Paraboliczny dyskurs kontrkultury.
O „Jeżeli...” Lindsaya Andersona
„Ustawiłbym pod ścianą wszystkich
gliniarzy, dyrektorów, urzędasów, posłów i
dałbym im wycisk, bo oni marzą, żeby to
samo zrobić takim jak my”
(Colin, bohater „Samotności
długodystansowca”)
Lindsay Anderson zaliczany jest do grona reżyserów, których filmy koncentrują
swoją tematykę wokół tzw. „problemów społecznych”. Mimo pozornej stabilności
zainteresowań,
twórczość
autora
„Sierpniowych
wielorybów”
wydaje
się
niekonsekwentna: Anderson z dokumentów Free Cinema i „Sportowego życia” —
filmów, w których pasja zgłębiania codziennego świata ujawniała afirmatywny stosunek
do zwykłych ludzi i przywiązanie do tradycyjnych wartości, to ktoś zupełnie inny niż
Anderson — „młody gniewny”, anarchizujący kontestator i prześmiewca, autor
fascynującej „trylogii o Micku Travisie” (1968 — „Jeżeli...”, 1973 — „Szczęśliwy
człowiek”, 1982 — „Szpital Britannia”), której poszczególne części są modelowymi
przykładami „kina społecznego” — i — z uwagi na oryginalny styl — wyzwaniami dla
interpretatorów.
Przyjmując za punkt wyjścia Bordwellowską hierarchię znaczeń tekstu
filmowego, zaś za cel — analizę „w głąb” filmu, chciałbym rozpocząć od opisania jego
„powierzchni” — czyli sensów, jakie mógłby rozpoznać widz „naiwny”,
„nieuprzedzony”, poszukujący atrakcyjnej, bogatej w zdarzeniowość fabuły — a taką
„Jeżeli” niewątpliwie oferuje.
Główny bohater filmu, Mick Travis (Malcolm McDowell), jest jednym z
uczniów szacownego angielskiego collegu, w którym młodzieńcze pragnienia wolności
kłócą się z dyscypliną przymusu. On i jego dwaj przyjaciele różnią się od innych
seniorów brakiem szacunku dla tradycji szkoły. Podczas zawodów sportowych Travis i
Wallace uciekają do miasta, kradną motocykl, w barze podrywają kelnerkę. Popadają w
konflikt z prefektami — strażnikami szkolnego porządku, w rzeczywistości
zdegenerowanymi wyrostkami, wykorzystującymi seksualnie młodego Bobby’ego. Za
„bycie ogólnym utrapieniem” Travis, Wallace i Johny zostają przykładnie ukarani
chłostą, ale nie zmieniają swojego zachowania. Potępiwszy ich niesubordynację podczas
manewrów wojskowych, dyrektor każe chłopcom posprzątać szkolny magazyn, gdzie
odnajdują składzik broni. W ostatniej scenie, podczas obchodów jubileuszu szkoły,
podpalają budynek, a uciekających na dziedziniec gości witają gradem kul. Dyrektor
apelujący o przerwanie ognia zostaje zastrzelony przez dziewczynę.
W tak dokonanym streszczeniu filmu mamy do czynienia z dynamiczną,
wielotorowo prowadzoną fabułą, w której ważną rolę odgrywają: klarowne zawiązanie
akcji (rozpoczęcie nowego roku szkolnego), punkt kulminacyjny (ucieczka chłopców do
miasta i scena w barze) oraz rozwiązujące poszczególne wątki zakończenie (strzelanina
na dziedzińcu). Jednak patrząc na film Andersona przez pryzmat nawyków, widz
odbiera go jako niekoherentny, uderza go niespójność, czy nawet chaos świata
przedstawionego, skutkiem czego pojawia się (słuszne) podejrzenie, że „Jeżeli...”
traktuje „o czymś innym”, że chodzi o „coś więcej” niż tylko o fabułę. Owo „coś”
nazwałem w tytule szkicu „parabolicznym dyskursem kontrkultury”.
Sprecyzować w tym miejscu należy centralną dla dalszych rozważań kategorię
dyskursu. W najszerszym znaczeniu odnosi się ona do ogólnego schematu myślenia
wytwarzającego reguły, nad którymi nadbudowuje się zbiór wypowiedzi ukształtowany
w systemie społecznych konwencji (tak traktuje dyskurs M. Foucault). W węższej
definicji przyjmuje się, że dyskurs jest sposobem formułowania tekstu, służącym
pewnej abstrakcyjnej argumentacji odczytywanej dzięki wnioskowaniu ogólnego sensu
z szeregu linearnie usegmentowanych znaczeń. Zarówno szersza, jak i węższa definicja
traktują tekst jako artykulację dyskursu, który „rozpuszcza się” w opowiadaniu; różnice
pojawiają się w zależności od tego, czy dyskurs pojmuje się przede wszystkim w
kategoriach kompetencji komunikacyjnej uprzedniej wobec każdego tekstu, czy też
uznaje się dyskurs za specyficzną i celowo wprowadzoną właściwość pewnej klasy
tekstów. Nie chcąc wdawać się w spory teoretyczne, odsyłam do bardziej
kompetentnych opracowań 1, przyjmując uproszczoną definicję dyskursu jako wywodu
myślowego, na którym ufundowany jest przekaz. Tekst jako całość byłby zatem
materialną manifestacją obecności dyskursu, który wewnątrz narracji stanowi
wypowiedź podporządkowującą sobie (a niekiedy uogólniającą do poziomu metafory)
elementy świata przedstawionego.
Aby rozstrzygnąć problem z klasyfikacją filmu Andersona, wykorzystam
terminologię zaproponowaną przez Tomasza Kłysa, który, posługując się kryterium
dominującej funkcji struktury dzieła, wyróżnia „dominanty diegetyczne filmu fikcji” 2.
Koncepcja Kłysa zbieżna jest w pewnych partiach z propozycją Seymoura Chatmana 3,
dzielącego teksty narracyjne na trzy grupy. Pierwsza z nich, którą Chatman nazywa
narrative, stanowiona jest przez logikę rozwijających się w czasie wydarzeń i
odpowiada
„dominancie fabularnej” proponowanej przez Kłysa. Chatmanowskie description (opis),
precyzuje Kłys — za Noelem Burchem — jako maksymalizowanie „efektu
diegetycznego”, czyli wrażenia realności świata przedstawionego (czego przykładem
może być nurt neorealizmu, niektóre filmy Antonioniego czy kino katastroficzne).
Trzecią kategorią definiowaną przez Chatmana jest argument („dyskurs” według
Kłysa4), w którym linia fabularna podporządkowana jest świadomemu, intelektualnemu
wywodowi, najczęściej o ideologicznym charakterze. Kłys dopełnia triadyczną
1A. Zalewski, Dyskurs w narracji fikcjonalnej, Wrocław 1988, A. Gwóźdź, Kultura, komunikacja, film,
Kraków 1992, S. Bobowski, Dyskurs filmowy Zanussiego, Wrocław 1995, K. Banaszkiewicz, Film jako
dyskurs [w:] Dzieło filmowe — zagadnienia interpretacji, red. J. Trzynadlowski, Wrocław 1987, Formy
dyskursu w powieści, red. M. Woźniakiewicz-Dziadosz, Lublin b.r.w
2 T. Kłys, Film fikcji i jego dominanty, Warszawa 1999
3 S. Chatman, Coming to terms: The Rhetoric of Narrative in Fiction and Film, Ithaca-London 1990
4 „Dyskursu” K³ysa nie nale¿y uto¿samiaæ z terminem discourse, u¿ytym przez Chatmana w jego
wczeœniejszej ksi¹¿ce (S. Chatman, Story and Discourse: Narrative Structure in Fiction and Film,
Ithaca-London 1978), a oznaczaj¹cym „plan wyra¿enia” w opozycji do „historii” — story. Z kolei teksty,
które Chatman określa w Coming to terms jako a rgument — czyli „dyskursy” — M. Przylipiak proponuje
nazwać „perswazyjnymi”. (Zob. M. Przylipiak, Narracja, [w:] Słownik pojęć filmowych, tom V, red. A.
Helman, s. 46).
2
typologię Chatmana o dwie kolejne dominanty: „spektakl” (gdzie epizodyczna fabuła
jest jedynie pretekstem do zaprezentowania widzowi tricku, aktorskiego popisu lub —
jak w przypadku musicalu — estradowego numeru) i „intencję zwrotną” (odnoszącą się
do filmów autotematycznych). Proponowana typologia, choć ułatwia próby
interpretacyjne, nie jest klasyfikacją „totalną” — doświadczenie widza przekonuje
bowiem, że każda z wymienionych kategorii rzadko występuje w sposób autonomiczny,
niezależnie od pozostałych. Jednoznaczne ustalenie dominanty jest trudne, gdyż
struktura konkretnego filmu korzystać może z różnych typów tekstu, które w obrębie
diegezy prowadzą grę o supremację w budowanej przez widza hierarchii znaczeń.
Kategorią najbardziej użyteczną dla dalszych rozważań jest argument. T. Kłys
pisze: Dyskurs jako dominanta przejawia się przede wszystkim w podporządkowaniu
systemowi abstrakcyjnych znaczeń diegesis — poziomu diegetycznych referentów.
Zarówno rozwijająca się w czasie zdarzeniowość, jak i uposażenie jakościowe postaci,
obiektów czy scenerii — a więc zarówno fabuła, jak i efekt diegetyczny — wydają się w
filmach z dominantą dyskursu czymś drugorzędnym w porównaniu z pewną „ideą”,
„tezą” czy „wywodem myślowym”. Film o znamionach „klasycznej fabularności”
wypada zakwalifikować właśnie jako dyskursywny, gdy widz uzyskuje wrażenie nie tyle
mimowolnego „wypływania” jakiegoś wyrazistego morału czy idei ze zdarzeń
fabularnych (jak na ogół dzieje się w filmie hollywoodzkim), ile programowego
„zdążania do”, czy też „ilustrowania” pewnej tezy 5. Wypada zadać pytanie, w jaki
sposób „mimowolne wypływanie morału” różni się od „programowego ilustrowania
tezy” (jest to w istocie spór między „szerokim” a „wąskim” pojmowaniem kategorii
dyskursu). Jeśli — zgodnie z duchem postmodernizmu — pominiemy aspekt celowej
strategii autorskiej, może się okazać, że obie charakterystyki są tożsame; „wypływanie
morału” byłoby zatem nieświadomą bądź kamuflowaną formą „ilustrowania tezy”. Taki
sposób myślenia daje argumenty krytyce ideologicznej demaskującej ukryty wymiar
tekstów opartych na pozornie neutralnej fabule (np.: maskulinistyczna wymowa filmów
Johna Forda). Kłys, niechętny tego rodzaju praktykom, stoi na stanowisku
intersubiektywnej weryfikowalności sądów i broni intencjonalności aktu nadawcy,
który, konstruując tekst, świadomie dokonuje wyboru środków służących określonej
dominancie. Problematyczne wydaje się klarowne rozstrzygnięcie, w jaki sposób ocenić
można fakt przewagi abstrakcyjnych znaczeń dyskursu nad płaszczyzną czysto
fabularną. Kłys wymienia kilka kryteriów formalnych pozwalających mówić o
dyskursywności: wypełnianie obrazu symbolicznymi tablaux (np. Eisenstein),
podważenie roli dialogu jako sposobu budowania relacji przyczynowo-skutkowych
(Godard) czy też nadanie mu funkcji dominującego środka wyrazu, za pomocą którego
prezentowane są ideologiczne spory protagonistów (Zanussi). Sądzę, że warunkiem
dyskursywności filmu jest także konsekwencja prowadzenia wywodu; dyskursywna
intencja filmu nie może być dana w formie „jednorazowej” puenty, ale powinna być
budowana stopniowo, rozwijać się w toku prezentowanych zdarzeń, które widz
podejrzewa o podleganie nadrzędnej, konceptualno-retorycznej płaszczyźnie znaczeń.
W „Jeżeli” mamy do czynienia z napięciem między funkcją story a wyrażanym
przez nią ideologicznym przekazem, którego eksplikacja wydaje się zasadniczym celem
filmu. Wrażenie dominacji dyskursu nie jest oczywiście tak silne jak w przypadku,
5 K³ys, op. cit, s. 131
3
dajmy na to, „Szalonego Piotrusia” Godarda, niemniej trudno jest oprzeć się wrażeniu,
że wydarzenia, w które zaangażowany jest Mick Travis pełnią rolę służebną wobec
postulowanych przez autora idei i poglądów. Fabuła „Jeżeli...” skonstruowana jest tak,
aby przekonać odbiorcę o prawomocności pewnej propozycji światopoglądowej, która
nie jest — jak w tradycyjnym kinie gatunków — skrywana za fasadą zdarzeniowości,
lecz przeciwnie — sprawia wrażenie surowego rusztowania, na które nanoszone są
cegiełki opowieści o Travisie. Jest ona pretekstem dla ideologicznego konstruktu, który
nie tyle mimowolnie przedziera się przez warstwę fabuły, ale — dzięki wykorzystaniu
strategii „defamilliarization” („udziwnienia” odbioru) — jest świadomie unaoczniany,
poddawany kontemplacji i intelektualnemu osądowi. Powierzchnia sjużetu budowana
jest przez Andersona niekonsekwentnie, zawiera „miejsca pęknięcia”: fabularne
niedopowiedzenia i dramaturgiczne niestosowności, w których osłabieniu ulegają
przyczynowo—skutkowe wynikanie oraz psychologiczne motywacje bohaterów. Taka
kompozycja dzieła nie służy opowiadaniu klarownej historii, ale podporządkowuje się
dyskursywnej argumentacji..
Efekt filmowego Verfremdungseffekt — którego celem jest zachęcenie widza do
przedarcia się przez znaczenia literalne (rozpoznanie fabuły) ku sensom abstrakcyjnym
— osiąga Anderson w rozmaity sposób. Przede wszystkim — poprzez wykorzystanie w
niektórych partiach filmu taśmy czarno-białej, przy czym dobór monochromatycznych
sekwencji trudno wytłumaczyć jakimkolwiek kluczem, narracyjną zasadą tłumaczącą
taki rodzaj prezentacji fabularnego materiału. Sceny i ujęcia czarno-białe nie są
nośnikami retrospekcji, nie odnoszą się także do sfery marzeń bohaterów, nie łączy je
żadne formalne ani fabularne pokrewieństwo. Anderson zdradzał w wywiadach, że
decydowały o tym względy ekonomiczne i ograniczony budżet filmu, co nie zmienia
wrażenia „udziwnienia” „Jeżeli...” przez trudny do zaakceptowania (i rzadko spotykany)
zabieg formalny. Widza przyzwyczajonego do klasycznego sposobu opowiadania
zastanawia także nasycenie filmu scenami zupełnie nieistotnymi z punktu widzenia
progresji fabuły (czyli takimi, które nie zawierają wydarzeń związanych z główną linią
opowiadania). „Nieistotną” nie będzie na przykład scena, w której siostra zmienia
pościel w sypialni chłopców, gdyż przy okazji informuje widzów o czasie akcji
(„mówiłam chłopcom, że Boże Narodzenie będzie białe”). Funkcję dramaturgicznej
retardacji pełni natomiast wątek nowego wicedyrektora szkoły, o którym widz może
początkowo sądzić, że w jakiś istotny sposób zaangażowany będzie w wydarzenia;
tymczasem oglądamy go w zasadzie tylko w dwóch scenach: gdy wynajmuje pokój w
miasteczku i później — gdy naprawia samochód. „Niepotrzebne” z punktu widzenia
rozwoju fabuły (ale ważne w dyskursywnym, polemicznym planie filmu) są także
niektóre sceny w kościele (na przykład wyraźnie przeciągnięty — w stosunku do
umownie przyjętej normy — początek II części, albo pierwsze ujęcia IV noweli, w
których kamera skwapliwie pokazuje witraże i jakieś statuy). Budując swój film na
zasadzie luźno powiązanych epizodów, Anderson zdaje się chwilami powtarzać slogan
Monty Pythona: „a teraz coś z zupełnie innej beczki”, zwłaszcza, gdy pokazane
wydarzenie trudno wytłumaczyć fabularnie — wspomnieć można scenę z VII części
filmu, gdy oglądamy kobietę (kto to jest?) przechadzającą się nago (dlaczego?) po
akademiku (skąd się tam wzięła?). Można się jedynie domyślać, że jest to senna
projekcja któregoś z chłopców, jednak w tym przypadku widz oczekuje — na próżno —
że dane mu będą konwencjonalne wskazówki pozwalające na taką hipotezę (na przykład
4
— zbliżenie twarzy śpiącego). Widz zastanawia się, czemu służyć miało pokazanie tych
wydarzeń, a ponieważ nie znajduje sensownej odpowiedzi, kieruje swoją uwagę w
stronę
bardziej
abstrakcyjnych
znaczeń,
czując,
że
przyczynowo-skutkowa,
umotywowana psychologicznie zdarzeniowość pełni w tekście funkcję drugorzędną.
Niejasne relacje poszczególnych segmentów sjużetu oddziałują zatem na widza tak, aby
utrudnić w pełni rozumiejące podążanie za fabułą, a tym samym zwrócić uwagę na
dyskursywne wyposażenie dzieła.
Wywołujący wrażenie dezorientacji układ sjużetu dopełniany jest przez
niekoherencję wydarzeń istotnych z punktu widzenia fabuły. Początkowo wydaje się, że
przedstawiają one obraz świata normalnego, złożonego z dobrze znanych elementów,
empirycznie prawdopodobnego; wystarczy jednak przyjrzeć się nieco bliżej, by dostrzec
świat niekompletny, udziwniony, otoczony aurą niepokojącej niesamowitości, która
uwydatnia ilustracyjną, pretekstową wobec prymarnej, dyskursywnej warstwy tekstu
funkcję wydarzeń. Mamy tu przede wszystkim do czynienia z zakłóceniem rysunku
psychologicznego niektórych postaci, które jawią się jak postacie „z innej bajki” i
zbliżają „Jeżeli...” do konwencji surrealistycznej komedii (przypomnę tylko profesora
historii — rozśpiewanego cyklistę, każącego uczniom rozwijać w formie wypracowania
myśl: „O Jerzym III powiedziano, że jest mięczakiem, który nie znalazł swojej skały”).
Cały film skonstruowany jest tak, aby przedwstępne hipotezy widza dotyczące życia w
akademiku konserwatywnej brytyjskiej szkoły zostały przełamane — poprzez
wyolbrzymianie prawdopodobnych sytuacji (rutynowe badanie lekarskie przemienia się
w „inspekcję siusiaków” dokonywaną przez siostrę wyposażoną w potężną latarkę) i
nasycenie obrazami całkowicie oddalonymi od życiowego podobieństwa (Wielebny
Woods leżący w komodzie dyrektora). Częścią dezorientacyjnej strategii Andersona jest
także wypełnianie scenografii znakami niedopasowanymi do kontekstu. Już w
pierwszych scenach ze ścian akademika spoglądają na widzów zdjęcia rewolucjonistów
— Che Guevara w świetlicy, później Mao i młody Lenin w pokoju Travisa. Dla widza
są to sygnały, że „coś jest nie w porządku” — skoro opiekunowie przestrzegają rygoru
posiadania krótkich włosów i ostentacyjnie udzielają się w kościelnej posłudze,
dlaczego nie czynią nic, aby pozbyć się portretów kontestacyjnych idoli. To ostatnie
słowo dobrze oddaje status zdjęć powieszonych w świetlicy i pokoju Micka — ikony
rewolucjonistów przemieszane są z plakatami gwiazd popkultury, a ponieważ są
obarczone większym ładunkiem znaczeniowym, jawią się jako sygnały „doklejone z
zewnątrz”, nie podlegające fabule (w filmie nie pada ani jedno nazwisko
rewolucjonistów), a dominancie dyskursywnej.
O doborze tak ukazanych rzeczy, postaci i zdarzeń decydują związki pojęciowe,
odsyłające do pewnego zespołu idei, dzięki którym opowieść „o szkole” otwiera się na
dyskursywny krąg znaczeń. Fabuła jest wypierana na korzyść warstwy argumentacyjnej,
która osłabia efekt „wrażenia realności” i czyni wydarzenia „bardziej znakowymi”.
Zrywając z realistyczną motywacją skodyfikowaną przez normy klasyczne, Anderson
uzyskuje efekt „kina brechtowskiego”: poprzez odejście od reguł typowej opowieści i
dekompozycję fabularnej struktury, ekran przestaje odtwarzać <<wiernie>>
rzeczywistość, stając się tablicą, na której twórca wypisuje swoje hipotezy, sugestie i
5
hasła 6. Przejdźmy zatem od rozważań na temat „jak film znaczy” do pytania: „co film
znaczy”, czyli — jakie hasła umieścił Anderson na wstęgach filmowej taśmy.
„Jeżeli...” powszechnie uważa się za jeden z pierwszych filmów
„kontrkulturowych”, odnoszących się do młodzieżowej rewolty lat sześćdziesiątych i
towarzyszącemu jej intelektualnemu fermentowi lewicujących badaczy (Marcuse,
Althusser, Gramsci). Trzeba jednak zastrzec, że to, co z perspektywy czasu może
wydawać się świadomie kontestacyjną kreacją, jest w istocie przypadkową zbieżnością z
„klimatem
epoki”.
„Kontrkulturowy
dyskurs”
byłby
jedynie
subiektywnym
skojarzeniem, przypisywaniem „Jeżeli...” intencji, które filmowi w istocie nie
przyświecały. Anderson mówił w wywiadzie: Pierwotny zamysł powstał niewątpliwie
pod wpływem moich osobistych i autora scenariusza, Davida Sherwina, doświadczeń —
po prostu obaj uczęszczaliśmy do pewnego angielskiego liceum. Nasze obopólne
doświadczenia posłużyły nam jedynie jako symbol — czyli obraz świata. Na obraz ten
składa się hierarchiczna organizacja społeczeństwa. W społeczeństwie tym rozgrywa się
dramat: młodzież występuje przeciw doświadczeniu dorosłych, pragnienie wolności
kłóci się z dyscypliną przymusu, a wolność z konformizmem. Sądzę, że właśnie te sprawy
składają się na treść współczesnego świata. Gdy film wszedł w stadium realizacji, nagle
doszliśmy do przekonania, że znajdujemy się w centrum takich właśnie doniosłych
konfliktów. Idee scenariusza zrodziły się przed znanymi wypadkami w Paryżu. Wnoszę
więc z tego, że można przeprowadzić sensowną paralelę pomiędzy moim filmem, a
przyczynami historycznych wypadków, zaszłych w ostatnich latach” 7. W świetle tego
cytatu wyjaśnić trzeba, że film Andersona nie byłby „filmem kontrkulturowym” — jeśli
za taki uznalibyśmy dzieło, które świadomie i celowo (najczęściej dla osiągnięcia
wymiernych zysków ekonomicznych) porusza problemy przez ten ruch formułowane.
Kinematografia przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dostarczyła widzom
kilkunastu filmów, które można podejrzewać o uleganie modzie, filmów „pisanych pod
publiczkę” — tak, aby komponować się możliwie najdokładniej z wyznacznikami
nowego trendu i zaspokoić zapotrzebowanie młodej, kontestacyjnej widowni (za taki
film uznałbym na przykład „Zabriskie Point” Antonioniego). Filmowi Andersona bieg
historii nadał znaczenia wykraczające poza intencje towarzyszące powstaniu
scenariusza, który uznano za kontrkulturową manifestację wskutek przypadkowej
zbieżności z rewoltą 68 roku. W założeniu bardziej „osobisty” niż „społeczny”, bunt
przeciw szkole oraz konserwatywnemu systemowi kształcenia okazał się profetyczny i
mógł — w chwili premiery filmu — uzyskać walor komentarza do rzeczywistości
pozatekstowej, stając się aktualnym katalizatorem przemian w Europie Zachodniej.
Wskutek interakcji z tymi wydarzeniami, fabuła „Jeżeli...” uległa „odkonkretnieniu”,
odczytywana była jako wypowiedź metaforyczna, wykraczająca poza poziom dosłowny
i komunikująca sensy kontestacyjnego zrywu. W przytoczonej wypowiedzi Andersona
czuć zresztą chęć zatarcia relacji filmu z sferą autobiograficzną — autor sam postuluje
przeprowadzenie sensownych paraleli pomiędzy filmem a przyczynami historycznych
wypadków, co traktuję jako zachętę do podjęcia takiej próby, a zarazem jako alibi na
6 A. Horoszczak, Czy istnieje wpływ Brechta na kino współczesne?, „Film na Świecie” 1974 nr 6
7 Po pięcioletnim milczeniu... Rozmowa z Lindsayem Andersonem, „Kultura Filmowa”, 1970, nr2; projekt
scenariusza, zatytułowany „The Crusaders” — „Krzyżowcy” powstał w latach 1958-1960 roku; jego
współautorem był John Howlett, którego nazwisko Anderson opuścił w cytowanej wypowiedzi
6
zarzut nadinterpretacji. Wyjaśniłem bowiem, że to, co traktuję jako „kontrkulturowy
dyskurs” w intencji reżysera było raczej „tylko” metaforyczną wizją współczesności.
Film Andersona zawiera niemal podręcznikowy wykaz charakterystycznych
elementów dyskursu kontrkultury. Przypomnijmy najważniejsze — użyteczne w
interpretacji filmu — tezy 8.
Dla kontestatorów kultura „oficjalna” — w szerokim rozumieniu pojęcia — była
bytem opresyjnym, z wyraźnie zarysowanymi (choć kamuflowanymi) obszarami
dominacji i podporządkowania. Ich granice wyznaczano w różnych miejscach
społecznego uniwersum — w zależności od tego, czy posługiwano się retoryką
marksizmu (kultura jako narzędzie umożliwiające kapitałowi przechwycenie „wartości
dodatkowej” itd.) czy, na przykład, dyskursu nazwanego później w USA „krytyką
kolonialną” (kultura jako przekaźnik ideologii „białego człowieka” dyskryminującego
mniejszości itp.). Jednak bez względu na rodzaj ideologicznego zaślepienia, w
kontestacyjnym myśleniu o kulturze podkreślano aspekt aktywnej i celowej reprodukcji
wartości przynależnych grupie dominującej i ich transmisji do pozostałych członków
społeczności, dzięki czemu hegemonia istniejącego porządku społecznego jest
podtrzymywana w zmieniających się warunkach historycznych. Reprodukcja wartości
wydawała się kontestatorom zjawiskiem jeśli nie jednoznacznie negatywnym, to
przynajmniej podejrzanym. W radykalnej wizji reprodukcja nie była bowiem — jak w
konserwatywnej teorii kultury — nacechowana dodatnio, zaś jej przedmiotem nie była
„po prostu tradycja” — czyli społecznie uzgodniona hierarchia zbiorowych etosów, z
preferowanym zasobem usankcjonowanych norm i wartości oraz kanonicznym zbiorem
tekstów z dorobku artystycznego i naukowego. Kontestatorzy opatrywali powyższą
definicję dopiskiem: „które służą interesom grupy dominującej” — w ten sposób
„niewinna” kultura staje się ideologią — zdeformowanym obrazem rzeczywistości,
wynikającym z usytuowania w strukturze społecznej. Dla kontestatorów sformułowanie
„po prostu tradycja” nie byłoby aksjologicznie neutralne, przeciwnie, stałoby się
dowodem na ideologiczne skorumpowanie osoby wypowiadającej powyższy sąd, lub
zostało uznane za indoktrynację podpierającą się walorem argumentacyjnej
symplifikacji („po prostu”) i fałszywego obiektywizmu, który mógłby zostać wyrażony
słowami: „skoro dana kultura istnieje, to znaczy, że jest funkcjonalna wobec
naturalnych potrzeb tworzącego ją społeczeństwa”. Dla radykalnie nastawionej
kontestacji sformułowanie takie zawierało błąd logiczny — w jej rozumieniu kultura nie
była odzwierciedleniem „naturalnych potrzeb”, gdyż „potrzeby” te były sztucznie
narzucane przez reprodukującą swój autorytet stronę dominata. Narzucane, trzeba
dodać, nie tylko poprzez bezpośrednią przemoc fizyczną (wojsko, policja), ale także za
pomocą różnorodnych środków manipulacyjnych, drogą „przemocy symbolicznej”
(media i system kształcenia), dzięki którym system posiada kontrolę i sprawuje władzę.
Tak transmitowaną kulturę „oficjalną” w światopoglądzie kontestacji traktowano jako
matrycę pojęć mylnie definiujących istniejący porządek jako naturalny, zaś istniejące w
nim nierówności i dysfunkcje jako „sprawiedliwe” i „nieuniknione”, co prowadzi do
zobojętnienia na konflikty społeczne, jawiące się jako marginalne, wydumane i odległe
od doświadczenia. Budowana w ten sposób ideologia legitymizująca system ma
8 Zob. A. Jawłowska, Drogi konrtkultury, Warszawa 1975 , oraz polemiczny tekst R. Legutki, Trzy
refleksje o kontrkulturze, „Znak”, 1993, nr 4
7
charakter „wpojonej nieświadomości”. Mechanizm jej powielania unicestwia podjęcie
problemów wykluczonych z transmitowanej wizji społecznego świata, uniemożliwia
myślenie w kategoriach odmiennych od dominującego kodu, a tym samym paraliżuje
szanse samorozwoju (jedno z naczelnych haseł kontrkulturowej rewolty). Dokonując
rozpoznania i krytyki mechanizmów „oficjalnej” kultury zachodniej, reprodukujących
ograniczenia ekonomiczne, kulturowe i polityczne, kontestacja postawiła sobie za cel
podjęcie działań prowadzących ku przekroczeniu dominacji systemu. Próbowano zatem
zdemaskować prowadzące do fałszów i mistyfikacji szablony myślenia, a przez to —
dążyć do uwolnienia się od czynników represyjnych poprzez przyjęcie alternatywnych
wzorów życia.
Wydarzenia przedstawione w filmie stanowią zbiór sytuacyjnych wykładników
omówionego wyżej światopoglądu. Spośród kategorii kontrkulturowego dyskursu, które
odnajdują swoje odpowiedniki w ramach świata przedstawionego „Jeżeli...”, centralne
znaczenie ma oczywiście problem szkoły, która, w rozumieniu kontestatorów, pełni rolę
instytucji zdominowanej przez kulturowe interesy klasy dominującej. Oddajmy głos
Andersonowi: W roku 1945 — gdy władzę w Anglii objęła Partia Pracy — istniała
szansa, by dokonać w naszym kraju wielu podstawowych reform. M.in. można było
wtedy stworzyć unitarny system szkolnictwa — dobry, skuteczny i dostępny dla każdego
obywatela. Ale tej reformy nie dokonano. Dziś mamy w Anglii dwa równoległe systemy
kształcenia. Istnieją „public schools” — prywatne i bardzo drogie; korzystają z nich
warstwy uprzywilejowane. Istnieją także szkoły państwowe — dla uprzywilejowanych.
W ten sposób każdy młody człowiek, zanim jeszcze osiągnie wiek piętnastu lat — zostaje
raz na zawsze zaszeregowany do jednej z dwu istniejących warstw społecznych 9. Silnie
osadzoną w realiach Wielkiej Brytanii wypowiedź reżysera cytuję jedynie jako kontekst
do scharakteryzowania obrazu szkoły w „Jeżeli”. W filmie krytyka instytucji
oświatowych wychodzi bowiem daleko poza poruszony w wywiadzie wątek
nierówności społecznych (który w tekście „Jeżeli...” nie jest sugerowany) i kieruje się
ku zdemaskowaniu indoktrynującej roli szkoły jako delegatury dominującej ideologii.
Na korzyść takiej interpretacji świadczy choćby fakt, iż „Jeżeli..” pokazuje
niewiele scen przedstawiających lekcje — nie licząc „skeczu z historykiem”, zajęć z
matematyki, podczas których nauczyciel lubieżnie obejmuje jednego z uczniów i lekcji
filologii klasycznej. Anderson nie unaocznia „naukowego” aspektu szkoły,
przywiązując większą wagę do ukazania jej totalności i demaskowania hierarchicznej
struktury dyrekcji, pedagogów, prefektów i opiekunów sal. Każdy z bohaterów
„Jeżeli...” jest komuś podporządkowany lub podporządkowani są mu inni, wszyscy
odgrywają jakieś role w strukturze władzy, która przenoszona jest w dół społecznej
piramidy — nawet najmłodsi przyuczani są do sprawowania funkcji przywódczych (co
uwidacznia scena, w której nowy uczeń jest zmuszany do wkucia na pamięć haseł ze
słownika szkolnego żargonu). Jak trafnie zauważył jeden z komentatorów twórczości
Andersona, wychowanie w tym systemie polega na stałym ograniczaniu
samoświadomości uczniów, aby w końcu otrzymać gotowy, nieskazitelny produkt finalny
— młodego, posłusznego Brytyjczyka 10. Struktury przemocy oddziałują na prywatną
sferę
życia
uczniów
poprzez
wymóg
przestrzegania
niewinnych
zasad
9 Najlepsi tracą wiarę — rozmowa z Lindsayem Andersonem, „Film na Świecie” 1978, nr 1
10 W. Jędrkiewicz, Marionetki Lindsaya Andersona, „Film” 1975, nr 2
8
grzecznościowych („Wstać gdy prefekt do was mówi”), drobiazgowych przepisów
(„Przypominam, że nie można tu przechowywać konserw ani weków z wyjątkiem
puszkowanych owoców i gotowanej fasoli bez mięsa”), zmuszanie do stwarzania
pozorów uczestnictwa („Wszyscy pójdą dziś obowiązkowo kibicować podczas meczu.
Głośno!”), aż po nakaz posłuszeństwa upadlającym zachciankom starszyzny („Wygrzej
mi sedes, będę robił kupę”). Totalitarny mikroświat wypełnia obsesja podejrzliwości
(„Wytłumacz się, co ty knujesz” — pyta Denson, gdy przyłapuje jednego z chłopców na
paleniu papierosów), którą wspiera rozbudowany kodeks kar za niesubordynację („Dwie
minuty pod zimnym prysznicem”). Poszczególne sekwencje łączą się w katalog
rozmaitych sposobów uprzedmiotowienia uczniów, które Anderson przedstawia nie
tylko w dialogach, ale także za pomocą chwytów obrazowych — w scenie „inspekcji
siusiaków” nie widzimy twarzy egzaminowanych, tylko anonimowe korpusy ciał.
Edukacja w przedstawionej przez „Jeżeli...” szkole jest nieodłącznie związana z
ideologią przemocy. Szczególną rolę system przykłada do „unaturalnienia” służby
wojskowej, przy czym indoktrynacja odbywa się kanałami pozornie niezwiązanymi z
tematem armii. Na lekcji łaciny (greki?) chłopcy tłumaczą tekst: „A nie pamiętasz,
powiedziałem, że mieliśmy zabrać dzieci konno na wojnę, żeby mogły popatrzeć, a
także, jeśli bezpieczeństwo pozwoli, zabrać je na linię frontu i dać im skosztować krwi,
jak to robimy z młodymi szczeniakami”. A w słowach kazania Wielebny Woods
ostrzega słuchaczy: „Jest jedna zbrodnia, której wybaczyć nie można — ta zbrodnia
nazywa się dezercją. Kto zdezerteruje w obliczu wroga, musi być rozstrzelany. Jezus
Chrystus jest naszym dowódcą. Jeśli go opuścimy, możemy nie oczekiwać litości”.
Militarna retoryka przenika każdą sferę życia, czego nie ukrywa dyrektor, pragnący
najwyraźniej powrócić do czasów kolonialnych podbojów monarchii (z dumą mówi o
„poświęceniu na polach bitew prowadzonych przez Brytanię”).
Postać dyrektora, przedstawiona przez Andersona wyjątkowo zjadliwie, jest
niewątpliwie nośnikiem negatywnych znaczeń kontrkulturowego argument. Każda
wypowiedź dyrektora jest zabarwiona odcieniem ironii, za pośrednictwem której
Anderson demaskuje obłudę zideologizowanej machiny państwa, próbującej pod
sztandarami szczytnej idei ukryć okrucieństwo wynaturzonej polityki. Dyrektor albo
kłamie („Niewiele jest miejsc, w których spogląda się na tradycję równie krytycznie jak
w tej szkole. Wciąż poddajemy się samoocenie, a zmiany następują tak szybko, że
nawet wypowiedziane teraz przeze mnie słowa są nieaktualne”), albo posługuje się
pokrętną retoryką — pozornie ugodową i pobłażliwą wobec przejawów kontestacji, w
rzeczywistości obarczoną zachowawczą ideologią. Szczególnie istotne dla dyskursywnej
płaszczyzny filmu są zdania: „Rzecz jasna niektóre nasze zwyczaje są głupie. Możecie
powiedzieć: wymyśliła je klasa średnia. Jednak spora część naszego społeczeństwa staje
się właśnie klasą średnią, a bez typowych dla niej wartości moralnych kraj ten nie może
się obejść”. Innymi słowy: wpajane wartości może niekoniecznie są mądre, ale skoro
istnieją, należy je kultywować, nie zastanawiając się nad ich sensownością. Dyrektor nie
tyle nie chce, co nie potrafi podjąć takiej próby — gdyż przekraczałaby ona ramy
„oficjalnego uniwersum dyskursu” (Marcuse), do którego pojęć redukowane są
działania nie mieszczące się w akceptowanym systemie zachowań; w podobny sposób
dyrektor banalizuje wybryk Travisa na manewrach („To zupełnie niegroźna odmiana
egzystencjalizmu. Takie samo podłoże ma problem długich włosów”).
9
Szkoła przedstawiona jest zatem jako instytucja funkcjonalnie podporządkowana
dominującej ideologii, która za pośrednictwem systemu kształcenia reprodukuje11
pożądaną strukturę społeczną, a poprzez fabrykowanie i narzucanie młodym ludziom
fałszywych wartości unicestwia indywidualność człowieka. Wobec tak zbudowanej
struktury reprodukcji, jednostka dysponuje możliwością wyboru jednej z dwóch postaw:
może dążyć do mimikry i pogodzić się z zastanym porządkiem rzeczy, albo przyjąć
strategię oporu i zbuntować się przeciw narzucanym modelom zachowania.
Kontrkultura w naturalny sposób opowiada się przeciw bezrefleksyjnemu „dopasowaniu
się” i optuje za przyjęciem postawy nieufności i sprzeciwu. Toteż bohater tekstów
określanych jako kontrkulturowe jest zazwyczaj outsiderem — człowiekiem
„skłóconym z życiem”, sytuującym się na zewnątrz społeczeństwa, a jednocześnie
obdarzonym „świadomością dodatkową”, zdolnością innego oglądu rzeczy i zjawisk.
Outsider nie jest obdarzony instynktem stadnym, może zająć pozycję obserwatora, z
której „widzi więcej”. Dla outsidera typowe jest poczucie absurdalności i
przeświadczenie o chorobie natury ludzkiej, zaś brak zgody na wartości, które odczytuje
jako pozorne, skłania go najczęściej do próby przekonania świata do własnych racji.
Takim bohaterem jest Travis (ten z „Jeżeli...”, nie ten ze „Szczęśliwego
człowieka”), konsekwentnie prezentowany jako „ktoś obcy”, tajemniczy, nie do końca
rozpoznany.
Anderson
posługuje
się
klasycznym
chwytem
punktowania
najważniejszych cech bohatera „w pierwszym wejściu”. W jednej z początkowych scen
— gdy chłopcy powracają do akademika po wakacyjnej przerwie — widzimy
przemykającą po schodach postać, która zasłania twarz trzymanym na ramieniu kufrem.
Gdy wchodzi do świetlicy, kamera pokazuje mężczyznę ubranego w czarny trencz, w
ciemnym kapeluszu, z zawadiacko zarzuconym na szyję szalikiem. Tożsamość tego
bohatera jest początkowo nieznana — koledzy nazywają go „Guy Fawkes” (postać
historyczna; żołnierz schwytany podczas nieudanego „spisku prochowego” z 1605 r.,
którego celem było wysadzenie w powietrze parlamentu brytyjskiego i zamordowanie
króla Jakuba I). Przezwisko uzupełnia skojarzenia, jakie wywołuje kostium Travisa —
Michael wygląda na rewolucjonistę, spiskowca, kogoś owładniętego morderczą obsesją,
którą rozpoznają koledzy. Charakterystykę dopełniają kwestie bohatera („Nie ma czegoś
takiego, jak niewłaściwa wojna. Jedynie przemoc i rewolucja są czyste. Wojna jest
ostatnim możliwym aktem twórczym”), znajdujące rozwiązanie w końcowej scenie
strzelaniny na dziedzińcu, która przypomina zamykającą sekwencję późniejszego
„Zabriskie Point” Antonioniego (w wyobraźni Darii wylatują w powietrze symbole
społeczeństwa burżuazyjnego: telewizor, biblioteczka, szafa z ubraniami...). Travis
manifestuje swoją niechęć wobec ideologii konsumeryzmu, gdy celuje rzutkami w
powieszone na ścianie reklamówki Martini i zdjęcia nagich kobiet, ale jego bunt ma
przede wszystkim charakter polityczny, jest wymierzony w establishment
konserwatywnej Anglii, uosabiany symbolami Big Bena i brytyjskiej królowej (które
także znajdą się „na celowniku” w pokoju Alexa). Anderson, komentując
anarchistyczną wymowę ostatniej sceny filmu, podkreślał etyczny aspekt działań
Travisa: Młodzi ludzie buntują się, gdyż nie chcą być zepchnięci do roli rzeczy lub
11 Zob. P. Bourdieu, J.C. Passeron, Reprodukcja. Elementy teorii systemu nauczania, Warszawa 1990, B.
Bernstein, Odtwarzanie kultury, Warszawa 1990, a także: I. Illich, Społeczeństwo bez szkoły, Warszawa
1976
10
przedmiotów, uznając, że takie życie niegodne jest powołania człowieka (...) Jeżeli
jednak, pomimo wszelkich przeciwności udaje się mojemu bohaterowi wyboru dokonać i
zdołać przyoblec w czyn, to — twierdzę — zdaje on sobie sprawę, że on i tylko on
ponosi za to odpowiedzialność 12. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że bunt
bohatera jest buntem pozornym, pozbawionym mocy emancypacyjnej. Mamy tu bowiem
do czynienia z prostym odwróceniem ról, przejęciem roli bijącego przez bitego. Travis,
akceptując narzucaną przez system „gramatykę przemocy”, nie odważył się sięgnąć
głębiej pod powierzchnię preparowanej rzeczywistości, lecz mimowolnie przejął normy
i cele reprezentowane przez system — odwrócił tylko skalę wartości, nie podważając
mechanizmu 13. Taki bunt nie może „wyzwolić”, bo zamiast pomagać zrozumieć istotę
systemu dominacji — prowadzi do zaakceptowania jego struktur. Światopoglądowy
dyskurs filmu skłania się w ten sposób ku jałowej kontestacji, eliminującej ślady
kreatywnej utopii, będącej przecież jednym z postulatów kontrkultury; destrukcja nie
jest tu uzupełniana pozytywnym programem zmiany. Polemiczny temperament
Andersona każe mu podkreślać te elementy tekstu, które nastawione są na krytykę,
ironiczne wykpienie konwenansu; nieprzekonująco i bełkotliwie wypadają natomiast te
partie filmu, w którym — ustami Travisa — próbuje artykułować zamierzenia i
uzasadnienia szkolnej rewolty. Kult Lenina, Mao i Che Guevary jest kolejną modą, alibi
dla poczynań, które, choć pozornie tłumaczone są ideologiczną argumentacją, wydają
się nieracjonalnym wybrykiem garstki niedojrzałych wyrostków.
Odczytywany przeze mnie światopoglądowy dyskurs jest zatem prowadzony
niekonsekwentnie, nie jest wzorcową, plakatową transmisją kontrkulturowego kodu.
Znaczenia wykraczające poza dosłowny poziom fabuły zawarte są w warstwie
dyskursywnej — prezentacji kontestacyjnego światopoglądu — ale nie ograniczają się
wyłącznie do ideologicznej argumentacji. Nakierowuje ona bowiem na szerszy
kontekst, w obszarze którego zarówno prezentowane zdarzenia, jak i sugestie
dyskursywne uzyskują „głębszy”, metaforyczny sens, stają się nośnikiem znaczeń
najogólniejszych, wykładem uniwersalnych prawidłowości postaw wobec życia i
mechanizmów funkcjonowania człowieka w społeczeństwie. Podkreślając umowność
pokazywanych sytuacji, Anderson daje do zrozumienia, że w gruncie rzeczy
przyglądamy się naszej własnej rzeczywistości. „Jeżeli...” znaczy bowiem nie tylko w
płaszczyźnie dyskursywnej, ale także (może: przede wszystkim) uzupełnia ją o cechy
paraboli, w której przedstawione wydarzenia generalizowane są do poziomu ogólnej
zasady, powszechnie obowiązującego mechanizmu, porządku świata rzeczywistego
(oczywiście, nie każdy tekst dyskursywny nosi cechy metaforycznej przypowieści, ale
każda opowieść paraboliczna jest zawsze fikcją z dominantą dyskursu).
Na taki trop naprowadza już choćby metaforyczny tytuł filmu (prawdopodobne
odwołanie do wiersza Rudyarda Kiplinga) i wypisane na ekranie motto z Księgi
Przysłów (rozdział IV, wers VII): „Początek mądrości: zdobywaj mądrość. Za wszystko
co masz mądrości nabywaj”. Słowa te mogą być odczytane jako dyrektywa
postępowania odbiorcy, sugerują postulowany przez Andersona model percepcji filmu
— proces, w którym przedwstępne założenia mają ulec modyfikacji wskutek zachęty do
12 Po pięcioletnim milczeniu... , op. cit
13 Zob. ciekawe teksty pedagogiczne: A. Janowski, Uczeń w teatrze życia szkolnego, Warszawa 1989, T.
Szkudlarek, McLaren i Agata: o pewnej możliwości interpretacji rytualnego oporu przeciw szkole, [w:]
Nieobecne dyskursy, cz. II, red. Z. Kwieciński, Toruń 1992
11
nabycia nowego doświadczenia. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że motto filmu stanowi
klamrę z ostatnią sceną „Jeżeli”. Wydarzenia przedstawione w filmie są w istocie
procesem stopniowego ewoluowania bohatera — od zafascynowanego śmiercią
niepokornego ucznia, do stadium anarchisty. Trudno nie zauważyć, że właśnie taki
proces przeszło wielu kontestatorów, dla których szczególne znaczenie miał fakt
nabywania „samoświadomości” pozwalającej na wyrwanie się z tradycyjnych więzów
prawa i kultury.
Tytuł i motto pełnią funkcję — specyficznych dla form obdarzonych funkcją
paraboli — metatekstowych zabiegów sugerujących autorskie przesłanie filmu. Dzięki
nim już od początku filmu widz czuje, że to, co jawi się w warstwie dosłownej, znalazło
się tu ze względu na zdolność ewokowania „drugiego dna”. Najbardziej metaforyczną
sekwencją „Jeżeli...” są wydarzenia pokazane w IV części filmu. Po scenie pokazującej
zawody sportowe następuje zaskakujący i niespodziewany zwrot w akcji. Widzimy, jak
Travis i Johny, złączeni kajdankami, biegną ulicą. Trudno rozstrzygnąć, czy ujęcie to
pokazuje wydarzenia następujące bezpośrednio po przedstawionych w poprzedniej
scenie; jeśli tak, oznaczałoby to, że chłopcy uciekli z zawodów, co nie wyjaśnia, czemu
są związani kajdankami. Można założyć, że został tu zastosowany chwyt czasowej
elipsy, ukrywający zdarzenia, które poddają się racjonalnej eksplikacji (np.:
młodzieńczym wygłupem chłopców), ale wydaje się, że mamy tu raczej do czynienia z
funkcją metaforyczną obrazu, gdzie to, co pokazane, odnosi się do innego, pojęciowo-
abstrakcyjnego znaczonego. Kajdanki jako symbol społecznego zniewolenia są, trzeba
przyznać, metaforą dość „łopatologiczną”; na szczęście dalsza część sekwencji przynosi
znaczenia bardziej subtelne, niepodległe jednoznacznej interpretacji. Chłopcy
przyglądają się wystawom i zaczynają pojedynkować się na „niewidzialne szable”.
Scena przypomina słynny „mecz tenisowy na niby” z zakończenia „Powiększenia”,
odczytywany jako próba zdemaskowania kultury pozoru i radosna apoteoza życia
według własnych zasad. W „Jeżeli...” na podobny trop naprowadza napis reklamowy
umieszczony pod witryną sklepu, przy którym walczą bohaterowie: TRUE FORM.
„Prawdziwa forma”, uosabiająca dążenie do przełamania sztucznych konwencji, jest
marzeniem chłopców, duszących się w serwilistycznej atmosferze szkoły. Kolejne
ujęcia kontemplujące atrakcje sklepowych wystaw — odzież, biżuterię i samochody,
oderwane są od surrealistycznej stylistyki poprzednich wydarzeń i sprawiają wrażenie
filmowanych w paradokumentalnej technice reportażu, co podkreśla warstwa
dźwiękowa (nie słyszymy żadnych dialogów, tylko ilustrację muzyczną, przez którą
przebijają się dźwięki naturalne). Po chwili następuje powrót do fabuły — chłopcy
kradną motocykl i udają się do podmiejskiego baru, gdzie spotykają kelnerkę,
dziewczynę w typie bunuelowskiej Conchity — tajemniczej i uwodzicielskiej
rewolucjonistki. Po krótkiej wymianie zdań, wydarzenia powtórnie oddalają się od
konwencji realistycznej i dominanty fabularnej, przybierając formę surrealistycznego
wygłupu zabarwionego erotyczną perwersją. „Tygrysi taniec” Travisa z dziewczyną —
jak cała przypomniana tu sekwencja — każe wziąć w nawias logikę, kieruje uwagę
widza w stronę znaczeń dyskursywnych i metaforycznych.
Oprócz opisanego wcześniej wrażenia „nieprzypadkowej zagadkowości”
wydarzeń, na paraboliczną hipotezę tekstu naprowadza także specyficzny sposób
kompozycji
świata
przedstawionego.
Anderson
wykorzystuje,
znany
z
dwudziestowiecznej przypowieści (Kafka) motyw klaustrofobicznej przestrzeni, której
12
nadawane są cechy uniwersalnej matrycy przenoszonej na świat rzeczywisty. W
„Jeżeli...” mamy do czynienia z wyraźnym oddzieleniem terytorium szkoły od
„zewnętrznego”; antynomiczność tych obszarów jest podkreślana w dialogach —
dowiadujemy się, że „wypady do miasta są zakazane”, „drzwi są zamykane o
siedemnastej”, „okna nie mogą być otwarte bez pozwolenia”. Mikrokosmos szkoły staje
się „całym światem” — modelem kultury represjonującej jednostkę. Ukazana przez
Andersona szkoła osiąga rangę symbolu systemu społecznego, panujące zaś na jej
terenie hierarchiczne i okrutne stosunki opisują mechanizm życia zbiorowego.
Znaczenia abstrakcyjne kierują się zatem logiką dyskursu kontrkultury, lecz
jednocześnie tworzą formę przypowieści, w której pozornie sterylny świat społecznych
konwencji okazuje się wywołującym protest i bunt siedliskiem obłudy oraz zepsucia.
Poprzez lawirowanie miedzy formułą realistycznej fabuły a parabolicznym
dyskursem, film „o szkole”, pozostając krytyką patologii brytyjskiego modelu edukacji,
otwiera się na szerszą interpretację. Poszczególne elementy fikcji (rozumianej jako
własność świata przedstawionego) zostają upodrzędnione do rozmiarów pomocniczej
materii ilustracyjnej, wspierającej wywód nastawiony na argumentację pojęciową.
Ostrzega ona przed niebezpieczeństwami każdej socjalizacji, która, gdy przybiera cechy
inżynierii społecznej, prowadzi do dehumanizującego skoszarowania obywateli. Zmysł
demaskatorski Andersona i jego pasja zgłębiania zagadek społecznego świata dadzą o
sobie znać w drugiej części „trylogii o społeczeństwie”, w „Szczęśliwym człowieku”, w
którym Travis-Guy Fawkes przeistoczy się w Travisa-Kandyda. Tu punktem wyjścia
będzie „druga strona medalu”, krytyczny ogląd świata widzianego nie oczami
anarchistycznego kontestatora, ale przeciwnie — konformisty rozpaczliwie pragnącego
się do tej rzeczywistości przystosować. I choć oba filmy różnią się diametralnie
sposobem ujęcia tematu (absurdalne spiętrzenie optymizmu pod koniec „O Lucky man”
kłóci się z bezkompromisowo-rewolucyjną wymową zakończenia „Jeżeli...”), diagnoza
pozostaje taka sama: społeczeństwo stanowi konstrukt fałszywych wartości i oparte jest
na hierarchicznych strukturach dominacji. Dla artysty pojmującego świat w ten sposób,
naturalnym obowiązkiem staje się demaskowanie patologii systemu, który odziera
człowieka z przyrodzonej godności, zmuszając go do zachowań nieautentycznych i
nienaturalnych.
Współczesne kino rzadko daje okazję do podobnych przemyśleń. Pozostają one
żywotną treścią kinematografii przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych —
filmów nakręconych zanim kontestacyjne hasła przeobraziły się w oręż relatywistycznej
„politycznej poprawności”, a społecznie zaangażowany dyskurs kontrkultury został
wchłonięty przez bezideowe koniunktury przemysłu rozrywkowego.
13