć swój interes.

Bethany uśmiechnęła się, mile połaskotana jego komplementem.

- Nie obawiaj się, Ben. Długo jeszcze nie doczekasz się

konkurencji. Zresztą i tak twoja szarlotka okazała się najlepsza.

Musisz dać mi przepis.

- Zrobione. Artyści, w tym również artyści kuchni, nie powinni

robić tajemnicy ze swoich warsztatów. Czy zawsze byłaś tak dobra w

pichceniu?

Zrobiła skromną minkę.

- Talenty mam wrodzone, ale rozwinęłam je dzięki pracy i

uporowi. Kiedy inne dziewczynki bawiły się lalkami lub

eksperymentowały ze szminką i pudrem, ja wręcz nie opuszczałam

kuchni, ucząc się fachowo rozbijać jajka i odmierzać mąkę. - Puściła

perskie oko w kierunku Chrissie.

- No i doszłaś do prawdziwej perfekcji.

background image

- Ależ ty potrafisz zrobić kobiecie przyjemność, Ben.

- Tak, Ben jest znany ze swoich komplementów - zauważył

Mitch. - Gdyby nie był takim zatwardziałym kawalerem, wszystkie

nasze panny walczyłyby o jego względy.

Grubas zarechotał.

- Uważaj, Mitch, co mówisz. Wszystkie, a więc również Bethany.

Bethany spoważniała. Sekret, który nosiła w duszy, zaczynał już

jej ciążyć. Z chęcią wyznałaby Benowi całą prawdę.

- Tęsknisz za swoją rodziną, prawda? - zapytał Mitch, tłumacząc

sobie trochę opacznie zmianę jej nastroju.

- W Boże Narodzenie, jak wiecie, dobrze jest być z najbliższymi.

Jasne, że myślę o moich rodzicach i dwóch młodszych braciach. Co

nie znaczy, żebym przebywanie z wami traktowała jako gorsze

rozwiązanie.

Przesunęła wzrokiem po twarzach. Szeroka, pucołowata twarz

Bena, piegowata twarzyczka Chrissie, ascetyczne oblicze Mitcha -

twarze te promieniowały w tej chwili takim ciepłem, że ogrzałyby

każde zlodowaciałe w podmuchach samotności serce.

Ben podniósł rękę.

- Zgłaszam się na ochotnika do zmywania naczyń.

- Wykluczone. Jesteś moim honorowym gościem. Poza tym

Chrissie marzy o zagraniu z tobą w monopol.

- Widocznie chce mnie ograć do ostatniego grosza. Czy tak,

panno pierwszoklasistko?

background image

- Nie można z góry przewidzieć, kto wygra - powiedziała Chrissie

filozoficznym tonem. - Niekiedy zwyciężają osoby, które grają po raz

pierwszy.

- Skoro więc nie jestem bez szans, to do dzieła, panienko.

Ben i Chrissie usiedli przy bocznym stoliku, Bethany zaś i Mitch

przeszli do kuchni, by zmyć po obiedzie. Patrząc na Mitcha, który

właśnie odkręcał kran, by napełnić wodą zlewozmywak, Bethany

dotknęła palcami złotej pięciodolarowej monety na łańcuszku, którą

dostała w prezencie od Mitcha.

Moneta ta opuściła mennicę w roku jej urodzin, a więc miała

dokładnie tyle samo lat, co ona. Jasne, że złoto w ogóle się nie

starzało, a człowiek jak najbardziej, dzisiaj jednak czuła się tak młoda

i pełna ufności w przyszłość, że w blasku tego złota odnajdywała

poniekąd samą siebie.

- Sądziłem, że na Boże Narodzenie wyjedziesz do rodziców -

powiedział Mitch, podwijając rękawy koszuli i biorąc się do

zmywania.

- Myślałam o tym, ale przeraziła mnie dysproporcja pomiędzy

wielkością przestrzeni, którą musiałabym przebyć, a tymi najwyżej

dwoma dniami mojego tam pobytu. Chyba więc zobaczę się z moimi

rodzicami i braćmi dopiero w czerwcu.

- Ale wrócisz do Hard Luck po wakacjach?

Zadał to pytanie pozornie obojętnym tonem, wiedziała jednak, że

czeka na odpowiedź w wielkim napięciu.

background image

- To zależy. Podpisałam umowę tylko na rok i trudno powiedzieć,

czy oświatowe władze stanowe przedłużą mi kontrakt.

- A jeśli przedłużą?

- To wówczas... Za wcześnie jeszcze o tym mówić.

Zdążyła już pokochać Alaskę oraz swoich uczniów. Mitch i

Chrissie zajmowali szczególne miejsce w jej sercu. Ale musiała

rozstrzygnąć jeszcze pewne kwestie. Przede wszystkim te dotyczące

Bena. Czy miała powiedzieć mu całą prawdę? Z kolei, co zrobi i jak

zachowa się Ben, gdy dowie się o swoim ojcostwie?

- Cóż, mam nadzieję, że wrócisz - powiedział Mitch, i wydawało

się, że mówiąc tak, kieruje się tylko uprzejmością.

Dlaczego, na miłość boską, ten człowiek bawi się z nią w kotka i

myszkę? Dlaczego nie mówi tego, co leży mu na sercu?

- I to wszystko, co masz mi do powiedzenia? - zapytała, biorąc się

pod boki. - Jeżeli pragnę przedłużenia kontraktu, to przecież nie

dlatego, że w Hard Luck panuje cudownie łagodny klimat.

Na jego twarzy pojawił się chytry uśmieszek.

- Jasne, nie możemy zapominać o pieniądzach. Na Alasce płacą

nauczycielom więcej niż gdzie indziej. To zrozumiałe, że przykładasz

wagę do wysokich poborów.

- Przykładam wagę do wysokich poborów - powtórzyła

przedrzeźniająco.

- Pieniądze to ważna rzecz.

- Są ważniejsze rzeczy.

- Na przykład? - Spoglądał na nią z wielką powagą w oczach.

background image

- Na przykład lubię, jak mnie całujesz, gliniarzu.

Wypłukał i odłożył talerz, który trzymał w ręku.

- Czy to naprawdę takie przyjemne?

- Chcesz, to możemy zaraz się przekonać.

Nawet nie wytarł mokrych rąk. Ale jej było to zupełnie obojętne.

Namiętnie pragnęła znaleźć się w jego ramionach. A kiedy już to się

stało, pomyślała, że zawsze będzie pamiętać to swoje pierwsze Boże

Narodzenie na Alasce.

John Henderson wiedział już wszystko, co powinien zrobić i co

faktycznie zrobi. Kochał Sally całą duszą i dlatego zwlekał z

oświadczynami. Czekał sposobności, aż będzie mógł spotkać się z jej

ojcem i poprosić go o rękę córki.

Codziennie rano i wieczorem wysuwał szufladę i brał do ręki

pierścionek zaręczynowy, który kupił z myślą o swojej ukochanej i

który stanowił symbol jego miłości. Spoglądał na skrzący się w

świetle żarówki diamencik i po raz tysięczny z rzędu przeklinał

chwilę, kiedy to posłuchał Duke'a. Duke, musiał to przyznać, udzielił

mu dobrej rady, lecz gdyby nie ta interwencja przyjaciela, z

pewnością byłby z Sally już dawno po słowie.

Forsowanie zaręczyn łączyło się z pewnym ryzykiem. Musiał

wpierw zyskać absolutną pewność, że Sally naprawdę go kocha, nie

zaś traktuje jak kompres na migrenowy ból głowy. Czekanie jednak

wyczerpywało go i zwiększało jego nerwowość.

background image

Wreszcie nadeszła chwila rozstrzygnięcia. Kupił nowy garnitur i

stwierdził w lustrze, że bardzo dobrze się w nim prezentuje. Garnitur

pochłonął poważną część jego oszczędności, ale nie były to

zmarnowane pieniądze. Pójdzie w nim do ślubu, jeżeli w ogóle coś

takiego wydarzy się w jego życiu. Był wszak pechowcem, a pechowcy

lubią dmuchać na zimne.

Sprawa uczuć Sally do niego stanowiła odrębną kwestię.

Spotykali się regularnie, lecz ostatnio zauważył pewną zmianę w jej

zachowaniu. Gdy pukał, a ona otwierała drzwi, jej oczy na jego widok

nie rozświetlały się już takim blaskiem jak dawniej. Do domu

Catherine Fletcher, w którym mieszkała Sally, sprowadziła się Mariah

Douglas. I byłby to fakt sam w sobie nieważny, gdyby Sally nie

używała nowej lokatorki jako pretekstu do rzadszych spotkań.

Były też inne niepokojące sygnały. A wszystko zaczęło się od

tamtej nocy, którą spędzili ze sobą w łóżku. Niczego takiego nigdy nie

planował. Po prostu rzecz sama się wydarzyła. Taki zwyczajny zawrót

głowy. Zaczęły gnębić go wyrzuty sumienia. Winił siebie za swoją

niecierpliwość, brak opanowania i słabość charakteru. Tym bardziej

teraz kochał Sally, sobą natomiast pogardzał. Nie dotrzymał danego

sobie słowa, że poczeka do nocy poślubnej.

Miał wątpliwości, czy pukanie bez zapowiedzenia się do domu

obcych ludzi w dzień Bożego Narodzenia było takim wspaniałym

pomysłem. Niestety, pracował jako pilot na kontrakcie i dysponował

właściwie tylko tym jednym wolnym dniem. Tak więc znalazł się w

tym kanadyjskim uroczym miasteczku, którego indiańskiej nazwy nie

background image

potrafił nawet poprawnie wymówić, i wiedział, że nie ma już dla

niego odwrotu z raz obranej drogi. Pragnął jedynie, by otworzyło mu

jego kochanie.

Poprawił szalik, czapkę, zaczerpnął w płuca haust mroźnego

powietrza i nacisnął dzwonek. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich

Sally. Poczuł ogromną ulgę. Przez chwilę patrzyła na niego z takim

zdumieniem w oczach, jak gdyby nie dawała im wiary. A oczy miała

nawet piękniejsze od tych, których obraz przechowywał w pamięci.

- John? Skąd tu się wziąłeś?

Wcisnął jej do ręki kwiaty, rad, że mógł się ich pozbyć.

- Przyjechałem porozmawiać z twoim ojcem.

- Z moim ojcem? - Jej zdumienie zamiast maleć, wzrastało. - O

czym?

- Mam z nim do obgadania pewną sprawę.

Patrzył na nią, po raz kolejny stwierdzając w duszy, że jego Sally

nie ustępuje urodą modelkom z kobiecych magazynów. Kochali się

dotąd raz tylko i jakkolwiek przeklinał siebie za nieostrożność, jakiej

się wtedy dopuścił, w sumie nie żałował niczego. Pragnął ponownie

wziąć ją w ramiona, z tym że już wiedział, iż nie zrobi tego wcześniej,

aż ona, Sally, da sobie wsunąć na palec pierścionek zaręczynowy,

który miał w kieszeni marynarki.

Wyszła przed próg i zamknęła za sobą drzwi. Położyła kwiaty na

ławeczce i zarzuciła mu ręce na szyję.

- John, co to wszystko ma znaczyć?

- Chcę porozmawiać z twoim ojcem - powtórzył.

background image

- Czy to dlatego, że nie zamierzam już wracać do Hard Luck?

Pewnie wiesz to od Mariah. Chociaż nie, ona nie mogła ci tego

powiedzieć.

Zachwiał się. Poczuł się niemal fizycznie chory. Uwolnił się od

ramion, którego oplatały.

- Nie zamierzasz wrócić po świętach do Hard Luck?

- Nie. - Umknęła ze spojrzeniem.

- A ja miałem nadzieję...

Nie dokończył. I tak już popełnił jedno horrendalne głupstwo,

przyjeżdżając tutaj. Po co miał mnożyć upokorzenia?

- To nie wiedziałeś?

- Skąd mogłem wiedzieć? Nie zdradziłaś się ani jednym słowem.

- To prawda. - Spuściła głowę. - Nie widziałam powodu.

Otrzymałeś to, co chciałeś.

Zagotowało się w nim.

- Co to, do diabła, ma znaczyć?

Teraz było mu już wszystko jedno. Zanim jednak odejdzie, musi

poznać całą prawdę.

- Dobrze wiesz, o czym mówię - szepnęła na poły gniewnie, na

poły błagalnie.

- Czy myślisz o tamtej naszej nocy?

Sally skurczyła się i zamknęła oczy.

- Zlituj się i nie krzycz na całą ulicę.

background image

- Właśnie, że będę krzyczał! No i co z tego? Poszłaś ze mną do

łóżka. To się zdarza. Nie jestem doskonały. Ty też nie jesteś

doskonała. Ale ja niczego nie żałuję.

- John, na Boga, ciszej!

Porwał go jego własny gniew. Podniecał się nim niczym

narkotykiem.

- Jednego nie rozumiem. Nie byłem pierwszy, więc dlaczego

robisz z tamtej nocy sprawę państwową?

Łzy zakręciły się w jej oczach. Tym razem uderzył celnie.

Wyglądała jak zraniona łania. Ścisnęło mu się serce. Zadał ból swemu

jedynemu ukochaniu, swojej najśliczniejszej.

Krew szumiała mu w uszach i nie słyszał otwieranych drzwi.

Zobaczył stojącego za Sally starszego mężczyznę o krzepkiej posturze

drwala.

- Co tu się dzieje?

Sally omdlałą ręką wskazała na Johna.

- Tato, to jest John Henderson. Przyjaciel z Hard Luck.

John i starszy mężczyzna uścisnęli sobie dłonie.

- Miło mi pana poznać, panie McDonald.

- Mam na imię Jack. Nie rozumiem, dlaczego moja córka trzyma

cię na dworze, młody człowieku. - Obdarzył Sally surowym

spojrzeniem. - Musiałeś przejechać szmat drogi, mamy Boże

Narodzenie, zapraszam więc pod dach.

John niczego już nie mógł spodziewać się po tej wizycie, chyba

tylko zwiększonej dawki bólu. Ale co miał robić? Odrzucając

background image

zaproszenie, mógł tylko obrazić tego bez wątpienia szlachetnego i

prostolinijnego człowieka.

Wszedł więc za gospodarzem do przestronnej sieni, a potem do

salonu, gdzie przedstawiony został matce Sally. Ta natychmiast

postawiła przed nim filiżankę, do której nalała gorącego bulionu.

- Nie przypominam sobie, żeby Sally wymieniła w którymś z

listów do nas pana imię - powiedziała, a John nie wiedział, czy była to

zachęta do rozmowy, czy też mimowolny dowód nieufności.

Tak czy inaczej, słowa te sprawiły mu ogromną przykrość.

Kochał Sally miłością namiętną i wyłączną, a ona nawet nie uznała za

stosowne powiadomić o jego istnieniu swoich rodziców.

- Naprawdę nie pamiętasz, mamo, tego listu, w którym napisałam

wam o Johnie pilocie?

Sally siedziała po drugiej stronie stołu i widać było, że przeżywa

straszliwe katusze. Świadczyło o tym chociażby to, co wyczyniała ze

swoimi rękami. Jakby zupełnie nie miała pojęcia, co z nimi ma zrobić.

- Pilocie, powiadasz? Tak, przypominam sobie - rzekł ojciec. -

Chyba jednak nie wymieniłaś jego imienia.

John skupił się cały na piciu bulionu. Prześladowała go myśl, że

rozleje go na obrus. Nie uronił ani kropli, ale za to poparzył sobie

usta. Wytarł je wyciągniętą z kieszeni chusteczką.

- Dziękuję za gościnność - rzekł, wstając zza stołu. - Na mnie już

czas.

Jack pochylił się i podniósł coś z dywanu.

- Upuściłeś to, synu.

background image

Ku swemu przerażeniu, John ujrzał na otwartej dłoni ojca Sally

pierścionek zaręczynowy, który według pierwotnych planów miał

wsunąć dzisiaj na palec swojej ukochanej. Sięgnął ręką do kieszeni

marynarki w obłędnej nadziei, że przecież mogą istnieć na świecie

dwa takie same pierścionki z diamentem. Kieszeń, niestety, okazała

się pusta. Pierścionek musiał z niej wypaść, gdy wyjmował

chusteczkę.

- Synu, przyjechałeś tu, bo kochasz moją Sally, prawda? - zapytał

Jack, patrząc na Johna badawczo spod krzaczastych brwi.

John przeniósł wzrok na Sally. Siedziała blada jak opłatek.

Spoglądała w talerz.

- Tak, proszę pana. Przyjechałem, żeby poprosić ją o rękę. Lecz

zamierzałem najpierw porozmawiać z panem. A gdybym uzyskał pana

pozwolenie, dałbym jej ten pierścionek.

- To wartościowy młody człowiek, skoro chciał najpierw

porozmawiać z ojcem dziewczyny, w której się zakochał - zauważyła

pani McDonald, zapewne żałując, że nie kieruje tych słów do którejś

ze swoich przyjaciółek.

- Żeń się z nią z moim błogosławieństwem, synu.

Mimo że obolały, John uśmiechnął się.

- Dziękuję, sir. Nie jestem tylko pewien zgody samej Sally.

Dowiedziałem się od niej na ganku, że nie zamierza wrócić do Hard

Luck. Nie chce też wytłumaczyć swojej decyzji.

- Wierzę, że moja córka wszystko naprostuje i pierzchną

nieporozumienia między wami. Zobowiązuję ją, by nie pozwoliła ci

background image

wyjechać, zanim nie dasz jej tego pierścionka. No, weź go wreszcie

ode mnie.

- Tatusiu! - wykrzyknęła Sally, rzucając się ojcu na szyję.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Bethany czuła się jak na środku wąskiej kładki zawieszonej nad

przepaścią. Po drugiej stronie stał Mitch, ale nic nie robił, by pomóc

jej w przeprawie. Ona wołała do niego, on milczał. Jak gdyby w

gruncie rzeczy pragnął, by zawróciła i poszła w przeciwnym kierunku.

Najwyraźniej zdawał się lękać jej miłości, jak również własnych

uczuć do niej, które, być może, stały się już miłością.

Toczył ze sobą walkę, to po prostu rzucało się w oczy, lecz wciąż

zwyciężała w nim obawa, że angażując się w miłość, będzie musiał

zdradzić skrywany głęboko sekret, dotyczący swojego małżeństwa z

tamtą kobietą, matką Chrissie.

Ona też coś skrywała i w tym sensie wcale nie była lepsza od

Mitcha. Ben nadal nie wiedział, że jest jego córką, pomimo że

utrzymywali ze sobą coraz częstsze i coraz serdeczniejsze stosunki.

Równocześnie jednak była o krok od powiedzenia mu całej prawdy.

Ostatnio bardzo zżyła się z Benem i okłamywanie go łączyło się u niej

niemal z doznaniem fizycznego bólu. Odgrywanie fałszywej roli może

jest drobnostką i fraszką dla osób z natury cynicznych, ale w jej

przypadku przemieniło się w prawdziwą torturę.

W ogóle żyła od pewnego czasu w głębokiej rozterce. Pocałunki

Mitcha, musiała to przyznać, sprawiały jej autentyczną rozkosz,

background image

zarazem zaś zawierały w sobie jakieś niespełnienie. Im namiętniej ją

całował, tym wyraźniej czuła ogrom dzielącej ich przepaści. Poza tym

coraz rzadziej przebywali sam na sam. Jak gdyby Mitch świadomie

postanowił zadbać o to, by zawsze podczas tych spotkań kręciła się w

pobliżu Chrissie.

W rezultacie, tej styczniowej soboty, kiedy to przyszła do domu

Mitcha, by obejrzeć razem z nim i Chrissie film na wideo, czuła się

gorzej niż fatalnie. Coś ją dławiło, przytłaczało, a zarazem wprawiało

w stan paniki, w jakiej tylko może znajdować się zwierzę, które

wpadło do wykopanej przez kłusownika zapadni. Starała się, bardzo

się starała, by ukryć swoje wzburzenie za w miarę pogodną twarzą,

lecz jej wysiłki spełzły na niczym. Po prostu owa mieszanina

przygnębienia, lęku i rozpaczy była czymś tak nowym, że nie

znajdowała na nią środków zaradczych.

Mitch, oczywiście, natychmiast wyczuł jej nastrój. Musiał

zauważyć zresztą, że nie tknęła swojego popcornu.

- Czy coś się stało? - zapytał z niepokojem w głosie.

- Nic, o czym byś nie wiedział - odparła, walcząc z jakąś ogromną

ścianą, która się na nią waliła.

Poczuła z przerażeniem, że do oczu napływają jej łzy. Za nic na

świecie nie mogła się rozpłakać. Bo jakie wówczas poda

wytłumaczenie? Przecież nie wykrzyknie w obecności dziecka, że

czuje się biedna i nieszczęśliwa i że prawdopodobnie umiera.

Tymczasem Chrissie wymieniła spojrzenie ze swoim ojcem i

Mitch wyłączył telewizor.

background image

- Rozumiem, że oglądamy dzisiaj prawdziwy wyciskacz łez, lecz

nie wydaje mi się, by łzy, które widzę w twoich oczach, zostały

wywołane perypetiami bohaterki. - Wziął ją za rękę, którą zresztą

natychmiast wyrwała. - Dlatego powiedz mi, Bethany, co się stało?

Próbowała uśmiechnąć się, ale udało się jej tylko skrzywić wargi.

Poderwała się z miejsca i zaczęła jak oszalała krążyć po pokoju.

- Och, wyobraźcie sobie zwykły, najzwyczajniejszy napad

chandry. O czym może marzyć kobieta? O nowej fryzurze, starannie

utrzymanych paznokciach, obiedzie w restauracji przy blasku świec.

Ja też od czasu do czasu za czymś takim tęsknię. Patrzę w lustro i

zamiast włosów widzę nastroszoną, skołtunioną szopę. Patrzę na moje

paznokcie i widzę szczerby, pęknięcia oraz złuszczony lakier.

- Bethany...

- Jeszcze nie skończyłam. Albo ta wieczna, nie kończąca się noc,

która już kompletnie dobija człowieka. Spójrzcie w te ciemne okna.

Rozjaśniają się tylko na dwie godziny dziennie. A ja potrzebuję

światła, światła i jeszcze raz światła. Jestem południową rośliną,

uschnę, jeśli nie będzie ogrzewało mnie słońce. I dlaczego nie ma tu

sklepów z damską bielizną? Chciałabym wejść do takiego sklepu, jak

zawsze to robiłam, i kupić sobie nowy biustonosz. Chyba mam prawo

do nowego biustonosza?

- Bethany, proszę, uspokój się. Wszystko, co mówisz, jest oznaką

pewnego rodzaju klaustrofobii. Niemal każdy, kto spędza po raz

pierwszy zimę na dalekiej północy, doświadcza czegoś podobnego. W

ciemności kurczy się przestrzeń, która nas otacza, i czujemy się,

background image

jakbyśmy zostali zamknięci w windzie. Ale wierz mi, to minie.

Niemniej dobrze byłoby zastosować klasyczny w takich wypadkach

środek zaradczy. Myślę, że dwa, trzy dni w Fairbanks dobrze by ci

zrobiły i wróciłabyś jak nowo narodzona.

Mężczyźni celowali w dostosowywaniu prostych rozwiązań do

skomplikowanych problemów i ta dysproporcja wprawiła ją w stan

jeszcze większej irytacji.

- I cóż ja będę robiła w tym Fairbanks? Czy tam kwitną kwiaty i

świeci słońce? Nie, jest tam tak samo ciemno, zimno i smutno jak

tutaj. I nigdzie na horyzoncie nie widać żadnego światełka.

- O jakim światełku mówisz? - zapytał, coraz bardziej przejęty jej

stanem.

- O nadziei. Nadziei zakochanej kobiety. Bo kocham cię, ty

głupcze, i rozpaczliwie pragnę wzajemności. Lecz ty jesteś jak ta

arktyczna noc: ślepy, głuchy, nieprzenikniony. W gruncie rzeczy

okrutny.

Rzuciła się do holu i zaczęła się szybko ubierać. Spojrzał na

Chrissie. Siedziała ze zwieszoną głową. Wybiegł z pokoju.

- Bethany...

- Nie zrozumiałeś pewnie ani jednej z tych rzeczy, o których

mówiłam. I dlatego proszę, zostaw mnie samą.

I Mitch się cofnął, a ona wyszła w mroźną noc. Została nie tylko

skrzywdzona, ale też znieważona. Wreszcie mogła dać upust łzom.

Popłynęły obfitymi strugami i zamarzały na jej policzkach.

background image

- Fairbanks, co za nonsens - powtórzyła kilka razy, zanim dotarła

do swojego domu.

Lecz ten nie okazał się ciepłą, bezpieczną przystanią. Przeciwnie,

wydał się jej klatką, w której zamknął ją złośliwy los. Zlękła się, że

oszaleje, jeśli zostanie tu sama, wydana na pastwę zgryzot i

niepokojów. Potrzebowała dowodów czyjegoś współczucia, jakiegoś

przyjaznego słowa, oparcia w drugiej osobie.

Niedługo się namyślała. Podbiegła do aparatu i zadzwoniła do

Mariah Douglas, która już od kilku tygodni mieszkała w domu

Catherine Fletcher. Gdy Mariah usłyszała, że będzie miała gościa, aż

wykrzyknęła z radości. Zaraz też dorzuciła, że ma w lodówce butelkę

całkiem przyzwoitego wina.

Po kwadransie siedziały już przy stoliku, sącząc węgierski tokaj z

wysokich kieliszków. A po następnych piętnastu minutach Bethany

wiedziała już, że znalazła w Mariah siostrzaną duszę. Mogłyby

zamienić się swoimi nastrojami i żadna by nie odczuła poważniejszej

zmiany. Wkrótce też dołączyły do nich pozostałe dwie lokatorki

domu, Sally McDonald i Angie Hughes. Każda przyszła z winem i

chipsami. Zrobiło się cieplej, milej, przytulniej i jakby weselej.

Oczywiście, jak to najczęściej bywa w kobiecym gronie, rozmowa

ześlizgnęła się na mężczyzn.

- Chce, żebym wyjechała - skarżyła się Mariah, zatapiając

zasmucony wzrok w winie. - Chwyta się każdej sposobności, by tylko

zmusić mnie do podjęcia takiej decyzji. Robię wszystko, by był

background image

zadowolony z mojej pracy, lecz gdy tak stanie nade mną i wlepi we

mnie to swoje krytyczne spojrzenie, czuję, że chwyta mnie paraliż.

Bethany słyszała i rozumiała słowa, lecz docierały do niej jakby

zza ściany. Nagle uświadomiła sobie, że jest na lekkim rauszu. Wypiła

już dwa czy trzy kieliszki i wino zrobiło swoje. Zresztą, cóż miała do

stracenia? Chociaż raz w życiu mogła się urżnąć jak bela. Byleby

tylko nie dowiedziały się o tym dzieci. Jako nauczycielka, musiała

dbać o swoją reputację.

- Polećmy do Fairbanks! - wykrzyknęła naraz w radosnym

podnieceniu.

Sugestia Mitcha, która jeszcze godzinę temu wydawała się jej tak

idiotyczna, nabrała jakimś cudem cech genialnej rady. Podczas gdy

Mariah otworzyła usta w niemym zdumieniu, Sally podchwyciła myśl.

- Dlaczego nie? - powiedziała, chociaż miała stosunkowo

najmniej powodów, by skarżyć się na swój los i mężczyzn w

ogólności. W Boże Narodzenie zaręczyła się z Johnem Hendersonem.

- Ja nie latam. A ty? - zapytała Mariah.

- Tak się złożyło, że ja też nie latam - odparła Bethany i wszystkie

zapiszczały z uciechy. A kiedy już zamilkł zbiorowy chichot, dodała: -

Ale nie przejmujcie się tym, dziewczyny. Ostatecznie mieszkamy w

mieście pełnym pilotów.

- Masz absolutną rację - przyznała Mariah. - Idę o zakład, że taki

na przykład Duke zrobi nam wszystko, przepraszam, zrobi dla nas

wszystko. Więc która ma ochotę na ten skok? Duke leci jutro z pocztą

i ja się przysiadam, przepraszam, dosiadam do niego. Nie widzę

background image

podniesionych rąk. Więc tylko ja i Beth. Dwie odważnialskie,

przepraszam, odważne.

Było jasne, że i Mariah wino zaszumiało w głowie.

- A jak wrócimy? - zapytała Bethany.

- Nie wiem. Ale dla chcącego nie ma nic ciężkiego, to znaczy

trudnego.

Nie brzmiało to zbyt zachęcająco, jednak decyzja o wyjeździe

została już właściwie podjęta.

- Nie kocha mnie ten drań, wiecie, dziewczyny? - Musiała to z

siebie wyrzucić.

- Mitch?

- A któż by inny, jak nie ten gliniarz. To on mi utkwił drzazgą w

sercu.

- Ale przecież troszczy się o ciebie i lubi z tobą przebywać. - To

powiedziała Angie.

Bethany dotknęła dłonią złotej monety, wiszącej na złotym

łańcuszku. Zawsze ten naszyjnik będzie dla niej symbolem bolesnej

straty.

- To stanowczo za mało, przynajmniej dla kobiety, która kocha.

Mariah spojrzała na nią ze współczuciem.

- A może byśmy tak, dziewczęta, wypuściły się do Bena? Przecież

to żaden grzech zatańczyć przy sobocie z jakimś miłym pilotem.

Nareszcie Mitch odnalazł w sobie dość siły woli, by oderwać się

od telefonu. Bethany nie podnosiła słuchawki i nawet gdyby tak kręcił

background image

tarczą do rana, nie mógłby jej do tego zmusić. Zadzwonił więc do

swoich najbliższych sąsiadów z prośbą, by ich najstarsza córka

przyszła zaopiekować się Chrissie, a kiedy po dziesięciu minutach

dziewczyna się zjawiła, ubrał się i pobiegł do domu Bethany.

W żadnym z okien nie paliło się światło, na walenie do drzwi też

nikt nie odpowiedział. Bethany, gdyby była w środku, dałaby przecież

jakiś znak życia. Gdzie zatem poszła? Nasuwała się jedna tylko

odpowiedź. Restauracja Bena była tą przystanią, dokąd weseli i

smutni, kobiety i mężczyźni, kierowali swe kroki w sobotnie

wieczory.

Już z daleka dobiegł go odgłos skocznej muzyki country, a kiedy

otworzył drzwi lokalu, straszliwy hałas ogłuszył go na moment. W

środku panował niemożliwy ścisk. Roześmiane, rozognione twarze,

kłębowisko drgających w rytm muzyki ciał, mokre od potu męskie

koszule i kobiece bluzki - oto obraz, jaki przedstawił się jego oczom.

Bethany trzymał w ramionach Duke Porter, natomiast Mariah

Douglas wywijała z Keithem Campbellem, przyjacielem i

podwładnym Billa Landgrina. Christian O'Halloran siedział w kącie z

ponurą miną nad jakimś wypitym do połowy drinkiem. Wodził za

Mariah oczami bezpańskiego psa i widać było, że chętnie zabawiłby

się w odbijanego. Ale pewnie nie miał na to najmniejszych szans u

Mariah, co zrozumiał Keith i hulał ze swoją partnerką w najlepsze.

Mitch, zasępiony, stanął pod ścianą. Musiał porozmawiać z

Bethany, lecz to oznaczało czekanie, w najlepszym wypadku do końca

background image

tego tańca. Niebawem zaczął się pocić. Zrzucił więc płaszcz podbity

futrem i otarł czoło chusteczką.

Uchwycił kątem oka spojrzenie Billa Landgrina. Inżynier, jak go

tutaj powszechnie nazywano, nie patrzył życzliwie. Przeciwnie,

wszystko wskazywało na to, że nie zapomniał tamtej rozmowy,

podczas której on, Mitch, kazał mu się trzymać z daleka od Bethany,

choć zrobił to w oględnych słowach. Pewnie piekła go teraz urażona

duma i szukał okazji do rewanżu. Mitch nie palił się do konfrontacji,

ale też nie miał zamiaru rejterować. Zdecydowany był stawić czoło

wszystkim przeciwnościom losu.

Wreszcie taniec się skończył. Obaj równocześnie ruszyli w

kierunku Duke'a i Bethany. Bill okazał się szybszy.

- Beth, kochanie, czy zrobisz mi ten zaszczyt i zatańczysz ze

mną?

Lecz zanim Bethany zdążyła odpowiedzieć, wtrącił się Mitch.

- Bethany jest ze mną - oświadczył lodowatym głosem.

- Czyżby? - zapytała.

To dodało Billowi pewności siebie.

- Beth chyba jest dostatecznie dorosłą osobą, by móc samej

dokonać wyboru.

I Bethany tego wyboru dokonała. Położyła dłoń na ramieniu Billa.

Mitch cofnął się i opadł na najbliższe wolne krzesło. Czuł się wręcz

upokorzony. Kobieta, która zaledwie przed dwiema godzinami

powiedziała mu, że go kocha, wybrała na oczach całego miasta innego

mężczyznę.

background image

Blado uśmiechnął się do własnych myśli. Wyznając mu miłość,

zarazem nazwała go głupcem. Teraz w duchu przyznawał jej rację.

Trafiła w dziesiątkę. Zaiste, był głupcem, a uczyniła go nim zarówno

dawna miłość do Lori, jak i obecna do Bethany Ross.

Pobiegł wzrokiem w kierunku tańczącej pary i znalazł pewną

pociechę. Bethany wprawdzie dawała się obejmować Billowi

Landgrinowi, lecz nie wydawała się być z tego powodu w siódmym

niebie. Na jej twarzy malowała się zaduma, rażąco kontrastująca z

atmosferą ogólnej zabawy. Bill, znawca kobiet i w gruncie rzeczy

człowiek niegłupi, musiał wyczuć jej chłód i dystans, gdyż gdy tylko

taniec się skończył, odprowadził ją z cierpką miną do stolika.

Tym razem Mitch nie dał się ubiec żadnemu innemu mężczyźnie.

Gdyby zresztą stać go było na chłodną ocenę sytuacji, zobaczyłby, że

nikt się nie palił zabierać mu Bethany sprzed nosa. Dla nikogo tu

bowiem nie było tajemnicą, że łączy ich coś więcej niż tylko dobra

znajomość.

- Teraz moja kolej - rzekł, pochylając się w niezgrabnym ukłonie.

Bethany zmrużyła oczy. Uniosła do ust szklankę z wodą sodową.

- Zatańczmy - wykrztusił, choć Bóg był mu świadkiem, że w tej

chwili nie miał najmniejszej ochoty na taniec.

- Rozkazujesz, czy prosisz? - Wydawała się bardzo zmęczona.

Mitch przełknął ślinę. Wszystko zmierzało ku jakiemuś

katastrofalnemu zakończeniu. Musiał się pośpieszyć. Nie mógł

przegapić ostatniej być może szansy. Teraz albo nigdy. Na szczęście

nie było w pobliżu świadków. Wszyscy tańczyli.

background image

- Bethany, kocham cię. Kocham cię już od wielu tygodni.

Powinienem był już dawno ci o tym powiedzieć.

Malujące się na jej twarzy zmęczenie jak gdyby jeszcze się

pogłębiło.

- Więc dlaczego mówisz mi to dopiero teraz? Wybrałeś piękną

akustyczną oprawę dla swojego wyznania: zgiełk i hałas tancbudy. A

może po prostu jest tak, że nie możesz znieść widoku Bethany Ross w

ramionach innego mężczyzny?

W jakimś sensie miała rację. Kto wie, czy nie pozostawiłby spraw

ich własnemu biegowi, gdyby nie lekcja, jakiej udzielił mu Bill,

sięgając po jego kobietę.

- Twoje milczenie jest bardzo wymowne. - Wstała od stolika i

przywołała skinieniem ręki Duke'a, który do tej pory raczył się czymś

przy barze. - Duke, czyż nie przyrzekłam ci kolejnego tańca?

Mitch zacisnął zęby. Właśnie stało się to najgorsze. Ruszył ku

drzwiom, a kiedy miał już opuścić lokal, zaczepił go Bill.

- Chyba źle rozegrałeś tę partię, Mitch. Doprowadziłeś do tego, że

ta młoda dama wreszcie wie, kogo wybrać. Lecz tym kimś nie jesteś

bynajmniej ty.

- No i doigrałam się - mruknęła Bethany.

W restauracji już nie grała muzyka i nie było tańczących par.

Wszyscy już sobie poszli. Została tylko ona. Pragnęła jak najdłużej

odsuwać od siebie chwilę powrotu do pustego, milczącego domu. Ale

też miała ogromną ochotę na pogadanie z Benem. Jak na razie

pomagała mu przy sprzątaniu.

background image

- Co masz na myśli? - zapytał.

- Mitcha i mnie.

- To niby zrywacie ze sobą? - Wrzucił do kubła mokrą szmatę.

Właśnie skończył zmywanie podłogi.

- Nie wiem. Myślałam... miałam nadzieję... - Straszliwie plątał się

jej język. Czuła się wciąż pijana winem wysączonym u Mariah.

A tu jeszcze Ben, jak gdyby chcąc eksperymentalnie sprawdzić jej

odporność na alkohol, wyjął spod kontuaru pękatą butelkę brandy.

- Chowałem ją na wyjątkową okazję - oświadczył.

- A co jest wyjątkowego w tej późnej godzinie zimowego

wieczoru?

- Chociażby to, że wszyscy już zapewne śpią, a my jeszcze

czuwamy. - Wyczytała z jego miny, że chyba niedokładnie to miał na

myśli. - Brandy powinna wyleczyć cię z chandry - dodał, napełniając

trunkiem dwa kieliszki.

- Może masz rację. - Gotowa była na każdą kurację, byleby tylko

pozbyć się tego straszliwego ucisku w piersiach.

- A więc zdrówko.

Stuknęli się i Bethany wychyliła swoją brandy. Poczuła ogień w

ustach i w gardle. Łzy stanęły jej w oczach. Nie miała doświadczenia

w piciu mocniejszych alkoholi. Przykre doznanie prędko jednak

minęło. Ogarnęła ją fala miłego ciepełka.

- Czy byłeś kiedyś zakochany? - zapytała, dziwiąc się samej

sobie, że tak nonszalancko wchodzi na teren jego prywatności.

- Zakochany? Ja?

background image

- A co w tym dziwnego? Przecież każdy doświadcza w swoim

życiu miłości. Dlaczego miałbyś być pod tym względem gorszy od

innych? Dlaczego w twoim życiu nie miałoby być kobiety, którą

przechowujesz w swojej pamięci?

Ben się zawahał, a potem zachichotał.

- Przecież wiesz, że byłem marynarzem.

- Tylko nie mów mi, że jednym z tych, którzy mają kochankę w

każdym porcie.

Rozbawienie wciąż nie opuszczało Bena.

- Obawiam się, że chyba właśnie tak było.

Jakkolwiek odpowiedzi takiej nie mogła z góry wykluczyć,

poczuła się nią do głębi wstrząśnięta. W jakimś sensie odbierało to

miłości jej matki do tego mężczyzny patos wielkości.

- Ale z pewnością którąś z nich lubiłeś najbardziej, stawiając ją

ponad pozostałe? - naciskała.

Ben przez chwilę ważył coś w myślach.

- I znów muszę ci odpowiedzieć „nie". Fruwałem z kwiatka na

kwiatek i wszystkie wydawały mi się jednakowo piękne.

Bethany podała mu swój pusty kieliszek, kiedy zaś został

napełniony, wychyliła go jednym haustem.

- A co z Marilyn? - zapytała, patrząc mu prosto w oczy. - Chyba

ją pamiętasz?

- Marilyn? - powtórzył z zaskoczoną miną. - Nie, nie pamiętam

żadnej kobiety o tym imieniu.

background image

Poczuła się tą odpowiedzią wręcz spoliczkowana. Runął cały jej

świat. Myślała dotąd o swojej matce i Benie jako o parze

romantycznych kochanków, których rozdzielił okrutny los. Co teraz

miała o nich myśleć, gdy jedno z nich zdarło zasłony iluzji?

Dlaczego popełniła ten straszliwy błąd i wymieniła imię matki?

Wszystkiemu winien był alkohol. To on rozwiązał jej język i pozbawił

samokontroli. Lecz jakkolwiek postąpiła bardzo lekkomyślnie, nie

pozostawało jej już nic innego, jak ciągnąć do końca rozpoczęty

wątek.

- Trzy lata temu lekarze odkryli u mojej matki guz na lewej piersi.

- Czy to był rak?

Bethany kiwnęła głową.

Ben spojrzał na zegarek.

- Zrobiło się już dość późno.

- A jednak będziesz musiał uzbroić się w cierpliwość. Wolałabym

nie przerywać naszej rozmowy właśnie w tym momencie, kiedy

wreszcie postanowiłam...

Ben patrzył uparcie w czarny kwadrat okna.

- Mówiłaś o chorobie swojej matki.

- Nowotwór zaczął się rozrastać. Zastosowano intensywne

naświetlania i chemoterapię. Było dla mnie oczywiste, że jeśli nie

zabije jej rak, zabije ją ta kuracja. Toteż błagałam ją, by pomogła

lekarzom. Żeby zmobilizowała całą swoją wolę do walki z chorobą.

- Czy umarła? - Policzki Bena, zawsze błyszczące i pełne,

wydawały się teraz obwisłe i matowe.

background image

- Nie. Przeżyła. Ale był taki dzień, kiedy myślała, że już zbliża się

koniec. Wtedy kazała mi usiąść na swoim łóżku i opowiedziała mi

pewną historię. - Bethany na chwilę zamknęła oczy, by tym wyraźniej

zobaczyć tamtą scenę. - Usłyszałam od niej o młodym marynarzu i

żołnierzu, którego niegdyś kochała. Poznali się na kilka tygodni przed

jego wypłynięciem na wojnę do Wietnamu. Świadomi zbliżającej się

długiej rozłąki, zostali kochankami.

Ale niebawem ich miłość zakłócona została sporami i kłótniami.

Krańcowo się różnili w swoim stosunku do wojny w Wietnamie. On

czynny udział w tej wojnie postrzegał jako swój patriotyczny

obowiązek, ona zaś zaliczała się do najżarliwszych przeciwników tej

wojny. Zapisała się do różnych pacyfistycznych organizacji, chodziła

na antywojenne manifestacje, wykrzykiwała obelżywe słowa pod

adresem polityków i generałów. W końcu jej ukochany wyjechał na

front, lecz wszystkie listy, które do niego napisała, wróciły do niej nie

rozpieczętowane.

- Kimkolwiek był ten facet, widocznie nie chciał czytać o czymś,

co przekreślało jego żołnierski wysiłek. Ta wojna została przegrana

nie w Wietnamie, lecz w Ameryce.

- Zapewne masz rację. Sęk w tym, że w drugim z kolei liście

powiadamiała go, że jest w ciąży. Oczekiwała narodzin jego dziecka.

Rozległ się trzask tłuczonego szkła. Dopiero teraz dostrzegła, że

Ben już nie ma w dłoni kieliszka.

- Ja byłam tym dzieckiem.

background image

Dziwne, ale nawet na nią nie spojrzał. Nadal gapił się w czarny

kwadrat okna.

- Kto się nią zaopiekował?

- Jej rodzice, a moi dziadkowie. A potem poznała Petera Rossa i

zakochała się w nim ze wzajemnością. Peter uznał mnie za swoją

córkę i mogę tylko podziękować Bogu, że dał mi tak wspaniałego

ojca. Przeżyłam prawdziwy szok, gdy dowiedziałam się prawdy o

sobie.

- Twoja matka ma na imię Marilyn?

- Tak. I to ona właśnie nazwała cię moim rodzonym ojcem.

- Mnie? - Ben wydał z siebie jakiś słaby dźwięk, który mógł, lecz

nie musiał przypominać śmiech. - Przykro mi, dziecino, ale chyba

trafiłaś na niewłaściwego faceta. Czy to twoja matka przysłała cię

tutaj?

- Moi rodzice nic nie wiedzą o prawdziwych powodach, dla

których zdecydowałam się na wyjazd do Hard Luck. Po prostu

zdobyłam twój adres przez Czerwony Krzyż. Pragnęłam poznać

mojego rodzonego ojca. Czy to takie dziwne?

- Aż nadto zrozumiałe. Tyle że ja nim nie jestem.

- Daj spokój, Ben. Przecież my nawet jesteśmy do siebie podobni.

Robią się nam takie same dwie zmarszczki między oczami, kiedy o

czymś intensywnie myślimy, i oboje uwielbiamy gotować. Nie

mówiąc już o...

background image

- Dość tego, Beth - wysapał. - Nie znam żadnej kobiety o imieniu

Marilyn. Wypływa stąd raczej oczywisty wniosek, że popełniłaś jakiś

błąd w swoich poszukiwaniach.

- Przecież niczego od ciebie nie chcę - szepnęła.

- I słusznie. Nie radziłbym liczyć na jakikolwiek zapis w

testamencie.

Zsunęła się ze stołka i stanęła na drżących nogach.

- Boże, jaka ja jestem naiwna. Po co ci o tym wszystkim

mówiłam?

- Stało się. Ale posłuchaj. Nie chciałbym, żeby krąg tak zwanych

wtajemniczonych powiększył się o inne osoby. Ciężko harowałem na

swoją reputację i utrata dobrego imienia byłaby dla mnie prawdziwą

klęską. Dlatego, proszę, zachowaj swoje kłamstwa dla siebie.

Bethany poczuła, że jeszcze chwila, a zemdleje. Ostatkiem sił

naciągnęła na siebie palto.

- Wybacz, Ben. Popełniłam błąd. Straszliwy błąd.

Odwróciła się i wyszła z restauracji.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Odkąd Mitch zamieszkał w Hard Luck, nie przypominał sobie,

żeby kiedykolwiek zdarzyło się Benowi nie otworzyć swojego lokalu.

Podobnego zdania był Christian O'Halloran, z którym szeryf spotkał

się w niedzielny poranek przed restauracją.

- Sądzisz, że Ben jeszcze sobie smacznie chrapie?

Mitch zrobił sceptyczną minę.

background image

- On? Tenże sam Ben Hamilton, o którym mówią, że obojętnie, o

której godzinie się położy, zawsze wstanie o szóstej?

- Może wziął sobie wolny dzień. Ma do tego pełne prawo, nie

uważasz?

Mitch i o tym już pomyślał.

- Wtedy wywiesiłby na drzwiach tabliczkę z nie budzącą

wątpliwości informacją.

Christian spojrzał na zegarek.

- Wybacz, Mitch, ale trochę mi śpieszno. Umówiłem się z

Sawyerem w ważnej sprawie.

Dla Mitcha było jasne, że obaj pomyśleli o tym samym. Stało się

coś niedobrego.

- Biegnij, a ja tu pomyszkuję i ewentualnie skontaktuję się z tobą.

Ben mieszkał nad restauracją. Mitch nigdy jeszcze nie

przekroczył progu jego mieszkania, nie słyszał też o nikim, kto by to

zrobił. Prawdziwym domem Bena był jego lokal, otwarty przez

siedem dni w tygodniu. Ben nie chorował, nie wyjeżdżał na urlop, nie

upijał się. Był jak opoka czy też latarnia morska, kierująca statki do

portu.

Jego lokal stanowił centrum życia towarzyskiego w Hard Luck.

Tutaj ludzie spotykali się, bawili, wymieniali poglądy i odpoczywali.

W związku z tym Ben miał wiele twarzy. Dla jednych był

psychologiem, dla innych sędzią, dla jeszcze innych powiernikiem,

dla wszystkich zaś przyjacielem. Cieszył się powszechnym

szacunkiem i sympatią.

background image

Zaniepokojony niezwyczajną w tym miejscu ciszą, Mitch okrążył

dom i nacisnął klamkę kuchennych drzwi. Drzwi ustąpiły. Wszedł do

środka. Pierwszą rzeczą, która przykuła jego uwagę, było rozbite

szkło na podłodze w barze.

- Ben! - zawołał.

Odpowiedziała mu cisza.

Skierował się ku schodom, prowadzącym na górę. Zawahał się,

zanim postawił nogę na pierwszym stopniu. Wyobraźnia, której

policjanci nie są bynajmniej pozbawieni, podsunęła mu straszny obraz

morderstwa. Natychmiast ostro zbeształ siebie w duchu. Pewne rzeczy

były po prostu w Hard Luck niemożliwe.

Na podeście znowu zawołał, ale tym razem ciszej:

- Ben!

Usłyszał jedynie skrzyp desek pod stopami. Znajdował się teraz w

dość standardowo urządzonym holu. Na oścież otwarte drzwi

ukazywały salon, a lekko uchylone - kolejno kuchenkę, łazienkę i

sypialnię. Właśnie z sypialni dobiegł go słaby jęk.

Mitch skoczył w tamtym kierunku.

Na łóżku leżał człowiek. Widać było jedynie jego stopy i brzuch.

Potem zza brzucha wyłoniła się twarz. Ale nie była to twarz Bena

Hamiltona. Obrzmiała, szara i spocona - przypominała raczej

bezosobową maskę bólu.

- Ben, co się stało? Czy mam zadzwonić po Dotty?

Rozległ się syk, a po nim chrząknięcie.

- Do diaska, nie. Cóż Dotty może poradzić na kaca?

background image

- Schlałeś się? - Ben dotąd był znany raczej z umiarkowanej

abstynencji.

- Czy musisz wydzierać się na całe gardło? - Wielgachnym

dłoniom Bena udało się jakoś dotrzeć do bolącej głowy.

- Przepraszam. - Ustąpiło zdenerwowanie; Mitch zaczynał się

bawić.

- Lecz skoro już tu jesteś, to zrób mi przyjacielską przysługę.

Umrę, jeśli natychmiast nie napiję się kawy. Mocnej. Będę na dole za

kilka minut.

I Ben dotrzymał słowa. Zdobył się na prawdziwy heroizm. Zwlekł

się z łóżka, ogolił, ubrał i zszedł do restauracji w postawie niemal

pionowej. Kawa czekała już tam na niego.

- No, to zabawiłeś się - powiedział Mitch, w nadziei, że tamten

podejmie wątek.

- Za wszystkie czasy, bo pierwszy raz od bodaj dwudziestu lat.

Kiedyś lałem sobie w gardło jak w dziurawą beczkę, ale jako żołnierz,

po walce. Odwykłem i wywróciło mnie. Czuję się jak... jak... Niech to

diabli! Jak prawdziwa cholera.

- Czy mogę ci jakoś pomóc? - zapytał Mitch.

To było pytanie całkiem na miejscu. Również z tego względu, że

czuł się Bena dłużnikiem. Nie potrafiłby zliczyć, ilu rozsądnych i

drogocennych rad udzielił mu Ben w przeciągu tych lat ich

znajomości. Teraz z radością spłaciłby choć małą cząstkę

zaciągniętego długu.

Ben coś zamamrotał. Mitch nie zrozumiał słów.

background image

- Nie usłyszałem. Powtórz, przyjacielu.

- Czy już widziałeś się dzisiaj z Bethany?

- Nie. - Właśnie w związku z nią dzisiaj tu przyszedł, pewny, że

Ben coś poradzi na jego kłopoty.

- A dzwoniłeś do niej?

- Nie.

- Więc zadzwoń. - Umęczony kacem grubas skinął głową w

stronę aparatu.

- Czy nie za wcześnie?

- Być może. Niewiele masz jednak do stracenia.

Jak ten Ben potrafił czytać w ludzkich sercach!

- I co mam jej powiedzieć?

Nagle z Benem stało się coś dziwnego. Chwycił się kontuaru,

jakby nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Teraz prawie że leżał całą

górną połową ciała na blacie. Ukrył twarz w dłoniach.

- Nie wiedziałem - wykrztusił. - Bo i skąd miałem wiedzieć!

- Czego nie wiedziałeś?

- Marilyn była w ciąży.

Teraz Mitch niczego już nie rozumiał. Nie miał nawet pewności,

czy Ben, pomimo kawy, całkiem już wytrzeźwiał.

- Kim była ta Marilyn?

- Moją dziewczyną i matką Bethany, która jest moją córką. To

właśnie w celu poznania mnie Bethany przyjechała do naszego

grajdołka. Wczoraj powiedziała mi o wszystkim, a ja, śmierdzący

tchórz, usiłowałem jej wmówić, że nie znam żadnej Marilyn.

background image

Mitch słyszał o różnych ludzkich zawikłaniach i pogmatwaniach.

Ale to bez wątpienia biło wszelkie rekordy sensacyjności.

- Ty jesteś ojcem Bethany?

- Kiedy powiedziała mi o tym, zarzuciłem jej kłamstwo i w ogóle

najgorsze intencje. Poszła sobie, a ja boję się, że już nie wróci.

- Porozmawiam z nią. - Czuł się jak człowiek, który w coś się

pakuje, tyle że nie wie, w co.

Ben chwycił go kurczowo za rękę. Jego oczy błyszczały. Na twarz

wróciły rumieńce.

- Więc powiedz jej, że... dumny jestem z posiadania takiej córki.

Mitch pomyślał, że o ile w ogóle cała ta scena nie śni mu się w tej

chwili, to lepiej byłoby, żeby Bethany usłyszała coś takiego

bezpośrednio z ust ojca.

Kiedy Ben został sam, gnębiące go od wczoraj wyrzuty sumienia

zaatakowały go ze wzmożoną siłą.

Miał córkę.

Brzmiało to bardzo dziwacznie, lecz niewątpliwie było prawdą.

Do prawdy tej musiał przywyknąć. Człowiek potrzebuje czasu, by

przyzwyczaić się do nowego płaszcza czy butów, a co dopiero do

faktu, który przewraca do góry nogami całe jego dotychczasowe

życie. I tak już zrobił spory krok do przodu. Wczoraj jego psychika

odrzuciła Bethany, tak jak organizm odrzuca wszczepiony przez

chirurgów organ, dzisiaj Bethany-córka zamieszkała w jego sercu i

żadna siła nie mogłaby jej już stamtąd usunąć.

background image

Co zaś się tyczy Marilyn, to zaiste nie mógł sobie darować, że

odesłał wówczas jej listy. Tym samym skazał swoją jedyną w życiu

miłość na żałosną samotność pierwszych chwil macierzyństwa.

Jasne, że armia nie zwolniłaby go z jego obowiązków tylko

dlatego, że zostawił w kraju dziewczynę z brzuchem. On sam zresztą

nigdy nie ośmieliłby się zabiegać o coś takiego. Ale przecież mógł na

odległość wspierać Marilyn i zapewniając ją o swojej miłości,

dodawać jej otuchy.

Dobrze zrobiła, wychodząc za tamtego człowieka. Trochę bolało,

że zdecydowała się na to małżeństwo tak szybko, lecz tłumaczyła ją

sytuacja, w jakiej się znalazła. On, Ben, nie bardzo nadawał się na

męża. Był bardzo uparty, zbyt niezależny, za mało skłonny do

kompromisów. W sumie więc Marilyn wygrała, wybierając tego

Rossa, zaś sprawy potoczyły się tak, jak powinny były się potoczyć.

Wierutna bzdura! Dzieci powinny mieć swoich rodzonych

rodziców, a rodzice powinni mieć swoje własne dzieci. Przez tyle lat

nie wiedział, że ma dziecko. Dowiedział się o tym w momencie, gdy

to dziecko jest już dorosłą kobietą. Spadał mu do rąk przecudny owoc

bez trudu wyhodowania go.

Bethany. Wiele by dał, by wyrwać z jej pamięci tamte swoje

nieopatrznie rzucone słowa. Wypowiedział je pod wpływem strachu.

Był tylko człowiekiem. A człowiek to istota słaba, lękliwa i

przerażająco małoduszna.

background image

Nalał sobie kolejny kubek kawy. Piekielny ból głowy nie chciał

ustąpić. Ben wiedział przynajmniej jedno: nieprędko już sięgnie po

butelkę.

Doleciał go odgłos otwieranych drzwi. Wrócił Mitch.

- Wyjechała - oświadczył z miną człowieka wprawionego w stan

hipnozy.

- Co to znaczy „wyjechała"?

- Spotkałem Christiana. Powiedział mi, że zabrała się z Dukiem.

Ben poczuł straszliwy ból w piersiach. Zwalił się na najbliższe

krzesło. Wczoraj odnalazł córkę, a już dzisiaj ją stracił.

Sam lot już sporo pomógł. A potem widok wielkomiejskiego

ruchu, wystaw sklepowych i wysokich domów utrwalił to poczucie

wychodzenia z ciasnej klatki. Szkoda tylko, że Mariah zdecydowała

się w końcu zostać. W rezultacie ona, Bethany, znalazła się sama w

tym hotelowym apartamencie, o wiele zresztą dla niej za drogim. Ale

przyjęła to, co jej zaoferowano, byleby tylko jak najszybciej pozbyć

się ciężaru przygniatającego piersi.

W południe zrobiła sobie fryzurę i na całe pół godziny oddała

swoje dłonie manikiurzystce. Następnie wybrała się do miasta.

Wałęsała się ulicami centrum, zachodziła do sklepów, przyglądała się

ludzkim twarzom. Szukała oszołomienia i znalazła je. Poczuła też, że

zaczyna swobodniej oddychać. Ale żadne istotne zmiany nie nastąpiły

w jej duszy. Najdokładniej mogła to stwierdzić po powrocie do hotelu.

background image

Znajdowała się w sytuacji praktycznie bez wyjścia. Nie mogła

wrócić do Hard Luck, nie mogła wrócić do Kalifornii. Przynajmniej

tak to wyglądało od strony psychicznej, wiedziała bowiem, że jutro

wczesnym rankiem wsiądzie do samolotu, by o oznaczonej godzinie

stanąć przed swoją klasą. Straciłaby wszelki dla siebie szacunek,

gdyby postąpiła inaczej.

Zarazem jednak stanie tam, w Hard Luck, wobec pewnej

rzeczywistości, która niemożliwie się pogmatwała. Kochała

mężczyznę, który zachowywał wobec niej daleko posuniętą rezerwę,

zaś wszystkie jego sympatyczniejsze odruchy idealnie tłumaczyły się

nastrojami chwili. Miała ojca, który nie tylko, że nie chciał uznać w

niej córki, lecz nadto zarzucił jej, iż liczy na spadek po nim.

Wiedziała, że mówiąc tak, znajdował się w szoku. I dlatego, mimo iż

głęboko tym zarzutem zraniona, nie miała do niego pretensji.

Popełniła ewidentny błąd. Zamiast stopniowo przygotowywać go na

taką rewelację, wypaliła od razu z obu luf. Nic dziwnego więc...

Rozległo się pukanie do drzwi.

- Bethany!

- Mitch?

- Otwórz, proszę.

Wyskoczyła z łóżka. Jak udało mu się ją tutaj odnaleźć? Wpadł do

środka. Przypominał z postawy i miny policjanta, który sforsował

drzwi, by schwytać groźnego przestępcę.

- Nie możesz wyjechać.

- Dokąd?

background image

- Dobrze wiesz, dokąd. Nie możesz uciekać przede mną, bo

bardzo cię kocham. I nie dlatego cię kocham, że jakiś tam gościu z

tobą zatańczył, tylko dlatego, że stałaś się nieodłączną cząstką mej

duszy. Bez ciebie nie mógłbym już żyć.

- Więc kochasz mnie, Mitch?

- Przecież o tym mówię. Musisz mi uwierzyć. W szczerość moich

uczuć. I że nie mówię tego z myślą o Chrissie. To mnie przede

wszystkim jesteś potrzebna. Najpierw jesteś i będziesz moja, a

dopiero potem mojej córeczki.

Uśmiechnęła się. Wszystko to jednak było zdumiewające.

Dlaczego ludzie zawsze tak późno mówią to, co powinni dla

obopólnego dobra powiedzieć znacznie wcześniej?

- Nie zamierzałam wracać do Kalifornii. Zbyt dużo nie

rozwiązanych spraw pozostawiłam w Hard Luck.

Na chwilę zamknął oczy. Wręcz namacalnie poczuł przy sobie

obecność jakiegoś opiekuńczego ducha.

- Ben, to mi o czymś przypomina. Ben chciałby z tobą pomówić.

- Powiedział ci?

Mitch kiwnął głową.

- Jesteś jego córką.

- Przyznał to? - Poczuła, że do oczu napływają jej łzy.

Znowu potwierdził skinieniem głowy.

- Zachowałam się wobec niego nie fair. To tak, jakby zrzucić

człowieka z mostu do rzeki i kazać mu pływać, choć wiadomo, że

background image

nigdy przedtem tego nie robił. Nie dziwię się więc, że zareagował, jak

zareagował. Kto wie, jak my postąpilibyśmy w analogicznej sytuacji.

- Ben pragnie wszystko wyjaśnić.

- Przede wszystkim zapewnij go, że niczego od niego nie chcę.

- Sama mu to powiedz. Jest tutaj.

- Tutaj?

- Czeka w barze. Rzuciliśmy monetę, kto pierwszy ma zapukać do

twoich drzwi. Wybrałem reszkę i wygrałem. - Wskazał na fotel. - A

teraz usiądź, Bethany, chcę bowiem powiedzieć ci coś ważnego.

Wysłuchasz wyznania, na które już dawno powinienem był się

zdobyć. A potem podejmiesz odpowiednią decyzję.

- To znaczy jaką?

- Czy nadal możesz się ze mną widywać.

- Mitch, nie przerażaj mnie. Mówisz jak zbrodniarz na sekundę

przed przyznaniem się do popełnienia przestępstwa.

- Kto wie, czy nie użyłaś najtrafniejszego porównania. Kocham

cię, Bethany. A nie zaliczam się bynajmniej do kochliwych mężczyzn.

Prócz ciebie była tylko jedna kobieta, którą kochałem całą duszą.

- Twoja żona.

- Tak, moja żona. Poznałem Lori na studiach. Historia naszej

miłości zamyka się w typowym schemacie. Pokochaliśmy się,

wzięliśmy ślub. Podjąłem pracę w chicagowskiej policji. Młode

małżeństwo, jak tysiące, miliony innych. Przynajmniej wtedy tak

myślałem.

background image

Urodziła się Chrissie. Zupełnie oszalałem na punkcie tego

szkraba. Lori robiła wszystko, by zasłużyć sobie na miano dobrej

matki. Ale była z niej natura czynna i towarzyska. Uwielbiała

aktywność wśród ludzi, obojętnie, co byłoby przedmiotem tej

aktywności

-

praca,

działalność

społeczna

czy

rozrywka.

Pozostawanie w domu kojarzyło się jej z odsiadywaniem kary w

więzieniu.

Mniej więcej w tamtym czasie przesunięto mnie do działu

narkotyków. Wpadłem w kocioł, gdzie jedynym porządkiem był

porządek walki z przestępcami. Unormowane godziny pracy, wolny

weekend, jakiś chociażby tygodniowy urlop - wszystko to znalazło się

w sferze marzeń. Rzadko pojawiałem się w domu, a niekiedy tylko na

godzinę czy dwie.

Lori wpadła w depresję. Udała się do lekarza, który naukowo

wyjaśnił jej, że tego rodzaju stany załamań nerwowych stosunkowo

często zdarzają się młodym matkom. Zapisał jej jakieś prochy, w tym

środki uspokajające. Na wypadek poważniejszych kłopotów z

zasypianiem.

- Czy okazały się skuteczne?

- Z początku tak, niebawem jednak Lori w ogóle nie mogła

zasnąć. Na dodatek Chrissie nabawiła się bakteryjnego zapalenia ucha

i krzyczała po całych nocach. To już ostatecznie wybiło Lori z

normalnego rytmu dnia i nocy. Zaczęła podwajać, a potem potrajając

dawki. A co w tym wszystkim wydaje się najbardziej tragiczne, to

fakt, że jej cierpienie w ogóle jakoś do mnie nie docierało.

background image

Ileż razy mówiła mi, jak bardzo czuje się nieszczęśliwa, że nie

lubi przebywać w domu, że chciałaby wybrać się ze mną do teatru lub

restauracji, że puste są dla niej dni beze mnie, a ja jakbym miał watę

w uszach. Ubzdurałem sobie, że żona policjanta powinna przejmować

na swoje barki część odpowiedzialności za walkę z przestępczością.

Że już taki jest los tej pary: on ugania się za bandytami, ona

wychowuje mu dzieci i duchowo go wspiera.

- Czy zdawałeś sobie sprawę z jej uzależnienia?

- Wiedziałem, że coś tam łyka. Ale nie zainteresowałem się tym

bliżej. Wmawiałem sobie, że wszystko jest okay. Wiesz, człowiek

potrzebuje jakiejś oazy. Walcząc z zagrożeniami w mieście, nie

dostrzegałem ich w swoim własnym domu. Gdybym natychmiast

interweniował, uratowałbym jej życie. A przecież na co dzień

kontaktowałem się z narkomanami i rozpoznawałem ich bez pudła.

Nie rozpoznałem tylko nieszczęścia Lori.

- Co się stało?

- Popełniła samobójstwo. Przekonałem rodzinę, że to był

wypadek. Ale ja znałem prawdę. Bo to ja ją zabiłem. Nie

wyciągnąłem do niej pomocnej ręki, nie okazałem się czułym,

kochającym mężem. Traktowałem ją jak herosa w spódnicy, podczas

gdy była tylko kruchą, wrażliwą istotą.

- Och, Mitch, nie możesz winić siebie za słabość Lori.

- Właśnie, że mogę, a nawet powinienem. Małżeństwo jest

wspólnotą połączoną najrozmaitszymi więzami, lecz głównie

miłością. Miłość otwiera oczy na drugą osobę. Gdy się kocha, to się

background image

widzi, i nie tylko twarz czy nogi. Widzi się duszę i serce. Boję się, że

jako twój mąż również mogę nie dostrzegać twojej duszy.

- Więc tego właśnie chcesz? Chcesz zostać moim mężem?

- Tak. A Chrissie pragnęłaby zostać twoją córeczką. Ale

przypominam. Nie oświadczam ci się przez wzgląd na Chrissie.

Mówię to w imieniu wyłącznie mojego własnego serca.

Przytłaczające ją dotąd ściany zupełnie się rozstąpiły. Znajdowała

się teraz na zalanym słońcem placu.

- Zostanę twoją żoną, Mitch.

Głęboko odetchnął.

- Jestem tylko prostym policjantem, Beth. Nie chcę opuszczać

Hard Luck.

- Moje miejsce jest przy moim mężu.

Pocałowali się, i był to najbardziej niewinny z ich

dotychczasowych pocałunków.

- Na dole czeka Ben.

- Ach tak, Ben.

Prawie że o nim zapomniała. Szumiało jej w głowie od miłości do

Mitcha. Wszystko inne wydawało się tak bardzo dalekie.

Pół godziny później Bethany otwierała drzwi niewielkiego baru,

sąsiadującego z hotelową restauracją. Znalazła Bena przy jednym z

trzech stolików nad butelką piwa. Od wczoraj jakby się postarzał.

Siedział zgarbiony i ze zwieszoną głową.

background image

Bardziej wyczuł, niż usłyszał, że się zbliża. Błyskawicznie

przybrał bardziej, by tak rzec, żołnierską postawę.

- Czy mogę się dosiąść? - zapytała.

Pytanie to na tle ich dotychczasowych stosunków było w zasadzie

absurdalne. Ale dzisiaj łączyło ich coś zupełnie innego, co wymagało

wypracowania całkiem nowych form kontaktu. Para przyjaciół

zmieniła się w ojca i córkę. Właściwie zaczynali wszystko od

początku.

Kiwnął głową i wskazał jej wolne krzesło.

- Napijesz się czegoś?

Po wczorajszej libacji miała już dość alkoholu. I to na bardzo

długo.

- Nie, dziękuję... Tak mi przykro...

- To mnie powinno być przykro. Nie jestem dumny ze swojego

wczorajszego zachowania. Jeśli cokolwiek mnie tłumaczy, to tylko

niezwykłość sytuacji, w jakiej się znalazłem.

- Chyba nie jestem dobrym politykiem. Nie nadawałabym się do

prowadzenia negocjacji. Zamiast dawkować prawdę, znokautowałam

cię nią.

Po jego twarzy przemknął cień wesołości.

- A jednak potrafisz milczeć. Milczałaś tyle miesięcy. Zresztą

mniejsza z tym. Trudno mi wprost uwierzyć, że mam tak piękną

córkę. Gdy patrzę na ciebie, to wprost rośnie mi serce. Widzę też coś,

czego przedtem u ciebie nie widziałem. Twoje podobieństwo do

background image

matki. - Przytknął na moment butelkę do ust. - Jak się miewa

Marilyn? Czy zagrożenie nowotworem minęło?

- Wróciła do pełnego zdrowia. Rak to tylko koszmarna przeszłość.

- A czy znalazła szczęście w życiu?

- Jest bardzo szczęśliwa, Ben. Mama i tatuś bardzo się kochają.

Oczywiście, nie ma takiego małżeństwa, w którym nie zdarzałyby się

gorsze chwile, ale zawsze wychodzili z kryzysów obronną ręką. -

Chwyciła głęboki oddech. - Nic nie wiedzą o tym, że cię odnalazłam.

- A zamierzasz im o tym powiedzieć? - spytał ściszonym głosem.

- Tak, lecz zapewniam cię, że zachowam się bardziej delikatnie i

oględnie niż podczas wczorajszej rozmowy z tobą. Nawiasem

mówiąc, wcale nie zamierzałam zdradzić ci mojej... naszej tajemnicy.

- Doprawdy?

- Chciałam cię tylko zobaczyć i poznać. Ale gdy to już się stało,

poczułam ogromny niedosyt. Sytuacja jak gdyby sama zaczęła

domagać się powiedzenia ci prawdy.

- Pewnie bardzo cię sobą rozczarowałem?

- Ależ skądże znowu - zaprzeczyła ze szczerym oburzeniem. -

Jesteś

cudownym

człowiekiem.

Serdecznym,

opiekuńczym,

szczodrym w przyjaźni. Twój lokal stał się ośrodkiem życia

społecznego i towarzyskiego w Hard Luck i jest tak wyłącznie z

twojego powodu.

- Nigdy właściwie nie zostanę twoim ojcem. Już masz ojca,

którego, jak wiem, bardzo kochasz.

- To prawda. Ale możesz być moim przyjacielem.

background image

Rozpogodził się.

- Tak. Niezawodnym i wiernym przyjacielem.

Podali sobie dłonie. Ben uregulował rachunek i opuścili przytulny

bar.

- No i jak? Wychodzisz za naszego gliniarza? - zapytał na

korytarzu.

- Jasne. Przyjechałam do Hard Luck, by spotkać pewnego

mężczyznę, a tymczasem spotkałam dwóch. I obu pokochałam.

Weszli do holu, gdzie siedział Mitch, zabijając czas lekturą

gazety.

- Wiesz co, szeryfie - powiedział Ben, biorąc go za ramię. - Ta

młoda dama wydaje się być głodna, a mnie z racji starszeństwa

przypada rola gospodarza. Zapraszam was zatem na obiad.

W październiku ukaże się już czwarta powieść Debbie Macomber

z cyklu „Synowie Północy" pt. „Kto wymyślił rozwody?".

Pytanie to zadawać sobie będą Matt Caldwell i jego była żona,

Karen, która szykuje mu wielką niespodzianką...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ożeń się, TEKSTY POLSKICH PIOSENEK, Teksty piosenek
Chcesz więcej zarabiać ożeń się
Macomber Debbie Jedna noc
Macomber Debbie Najpierw ślub
Macomber Debbie Srebrzyste dzwonki
Macomber Debbie Najpierw ślub
Macomber Debbie Niespodzianki
Macomber Debbie Deszczowe pocałunki
Macomber Debbie Dobrana para(1)
Macomber Debbie Zapominalska panna młoda
158 Macomber Debbie Nadchodza klopoty
Macomber Debbie Opłacona randka
Macomber Debbie Deszczowe pocałunki
Macomber Debbie Pora na romans 01 Pora na romans
Macomber Debbie Wszystko albo nic
Macomber Debbie Czwartki o ósmej
Macomber Debbie Przepis na święta

więcej podobnych podstron