MIESIAC

















powieść

Ondrej Neff

Miesiąc mojego życia (1)

(Mesic meho zivota)

przełożyła Joanna Czaplińska

Polskim czytelnikom Ondrej Neff miał do tej pory okazję
zaprezentować się jako autor opowiadań, publikowanych przede
wszystkim na łamach "Fantastyki". "Miesiąc mojego życia"
(1988) jest drugą powieścią SF, po "Jadru pudla" (Sednie
sprawy). W 1989 r. wydał kolejne dwie książki: "Pole
stastnych nahod" (Pole szczęśliwych przypadków) i "Carodejuv
ucen" (Uczeń czarnoksiężnika). W 1990 r. "Miesiąc mojego
życia" uzyskał Ludvika, nagrodę czechosłowackiego fandomu za
najlepszą książkę, a w ankiecie "Ikarii" w kategorii
najpopularniejszych powieści czesko-słowackich uplasował się
na miejscu drugim, tuż za znaną również w Polsce trylogią
Soucka "Tajemnica ślepych ptaków".
"Miesiąc mojego życia" jest typową hard science fiction.
Neff ukazał w niej swoje nowe oblicze - oblicze futurologa.
Utwór został wydany trzy lata temu, powstał więc w warunkach
społeczno-politycznych zupełnie innych niż dzisiejsze, a
nastroje w Czechosłowacji były dalekie od optymizmu i
nadziei na jakąkolwiek zmianę. W powieści Polska i Czechy
stworzyły federację - zaznaczam: Czechy, a nie
Czechosłowacja - co nie jest wprawdzie ideą nową, bo
sięgającą korzeniami końca XIX wieku, niemniej jednak po
wydarzeniach ostatnich dwóch lat nabierającą nowych
impulsów. Drugi istotny wątek to eskalacja fanatyzmu
religijnego, zwłaszcza islamskiego - spektakularny przykład
do czego może doprowadzić zaślepienie, mieliśmy niedawno
w Zatoce Perskiej.
JC

CZĘŚĆ I
1. Tę datę pamiętam dokładnie: 26 czerwca 2045 roku. Długo
czekałem na ten dzień. O północy z dwudziestego piątego na
dwudziestego szóstego siedziałem w swojej szufladzie.
Zupełnie sam. Na stole przede mną leżały cztery rzeczy:
pudełko z napisem "syrop malinowy", pełne przeszmuglowanego
rumu, w połowie opróżnione, kieliszek nalany do pełna,
zaostrzony nóż i malutki prostokącik z cyfrą jeden.
Malusieńki prostokącik.
To wszystko zostało z półtorametrowego krawieckiego
centymetra. Już nie sto pięćdziesiątka, już nie setka,
pięćdziesiątka, dziesiątka. Tylko jedynka.
Dwudziestka piątka na kalendarzu zamieniła się w
dwudziestkę szóstkę.
Niewielka zmiana - na ekranie przybyła tylko jedna mała
kreseczka. Z piątki zrobiła się szóstka. Piątka składa się z
pięciu odcinków, szóstka z sześciu. Dwudziestoprocentowy
zysk.
Dla mnie to był zysk stuprocentowy. Tysiącprocentowy. A
to dlatego, że dzięki tej kreseczce jutro zamieniło się w
dzisiaj.
Chwyciłem kieliszek, uśmiechnąłem się do kalendarza,
przywitałem starym pijackim gestem, a potem całą zawartość
kieliszka wlałem prosto do gardła.
Na zdrowie, niech ci służy.
Powtórnie napełniłem kieliszek, wziąłem nóż i zacząłem
ciąć prostokącik na paseczki. Kiedy skończyłem, poszczególne
paseczki zacząłem ciąć na cząstki.
Trwało to godzinę, ale efekt był doskonały: z
prostokącika została kupka żółtego proszku.
Miałem już porządnie w czubie.
To zapicie było dobre. Położyło mnie na koję i uśpiło
lepiej niż kołysanka mamy. Jednak następnego dnia rano byłem
na nogach, gdy tylko odezwała się syrena. Wstałem i siup do
drzwi - worek z dobytkiem w jednej ręce, niedopite pudełko w
drugiej. Co tam mycie i ubieranie. Miałem się rozbierać, nim
padłem na koję? A rum jest lepszy niż dziesięć szczoteczek
do zębów.
Interesujące. Wstałem natychmiast, gdy zawyło, ale na
korytarzu był już ścisk. Chłopy pchały się jak bydło. W
sumie jajcarsko to wyglądało, tu i ówdzie ktoś dostał w
pysk, a ryk panował gorszy niż na dole na szychcie. Każdy
najchętniej by biegł, leciałby, gdyby mógł. Ale było nas
pięciuset i mogliśmy tylko ciurkać przez rurę jak woda z
zepsutego kranu. Wściec się można. Ciało na ciele, dla nóg
miejsca tylko tyle, że można było robić szur, szur, szur,
przesuwaliśmy się decymetrami, ci z tyłu krzyczeli, czemu
przód blokuje, ci z przodu krzyczeli w tył, żeby ci z tyłu
się wypchali, że tam zupełnie z przodu jacyś kretyni zrobili
korek, a kiedy ci z tyłu krzyczeli do przodu, że pójdą
skopać tych zupełnie z przodu, to ci w środku wrzeszczeli,
no to spróbujcie, no chodźcie, na co czekacie.
Szkoda słów. Można było tylko robić szur, szur, szur
nogami, wytrzymać tych parędziesiąt metrów wąskiego
korytarza. Dla mnie było to jasne, ja nie krzyczałem, tylko
mnie wkurzało, że pozwoliłem sobie przydusić ręce do ciała i
nie mogłem podnieść rumu, żeby poprawić sobie smak. Szur,
szur, szur.
I hol.
Ale tam było narodu! Przed pójściem na szychtę przyszli
się pogapić również ci, którzy mieli jeszcze setkę, dwie,
nie brakowało nawet kotów, ale ci byli spokojni. Za to
dziadki! Gadali jak najęci, a zwłaszcza prześcigali się w
pomysłach dotyczących babek, które czekają na nas tam na
górze i gdybyśmy musieli wypełnić każde "Raz za mnie",
mielibyśmy na dwa lata ręce pełne roboty, no może nie ręce.
Krzyczeli na nas, my na nich, tu i ówdzie na balkonie
zauważyłeś znajomą twarz i wtedy ogarniał cię żal,
osiemnaście miesięcy to jednak szmat czasu, żyliśmy tu obok
siebie. Gdzieś tam na górze był też Kazik Prus, mój jedyny
kolega. Chciałem mu pomachać, ale nie dało rady.
Spokój! Spokój!
Akurat naprzeciwko, na balkonie trzeciego piętra, pojawił
się główny inżynier Dutkiewicz, a obok niego zastępca
dyrektora Petrak, obaj w kombinezonach, na nogach nawet
mieli gumiaki, błazny jedne. Szkoda, że nie założyli hełmów.
Pan dyrektor się nie pojawił, on pewno ma inne kłopoty,
ekstra przydział kawy albo przygotowanie do narady, dobrze,
że chociaż wysłał zastępcę. Skoro harowaliśmy tu osiemnaście
miesięcy, zasługujemy przynajmniej na porządne pożegnanie.
Spokój!
Jak możemy się pożegnać, skoro dziadki ryczą "Raz za
mnie!", a my, którzy odjeżdżamy, krzyczymy "Stul gębę!" i
podobnie. No, do cholery, czemu nie zamkną jadaczek?
Zdałem sobie sprawę, że niepotrzebnie się denerwuję.
Przecież to i tak nieważne, że faceci ryczą i że pan
zastępca dyrektora nie może nam podziękować za ofiarną pracę
i takie inne. Wszystkim rządzi czas, nawet dyrektorem i jego
naradami i kiedy nadejdzie ten odpowiedni moment, pojawi się
tu i wszyscy przestaną się wydzierać i gadać, ponieważ
nadejdzie odpowiednia chwila.
Wokół mnie się rozluźniło. Łyknąłem sobie.
- Daj mi - syknął sąsiad.
- Gówno - powiedziałem.
- No... - odparł.
- Dobra, masz - dałem mu. Po prostu byłem na miękko.
Napił się i chciał podać rum sąsiadowi z lewej, ale
łapsnąłem go za nadgarstek. Sąsiad to wykorzystał i walnął
mnie pięścią w twarz. Ledwo zdążyłem się uchylić. Żeby tylko
nie rozgniótł pudełka, przeleciało mi przez głowę, a pięść
przeleciała koło nosa jak ekspres. Chwyciłem rum prawą ręką,
a pod drugi cios nadstawiłem ciemię. Zabolało, ale boksera
bardziej. Trzasnęło mu w stawach, ryknął, to był Polak, ale
miałem dzisiaj fart, bo wokół byli chłopcy z Czech i jak
poszło w obieg, że to jakaś częstochowska cholera, zaczęli
go dusić, a ja przyssałem się do pudełka, bo było jasne, co
się za chwilę stanie - będą chcieli wypić za tę przysługę. I
tak, kiedy duszenie zakończyło się sukcesem, wokół mnie
wyrósł las dłoni z rozcapierzonymi palcami, a ja włożyłem do
nich puste pudełko i uśmiechnąłem się jak aniołek. Ciemię
mnie bolało, ta cholera miała jednak mocny cios!
- Spokój! Spokój!
Zastępca pochylił się do mikrofonu i powiedział:
- Szczęść Boże!
O, do diabła, pomyślałem. Czymś tu śmierdzi. Kiedy szychy
zaczynają po naszemu, zawsze czymś śmierdzi.
W holu zapanowała cisza.
Wszyscy pomyśleli: do diabła, czymś tu śmierdzi.
Zastępca zrobił pauzę, chyba przestraszył się tej ciszy,
zerknął na Dutkiewicza, ten mu coś zaszeptał do ucha,
zastępca odchrząknął i powiedział:
- Chłopy, sprawa jest trudna, ale jest, jak jest: czółno
nie przyleci.
Spodziewał się wybuchu, ale hol został cichy. Nikt się
nawet nie ruszył, może tylko pod kopułą zaszeleściło jakieś
westchnienie.
Ale Petrak nie był idiotą, a iluzje stracił już dawno, o
ile w ogóle kiedyś takie posiadał. Wiedział, że ta cisza nie
zwiastuje niczego dobrego i strach wręcz z niego skapywał,
lał się z niego ciurkiem.
- Zrozumcie, to nie nasza wina. My zawsze dotrzymywaliśmy
układu zbiorowego do ostatniej kropeczki. Robimy wszystko,
żeby umożliwić wasz transport na górę. Zrozumcie, że nie
jesteśmy zainteresowani przedłużaniem kontraktu, że...
- Co się stało?
Poznałem ten głos. To był Brunza, Polak. Pełnił funkcję
przewodniczącego w Jednolitych Związkach, ale zrezygnował z
niej, ponieważ dzisiaj wracał z nami na górę. O ile przyleci
czółno. Ale nie zrezygnował z autorytetu. Miał go ciągle
nawet bez funkcji. Z autorytetu nie można zrezygnować, tak
samo jak nikt go wam nie da. Albo go macie, albo nie.
Brunza go miał.
Czyżby znowu ten Kryzys Mikronezyjski?
Nigdy nie interesowałem się zbytnio wiadomościami z góry,
ale info w ostatnim czasie było pełne Kryzysu
Mikronezyjskiego, tak że nie można się było od tego wywinąć.
Wiedziałem, że jest jakiś Kryzys Mikronezyjski, że napięcie
rośnie z dnia na dzień, ale miałem to w poważaniu, ucinałem
metr i myślałem tylko o tych stu tysiącach europejskich
dorubli - jak też z nimi na górze zacznę rządzić, siądę
sobie u Fleków i w Sali Konszelskiej będzie płacić tylko
Kuba Nedomy.
Kuba Nedomy to ja.
Co mnie tam Kryzys Mikronezyjski? Niech się żółtki piorą,
będzie na Ziemi o jedną pustynię więcej, i tak Środkowy
Wschód jest pokryty radioaktywną szklaną płytą, Afryka
straciła na dole ten czubek, który można zobaczyć na starych
mapach, a Ameryka Północna już nie jest połączona z
Południową. Mówię, co mi tam do jakiejś Mikronezji, ja chcę
dobrego piwa i spokoju, i kilku kumpli, i chcę się czuć jak
panisko!
- Nie robimy tajemnicy z tego, co się stało - powiedział
zastępca Petrak. - Rada Bezpieczeństwa ogłosiła Stan Żółty.
Wstrzymała wszelki ruch z wyjątkiem jednostek desantowych
Błękitnych Wojsk.
- Ale my słyszeliśmy o czymś innym - odpowiedział Brunza.
Był gdzieś z przodu, chyba tuż pod balkonem. - Myśmy
słyszeli, że to wszystko jeden wielki bajer!
- Bajer? - zdziwił się zastępca Petrak.
- Tak, bajer. Ziemniaki ponoć nie są zainteresowane
powrotem ludzi na górę. Kiedy ma wracać na górę duży turnus,
wymyślają bajery o zablokowaniu transportu, żeby nas tu
przytrzymać i móc się potem powołać na paragraf sześć. KPL
potrzebuje ludzi, a nowi wcale się nie garną!
- O czymś takim słyszę po raz pierwszy - wymamrotał
Petrak. Odwrócił się do inżyniera Dutkiewicza i coś do niego
mówił, chyba "Słyszał pan o czymś takim?", a ten na to chyba
"Skądże, nie słyszałem, no proszę, coś takiego!".
Zapewne rozmawiali w tym duchu, ale o ile doszło to do
mikrofonów, my na dole nie słyszeliśmy ani słowa, ponieważ
hol zaczął szumieć.
- Cicho, chłopy! - ryknął Brunza. Potrafił ryczeć.
Dwumetrowe chłopisko, niedźwiedzie płuca, łapy jak łopaty. -
Cisza! Czyli wy mówicie, że o niczym takim nie słyszeliście?
Że jesteście niewinni jak lilie?
- No, prawda - powiedział dyrektor Petrak.
- Czyli według was to przypadek, że transport jest
blokowany akurat wtedy, kiedy wraca turnus z Czeskopolskiej
oraz tysiąc pięćset chłopów z Arkadii i osiemset z Dwójki?
- Przecież wiecie, że już w zeszłym roku KPL przeszedł na
masowy cykl wymiany.
- Czyli niewinni - powtórzył Brunza.
Strach z dyrektora już nie ciekł, po prostu z niego
buchał. Przypomniałem sobie klauna z cyrku Humberto, który
płakał strumieniami łez i krzyczał "Panie dyrektosze, panie
dyrektosze, oni kszyfdzić klaun!".
Jak się potem okazało, poważnie nie doceniłem Brunzy. To
był olbrzym nie tylko z torsem byka. W swojej cetnarowej
czaszce miał komputerowy mózg i porządnie się przygotował do
porannej scenki, bo z góry wiedział, co się szykuje.
Jak już powiedziałem, dyrektorski balkon był na trzecim
piętrze, a nad nim pięły się spiralnie jeszcze cztery
kolejne. Szczytu kopuły nie było dobrze widać, z nas musiało
się dosłownie dymić, tak się pociliśmy, ale powietrze było
na tyle przejrzyste, że można było się domyślić, że na górze
coś się dzieje.
Tuż nad balkonem pojawił się tłum chłopów, coś błysnęło w
szarawej mgle, jedna żółta linia, druga, trzecia, prosto na
balkon na linach spuściła się grupka mężczyzn, rzuciła
następne dwie liny na dół i wyciągnęła Brunzę na górę.
To wszystko odbyło się w okamgnieniu. I już odezwały się
syreny policji. Jakżeby inaczej. Oddział pogotowia był na
nogach od trzech dni, wszystkie cytryny Czeskopolskiej
polerowały te swoje psychiny. A teraz na pewno trzymali
palce na spustach, żeby nas nafaszerować. Winny czy
niewinny, oni już sobie nas wybiorą, kiedy padniemy jak
biedronki na mrozie. Jęczały syreny, a do tego megafony
mówiły coś jakby:
- Hahyhualahu mahu haha hu!
Brzmiało to niezwykle groźnie.
Brunza również wiedział, że policja jest w pogotowiu,
zresztą jak zwykle podczas zmiany turnusów w kopalni, i
starannie się przygotował. Starannie? Prosto, ale
zadziałało, a według mnie to, co działa, jest również
staranne.
I na odwrót.
Brunza wyjął zza napierśnika naostrzony sztylet, długi na
dobre trzydzieści centymetrów. Błyszczał w powietrzu jak
ślina węża. Przyłożył go doktorowi Petrakowi do gardła,
oczywiście tą odpowiednią, czyli ostrą stroną. Potem
krzyknął:
- Przy pierwszym rajskim pocałunku zadrży mi ręka!
Psychina najpierw lekko stuka, to rajski pocałunek. Potem
mąci wam we łbie. No a w końcu uderzacie w kimono.
Od rajskiego pocałunku do zamętu we łbie prowadzi droga
trwająca pół sekundy.
W tym czasie Brunzie zdąży zadrżeć ręka, a do tego
jeszcze doda "cholera".
Megafony przestały kwakać. A może nie przestały, ale
chłopiska zaczęli pokrzykiwać i po prostu je zagłuszyli.
Podskakiwali też w miejscu jak małe dzieci.
Czego się spodziewali?
Cieszyli się, że w ogóle coś się dzieje. Chciałbym
wiedzieć, ilu z nich w tej chwili powiedziało: "Hergot,
takie widowisko jest warte paragrafu sześć!".
Brunza wolną ręką zrobił taki mały gest.
- Panie wielka cytryno! - zawołał. - Nalegamy na wymianę.
Niech na nasze miejsce przyjedzie ktokolwiek. Transport
cywilny zablokowany? Bueno. To niech nas odwiozą Błękitni.
Przekażcie to tym wielkim panom. Powiedzcie im, że na
Czeskopolskiej pięciuset chłopa czeka na odwóz. Powiedzcie
im, że olewamy jakiś żółty stan. Chcemy do domu. Harowaliśmy
osiemnaście miesięcy. Harowaliśmy jak woły. Mieszkaliśmy w
szufladach i piliśmy destylowane szczyny. Prysznic raz w
tygodniu, cholera, niech spróbuje tego jakiś ziemniak z
góry!
Megafon odezwał się znowu, tym razem zrozumiale.
- Załatwimy to. Ale wy, Brunza, bekniecie za to. Za to
będziecie siedzieć, aż sczerniejecie.
- Wolę siedzieć w pudle na górze niż resztę życia walać
się tu na dole w szufladzie z powodu paragrafu sześć, panie
wielka cytryno! To po pierwsze. A po drugie: niech pan się
rozejrzy, niech pan popatrzy na tych pięknych chłopów. Myśli
pan, że ziemniaki mają pudła mocne na tyle, żeby ich ci
chłopcy nie rozebrali na kawałki w ciągu jednego
słonecznego popołudnia? Chłopy, powiedzcie tylko, panu
wielkiej cytrynie: pozwolicie mnie wsadzić do pudła?
- Nie-po-zwo-li-my! Nie-po-zwo-li-my!
Krzyczeli wszyscy. Krzyczeliśmy wszyscy - przecież ja też
się przyłączyłem.
To dziwne uczucie. Stoicie w tłumie, setki ludzi wokół
was i nad wami, galerie o mało się nie zarwą pod tą masą
ciał i to żeby chociaż spokojnie stali, ale nie, oni tupią w
takt. Ktoś powinien im powiedzieć "Przestańcie, galerie nie
są do takiego tupania", ale kto miałby im to powiedzieć?
Petrak ma ostrze sztyletu na szyi, łaskocze go w jabłko
Adama, dokładnie w te miejsca, gdzie maszynka do golenia
najtrudniej łapie. A może Brunza ogoli Petrakowi
przynajmniej parę tych włosków, które zawsze zostają nawet
po najdokładniejszym goleniu? Skądże, Petrak nie ma ochoty
na rozmowę. Dutkiewicz też nie. Nie ma wprawdzie noża na
gardle, ale mógłby mieć, i, jak już to bywa, bardziej robi w
portki ten, któremu mogłoby coś się stać niż ten na kogo już
padło.
Chłopy, nie tupcie, myślałem sobie, ale sam tupałem do
taktu jak durny. Chłopy, nie ryczcie, ale sam ryczałem:
- Nie-po-zwo-li-my! Nie-po-zwo-li-my!
Nawet na szychcie człowiek nie wydaje się sobie tak silny
jak wtedy, kiedy stoi w środku holu między setkami innych i
ryczy na całe gardło. W tym momencie uświadomiłem sobie, co
straciłem w życiu przez ten swój ateizm: nigdy nie stałem w
żadnym kościele, meczecie czy pagodzie, nigdy nie śpiewałem
i nie krzyczałem do Pana Boga białego, brązowego czy
żółtego, ilu tylko ich jest, i wywołują te wszystkie wojny.
"A ja sam, zawsze sam", jakoś tak śpiewała moja mama, kiedy
jeszcze byłem zupełnie mały.
I tak się dostałem aż tutaj. Sam, zawsze sam.
Tylko że teraz nie jestem już sam. Stoję w holu i
skanduję jakieś słowo, które przez setne powtarzanie
straciło sens. Co ja właściwie mówię? Nieważne. Trzeba po
prostu jak najgłośniej ryczeć.
Kuba, zachowaj spokój, odezwał się we mnie głos
wewnętrzny. Przestań wykrzykiwać i zacznij przynajmniej
trochę myśleć.
Jak długo Brunza wytrzyma na balkonie? Chce tak na wieki
wieków łaskotać Petraka po jabłku Adama ostrzem rzeźnickiego
noża?
Czyż to wszystko nie jest jedną wielką, straszną głupotą?
Przestałem krzyczeć. Nikt tego nie zauważył. Z lewej, z
prawej, z przodu i z tyłu chłopiska ryczeli, oczy im się
błyszczały, brody mieli wilgotne od śliny. Jezu, czy nikt
tutaj nie ma rozsądku?
Musisz sam zachować się rozsądnie, Kubo, Kubusiu. To
pokrzykiwanie i tupanie do niczego nie doprowadzi. Brunza
wcześniej czy później musi albo puścić Petraka, albo
poderżnąć mu gardło. Czy to się skończy tak czy inaczej, w
twoim własnym życiu to zupełnie niczego nie zmieni.
Nie ma pułapki tak mocnej, żeby nie miała szczeliny.
Teraz jesteśmy w pułapce, wszyscy, z Brunzą i jego nożem
czy bez niego.
Trzeba tylko znaleźć tę szczelinę i wyśliznąć się stąd.
Sam tego nie zrobisz.
A jedyny facet, o którym słyszałeś, że mógłby to zrobić,
nazywa się Jerzy Zasada.

2. Ten policjant nie patrzył na mnie przychylnie.
Można nawet powiedzieć, że patrzył nieprzychylnie.
- Co panu do tego? - spytał.
- Niech się pan sam zastanowi.
Dumał. Było o czym. Powiedziałem mu: "Jedziemy na tym
samym wózku, szanowny panie sierżancie, pan i ja. Za tydzień
nadziejemy się na haczyk paragrafu sześć i nie wrócimy za
życia na górę".
- Kto to panu powiedział?
Uśmiechnąłem się do niego. Czegóż się spodziewać, glina.
Gdybyście mu powiedzieli, że za pół godziny nastąpi Big Bang
Dwa, spyta się, kto wam to powiedział. Albo to choroba
zawodowa, albo predyspozycja psychiczna do wykonywania tego
zawodu.
Miał dwadzieścia pięć lat, urodził się w Klatowach i
nazywał się Jirzi Byczek. Trzy lata służby w Błękitnych
Hełmach. Rzucali go, gdzie popadło. Był w Peru, Ghanie,
Bengalii, a ostatnio gdzieś w Australii, gdzie diabeł
podkusił dwa szczepy tubylców, żeby się zaczęły wzajemnie
wybijać w imię wiary w jakiś płaski kamień czy coś w tym
rodzaju.Trafili go zatrutą strzałą i zaraz potem ranę
osmalili miotaczem ognia. Uratowało mu to wprawdzie życie,
ale nie poprawiło humoru. Przeszedł z Błękitnych do policji
i pozwolił się wysiudać tu na dół. Czemu? Dla dorubli,
również. Ale przede wszystkim dlatego, że tu nie ma
fanatyków religijnych, a jeśli już uda się jakiemuś
prześliznąć, szybko go namierzają i wsadzają do pudła.
A już na pewno nie pozwolą mu biegać po kopalni z
zatrutymi strzałami i miotaczami ognia.
- Ma pan rację - powiedział. - Jedziemy na tym samym
wózku. Ale co to ma do rzeczy, świrnięty świrusie?
Zrozumiałem, czemu mnie wyzywa.
- Pan myśli, że chcę pana przekabacić na stronę tych na
dole.
Pokazałem palcem za siebie, w tym kierunku, gdzie
znajdował się hol i gdzie w kręgu potężnie rozeźlonych
górników przykucnął smutny dyrektor Petrak. Komitet
Czujnych, tak się nazwali. Piękna nazwa. Brunza ją wymyślił.
Oczywiście on stał na czele Komitetu Czujnych. W tej chwili
siedział w biurze Dutkiewicza i negocjował.
Sierżant Byczek uniósł brwi.
Wyglądał na trzydzieści pięć, czterdzieści. Trzy lata w
Błękitnych Hełmach porysowały mu twarz pismem klinowym.
Nigdy nie studiowałem takiego alfabetu, ale ten napis
potrafiłem przeczytać: wojna religijna to świństwo.
- Do rzeczy - powiedział.
Opierał się mięsistym policyjnym tyłkiem o krawędź stołu,
ręce miał założone na piersiach. Z rozpiętej kabury
wystawała kolba psychiny. Siedziałem na krześle przy
drzwiach i na zmianę patrzyłem to na kolbę, to w oczy
Byczka.
- Ci tam to idioci - powiedziałem.
- Zgoda - przytaknął.
- Skisną tu wszyscy, nawet gdyby usmażyli Petraka na
wolnym ogniu.
- Myśli pan? - uśmiechnął się słabo.
- Arkadia ma się rozrastać. Pięciokrotnie. Rozumie pan?
Skąd wezmą tylu ludzi, żeby ją zasiedlić? Już ten nasz
ostatni turnus z trudem zebrali.
- O tej Arkadii - powiedział niepewnie - wie pan na sto
procent?
- Tak, stuprocentowo - powiedziałem jakby nigdy nic - jak
wiem, że ma pan w Pradze dwuletniego synka i chce go pan
zobaczyć.
- Do diabła, kogo pan ma w tym centrum danych?
- Nieważne. To pewne, że kogoś mam. Cieszę się, że panu
zaświtało.
Odczepił się od stołu, ostrożnie otworzył drzwi i wyjrzał
na korytarz. Zobaczyłem grupkę kilku górników. Biegli obok,
kiedy zobaczyli cytrynę, zwolnili, ale tylko na chwilkę,
tylko na dwa, trzy kroki. Jeden się uśmiechnął, spojrzał na
sąsiada, ten wyszczerzył zęby, przyśpieszyli i zniknęli mi z
oczu. Tylko tupot ich chodaków niósł się po korytarzu.
Sierżant zatrzasnął drzwi i przekręcił zamek. Potem
wrócił do stołu i ciężko usiadł na obrotowym foteliku.
- Niech pan słucha - powiedział - ale z tą Mikronezją to
nie przelewki. To wiem z kolei ja, już wczoraj po obwodzie
informacyjnym przyszła notka.
Skinął głową w stronę kąta, gdzie na niskim żelaznym
stoliku leżał orakl, na wpół zagrzebany pod warstwą
wydruków.
Pan sierżant ma tu niezły bajzel. Nie dba o estetykę.
Żadnego obrazka, żadnego apetycznego kociaka, żadnego
japońskiego ogródka. Nad stołem kalendarz, zupełnie zwykły,
tylko cyferki, nic poza tym. Lewa połowa się czerwieni.
Oczywiście, poczynając od pierwszego stycznia daty są
zakreślone na czerwono. Od pierwszego stycznia do
dwudziestego szóstego czerwca. A między czerwcem a lipcem
gruba czerwona krecha.
Tylko krecha. Żadnego znaczka " 6". A mimo to linia
oznaczała tylko i wyłącznie paragraf sześć.
- Chciałbym wierzyć, że Mikronezja to nie bluff. Ale w
tej chwili nie interesuje mnie ani Mikronezja, ani
Makronezja. Chcę się stąd wydostać. Pan również. Dlatego do
pana przyszedłem.
Nerwowo zachichotał i pokręcił głową. Miał gęste blond
włosy, obcięte krótko, na jeżyka.
- To weźmiemy się za rączki i pójdziemy razem. Dokąd?
Śmieszna wizja.
Serce zaczęło mi szybciej tłuc. Do tego momentu rozmowa
nie miała większego znaczenia. Pogadaliśmy sobie, ja w
rezultacie okazałem się lojalnym obywatelem, ponieważ
przejawiłem dezaprobatę wobec awanturniczych poczynań
nieodpowiedzialnych elementów i możemy się rozejść. Ja wrócę
do swojej szuflady, on zostanie tutaj na posterunku, za
godzinę ktoś go zmieni, on pójdzie się pogapić do holu,
gdzie Komitet Czujnych maceruje dyrektora Petraka w pocie.
- Niech pan sobie wyobrazi, że byłaby realna szansa
wydostania się na zewnątrz. Poszedłby pan ze mną?
- Pan potrzebuje mojej pomocy?
- Oczywiście, po cóż innego bym do pana przychodził?
- Takiej szansy nie ma.
- Już pan się przekonał, że jestem dobrze poinformowany.
- Usłyszał pan jakieś plotki od kolegi w centrum danych.
Ale, chłopie, wyjście z kopalni? To coś innego!
- Dajmy na to, że taki sposób naprawdę istnieje.
Poszedłby pan ze mną?
Chyba włożyłem w głos zbyt wiele natarczywości. Sierżant
to wyczuł i poczuł się ważny. I tak był ważny - a teraz
jeszcze ważniejszy.
- Niech pan wyłoży kawę na ławę, zobaczę, co się da
zrobić.
- Wierzy pan, że tym na dole się uda? - zacząłem z innej
beczki.
Nie chciał ustąpić.
- Jak to jest z tą drogą na zewnątrz?
- O coś pana pytałem.
- Oczywiście nie wierzę. Dostaliśmy tę wiadomość
okólnikiem! Sektor cywilny nie ma w tej chwili żadnej
możliwości. Transport przejęły Błękitne Hełmy.
- Nie pomogą im nawet oficerowie policji?
- To pana interesuje najbardziej?
Niezmiernie mnie to interesowało. To jasne, że mnie to
interesuje, glino!
- Byłoby to bardzo na rękę, prawda? - powiedziałem. -
Wyłuszczę panu, co wiem, pan mnie podłoży, a po aresztowaniu
naczelnik wręczy panu gustowny dyplom. Starszy sierżant
Byczek, to by brzmiało naprawdę ładnie i syn mógłby być z
pana dumny, prawda?
Kiedy powiedziałem "syn", coś mu drgnęło koło oczu.
Przez chwilę na mnie patrzył, potem wstał. Myślałem, że
mi przyłoży, ale odwrócił się do mnie plecami i podszedł do
oraklu.
- Słuchaj, małpko, połącz mnie z dowództwem.
- Połączenie nawiązane - odpowiedział orakl przyjemnym
kobiecym głosem.
- Kiedy nas odwieziecie? - Byczek zaczął bez ogródek.
- Lokalne dowództwo Interpolu wyraża ubolewanie. W ciągu
najbliższych czterdziestu ośmiu godzin nie przewiduje się
możliwości uzyskania środków do wymiany oddziałów
bezpieczeństwa.
- A potem?
- Brak informacji.
Wstałem i podszedłem do Byczka.
- To nie podpucha? - spytałem.
- Myśli pan, że rozmawiam z własną babcią? - odciął się.
- Taki terminal mamy też w kasynie - zauważyłem. - I to
nawet nowszy typ.
- Niech pan sam spróbuje.
- Chcę wiedzieć - powiedziałem powoli i wyraźnie - w
której książce kucharskiej wydanej w Islandii po roku 1950
po raz pierwszy pojawia się przepis na makowiec.
- Przykro mi - powiedział orakl swoim pieszczotliwym
altem - ale nie należy pan do osób autoryzowanych do
zadawania pytań skierowanych do banku danych zamkniętego
obiegu bezpieczeństwa. Oznajmiam, że pańska próba nadużycia
banku danych i pański wzór głosu zostały zarejestrowane i
zidentyfikowane. W ciągu najbliższych dwudziestu czterech
godzin zostanie pan wezwany do poniesienia odpowiedzialności
za czyn karalny przed organem administracji lokalnej,
obywatelu Jakubie Nedomy, numer ewidencyjny 231129 CSFR
łamane przez 090.
- Aż się pan prosił o nieprzyjemności - zauważył sierżant
Byczek. - Gratuluję.
Wkurzył mnie.
- Chciałem tylko się dowiedzieć o makowiec.
- Trzeba było spytać cywilne centrum danych.
- A ma pan tu cywilny terminal?
- Nasz orakl ma bezpośrednie wejście do kręgu cywilnego.
Prawda, małpko?
- Prawda - odpowiedział orakl. - Domaga się pan
odpowiedzi na pytanie?
- Tak - odpowiedziałem. Nie interesowałem się makowcami,
ale coś mi wpadło do głowy i musiałem zyskać trochę na
czasie.
- Przepis na makowiec został opublikowany w Islandii po
raz pierwszy w roku 1922 w książce Sveina Althinga
"Tajemnice słowiańskiej kuchni". Nie podaję tytułu
oryginalnego, ponieważ nie zna pan duńskiego. Jeśli chce pan
poznać nazwę oryginalną, proszę wydać polecenie.
- Wsadź je sobie gdzieś - odpowiedziałem.
- Przykro mi, ale tego polecenia nie mogę wykonać -
uprzejmie odpowiedział orakl.
- Wpadka czy nie - skomentował sierżant - teraz to już
nieważne. Co panu mogą zrobić? Nie znam nic gorszego od
paragrafu sześć. Zapłaci pan mandat, nie więcej niż pięćset.
- Powiem panu, jak się stąd wydostać.
- Niech pan mówi.
- Ona słucha - skinąłem głową na orakl.
- Kto? Małpka? Hej, małpko, dopóki nie powiem "słuchaj",
nie będziesz słuchać. Zadowolony? - odwrócił się do mnie.
- Jeszcze drobiazg. Muszę mieć pewność, że mnie pan nie
wsypie.
- Nie starczy panu moje słowo?
- Przykro mi, ale nie urwałem się z drzewa.
Wzruszył szerokimi ramionami, ale widziałem, że zaczyna
być trochę nerwowy, a więc zaczyna mi wierzyć.
- Jak chce pan uzyskać pewność? Nie mogę dać żadnej
gwarancji.
Usiedliśmy. Była to partia pokera, jak sobie nagle
uzmysłowiłem.
- Jest pan stuprocentowo pewny, że nikt pana nie zastąpi?
- Sam pan słyszał.
- Mówili o czterdziestu ośmiu godzinach.
- Wspomniał pan o rozszerzeniu Arkadii. Też już coś
słyszałem. Koledzy mówią o tym już od dawna. Jak panu to
wytłumaczyć? Nie chcę tu zostać. Ma pan rację we wszystkim,
co pan powiedział, na górze czeka na mnie chłopak... Od
półtora roku go widuję tylko na ekranie, chcę go mieć przy
sobie, Jezus Maria, zrobię, co pan zażąda, tylko żebym pana
przekonał...
Nagle się rozsypał, ten twardziel, policjant, weteran
wojenny, prawie zaczął płakać, trzęsły mu się ręce, cały się
trząsł.
- Chcę, żeby pan spalił za sobą mosty.
- Co? - wymamrotał.
- Odsłużył pan osiemnaście miesięcy. My teraz poprosimy
centrum o zmianę w pańskich danych osobistych. Nie
osiemnaście miesięcy, ale dwadzieścia cztery!
- To się nie uda!
- Uda się - powiedziałem uspokajająco. - Nie mam kolegi w
centrum danych. Słuchaj uważnie - przeszedłem na ty. -
Włamałem się do sieci. Do cywilnej sieci - dodałem szybko i
kątem oka zerknąłem na orakl. - Potrafię tam rządzić jak
niewidzialna ręka. Znam kluczowe hasła, kody bezpieczeństwa,
wiem wszystko.
- To niemożliwe - zaprotestował. - Nie da rady. Kto by to
umiał, mógłby sobie dopisywać forsę.
- Forsa jest uzależniona od odpracowanych miesięcy, a one
są kryte przez paragraf sześć. Po co by komuś była forsa,
gdyby za tę cenę miał skisnąć w tym gnoju? Dlatego nikt się
na to nie porwał. Będziesz pierwszy. Powiem ci dokładnie, co
masz zrobić. Zmienisz zapis personalny. Obejmie cię paragraf
sześć. Nie za tydzień, nie chcę słyszeć o żadnych
czterdziestu ośmiu godzinach. Zrobisz to zaraz. Zmienisz
zapis i staniesz się obywatelem Luny na dożywocie. Dopiero
wtedy ci uwierzę, że mnie nie podkablujesz.
Prawdę mówiąc, ten perfidny plan wpadł mi do głowy
dopiero po dowcipie z makowcem. Był tak prosty, że aż mnie
rozbawił.
Glina był w kropce.
- Nie mogę tego zrobić.
Wstałem i ruszyłem do drzwi.
- Żegnaj, pa, pa - powiedziałem.
- Czekaj - krzyknął nieszczęśliwie. - A jeśli...
- Mnie nie interesuje żadne a jeśli. Powiem ci coś, a
potem zrobisz, czego od ciebie chcę, albo wyjdę. Znam na
szychcie chłopa, który wymyślił idealny sposób, jak się stąd
wydostać. Za parę godzin jesteśmy w friporcie Jeden. Tam
nikt nikogo o nic nie pyta, tylko o konto. Friport należy do
stanu Teksas, a Teksańczycy są ostatnimi porządnymi
Amerykanami. Interesują ich tylko pieniądze. My forsę mamy.
Stać nas na podróż. A jeśli trafimy do friportu na czas,
wymigamy się od paragrafu sześć. Ten facet, o którym mówię,
wie, jak to zrobić.
- To czemu sam nie ucieknie?
- Jeden człowiek nie da sobie rady. Musi być trzech - ani
więcej, ani mniej. Równa liczba - trzy. I jeden z nich musi
być policjantem.
- Dlaczego ten facet sam...
- Koniec pytań. Wchodzisz w to? Tak albo nie. Jeśli nie -
odchodzę. Są tu inni policjanci, którym pali się pod nogami.
A jeśli tak... znasz mój warunek.
Przełknął ślinę.
- No dobra.
Wzięliśmy się do roboty. Byczek odblokował orakl,
weszliśmy do sieci cywilnej i zacząłem działać. Coś z głowy,
coś recytowałem ze ściągi, miałem wrażenie, że jestem
żołnierzem w dżungli, machałem wokół siebie maczetą, kłody
waliły mi się pod nogi a ja szedłem krok po kroku do przodu,
dokładnie tak, jak na górze na Ziemi nauczył mnie jeden
wyżeracz, który pamiętał jeszcze rakiety chemiczne i
skafandry-bałwany. Znałem mnóstwo trików, a to był jeden z
nich, możecie mi wierzyć, że nigdy nie przyszłoby mi do
głowy, by z niego skorzystać. Dopiero ta wpadka z siecią
policyjną poruszyła komórkami i pomysł wpadł do mózgownicy.
Byczek siedział koło mnie, na zmianę rumienił się i
blakł, aż na policzkach na stałe wykwitły mu czerwone plamy
ograniczone białym meandrem.
- No i gotowe - powiedziałem, kiedy było gotowe.
- Jeśli to nie wyjdzie - powiedział - zabiję cię.
- Musi wyjść. Od teraz naszym celem jest port kosmiczny
Jeden.
- No to wyduś ten plan.
- Ja go nie znam.
Teraz się okazało, jak strasznie szybki był Byczek. W
okamgnieniu miałem na szyi jego palce.
- Nie wygłupiaj się - wysyczałem.
Trochę rozluźnił, ale nie za bardzo.
- Zna go ten facet.
- To gdzie on jest? - skrzywił się i podejrzenie prawie
krzyczało mu z oczu. - Czemu nie wytrzepałeś z niego tego
planu?
- Jezus Maria, a co, myślisz, że mogłem z nim rozmawiać?
Potrząsnął mną, aż zachrzęściło w kręgach szyjnych.
- Zabiję cię, tu, zaraz, na miejscu, ty draniu!
- Przecież on...
Chciałem dokończyć, ale ten wariat ściskał mnie tak
mocno, że przez tę szparę, która została mi w gardle, nie
potrafiłem przecisnąć ani głoski.
- Co on?
- On siedzi w pudle, ty baranie, i dlatego potrzebuję
policjanta, który by mnie do niego zaprowadził. Przecież to
było od początku jasne!
Tak, taka była smutna prawda: pomysłodawca tego planu
Jerzy Zasada siedział w pudle za to, że wzywał Allacha, co
we wszystkich koloniach Luny było zakazane tak samo jak
wzywanie jakiegokolwiek innego proroka, boga czy bożka, ile
tylko ich jest na świecie, a ponieważ jest ich tam sporo i
kręci się wokół nich tak wspaniałe mordobicie, człowiek musi
się dziwić, czemu ta niebieska Ziemia, która wisi nad
naszymi głowami, jeszcze nie poczerwieniała.
Zupełnie mnie puścił.
- Polak i mahometanin. To tak horrendalna bzdura, że nie
wymyśliłby jej nawet tak chytry łeb jak twój. Idziemy do
pudła. Ale powtarzam: jeśli jest w tym jakaś lewizna,
zostaniemy w pudle we trójkę: Zasada za wzywanie Allacha, ty
martwy, a ja za bestialskie morderstwo.
Wyszliśmy na korytarz.
Było tam pełno ludzi, jedni biegli tam, inni z powrotem,
coś przeklinali, coś krzyczeli, ale ani Byczka, ani mnie nie
interesowało nic z tego, co im się we łbach kluło.

3. Jerzy Zasada siedział po turecku na rozłożonym na ziemi
kocu, bezgłośnie, bez ruchu i z przymkniętymi oczyma.
Dopiero po bliższych oględzinach można było dostrzec, że
między palcami świętego męża swobodnie krążą kółeczka
tasbihu, różańca o dziewięćdziesięciu dziewięciu ziarnach,
symbolizujących najpiękniejsze imiona, które bliżej
wyjaśniają artybuty Allacha, tego boga, prócz którego nie ma
innych bogów, albowiem la ilah el Allah.
Byczek niepewnie na mnie spojrzał. Wzruszyłem ramionami.
Też nie wiedziałem, co zrobi Zasada, kiedy go wyrwiemy z
jego dhikr.
Odchrząknąłem.
Byczek dźgnął mnie łokciem i skinął brodą.
Coś był niecierpliwy, ten sierżant Byczek. A ja również
nie mogłem świecić przykładem bogobojnego człowieka.
- Słuchaj, Jerzy - zacząłem. - Przysłał mnie do ciebie
pewien Kazik. Przeciągał mnie na waszą wiarę, ale bez
efektów. Ale nie wydałem go. To też jest przysługa. A ten...
facet to kolega. Właśnie ten policjant, którego
potrzebujesz.
Nie powiedział ani słowa.
- Powiedz mu coś - zwróciłem się do Byczka.
- Słuchajcie, Zasada, nie wiecie, co się dzieje na
zewnątrz. Teraz już jesteście w pudle nie tylko wy i pół
tuzina innych religijnych wariatów. - Nadepnąłem mu na nogę,
ale nie zauważył tego. - Teraz jesteśmy w pudle wszyscy,
ponad pięciuset chłopa. Na górze znów jest jakaś wojna czy
co i jeśli się stąd nie wyniesiemy, mamy za tydzień paragraf
sześć. Nie patrzcie na mój mundur. Jestem gliną, zgoda, ale
nie chcę tu zostać ani chwili dłużej niż ten tutaj, Nedomy.
Muszę wrócić, jasne? A wy ponoć wiecie, jak się za to wziąć.
- Jerzy, przysięgam, to nie pułapka - przyłączyłem się do
niego. - Zrobiłem dokładnie tak, jak mówił Kazik:
przyprowadź do Jerzego policjanta, a on załatwi resztę. Masz
policjanta, więc załatwiaj.
Wreszcie podniósł oczy.
- Kim pan jest? Nie znam pana. Nigdy pana nie widziałem.
W celi był półmrok, ale nie tak znowu wielki, żeby
pomylić wilka z babcią. Szczerze mówiąc, między więzienną
celą a szufladą dla wolnych górników nie było zbyt wielkiej
różnicy. Chyba tylko taka, że szufladę zamyka się od środka,
a celę od zewnątrz. Ale co to za różnica? Gdzie mogę wyjść z
szuflady? Kilkaset metrów korytarzy, kantyna, szpital, klub,
hol, no i oczywiście szychta, harówa, robota. Wszechświat
tylko ociupinkę większy niż ma Zasada. W pewnym sensie
Zasada ma nawet większy wszechświat: wierzy w swojego
Allacha, a ja tylko w swoich sto tysięcy dorubli, które
dostanę jako rekompensatę za osiemnaście miesięcy straconego
życia na tej pieprzonej okrągłej skale, którą od pradawna
nazywano Księżycem.
Klęknąłem tuż przed nim, żeby mieć twarz na wysokości
jego oczu.
- Jerzy, jest źle. Zwiewamy, rozumiesz? Ten glina Jurek
Byczek jest już gliną tylko przez swój mundur. Wdepnął w to
z nami. Sam go w to wrobiłem, żeby się nie mógł wywinąć.
Daleko się posunąłem, możesz mi wierzyć. Nie możemy się
wycofać. Od tej chwili ty jesteś kapo. Skończ to
przedstawienie i zacznij coś robić. W każdej chwili mogą
ogłosić alarm. Opuścił posterunek. Będą go szukać. Rozwalił
szpicla, do diabła, Byczek, pokaż mu tego szpicla!
Byczek pochylił się, odwinął rękaw i pokazał Zasadzie
kółko identyfikacyjne. Nadajnik impulsów diabli wzięli. Już
to powinno Jerzego przekonać. Kto by rozbijał nadajnik
impulsów, tym bardziej, jeśli ten ktoś jest wbity w
policyjny mundur?
- O niczym nie wiem, niczego nie słyszałem i nikogo nie
znam - odparł Jerzy. Na mnie nawet nie spojrzał. Patrzył
prosto na Byczka.
- Myślisz sobie - powiedziałem - że mnie zmiękczyli i cię
wsypałem. Myślisz, że to podpucha, albo że Kazik zaczął
mówić. Jak mam cię przekonać, że nie kłamię?
- Pamiętasz, co ci powiedziałem? Zostaniemy w tym mamrze
obaj - ty martwy, a ja z oskarżeniem o morderstwo na karku -
powiedział Byczek.
- Słyszysz go? - nalegałem na Zasadę. - To mu się
przestaje podobać. Jakżeby inaczej, jest w rozpaczliwej
sytuacji, tak samo jak ty czy ja. Popatrz na mnie, no,
popatrz na mnie!
Nie przestawał wyliczać najpiękniejszych imion należnych
Najwyższemu, który nie ma sobie podobnego, w sobie
jednolity, wieczny, bez początku i poprzednika, i bez końca,
i następcy, nie ulegający śmierci, nie ograniczony czasem,
ani miejscem, ani w inny sposób. Tylko my jesteśmy w innej
sytuacji, my jesteśmy ograniczeni początkiem i końcem,
czasem i miejscem, i setką innych określeń, i śmierć czeka
nas wszystkich. Chcę umrzeć na górze na Ziemi, a nie tutaj,
już za życia pogrzebany w księżycowej skale.
- Było powiedziane - odezwał się Zasada - że w dzień
ostatecznego rozstrzygnięcia pojawią się Gog i Magog i serca
niesprawiedliwych wypełni groza, lecz serce prawowiernego
zatańczy. Nie mam czego się bać. Anioł śmierci Azrai
przeprowadzi mnie przez most piekielny, który jest cienki
jak włos, ostry jak brzytwa i ciemny jak noc. Przy jego boku
wejdę do czwartej z bram dżannatu, która zwana jest dżannat
Adana, wyłożonej białymi perłami i dostępnej dla tych,
którzy nawracali na dobro i odciągali od zła. Nie czuję
wobec was złości. Nawet dla was droga do raju nie jest
zamknięta. Nawet w ostatniej godzinie możecie się nawrócić
na słuszną wiarę. Powtarzajcie za mną: La ilah el Allah.
Czemu mielibyście nie dostąpić wiecznych rozkoszy raju,
skoro jego bramy są otwarte nawet dla niektórych zwierząt,
jak oślica proroka Saliha, cielę Abrahama, mrówka Salomona,
dudek królowej Bilkis i pies siedmiu śpiących?
- Brama szósta - odezwałem się - dżannat-un-na'imi, jest
srebrna - zauważyłem. Wiedziałem to od Kazika.
Zasada się ocknął.
- Zabiję was obu - powiedział Byczek. Nagle coś go
olśniło. - Przecież ty... co ty tutaj pieprzysz o bramach do
raju? Jesteś zamaskowanym muslimem?
- Bzdura - odparłem. - Kazik sporo tego we mnie władował,
kiedy chciał mnie nawrócić na wiarę, ale jakoś mu nie
wyszło, prawda, Jerzyku?
- Ogród niebiańskiego życia... - powtarzał Jerzy Zasada w
zamyśleniu.
- A jeśli musiałbyś to wyjaśnić organom śledczym? - rzekł
Byczek.
- Wydział antyfundamentalistyczny jest w Bazie na
Jedynce. Co pan na to, Nedomy? A może wybierzemy się na
Jedynkę razem, ale służbowo?
- Nie zapominaj o zapisie personalnym! Grozi ci paragraf
sześć. Już nie możesz wrócić na Ziemię.
- Zapis można sprawdzić i poprawić - był teraz tak
ostrożny, jak poprzednio szalony.
Byczek ożywał. Przed oczyma kształtowała mu się nowa
szansa: zaprowadzi mnie na wydział walki z fundamentalizmem
religijnym i wyjaśni nielegalne wtargnięcie do zapisu
służbowego jako konspiracyjną konieczność. Dostanie się na
Jedynkę łatwo i bezpiecznie przez Bazę. Jak? Wydział walki z
fundamentalizmem religijnym podlegał dowództwu wojsk
Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Znowu był z niego zasrany glina, bojownik i weteran,
barczysty bokser z pięściami jak młoty. Jedną z tych pięści
uderzył w drzwi celi. Za chwilę przyjdą strażnicy i wszystko
diabli wezmą.
- To przez ciebie, idioto! - zacząłem krzyczeć na Zasadę.
- Muslimski bigoteryjny idioto! Teraz trafisz najwyżej do
gówna, a nie do Mekki!
Szósta brama muslimskiego raju jest dostępna tylko dla
tych, którzy odbyli hadżdż, jeśli to możliwe, w miesiącu
pielgrzymek, Zu-l-hidżdża, i zobaczyli al-Hadżar al-Aswad,
święty kamień, wmurowany we wschodni róg Ka'aby w Mekce,
kamień o rajskim pochodzeniu, który, pierwotnie biały, pod
dotykami grzeszników sczerniał. W dzień kijamatu, w dzień
zmartwychwstania, kiedy zatrąbi archanioł Israfil, kamień
ten, niegdyś rozbity na cztery kawałki przez niejakiego
Karmatowca, i trzymający się w całości dzięki srebrnym
płytom, dostanie oczy i język, i będzie świadczyć na korzyść
tych, którzy go pocałowali. No a teraz grozi
niebezpieczeństwo, że kamień al-Hadżar al-Aswad w dzień
kijamatu, kiedy przyprowadzą mu Jerzego Zasadę, powie:
- Co? Jerzy Zasada? Proszę wybaczyć, ale tego pana nie
znam. W życiu go nie widziałem, nie poczułem dotyku jego ust
na swojej sczerniałej od dotyków grzeszników powierzchni.
I siup go do dżahannam, do piekła dotychczas ukrytego pod
siedmioma ziemiami, chyba żeby się Jerzemu udało prześliznąć
do czwartej bramy, ozdobionej zwykłymi perłami.
- Nie patrz tak na mnie, sam się prosiłeś o dżahannam. No
bo gdzie jest miejsce muslima, który nie odbył hadżdż,
chociaż mógł!
Byczek już nie słuchał, walił w drzwi i wzywał straż.
- Pielgrzymka do Mekki - wyszeptał Zasada patrząc na
rozłożyste plecy stróża prawa, który na pewien ściśle
ograniczony czas stał się przestępcą, ale teraz ponownie był
stróżem prawa, dziko zdecydowanym odpokutować przestępstwo,
którego się był dopuścił pod moim przywództwem, naprawić
swoją reputację, wykazać się nowymi zasługami, a razem z
nimi zdobyć dodatkową gwiazdę, ponieważ stopień starszego
sierżanta jest bez wątpienia bardziej imponujący niż stopień
sierżanta.
Byczek się zmienił, ale teraz zmienił się również Zasada.
Ocknął się z bezruchu, ożył, w drobnej twarzy
podkreślonej przez smoliście czarną brodę zagrały mu oczy i
kiedy tak klęczał na kocu, który służył mu jako dywanik do
modlitw, przewrócił się na bok, sięgnął rękoma gdzieś pod
pryczę, odezwało się kilkakrotnie metalowe łupnięcie i jedna
płyta podłogowa zapadła się jak klapa pod szubienicą.
Zanim zdążyłem się zorientować, Zasada zniknął w otworze,
przed oczyma mignęły mi tylko białe, prawie nie schodzone
podeszwy jego butów. Ten Zasada zawsze dbał o swój wygląd.
Byczek nie dostrzegł, co się dzieje, tylko wytrwale tłukł
i domagał się interwencji strażnika. Ale na zewnątrz chyba
znowu coś było nie tak. Kto wie, do jakiego mogło dojść
przewrotu, co wydumał Brunza, uzbrojony w nóż ostry jak
piekielny most? Może znowu jakiś bunt czy kontrbunt? Tak,
kontrbunt, ponieważ chłopy z nowych turnusów, którym zostało
dwanaście albo sześć, na pewno nie są zachwyceni tym, że
Brunza trzyma dyrektora jako zakładnika i że inżynier
Dutkiewicz negocjuje z dyrekcją, i że kopalnia
prawdopodobnie stoi, a młodzieńcom forsa przechodzi koło
nosa. Za obijanie się nikt nie dostanie złamanego grosza,
doruble są tylko za wykonaną pracę. A jak koty mają
fedrować, skoro po kopalni biega Brunza z nożem w ręku?
- Chodź - syknął na mnie Zasada z ciemnego otworu.
Nie musiał dwa razy powtarzać. Robinsonadą rzuciłem się w
ziejący otwór, a wierzcie, że w sześciokrotnie mniejszym
ciążeniu księżycowym robinsonady robi się piekielnie łatwo.
Walnąłem się przy tym w głowę (obok guza, który mi tam
wyrósł po potyczce w holu, będę miał chyba następnego) i
otarłem sobie łokieć, ale poza tym lot skończył się bez
szwanku.
- Jeszcze on - szepnął Zasada.
- Ty idioto, na niego nie można już liczyć!
- Pane kochany - krzyknął Zasada czeskopolską kopalnianą
gwarą - pan się raczy przypoić do partii!
Skoczyłem na niego, żeby mu zamknąć gębę. Rozwścieczony
glina na szczęście nie słyszał, jego kowalska pięść narobiła
takiego hałasu, że zagłuszyłaby go chyba tylko kopalniana
ładowarka.
Ale Zasada mi się wysmyknął.
- Nie słyszałeś, że musi nas być trójka?
- Znajdziemy kogoś innego.
- Nie mamy czasu. Pane kochany!
Byczek przestał walić w drzwi, odwrócił się i skamieniał
jak ten facet, o którym opowiada się nowicjuszom, że rozpiął
na zewnątrz rozporek, żeby się wysiusiać, i zapomniał, że
wokół niego jest minus sto dziewięćdziesiąt.
- Stać! - krzyknął sierżant Byczek, praworządny pracownik
Bezpieczeństwa. - Powtarzam, stać!
Sięgnął po broń osobistą, ale od razu sobie przypomniał,
że musiał ją oddać służbie dozorczej oddziału więziennego.
Nikt nie ma prawa wejść do więzienia z bronią, takie już
przepisy.
- Niech pan się przypoi do partii, pane kochany - wabił
go Zasada.
Byczek coś wymamrotał i podbiegł do nas. Zwalił się na
podłogę i wyciągnął przed siebie ręce. Chciał nas wyciągnąć
z dziury jak ślimaka z muszli, ale przecenił swoje siły.
Chwyciliśmy go każdy za jedną rękę i ciągnęliśmy go i
ciągnęli, zaparci nogami o ścianę przewodów wentylacyjnych,
w których się znaleźliśmy, że Byczek tylko bezsilnie kopał
wokół siebie nogami, klął i groził. Jego olbrzymie ciało
obsuwało się po pochyłej podłodze coraz niżej, już był w
szychcie do połowy ciała, w ostatniej chwili rozstawił nogi,
starał się zaczepić czubkami palców o pryczę, ale
wystarczyło tylko troszeczkę się wysilić - i już był w
środku.
- Dranie! Cholerne dranie! W imieniu prawa... puśćcie
mnie, dranie!
Zasada coś zrobił z podłogą, która się podniosła, odezwał
się metaliczny łomot, kiedy spadły na nią nogi odchylonej
pryczy, wokół nas roztoczyła się księżycowa noc.
- To jest napaść na osobę urzędową, ostrzegam waaaas...
Zasada podszedł do rozwścieczonego Byczka od tyłu i
zatkał mu dłonią usta. Nastał moment ciszy. Nad naszymi
głowami coś stuknęło, zadudniły kroki, usłyszeliśmy
przytłumione głosy. Straż więzienna wreszcie usłyszała
uderzenia i wtargnęła do celi, teraz już pustej jak muszla
ostrygi po uczcie Lukullusa.
Klawisze biegali po celi, krzyczeli i przeklinali, a my
byliśmy dwa, trzy kroki od nich. Macałem obiema rękoma w
ciemnościach, żeby znaleźć twarz Byczka i pomóc Zasadzie w
duszeniu. W życiu nie dostałem takiego wycisku, jak wtedy!
Byczek miał siłę! Młócił wokół siebie rękoma i nogami, starał
się nas dosięgnąć, od czasu do czasu oczywiście trafiał gołą
pięścią w stalową ścianę, ale częściej we mnie (Zasada
trzymał go z tyłu, ale potem okazało się, że też dostał za
swoje, bo Byczek bił w tył łokciami).
Mimo woli ustępowałem, żeby wyjść z zasięgu tych
miażdżących ciosów, wycofywałem się, ale te uderzenia też
mnie poganiały, każdy cios odrzucał mnie o ćwierć metra do
tyłu, bolały mnie już wszystkie żebra i naprawdę nie czułem,
ile już zafasowałem, chyba ze sto piętnaście ciosów, jak
wstępnie szacowałem.
Zasada wisiał Byczkowi na plecach, przyciśnięty jak młode
niedźwiadki koala, i już widział, jak wchodzi do raju bramą
z żółtych pereł zwaną dżannat-ul-chuldi, która jest dostępna
dla proroków oraz męczenników, ponieważ Byczek okrutnie
gryzł go w dłoń. Dręczyła go jednak myśl, że islam
jednoznacznie zakazuje dobrowolnego męczeństwa i za
prawdziwego męczennika nie uznaje wiernego pogryzionego
przez policjanta, lecz tego, który był niewinnie
zamordowany, stał się ofiarą zarazy, utonął, spłonął, był
zasypany przez walącą się ścianę, zmarł z głodu czy podczas
pielgrzymki do Mekki.
Byczek wściekle mnie atakował, szybko posuwał się do
przodu i opanowało mnie wrażenie, że nie robi tego sam z
siebie, tylko Zasada popycha go od tyłu. Byłem dla niego
giaurem, niewiernym psem.
Cofałem się, ile mogłem, ale w ciemności pięści Byczka
dosięgały mnie z niemiłosierną pedanterią. Zapewne sierżant
za pierwszoplanowy cel postawił sobie, by mnie zniszczyć.
Domyśliłem się bowiem, że zaprzestał prób strząśnięcia
Zasady z pleców, nie walił go już łokciami i chyba nawet
przestał gryźć. Nie wołał o pomoc ani nie groził, tylko
sapał, dyszał całą objętością swoich przerażających płatów
płucnych, a ja już tylko czekałem na moment, kiedy zapalą mu
się oczy jak jakiemuś potworowi z horroru.
A potem z całej siły walnął mnie w czoło, przed oczyma
wybuchły mi fajerwerki i nagle padałem w tył, byłem leciutki
jak piórko i zdążyłem tylko pomyśleć - ten glina mnie zabił,
a ja unoszę się prosto do raju, a raczej do piekła, do
jednego z siedmiu, które zna islamska religia. Jak wpadnę na
to, że to dżahannam, skoro nigdy nie garnąłem się do
katechezy, pomyślałem sobie. Dlaczego mam zakosztować
wiecznego ognia, który jest siedemdziesięciokrotnie
skuteczniejszy od ognia ziemskiego i dlatego się twierdzi,
że to, co my, ludzie, uważamy za ogień, jest nędznym dymem
ognia piekielnego. Dlaczego, przecież jestem niewinny, ba,
zasłużony, czyż nie próbowałem ocalić muslimskiej duszy
przed jej własnym szaleństwem, czyż nie chciałem pomóc
Jerzemu Zasadzie w odbyciu świętego hadżdż? I całkiem
możliwe, że gdyby było dość czasu, Zasada potrafiłby
nawrócić mnie na prawą wiarę, mógłby mnie nakłonić do tego,
żebym w szczerym przeświadczeniu ogłosił, że la ilahu el-
Allah, że nie ma Boga prócz Allacha, istoty określonej ism-
ul-azam, imieniem najwyższym, niedostępnym dla ludzi?
Padałem i padałem, ale żadne płomienie nie rozświetlały
ciemności, ani piekielne, ani ziemskie czy też księżycowe.
Wszędzie wokół było ciemno jak w grobowcu i nie poprawiło
się nawet wtedy, gdy upadłem na kupę jakichś szmat.
Byłem ogłupiały po ciosie prosto w kość czołową i po tym
locie, ale w tej mojej wymęczonej głowie zostało jednak na
tyle przytomności ducha, że błyskawicznie się przetoczyłem
na bok, z dala od miejsca, gdzie za chwilę miało paść
podwójne ciało Byczka-Zasady. I już tu byli, zadudniło,
Zasada zapewne się odczepił od pleców policjanta, a Byczek
zaklął tak pięknie, że aż przyjemnie było posłuchać.
Bałem się ruszyć, żeby policjant mnie nie usłyszał i nie
kontynuował tak pomyślnie rozpoczętej pracy. Nawet nie
pisnąłem, mimo że bolały mnie wszystkie kości i wszystkie
flaki, a płuca groziły pęknięciem. Kurczowo ściskałem usta i
czułem, jak tryska z nich słona krew. Ale wszystko na nic,
Zasada zapalił światło.
Światło sączyło się z malutkiej podręcznej lampy i
zalewało całą naszą nieświętą trójcę od stóp do głów.
Zasada trzymał latarkę w końcach palców lewej ręki. Z obu
dłoni leciała mu krew. Gdyby nie był muslimem, mógłby
występować przed katolickimi fundamentalistami jako święty
obdarzony boskimi stygmatami.
- Oto mój magazyn - oświadczył. - Wszystko potrzebne do
pomyślnej ucieczki.
Byczek, jak się okazało, upadł głową na ziemię i to
uderzenie pozbawiło go na jakiś czas bojowej inicjatywy.
Leżał na kupie białych szmat, z otwartą gębą i wyglądał tak
mądrze jak pseudokoń w galerii obrazów.
- Byczek, słuchaj pan, my obaj przysięgniemy, że tę
ucieczkę przyszykował pan - powiedziałem szybko, żeby znowu
nabrać sierżanta, ale zamknąłem się, bo w tej chwili nie był
w stanie zrozumieć nawet reguł gry w koci-koci łapci. Może
przynajmniej z Jerzym będzie można rozsądnie pogadać,
zaroiło mi się. - Prawda, szejku?
- Ma szallah - odpowiedział poważnie i wyciągnął z
kieszeni różaniec, żeby się wzmocnić krótką medytacją, zanim
- przy pomocy dwóch niewiernych - podejmie pielgrzymkę do
Mekki, którą przed chwilą rozpoczął.

4. Była to sytuacja, którą za moich młodych lat nazywano
bagnem, a ja w nią dosłownie wpadłem.
Dzisiaj muszę się z tego śmiać. Na Księżyc leciałem z
pełnym bagażem nadziei. Nie miałem nawet dwudziestu dwóch
lat, za sobą miałem wilczy bilet w czterech szkołach
wyższych, co jest dość imponującym osiągnięciem w tak młodym
wieku, moim programem życiowym było picie piwa i kochanie
się z dziewczynami, i ten osiemnastomiesięczny pobyt na
Księżycu uważałem za dość nieprzyjemną wycieczkę, która
przyniesie sto tysięcy, a tym samym dolce vita do końca
życia, przy czym koniec życia umieszczałem gdzieś na granicy
czterdziestu lat.
- Czy wiedziałem, co mnie czeka na Księżycu?
Wiedziałem i nie wiedziałem.
Na Księżycu się harowało, to po pierwsze. Harowało się
jak diabli już ładnych parę lat, od czasu, kiedy ONZ
uchwaliła Zielony Pakiet zakazujący wszelkiej eksploatacji
przemysłowej na Ziemi. Myślałem, że chyba potrafię harować,
ale nie miałem okazji się o tym przekonać. Wujek wprawdzie
załatwił mi przyjęcie do Czeskich Kolei Państwowych w
Pradze, to było po moim drugim wylocie ze szkoły, ale wynik
był taki, że każdego pierwszego i piętnastego trafiałem na
terminal księgowania zarobków z obligatoryjną uwagą, że
jestem w kolejce do zatrudnienia w eksploatacji.
Zatrudnienie w eksploatacji! Brygada robotnicza na stacji w
Wysoczanach składała się z sześciu konserwatorów, a w domu
przy terminalach czekało tysiąc pięciuset etatowych
następców. Po pół roku przesunąłem się na miejsce 1382
(nawet to dzięki protekcji wujka), dałem więc wypowiedzenie,
żeby się przynajmniej przydać do czegoś tym, którzy byli w
kolejce za mną.
Zgłosiłem się zatem na biofizykę, a zaraz potem na
systematykę, kiedy się okazało, że na biologię nie mam
dostatecznie wysokiego IQ. Wyglądało już na to, że przez
resztę życia będę studiować, jak to robią ci, których nie
interesuje sport albo paćkanie płótna farbkami, czy
psychokinetyka i temu podobne duperele, kiedy spotkałem
jednego kumpla jeszcze z polibudy w Pardubicach.
Wyglądał szpanersko i powiało od niego pewnością siebie
faceta, który - jak się wtedy mawiało - potrafił stawić
życiu czoła.
- Gdzie mógłbym być? - powiedział, gdy go spytałem, gdzie
się włóczył, kiedy nie dawał znaku życia. - Na górze, na
Arkadii.
Przypominam, że ziemniaki mówią "na górze", kiedy mają na
myśli pobyt na Księżycu. Może wyda wam się to śmieszne, ale
tak już jest, gdybyście przez jakiś czas żyli na pleśniawce,
też mówilibyście "na górze" pokazując palcem na ten nasz
żwirek.
Wtedy przemysł na żwirku dopiero się rozkręcał, więc się
zdziwiłem.
- Na Księżycu? Jak to? Skończyłeś studia?
- Po co miałbym studiować?
Odpowiadanie pytaniami na pytanie to obrzydliwy zwyczaj.
- Na Lagrange i na orbity biorą tylko magistrów -
powiedziałem. - Przecież każdy o tym wie. Nie musisz ze mnie
robić głupola.
Pokazał mi ręce. Myślałem, że ma jakąś chorobę skórną,
ale potem do mnie dotarło, że to odciski.
- Na Księżycu się haruje i zarabia forsę.
To nie była odpowiedź pytaniem na pytanie. To nie była
żadna odpowiedź. Ten kumpel - nazywał się Jirous, jeśli was
interesuje - dał mi bezcenną informację.
Jeszcze tego samego dnia zgłosiłem się w kadrach
Czeskopolskiej. Była to nora w Pradze na Starym Mieście, na
ulicy Żelaznej. Siedziała w niej kobieta, wprawdzie obłożona
reklamami, ale poza tym była to całkiem żywa kobieta. Wtedy
wydawała mi się stara, ponieważ dobijała do sześćdziesiątki.
Nie zapominajcie, że moja mama miała czterdzieści pięć lat,
jeden tata czterdzieści siedem, a ten drugi nawet
trzydzieści osiem.
Kiedy powiedziałem, że chcę fedrować tytan w
Czeskopolskiej, nie zemdlała ani nie zaczęła się śmiać.
- Ma pan jakieś doświadczenie w pracy? - spytała.
- Pracowałem na kolei.
Ale ona nie była wczorajsza.
- Liczba porządkowa?
- Sto dwanaście - skłamałem.
Skinęła w stronę orakla.
- Tysiąc trzysta osiemdziesiąt dwa - powiedziałem
zrezygnowany.
Zmierzyła mnie od stóp do głów. Byłem durniem.
- Nałogi?
- Piwo.
- Z tym trzeba skończyć - uniosła brwi. - Księżyc jest
suchy.
Tu się myliła jak sto pięćdziesiąt. W koloniach wesoło
się handlowało wszystkim, oczywiście również wódą, tylko
narkotyki nie miały powodzenia. Takie było niepisane prawo
górników - u kogo znaleziono narkotyki, tego w ciągu
tygodnia znajdowano na zewnątrz z rozpiętym rozporkiem,
jeśli wiecie, co mam na myśli. Nikogo nie interesowało, skąd
się ten narkotyk wziął, za ile i co na to powie pan adwokat.
Nic z tych rzeczy. Wyprowadzali chłopa, choćby się rzucał na
wszystkie strony, potem prask i w tym niezniszczalnym,
ognioodpornym, nierozrywalnym skafandrze była dziura. Potem
następował tylko meldunek na policji, że miał miejsce
wypadek. Policja dbała o odwiezienie ciała do kostnicy, a
potem w plastykowym worku na górę na Ziemię, i było po
wszystkim, bo do tego górniczego zwyczaju należało również i
to, że śmierć ćpuna na Księżycu znaczyła mniej więcej tyle
co na Ziemi tragiczne zejście muchy i wywoływała podobne
zainteresowanie organów ścigania.









Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Owulacja a pierwsza miesiaczka
hiszp miesiace 4
MIESIAC2
MIESIAC6
07 Siódmy miesiąc
601 Ustalanie zmiany stanu produktów na koniec miesiąca
Wynagrodzenie za urlop w pierwszym miesiącu pracy(1)

więcej podobnych podstron