Maxwell Cathy
Skandale i uwodzenie 02
W sidłach pożądania
Będzie jego idealną żoną&
Brian Ranson, zaabsorbowany walkÄ… z Napoleonem i romansem z
kochanką, ignorował żonę od dnia ślubu. Ale teraz, gdy został
hrabią Wright i gotów jest zabrać młodą małżonkę z powrotem do
Londynu, z wielkim zaskoczeniem odkrywa, że stała się ona
śmiałą, piękną kobietą, właśnie taką, jakiej pożąda& i że nie chce
ona mieć z nim nic do czynienia.
Gillian, lady Wright, rozpaczliwie pragnie miłości, której jej
odmawiano& ale nie ze swoim rozpustnym mężem! Zawiera z nim
umowę, że przez trzydzieści dni będzie idealną żoną, a potem on
zwróci jej wolność. Ale bez względu na to, jak stara się uodpornić
swoje serce na jego urok, jej ciało błaga, by mu się poddała&
Rozdział 1
Styczeń 1810
Gillian Ranson, lady Wright, umiała haftować prostym
ściegiem i zacerować skarpetę, robić mydło równie dobre jak
Pears i zarządzać Huntleigh, wiejskim majątkiem ziemskim
swojego kuzyna, księcia Hołburn, tak kompetentnie, aby
przynosił zyski. Była wzorem moralności, damą w każdym calu i
znała na wylot Biblię. Była też gotowa wziąć sobie kochanka.
Andres Ramigio baron Vasconii był najprzystojniejszym z
wszystkich mężczyzn, jakich w życiu widziała. A poza tym był
szlachetny, troskliwy, błyskotliwy, żądny przygód i cechował się
wieloma innymi przymiotami, które sprawiały, że serce Gillian
jeszcze nigdy nie biło tak szybko.
W końcu zrozumiała, dlaczego zamężne kobiety dla kochanka
gotowe były na każde ryzyko.
W końcu czuła, że znowu żyje.
Prawda była taka, że Wright od lat ją ignorował. Kariera
wojskowa oraz kochanka znaczyły dla niego o wiele więcej niż
żona. Odkąd wrócił do Londynu, zaczął do niej pisać, przysyłać
jeden krótki liścik za drugim, nakazując jej powrót do domu - co
było raczej mało romantyczne.
Gillian postanowiła, że teraz na nią przyszła kolej, by go
ignorować. Do końca życia wystarczy jej tego upokorzenia,
którego doznała ze strony męża. A kuzyn, chociaż niedawno się
ożenił, z radością pozwalał jej mieszkać w Huntleigh i wszystkim
zarządzać, no i teraz był jeszcze Andres. Niezwykły,
niesamowicie przystojny Andres.
Jej oziębły, obojętny angielski mąż nie mógł się równać z
Hiszpanem.
Tego ranka towarzyszyła w drodze na dziedziniec stajenny
Andresowi i wielu goszczącym w Huntleigh znajomym, którzy
zatrzymali się na dłużej po corocznym bożonarodzeniowym
spotkaniu przyjaciół i krewnych. Podczas śniadania Andres
oznajmił, że zamierza wypróbować pełną wigoru andaluzyjską
klacz przywiezioną poprzedniego dnia do posiadłości.
Wystarczyło zamiłowanie do oglądania z bliska dobrych koni, by
prawie wszyscy panowie odsunęli krzesła od stołu i do niego
dołączyli.
Gillian jako jedyna kobieta pomaszerowała z nimi ścieżką od
domu do stajni. Liczyła na chwilę prywatnej
rozmowy z Andresem. Tam, gdzie chodziło o sprawy sercowe,
ściany w Huntleigh wydawały się mieć uszy, a ona nie chciała, by
plotki skaziły to, co do siebie czuli.
Tego dnia miło było wyjść na dwór. Po wielu deszczowych
dniach słońce jak rzadko postanowiło dać im posmakować swojej
chwały, rozpraszając ponury nastrój mimo ostrego chłodu.
Pogoda nie przeszkadzała Gillian. Otuliła się swoją niebieską
wełnianą pelisą, a do tego miała aksamitną mufkę i dopasowany
do niej kapelusz. Stała u wylotu ścieżki prowadzącej do domu, o
kilka kroków od gromady mężczyzn tworzących duży krąg
wokół Andresa i konia.
Klacz była wspaniała - zgodnie z wszystkim, co obiecywał
Andres. Holburn będzie zachwycony, kiedy wróci ze świeżo
poślubioną żoną, Fioną, z podróży na północ do Szkocji i zobaczy
w swoich stajniach ten nowy nabytek.
Oczywiście uwaga Gillian skupiała się na wysokiej, szczupłej
sylwetce Andresa. Lekką ręką trzymał skórzany uwiąż i
przemawiał do klaczy po hiszpańsku łagodnym, kojącym tonem.
Zwierzę zachowywało się niespokojnie i niepewnie w swoim
nowym otoczeniu. Pochodziło z małego stada wspaniałych koni
czystej krwi, które udało się ukryć przed kawalerią Napoleona.
Francuzi zdziesiątkowali już prawie wszystkie hiszpańskie
stadniny, żądając koni dla wojska. Przyjaciel Andresa, ksiądz,
przemycił tę klacz
z Hiszpanii i wysłał ją do Andresa i Holburn, aby tam
bezpiecznie przetrwała do dnia, gdy Francuzi zostaną wyrzuceni
z hiszpańskiej ziemi.
Lśniąca, wytworna klacz o czarnych nogach i
srebrzy-stoszarej sierści wydawała się stworzona do tego, by
uwydatniać imponującą elegancję Andresa. Za każdym razem,
gdy Gillian na niego patrzyła, odczuwała lekki zawrót głowy.
Twarz miał szczupłą, gęste włosy układały się w mnóstwo
kruczoczarnych loków, ale to jego oczy były najbardziej
oszałamiające. Miały kolor srebrzystoszary i potrafiły zajrzeć w
głąb kobiecej duszy - pod dachem Huntleigh nie znalazłoby się
kobiety odpornej na ich moc.
Jednak Gillian ostatecznie zawróciła w głowie jego
życzliwość. Andres Ramigio wszystkich traktował z szacunkiem,
od pomywaczki do wuja Waltera, najstarszego krewnego w
domu, który miał wielkie problemy z usłyszeniem jakiejkolwiek
rozmowy. Gillian zauważyła, że Andres cierpliwie powtarza
temu starszemu panu to, co powiedział, i nie unika go i nie chowa
się, gdy zobaczy, że zmierza w jego kierunku, tak jak robili inni,
ona także.
Zanim przyszła wigilia Trzech Króli, wydarzyło się coś
magicznego - Andres sprawił, że ponownie uwierzyła w
szlachetne cechy mężczyzny. Był rycerski, a przecież śmiały,
swawolny, a jednak mądry. Mężczyzna godny jej zaufania.
Jaka kobieta by się w nim nie zakochała?!
- Wiesz, że nie byłoby to rozważne - odezwał się cierpki głos
ciotki Agaty, zakłócając pełne uwielbienia myśli Gillian sporą
dawkÄ… zdrowego rozsÄ…dku.
Gillian odwróciła się zdziwiona, że widzi swoją ulubioną
ciotkę. Ciotka Agata rzadko odważała się wyjść na dwór. W
obawie, że mogła czytać jej w myślach, Gillian udała, że nie
rozumie.
- Co nie byłoby rozważne? Wychodzenie na dwór w taką
pogodÄ™?
Ciotka Agata była drobną kobietą, odzianą w wełnę w kolorze
królewskiej purpury, i w rzeczywistości nie była tak krucha, na
jaką wyglądała. Jej siłą była żywa inteligencja, widoczna w
spojrzeniu. Na turbanie, ulubionym przez nią nakryciu głowy,
miała kapelusz z lisiego futra; turban był purpurowy, dobrany
pod kolor płaszcza i szala. To ciotka Agata sfinansowała
debiutancki sezon Gillian w Londynie, kiedy to poznała ona
Wrighta.
- Wiesz, o czym mówię - powiedziała ciotka. - I nie chodzi mi
o pogodÄ™.
Gillian wolała udawać, że nie rozumie. Chciała też zmienić
temat. Spojrzała na ścieżkę w oczekiwaniu, że zobaczy służących
z lektyką, a kiedy niczego takiego nie ujrzała, przeszła do ataku.
- Czyżby ciocia tu przyszła na piechotę? - zapytała.
- Tak - odpowiedziała lady Agata, urażona, że ktoś
kwestionuje jej postępowanie. Gillian wiedziała, że tak będzie. -
Mam dwie nogi.
- Nogi, które błagają, by ciocia uważała. Chce się ciocia
znowu przewrócić? To strome podejście. - Irytacja w głosie
Gillian była prawdziwa.
- Rzeczywiście - zgodziła się ciotka. - Ale dzięki temu, że tu
przyszłam, znalazłam się w jedynym miejscu, w którym mogłam
zastać cię samą i powiedzieć ci kilka surowych słów. - Przeniosła
wzrok na Andresa i konia. -Aadna klaczka. Zakładam, że nasz
hiszpański przyjaciel panuje także nad końmi.
- Najwyrazniej - powiedziała Gillian, udając nonszalancję.
Ciotka spojrzała w jej kierunku.
- Nie próbuj mnie oszukiwać, dziewczyno. Pomagałam twojej
matce zmieniać ci pieluchy. Potrafię odczytać każdą myśl, jaka ci
przebiegnie przez twarz. A kiedy mówię, że nierozsądnie byłoby
kontynuować to, o czym myślisz, nie chodzi mi o klacz, tylko o
ogiera.
To znaczy Andresa. Gillian poczuła typowy dla siebie
przypływ niepokoju, jaki ogarniał ją za każdym razem, gdy ktoś
przyłapał ją na robieniu czegoś, czego robić nie powinna, lub
choćby myśleniu o czymś niewłaściwym, ale jednocześnie
poczuła, że ogarnia ją gniew. Odkąd opuściła Wrighta
poprzedniego lata, samodzielnie zarządzała Huntleigh. Pełniła
funkcję ochmistrzyni w domu kuzyna i rzadko kiedy ktoś mówił
jej, co ma robić czy myśleć. Po latach spędzonych z rodzicami
męża, wyniosłym markizem i markizą Atherstone,
kiedy Wright był na wojnie, ta wolność wydawała jej się
rajem.
Nie pozwoli, by całe zastępy ludzi wtykały nos w jej sprawy.
Nie odpowiada przed żadnym z nich. Ma dwadzieścia sześć lat i
jest wystarczająco dorosła, by wiedzieć, czego chce.
- Och, przyznaję, jest przystojny - ciągnęła ciotka Agata, gdy
Gillian nie odpowiedziała od razu. - Wszyscy ci południowcy
tacy są. Nawet kobiecie w moim wieku lekko kręci się w głowie,
gdy na nich patrzy. Jednak nie mogą zastąpić porządnego
angielskiego męża.
- Takiego jak mój? Mężczyzny, którego nie widziałam od lat?
- zapytała Gillian, zmuszając się do zachowania spokoju, gdyż
Andres wybrał ten właśnie moment, by się do niej uśmiechnąć.
Lekko mu pomachała.
Ciotka emanowała dezaprobatą.
- Po pierwsze powinnaś wiedzieć, że ci Hiszpanie są jak
Włosi, głupieją na widok wszystkiego z blond włosami. Nie
oszukuj się, wierząc, że on widzi coś więcej niż twoje włosy,
twoje włosy, twoje włosy. Po drugie, ty jesteś mężatką.
- Wiem, kim jestem - odparła Gillian, nie patrząc na ciotkę,
tylko obserwując, jak Andres puszcza konia kłusem na lonży.
Pomysł, że mężczyzna tak znakomity jak Andres uganiałby się za
kobietą tylko dlatego, że ona ma blond włosy, był niedorzeczny.
Między nimi było coś więcej niż samo pożądanie. Porozmawiali
o swoich uczuciach poprzedniego wieczoru, udajÄ…c bardzo
zajętych grą
w szachy. - Nie żywię żadnych uczuć do Wrighta i wątpię, by
on o mnie w ogóle myślał.
- Myśli o tobie co tydzień, gdy pisze te listy z żądaniem, byś
wróciła do Londynu.
- Żądania to nie prośby, proszę cioci.
- Od kiedy to mężczyzna musi prosić żonę, by przyjechała i
zamieszkała z nim pod jego dachem?
- Od kiedy z naszego ślubnego łoża uciekł z powrotem do
swojej kochanki. Od kiedy poszedł na wojnę, nie obejrzawszy się
nawet na mnie, pozostawiając mnie, bym mieszkała z parą tych
okropnych ludzi, których nazywa rodzicami. Od kiedy przez
cztery długie lata rzadko do mnie pisywał lub w jakikolwiek
sposób się o mnie troszczył.
- Był na wojnie, Gillian. Na froncie.
Gillian ściągnęła brwi, udając, że się nad tym zastanawia.
- Ciekawe, czy pisywał do swojej kochanki albo zapominał co
miesiąc zapłacić jej rachunki.
Brwi ciotki Agaty uniosły się wysoko.
- Czy Wright zapominał płacić twoje rachunki?
- Nie - przyznała Gillian.
- Czy skąpił ci czegoś?
- Chodzi o uczucia czy pieniądze? - odpaliła Gillian.
- Pieniądze - warknęła ciotka.
- Otrzymywałam pieniądze na bieżące wydatki, ale niewiele
więcej. Nie miałam nawet własnego domu, a jego kochanka
miała. - Gillian odwróciła się, by popatrzeć
na Andresa. Nie miała ochoty na tę rozmowę z ciotką, ale nie
była w stanie się powstrzymać i dodała: - W małżeństwie chodzi
o coś więcej niż o pieniądze... na przykład o uczucie i przyjazń.
- A ty przekonana jesteś, że znajdziesz to z jakimś hisz-
pańskim szlachcicem bez grosza?
- Przekonana jestem, że chcę rozwodu - powiedziała Gillian, a
te słowa własnowolnie wymknęły się z jej ust. Rozwód - to
niedopuszczalne słowo nie schodziło jej z myśli, od kiedy w
końcu miała dość mieszkania pod dachem ojca Wrighta, gdzie
nawet służący nie okazywali jej szacunku. Rozwód. Wolność.
Szansa na dokonanie ponownego wyboru i tym razem wybranie
życia pełnego miłości.
Brzmiało dobrze. Absolutnie, idealnie dobrze. Ale nie dla
ciotki, która wyglądała tak, jakby to wyznanie mowę jej odebrało
- tyle że nie na długo.
- Ro...? - łady Agata, bliska załamania, przyciskała dłoń do
serca. Gillian wyciągnęła rękę, by ją podtrzymać, i obejrzała się
przez ramię, by sprawdzić, czy któryś z panów zauważył to
przedstawienie.
Żaden go nie zauważył. Oczu nie odrywali od andaluzyjki.
Ciotka Agata z trudem złapała powietrze i spróbowała jeszcze
raz:
- Rozwó...? - Nie zdołałaby dokończyć, nie omdlewając, więc
zrezygnowała z prób wypowiedzenia słowa
rozwód" i ostro zapytała: - Chciałabyś nas wszystkich
doprowadzić do ruiny? Skandal byłby przerażający.
- Nie dotknąłby nikogo oprócz mnie - odparła Gillian. Ciotka
parsknęła z niedowierzaniem.
- Zhańbiłby nas wszystkich i doprowadził mnie do przed-
wczesnej śmierci.
- Ciociu Agato, proszę. Musi ciocia zrozumieć, jaka jestem
nieszczęśliwa.
Ale ona nie słuchała. Zamiast tego rozważała w myśli całą
kwestię, jednocześnie mówiąc na głos.
- Czekaj, nie możesz zwrócić się do parlamentu z prośbą o
rozwód. Tylko mąż może wnieść taki pozew - a Wright nigdy by
czegoś takiego nie zrobił.
Świadomość, że coś stoi na przeszkodzie planom Gillian,
wydawała się przynosić jej taką ulgę, że młoda kobieta poczuła
się nieco podle, mówiąc:
- Właściwie to wśród ważnych, inteligentnych kobiet nasila
się ruch, by to zmienić. Kobiety powinny mieć coś do
powiedzenia w sprawie małżeństwa. Nie powinno się
uwzględniać wyłącznie życzeń mężów, zasługujemy na prawo
wnoszenia do parlamentu pozwu o rozwód.
Lady Agata zmarszczyła gwałtownie brwi.
- Znowu zadawałaś się z tymi sawantkami, prawda? Uskarżasz
się na brak wolności, ale nie przeszkodziło ci to w
zaprzyjaznieniu się z tymi radykalnymi, wykształconymi
paniami. Dlaczego nie napisałam do Wrighta
i go nie ostrzegłam? To w takim samym stopniu moja wina jak
twoja...
- To ani cioci wina - powiedziała z naciskiem Gillian, zanim
lady Agata zdążyła doprowadzić się ponownie do szału - ani cioci
sprawa. Będę bronić rodziny przed skandalem najlepiej, jak
potrafię. Ale nie będę dłużej żyła w samotności, proszę cioci. Czy
też bez emocji. Zakochałam się w Andresie Ramigiu. Chcę być
wolna, żebym mogła z nim być. Oczywiście to całkiem
prawdopodobne, że Wright się ze mną nie rozwiedzie. Nie
interesuje go, co ja robię. Mogłabym, nie kryjąc się, mieszkać
razem z baronem w centrum Londynu, i wątpię, by miał tym się
przejąć. - Nienawidziła tej urazy w swoim głosie. Umniejszała
brawurÄ™.
Ten pomysł jeszcze bardziej przeraził ciotkę.
- Znasz tego Hiszpana niecały miesiąc, a chciałabyś
zmarnować sobie życie?
- Czas nie ma tu znaczenia. Moje uczucia do niego sÄ… takie
klarowne i mocne. Jest tak, jakby to spotkanie nam było pisane.
- Pisana jest wam katastrofa - poprawiła ją ciotka. -A co z
Wrightem? Przypominam sobie, że kiedyś byłaś zdania, iż pisane
ci było spotkać jego. Nie staraj się odwracać kota ogonem. Byłam
tam. Powiedziałaś mi, że zakochałaś się w nim od pierwszego
wejrzenia. Wszedł na salę balową lady Sybman, a ty prawie
pobiegłaś do mnie, błagając, by was sobie przedstawić. Chodziłaś
z głową
w chmurach, dopóki trzy miesiące pózniej się nie pobraliście. I
popraw mnie, jeśli się mylę, ale pamiętam, że wtedy też wcale nie
był zbyt troskliwy.
To prawda. Wtedy uważała, że nie ma mężczyzny bardziej
dziarskiego, szlachetniejszego, wspanialszego niż on - ale tak,
zachowywał się chłodno i z roztargnieniem, czego przed ślubem
nie zauważała, ponieważ za bardzo usychała z miłości.
- Okazał się nie taki, jak oczekiwałam.
Bo oczekiwała mężczyzny, który by ją kochał.
- Mężowie rzadko okazują się tacy, jak się oczekuje. -Ciotka
Agata przysunęła się do niej bliżej. - Gillian, Wright jest
kandydatem na wysokie rządowe stanowiska. To wyłącznie
pisma i powiązania twojego ojca sprawiły, że markiz Atherton -
miała na myśli dominującego rodzica Wrighta - w ogóle brał
ciebie pod uwagę dla swojego najmłodszego syna. Skandal
związany z rozwodem zaprzepaści wiele szans Wrighta. A może
o to chodzi? Po prostu tak rozgniewało cię to, jak cię traktuje, że
chcesz mu odpłacić pięknym za nadobne? Czy chcesz go znisz-
czyć?
- Nie pragnę go w jakikolwiek sposób skrzywdzić
-odpowiedziała Gillian, obrażona taką sugestią. - Mówię tylko, że
nasze małżeństwo to fikcja i powinniśmy pójść każde swoją
drogą. Doprawdy, ciociu, Wright usiadł ze mną dzień po naszym
ślubie i powiedział mi o swojej kochance. Bawili się razem jako
dzieci w wiejskiej
posiadłości jego ojca. Dorastał razem z nią i oświadczył, że ją
kocha. Zawsze ją kochał.
- Każdy mężczyzna mówi tak o swojej pierwszej
kochance...
- Nie żartował. - Gillian zerknęła na gromadkę mężczyzn.
Andres puścił konia galopem, a to było zdecydowanie bardziej
interesujące dla dżentelmenów niż dwie pochylone ku sobie
kobiety.
Starała się wytłumaczyć ciotce, o co jej chodzi.
- Wright był bardzo szczery. Kocha Jess.
- Jess?
- Tak ma na imię jego kochanka. Poślubił mnie, bo zostałam
wybrana przez jego ojca. Powiedział mi, iż wiedział, że któregoś
dnia będzie musiał się ożenić, i jeśli nie mogła to być Jess, było
mu wszystko jedno, kto to będzie. Tak więc padło na mnie.
Szczęściara... szczęściara... ze mnie. - Gillian odwróciła się, oczy
ją piekły od łez.
- Moja droga siostrzenico - powiedziała ciotka Agata ze
współczuciem, wyraz jej twarzy złagodniał - ileż bólu musiałaś
znieść. Byłam ślepa na twoje nieszczęście.
- Nie chcę, żeby ciocia mi współczuła. Chcę, żeby mnie ciocia
zrozumiała. Trzymałam się tego małżeństwa. Naprawdę
wierzyłam, że Wright i ja powinniśmy być razem. Ta magia",
przez którą się ciocia ze mną droczyła. Posłusznie pisałam do
Wrighta co tydzień po jego powrocie na posterunek, starałam się
robić wrażenie szczęśliwej, kiedy byłam bez reszty
nieszczęśliwa. On sporadycznie
pisywał, aby dowiedzieć się, jak sobie radzę, ale niewiele
więcej. Byłam nieistotnym dodatkiem do jego życia. Cóż, nie
chcę już dłużej być dodatkiem. Złamał mi serce, ale teraz jestem
silniejsza i wiem, czego chcę. Sześć miesięcy temu wrócił z
wojny i zamiast przyjechać do mnie, udał się do swojej kochanki.
To wtedy zdobyłam się na odwagę, by opuścić ten lodowato
zimny dom, w jakim mieszkają jego rodzice, i przyjechać tutaj.
Jestem szczęśliwsza niż kiedykolwiek. Chcę miłości w swoim
życiu. Chcę mieć rodzinę. Jeśli nie zdołam rozwieść się z mężem,
to z radością będę żyła w grzechu z moim kochankiem i naszymi
dziećmi.
- Twój ojciec dostanie ataku.
- Mój ojciec i macocha są tak zajęci wszystkimi swoimi
dziećmi, że będzie im to obojętne. Kiedy napisałam i poin-
formowałam ich, że zmieniłam miejsce pobytu, nawet nie
próbowali o tym rozmawiać. Cóż, macocha chciała tylko
wiedzieć, kiedy będę mogła ich znowu odwiedzić, ponieważ tak
dobrze radzę sobie z dziećmi. Wie ciocia, że ona ma kolejne
dziecko.
-Kolejne dziecko? - lady Agata przewróciła oczami. -Ta
kobieta już dawno przekroczyła rozsądny na takie sprawy wiek.
Wiesz, to jest właściwie nieprzyzwoite.
Gillian, którą uderzyła ironia sytuacji, nie mogła powstrzymać
gorzkiego uśmiechu.
- Tak, ja jestem mężatką od czterech lat i nie mam dzieci,
ponieważ mój mąż mnie nie chce. Tymczasem mój ojciec ma lat
pięćdziesiąt trzy i właśnie spłodził ósme.
Ciotka Agata zbyła ją machnięciem okrytej rękawiczką dłoni.
- Ożenił się z młodszą kobietą.
- Która jest bardzo płodna - dodała Gillian.
Ta dowcipna uwaga wywołała śmiech ciotki, która
wyciągnęła rękę i poklepała Gillian po ramieniu.
- Przynajmniej popełniłam jeden dobry uczynek. Gdybym cię
stamtąd nie wyrwała, nadal niańczyłabyś dzieci swojej macochy.
Tak bardzo pragnęłam dla ciebie szczęścia, Gillian. Obawiałam
się, że z własnych samolubnych powodów zrobią z ciebie starą
pannÄ™.
- Proszę, niech mi ciocia uwierzy, kiedy mówię, że jestem
wdzięczna, że dzięki cioci miałam swój sezon. I moje
małżeństwo mogło się ułożyć inaczej. Ale widzi ciocia, Wright
nigdy nie był mi oddany. I okazał się w tej kwestii uczciwy...
chociaż dopiero po fakcie. Muszę powiedzieć, że w pewien
sposób szanuję go za to, że kogoś kocha. Teraz, kiedy znam już
jego rodziców i ich sposób myślenia, zdaję sobie sprawę, że
Wrightowi prawdopodobnie na myśl nie przyszło, iż będzie mi
przeszkadzało to, że kocha inną kobietę. Zarówno markiz, jak i
markiza mają kochanków. Niekiedy po kilkoro w tym samym
czasie. To zupełnie oszałamiające, jak się prowadzą... -Gillian
urwała, zawstydzona, że roznosi płotki. - Ojciec powiedziałby, że
są dość hedonistyczni - zakończyła.
Lady Agata z namysłem wpatrywała się w nagie gałęzie drzew
nad ich głowami.
- Sądzisz, że Wright też? - Opuściła wzrok na Gillian. Pytanie
zaskoczyło Gillian.
- Ze też jest hedonistą? Nie. A nawet sądzę, że jest zdu-
miewająco lojalny. Chyba przez tę lojalność byłam najbardziej
zazdrosna o Jess. Żeby mieć mężczyznę, któremu tak bardzo na
tobie zależy. Proszę mnie zle nie zrozumieć, ciociu, Wright ma
wiele cech godnych podziwu. Ma cel w życiu, a to więcej, niż
można powiedzieć o jego rodzicach. Natomiast jego bracia nie
przejmowali siÄ™ ani nie interesowali nikim poza sobÄ….
- Obydwaj zmarli, prawda? Gillian przytaknęła.
- Tak, w zeszłym roku. W odstępie mniej więcej czterech
miesięcy. To bardzo smutne, tyle że obydwaj zmarli z przyczyn,
jakich dałoby się uniknąć, gdyby prowadzili się bardziej moralnie
i uczciwie. Ich śmierć była powodem, dla którego markiz
nakazał, by Wright wrócił do domu. Nie chciał ryzykować, że
trzeci i ostatni syn zostanie zastrzelony przez Francuzów.
- Czy Wright był z tego zadowolony?
Wsuwając wolną rękę w ciepło aksamitnej mufki, wyznała:
- Przykre to, ale nie wiem. Nie mam pojęcia, co mężczyzna, za
którego przez pomyłkę wyszłam, myśli lub czuje.
- Moja droga, kochana dziewczyno. Tak mi przykro
-powiedziała ciotka Agata. - Ale może Wright się zmienił i chce,
byś dzieliła z nim życie, czego sama powinnaś
sobie życzyć. Teraz, kiedy jest dziedzicem swojego ojca,
będziesz markizą.
Gillian ciężko westchnęła. Ciotka Agata potrafiła być
naprawdÄ™ zdeterminowana.
- Jestem Wrightowi obojętna.
- Pisuje do ciebie co tydzień.
- Rozkazując mi, bym wróciła do domu. - Gillian odwróciła
się, by popatrzeć, jak Andres zatrzymuje zdyszanego konia. -1 z
pewnością nie żywi do mnie żadnych namiętnych uczuć.
- Czyżbyś odkrywała, że jesteś namiętną kobietą? -domyślała
siÄ™ ciotka.
- Tak - powiedziała miękko Gillian. - Jestem.
Andres zauważył, że się mu przyglądają i się uśmiechnął.
Odpowiadała mu uśmiechem, dopóki nowa teoria ciotki nie
zakłóciła tej chwili.
- A może starasz się odegrać na Wrighcie? - zastanawiała się
lady Agata. - To o to tak naprawdę chodzi, kiedy mówisz o
rozwodzie, prawda? Chcesz go upokorzyć. Jeśli tak, musi to
oznaczać, że nadal ci na nim zależy...
Zaszokowana konkluzją ciotki Gillian przerwała jej z
naciskiem:
- Kocham innego...
- Albo tylko ci siÄ™ tak wy d aj e. Ten srebrnooki Hiszpan jest
przystojny. Przyznam to. Ale, Gillian, stać cię na kogoś lepszego.
Jeśli nie będziesz mądra, możesz ponownie popełnić ten sam
błąd...
- Jaki błąd? - zapytał Andres, wymawiając słowa z cha-
rakterystycznym akcentem.
Obydwie kobiety odwróciły się zdziwione, żadna nie
spodziewała się ani nie przewidziała, że do nich podejdzie.
Nadal miał na sobie tylko koszulę, ale stajenny biegł już ze
spencerem i szarym wełnianym płaszczem mundurowym.
Gillian wiedziała, że musi być świadom, iż to o nim
rozmawiały, zwłaszcza że zarówno na twarzy jej, jak i ciotki
Agaty malowało się poczucie winy. Andres zawsze
wychwytywał niuanse. Obdarzył jednak ciotkę swoim
beztroskim, pewnym siebie uśmiechem i pochylił się nad jej
dłonią.
- Witam, lady Kensett. Czy miała już pani okazję zobaczyć tę
śliczną nową dziewczynę, która wkroczyła w moje życie?
- Jeśli mówi pan o klaczy, ogólnie biorąc, jej nie zauważyłam.
Nie lubię zagranicznych koni - odpowiedziała ciotka Agata, a
niezbyt miły ton jej wypowiedzi nie pozwalał nikomu żywić
wątpliwości, że wypowiadając słowo zagraniczny", ma na myśli
swojego rozmówcę.
Gillian miała ochotę wziąć ją za rękę i zaprowadzić siłą do
domu, jakby była jakimś upartym dzieckiem, ale Andres przyjął
jej słowa ze spokojem. W przeciwieństwie do Wrighta, który z
urodzenia był uprzywilejowany i bogaty, Andresowi nigdy nic
samo nie wpadło do rąk. Mógł być hiszpańskim szlachcicem, ale
okoliczności i wojna
pozbawiły go wszystkiego, co miał. To prawda, że przeżyć
pozwalał mu własny spryt, ale życie nauczyło go współczucia - i
być może to właśnie Gillian najbardziej w nim podziwiała.
Nieodmiennie okazywał szacunek w relacjach ze wszystkimi,
włączając w to służących, i zwracał uwagę na drobne szczegóły,
na przykład na to, że Gillian zmieniła uczesanie lub wydawała się
mieć za sobą ciężką noc.
- Wielce sobie cenię wasze wspaniałe konie - powiedział
gładko Andres. - Jednak w hodowli dobrze od czasu do czasu
wprowadzić świeżą krew. Sprzyja to większej inteligencji i sile u
potomstwa.
Oczy lady Agaty się zwęziły, a kąciki ust opadły z
dezaprobatą. Taki wyraz twarzy przyjmują często ludzie starsi,
kiedy są pewni, że młodzi nie mają dość rozsądku, by się sami
mogli uchronić.
- Niech pan będzie ostrożny, baronie. Lady Wright nie jest
klaczą, którą może odciągnąć od stada jakiś napalony,
niekoniecznie godzien podziwu ogier.
Gillian poczuła się zażenowana wypowiedzią ciotki. Zaczęła
protestować, ale Andres powstrzymał ją, kładąc dłoń na jej ręce.
- Obawy łaskawej pani są zrozumiałe - rzekł. - Ale
zapewniam, lady Kensett, że moje intencje w stosunku do uroczej
lady Wright sÄ… jak najbardziej honorowe.
Gdyby Gillian nie była już w nim zakochana, na pewno w tej
chwili by się zakochała. Odwróciła się i pochyliła w jego stronę,
ramieniem dotykajÄ…c jego ramienia.
Uśmiechnęła się. Ich twarze oddalone były od siebie o kilka
cali i stało się tak, jakby reszta świata, łącznie z pełną
dezaprobaty ciotką, zniknęła.
Dla Gillian konfrontacja z własnym pożądaniem nie była
łatwa. Chciała dotrzymać przysięgi małżeńskiej i, prawdę
mówiąc, przez lata, kiedy ją ignorowano, jej ból stał się tak
wielki, że zaraz po przyjezdzie do Huntleigh żaden romans nie
wchodził w grę.
Ale obecność Andresa tchnęła w nią nowe życie, obudziła
nowe nadzieje oraz marzenia. I on ją kochał. Widziała to w jego
oczach.
Życie było zbyt krótkie, by żyć bez miłości. Popełniła błąd,
wychodząc za Wrighta, ale błąd zawsze można naprawić...
Jeden ze stajennych zawołał, że zbliża się jakiś jezdziec.
Gillian obejrzała się przez ramię w stronę podjazdu. Pełniła
funkcję pani domu, kiedy kuzyn i jego żona przebywali poza
rezydencją, i to jej obowiązkiem było przywitać tego nowego
gościa.
Jednak wszystkie powitalne słowa uwięzły jej w gardle, gdy
zdała sobie sprawę, kim jest wysoki jezdziec na gniadoszu o
szerokiej piersi.
Ciotka Agata też go rozpoznała.
- Dzięki Bogu - powiedziała żarliwie. - To Wright. Odwróciła
siÄ™ do Gillian z triumfalnym spojrzeniem.
- Widzisz, zależy mu. Przyjechał, by w końcu się tobą
zaopiekować.
Rozdział 2
Sądząc po tym, jak koń i buty Wrighta pochlapane były
błotem, musiał on ostro jechać, by dotrzeć do Huntleigh. Poza
tym podróżował sam.
Gillian cofnęła się o krok, niepewna, co to może znaczyć.
Doświadczenie nauczyło ją, że podróżowanie z rodziną męża
zawsze oznaczało wielką grupę służących, forysiów i
pieczeniarzy. Markiz i markiza nigdy nie jezdzili nigdzie sami...
no chyba że na romantyczną schadzkę.
Wright zsiadł, rzucił wodze stajennemu, ale poświęcił chwilę,
by własnoręcznie poluzować popręg. Poklepał zwierzę po szyi, a
koń odwzajemnił ten gest, odwracając łeb, by trącić go nosem.
Gillian niemalże nie była w stanie oddychać, a co dopiero
myśleć. Minęły cztery lata, od kiedy ostatni
raz widziała swojego męża, a przecież codziennie w tym
okresie o nim myślała.
Zniknął mundur, który z taką dumą nosił. Teraz miał na sobie
wysokie buty i spodnie do kolan pod wełnianym płaszczem,
którego wojskowy krój podkreślał jego sylwetkę. Kapelusz z
szerokim rondem był zsunięty nisko na oczy. Wright zdjął go i
odgarnął czarne włosy z twarzy, pouczając stajennego, jak ma się
zająć koniem.
Pierwszym odruchem Gillian było unieść spódnice i uciec do
domu, ale tak by postąpił tchórz, a ona nie była tchórzem. Już nie.
Trwała więc na miejscu, z Andresem u boku, i bacznie oraz
krytycznie obserwowała męża.
Wrightowi przydałoby się strzyżenie. Włosy na karku ocierały
się o płaszcz. Chyba też przez te lata stał się wyższy i, jeżeli to
możliwe, jeszcze bardziej stanowczy.
Jednak niektóre cechy męża wydały jej się bardzo znajome, na
przykład kwadratowy zarys szczęk, wydatny nos oraz
zaskakująco niebieskie, głęboko osadzone oczy. Brwi miał
proste, twarz niewesołą, dolną wargę pełną i zmysłową, i
poruszał się z niespokojną energią - do chwili gdy ją zauważył.
Długo przyglądał się jej równie krytycznie jak ona jemu.
Tego, co myślał, nie dało się wyczytać z jego twarzy.
Gillian zdała sobie sprawę, że wstrzymuje oddech, i znowu
zaczerpnęła powietrza.
Wright zauważył nawet tę niewielką zmianę. Ruszył prosto w
jej kierunku.
Andres opiekuńczo położył dłoń na jej plecach. Była
wdzięczna za ten delikatny dotyk. Dzięki niemu kolana pod nią
się nie ugięły.
Jeśli nawet Wright zauważył Hiszpana stojącego u jej boku, w
żaden sposób tego nie okazał. Jego ostre spojrzenie skupiało się
na żonie.
- Chwalić Pana, że przyjechał - powiedziała półgłosem lady
Agata.
- Nie pisała ciocia do niego, prawda? - zapytała Gillian, nie
patrzÄ…c na niÄ….
- Powinnam była - wymamrotała ciotka. Andres pochylił się
ku uchu Gillian.
- Amor, nie musisz się go bać. Nie w mojej obecności.
- Nie obawiam siÄ™ go, kochany. Po prostu go nie lubiÄ™.
-Obojętność, z jaką przez lata ją traktował, spowodowała, że
czuła się oziębła, wyprana z emocji - a przecież bardzo świadoma
jego obecności.
I przez tę świadomość straciła pewność siebie. Sądziła, że
Wright całkiem już jej zobojętniał.
Był czas, gdy oczekiwała, że po nią przyjedzie. Nie
przyjechał.
A teraz, gdy była szczęśliwa, gdy w końcu znalazła trochę
spokoju i zadowolenia, właśnie musiał przyjechać.
Wright zatrzymał się trzy stopy przed nią. Ponieważ stała na
ścieżce prowadzącej w górę zbocza, do domu, ich oczy znalazły
się na tym samym poziomie. Wydawał się nie widzieć nikogo
poza niÄ….
Odezwała się pierwsza, zadowolona, że jej głos brzmi
spokojnie i że panuje nad sobą.
- Witaj, Wrighcie.
- Witaj, żono - odpowiedział, jego usta miały surowy wyraz.
Zerknął przelotnie na Andresa. A więc zauważył Hiszpana.
Zastanawiała się, czy doszły do niego jakieś plotki i czy to myśl,
że żona jest z innym mężczyzną, w końcu kazała mu ją odszukać.
Oczywiście jego przyjazd nic nie da. Było już dla nich za pózno i
równie dobrze może w tej chwili poprosić go o rozwód.
Już otwierała usta. by to powiedzieć, ale ciotka Agata musiała
wyczuć jej nastrój, ponieważ szybko wtrąciła:
- Może ty, Wrighcie, i moja siostrzenica wolelibyście pójść do
domu, gdzie będziecie mieli więcej prywatności. - Już miała
odsunąć się o krok od ścieżki, by zrobić im przejście, ale Gillian
ją powstrzymała.
- Nie ma potrzeby, byśmy szli do domu. - Uśmiechnęła się do
Wrighta. To był jej dom, jej mały kawałek Anglii. Dobrze się
czuła, będąc pewną siebie w jego obecności. -Wright nie
zatrzyma się tu długo.
Mięśnie na szczęce Wrighta napięły się z gniewu -i przez
sekundę wspomnienie ich ostatniej kłótni uderzyło ją z pełną siłą.
Tak bardzo cierpiała, a on powiedział, że nie jest w stanie jej
pomóc, ponieważ kocha inną.
Wtedy zaciskał szczęki w taki sam sposób, a potem ją
zostawił.
- Nie mam najmniejszego zamiaru wracać do Londynu -
poinformowała go, podnosząc głos tak, by wszyscy mogli ją
usłyszeć. - Nie pojadę. A ty nie jesteś tu mile widziany,
Wrighcie. Wcale.
W odpowiedzi Wright odwrócił się do Andresa. Popatrzył na
niego spode łba i wycedził:
- Kim pan jest?
- Andres Ramigio Peiro baron Vasconii - odpowiedział
Andres równie bezczelnym tonem. Nie ukłonił się, a Gillian
poczuła elektryzujący dreszcz triumfu. Dobrze. Niech się
dowie, jakie to uczucie, kiedy współmałżonek wybiera
kogoÅ› innego...
- Czy zawsze staje pan tak blisko żon innych mężczyzn? -
Wright przeciągał samogłoski z zabójczą intencją.
Zachwyt Gillian się ulotnił. Wkroczyła między mężczyzn.
- Posuwasz się za daleko, Wrighcie - powiedziała z sercem
łomoczącym w piersiach. Jego obecność budziła w niej emocje,
których wolałaby nie analizować. Co sugerowała ciotka Agata, że
mówiąc o rozwodzie, zamierzała Wrighta upokorzyć?
Zamierzała dotknąć go tak, jak on dotknął ją...
Wright przeniósł ostre spojrzenie z Andresa na nią.
- Musimy porozmawiać, Gillian.
- Nie mam w ogóle ochoty z tobą rozmawiać - odparła i
czując, że powinna nieco zwiększyć dzielący ich dystans,
oznajmiła w przestrzeń: - Idę do domu. - Zaczęła się odwracać.
- Świetnie - zareagował Wright. - Pójdę z tobą.
- Nie widzę takiej potrzeby - odparła Gillian stanowczo.
- Ja widzę - nastąpiła równie stanowcza odpowiedz. Miała
ochotę się z nim spierać. Miała ochotę chłostać
go słowami aż do krwi.
Ale tego nie zrobi. Z jakiegoś powodu nie mogła. Słowa pełne
gniewu, smutku, załamania, goryczy - wszystkie uwięzły jej w
gardle. Trzymając jedną rękę w mufce, drugą zebrała spódnicę i
ruszyła ścieżką.
Wright musiał postąpić krok za nią, ponieważ usłyszała, jak
Andres mówi z tym swoim uroczym dzwięcznym akcentem:
- Przepraszam, milordzie, ale pani nie pragnie, byÅ› pan jej
towarzyszył.
Odwróciła się i zobaczyła, że jej wspaniały Hiszpan
zablokował Wrightowi przejście ścieżką.
- A czyjego towarzystwa pragnie? - zapytał, a raczej warknął z
frustracją Wright. - Pańskiego?
Andres nawet nie drgnÄ…Å‚.
- Jeśli spotka mnie taki zaszczyt - odpowiedział.
Stopy Gillian nagle wrosły w ziemię. Nie spodziewała się, że
Andres będzie rozgrywał tę walkę za nią. Był wysoki, ale Wright
był wyższy i lepiej umięśniony. I o wiele grozniejszy.
- Baronie, wszystko jest dobrze - powiedziała. Rzucił jej pełen
napięcia uśmiech.
- Ależ nie jest. Jeśli moja Gillian życzy sobie być sama, z
przyjemnością dopilnuję, aby tak się stało.
Moja Gillian. Dotychczas zwracał się tak do niej wyłącznie
podczas prywatnych rozmów. Tak oraz amor.
Mogłaby go ucałować za to, że tak rycersko jej broni, chociaż
nie powinien był tego robić. Nie przy wszystkich. Wright miał
słuszność. Powinni byli porozmawiać na osobności.
Tymczasem jej mąż postanowił zignorować Hiszpana i
przeniósł wzrok na nią.
- Gillian, możemy sprawę rozwiązać na jeden z dwóch
sposobów. Pisałem. Byłem rozsądny. Byłem cierpliwy. Proszę
cię uprzejmie, nie wykraczając poza ramy moich mężowskich
praw, byś wróciła ze mną do domu.
-A jaki mam wybór? - zapytała go. Wcześniejsze zakło-
potanie, jakie odczuwała wobec niego, zniknęło w obliczu
okazywanej przez niego władczości.
- Posunę się do użycia siły.
Siły? To byłoby nierozsądne, a przecież Wright nigdy nie robił
nic nierozsądnego - zwłaszcza dla niej. A przynajmniej tak jej się
wydawało.
- Nie ośmielisz się - stwierdziła.
- Milady, nie zwykłem grozić - odpowiedział. Gillian
potrząsnęła głową.
- Dlaczego? - zapytała zdezorientowana. - Nie pragniesz
mnie. Po naszym ślubie niemalże nie byłeś świadom tego, że w
ogóle istnieję, a od czterech lat słowa ze sobą
nie zamieniliśmy. Co więcej, nie szukałeś mnie, gdy sześć
miesięcy temu wróciłeś z kontynentu. Więc dlaczego robisz to
teraz? Dlaczego właśnie teraz przypomniałeś sobie, że jestem
twoją żoną, i zdecydowałeś się po mnie zgłosić?
Po jego twarzy przebiegł jakiś cień, jakaś chwila wahania u
mężczyzny, który w jej pamięci nigdy się nie wahał. Zaskoczyło
to ją, sprawiło, że zaczęła się zastanawiać... dopóki nie
powiedział:
- Chcę mieć cię w domu.
Gillian cofnęła się, obudziły się w niej na nowo wszystkie
podejrzenia. Przestała się już martwić, że inni ich słuchają.
- Ja jestem w domu, Wrighcie. To jest mój dom. Nie pasujemy
do siebie. Nigdy nie pasowaliśmy. Czy to nie ty powiedziałeś mi
o tym lata temu? Uwolnijmy się więc od siebie. Odepchnij mnie,
rób, co chcesz, ale nie wyjadę z tobą z Huntleigh.
- A ja mówię, że wyjedziesz - odparł; jedną stopą stał już na
ścieżce prowadzącej do niej. - Zgodnie z prawem nie masz
wyboru. Nikt nie może powstrzymać mnie przed tym, bym ciebie
zabrał...
- Ja mogę - przerwał mu Andres z taką zuchwałością, że złapał
go za rękę i obrócił twarzą do siebie. -1 zrobię to.
Oczy Wrighta zwęziły się.
- Proszę dać spokój, baronie - odpowiedział, nie zadając sobie
trudu, by wypowiedzieć ten tytuł z hiszpańskim akcentem. - To
nie pana walka.
- Ależ moja, amigo - Andres zwrócił się do Wrighta jak do
równego sobie. - Gillian nie musi udawać się do żadnego miejsca,
w którym nie chciałaby się znalezć.
Gillian łzy zapiekły w oczach. Nikt nigdy wcześniej nie stawał
w jej obronie. Nigdy.
- Wyzywa mnie pan? - zapytał Wright, głos miał zabójczo
spokojny.
- Tak - odpowiedział Andres.
Azy Gillian wyparowały i ustąpiły miejsca oniemiałemu
przerażeniu, gdy dotarły do niej ich słowa.
- Szpady? - zapytał bez chwili zawahania Wright. -Obawiam
się, że będzie to musiało nastąpić bezzwłocznie. Nie mam czasu
do stracenia. Chcę wyruszyć z powrotem w drogę najszybciej, jak
to możliwe.
- A więc może pan odjechać od razu - powiedział Andres
przyjaznie.
- Nie bez mojej żony - odparł Wright. Andres wzruszył
ramionami:
- Szpady, pistolety, noże. Dla mnie to bez różnicy.
- W takim razie szpady.
Obydwaj podchodzili do pojedynku spokojnie i żaden nawet
na nią nie spojrzał, od kiedy zaczęli ze sobą rozmawiać.
Wright zwrócił się do Packy'ego, głównego stajennego, który
zajÄ…Å‚ siÄ™ jego koniem.
- Wyślij kogoś do domu po szpady pojedynkowe. Jestem
pewny, że jego wysokość je ma.
Packy posłusznie skłonił głowę i wysłał jednego z chłopaków,
by wypełnił polecenie Wrighta. Andres ponownie zdjął płaszcz i
spencer, przygotowując się do pojedynku. Wright zrzucił ciężkie
okrycie, a zgromadzeni na dziedzińcu stajennym panowie zaczęli
wycofywać się w kręgu, by zrobić dla nich miejsce.
Oczywiście te przygotowania nie miały żadnego znaczenia,
ponieważ Gillian nie zamierzała dopuścić do pojedynku. Złapała
stajennego, zanim zdążył popędzić do domu.
- Stój tutaj - rozkazała chłopakowi, unosząc ostrzegawczo
palec do góry.
- Idz i przynieÅ› te szpady - cofnÄ…Å‚ jej rozkaz Wright, nie
patrząc. Stajenny oddalił się pędem.
Gillian straciła nad sobą panowanie. Jak burza wpadła na
środek utworzonego przez mężczyzn pustego koła.
- To zupełny nonsens - powiedziała.
- Właściwie - odparł jej mąż, podwijając rękawy -to
najprostszy sposób, by rozstrzygnąć tę sprawę.
- Wcale nie - zaprotestowała Gillian. - Istnieje wiele
łatwiejszych sposobów, takich jak dyskusja lub uszanowanie
mojego prawa do decydowania o tym, czego ja chcÄ™.
Ciotka Agata podeszła, położyła dłoń na przedramieniu
Gillian i delikatnie odciągnęła ją na bok.
- Gillian, trochę niemądrze się zachowujesz - szepnęła dziwnie
przygaszona. - To w taki sposób mężczyzni
rozstrzygają takie sprawy. Poza tym nie masz żadnych praw.
Jesteś zamężna. Kiedy postanowiłaś przeciwstawić się mężowi,
czego się spodziewałaś? Gillian zaparła się.
- Nie pojedynku.
- Naprawdę? - zapytała ciotka, sceptycznie unosząc jedną
brew. - A jaki według ciebie typ mężczyzn oni reprezentują?
- Nie takich, którzy mieliby się nawzajem pozabijać. -Gillian o
mało z irytacji nie cisnęła mufką o ziemię. Zwróciła się do
Andresa. - Nie wolno ci tego zrobić. To jakiś nonsens.
Wysoki Hiszpan podszedł do niej i położył dłonie na jej
ramionach. Pierwszy raz publicznie jej dotknÄ…Å‚.
- Robię to dla ciebie, amor - powiedział cicho. - Kocham cię,
Gillian. Pragnąłem ciebie, odkąd cię ujrzałem. Jesteś życzliwa i
dobra. - Sięgnął pod jej aksamity kapelusz i wziął w palce pukiel
jej włosów. - Taka śliczna, taka troskliwa. Jak tylko wkroczyłem
do dworu Huntleigh, poczułem serdeczność tego domu,
serdeczność, której zródłem jesteś ty. - Uśmiechnął się. - Nie
martw się o mnie. Wszystko będzie dobrze. Nie ma Anglika,
który lepiej posługiwałby się szpadą niż ja.
- Koch asz mni e - powtórzyła Gillian, w jej głosie słychać
było zdumienie tym, jak łatwo się do tego przyznał. -Ja też cię
kocham, Andresie. Ale jaka czeka nas przyszłość, jeśli zabijesz
mojego męża?
Andres się zaśmiał, jego śmiech był pełen pewności siebie, a
nawet beztroski.
Gillian miała ochotę dać mu klapsa mufką, by wbić trochę
rozsądku do tej jego głowy.
- Albo Wright zabije ciebie - ciągnęła, chcąc upewnić się,
jakie jest zagrożenie. - Nie pozwól, by jego londyńskie ubranie
cię zmyliło. Ten mężczyzna przez lata był oficerem w wojsku, a
jeszcze przedtem był znakomitym szermierzem. Nie zniosłabym,
gdyby coś ci się stało.
Nie zniosłaby, by cokolwiek stało się któremukolwiek. Wcale
nie pragnęła, żeby Wright zginął.
- Jeśli stoczycie ten pojedynek, wszyscy będą plotkować.
Będziemy musieli wyjechać z Anglii. Nie znasz mojego męża.
Sam z siebie jest bardzo wpływowym mężczyzną, a co dopiero z
poparciem jego ojca.
- Nie zależy mi na tym, by mieszkać w Anglii - powiedział jej
Andres. - Ani na tym, co mogą mówić plotkarze. W naszej
miłości będziemy bezpieczni.
Nie minęła godzina, jak to samo niefrasobliwie mówiła ciotce
Agacie. Teraz słowa te wydawały się szaleństwem, a ona
zrozumiała, co ciotka próbowała jej przekazać.
Spojrzała na przeciwległą stronę kręgu mężczyzn. Stał tam
Wright, samotna postać ze skrzyżowanymi ramionami. Andres
był ulubieńcem jej krewnych i służby. Wright nie miał nikogo,
kto by się za nim opowiedział. Co za ironia, że był całkiem
osamotniony... podobnie jak ona się czuła pod dachem jego ojca.
Czy wszyscy mężczyzni uważają się za nieśmiertelnych? -
zastanawiała się, zanim powiedziała do Andresa:
- Proszę, nie rób tego. Jego twarz spoważniała.
- Znasz odpowiedz, amor.
Nie wycofa się. Nie wtedy, gdy od tego zależy jego honor.
Gillian odwróciła się od niego i podeszła do stojącego z
kamienną twarzą męża.
- Wrighcie, nie możecie się bić. Nie o mnie.
Czuła, że Andres ją obserwuje. Czuła, że wszyscy na nią
patrzą. Z zażenowania spłonęła rumieńcem. Nigdy nie lubiła być
w centrum uwagi.
- Troszczę się o to, co należy do mnie, Gillian. Pokręciła
głową.
- Nie jestem zwierzęciem, które mógłbyś kupić i sprzedać. Ani
jakąś kobietą w haremie, którą mógłbyś zamknąć. Moja decyzja,
by z tobą nie wracać, nie ma nic wspólnego z baronem.
Wright rzucił jej blady, zmęczony uśmiech.
- To bez znaczenia, Gili. StanÄ…Å‚ w twojej obronie, a mnie jako
twojemu mężowi honor nakazuje skorzystać ze swojej władzy.
Gillian odwołała się do gniewu. Chronił ją przed poczuciem
winy.
- Walka o honor? Przecież bardzo mało dla ciebie znaczę. Na
jego twarz ponownie powrócił ten zacięty wyraz.
- Najwyrazniej znaczysz dla mnie bardzo wiele, milady,
inaczej by mnie tu nie było.
- Proszę, nie próbuj nawet przedstawiać się w roli zranionego
męża - powiedziała ze złością. - Nasze małżeństwo było fikcją.
- Było ważne i prawomocne.
- Ale było małżeństwem z rozsądku. Twojemu ojcu potrzebne
były koneksje mojego ojca i jego życzliwość. Gdyby nie to,
nawet byś na mnie drugi raz nie spojrzał.
Wright westchnął ze znużeniem.
- Gillian, czy to ma jeszcze jakieś znaczenie? To stary spór
między nami. I co z tego, jeśli z takich powodów prosiłem o
twoją rękę? Mogłaś mi odmówić. Dlaczego tego nie zrobiłaś?
Ponieważ się w nim zakochała.
Całkiem czym innym jest przyznać się do tego przed ciotką i
przed samą sobą, a czym innym odkryć głębię swojej głupoty
przed mężczyzną, który do takiej utraty rozsądku doprowadził.
Poza tym Wright miał rację - przestało to już mieć
jakiekolwiek znaczenie. Miała Andresa... choć, zwłaszcza po
oskarżeniach lady Agaty, jakąś cząstką obawiała się, że ciotka
może mieć rację, sugerując, iż przynajmniej po części Andres jest
dla niej tak atrakcyjny, bo dzięki niemu może przeciwstawić się
mężowi.
Natychmiast odsunęła od siebie tę zabłąkaną myśl.
- Wszyscy popełniamy błędy - odpowiedziała.
Wright przeniósł gniewne ostre spojrzenie na Andresa, a
potem znów na nią.
- Tak - wycedził - najwyrazniej wszyscy je popełniamy.
Jego krytyczne nastawienie przezwyciężyło w niej resztki
poczucia winy.
- Mam nadzieję, że cię przebije - powiedziała. Odwróciła się i
odeszła.
Ale nie podeszła do Andresa. Otaczający go tłumek cofnął się,
tak że obaj, i on, i Wright, stojąc tam, wyglądali na bardzo
samotnych.
A ona pomaszerowała do ciotki.
- Musi ciocia przemówić im do rozumu.
-Ja nie strzępię sobie języka nadaremno dla mężczyzn
-odparła lady Agata. - Ani dla chrześniaczek.
- Musiała ciocia wcześniej zapomnieć o tej zasadzie
-powiedziała zagniewana Gillian. - Udzieliła mi ciocia całkiem
sporo rad.
- Jaka szkoda, że nie wzięłaś ich pod uwagę. Wysłany po
szpady stajenny wracał biegiem, niosąc
je, a za nim podążało kilku krewnych oraz innych gości,
którzy najwyrazniej chcieli zobaczyć pojedynek. Huntleigh
zawsze podejmowało licznych gości w okresie świątecznym, a
wielu z nich przedłużało swoją wizytę o całe miesiące. Teraz
będą mieli co opowiadać, kiedy wrócą do domu, a Gillian
żałowała, że ziemia nie rozstąpi się po jej nogami i jej nie
pochłonie.
Kuzyn Carter Lowrie ociągał się za innymi, robił takie
wrażenie, jakby właśnie wstał z łóżka. Był uroczy, pogodny i
trochę leniwy. Teraz podszedł do pań i zapytał:
- Dlaczego Andres ma się pojedynkować?
- Ponieważ po Gillian przyjechał mąż i ma ochotę przeszyć go
na wylot - powiedziała ciotka Agata z entuzjazmem, który Gillian
uznała za dość niestosowny.
- Aha, Wright w końcu się pojawił - wymamrotał Carter. - Tak
sądziłem, że wcześniej czy pózniej się pokaże.
Gillian spojrzała na niego spode łba, zdając sobie sprawę, że
jego opinię prawdopodobnie podziela spora liczba mężczyzn,
niezależnie od tego, czy lubili Andresa, czy też nie. Podnosząc
głos tak, aby inni też ją słyszeli, postanowiła uświadomić im, jaka
jest prawda.
- Pan baron i ja nie zrobiliśmy nic, co usprawiedliwiałoby ten
pojedynek. Jesteśmy jedynie dobrymi przyjaciółmi. Naprawdę -
dodała, widząc powątpiewanie malujące się na twarzy kuzyna.
W tej właśnie chwili Andres wkroczył na środek dziedzińca
stajennego. Przeciął powietrze szpadą, by ją sprawdzić.
Wright zrobił to samo i zadowolony zapytał:
- Pana warunki, baronie?
Dłonie Gillian ukryte w aksamitnej mufce się zacisnęły. Zdała
sobie sprawę, że nie wierzyła, że do tego dojdzie. Mężczyzni o
nią nie walczyli. A na pewno nie jej mąż.
- Do pierwszej krwi - powiedział spokojnie Andres.
- Wedle życzenia - zgodził się Wright bez cienia emocji. A
potem unieśli szpady.
Naprawdę zamierzali walczyć. Gillian zadygotała. Wright
brawurowo posługiwał się szpadą. Usłyszała kiedyś, jak
opisywał go w ten sposób pewien oficer, który służył razem z nim
na Półwyspie*. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że jej mąż
już zabijał ludzi.
Nie wiedziała, jakie doświadczenie ma Andres, ale znała jego
serce. Walczyłby dla niej do śmierci.
Nastąpiło uderzenie szpady o szpadę, potem obydwaj panowie
unieśli w górę ramiona...
Gillian odzyskała głos.
- Nie! - Rzuciła się do przodu i stanęła między mężczyznami i
ich szpadami.
Obydwaj przygotowani byli do cięcia. Cofnęli broń w samą
porę. Wright soczyście zaklął.
- Zdajesz sobie sprawę, że mogłaś zginąć? Zlekceważyła jego
pretensje, nie dbając o własne bezpieczeństwo.
- To jakiś bezsens - poinformowała ich, przemawiając tak,
jakby byli uczniakami. - Nie jestem warta, by o mnie walczyć.
- Nie zgadzamy się - powiedział Andres.
Wright milczał, nieufny i zniecierpliwiony. Obu mężczyznom
zależało na kontynuowaniu pojedynku... a Gillian już wiedziała,
co musi zrobić.
* Półwysep półwyspów - inaczej: Europa
Jej mąż nie zrezygnuje. Stawką była jego duma.
A Andres... Andres tak bardzo chciał być jej obrońcą. Jego
miłość, jego lojalność przeszywały jej duszę.
Ale nie mogła prosić, by ryzykował dla niej życie. Wright był
bezwzględny. Był synem swego ojca. Markiz nie wahał się przed
zmiażdżeniem każdego, kto stanął mu na drodze.
Mogła zrobić tylko jedno, by ochronić swojego ukochanego
Andresa.
- Pojadę z tobą, Wrighcie. Wygrałeś. Każ przygotować
powóz. Wyjedziemy, jak tylko się spakuję.
Nie czekając na jego odpowiedz, ruszyła w kierunku domu.
Rozdział 3
Brian Ranson, mianowany niedawno lordem Wright,
przyglądał się, jak jego żona sunie rozgniewana ścieżką do domu.
Plecy miała proste jak struna, z oburzeniem kołysała spódnicami
- a on już wiedział.
Gillian wzięła sobie kochanka. I to Hiszpana. Ta
świadomość stała w sprzeczności z wszystkimi jego
wyobrażeniami o własnej żonie. Spodziewał się spotkać dawną
Gillian, taką myszkę, kobietę, którą łatwo było zastraszyć, grając
na jej poczuciu winy.
Tymczasem po przyjezdzie zobaczył kobietę z charakterem,
której nie brakowało zdrowego poczucia dumy. Była pewna
siebie, zdeterminowana... i oszałamiająco piękna.
Oczywiście zawsze była urodziwa. Niewielu znalazłoby się
mężczyzn, którzy nie podziwialiby jej złocistych
włosów czy figury zaokrąglonej i pełnej tam, gdzie należy.
Brian zawsze uważał Gillian za atrakcyjną, nawet kiedy
zakochany był w Jess, szczupłej brunetce.
Ale w tej obecnej Gillian dostrzegał coś więcej. Może
chodziło o bruzdki od śmiechu wokół niebieskich oczu, w
których lśniła inteligencja. A może o to, że nie zawahała się jasno
wyrazić swoją opinię na jego temat. Odkąd przed nią się pojawił,
dawała mu odczuć swoje niezadowolenie, i czuł się skarcony.
Było to nowe doświadczenie dla mężczyzny, który kiedyś
potrafił sprawić, by tak samo się trzęśli przed nim ze strachu
piechurzy, oficerowie i Francuzi.
I przekonało go ono, że miał absolutną rację, gdy kierując się
instynktem, postanowił ściągnąć do siebie Gillian.
Ta nowa Gillian była typem kobiety, jakiej potrzebował.
Mogła stawić czoła czekającym ich wyzwaniom... jeśli uda mu
się sprowadzić ją do Londynu.
Hiszpan, idąc ścieżką za Gillian, otarł się o niego.
Brian złapał go za rękę.
- Moja żona - powiedział.
- To się może zmienić - odparł Hiszpan.
- Nie, nie zmieni się - stwierdził Brian, dosyć z siebie
zadowolony, że pokazał rywalowi, gdzie jest jego miejsce. -
Podjęła decyzję.
Hiszpan pokręcił głową niezrażony.
- Jest pan głupcem - powiedział cicho. - Ta kobieta ma więcej
honoru i godności, niż pan i ja moglibyśmy
razem sobie wyobrazić. Pojedzie z panem, ponieważ tak
nakazuje jej obowiązek, ale nie znajdzie w tym ani trochę radości.
- Spuścił wzrok na wciąż trzymającą go dłoń Briana.
Brian rozluznił uścisk, uderzyła go prawdziwość słów rywala.
Tym razem, gdy Hiszpan odwrócił się, by odejść, pozwolił mu
na to.
Obejrzał się i odkrył, że wszyscy mu się przyglądają z
wyrazną dezaprobatą malującą się na twarzach. To on był tutaj
czarnym charakterem, a nie do końca rozumiał, jak to się stało.
Ukrył swoje wątpliwości, przejmując kontrolę nad sytuacją.
SkinÄ…Å‚ na Packy'ego.
- Przygotuj powóz dla milady i przyprowadz go pod dom jak
najszybciej. - Nie czekał, by dopilnować wykonania rozkazu,
tylko ruszył w górę ścieżki.
Lady Kensett cichym głosem zawołała, by zaczekał.
Brian wyprostował się z rozdrażnieniem. Ostatnie pięć godzin
spędził na ostrej jezdzie. Jak do tej pory, nie przyjmowano go
zbyt serdecznie. Brakowało mu czasu, by gonić za swoją żoną, a
co dopiero słuchać pouczeń, które, jak wiedział, lady Kensett
pragnęła mu przekazać, jednak nie chciał być nieuprzejmy.
Starał się skierować jej myśli na inny temat, mówiąc:
- Wiem. Miała pani rację. Ostrzegała mnie pani. Powinienem
był przyjechać szybciej.
Lady Kensett położyła mu dłoń na ramieniu, zmuszając go
tym samym, by w drodze do domu dostosował się do jej
starczego tempa. Zniecierpliwienie nakazywało mu się jej pozbyć
- dobre maniery zmuszały do posłuszeństwa. Uśmiechnęła się do
niego, jakby dokładnie wiedziała, o czym myśli.
- Nie są kochankami - powiedziała mu poufnie. - Przynajmniej
jeszcze nie. Choć sądzę, że byłaby gotowa się poddać. Baron to
bardzo romantyczna postać.
- Nic dziwnego, że jest taki zły - odrzekł Brian. - Pozbawiłem
go nagrody. Niewykluczone, że przebijając go, mógłbym
wyświadczyć przysługę angielskim panom.
- Możliwe, tylko że ja przekonana jestem, że naprawdę kocha
Gillian - powiedziała lady Kensett. - Dla niego to nie jest
przelotna miłostka.
Jej słowa kazały się Brianowi zastanowić. Spostrzegawcza
starsza dama to zauważyła. Nigdy niczego nie przeoczyła.
- Dobrze. Miło wiedzieć, że żywisz do niej jakieś uczucia,
nawet jeśli wypływają tylko z poczucia własności. Ten
pojedynek przypominał widok dwóch psów z jedną kością, tyle
że jeden pies żywił do tej kości prawdziwe uczucia. Ten drugi
chciał ją mieć, bo była jego.
- Gillian jest moją żoną - odpowiedział defensywnie.
-Oczywiście, martwi mnie, że inny mężczyzna żywi do niej
prawdziwe uczucia.
-1 dlatego pozwoliłeś, by tak długo marniała na wsi?
Brian niecierpliwie machnął rękę.
- Przyjechałem najszybciej, jak to było możliwe. -Co było
prawdą. W rzeczywistości nie mógł sobie pozwolić na tyle czasu,
ile tu spędzał, ale w desperacji człowiek podejmował desperackie
kroki. Jego życie się rozlatywało, a Gillian była jedyną osobą,
która jeszcze mogła mu pomóc. Na swoją obronę dodał: - A ona
nie chciała, bym po nią przyjechał. Może przypadkiem
zauważyła pani, jak mnie witała, kiedy się pojawiłem?
- Gillian jest wrażliwą istotą. Uprzedzałam cię, kiedy prosiłeś
o jej rękę. Mówiłam, że to wiejska dziewczyna, przyzwyczajona
do wiejskich zwyczajów. Nie powinieneś był mówić jej, że masz
kochankę, Wrighcie. To było bardzo nierozsądne.
- Lub bardzo uczciwe.
Lady Kensett w odpowiedzi prychnęła.
- Co? Czyżbym szła ramię w ramię z takim wyjątkiem? Z
uczciwym mężczyzną? Proszę cię, jesteś politykiem. Wiesz, że o
pewnych sprawach lepiej nie mówić.
- Nie jestem politykiem - zaprzeczył Brian z naciskiem. -
Jestem żołnierzem.
- Już nie. Nie teraz, gdy zostałeś dziedzicem swojego ojca.
Miałeś piekielnego pecha, że twoi bracia zginęli. Wcześniej
mogłeś postępować tak, jak chciałeś. Teraz maszerujesz, jak
zagra ci markiz.
- Czy w całej Anglii chodzi tylko o budowanie władzy i status
społeczny? - zapytał z goryczą.
- Tak - bez wahania odpowiedziała lady Kensett. -I zawsze tak
było. Zapomniałeś o tym, ponieważ byłeś tak zajęty walką z
Francuzami. Z tytułem powiązane są pewne oczekiwania. Pewne
obowiązki. - Zmarszczyła brwi. - Dopiero co przeprowadziłam
takÄ… rozmowÄ™ z Gillian.
Teraz on zmarszczył brwi. Rozmowa prawdopodobnie
dotyczyła jego. Zdecydował, że nie poruszy tego tematu.
- Dla mnie trudne jest to - powiedział półgłosem -że wszyscy
uważają mnie za dziwaka, bo szczerze opłakuję stratę moich
braci. To tak, jakby uważali, że powinienem być zadowolony, bo
miałem szczęście, jako że dzięki ich śmierci przypadł mi w
udziale tytuł. Nawet rodzice wydawali się nieczuli na to, co się
stało. Matka na wspomnienie o nich nie uroniła nawet jednej łzy.
- Dobrze, że wróciłeś do Anglii - zauważyła sucho lady
Kensett. - Niestety, podczas swojej nieobecności zyskałeś serce i
sumienie. PozbÄ…dz siÄ™ ich. Nie przydadzÄ… ci siÄ™ w Londynie, a
Gillian wystarczy serca i sumienia za was oboje.
Brian się zatrzymał.
- Czy byłem aż tak zblazowany, zanim wyruszyłem na wojnę?
- Byłeś, i wcale nie jestem pewna, czy cię takim nie wolałam.
Cierpka odpowiedz lady Kensett była niepokojąca. Doszli do
końca ścieżki.
- Wejdz przez te drzwi, drzwi do ogrodu - poleciła mu,
pokazując palcem. - Nie ma potrzeby, byś wchodził głównym
wejściem. Dom nadal pełen jest krewnych. Ci, którzy nie poszli
oglądać pojedynku, będą na ciebie czekać. Wyobrażam sobie, że
dziś wieczorem napisana zostanie cała lawina listów. Ten
incydent może być już znany w całym Londynie, zanim wrócisz.
To niesamowite, jak skutecznie potrafi działać poczta, kiedy
najmniej sobie tego życzymy. - Mocno opierała się na jego
ramieniu i Brian zdał sobie sprawę, że jest zmęczona.
- Proszę pozwolić, że poprowadzę panią tam, gdzie będzie
pani mogła usiąść i odpocząć - powiedział.
- Drzwi do ogrodu wystarczą - odrzekła, nie odrzucając jego
propozycji. - Przylega do nich salonik.
Brian bywał już wcześniej w Huntleigh. Holburn zaprosił go
na polowanie wkrótce po tym, gdy ogłoszono jego zaręczyny z
Gillian. To był dobry dzień i utwierdził Briana w przekonaniu, że
jego rodzice mieli rację, nalegając, aby się z nią ożenił. Dało mu
to też okazję do rozmowy z księciem o zbliżającym się
głosowaniu w Izbie Lordów; ojcu Briana bardzo zależało, by
poszło ono po jego myśli...
- Wiesz, ona cię kochała - przerwała mu rozmyślania lady
Kensett.
Brian w pierwszej chwili nie zrozumiał. Wciąż skupiony był
na polityce. Lady Kensett parsknęła z frustracją.
- Wrighcie, jesteś głupcem.
- Staram się nim nie być - powiedział w obronie, otwierając
przed nią drzwi ogrodowe prowadzące na wyłożony panelami
korytarz i przepuszczając ją przodem. - Jak Gillian mogła mnie
kochać? Prawie się nie znaliśmy. - Właściwie to nadał byli sobie
obcy, zwłaszcza odkąd ona się tak radykalnie zmieniła.
- Mężczyzni po prostu nie rozumieją kobiet - oznajmiła lady
Kensett pustemu korytarzowi.
Po raz pierwszy w życiu Brian skłonny był zgodzić się z tym
stwierdzeniem. Z pewnością Jess zrobiła z niego głupca, a teraz
Gillian...
Nie, Gillian wracała z nim do Londynu. Osobą, na którą
mężczyzna na pewno powinien móc liczyć, była jego żona, a
przynajmniej tak Brian sobie powtarzał w drodze do Huntleigh.
Gillian była w porządku. Znała swoje obowiązki. Nadawała się
do tego, by mieć ją po swojej stronie.
- Nie słyszałeś słowa z tego, co mówiłam - powiedziała lady
Kensett. - W takim razie idz. Poszukaj swojej żony. Zobaczmy,
czy tym razem uda ci się ją zatrzymać. Skorzystaj ze schodów na
tyłach. Jej pokój jest na drugim piętrze. Kiedy tam dojdziesz,
służąca może cię zaprowadzić.
Brian nie dyskutował, tylko zaprowadził ją do bocznego
saloniku, w którym stało kilka foteli i z którego roztaczał się
piękny widok na zimowy ogród. Pochylił się nad jej dłonią i
zapewnił ją:
- Słuchałem. I postaram się wziąć pani mądre słowa pod
rozwagÄ™.
- Wątpię, byś miał tak postąpić - nie zgodziła się z pełnym
napięcia uśmiechem. - W końcu jestem tylko starą kobietą, a ty,
cokolwiek by mówić, jesteś synem swojego ojca. Ale życzę ci
powodzenia z Gillian. Lubię cię. Zawsze cię lubiłam. Miałam
nadzieję, że będzie z was dobra para. Boli mnie, gdy widzę ją taką
gniewnÄ….
- Ma ku temu powody - przyznał.
- O, co do tego nie mam wątpliwości. Natomiast martwię się,
co ty w tej sprawie zrobisz. Szczęśliwych łowów. - Opadła ze
znużeniem na wyściełany fotel i cicho odetchnęła z ulgą.
Machnięciem ręki odprawiła go i Brian wyszedł.
Ruszył korytarzem. Wiedział, że to nie będzie łatwe. I że
jeszcze się nie skończyło. Musiał jakoś zmienić na lepsze relacje
z Gillian i przekonać ją do siebie, zanim wyjadą, lub naprawdę
wpadnie w szał, kiedy dotrą do Londynu.
Schody odchodziły w bok od głównego holu. Dom pełen był
krewnych Holburna i Brian wpadł na kilku, gdy wchodził na
drugie piętro. Na pierwszym trzy kobiety stały pochylone ku
sobie. Kiedy wychynął zza rogu, rzuciły mu spojrzenia, które
przeszyłyby mu serce, gdyby były strzałami.
Na szczęście na drugim piętrze nie było aż tak tłoczno. U
szczytu schodów zastał pokojową, która skinęła głową w stronę
uchylonych drzwi na drugim końcu korytarza.
Podszedł do nich, ale zanim zdążył zastukać, usłyszał głos
Gillian:
- Tak, spakuj to wszystko do tego kufra, Rennie. Ale chcÄ™, by
zielona dzienna suknia i moje buciki spacerowe znalazły się w
torbie razem z przyborami toaletowymi. Nie mam pojęcia, jak
lord Wright zaplanował tę podróż. Jeśli zatrzymamy się w
gospodzie, łatwiej będzie mi poradzić sobie z torbą niż z kufrem.
Zatrzymać się w gospodzie. To był dobry pomysł.
Zamierzał popędzać konie i dotrzeć do Londynu bardzo pózną
nocą. Ale zwłoka w postaci jednej nocy niczemu nie zaszkodzi... i
da mu trochę czasu sam na sam z żoną.
- Tak, proszę pani - odpowiedziała pokojowa zdławionym
głosem.
- Och, Rennie, proszę, nie płacz... albo ja też się rozpłaczę.
- Będę za panią tęsknić, milady. Cała służba będzie. Wszyscy
tak siÄ™ niepokojÄ….
Na chwilkę zapadła cisza. Brian oparł się ramieniem o futrynę.
Gillian wciąż była ukryta przed jego wzrokiem, ale widział
pokojową. Miała na sobie niebiesko-kremową liberię Holburna i
była w zaawansowanej ciąży.
- Wrócę - zapewniła ją Gillian. - Zanim uświadomisz sobie, że
wyjechałam, już będę z powrotem. A kiedy wrócę, będę chciała
przytulić twoje dziecko.
- W takim razie lepiej, żeby pani na długo nie jechała, milady -
powiedziała zapłakana pokojowa. - Bo czuję się tak, jakbym
mogła urodzić to dziecko już jutro.
Gillian się zaśmiała wesoło. Brian zamarł w bezruchu.
Pamiętał, kiedy pierwszy raz usłyszał, jak się śmieje. Nie istniał
bardziej beztroski czy pełen radości dzwięk od jej śmiechu. Był
to jeden z powodów, dla których zdecydował się posłuchać ojca i
oświadczył się.
Oczywiście, szybko po ich ślubie przestała się śmiać.
- Nie urodzisz tego dziecka jeszcze przez dwa miesiÄ…ce,
Rennie - powiedziała Gillian i ukazała się Brianowi.
- Och, milady, musi się pani mylić. Nie wierzę, bym mogła
dużo dłużej wytrzymać. Czuję się tak, jakby już miało się
wykluć, naprawdę.
- Nie martw się - pocieszała ją Gillian, delikatnie odgarniając
lok, który wymknął się spod czepka pokojowej. -Zanim się
spostrzeżesz, będzie po wszystkim, a kiedy tak się stanie, ciąża
okaże się warta tego trudu. Będziesz mieć najsłodsze,
najszczęśliwsze dziecko.
Mówiła o dzieciach tak, jakby były czymś wspaniałym, i Brian
chciał wierzyć, że to prawda, choć jego doświadczenia były inne.
Mimo to pogratulował sobie. Przyjeżdżając po nią, dokonał
słusznego wyboru. Gillian wszystko naprawi. Uporządkuje ten
chaos, w jaki zmieniło się jego życie.
Zapukał lekko do drzwi, chcąc ją uprzedzić, że przyszedł.
Zachowanie Gillian się zmieniło natychmiast. Uśmiech
zniknął z jej oczu, a usta wygięły się z pogardą.
Brian starał się nie chować za murem udawanej obojętności.
- Pomyślałem, że może przyda ci się moja pomoc -powiedział,
by wyjaśnić, dlaczego się tam pojawił.
Gillian nie złagodniała.
- Sądziłam, że będziesz już w drodze do Londynu.
- Nie zamierzam pozwolić, byś podróżowała sama -odrzekł.
Chciał powiedzieć to pojednawczo. Ale jego słowa nie miały
takiego wydzwięku. Były zbyt sztywne. Brzmiały tak, jakby
urażała go jej postawa, co było prawdą.
Gillian złożyła szal, nie zadając sobie trudu, by spojrzeć na
męża, i powiedziała z werwą:
- Nie musisz się martwić. Nabrałam wielkiej wprawy w
troszczeniu siÄ™ o siebie.
Zastanawiał się, czy ta ostra uwaga sprawiła jej przyjemność.
Z pewnością trafiła w cel. Rzucił przelotne spojrzenie na
pokojową, która śledziła ich rozmowę z szeroko otwartymi
oczami.
- Pozwól, byśmy na chwilę zostali sami - powiedział. Po raz
pierwszy w jego życiu służąca zawahała się
na jego rozkaz. Ciężarna pokojowa stała między nim a swoją
panią, i najwyrazniej gotowa była powiedzieć mu nie".
- W porządku, Rennie - odezwała się do niej cicho Gillian. -
Może sprawdziłabyś, czy powóz jest już gotowy?
Rennie bez wahania usłuchała polecenia Gillian. Dygnęła
przed nią, a potem wyminęła Briana, jakby był jakimś prostakiem
na ulicy. Drzwi za sobą zostawiła otwarte.
Brian je zamknÄ…Å‚.
- Uważam, że powinniśmy sobie pewne sprawy wyjaśnić -
powiedział.
Gillian nie przestała składać ubrań leżących na stosie na łóżku
i układać ich w kufrze, nie zwracając na niego uwagi.
- Wiem, że jesteś zdenerwowana. Ale jesteśmy mężem i żoną.
Jeśli nawet poróżniliśmy się, przysięga złożona przed Bogiem
zobowiązuje nas, byśmy nasze problemy rozwiązali.
W odpowiedzi Gillian parsknęła ostrym śmiechem. Odwróciła
siÄ™ do niego.
- Teraz odwołujesz się do naszej przysięgi? Gdybyś wcześniej
chciał rozwiązać" nasze nieporozumienia, nie przedkładałbyś
kochanki nad żonę.
- Nie musisz się nią martwić. Nie żyje dla...
-Nie żyje? - całe zachowanie Gillian się zmieniło. -Jess nie
żyje? - powtórzyła z niedowierzaniem.
Nie to zamierzał powiedzieć. Przerwała mu, zanim zdążył
dokończyć zdanie, że dla niego Jess już nie żyje, ale szybko zdał
sobie sprawę z korzyści, jakie mógł przynieść mu jej pochopny
wniosek. Poza tym nie zrobi to żadnej różnicy. Drogi jej i Jess
nigdy siÄ™ nie przetnÄ….
- Tak - potwierdził.
Surowa mina Gillian złagodniała. Powoli siadła na brzegu
łóżka.
- To smutne - powiedziała. - Nigdy jej tego nie życzyłam. Jak
zmarła?
Konieczność wymyślenia powodu śmierci umknęła Brianowi.
Prawdę mówiąc, nie umiał dobrze kłamać.
- Nie jestem pewien - wykręcał się. - Nie było mnie przy tym.
- Nie wiesz? - Gillian potrząsnęła głową, jakby ją to martwiło.
- Mówiłeś mi, że ją kochasz.
Tak mówił.
- Śmierć czasem przychodzi szybko. Jess stanowiła ważną
część mojego życia. Ufałem jej. - Niewiele brakowało, a słowo
ufałem" uwięzłoby mu w gardle.
Gillian pokręciła głową, a potem zmarszczyła brwi, jakby na
jej oczach zmienił się w najpodlejszego robaka. -1 teraz
przyjechałeś po mnie?
Brianowi zabrakło słów. Jego żona miała bystry umysł. Zbyt
pózno zauważył pułapkę, którą sam na siebie zastawił, i mógł
jedynie stać przed Gillian, winny postawionym mu zarzutom.
- Potrzebuję cię - Brian nie spodziewał się, że wypowie takie
słowa. Samowolnie wymknęły mu się z ust.
Ona też poczuła się nimi zaskoczona. Usta jej się ściągnęły.
-Potrzebujesz mnie? - Przeniosła spojrzenie z męża na
kominek. Wygładzała palcami fałdkę na materiale szala. Z
lekkim ironicznym półuśmiechem powiedziała: - Nigdy nikogo
nie potrzebowałeś. A już na pewno nie kobiety.
- Nie jestem z kamienia, Gillian. Nie jestem też idealny.
Wiem, że cię skrzywdziłem, kiedy się pobraliśmy.
Gillian zacisnęła usta i przyglądała się uporczywie fałdce w
złożonym szalu.
Brian parł do przodu, czując, że zwycięża.
- Masz prawo się gniewać, ale jestem tu. To powinno ci
powiedzieć, że żywię dla nas nadzieję.
- Jesteśmy nieznajomymi, którzy nawet się nie lubią...
- To nieprawda. Zawsze cię podziwiałem.
- Podziwiałeś? - powtórzyła cicho. - Nigdy mnie nie
podziwiałeś.
Gwałtownym ruchem odrzuciła szal. W jej rysach pojawiło się
napięcie. Brian przygotowywał się na łzy. Tymczasem ona
spiorunowała go spojrzeniem.
-Jadę z tobą do Londynu, ponieważ chcę odzyskać wolność.
Kocham Andresa Ramigia. Nie sądziłam, że ponownie kogoś
pokocham po tym, jak mnie potraktowałeś. Ale teraz mam znowu
szansę na szczęście i zamierzam ją wykorzystać. W Londynie są
prawnicy i duchowni, którzy pomogą mi się od ciebie uwolnić.
Nie będę potulną żoną. Na każdym kroku będę ci się opierać, a
spokój znajdziesz, dopiero gdy się ze mną rozwiedziesz.
Brianowi zdarzało się stawiać czoła francuskim armatom,
które miały mniejszą siłę rażenia niż w tym momencie jego żona.
Ale Gillian pojedzie do Londynu.
- Dobrze - odpowiedział. - Ostrzegłaś mnie. Teraz rozpocznie
się wałka.
- Walka?
- Wojna, jaką zamierzam toczyć, by zdobyć twoje serce. Teraz
ona z kolei zaniemówiła. Brian się uśmiechnął.
- Pozostawię cię, byś się spakowała. Wiedział, kiedy pora się
wycofać.
***
Więc zniknął za drzwiami.
Sfrustrowana Gillian trzasnęła pokrywą kufra. Zamierzał
zdobyć jej serce?
Powinien był o tym pomyśleć cztery lata temu.
A teraz myślał, że jest taki sprytny, ale ona rozumiała, co się
za tym kryje. Starał się ją wytrącić z równowagi. Będzie
zadręczał ją, dopóki nie ulegnie, a potem wróci do swoich
dawnych zwyczajów, gdy uzna, że ponownie ma ją w garści...
Stukanie do drzwi uświadomiło jej, że Rennie wróciła.
- Czy powóz przygotowany? - zapytała Gillian. -Musimy
zamknąć ten kufer na klucz i wtedy będę gotowa...
Ucichła, gdy zobaczyła, że to nie Rennie zastukała, ale
Andres. Serce jej pękało na widok wyrazu jego twarzy.
- Nie jedz - szepnÄ…Å‚.
Podbiegła i rzuciła mu się w ramiona. Przytulił ją tak, jakby
nie miał jej nigdy wypuścić. Przez cały ten czas nie odważyli się
siebie dotknąć, a teraz wydawało się to takie wspaniałe. Takie
właściwe.
Gillian wtuliła twarz w szyję Andresa, wdychając zapach jego
skóry. Był taki mocny i solidny.
- Nie chcę jechać - przyznała. Jeszcze mocniej objęła go za
szyję, by wiedział, jak bardzo prawdziwe są te słowa.
Andres odsunął się trochę. Jego srebrzyste oczy miały
poważny wyraz, gdy mówił:
- Uciekniemy razem. Wyjedziemy. Teraz. Mam przyjaciół w
Belgii. I zabiorę cię do Włoch, a może do Grecji.
Gillian wyswobodziła się z jego uścisku.
- Ja nie będę uciekać. Nasza miłość zasługuje na coś więcej.
Zaufaj mi, Andres. Dopilnuję, by uwolnić się od tego
małżeństwa.
- Nie będzie to łatwe.
- Wiem.
Ponownie przyciągnął ją blisko do siebie, ale już nie patrzył
jej w oczy. Miał swoje wątpliwości. Tak samo jak ona. Rozwód
nie był łatwy. Wymagał ustawy w parlamencie. Ale Gillian
musiała wierzyć, że da się go uzyskać. Nie chciała przeżyć życia
w pułapce małżeństwa bez miłości.
- Rodzina mojego męża ma wielkie polityczne wpływy. Jeśli
ktoś będzie w stanie załatwić rozwód, to właśnie oni. Wszystko,
co muszę zrobić, to przekonać ich, że nie pragną już mojej
obecności w swoim życiu. W końcu Wright jako dziedzic musi
mieć żonę, która będzie gotowa dać mu syna. A ja nie pozwolę,
by mnie tknÄ…Å‚.
- A co ja mam w tym czasie robić? - zapytał Andres, w jego
słowach słychać było gorzkie rozczarowanie. - Jak mogę
pozwolić, byś sama z nim pojechała?
- Proszę, amor, musisz mi zaufać. Mój plan jest najlepszy.
Jeśli nie uda mi się przekonać Wrighta, by poprosił o rozwód,
wtedy z tobą ucieknę. Nie będziemy mieć wyboru. Zostaniemy
włóczęgami i będziemy wędrować od kraju do kraju. -
Uśmiechnęła się na tę myśl, uniosła dłoń i musnęła jego włosy
koniuszkami palców. Był tak przystojny, że niemal nie mogła
uwierzyć, że jest w niej zakochany.
Jednak nie wątpiła w jego miłość. Mądrzejszy mężczyzna w
sytuacji Andresa ożeniłby się dla pieniędzy. Jednak on wybrał ją,
kobietę, która poza sobą nie miała mu nic do zaoferowania.
Położył ręce na jej ramionach.
- Zostanę tutaj. Będę czekał. Ale musisz obiecać, że jeśli
będziesz mnie potrzebować, dasz mi znać. Wezmę najszybszego
konia i zrobię, co będę musiał, by do ciebie przybyć, amor. A do
dnia, kiedy po mnie przyślesz, nie będę się uśmiechać.
Wyzwaniem będzie dla mnie nawet oddychanie.
Od jego słów serce jej się ściskało. Stanęła na palcach, by
obdarzyć go swoim pierwszym pocałunkiem. Przymknęła oczy,
przycisnęła wargi do jego ust i już miała się cofnąć, tylko że
Andres oplótł ją ramionami.
I natychmiast ich usta przylgnęły do siebie, i całował ją tak,
jak kobieta powinna być całowana.
Gillian już wcześniej marzyła o tym, by tak się z Andresem
całować. Prawie nie mogła uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.
Zbyt szybko pocałunek się skończył. Kiedy Andres ją puścił,
zachwiała się, zdezorientowana. Nie mogła przypomnieć sobie,
jak się nazywa, nie mówiąc już o tym, co tu robi.
Andres podtrzymał ją ręką, zadowolony z siebie.
- Pamiętaj, przyślij jedno słowo, a ja do ciebie przyjadę.
Wycisnął kolejny krótki pocałunek na jej czole i wyszedł
z pokoju.
Gillian kusiło, by za nim pobiec po kolejnego całusa. Ależ by
służący zaczęli mleć ozorami. Zamiast tego opadła na wyściełany
fotelik przed toaletką. Uniosła palce do ust, chcąc zapamiętać
dotyk warg Andresa...
- Powóz już zajechał, milady - powiedziała Rennie, wchodząc
do pokoju. Uprzedziła o swoim przybyciu tylko jednym
stuknięciem w drzwi. Gillian szybko spuściła głowę. - A w
korytarzu czekają lokaje, by zabrać pani kufer - zameldowała,
zadowolona ze swojej operatywności.
Gillian z trudem oderwała się od myśli o pocałunku Andresa.
- Tak, dziękuję ci - wymamrotała świadoma, że policzki jej
płoną od przedmiotu rozmyślań.
- Milady, czy coś się stało? - zapytała Rennie, z niepokojem
marszczÄ…c brwi.
- Stało? - powtórzyła szybko Gillian, wsuwając ręce w rękawy
płaszcza, a potem zdała sobie sprawę, że nie ma się czego
wstydzić. Zakochała się w mężczyznie,
który był jej godzien i który był tak odmienny od jej męża, że
mogłaby skakać z radości. - Nic się nie stało - powiedziała,
wkładając aksamitny kapelusz i biorąc mufkę. -Właściwie to
jeszcze nigdy wszystko się tak dobrze nie układało.
- Naprawdę, milady? - zapytała niepewnie Rennie.
- Tak, naprawdę. A teraz wprowadz lokajów i nie zapomnij o
mojej torbie podróżnej.
Krewni i inni goście czekali na dole, by ją pożegnać. Wszyscy
obiecywali, że odwiedzą ją w Londynie. Po spędzeniu roku na
doglądaniu posiadłości kuzyna z wieloma z nich się zżyła.
Ciotka Agata stała przy otwartych drzwiach.
- Czy na pewno nie wolałabyś, by moja pokojówka pojechała
z tobÄ…?
- Nie trzeba - podziękowała Gillian. - W domu Athertonów
nawet służący mają służących. Wybiorę sobie pokojówkę
spośród nich. Ale poproszę ciocię, by pod moją nieobecność
opiekowała się Rennie i przysłała mi wiadomość, gdy tylko
urodzi siÄ™ jej dziecko.
- Dobrze - obiecała ciotka.
Gillian rozejrzała się po zgromadzonych w korytarzu
ludziach, którzy przyszli ją odprowadzić. Nie widziała ani
Wrighta, ani Andresa.
- Czy Wright pojechał przodem? - zastanawiała się,
wychodząc na próg. Nigdzie nie widziała też konia Wrighta.
- Tak mniemam - powiedziała ciotka. - Nie widzieliśmy go. -
Pochyliła się bliżej do Gillian, tak by nie można było podsłuchać
jej kolejnych słów. - Przyznam ci się, że mnie rozczarował.
Powinien tu być. Bardzo się czuję rozdrażniona na myśl, że mógł
pojechać przodem.
- Odbyliśmy krótką rozmowę na górze - przyznała Gillian. -
Nie rozstaliśmy się w dobrych stosunkach.
- No cóż, więc pewnie Wright odjechał nadąsany. Wiesz, jacy
są mężczyzni - mruknęła ciotka Agata. -Mimo to jestem
rozczarowana. Spodziewałam się po nim czegoś więcej.
- Naprawdę? Ja nie. No ale to ja jestem jego żoną. -Gillian nie
mogła się powstrzymać, by nie dodać tego surowym tonem.
Ciotka Agata pokiwała głową, nadal zaniepokojona, a potem
westchnęła.
- Nawiasem mówiąc, proponując, że będzie się za ciebie
pojedynkował, twój Hiszpan zachował się bardzo szlachetnie.
Może powinnaś była pozwolić im walczyć. Wtedy byś nie
wyjeżdżała.
- A co by to rozwiązało? - zdziwiła się Gillian. - Nie, tak
będzie najlepiej. - Ucałowała ciotkę w policzek. - Zobaczymy się
w Londynie. Albo być może tutaj, jeśli nie wyjedzie ciocia przed
upływem tygodnia. Niewykluczone, że do tego czasu już wrócę.
- Zuchwała dziewczyna z ciebie. Zamierzasz wziąć górę nad
swoim mężem. Bądz ostrożna przy nim, Gillian.
Wright walczył z Francuzami. Ma pewnie niejednego asa w
rękawie.
- Tak samo jak ja - oświadczyła Gillian, czuła się pewna siebie
i swoich planów.
Musiała jeszcze tylko dopracować szczegóły.
Ponownie pomachała do wszystkich na pożegnanie, zeszła z
progu i ruszyła w stronę powozu. James przytrzymał jej otwarte
drzwiczki.
- Cieszę się, że jedziecie ze mną, Jamesie - powiedziała. -
Kiedy wy mnie chronicie, a George powozi, wiem, że jestem w
dobrych rękach.
- Bez wÄ…tpienia, milady.
Gilian zaczęła wsiadać powozu - była w doskonałym nastroju
do chwili, gdy ze zdziwieniem zobaczyła, że nie będzie
podróżować sama, jak planowała.
Wright zdjął swój płaszcz wojskowy i rozsiadł się w środku,
jego szerokie ramiona i długie nogi zajmowały prawie całą
dostępną w powozie przestrzeń. Uśmiechnął się, jakby czytał jej
w myślach.
- Zdziwiona?
Rozdział 4
Dobry nastrój Gillian prysnął. Odchyliła się, by wyjrzeć na
tyły powozu i jeszcze raz sprawdzić to, czego była już pewna -
nie przywiązano tam żadnego konia.
Z radością założyła, że Wright pojechał przodem. Myliła się.
Mając świadomość, że James wciąż przytrzymuje dla niej
otwarte drzwiczki i że wszyscy goszczący w Huntleigh zebrali się
w oczekiwaniu na jej odjazd, zmusiła się do uśmiechu i
powiedziała:
- Sądziłam, że nienawidzisz jezdzić powozami.
- Bo nienawidzę - zgodził się wesoło Wright. - Są piekielnie
niewygodne. - Przesunął ciężar swego ciała, zapierając się jedną
obutą stopą o przeciwległą ścianę
powozu. - Jednak uznałem, że to będzie świetna okazja, by się
lepiej poznać.
Gillian wcale nie miała ochoty poznawać Wrighta lepiej.
Wystarczająco dobrze już go znała.
- Czy nie byłoby rozsądnie zabrać z sobą konia na wszelki
wypadek, gdybyś pózniej doszedł do wniosku, że jednak wolisz
jechać wierzchem? - Albo kiedy już nie będzie ich widać z domu
i ona wyrzuci go z powozu.
Wright uśmiechnął się szeroko, jakby czytał jej w myślach
- Nie - odpowiedział uprzejmie. - Będzie mi bardzo miło
jechać tutaj z tobą. - Poklepał miejsce obok siebie, by to
podkreślić.
Z radością uderzyłaby go pięścią w nos za takie zuchwalstwo.
Obejrzała się przez ramię na dom. Andres podszedł do drzwi.
Stał tam milczący i ponury. Tak łatwo byłoby podbiec do niego...
jednak nadal mieliby problem z jej małżeństwem.
Nie, najlepiej pojechać do Londynu. Tam znajdzie się sposób
na uwolnienie się od tego małżeństwa.
Rzuciła Andresowi ostatnie smutne spojrzenie i wspięła się do
powozu.
- Posuń się - warknęła do Wrighta i żeby podkreślić swoje
słowa, mocno popchnęła jego nogę.
- Au - powiedział, chociaż go wcale nie zabolało.
Gillian skinęła na Jamesa, by zamknął drzwi, i usadowiła się.
- Przesuń się ponownie na moją stronę powozu, a będzie
gorzej - zagroziła cichym głosem. Uśmiechnęła się do przyjaciół i
krewnych wykrzykujących życzenia bezpiecznej podróży.
- Twoją stronę powozu? Jesteśmy odrobinę małostkowi, czyż
nie?
Tym razem uśmiechnęła się szczerze. Właśnie na takim
nastroju jej zależało na czas podróży.
- Nie jestem małostkowa. Tylko terytorialna. Co takiego
mówiłeś wcześniej? Nie oddasz, co twoje? Ja też mam takie
nastawienie. Poczynając od miejsca w powozie. -Wepchnęła
między nich swoją aksamitną mufkę i pokazała mu plecy,
wychylając się przez okno, by pomachać zebranym na do
widzenia.
Andresa przy drzwiach już nie było. Nie zobaczyła go w
tłumie.
Za kilka minut wyjadą z posiadłości i kto wie, kiedy się
ponownie spotkajÄ….
Bliska była łez. Nie należała do kobiet, które płaczą na
zawołanie. Nic dobrego z płaczu nie przychodzi. Mimo to nie
potrafiła zapanować nad starymi wątpliwościami i lękami.
Patrząc na przemykający za oknem krajobraz, zastanawiała się,
czy Andres naprawdę szczery był w tym, co mówił, czy naprawdę
zależało mu na niej
tak bardzo, by na nią zaczekać. W końcu jej mąż nie miał
problemu z zapomnieniem o niej.
A co, jeśli myliła się co do Andresa? Jeśli nie był wart jej
miłości? Małżeństwo z mężczyzną, którego - jak sądziła
-kochała, nauczyło ją nieufnie traktować własne oceny.
W jej stronę wysunęła się złożona chusteczka.
Gillian odwróciła się i powiodła wzrokiem po ręce, która
chusteczkę trzymała, w górę, do Wrighta.
- Masz. Wez ją - powiedział.
Gillian się nie poruszyła. Nie chciała, by okazywał jej
życzliwość.
- Nie potrzebuję - wymamrotała, ponownie wpatrując się w
okno. Powóz dotarł do końca podjazdu i skręcił na drogę.
Wyruszyli.
- Mój błąd - przeprosił Wright. - Sądziłem, że płaczesz.
Milczała, żałując, że ma na policzkach charakterystyczne ślady
po spływających łzach.
- Trudno się opuszcza miejsca, gdzie są ludzie, których
człowiek lubi i podziwia - ciągnął, jakby prowadzili zwykłą
rozmowÄ™.
Najwyrazniej nie potrzebując komentarza z jej strony, mówił
dalej:
- Pamiętam, kiedy wysłano mnie do szkoły. Jak trudno było mi
rozstać się z nauczycielami i guwernantką. A potem, kiedy trzeba
było opuścić szkołę, trudno było stamtąd odjechać.
Przyzwyczaiłem się do tego, jak tam było.
Nie chciała słuchać jego opowieści. Nie chciała, aby mówił
tak, jakby był ludzki i empatyczny. Żeby jakoś przez to wszystko
przejść, musi myśleć o nim jak o wrogu -to był jedyny sposób.
- Nie smucę się, że wyjeżdżam. Smucę się, bo wyjeżdżam z
tobÄ….
W chwili gdy te słowa wyszły z jej ust, pożałowała, że nie
może ich cofnąć. Rozmyślne okrucieństwo nie leżało w jej
naturze. Ale może tego właśnie było trzeba, by trzymać go na
dystans.
Odchyliła się do tyłu, skrzyżowała ramiona i prowadziła
wojnÄ™ ze swoim sumieniem.
Brian milczał.
Nie ośmieliła się na niego spojrzeć. Siedzieli więc tak przez,
jak się wydawało, całą nieskończoność. W końcu Gillian
odezwała się:
- Przepraszam za te niegrzeczne słowa. Ale powinieneś
wiedzieć, że nie masz nade mną władzy. Nie jestem tą głupią
gąską, z którą się ożeniłeś. Sytuacja między nami się zmieniła.
- Nasunęła mi się taka myśl, kiedy musiałem toczyć pojedynek
z tym Hiszpanem - powiedział Wright, przeciągając słowa.
Zerknęła ukradkiem w jego kierunku, zastanawiając się, czy
jest zły, czy może z niej pokpiwa. Zaczynała odkrywać, że nie
potrafi określić, w jakim on jest nastroju.
Brian wydawał się nie zwracać na nią uwagi, tylko wyglądał
przez okno po swojej stronie. Z jego profilu niczego nie dawało
się wyczytać.
Gillian zamknęła oczy i udawała, że śpi. Kiedy się śpi, nie
musi się nic mówić. Przez długi czas milczała, ale w końcu cisza
stała się dla niej uciążliwa. Uchyliła powieki, by sprawdzić, czy
zauważył, że zasnęła.
On również wydawał się spać.
Nie, on naprawdę spał. W jej obecności, kiedy wszystkie jej
myśli krążą wokół niego oraz jego oburzającego zachowania, on
w kompletnie nieprzyzwoity sposób zapomina o niej i zapada w
drzemkÄ™.
Piorunowała męża wzrokiem, starając się obudzić go siłą woli.
Wright ani drgnął. Właściwie to chyba nawet chrapał. Nie
były to takie chrapnięcia, od których cały pokój drżał, tylko ciche
sapnięcia kogoś wyczerpanego.
Gillian zapadła w kąt powozu po swojej stronie, zadowolona,
że poznała Andresa. Wright charakteryzował się niepokojącą
zdolnością do wyprowadzania jej z równowagi. Nie musiał nic
robić. Nawet kiedy spał, to ją wyprowadzał z równowagi... tyle że
miała przy tym okazję, by po cichu go krytykować.
Powinien się ogolić. Nie był jeszcze bardzo zarośnięty, ale
zdecydowanie wyglądał nietypowo. Lata temu, kiedy była
wystarczająco blisko niego, aby coś takiego zauważyć, Wright
często golił się dwa razy dziennie. Wyglądał
teraz tak, jakby tego ranka zrezygnował z golenia, w czym nie
byłoby nic zaskakującego, jako że znajdował się w podróży, ale
nie wyjaśniało to jego przydługich włosów.
Co ciekawe, dawało się zauważyć inne oznaki wskazujące na
to, że kamerdyner nie wywiązuje się dobrze ze swoich
obowiązków. Cztery lata temu Wright skrupulatnie dbał o swój
strój i osobę. Jego kamerdyner Hammond cieszył się złą sławą,
bo był równie pedantyczny. Albo Hammond odszedł już ze
służby u Wrighta, albo musiał zgłupieć.
Gillian pamiętała na przykład, jak Hammond przechwalał się,
że do krawatów używa specjalnego krochmalu i że ma swój
sekretny sposób posługiwania się nim. Natomiast teraz końce
krawata Wrighta zwisały smętnie, jak u każdego przeciętnego
mężczyzny. A jeden z guzików przy płaszczu ledwo się trzymał.
Kobiecy instynkt podpowiadał jej, że kryje się tu jakaś
tajemnica. Coś było nie tak, jak powinno.
Ale czy w wypadku jej męża kiedykolwiek bywało inaczej?
Teraz przytulił się bliżej do drzwi po swojej stronie, jakby
próbował się wygodniej ułożyć.
Gillian żałowała, że nie wzięła z sobą jakiejś robótki. Wtedy
być może obecność Wrighta nie rozpraszałaby jej do tego
stopnia, że przeliczała włoski w jego wąsach.
Wyobrażała sobie, jakby to było, gdyby nie zastosował się do
rozkazu markiza i nie wrócił do Anglii. Wright
zawsze zachowywał się trochę buntowniczo. Oczywiście,
ponieważ był najmłodszym synem, nikt się tym specjalnie nie
przejmował. Między nim a tytułem stało dwóch starszych synów.
Ale wraz z ich śmiercią to się zmieniło.
Gillian mieszkała pod dachem Athertonów, kiedy przy-
niesiono wieść, że najstarszy, Anthony, zginął w strasznym
wypadku, gdy rozbił się powóz. Ponoć przekupił powożącego
dyliżansem woznicę, by ten dał mu lejce, a ten postępek niemal
wszyscy pasażerowie przypłacili życiem. Markiz z marszu
rozkazał, by przysłano jego drugiego syna, Thomasa.
A potem Thomas zginął. Szedł wąską boczną uliczką w
bardzo podejrzanej części miasta, przegrawszy wcześniej
karygodnie dużo pieniędzy w salonie gier. Mówiono, że kot
skoczył na parapet, przewracając ciężką glinianą donicę. Ta
spadła na głowę Thomasa i zabiła go na miejscu.
Gdy markiz rozkazał posłać po Wrighta, Gillian wiedziała, że
nadszedł czas, by wyjechać. Nienawidziła mieszkania w tym
zimnym domu, w którym nawet służący traktowali ją
pogardliwie. Zorientowała się, że jeśli nie spróbuje wtedy uciec,
po powrocie męża nie będzie miała na to szans.
A nie zamierzała znowu się tak nacierpieć jak przedtem,
zanim poszedł na wojnę, gdy spędzał czas ze swoją kochanką, a
nie z nią. Markiz stwierdził raz zawoalowanie, że Gillian jest
gorszym rodzajem kobiety, skoro
Wright wołał Jess. Jeśli to nie dawało jej powodu, by się
spakować i wyjechać, to Gillian nie wiedziała, co mogłoby go
dać.
Wróciła wzrokiem do męża. W głowie kłębiły jej się pytania
na temat śmierci Jess. Bardzo niewiele o niej wiedziała. Po tym
gdy Wright wyjechał na Półwysep, nie było powodu, aby miała
cokolwiek wiedzieć. Spędziła wiele bezsennych nocy, pełna
urazy do tej kobiety, ale nie chciała, żeby umarła. Nikomu tego
nie życzyła.
Brian przekręcił się, obrócił twarzą do niej, ręce miał
skrzyżowane w pasie i Gillian zobaczyła błysk złota na jego palcu
serdecznym.
Wright nosił obrączkę ślubną.
Poczuła się wstrząśnięta. Powinna była to wcześniej
zauważyć, gdy zdjął rękawiczki, by się pojedynkować z
Andresem. Nie mogła sobie przypomnieć, czy nosił ją po tym, jak
się pobrali. Była zbyt nieszczęśliwa, aby miało ją to obchodzić.
Zerknęła na swoją lewą, urękawicznioną dłoń, wiedząc, że nie
ma na niej obrączki. Zdjęła ją, gdy tylko zdecydowała się od
niego odejść, i wcale jej tej obrączki nie brakowało.
Więc dlaczego teraz czuła się winna?
Zerknęła znowu na jego obrączkę. Sama ją kupiła. Niczego
poza tym przy swoim ślubie nie zrobiła. Jego rodzice przejęli całe
planowanie tego wydarzenia, a jej ojciec i macocha byli im za to
wdzięczni. Jak wyjaśniła
ciotka Agata, markiza lepiej niż Gillian i jej rodzice rozumiała,
czego socjeta oczekuje po tak wspaniałym wydarzeniu - i stać ją
było na wszystko, co trzeba było zrobić.
Gillian dała się porwać nurtowi, była małym pionkiem w
centrum wielkiego wydarzenia. Prawie nie znała Wrighta, zanim
ten poprosił ojca o jej rękę... i niewiele lepiej poznała go pózniej.
Pierwszy raz zostali sam na sam podczas nocy poślubnej.
Wtuliła się w siedzenie, mocno zacisnęła oczy, starając się
odegnać wspomnienia i ponosząc przy tym porażkę.
To właśnie tamtej nocy Wright powiedział jej o swojej
kochance, tamtej nocy przyznał, że kocha tę dawną mle-czarkę,
która z nim dorastała. Oczywiście wyznał to już po
skonsumowaniu małżeństwa.
I przez to nigdy mu nie wybaczy.
Jakby wyczuwając jej gniew, Wright wzdrygnął się i obudził.
Rozejrzał się, oczy miał szkliste. Gdy zdał sobie sprawę, że zajął
całe siedzenie, usiadł prosto.
- Przepraszam. Nie chciałem zajmować za dużo miejsca.
- Byłeś bardzo zmęczony - zauważyła. Przytaknął i potarł
dłonią twarz.
- Twój kamerdyner nie wyświadcza ci przysługi - dodała. -
Cudowny Hammond zaniedbuje obowiÄ…zki.
- Hammond jest w porządku - odpowiedział. Ziewnął. Gillian
uświadomiła sobie, że nie jest zły, tylko stara się z powrotem nie
zasnąć.
Ponownie wyczuła, że coś jest nie tak, jak być powinno.
- Wrighcie, czy coś się stało? Gwałtownie odwrócił głowę.
- Dlaczego sądzisz, że coś jest nie tak?
- Nigdy nie widziałam, byś tak mocno spał. - Mogła jeszcze
wspomnieć o obrączce albo o tym, że po kilku miesiącach,
podczas których do niej tylko pisał, jego pojawienie się w
Huntleigh można uznać za coś niepokojącego.
- Nie sypiałem dobrze - wymamrotał. - Nic więcej.
- Śmierć Jess naprawdę cię zasmuciła, prawda? - zapytała,
ciekawość kazała jej dociekać prawdy.
Uniósł brwi. Oparł się w swoim kącie. Powoli przytaknął.
- Znałem ją całe życie... - i zamilkł, jakby nie chciał o tej
sprawie dyskutować.
Ale Gillian musiała zadać pytania. Człowiek, którego znała
jako swego męża, dziwnie się zachowywał. Pamiętała, że bywał
tak chłodny i obojętny jak jego ojciec. To był nowy Wright i nie
wiedziała, czy mu ufa.
- Co się dzieje? Dlaczego po mnie przyjechałeś? Dlaczego
założyłeś obrączkę? I, Wright, czemu niemalże lekce sobie
ważysz śmierć Jess?...
To zwróciło jego uwagę.
- Nie traktuję śmierci Jess z lekceważeniem - odparł.
- Wydajesz się niezwykle... - przerwała, szukając w pamięci
odpowiedniego słowa - ... poważny. Jesteś poważny, ale nie
załamany z powodu jej śmierci.
- Przyzwyczaiłem się do tej myśli - wymamrotał, a Gillian
uznała tę wypowiedz za absurdalną. Ale zanim zdążyła
krytycznie się do tego odnieść, Brian przeszedł do ataku. - I mam
imię - nalegał ze złością. - Dlaczego uparcie zwracasz się do mnie
moim tytułem, jakbyśmy byli zaledwie znajomymi?
- Ponieważ jesteśmy zaledwie znajomymi. Popatrzył na nią
spode łba, z tak okropną miną, że aż ją
to rozśmieszyło. A nie o to mu chodziło.
- Niewykluczone, że bardziej mi się podobałaś jako nieśmiała
debiutantka - wymamrotał.
- A ja wiem, że wcale tak nie było - odparła.
Wright przez chwilę wyglądał na osłupiałego, a potem
parsknął śmiechem.
- Masz rację. Rzeczywiście twój charakter budzi mój podziw.
Czupurna jesteś, Gillian - dodał, mając na myśli, że jest odważna,
a potem uśmiechnął się z aprobatą. Od tego uśmiechu całkowicie
się zmienił, znowu był tym mężczyzną, w którym zakochała się
po uszy tamtego wieczoru na parkiecie sali balowej... nie zdołała
się powstrzymać i odpowiedziała mu uśmiechem.
Odniosła wrażenie, że Wright się zmienił. Był innym
mężczyzną niż ten, którego poślubiła. Cztery lata temu taka
chwila między nimi nie byłaby możliwa. Bardziej jej się teraz
podobał.
Uniósł lewą dłoń do góry.
- Czy ta obrączka cię denerwuje? Zdejmę ją, jeżeli sobie
tego życzysz, ale zwróć uwagę Gillian, iż fakt, że nie będę
nosić obrączki, nie sprawi, że będziemy choćby odrobinę mniej
małżeństwem. Jesteśmy tym, kim jesteśmy. Może ci się to nie
podobać. Możesz mnie nie lubić. Ale ja jestem twoim mężem.
Być może uwolnił się przez śmierć Jess i mógł po nią
przyjechać? Może naprawdę chciał być jej mężem.
Wszystko, czego się po nim spodziewała, wszystkie jej
przekonania, zostały wywrócone do góry nogami. Gillian
wiedziała, że nie powinna mu ufać, ale zaskoczyło ją, z jaką
otwartością podchodzi do tego nowego człowieka, którym chyba
się stał. Czyjej się tylko zdaje, że jest łagodniejszy, życzliwszy...
że bardziej liczy się z innymi? To tylko drobiazgi, a przecież
dobrze wytrzymywały próbę czasu.
- Co tu się dzieje, Wrighcie? Dlaczego po mnie przyjechałeś?
- Już ci mówiłem, że cię potrzebuję. Wypowiedział te słowa
tak, jakby wszystko wyjaśniały.
- A ja nie wiem, czy mogę ci cokolwiek dać. Boję się, że jest
dla nas za pózno. Nie pasujemy do siebie. Nigdy nie
pasowaliśmy. I chcę, żebyś wiedział, że nie zamieszkam znowu
pod dachem twojego ojca. Nie mogę już dłużej żyć wśród tak
płytkich ludzi. Odmawiam.
I znowu zareagował niezgodnie z jej oczekiwaniem. Wzruszył
ramionami.
- Nie wybieramy siÄ™ do domu mojego ojca.
Gillian otwarła usta ze zdziwienia. Musiała je zamknąć, zanim
mogła zapytać:
- Nie mieszkasz tam? Pozwolili ci na to? - Opadła na oparcie. -
Sądziłam, że zwłaszcza po śmierci twoich braci i po zaciętej
walce o to, byś wrócił do Londynu, będą cię trzymać pod
kluczem.
- Daj spokój, Gillian. O wiele bardziej jestem panem siebie.
Przewróciła oczami.
- Znam markiza. Wszystko musi iść po jego myśli. Na
policzku Wrighta napiął się mięsień sygnalizujący
gniew. Gillian zastanowiła się, czy jej mąż wie, jak bardzo ta
pełna napięcia reakcja zdradza jego myśli.
- Wady mojej rodziny sÄ… mi wiadome. Nie musisz mnie o nich
pouczać.
- Czy przyjechałeś po mnie, bo potrzebujesz ochmistrzyni? -
zgadywała, ignorując jego zły humor.
- Mam ochmistrzynię - odpowiedział spokojnie. -Potrzebna mi
żona.
- Odbyliśmy już tę rozmowę - odrzekła prawie sympatycznym
tonem. - Ja nie chcę być twoją żoną.
- Powinienem był ożenić się z bardziej potulną kobietą
-zrzędził Brian, a ona musiała się roześmiać.
- Uznam to za komplement. - Odwróciła się do niego. -A teraz
powiedz mi, dlaczego naprawdę po mnie przyjechałeś.
Wright jęknął i odchylił głowę na oparcie siedzenia.
- Jesteś nieustępliwa.
- Dziękuję ci - odpowiedziała sucho.
Wright wpatrywał się przez chwilę w sufit, a potem
powiedział:
- Chcę mieć stanowisko w osobistym sztabie Liverpoola. Są w
parlamencie i ministerstwie wojny ludzie, którzy chcieliby, żeby
Wellington wrócił do domu. Sądzą, że nie mamy szansy pokonać
Napoleona. Mylą się. Przegonimy tego gałgana do samego
Paryża i zamkniemy w klatce. Jednakże wrogowie Wellingtona
zrobią wszystko, by przerwać wojnę, posuną się nawet do
obcięcia funduszy. Mogę pomóc wojsku w ministerstwie. Mogę
dopilnować, by ludzie otrzymywali to, czego potrzebują, by
walczyć ostro i dobrze. - Odwrócił się do niej: - Mój ojciec nie
chce, bym tam trafił. Uważa, że nie odniosę tam korzyści poli-
tycznych, i chce, bym został ambasadorem w Holandii. To
stanowisko nie pociąga takich kosztów politycznych jak
stanowisko oferowane przez Liverpoola.
- A ty nie chcesz być ambasadorem?
- Zdecydowanie nie. Wolałbym przeliczać kule i buty naszych
wojskowych, niż popijać herbatkę z dyplomatami.
Gillian przebiegła palcami po leżącej między nimi aksamitnej
mufce, zastanawiajÄ…c siÄ™ nad tÄ… informacjÄ….
- Pozytywne jest, że mój ojciec należy do mentorów lorda
Liverpoola.
- To prawda - zgodził się Wright neutralnym głosem.
- Widywałam jego lordowską mość. Zawsze mi okazywał
życzliwość.
- Zawsze - zgodził się jej mąż.
W zamyśleniu gładziła przez chwilę aksamit, zanim podjęła
decyzję. Podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy.
- Jeśli ci pomogę, co dla mnie zrobisz?
- Więc do tego doszło między nami. Wet za wet. W porządku,
Gillian, czego byś chciała?
- Wolności, Wrighcie. Tego, czego zawsze chciałam.
- Nie dam ci rozwodu - upierał się. - Nie mogę.
- Ależ możesz - rzuciła mu wyzwanie. - Jeśli zajmiesz pozyq'ę
wśród doradców Liverpoola, będziesz mógł zrobić wszystko... po
cichu. Taka jest moja cena, Wrighcie.
- A jeśli tego nie zrobię? Gillian uśmiechnęła się.
- Wtedy narobię takiego hałasu i takiego zamieszania wokół
naszego małżeństwa, że wszyscy cię będą unikać. Okryję cię
hańbą, a potem i tak cię zostawię. - Kto by pomyślał cztery lata
temu, że będzie dysponować taką siłą?
Oczy Wrighta się zwęziły. Przygotowała się na ostry wybuch
gniewu.
Tymczasem mąż wsunął się głębiej w róg powozu i przez
długą chwilę milczał.
- Dobrze - powiedział w końcu.
- Co dobrze? - naciskała Gillian. Pochylił się w jej stronę.
- Ty pomożesz mi uzyskać taką pozycję, jaką chcę zdobyć w
sztabie Liverpoola, a ja zwrócę ci wolność.
Zgodził się. Gillian osłupiała. Będzie mogła być z
Andresem.
- Ale chwilowo będziesz musiała odgrywać kochającą żonę -
przypomniał jej Wright. - I musisz to robić przekonująco.
- Jestem wspaniałą aktorką - zapewniła go, była
przeszczęśliwa.
- Więc zawarliśmy pakt - powiedział Wright. Wyciągnął rękę.
- Tak, zawarliśmy - zgodziła się, ujmując jego dłoń i
potrzÄ…sajÄ…c niÄ… mocno.
Wright roześmiał się, a potem uniósł jej palce do ust.
- Jesteś groznym przeciwnikiem, milady - powiedział
półgłosem, a następnie lekkim pocałunkiem musnął grzbiet jej
dłoni. I rozluznił palce, zanim mogła zaprotestować.
Przez sekundę miała poczucie, że to jakiś podstęp. Nie
oczekiwała, że tak łatwo podda się jej żądaniom. No ale on
wierzył w swoją misję. Znaczyła dla niego więcej niż żona.
Wright opuścił okno i wychylił się na zewnątrz. Gillian do tej
pory nie zauważyła, jak bardzo już pociemniało.
- Zatrzymajcie się w następnej przyzwoicie wyglądającej
gospodzie - polecił George'owi i ponownie usiadł w powozie. -
Niedługo powinno pojawić się jakieś miejsce, byśmy mogli
złożyć głowę.
Giilian przytaknęła na zgodę. To był męczący dzień, tak pełen
dobrych i złych chwil. Poza tym nigdy nie lubiła podróżować po
ciemku.
Potem nie rozmawiali już, każde z nich pogrążyło się w
swoich myślach. Myśli Giilian skupiały się na Andresie. Nie
mogła się doczekać, żeby napisać do niego i przekazać mu dobre
wieści. Może uda się jej wysłać list z gospody.
Kilka minut pózniej powóz zjechał z drogi i zatrzymał się pod
Doliną Niedzwiedzia, przytulną gospodą o pół mili od głównego
traktu. George znał to miejsce. Powiedział im, że jest czyste i
niefrymuśne, co całkiem im odpowiadało. Giilian była
wykończona emocjami tego dnia. Marzyła tylko o tym, by zjeść
kolaq'ę i porządnie się wyspać.
Siostrzeniec oberżysty, pana Petersa, służył pod Wel-
lingtonem. Oberżysta słyszał o dziarskim pułkowniku, lordzie
Wrighcie, i czuł się zaszczycony, że może ich gościć.
Giilian czekała w powozie, podczas gdy Wright wszystko
załatwiał. Wyszedł na zewnątrz, by wprowadzić ją do środka.
- Zapewne zechcesz przez chwilę pobyć sama. Zaczekam na
ciebie na dole.
Pan Peters poprowadził ją na piętro.
Pokój, który jej pokazał, był uroczy i bardzo czysty.
Większość jego powierzchni zajmowało stojące pod oknem łoże
z baldachimem, nakryte białą kapą.
Pan Peters rozpalił ogień na kominku i pozostawił ją samej
sobie, mówiąc:
- Jeśli pani, milady, i jego lordowska mość będą czegoś
potrzebować, wystarczy poprosić. Oby obojgu państwu było tu
wygodnie.
Giilian z radością patrzyła na jego ukłon, bo rozpaczliwie
potrzebowała chwili, aby się odrobinę odświeżyć. Jednak gdy już
się odprężyła, dotarły do niej uprzejme słowa oberżysty.
Mieli z Wrightem dzielić jeden pokój - i jedno łoże, które
nagle wydało jej się bardzo wąskie.
Tak nie może być.
Zeszła na dół, miała zadanie do wykonania. Odnalazła
Wrighta w barze, który służył też za jadalnię. Zajął mały stolik
przy palenisku. Na środku pokoju, delektując się kolacją,
siedziała liczna rodzina z kilkorgiem dzieci i starszym rodzicem.
- Jak tam pokój? - zapytał Wright, podnosząc się na jej widok.
- Nawiasem mówiąc, zamówiłem dla ciebie kieliszek sherry.
Pamiętam, że lubisz je przed kolacją.
- Dziękuję - powiedziała półgłosem i pociągnęła łyczek, żeby
się wzmocnić, zanim przejdzie do najbardziej ją nurtującego
tematu. - Musimy mieć osobne pokoje.
Mąż przyglądał się jej bacznie przez chwilę. Nie był
zadowolony.
Przygotowała się na kłótnię. Jej głównym argumentem miał
być ich pakt, ale wtedy on powiedział:
- Dobrze. Zobaczę, co da się zrobić.
Właśnie do ich stolika podeszli pan Peters i jego żona, niosąc
tace wypełnione jedzeniem.
- Pozwoliłem sobie także dla ciebie zamówić - przyznał
Wright, wydawał się zbierać w sobie w oczekiwaniu na jej
reakq'Ä™.
- Bardzo mi to odpowiada - nie protestowała, głowę jej
zaprzątał temat ważniejszy niż jego arbitralność. Poza tym była
głodna.
Wright zaczekał, aż większość dań zostanie ustawiona na
stole, zanim podniósł głos i powiedział:
- Peters, mamy problem. Będę potrzebował dwóch pokoi.
Brwi oberżysty, który właśnie stawiał ciepły chleb
na stole, zmarszczyły się.
- Dwóch?
Wright potwierdzająco uniósł dwa palce do góry.
- Czy to się da załatwić?
- Tak, tak, milordzie. Dla pana wszystko. - Rzucił okiem na
stół ciasno otoczony rodziną, która przestała spożywać swój
posiłek, by posłuchać, czy rozmowa ma coś wspólnego z nimi.
Miała. - Powiem tej rodzinie, że nie mogą dostać pokoju.
Przeniesiemy ich do stodoły.
Zaskoczona Gillian zapytała:
- Chce pan powiedzieć, że macie tylko dwa pokoje w swojej
gospodzie?
- Dwa pokoje odpowiednie dla gości - potwierdził oberżysta.
-Jest jeszcze jeden pokoik mojej córki. To maleńkie
pomieszczenie. Żona i ja śpimy w saloniku na tyłach. Jeśli
państwo zechcą chwilę poczekać? - Skłonił się i ruszył w stronę
tamtej rodziny.
Wright nawet nie drgnął. Gillian przeniosła spojrzenie z męża
na oberżystę, który już dotarł do drugiego stolika.
- Nie zamierzasz go powstrzymać? - zapytała. Sięgając po
chleb, Wright powiedział:
- Milady życzy sobie dwa pokoje.
Mało brakowało, a Gillian głośno by jęknęła. Z rozmysłem tak
postępował.
Oberżysta zaczął przekazywać swoją prośbę. Rodzina ucichła,
a kilka twarzy sposępniało. Gillian nie mogła pozwolić, by dalej
ciÄ…gnÄ…Å‚ tÄ™ sprawÄ™.
- Oberżysto, proszę, nie trzeba.
- Co pani mówi, milady? - zapytał oberżysta, odwracając
głowę, jakby miał problem ze słuchem.
- Powiedziałam, że j e d en pokój wystarczy - zapewniła go
Gillian. - ProszÄ™, niech pan nie wyrzuca tych ludzi.
- Jak pani sobie życzy, milady - powiedział pan Peters z
szerokim uśmiechem ulgi. Ulgi, która odmalowała się też na
twarzach rodziny przy drugim stoliku.
Gillian czuła się jak niegodziwiec, że przyczyniła im
zmartwienia, dopóki nie spojrzała na Wrighta. Smarował chleb
masłem z ukradkowym uśmiechem na twarzy.
Obudziła się w niej gwałtownie wcześniejsza podejrzliwość.
Bez wątpienia miał jakiś ukryty motyw. Zamierzał ją uwieść.
W tym momencie ich spojrzenia się spotkały i wiedziała, że
ma rację. Przez ten diabelski błysk w jego oku. Zamierzał się z
nią przespać i przeciągnąć ją na swoją stronę. Naprawdę sądził,
że z niej taki prostaczek.
To tyle, jeśli chodzi o ich pakt.
Ale jeśli był zdania, że jest tą samą głupiutką dziewczyną, z
którą ożenił się przed laty, to się pomylił.
Kobieta ma znacznie silniejszą wolę niż mężczyzna... a jej
mąż zasłużył na nauczkę, której mu z radością udzieli. Jej serce
należy do Andresa, a w żaden sposób nie da się tego lepiej
Wrightowi uświadomić, niż pokazując mu, gdzie jest jego
miejsce na tym najbardziej emocjonalnym z wszystkich
małżeńskich pól bitewnych, jakim jest łoże.
- Czy mogę prosić o jeszcze jeden kieliszek sherry, milordzie?
- zapytała słodko.
- Oczywiście - powiedział, napełniając kieliszek prawie po
brzegi. Wzniósł swój do góry w toaście. - Za dzisiejszy wieczór.
Mężczyzni potrafią być takimi głupcami. Cztery lata
temu nie rozumiała, jaką władzę może kobieta mieć nad którymś
z nich. Teraz już to wiedziała.
- Tak, za dzisiejszy wieczór - powtórzyła.
***
Brian wyczuwał u swojej żony tę jej nową bezwzględność,
zwłaszcza gdy tak uroczo wabiła go uśmiechem.
Zastawiała pułapkę. Spędzone w wojsku lata dały mu
wyczucie, kiedy powinien się mieć na baczności.
A problem polegał na tym, że tej jego cząstki, która była
najbardziej męska, nie interesowało, czy jest to pułapka, czy nie.
Ta cząstka jego anatomii chciała dać się zwabić.
Tyle czasu minęło, od kiedy się z kimś kochał. Zbyt dużo.
Tak, chciał dzielić z Gillian łoże. Nie dość, że byli mężem i żoną,
to ona szybko stała się najbardziej fascynującą kobietą, jaką
kiedykolwiek spotkał.
Jego mięśnie, obolałe z wyczerpania po całych tygodniach
nieprzespanych nocy, teraz wibrowały energią i zaczynało mu się
kręcić w głowie, kiedy krew napływała do innej części jego ciała.
Gillian rzuciła mu spojrzenie spod długich czarnych rzęs,
pełne kobiecej wiedzy, starej jak świat. Wiedziała, że ma go w
garści.
A on wiedział, że nie może się doczekać, by mu odmówić.
Nagle okazało się, że grają w kotka i myszkę. Chodziło teraz o
to, które z nich jest kotkiem.
Brian uśmiechnął się szeroko, pewny, że będzie nim on.
Rozdział 5
Wright podniósł butelkę sherry i przesunął ramię tak, że
spoczęło opiekuńczo na oparciu jej krzesła:
- Jeszcze?
Gillian musiała powstrzymać uśmiech. To było prawie zbyt
łatwe. Wiedziała, jakie są jego intencje. Na szczęście miała
mocną głowę, ale i tak nią pokręciła.
- Dziękuję, nie.
Wright zmarszczył brwi z rozczarowaniem, odstawiając
butelkę z powrotem na stół.
Nie zabrał ramienia. Po chwili oberżysta przyniósł butelkę
wina. Gillian pozwoliła, by mąż nalał jej kieliszek, a to drobne
ustępstwo poprawiło mu znowu humor. Okazało się, że wino był
z całkiem niezłego rocznika i pasowało do kurczaka. Gillian
poczuła, że zaczyna się rozluzniać.
Prawda była taka, że Wright potrafił być czarującym
towarzyszem. A na pewno, jeśli się o to starał.
Zaczął opowiadać jej historię o jakimś portugalskim chłopcu,
który wspiął się na sam czubek drzewa, aby uratować kota. I kot,
i on byli zbyt przerażeni, by zejść na dół. Żołnierzom Wrighta
udało się ściągnąć chłopca z drzewa, ale dziecko tak długo
rozpaczało, dopóki nie zgodzili się uratować i kota. Najmniejszy
z ludzi pod dowództwem Wrighta odważnie wspiął się po kota, a
zwierzak w nagrodę syczał na niego i podrapał go pazurami.
Koniec końców na drzewo wszedł sam Wright.
- Jesteś mistrzem w chodzeniu po drzewach? - zapytała.
- Jednym z najlepszych - odpowiedział.
Gillian ściągnęła z niedowierzaniem brwi, a on się roześmiał.
- To prawda - zapewnił ją. - Lubię się na nie wspinać. Im
wyższe, tym lepsze. Wdrapywałem się na każde drzewo w High
Meadows. - High Meadows było wiejską posiadłością
Athertonów w Berkshire. - Ale rozumiem, dlaczego się śmiejesz.
Moi ludzie też nie byli mnie zbyt pewni. Przyjechałem zaledwie
kilka tygodni wcześniej. Byłem niesprawdzonym oficerem, a
tacy sÄ… najgorsi.
- Więc co się działo dalej? - spytała Gillian.
- Wdrapywałem się dalej na to drzewo - powiedział Wright i
odkroił sobie plasterek kurczaka. - Niestety, kot ciągle się
przemieszczał... w górę.
- Może nie chciał być uratowany - zasugerowała, porównując
to z własną sytuacją.
Uniesieniem brwi dał do zrozumienia, że wie, co miała na
myśli.
- Czasem rozsądne wyjście nie jest nam dostępne. Nie
wiedziała, czy jego słowa są częścią opowieści, czy
też odnoszą się do jej własnych niewypowiedzianych myśli.
- Przyszło mi do głowy - przyznał - że gdybyśmy wszyscy
sobie poszli, kiciuś sam zszedłby na dół. Niestety, to rozwiązanie
było dla mnie niedostępne. Zwróciliśmy na siebie powszechną
uwagę. Spojrzałem w dół z mojego punktu obserwacyjnego na
drzewie i zobaczyłem, że w promieniu kilku mil otaczają mnie
wszyscy wieśniacy, piechurzy z innych kompanii oraz
Wellington.
- Był tam? - Gillian szerzej otworzyła oczy na wzmiankę o
słynnym generale.
- Był, patrzył, czy wyjdę na głupka. Wyglądało na to, że tak.
Pochyliła się ku niemu, jej nieufność ulotniła się w obliczu
dobrej historii.
- Więc co zrobiłeś? - Wiedziała, że Wright nie pozwoliłby, by
kot go przechytrzył.
Uśmiechnął się, jakby w reakcji na jej myśl.
- Wspiąłem się za kotem na najwyższą, najcieńszą gałąz.
- Mogła utrzymać twój ciężar? -Nie.
- Złamała się?
Wright uśmiechnął się szeroko.
- Wiesz, że tak. Najpierw ugięła się pod moim ciężarem. Kot
nie był zadowolony. Wbił w nią pazury i zaczął mi wymyślać.
Moi ludzie mówili, że słychać go było w całej dolinie.
-1 co się wtedy stało?
- Usłyszałem za sobą trzask. Wiedziałem, że gałąz zaraz się
złamie. Kot też to usłyszał.
- I? - podsunęła, gdy zrobił przerwę dla bardziej dra-
matycznego efektu.
- Kot nie był głupi. Wskoczył prosto w moje ramiona, a ja
rzuciłem się do pnia. Udało mi się go chwycić w chwili, gdy
gałąz pod moimi stopami pękła. - Zaśmiał się na to wspomnienie.
- Przerażony kot, który przed momentem nie chciał mieć ze mną
nic wspólnego, wlazł mi na głowę.
Gillian zaczęła się śmiać, wyobrażając sobie, jak to wy-
glądało.
- Chwyciłem się pnia i zjechałem po nim w dół z kotem w
charakterze nakrycia głowy - kontynuował Wright. -Chwiał się to
w tę, to we w tę, a na dokładkę, gdy sprowadzałem nas na ziemię,
utrzymywał równowagę, wbijając we mnie pazury.
- Czy przywitali cię jak bohatera? - droczyła się z nim.
- Tylko ci, którzy postawili na to, że mi się uda - odpowiedział.
- Większość nie była zachwycona, że straciła funt
czy dwa na czymś, co miało być łatwą wygraną. - Odchylił się
do tyłu na krześle, uśmiechając się na to wspomnienie.
-Wellington udzielił mi pochwały za moją lekkomyślność, a
potem odjechał. Następnego dnia otrzymałem rozkazy, by
dołączyć do jego sztabu. Powiedział mi, że każdy mężczyzna,
który posunie się tak daleko, aby wypełnić zadanie, którego się
podjął, wart jest tego, by mieć go blisko siebie.
Jego twarz spoważniała. Spojrzał na płomienie na kominku.
- Uratowanie tego kota otworzyło przede mną wiele drzwi.
Mogła to nawet być najlepsza rzecz, jaką zrobiłem w życiu.
Wiele się nauczyłem od generała. - Sięgnął po wino. - Masz
ochotę na więcej?
- Będziesz miał jeszcze jakieś historie do opowiedzenia? -
zapytała, całkiem jej się taki podobał.
Uśmiechnął się.
- Nie nudzą cię? Potrząsnęła głową.
- Zawsze zastanawiałam się, jakby to było znalezć się gdzieś
poza Anglią. Mogę czytać książki, ale to nie to samo co rozmowa
z kimś, kto tam był.
- Cóż, jeśli tak - powiedział, napełniając jej kieliszek -pozwól,
że opowiem ci, jak moi ludzie postanowili zrobić kozi ser, który
wybuchł i sprawił, że wszyscy pędem szukali jakiegoś
schronienia.
To była urocza historyjka, podobnie jak następna, i jeszcze
kolejna.
Gillian odkryła, że właściwie lubi Wrighta. Zapomniała, że nie
jest podobny do swojego ojca. Obaj mieli takie same nawyki, ale
dzieliło ich życiowe doświadczenie.
Opowieści Wrighta o Portugalczykach, chłopach i żoł-
nierzach, których najwyrazniej podziwiał, pełne były dobrego
humoru i życzliwości - ale wiedziała, że mógłby też opowiedzieć
coś innego. Jej mąż brał udział w bitwie. Nad górną wargą miał
niewielką bliznę, a większa znajdowała się na wierzchu jego
dłoni.
Gillian śledziła zwykle w gazetach doniesienia z bitew,
zastanawiając się, czy jej mąż brał w nich udział. Wiedziała, że
walki często były desperackie. Modliła się o jego bezpieczeństwo
i pomyślność.
Teraz, siedząc przy ogniu po dobrym posiłku, zdała sobie
sprawę, że jej modlitwy zostały wysłuchane. Wrócił cały i
zdrowy, na szczęście nie odniósł większych obrażeń niż te kilka
blizn i był równie pełen animuszu jak wcześniej.
Jego opowieści pochłonęły ją tak bardzo, że nawet nie
zauważyła, jak się zrobiło pózno. Ogień w kominku przygasł. W
powietrzu dawał się odczuwać chłód, a rodzina, która jadła przy
stoliku obok, dawno udała się na spoczynek. Pan Peters siedział
na krześle koło drzwi z rękami skrzyżowanymi na piersiach i
zamkniętymi oczami. To jedno z jego chrapnięć w końcu
przerwało ich rozmowę i uświadomiło im, iż przegadali prawie
cały wieczór.
Wright uśmiechnął się na widok oberżysty.
- Pozwolimy mu pójść do łóżka? - zapytał ją.
- Sądzę, że byłoby to życzliwe z naszej strony - zgodziła się.
Uniosła butelkę po winie. Była pusta. Nic dziwnego, że ogarnął ją
dobry nastrój i czuła się zadowolona ze świata.
Palce Wrighta musnęły z boku jej policzek. Odwróciła się do
niego zdziwiona.
- Przepraszam. Musiałem cię dotknąć, to wszystko. Chciałem
wiedzieć, czy twoja skóra naprawdę jest tak gładka i delikatna,
jak się wydaje. - Wydawał się gładzić wzrokiem to miejsce,
którego dotknęły jego palce. - Jest.
Gillian poczuła, jak coś w niej drgnęło, coś, co wcześniej do
niego czuła. Potrząsnęła głową.
- Nie tego się spodziewałam.
- Nie czego? - zapytał.
- Nie takiego ciebie. - Starała się udzielać wyjaśnień, które nie
zobowiązywałyby jej do niczego. - Na początku, kiedy
zasiedliśmy przy stole, spodziewałam się, że ten posiłek będzie
pełen potyczek słownych. A tymczasem okazał się całkiem
przyjemny.
Wright odsunął pusty kieliszek po winie dalej od brzegu stołu.
- Oczekiwałaś, że będę cię chciał zniewolić przy pierwszej
okazji - zasugerował.
- Sądziłam wcześniej, że taki miałeś zamiar - przyznała,
czując, jak na jego opis wzbiera w niej śmiech.
- Udałoby mi się?
- Zdecydowanie nie. Nie podobałeś mi się.
- A teraz?
Gillian zawahała się, a potem wyznała:
- Nie takim cię pamiętałam.
Wright usiadł z powrotem na krześle. Odwrócił od niej wzrok.
- Wojna zmienia człowieka. To, co kiedyś ceniłem, wydaje się
już nie mieć znaczenia. Mówisz o tym, jak skrępowana się czułaś
pod dachem mojego ojca. Wyobraz sobie, jak ja się czułem, kiedy
po powrocie z wojny otaczała mnie paplanina o błahostkach,
takich jak plotki i ględzenie o tym, kto ma jakiego krawca. Ludzie
umierają, oddają życie za honor i swój kraj, a tu, w domu... -
urwał i przyglądał się ścianom, krzesłom, spokojowi tej sceny.
Zakończył swoje słowa machnięciem ręki: - Jest tak, jakby ta
wojna nie istniała.
- Ludzie nie zawsze potrafią się odnieść do tego, czego nie
widzą albo co ich bezpośrednio nie dotyczy - powiedziała, nie
tyle ich tłumacząc, ile próbując pomóc mu zrozumieć. Położyła
dłoń na jego ręce. - Nie możesz oceniać ich zbyt surowo.
Wright zacisnął wargi, jakby się z nią nie zgadzał, ale potem
przyznał jej rację.
- I może to jest powód, dla którego ludzie potrzebują wojny.
Nie doświadczyli jej. Nie znają jej. Na pozór wydaje się prosta,
zwłaszcza gdy się jest daleko od pola bitwy. Ale z bliska to
całkiem co innego. - Spojrzał w dół na jej dłoń,
sięgnął po nią, potrzymał przez chwilę, jakby wyczuwając jej
ciężar, a potem uniósł do ust. Złożył na niej pocałunek.
W miejscu, którego dotknęły jego usta, skóra ją zamrowiła.
Gillian zabrała dłoń.
- Po co to było? - zapytała, zażenowana nutą paniki w swoim
głosie. Nie przewidziała ani tego gestu, ani swojej reakcji.
- To za twoją dobroć - powiedział, nie posuwając się dalej. -
Za zrozumienie. Nie mogłem z nikim porozmawiać tak, jak
właśnie teraz z tobą. To dar, milady.
Uniosła dłoń do skroni, czując się trochę głupio. Miała się na
baczności przed jego zalotami i oczywiście dlatego
przesadziła z reakcją.
Nawet teraz nie wydawał się urażony jej zakłopotaniem.
Podniósł się od stołu.
- Chodz. Oboje jesteśmy zmęczeni. Chodzmy
do naszego pokoju.
Zauważyła, że nie powiedział do naszego łóżka".
Odsunął jej krzesło, ale nie starał się wziąć jej za rękę ani
dotknąć. Gillian była wdzięczna. Gdy już wstała, zdała sobie
sprawę, że wino wywarło na nią większy wpływ, niż się
spodziewała. A może chciała wierzyć, że powodem tych
falujących zawrotów głowy było wino. Wolałaby, żeby ich
powodem nie był Wright, przecież właśnie teraz musi
przygotować się do obrony przed nim. Nie
zdecydowała jeszcze, jak uporać się z sytuacją w pokoju, ale
wiedziała, jaki będzie wynik.
Wright zaprosił ją gestem, by poszła przodem. Gdy
wychodzili z jadalni, delikatnie obudził śpiącego oberżystę,
wkładając mu w dłoń monetę w podzięce za dobrą obsługę.
Oczy pana Petersa otworzyły się, gdy tylko poczuł metal.
- Dziękuję, milordzie. Dziękuję.
Wright uniósł dłoń, jakby chciał go uciszyć, ale pan Peters
bardzo pragnął mu się przysłużyć.
- Czy potrzebują państwo pomocy w dotarciu na górę? Moja
Mary przygotowała posłanie i rozpaliła ogień.
- I tak już zrobił pan więcej, niż było trzeba - powiedział
Wright, próbując opuścić jadalnię, ale pan Peters
podążał za nim.
- Na stoliku pod schodami na tyłach jest lampka, proszę ją
wziąć, by oświetlić sobie drogę. Może jednak powinienem iść z
państwem?
Rzuciłby się na schody przed nimi, gdyby Wright nie chwycił
go za kołnierz.
- Poradzimy sobie, Peters. Niech pan posprząta ze stołu i uda
się na spoczynek. Ciężko pan dziś wieczorem pracował.
- Tak, milordzie. Oczywiście, milordzie - zapewnił oberżysta.
Wright parsknął zniecierpliwiony, a potem surowo powiedział
Dobranoc", i wyszedł na korytarz, by dołączyć
do Gillian. Machnął ręką w kierunku schodów na tyłach, gdzie
na bocznym stoliku paliła się lampka.
- To było miłe z twojej strony - rzuciła przez ramię Gillian,
gdy podchodziła do stolika.
- Co było? - zapytał szczerze zakłopotany.
- To, że wynagrodziłeś tego człowieka za jego usługi.
- Zasłużył - odpowiedział Wright.
- To prawda, ale większość by mu nic nie dała - powiedziała.
Faktem było, że w domu markiza dochodziły do jej uszu
wypowiedzi niejednego sługi, który narzekał na skłonności
swojego pracodawcy oraz jego przyjaciół do skąpstwa. Hojność,
cecha, którą Gillian wielce podziwiała, nie była częstą zaletą
wśród wyższych sfer.
Wright potrząsnął głową, jakby zawstydzony jej pochwałą.
- Powinnaś uważać, Gillian, albo uznasz mnie za mężczyznę
lepszego, niż jestem.
Już miała na końcu języka ciętą ripostę, że nigdy do czegoś
takiego nie dojdzie, ale nie wypowiedziała tych słów, ponieważ
on naprawdę był inny niż wszyscy panowie, jakich spotkała w
Londynie. Może to wojna go zmieniła, a może przed tylu laty na
zatłoczonej sali balowej jej instynkt nie całkiem się mylił...
Ależ z niej idiotka. Chociaż przez te lata ją zaniedbywał,
gotowa była rozstrzygnąć wątpliwości na jego korzyść.
Potrząsnęła głową. Nie była to wyłącznie jej wina. Wright starał
się być uroczy, a dzień był długi i stresujący.
Sherry zmieszało się z winem i nie była tak czujna, jak
powinna.
Wciąż jeszcze pozostawała kwestia dzielenia z nim pokoju.
Doświadczenie nauczyło ją, że Wright zrobi, co trzeba, by
uzyskać to, co chce.
Gillian nie martwiła się sprawą pokoju. Była pewna, że potrafi
odpowiednio ustawić Wrighta, pokazać mu, gdzie jego miejsce.
Chociaż okazało się, że wieczór był taki przyjemny, nie dała się
oczarować. Znała sztuczkę czy dwie, które pozwolą trzymać go
na dystans.
Doszli do schodów prowadzących na górę do ich pokoju.
Oparła rękę na solidnym słupku podtrzymującym poręcz,
zostawiając zabranie lampy Wrightowi. Weszła na pierwszy
stopień, gdy usłyszała, jak wypowiada jej imię, tak cicho, że nie
była pewna, czy sobie tego nie wyobraziła.
- Tak? - odpowiedziała, odwracając się do niego -i to wtedy ją
zaskoczył.
Zanim zdała sobie sprawę z tego, co zamierza zrobić,
pochwycił ją w ramiona i pocałował.
Przez krótką chwilę Gillian nie była w stanie myśleć, nie
mogła się ruszyć. Jego pocałunek wziął szturmem jej zmysły.
Zalały ją wspomnienia nocy poślubnej. Taka była w nim
rozkochana. Taka niemądra, tak głupio nim zachwycona.
Całowanie go wtedy było dla niej czymś równie naturalnym jak
oddychanie - i to się nie zmieniło.
Próbowała myśleć o Andresie, ale jego twarz nie chciała
pojawić się przed jej oczami. Zamiast niego widziała jedynie
Wrighta. Okropnego, irytującego, denerwującego Wrighta. Jakże
żałowała, że ich usta tak do siebie pasują.
Gillian cofnęła się i oparła o balustradę, jakby chciała się od
Wrighta odsunąć. Jego ręce wysunęły się po obu jej stronach,
dłonie chwyciły za poręcz, znalazła się w pułapce. Chociaż wcale
nie musiał tego robić. Z własnej woli jej ramiona objęły go za
szyjÄ™.
Ich biodra przylgnęły do siebie, jakby przyciągał je magnes.
Wright pogłębił pocałunek, a ona, Boże dopomóż, ona zrobiła to
samo.
Gdzieś od tyłu dobiegł odgłos kroków, jakby ktoś nadchodził.
W pierwszej chwili pomyślała o panu Petersie. Nie wolno jej
dopuścić, by ktoś zobaczył, że obściskuje się w karczmie na
schodach jak jakaś mleczarka. Zaczęła się wyrywać, ale wtedy
Wright lekko ugryzł ją w dolną wargę, kojąc ugryzienie
czubkiem języka, a ona o mało nie rozpłynęła się w jego
ramionach.
Dobry Boże. Kto by pomyślał, że po wszystkim, co ich
dzieliło, wystarczyło ją pocałować, aby zapomniała o dumie i
rozsÄ…dku?
To samo zrobił w ich noc poślubną. Podnieciło ją to,
przestraszyło... i kusiło, tak samo jak teraz.
Resztki rozsądku, jakie jej jeszcze pozostały, protestowały w
jej umyśle. Nie może pozwolić, by tak ją całował.
Nie wolno jej dopuścić, by ją uwiódł. Musi pamiętać, że
potrafił od niej odejść. Że nie miał dla niej nawet jednej godziny,
zanim wyjechał dołączyć do Wellingtona.
Musi pamiętać o kochance, którą nad nią przedłożył.
Ale tej kochanki już nie ma, szeptał zły duch-kusiciel. Nie ma
nikogo poza nią. Umilkł nawet odgłos kroków, które wcześniej
groziły jej odkryciem i pomagały pamiętać o wątpliwościach.
Starała się myśleć o Andresie, ale nie mogła. Pocałunek
Wrighta wymazał z jej pamięci wszystkie myśli o ukochanym
Hiszpanie.
Usta Wrighta przesunęły się do jej ucha.
- Chodzmy do naszego pokoju.
Kiedy musnął oddechem jej skórę, mało się nie uniosła nad
ziemię. Na szczęście mocno ją trzymał w ramionach. Uśmiechnął
się. Poczuła, jak jego wargi się wyginają...
Czar prysnÄ…Å‚.
Panował nad nią, dopóki się nie uśmiechnął.
Wright zostawił lampę na dole i na wpół wnosił, a na wpół
prowadził ją tyłem po schodach, niemal nie odrywając ust od jej
warg. W korytarzu na piętrze przyparł ją do drzwi ich pokoju.
Jego podniecenie dawało się twardo i zuchwale wyczuć między
nimi. Objął dłonią jej pierś, a ona mało nie krzyknęła, tak
rozkoszny był jego dotyk.
Myliła się, sądząc, że ten pocałunek przypomni jej ich noc
poślubną. Wtedy ona była onieśmielona, a on niepewny i jakby
trochÄ™ niezainteresowany.
W tej chwili z tego niezainteresowania nic w nim nie zostało.
Całował ją przepełniony nieskrywanym, natarczywym
pragnieniem.
A ona też go pragnęła. Chciała smakować go, dotykać, przyjąć
go w siebie. Prawie nie pamiętała tego, jak się połączyli. Były
takie noce, kiedy próbowała to sobie przypomnieć i jej się nie
udawało.
Andres. Musi myśleć o Andresie. Szlachetnym, życzliwym
Andresie. Andresie, który na nią czekał.
Gillian sięgnęła dłonią za siebie do klamki.
Drzwi otworzyły się i wpadła do środka, skutecznie
przerywając pocałunek.
- Potrzebuję chwili prywatności - udało jej się wymamrotać,
serce łomotało jej w piersiach. Zatrzasnęła drzwi i oparła się o nie
plecami, wdzięczna, że zdołała się wymknąć. Pokój oświetlony
był jedynie ciepłym blaskiem z paleniska. W świetle płomieni
biała narzuta na łóżku wydawała się jarzyć demonicznie.
Teraz nie czas na odpoczynek. Musi wziąć się w garść. Nie
może, nie wolno jej dopuścić, żeby znowu ją tak pocałował. Nie
miała przed nim żadnej obrony.
Wystarczyło, że jej dotknął, a zmieniła się z powrotem w tę
głupiutką smarkulę, która wpatrywała się w niego taka
rozanielona, kiedy siÄ™ pobrali.
- Gillian? - Wright zapukał lekko do drzwi. I bardziej
serdecznie dodał: - Czy mogę wejść?
Nie mogła go wpuścić. Zbyt ciężko pracowała nad tym, by
się od niego uwolnić, żeby to teraz wszystko zaprzepaścić.
Podniosła zdenerwowana dłoń do głowy i już wiedziała, co
będzie musiała zrobić.
Powinna była tak postępować od samego początku.
Rozdział 6
- Brian oparł sie o drzwi. Przysiągłby, że wyczuwa jej
delikatny kwiatowy zapach poprzez drewno.
Kto by się domyślił, że Gillian potrafi tak całować? Była
namiętna, uległa, a przecież niewinna. W jej podejściu do
całowania dawała się wyczuć nutka cnotliwości. Hiszpan jeszcze
jej nie posiadł. Brian postawiłby na to swoje dziedzictwo.
Wspomnienia ich nocy poślubnej powróciły do niego szeroką
falą. Zdradził Jess tylko jeden raz, tamtej nocy.
Oczywiście był tak zły na ojca, że zmusza go do ożenku, i tak
zdeterminowany, by cały czas pamiętać
o swojej ukochanej Jess, że przy Gillian niewiele tylko
wykroczył poza to, co konieczne. Był młody, zuchwały
i arogancki.
Był również tak bezwzględny, że powiedział jej, że kocha
innÄ….
Czuł się zdumiony własną bezdusznością. Nic dziwnego, że
Gillian nie chciała mieć z nim do czynienia.
Dobry Boże, okazał się totalnym głupcem, a przecież Gillian
warta była dwudziestu pięciu Jess. Czas pokazał, że jego ojciec
miał rację. Jess nie nadawała się na żonę. Rozczarowanie tym, jak
płytka była jej miłość, wciąż niczym kwas paliło jego serce.
Chciał ofiarować Jess cały świat, a ona ten dar odrzuciła.
Ale Gillian była inna. Należała do wyższych sfer. Była
inteligentna, miała wdzięk oraz odwagę, by postępować zgodnie
z własnymi przekonaniami. Oraz wykształcenie. Byłaby godną
matkÄ… jego dzieci.
Po raz pierwszy od śmierci braci, odkąd wezwano go do domu
i odkrył, że wszyscy ci, którym ufał, go zdradzili, w Brianie
obudziła się nadzieja na przyszłość. Instynkt nakazał mu
skierować się ku Gillian. Teraz był przeszczęśliwy, że wziął
sprawy w swoje ręce i po nią pojechał.
Była bezcennym klejnotem. Czystym błogosławieństwem!
Oparł się o drzwi, nie mogąc się doczekać, kiedy odzyska
żonę. Gdyby mógł sięgnąć przez ich skrzydło, zrobiłby to. Żadna
kobieta nigdy tak go nie podniecała.
- Gillian - szepnął, przyciskając wargi do drewna. -Wpuść
mnie. Jestem na ciebie gotowy. - Był też bardzo
świadom, że drzwi do drugiego pokoju, tego, który zajmowała
wieloosobowa rodzina, znajdowały się naprzeciw, po drugiej
stronie korytarza. Nie chciał tych ludzi obudzić.
Ale zamiast usłyszeć odgłos przekręcanej klamki, zamiast
szeptu Chodz do mnie", usłyszał po drugiej stronie drzwi jakieś
szuranie.
Zmarszczył brwi i nasłuchiwał dalej. Nie pomylił się.
Zaniepokojony doszedł do wniosku, że do cholery z
dżentelmeńskim i kulturalnym zachowaniem. Po drugiej stronie
drzwi coś było nie tak. Gillian mogła potrzebować jego pomocy.
Chwycił za klamkę, otworzył drzwi, napierając na nie ramieniem
- i coś go zatrzymało.
Drzwi nie dały się uchylić szerzej niż na kilka cali.
Brian zmarszczył brwi, spróbował otworzyć je siłą i zdał sobie
sprawę, że coś je blokuje. Coś z umeblowania. Przed drzwiami
ktoś postawił jakiś duży mebel, na przykład szafę.
- Gillian? Co to ma znaczyć?
- To zabezpieczenie, Wrighcie - dobiegł zza drzwi jej głos. -
Przesunęłam szafę przed drzwi. Nie będę spała z tobą. Pościel
sobie gdzie indziej.
- Wyrzuciłaś mnie z mojego własnego pokoju? - zapytał z
niedowierzaniem.
Po krótkiej, pełnej wahania chwili milczenia Gillian
odpowiedziała:
- Tak, wyrzuciłam.
Najpierw Brian poczuł się zdezorientowany, ale gdy jej słowa
do niego dotarły, czerwona mgiełka przysłoniła mu oczy. Czy
ona przez cały czas go zwodziła? Czy to był jakiś plan, by
zemścić się za te lata rozłąki?
Wściekły był, że chowa się teraz za szafą jak jakaś stara
panna, gdy zaledwie przed chwilą z trudem chwytała dech w jego
ramionach.
- Otwórz te drzwi - powiedział głosem nieznoszącym
sprzeciwu.
Nikt mu nie odpowiedział. Nikt go też nie posłuchał.
Rzucił się całym ciężarem na drzwi. Uderzyły o szafę, ale jej
nie przesunęły. Pchnął je ze wszystkich sił.
- Lepiej się odsuń, Gillian. Zamierzam tę szafę przewrócić.
- Zniszczysz ją - uprzedziła go.
- Pózniej zapłacę za szkody. - W tej chwili chciał tylko, by
jego żona dowiedziała się, kto tu rządzi. Sprawy zbyt długo
wymykały się spod kontroli.
Ale szafa ani drgnęła. Podjął jeszcze jedną próbę. Nie
przesunęła się nawet o cal.
- Gillian - powiedział, nie zadając sobie trudu, by ściszyć głos.
- Przesuń szafę lub rozwalę ją w drzazgi.
- Jak dotąd, ci się to nie udało - dobiegła go jej sztywna
odpowiedz.
Brian ryknął z frustracji. Ponownie naparł na drzwi, a gdy i
tym razem nie okazało się to ani trochę bardziej
skuteczne niż za pierwszą próbą, zaczął walić w nie pięścią, by
dać jakieś ujście swoim emocjom, zanim eksploduje.
Po drugiej stronie korytarza otworzyły się drzwi. Wyjrzał zza
nich ojciec rodziny w szlafmycy na głowie. Wyładowując na nim
całą swoją wściekłość, Brian niemalże warknął, zanim rozkazał:
- Wracaj pan do pokoju.
Ale kiedy zaskoczony mężczyzna już cofał się, by go się
posłuchać, Brian wpadł na nowy pomysł i przytrzymał ręką drzwi
sąsiada, zanim się zamknęły.
- Pozwoli pan, że zajrzę do środka.
- Tutaj, milordzie?
- Tak - odpowiedział z roztargnieniem Brian, przejmując
kontrolę, i pchnął drzwi, by się rozejrzeć po pokoju. Wiedział, że
zachowuje się jak gbur, ale to była wojna. Wojna między
mężczyzną a kobietą. Nawet Francuzi nie byli tak groznymi
przeciwnikami. A on nie pozwoli, by Gillian wzięła nad nim
górę.
W bijącej od kominka poświacie widział rodzinę stłoczoną na
dwóch łóżkach i kilku pryczach. Nie był nimi zainteresowany.
Zwrócił natomiast uwagę na dwa okna na przeciwległej ścianie.
Założyłby się, że jego pokój ma taki sam układ.
Pyzaty maluszek nagle się obudził. Zagapił się na Briana,
jakby uznał go za jakiegoś szaleńca, i prawdopodobnie w tej
akurat chwili miał rację, a potem już otwierał buzię, żeby się
rozpłakać. Matka szybko chwyciła go w ramiona,
starając się uciszyć - i ta scena sprawiła, że Brian w końcu
oprzytomniał.
- Bardzo przepraszam - powiedział do matki dziecka. Wycofał
się z pokoju, kłaniając się ojcu. - Jeszcze raz proszę o
wybaczenie. Ale dziękuję za pana wyrozumiałość.
Za jego plecami rozległ się trzask zamykających się drzwi.
Zawtórował mu trzask jego drzwi po drugiej stronie korytarza.
Gillian przesunęła szafę tak, że w ogóle nie był w stanie uchylić
skrzydła.
Zmrużył oczy, żałując, że nie potrafi przewiercić drewna
wzrokiem. Ona pewnie sądzi, że go pokonała. Zastanawiał się,
dlaczego była najpierw taka gorąca, a potem taka zimna... i
doszedł do wniosku, że intensywność grających między nimi
emocji musiała ją przestraszyć.
Zachwiał jej deklarowanym oddaniem dla Hiszpana. Obudził
w niej wątpliwości, które kazały zadać sobie kilka pytań, a
Gillian nie lubiła takich pytań. Pod tym względem ją już teraz
poznał. Nie należała do kobiet, którym łatwo przychodziło
flirtowanie, ani nie była zblazowana w sprawach moralności. To
dlatego opuściła dom jego ojca. Postawiłby na to swoją karierę.
Powiedziała, że chce rozwodu. Brian bliski był śmiechu. Nie
będzie rozwodu. Nie w jego małżeństwie.
Poza tym nie mógł jej stracić. Tylko ona mu została. Zszedł na
dół schodami na tyłach gospody. Nie zwracając uwagi na wciąż
palącą się lampę, podszedł do drzwi frontowych, przy których
przystanął tylko po to, by zdjąć
spencer i powiesić go na kołku w ścianie, zanim wyszedł na
dwór.
We frontowej ścianie gospody widniał rząd czterech okien od
baru. Na kominku dogasał ogień, poza tym nadal paliły się dwie
świece. Wyglądało na to, że Peters wciąż jeszcze się krząta.
Brian nie miał ochoty, by ktoś zobaczył, że wymyka się na
zewnątrz, skulił się tak, by go nie było widać, i przemknął przed
oknami.
Na rogu gospody zatrzymał się, by bacznie obejrzeć bok
budynku. Na pierwszym piętrze znajdowały się dwa okna, tak jak
w pokoju tej wielodzietnej rodziny. Postanowił wypróbować
okno nad barem. Rósł tu wysoki dąb, którego gałęzie dochodziły
prawie do parapetu. Brian o mało nie zatańczył z radości. Już
cieszył się na minę, jaką zrobi Gillian, kiedy on wejdzie do
środka przez okno. Jak na ironię, podzielił się z nią opowieścią o
tym, że dobrze umie wspinać się po drzewach. Była w tym jakaś
poetycka sprawiedliwość.
Zrzucił buty i skarpety i ukrył je pod ścianą. Wyczuwał
bosymi stopami, że ziemia jest zimna i wilgotna, ale palce u nóg
były mu potrzebne, żeby wspiąć się na dąb.
Zdjął krawat i wykorzystał go jak linkę. Opasał nim pień
drzewa i trzymając za oba końce, zaczął się wspinać.
Jakieś dziesięć stóp nad nim był dobry, solidny konar, który
powinien utrzymać jego ciężar. Jeśli na nim stanie, będzie mógł
dosięgnąć pierwszego okna.
Kiedy mijał okna od baru, pojawił się Peters i zdmuchnął
świeczki. Choć Briana potwornie bolały ramiona, zamarł w
bezruchu, nie chcąc jakimś gestem zwrócić na siebie uwagi
oberżysty.
Gdy wszędzie było już ciemno, ponownie zaczął piąć się w
górę.
Wspinało mu się nawet lepiej, niż się spodziewał. Od miesięcy
już nie zmuszał swoich mięśni do porządnego wysiłku, poza tym
wracała mu zdolność widzenia w nocy, z której zawsze był
dumny.
Gillian zapaliła świecę. Oprawione w ołów szybki w oknie
zasłonięte były zasłonami, ale widział w środku blask świecy i od
czasu do czasu cień żony, gdy poruszała się po pokoju.
Zaskoczyło go to, że się nie położyła. Może denerwowała się
tym, gdzie się podział? Powinna.
Uśmiechnął się na myśl, jak Gillian zareaguje, kiedy on ją
zaskoczy.
Jednak kiedy dotarł do konara, stwierdził, że nie jest tak
solidny, jak zakładał. Podciągnął się do góry, trzymając się jedną
ręką pnia, i zastanawiał się nad kolejnym ruchem, bo zdał sobie
sprawę, że ma jeszcze jeden problem. Po ciemku trudno było
stwierdzić, czy z zewnątrz da się otworzyć okno, czy nie.
Całkiem prawdopodobne, że się nie da, a on nie zabrał z sobą
noża, aby spróbować je podważyć.
Cóż, nie po to się tu wspinał, żeby teraz rezygnować.
Zaryzykuje, może uda mu się wejść do środka.
Rozłożył szeroko ramiona, żeby utrzymać równowagę, i
ostrożnie ruszył po konarze, przesuwając się w kierunku okna.
Jeden krok, drugi, trzeci...
Wyciągnął rękę i chwycił palcami za ozdobne cegły nad
oknem. Udało mu się z trudem przysiąść lewym biodrem na
wąskim gzymsie. Dzięki tej pozycji łatwiej było zachować
równowagę - i mógł znowu odetchnąć. Najgorsze miał za sobą.
Nie chcąc przestraszyć Gillian, dopóki nie będzie gotowy
zrobić jej niespodzianki, zaczął badać okno palcami, szukając
zamknięcia. Nic.
Naciskał szybki, sprawdzając. Miały kształt rombów. A gdyby
tak wypchnąć jedną z nich? Wtedy mógłby sięgnąć do środka i
bez trudu otworzyć sobie okno.
To był chyba najlepszy plan, ale gdy inaczej rozłożył swój
ciężar, aby móc obluzować szybkę, usłyszał złowrogi trzask.
Spojrzał w dół na konar, na którym wciąż dla równowagi
opierał jedną bosą stopę. Musi przenieść na nią więcej ciężaru i
porządnie się podeprzeć, żeby się zająć oknem. Niemal całe jego
ciało spoczywało na wąskim gzymsie, ale była to niebezpieczna
pozycja. Trzeba działać szybko.
Właśnie Gillian zdmuchnęła świeczkę. Teraz pora na niego.
Wszystko albo nic.
Brian nacisnął szybkę. Była obluzowana, ale będzie musiał
użyć więcej siły, by ją wypchnąć. Zaryzykował, przeniósł więcej
ciała na konar i pchnął...
Konar ponownie zatrzeszczał.
Nie pora na wahanie. Zamierzając po prostu rozbić okno i
zapłacić oberżyście rano za szkody, Brian przyłożył się do niego
ramieniem. Musiał się cofnąć, aby trochę nabrać rozpędu, ale w
tym momencie konar się złamał i poczuł, że zaczyna spadać.
Na szczęście uchwycił się dłońmi wąskiego gzymsu. To
uratowało go przed nieprzyjemnym upadkiem, przy którym
mógłby połamać sobie jakieś kości.
Ale spowodowało też, że wisiał teraz na ścianie gospody przed
oknem Gillian.
- To nie jest dobry plan - wymamrotał pod nosem i zastanowił
się, czy uda mu się podciągnąć z powrotem na gzyms. Warto
spróbować... tyle że okno zaczynało się właśnie otwierać.
Rozdział 7
Gillian usłyszała, jak drzewo trzeszczy. Od razu wiedziała, że
to Wright. Kiedy już przesunęła szafę, wyjrzała przez okno i
oceniła sytuaq'ę. Była zbyt mądra, by sądzić, że on potulnie się
oddali. Nie po tych pocałunkach.
Upewniła się więc, czy okno jest zamknięte, zdmuchnęła
świeczkę i czekała.
Kilka minut pózniej za oknem pojawił się jego cień. Była
pewna, że nie uda mu się tamtędy wejść, dopóki nie zaczął
naciskać jednej z szybek. Nie przyszło jej wcześniej do głowy, że
mógłby ją stłuc. Od razu zaczęła miotać się po pokoju w
poszukiwaniu czegoś, czym mogłaby dać mu odpór, a wtedy
rozległ się ten straszny odgłos trzaskającego drewna - a potem
cisza.
Nigdy nie zamierzała zrobić mu krzywdy. W panice podbiegła
do okna i je otworzyła, nie wiedząc, czego się spodziewać - i nie
spodziewając się tego, co zobaczyła.
Wright wisiał za oknem, trzymając się gzymsu koniuszkami
palców.
Odetchnęła z ulgą. Nie zginął - jeszcze.
- Co ty tutaj robisz? - zapytała; ulga sprawiła, że jej głos
zabrzmiał ostro.
- Próbuję dostać się do swojego pokoju - odpowiedział, jakby
zwisanie z gzymsu było czymś najzwyklejszym na świecie. -
Byłbym skorzystał z drzwi, ale okazały się zastawione...
zauważyłaś to może?
Mimo woli musiała podziwiać jego nonszalancję. Każdy inny
na jego miejscu zacząłby krzyczeć. On zachowywał się tak, jakby
nie przeszkadzało mu to, że wisi pod jej oknem. Zaintrygowana
nie mogła się powstrzymać, by się z nim trochę nie podroczyć.
- Zauważyłam - przyznała. - Cieszę się, widząc, że żyjesz.
Dobranoc - dodała i zaczęła zamykać okno.
- Gillian, zaczekaj. - Wyciągnął rękę i zablokował okno
dłonią, jego ciało niebezpiecznie się zakołysało. -Nie możesz
mnie tu zostawić. Co powie oberżysta, gdy rano zobaczy moje
ciało?
- Nie jest aż tak wysoko.
- Ale z pewnością złamię obie nogi i wtedy utkniesz tu ze mną.
- Przybrał najbardziej uroczy wyraz twarzy, na jaki może zdobyć
się zwisający na palcach mężczyzna,
i dodał: - Proszę, Gillian, pomóż. Oberżysta ma dzieci. A
jeżeli będę jakoś okropnie wyglądał na ziemi? - Zobaczywszy, że
Gillian się waha, dodał przebiegle: - Jeśli zrobię sobie krzywdę,
będziesz zmuszona zostać tu i się mną opiekować. Choć dla mnie
brzmi to bardzo atrakcyjnie, nie sądzę, byś ty miała być z tego
równie zadowolona.
- Masz rację. Wcale nie pragnę cię obsługiwać.
- A byłabyś do tego zmuszona - zapewnił ją. - Miałabyś
nieczyste sumienie, dopóki byś się tego nie podjęła.
Czy on ją aż tak dobrze zna? Miał całkowitą rację. Teraz
trzymał się gzymsu obiema dłońmi. Gillian wychyliła się przez
okno i złapała go za nadgarstek.
- Pomogę ci wejść do środka, Wrighcie, ale niech ci się nie
wydaje, że jestem z ciebie zadowolona. Nie jestem. I już cię nie
pocałuję. Ani raz.
- Nawet przez myśl by mi nie przeszło, Gillian, by prosić cię o
kolejny pocałunek - odpowiedział zbyt szybko. -Nie po tym,
kiedy okazujesz mi tyle życzliwości.
- Rzecz w tym, że ty nie prosisz. Ty bierzesz - odpowiedziała
figlarnie, a on się roześmiał, niemal radośnie.
Nie chciała o nim myśleć jak o kimś wesołym czy atrak-
cyjnym. Z jej punktu widzenia powinien być skończonym
draniem, ale nie był. Jeśli nie będzie uważać, to wkradnie się do
jej serca.
- Czekam na twoją obietnicę - powiedziała z największą
surowością, na jaką mogła się zdobyć. - Chcę, żebyś
dał mi słowo. Żadnego całowania więcej albo pozwolę ci tak
wisieć w nieskończoność. Przez chwilę panowało milczenie.
- Może powinnaś pozwolić mi spaść.
Nie na takie słowa czekała. Ale zanim zdołała sformułować
odpowiedz, Brian westchnął ciężko.
- Niech będzie, jak chcesz. Żadnych więcej pocałunków. -
Prychnął. - Głupio to zabrzmiało.
Rzeczywiście. I sprawiło, że poczuła się małostkowa, ale
musiało tak być. Musiała utrzymać między nimi dystans.
Poza tym nie chciała, żeby sobie kark skręcił... choć
rozwiązałoby to jej problem.
Odsuwając na bok mroczne myśli, Gillian pociągnęła go za
rękę, dzięki czemu zdołał się dzwignąć tak, że mógł usiąść na
skraju okna. Oparł się o nie i pomachał rękami, by rozluznić
nadwerężone mięśnie.
- Wciągnęłaś mnie w ostatniej chwili - stwierdził. Światło
ognia oświetlało jego rysy. Był zrelaksowany, a nawet się
uśmiechał.
- Nie za bardzo się bałeś o swoje życie - powiedziała pół-
głosem i się cofnęła, ale jego duża dłoń objęła jej nadgarstek.
Zanim zorientowała się, co się dzieje, przełożył ją sobie przez
kolana, tak że głowa jej zwisała za oknem, a włosy powymykały
się spod szpilek. Przez chwilę bała się, że ją upuści, dopóki nie
uświadomiła sobie, jak bardzo silne są ramiona, które ją
podtrzymywały. Zachowywał równowagę. Był tak mocny, że
dokładnie wiedział, co robi.
Spojrzała mu prosto w oczy, nie pozwalając się zastraszyć.
-Ico?
Brian błysnął białymi zębami w uśmiechu.
- Śmiała jesteś, żono. Niewiele kobiet ma twoją odwagę.
Puścił ją, a ona wyprostowała się, jedną ręką odgarniając do tyłu
włosy.
- Czy to miało mnie przestraszyć? - zapytała, dumna, że jej
głos nie zadrżał.
- Nie - odpowiedział, wchodząc przez okno do środka. -To
moje pocałunki cię straszą. Nie spodziewałem się, że właśnie
wtedy będziesz się bać.
- Dlaczego to zrobiłeś?
- To był sprawdzian - powiedział półgłosem. - Błyskawicznie
podejmujesz decyzje. Szanuję to. - Nie czekał na jej odpowiedz,
tylko obszedł dookoła łóżko i skierował się w stronę szafy.
Przyjrzał się jej rozmiarom i zapytał: -Sama ją przesunęłaś? - Był
pod wrażeniem.
- Rozzłościłam się - przyznała Gillian. - Trudno przewidzieć,
co zrobię, gdy ktoś mnie rozzłości.
Na jego twarz powrócił beztroski uśmiech.
- Przypominaj mi, bym cię nie złościł, żono - zauważył, głos
miał cichy i prowokacyjny.
- Już jesteś w tym mistrzem - powiedziała, odsuwając się od
niego i od łóżka. Nie była zadowolona, że przebywają razem w
tak ciasnym pomieszczeniu. Był zbyt wysoki, zbyt silny, zanadto
pełen życia.
Wcześniej tego dnia miał w sobie coś mrocznego, posępnego.
Robił takie wrażenie i zachowywał się tak, jakby był
wyczerpany.
A teraz całkiem odżył. Miał w sobie tę energię i siłę, jakie u
niego pamiętała.
- Powinnam była pozwolić ci spaść - odezwała się, nie zdając
sobie sprawy, że wypowiada swoje myśli na głos, dopóki Wright
nie zaczął się śmiać.
- Cieszę się, że tego nie zrobiłaś.
Rzucił się na łóżko, wypróbowując je. Gillian cofnęła się
jeszcze o krok, w sam róg. Brian potrząsnął głową.
- Nie martw się, żono. Dotrzymam obietnicy. Żadnego
całowania.
- Ani niczego innego - uzupełniła, chcąc jasno zama-
nifestować swoją nieufność. - Poczynając od nazywania mnie
żoną". Nie podoba mi się to.
Zastanawiał się przez sekundę nad jej prośbą, a potem
powiedział:
- Dobrze, kochanie.
Gillian aż chciała krzyczeć. Brian wydawał się pełen energii,
natomiast ona była zmęczona i zła.
- Kochanie" też mi się nie podoba. Mów do mnie Gillian -
powiedziała, zanim zdążył otworzyć usta i zaproponować jeszcze
coÅ› innego.
- Dobrze, Gillian - powtórzył posłusznie i przesunął dłonią po
twarzy. - Czy to mój zestaw do golenia leży na miednicy?
Kazałem Jamesowi go przynieść. - Podniósł
się z łóżka i podszedł do miejsca, gdzie obok miednicy stała
Gillian.
Nie chciała przed nim uciekać, ale nie miała wielkiego
wyboru. Przemknęła na drugą stronę pokoju, udając, że chce
usiąść w fotelu ustawionym w rogu. Wright i łoże zastawiali jej
drogę do drzwi, ale i tak w żaden sposób nie zdołałaby bez
pomocy przesunąć tej szafy.
Jeśli Wright zauważył nawet jej zakłopotanie, nic nie
powiedział. Zamiast tego zaczął wykonywać te wszystkie
czynności, jakie wykonuje osoba przygotowująca się do spania.
Wyczyścił zęby, przemył twarz, a potem głośno ziewnął.
- Jestem zmęczony - powiedział, przeciągając się. -To był
długi dzień.
Był. Gillian zawtórowała mu z ziewnięciem, chociaż nie
miała takiego zamiaru. Uśmiechnął się do niej.
- Nie zamierzasz przygotować się do spania?
- Nie jestem zmęczona. - Oczy jej łzawiły, tak bardzo chciała
je zamknąć.
- No cóż, ja jestem. - Podszedł do łóżka i odrzucił przykrycia.
Dopiero teraz zauważyła jego bose stopy.
- Gdzie twoje buty?
- Na dole - wyjaśnił. - Ukryłem je w jakichś krzakach. Przez
noc nic im siÄ™ nie stanie. - WziÄ…Å‚ wypchanÄ… pierzem poduszkÄ™ i
rzucił na środek łóżka. - Proszę, tamta połowa
jest twoja, a ta jest moja. Albo jedno z nas może spać na, a
drugie pod przykryciem.
Gillian słowem się nie odezwała. Jeśli sądził, że ufa mu tak, by
położyć się obok niego w łóżku, to się mylił.
- Nie bądz taka, Gillian. Jesteś zmęczona. Chodz. To jest
możliwe, aby mężczyzna i kobieta przebywali w tym samym
ciasnym pomieszczeniu i się nie całowali ani nie niewolili.
- Dobrze zdaję sobie z tego sprawę - odpowiedziała sucho, z
wszystkich sił skupiając wzrok na deskach podłogowych, a nie na
nim.
Brian ciężko westchnął.
- Staram się dostosować do sytuacji, Gillian - zauważył.
- Jestem tego świadoma. - Była też świadoma, że on sobie z
niej kpi. Nie mogła się doczekać, kiedy się go pozbędzie. Robił
takie wrażenie, jakby dokładnie wiedział, jak postępować, by ją
prowokować...
Jej narzekania urwały się, gdy Brian uniósł rąbek koszuli i
ściągnął ją przez głowę.
W pierwszym momencie instynktownie chciała odwrócić
wzrok, ale tego nie zrobiła. Wielką falą powróciły wspomnienia
ich poślubnej nocy. Wtedy w pokoju nie było żadnego światła.
Ani świecy, ani nawet ognia w kominku, ponieważ pobrali się
latem. Było ciemno choć oko wykol, a może to ona zamknęła
oczy?
Przypomniała sobie odgłos, z jakim wszedł do jej pokoju,
podchodził do łóżka, a potem się rozbierał.
Nadal pamiętała, jak łóżko ugięło się, gdy do niej dołączył, i to
uczucie oczekiwania, kiedy odkryła, że leży w pościeli nagi.
Tamtej nocy serce musiało jej bić dwa razy szybciej.
Przez swoją skromność czuła się onieśmielona, natomiast
ciekawość dodawała jej śmiałości. Wychowała się na wsi i miała
sześcioro rodzeństwa, wszyscy byli o wiele młodsi od niej.
Wiedziała, skąd się biorą dzieci, i miała niejasne pojęcie, jak do
tego dochodzi.
Ale tamtej nocy nie zobaczyła swojego męża nagiego,
ponieważ zanim nastał ranek, on zniknął już z jej łóżka.
Teraz prawie że musiała spojrzeć. Zawsze zastanawiała się,
jak wygląda jedyny mężczyzna, z którym kiedykolwiek dzieliła
łoże. Miała pewne wyobrażenia, ale żadnego ich potwierdzenia.
Udając, że próbuje się wygodniej usadowić w fotelu,
pozwoliła, by jej wzrok powędrował w jego kierunku -a potem
się na niego zagapiła.
Jego tors składał się z samych mięśni. Nigdzie nie było widać
ani fałdki tłuszczu, nawet w pasie nad spodniami. Nic dziwnego,
że poruszał się z takim wdziękiem. Był szczupły, mocno
zbudowany. Nawet Grecy nie zdołaliby wyrzezbić tak doskonałej
męskiej sylwetki...
- Dobrze się bawisz? - zapytał.
Giłlian zamrugała, policzki jej spłonęły, dlatego że dała się
przyłapać na wpatrywaniu się w niego.
Brian ponownie się zaśmiał. Nie wiedziała, czy kiedykolwiek
przyzwyczai się do tego odgłosu. Nie pasował do wizerunku, jaki
wytworzyła sobie przez całe lata. Kiedy się śmiał, był
człowiekiem, nie potworem.
- Gillian, nie bądz tak zażenowana. Masz prawo patrzeć.
Gdybyś zaczęła się rozbierać, ja na pewno bym się temu
przyglądał.
Kiedy to sobie wyobraziła, gorąca fala oburzenia połączonego
z tęsknotą kazała jej zerwać się na nogi.
- Celowo mnie prowokujesz.
- Nie, droczę się z tobą, a przynajmniej próbuję to robić.
Wiem, że czujesz się nieswojo, ale bądz rozsądna. Nie zniewolę
cię ani nawet nie cmoknę w policzek. Jestem zmęczony.
Wykończyłaś mnie do cna. - Wsunął się pod przykrycia i
wyciągnął jak długi. - Chodz do łóżka. Przez brak snu będziesz
się tylko bardziej złościć.
Ale Gillian nie była gotowa zrezygnować ze złości, nie teraz,
kiedy tak dobrze wyglądał w tym łóżku. Wykorzystała swoją
bezsilną wściekłość jak zbroję. Była to jedyna obrona, jaka jej
została.
- Jeśli tak sobie życzysz, proszę bardzo - powiedział spokojnie
i odwrócił się do niej plecami.
Gillian stała w pogotowiu, by go surowo ukarać, gdyby wstał z
łóżka i ją pochwycił. Powoli mijała minuta za minutą.
Już miała się odprężyć, kiedy Brian odezwał się:
- Dziękuję, Gillian.
- Za co?
- Za to, że ze mną przyjechałaś. Teraz wszystko będzie dobrze.
Będzie tak, jak trzeba. - Nie patrzył na nią, dalej leżał na boku.
- Nie wiem, czy będę potrafiła ci pomóc w ziszczeniu
marzenia o pozycji w sztabie Liverpoola - przyznała.
Wzruszył ramionami.
- Wystarczy, że tu jesteś. Dla mężczyzny w rządzie żona jest
ważna. Poprawia jego reputację. - Przekręcił się na plecy. - Miło
jest też mieć blisko siebie kogoś, kto zainteresowany jest tym, czy
mężczyznie się powiedzie, czy nie.
Mogła zwrócić mu uwagę, że przez te wszystkie lata miał
żonę... ale doszła do wniosku, że dość już na ten temat zostało
powiedziane. Do tego trudno jej było ciągle na niego się złościć.
Zmuszało ją to do przesadnych reakcji i zachowań, które jej nie
przystojÄ….
Uśmiechnął się sennie i zwinął się na łóżku.
- Naprawdę mogłem się zabić na tym drzewie -wymamrotał,
oczy mu się zamykały.
- Nie musiałeś się na nie wspinać - przypomniała mu.
- Musiałem. Zrobiłem to dla ciebie. Gillian szybko na niego
naskoczyła.
- Pod jakim względem robiłeś to dla mnie? Westchnął.
- Musiałem ci udowodnić, jak daleko jestem gotów się dla
ciebie posunąć. Nigdy wcześniej tego nie zrobiłem.
To była prawda.
-1 musiałem cię jeszcze raz pocałować - dodał. - Dobrze
całujesz. Nie zdawałem sobie z tego sprawy.
- Co za różnica, czy potrafię całować, czy nie? - zapytała,
niepewna, co o tym sądzić.
- Pozytywna pod każdym względem - wymamrotał, zapadając
w sen.
Gillian odczuła niejasne rozczarowanie. Najwyrazniej Wright
potrafił zasnąć w dowolnym miejscu i w dowolnym czasie. Może
była to umiejętność, której nabył w wojsku.
A może nie była dla niego tak interesująca jak on dla niej.
Ale żeby intrygująco skomentować jej pocałunki, a potem
przysnąć...? Nie wiedziała, co ma myśleć.
A jednak nie, przecież wie, co ma myśleć, przypomniała sobie.
Była zakochana w Andresie Ramigiu.
Andres. Andres Ramigio. Kocham Andresa - powtarzała
sobie, podchodząc do miednicy. Nalała do niej więcej wody,
spojrzenie jej padło na własne odbicie w lustrze, a potem
powędrowało nad odbitym ramieniem do miejsca, gdzie Wright
spokojnie spał w łóżku.
Odstawiła dzban z wodą i uniosła dłoń do czoła. Kontakty z
Wrightem przyprawiały ją o ból głowy. Jej życie było prostsze i
szczęśliwsze bez niego.
Nie będzie o nim myśleć.
Nie będzie mu ufać.
Nie poświęci mu nawet odrobiny uwagi ani zainteresowania.
Podjąwszy to stanowcze postanowienie, ochlapała sobie twarz
wodą, wytarła ją i powróciła na fotel. Skrzyżowała ramiona i
postanowiła przesiedzieć tam całą noc. Nie zaszkodzi jej to.
Sypiała już w bardziej niewygodnych miejscach. Wiele było
takich nocy, kiedy nie kładła się, opiekując się którymś z
młodszego rodzeństwa, bo jej macocha nie była w stanie tego
zrobić. Pielęgnowała też dzierżawców Holburna.
Nie, noc w fotelu jej nie zaszkodzi.
Wolałaby tylko, by Wrightowi nie było aż tak bardzo
wygodnie.
To był długi, pełen wyzwań dzień. Czuła się otępiała. Tak
bardzo potrzebowała odpoczynku, że rozbolały ją wszystkie
kości, a oczy zaczęły piec i na pewno się już zaczerwieniły.
Co zaproponował Wright? Żeby jedno z nich spało pod, a
drugie na przykryciach?
Czy to naprawdę taki zły pomysł?
Koniec końców nie mogła sobie przypomnieć, czy w ogóle
jakąś decyzję podjęła. Obudziło ją poranne światło wpadające
przez okna, w których ktoś rozsunął zasłony. Szafa została
przesunięta z powrotem na miejsce, na kominku płonął wesoło
ogień, a jej mąż stał półnagi nad miednicą, goląc się.
Zauważył jej spojrzenie w lustrze.
- Dzień dobry - powiedział. Wyglądał niezwykle przystojnie i
był w dobrym humorze, podczas gdy ona czuła się tak, jakby
wleczono jÄ… milÄ™ pod powozem.
- Dzień dobry. - Uniosła przykrycie, by naciągnąć je sobie na
głowę... i zorientowała się, że nie ma na sobie nic oprócz halek.
Anie pamiętała, by się kładła do łóżka czy przykrywała.
Poderwała się. Jej starannie złożona suknia wisiała na fotelu,
w którym jej zdaniem poprzedniego wieczoru zasnęła. Nawet jej
pończochy tam były. W nocy ktoś ją rozebrał.
Dzięki Bogu, ten ktoś skończył, doszedłszy do halek, albo
byłaby zupełnie naga.
Jej spojrzenie powędrowało od razu w kierunku Wrighta.
Stał przy miednicy, obserwując ją i jedną ręką czyszcząc
brzytwę w wodzie z mydłem.
- Czy powinienem domniemywać, że jesteś ze mnie
niezadowolona?
Rozdział 8
Niezadowolona? Jestem na ciebie wściekła - powiedziała
Gillian, zaciskając palce na pościeli, żeby nie rzucić się z
pięściami na męża. - Jak śmiesz mnie rozbierać? Jak śmiesz
wykorzystywać mnie w tak haniebny sposób?
Wright odłożył brzytwę. Wytarł twarz płóciennym
ręcznikiem.
- Co takiego twoim zdaniem zrobiłem?
- Moim zdaniem szokująco mnie wykorzystałeś -powiedziała
Gillian, a jej głos drżał od gniewu.
Wright na chwilę uniósł w górę wzrok, jakby w niebiosach
szukał porady.
- Gillian, kiedy się obudziłem, zobaczyłem, że osunęłaś się w
fotelu tak nisko, że brodą niemalże dotykałaś kolan.
W takiej pozycji nie należy spać, gdy się jest tak
wyczerpanym.
- Nie prosiłam cię o pomoc - odparła sztywno.
- Na miłość boską - jęknął jej mąż. Podszedł i stanął w nogach
łóżka. - Nie jesteśmy sobie obcy, Gillian. I nie miałem nic złego
na myśli. Pomogłem ci się położyć. Jesteś moją żoną.
Przysięgałem przed Bogiem szanować cię i chronić. Niezależnie
od tego, co myślisz o naszym małżeństwie, zawsze udawało mi
się zatroszczyć o twoje potrzeby.
- Finansowo - wypaliła, nadal zdegustowana.
- Tak, finansowo. - PrychnÄ…Å‚ ze zniecierpliwieniem, jakby
zastanawiał się, czego jeszcze ona by od niego chciała. - Tej nocy
posunąłem się o krok dalej. Zobaczyłem cię w tym fotelu i
zdałem sobie sprawę, że jeśli całą noc w nim prześpisz, będą cię
bolały plecy i szyja. Mamy jeszcze cztery godziny drogi do
Londynu. Nie wyobrażam sobie, by ta podróż miała być
łatwiejsza, jeśli będziesz obolała.
Miał raqę.
- Ogień dogasał - ciągnął Brian dalej. - W pokoju było zimno i
obawiałem się, że zle się będziesz czuła. Czy to coś złego? Z
życzliwości pomogłem ci się położyć, Gillian, i z żadnego innego
powodu.
- Ale zdjÄ…Å‚eÅ› ze mnie sukniÄ™.
Wright przymknął oczy, jakby ich sprzeczka sprawiała mu
ból.
- Tak. Zdjąłem ci też buty i pończochy. Nie wiedziałem, czy
masz inną suknię, którą planowałaś włożyć dziś rano, czy
zamierzasz włożyć tę samą. - Machnął ręką w kierunku sukni
starannie poskładanej na fotelu. - Rozpaczliwie by się pogniotła,
gdybym cię w niej położył do łóżka. A co do butów i pończoch...
- Zmarszczył brwi. - Wydawało mi się, że będzie ci wygodniej
bez butów.
Gillian pod przykryciem potarła palcami stóp o siebie. Miał
racjÄ™.
- Tylko że to takie intymne - wymamrotała.
- To stopy, Gillian. Nic więcej. Ja też je mam. Przeszedł na jej
stronę i zbliżył się jeszcze o krok.
- Wiem, że to, co się działo między nami, jest skomplikowane.
Wiem, że nie byłem dobrym mężem. Kiedy się pobraliśmy, nie
chciałem być mężem. Ale teraz jestem inny. Okoliczności mnie
zmieniły. Staram się to naprawić - i nie mów mi, że jest za pózno.
Nie jestem głupcem, Gillian. Nie znasz tego Hiszpana długo, a
nawet gdyby, to nadal żywisz do mnie pewne uczucia. Jeśliby
było inaczej, nie oburzałabyś się tak na naszą bliskość ani nie
czułabyś się tak zagrożona z powodu zwykłego pocałunku.
Miał rację.
- Proszę cię - kontynuował - o drugą szansę. Przyznaję,
próbowałem tak manipulować okolicznościami, by działały na
moją korzyść. Ale ostatniej nocy starałem się tylko, żeby tobie
było wygodnie. Położyłem cię pod
przykryciem, a sam spałem na wierzchu. Chciałem cię
chronić, Gillian. Tak postępują mężowie. Tak postępują
mężowie.
Oczy jej napełniły się łzami. Od tak dawna tęskniła za kimś,
komu wystarczająco by na niej zależało, aby zatroszczyć się o
takie drobiazgi. O te drobne uprzejmości, które sprawiały, że
żona wiedziała, iż nie jest obojętna mężowi.
Opuściła głowę, by otrzeć zdradliwe łzy, zanim on je zobaczy.
- Przepraszam - wyszeptała przez zaciśnięte gardło. -Może
przesadziłam. Ale chodzi o to... - nie dokończyła zdania,
wiedząc, że wszystko, co powie, może być zle zrozumiane.
- Rzecz w tym, że po prostu mi nie ufasz. Rozumiem to,
Gillian. Ja też bym sobie nie ufał, gdybym opierał się na tym, jak
się sprawy w przeszłości między nami miały. Ale teraz tu jestem.
Chcę tego małżeństwa. Chcę ciebie za żonę. To do ciebie należy
decyzja, czego ty chcesz.
- A jeśli nie zechcę ciebie? - zapytała cicho, zawstydzona jego
bezpośredniością i uczciwością jego słów.
- Wtedy nie będę mógł mieć tego, czego nie zechcesz mi dać,
prawda?
Gillian nie wiedziała, co powiedzieć. A on miał rację. Okazał
się uroczy i życzliwy i ani trochę nie przypominał tego potwora,
jakim go sobie wyobrażała przez te wszystkie lata.
Wcześniej był taki czas, kiedy wcale nie myślała o nim jak
o potworze, czas, kiedy ból nie zabarwiał jej opinii o nim.
- Zostawię cię na trochę samą, abyś mogła się ubrać
-powiedział, wyjmując czysty krawat z zestawu do golenia
i szybko zawiązując go w przyzwoity węzeł.
Siedziała na łóżku, objąwszy ramionami nogi, i przyglądała
mu się, zaskoczona wiotkością jego krawatu.
- Dziwię się, że Hammond wypuścił cię z domu z czymś takim
- zauważyła.
Wright rzucił jej uśmiech w lustrze.
- To nie takie ważne. Poza tym Hammond ma wiele innych
zajęć poza krochmaleniem moich krawatów.
Ta uwaga zaskoczyła Gillian bardziej niż wszystko, co mówił
wcześniej. Kiedy ostatnio przebywała w towarzystwie Wrighta,
Hammond zachowywał się tak, jakby jedyną ważną sprawą na
świecie był krochmal w ubraniach pana hrabiego, ich krój,
czernidło do butów oraz setki innych szczegółów męskiego
modnego stroju.
- Może wojna jego też odmieniła? - zasugerowała. Uśmiech
Wrighta przybladł, ale tylko troszkę - trzeba
było go bacznie obserwować, by to zauważyć. Jednak kiedy
się z nią zgadzał, głos miał całkiem wesoły.
- Obydwaj wróciliśmy mądrzejsi. A teraz pozwól, że się
oddalę. Muszę się wymknąć po swoje buty i wziąć spencer z
korytarza. Kiedy następnym razem mnie zobaczysz, będę
przyzwoicie odziany. - Zanim wyszedł, wylał za okno wodę z
miednicy.
Gillian siedziała nieruchomo w cichym pokoju, zadziwiona
tym nowym Wrightem. Było niemalże tak, jakby jej mąż stał się
innym człowiekiem, w czym raczej nie było nic złego. Wolała
tego nowego. Był milszy i bardziej troskliwy.
Być może zbyt pochopnie go oceniała?
Zrozumiała natomiast jedno: to wczesne zauroczenie, które
kiedyś nazwała miłością, już nie istniało. Brian znowu
przyprawiał ją o szybkie bicie serca i nie wiedziała, czy powinna
się z tego cieszyć, czy się tego obawiać. To, jak ją potraktował tuż
po ślubie, nauczyło ją, by nie ufała swoim emocjom. Musi być
rozsądna i postępować ostrożnie.
Zapisawszy sobie to ostrzeżenie w pamięci, wstała i zaczęła
się ubierać. Nie zajęło jej to wiele czasu. Nie była zbyt
pedantyczna. Jednak zamarudziła trochę przy układaniu włosów.
Udało jej się poprzedniego wieczoru odzyskać większość szpilek,
więc mogła zwinąć włosy w schludny kok, ale nie ściągnęła ich
tak mocno jak zwykle. Poluzowała też kilka kosmyków naokoło
twarzy, by fryzura nie była tak surowa. Przygryzła wargi i
poszczypała się w policzki, by się zaróżowiły.
Wzięła płaszcz, rękawiczki oraz aksamitną mufkę i zeszła na
dół, by dołączyć do Wrighta.
Rodzina, którą niemalże wyrzuciła z pokoju poprzedniego
wieczoru, porozsiadała się po całej jadalni, delektując się
śniadaniem.
Wright siedział przy stoliku pod oknem w przeciwległym
kącie pomieszczenia. Miał na sobie spencer i buty.
Nie zauważył, że Gillian weszła do jadalni. Skoncentrowany
był na obieraniu jabłka, czemu bacznie przyglądała się mała
dziewczynka mniej więcej w wieku siedmiu lat, z włosami
zaplecionymi w dwa warkocze - i przez chwilę Gillian nie była w
stanie się poruszyć, tak bardzo była pod wrażeniem widoku jego i
dziecka.
Nigdy wcześniej nie łączyła w myślach Wrighta i dzieci.
Kiedy za niego wychodziła, przypuszczała, że będę jakieś mieli,
ale pózniej była tak pełna obaw co do swojego małżeństwa, że
nigdy sobie tego dokładniej nie wyobrażała. Z drugiej strony
przez tak wiele czasu zajmowała się rodzeństwem, że nie tęskniła
za macierzyństwem.
Ale teraz, kiedy widziała, jak łagodnie Wright zwraca się do
tej dziewczynki, obudziło się w niej niemal nieodparte
pragnienie, by mieć dziecko.
Brian zauważył ją i przywołał skinieniem głowy, a potem
wrócił do obierania jabłka.
Gillian przeszła przez salę i dotarła do stolika w chwili, kiedy
akurat kończył pracę. Uniósł skręconą skórkę w powietrze.
- Czy tak jest dobrze? - zapytał dziewczynkę.
- Idealnie, milordzie - powiedziała z miękkim północnym
akcentem. - Bardzo dobrze panu idzie obieranie.
Wright wstał i przysunął Gillian krzesło.
- To jest panna Amy Doward. A to jej rodzice, przy sÄ…siednim
stoliku. PowracajÄ… do domu z Londynu. Panno Doward, to jest
moja żona, lady Wright.
Powiedział moja żona" tonem znamionującym właściciela.
Gillian nie mogła go poprawiać, nie przy wszystkich... poza tym
uświadomiła sobie, że właściwie nie ma ochoty tego robić.
Wright zaczynał ją przekonywać do siebie.
Panna Amy z niepokojem zmarszczyła brwi. Gestem
poprosiła Wrighta, by się pochylił, aby mogła mu coś szepnąć do
ucha, tak jednak głośno, że Gillian usłyszała:
- Czy powinnam dygnąć? Czasami mi się myli.
- Amy - odezwała się jej matka tonem, jakiego używają matki,
by usprawiedliwić swoje nad wiek rozwinięte dzieci. Trzymała
na kolanach wiercÄ…ce siÄ™ niemowlÄ™.
Wright zbył jej zaniepokojenie machnięciem ręki, a potem
udał, że rozważa tę kwestię. Gillian postanowiła sama
odpowiedzieć.
- Nie, to nie jest konieczne. Nigdy nie czułam się z tym
dobrze. - Usiadła, dzięki czemu znalazła się na poziomie panny
Amy. - Mnie też te wszystkie zasady się mylą. Tyle ich jest. Wolę
się przywitać, podając rękę. - I wyciągnęła dłoń. - Witaj, jestem
Gillian.
Buzia Amy rozjaśniła się w szerokim uśmiechu na taką
uprzejmość. Brakowało jej dwóch przednich zębów i była
absolutnie urocza. Nieśmiało podała Gillian rękę.
- Jestem-Amy-Doward - powiedziała jednym tchem tak
podniecona, że słowa zbiły się w jedno. Zerknęła na rodziców,
uśmiechem okazując swoją radość.
- Panna Amy Doward pokazywała mi sztuczkę ze skórką od
jabłka - wtrącił Wright - która, jak zapewnia mnie, działa za
każdym razem.
- A co to za sztuczka? - zapytała Gillian.
- Jeśli podniesie się skórkę nad prawe ramię i upuści ją na
podłogę - wyjaśniła Amy - powie mu ona, kto jest jego
prawdziwą miłością.
- Tak, skórka pokaże pierwszą literę imienia mojej ukochanej -
przytaknÄ…Å‚ Wright.
Gillian potrząsnęła głową zdumiona, że jest kolejna strona
tego mężczyzny, której istnienia się nie domyślała. Nigdy nie
posądzała, że potrafiłby bujać w obłokach.
- Pierwszą literę? Wright kiwnął głową.
- Panna Doward zapewnia mnie, że za każdym razem
odpowiedz jest trafna. - Odwrócił się do nich plecami i uniósł
skórkę jabłka nad prawe ramię. - Tak mam ją trzymać?
- Tak - potwierdziła Amy z pełną powagą. - Teraz proszę ją
puścić.
Wright otworzył dłoń i od razu odwrócił się, by zobaczyć, jaka
litera się utworzyła. Amy promiennie się do niego uśmiechała.
- To jest S" - oznajmiła.
- Ależ nie - zaprzeczył Wright. - To jest G".
- G? - Buzia Amy zmarszczyła się z zakłopotania. Trójka jej
starszego rodzeństwa postanowiła zobaczyć
to na własne oczy. Nawet rodzice się obejrzeli, a Gillian była
nie mniej zaciekawiona.
- Nie widzę tu G", milordzie - powiedział starszy brat Amy,
mniej więcej dziesięcioletni chłopak.
- Ale to jest G" - upierał się Wright. - Małe g". Popatrzcie na
te zawijasy.
Gillian musiała spojrzeć - i ze zdumieniem stwierdziła, że on
ma raqÄ™.
Amy też doszła do tego wniosku.
- To g" - powiedziała, wyraznie ciesząc się razem z nim.
- Oczywiście, że g" - powiedział Wright i uśmiechnął się do
Gillian tak promiennie, że dech jej zaparło. Chyba widział, jakie
zrobił na niej wrażenie, bo wyciągnął rękę i odgarnął kosmyk
włosów z jej twarzy. - Imię mojej prawdziwej miłości zaczyna się
na g".
I to wtedy Gillian się poddała. Ciężko pracował nad tym, by ją
pozyskać i udało mu się. Za jednym zamachem przeszłość, jaka
stała między nimi, została przekreślona, zastąpiła ją
terazniejszość. To, co powinien był zrobić, obietnice, jakie
należało złożyć - wszystko się ulotniło. Liczyło się tylko to, co
będzie od teraz.
Brian musiał chyba wiedzieć, że zmieniła zdanie, bo jego
spojrzenie trafiło jej wprost do serca.
- Gillian - powiedział, imię brzmiało w jego ustach jak
błogosławieństwo. - Imię mojej prawdziwej miłości brzmi
Gillian.
- Czy pani imię pisze się przez g"? - zapytała Amy,
przerywając tę ich wspólną chwilę.
Gillian zaśmiała się i potwierdziła:
- Tak, tak się pisze. Jakie to szczęście, że skórka od jabłka nie
ułożyła się w p" lub m".
- Ma pani szczęście - zgodziła się dziewczynka prostodusznie,
a potem rodzice poinformowali ją, że już czas włożyć płaszczyk i
kapelusik. Gotowi byli do odjazdu.
Nastąpiły pożegnania i życzenia bezpiecznej podróży.
Rodzice już prawie wyprowadzili Amy za drzwi razem z całą
resztą, kiedy dziewczynka nagle odwróciła się z cichym
okrzykiem przerażenia.
Prześlizgnęła się obok rodziców, podbiegła do Gillian i
dygnęła.
- Byłabym zapomniała.
- Ślicznie dygnęłaś.
Amy rzuciła jej szczerbaty uśmiech, ostatni raz pomachała na
do widzenia i dołączyła do rodziców.
Gillian zaczekała, dopóki nie wyszli, i dopiero potem uniosła
filiżankę herbaty, którą Wright dla niej zamówił.
- Skórka z jabłka naprawdę ma kształt S".
- Albo kształt ósemki - zgodził się swobodnie, patrząc jej w
oczy z tym uśmiechem, który stanowczo za mocno na nią działał.
Odstawiła filiżankę.
- Co się dzieje? - zapytał, wyczuwając natychmiast jej
przygnębienie.
- Tak nie powinno być - wymamrotała. Wyjrzała przez okno.
Rodzina wsiadała do swojego powozu. Niemowlę zaczęło
płakać. Nie miało ochoty siedzieć w zamknięciu przez wiele
godzin podróży.
Jej też chciało się płakać, ale z innego powodu.
- O co chodzi, Gillian?
Odwróciła się znowu do Wrighta i szepnęła:
- Nie chcę cię kochać. Nie chcę cię nawet lubić. Już raz cię
kochałam, Wrighcie, a ty mnie odrzuciłeś.
Uśmiech zniknął z jej twarzy. Przez dłuższą chwilę czekała,
pragnąc, by coś powiedział, i nie wiedząc, co mógłby
powiedzieć. Odczuwała ból, patrząc na niego w ten sposób.
Niewątpliwie był przystojny, ale to nie jego wygląd ją u niego
pociągał. To było coś więcej, poczucie, jakie miała od pierwszej
chwili, kiedy go spotkała, że jej miejsce jest u jego boku.
A przecież okazało się to kłamstwem.
Tak naprawdę żadne jego słowa nie skłonią jej, by mu zaufała.
Głupia jest, że nawet tutaj siedzi...
Wright powoli sięgnął po jej dłoń, która spoczywała na stole.
Splótł ich palce razem. Opuścił wzrok na złączone dłonie.
Zmarszczył czoło. A potem niemal z czcią uniósł jej dłoń do ust i
pocałował, a ona odkryła, że właśnie tego chciała. Potrzebowała
tego kontaktu.
Słowa nie odegrałyby swojej roli. Słowa były za proste.
Brian uniósł wzrok. Jego oczy patrzyły chłodno, poważnie.
Czy mogło mu tak bardzo na niej zależeć? Czy ośmieli się mieć
nadziejÄ™?
- Nie chcę, byś ode mnie odeszła, Gillian. Jesteś wszystkim, co
mam.
Otoczyła swoje serce murem, starając się przed nim bronić, a
teraz mur się rozsypał.
Uścisnęła jego dłoń, chcąc zatrzymać tę chwilę. Zabolało ją
wspomnienie Andresa, obietnic, jakie mu złożyła i jakich nie
będzie w stanie dotrzymać.
Słusznie czy też nie, choć było to całkiem nierozsądne
-kochała Briana Ransona, hrabiego Wright. Briana. Imię to
brzmiało właściwie.
Zona oberżysty podeszła do nich ze śniadaniem. Rzuciła im
pełen aprobaty uśmiech, gdy stawiała przed nimi talerze.
- Proszę, milordzie. Dobre pożywne śniadanie dla pana i
milady. - Zamarła z jedną stopą w powietrzu, bo już miała odejść,
ale jeszcze na chwilę się zatrzymała. - Muszę to powiedzieć,
chociaż wiem, że pan Peters nie byłby zadowolony z tego, że to
mówię, ale przyglądałam się państwu. To sama przyjemność
widzieć parę młodych ludzi takich jak państwo, którzy tak
pięknie wyglądają razem i którym tak bardzo na sobie zależy. -
Niezgrabnie dygnęła i zarumieniła się gwałtownie, jakby
powiedziała za dużo. Pospiesznie się wycofała.
- Widzisz? - powiedział Brian cicho. - Musimy coś robić
dobrze, jeśli inni też potrafią to zauważyć.
Uśmiechnął się do niej... a ona odpowiedziała mu uśmiechem.
Przy śniadaniu podjęli pierwsze niepewne jeszcze kroki w
dziedzinie małżeńskiej współpracy. To był bardzo sympatyczny
posiłek, całkiem taki, jak Gillian kiedyś sobie wymarzyła.
Rozmowę zdominował Brian. Miał wielkie plany na
przyszłość. Zdecydowany był dołączyć do ludzi Liverpool.
Wiedział, że będzie to trudne, jako że jego ojciec przeciwny był
tej koncepcji. Gillian podsunęła mu kilka pomysłów wysnutych z
rad, jakich w zasięgu jej słuchu udzielał przez lata ojciec różnym
ambitnym młodym ludziom, takim jak jej mąż.
Ojciec i macocha ucieszą się, kiedy usłyszą, że ona i Brian
znowu są razem. Ojciec nie był zadowolony, kiedy odeszła od
męża.
- Nie mogę się doczekać, by pokazać ci twój nowy dom -
powiedział Brian, odsuwając krzesło od stołu.
- A ja nie mogę się doczekać, by go zobaczyć - odpowiedziała,
odkładając serwetkę obok talerza.
Kiedy Brian rozliczał się z oberżystą, Gillian pozbierała swoje
rzeczy. James i George zajęli się już jej sakwojażem. Czekali
razem z powozem przy drzwiach frontowych.
Brian dołączył do niej, wziął pod ramię i poprowadził do
powozu.
Dzień był wilgotny i wietrzny. Wydawało się, że słońce
gotowe jest cały dzień bawić się w chowanego. To był dobry
dzień na podróż. Znajdowali się mniej więcej cztery godziny od
Londynu i z łatwością dotrą na miejsce przed zmrokiem.
Na podłodze w powozie stał kosz.
- Co to? - zapytała Gillian.
- Poleciłem oberżyście, żeby przygotował dla nas kosz z
jedzeniem na wypadek, gdybyśmy zgłodnieli - wyjaśnił Brian.
- Po takim śniadaniu? - Gillian potrząsnęła głową. -Mało
prawdopodobne.
- Tak czy inaczej, będziemy przygotowani - powiedział,
pomagając jej wejść do pojazdu.
- Tak jest, panie pułkowniku - zakpiła łagodnie z takiego
wojskowego planowania i została nagrodzona jednym z jego
szybkich uśmiechów.
Kosz zajmował całkiem sporo miejsca na podłodze, tak że
musiała się oprzeć o męża, by było jej wygodnie.
Wyglądało na to, że Brianowi to nie przeszkadza. Zatrzasnął
drzwiczki i zasłonił okno roletą, pogrążając ich w mętnym
półmroku. Z niewymuszoną czułością otoczył ramieniem jej
taliÄ™.
- Niewygodnie tu z tym koszykiem, prawda? - powiedział,
przysuwajÄ…c usta blisko do jej ucha.
- Trochę to kłopotliwe - odrzekła półgłosem, ale nie odsunęła
się od niego, tylko zdjęła kapturek. Położyła
go razem z mufką na płaszczu wojskowym Briana, który go
zdjął już wcześniej, poskładał i umieścił na siedzeniu obok niej.
Zastukał w dach, dając Jamesowi znak, że są gotowi do
odjazdu.
James krzyknął wio" do koni i ruszyli w drogę. Szarpnęło do
przodu. Wolna ręka Briana opiekuńczo wysunęła się przed nią.
Ramię opasujące ją w talii pozostało na miejscu. Nie przesunął
go.
Jechali w milczeniu.
Gillian oparła głowę na ramieniu męża. Podobał jej się czysty,
męski zapach jego mydła do golenia i starała się zgadnąć, co to
był za aromat, żeby przestać myśleć o tym, jak wygodnie wtulać
siÄ™ w niego.
Nie miała już wątpliwości, że był równie świadomy jej, jak
ona jego. Miała wrażenie, że pojazd aż dudni od bicia ich serc.
Powóz przechylił się na jedną stronę, biorąc zakręt, przez co
jeszcze bardziej zbliżyli się do siebie.
Brian odwrócił się do niej. Uniosła wzrok. Ich usta oddalone
były od siebie zaledwie o kilka cali.
- Myliłem się - powiedział.
- Co do czego?
- To nie jest możliwe, by mężczyzna i kobieta znajdowali się
razem tak blisko i się nie całowali.
- Masz rację - zgodziła się i kładąc mu dłoń na sercu, uniosła
twarz i pocałowała go prosto w usta.
Rozdział 9
Całowała go. Brian nie mógł uwierzyć w swoje szczęście.
Przełamał opory Gillian. Przystąpił do oblężenia, a ona poddała
się szybciej, niż oczekiwał.
I tak rozkosznie było trzymać ją w ramionach. Była taka
ustępliwa.
Obwiniał młodość i własny głupi upór za to, że przed laty nie
uświadomił sobie, jak wspaniałą i wartościową kobietą jest
Gillian.
Wynagrodzi jej to teraz. Należała do niego. Nigdy nie
pozwoli jej odejść. Nie teraz, gdy ją ma.
Ale pociągał go w niej nie tylko atrakcyjny wygląd czy
inteligencja. Nie, sprawiała, że akceptował samego siebie. Od
miesięcy, a może od lat, nie czuł się tak ożywiony jak w
towarzystwie Gillian.
Podciągnął ją sobie na kolana, by móc ją porządnie
pocałować... a ona oddała mu pocałunek. Zniknęła przestraszona
panna młoda, z którą musiał się tak ostrożnie obchodzić, a na jej
miejsce pojawiła się kobieta, której nie płoszył jego dotyk ani
jego namiętność.
Rozpiął jej spencerek. Wełna była miękka pod jego palcami.
Całował jej usta, brodę, szyję.
- Słodka Gillian - szepnął i poczuł, jak wargi rozciągają się jej
w uśmiechu, gdy przycisnęła mu usta do czoła, wplatając palce
we włosy.
Nie planował kochać się z nią w powozie. Pragnął dla nich
więcej prywatności. Wyobrażał sobie pocałunki, ale nie pozwalał
myślom przekraczać tej granicy.
Teraz najbardziej ze wszystkiego pragnął wejść głęboko w
nią. Chciał ją uczynić swoją, zachować ją.
Przemocą oderwał się od słodkiego zapachu jej skóry w
miejscu, gdzie szyja spotykała się z barkiem. Odchylił do tyłu
głowę i musiał zamknąć oczy, żeby nie widzieć swojej żony,
która uśmiechała się do niego ustami nabrzmiałymi i pełnymi od
jego pocałunków. Inaczej nie zdobyłby się na to by powiedzieć:
- Chyba powinniśmy przestać.
Dobry Boże, wypowiedzenie tych słów sprawiało mu ból.
Nastąpił moment ciszy.
- Dlaczego?
Brian otworzył oczy. Była w jego oczach taka piękna. Jego
Gillian zmieniła się z kobiety atrakcyjnej w najbardziej
wdzięczną i uroczą z wszystkich, jakie kiedykolwiek spotkał.
Dotknął pukla jej włosów, miały soczysty kolor złocistego piwa.
- Bo jeżeli tego nie przerwiemy, zostaniesz uwiedziona.
W jej oczach pojawił się błysk tak bezbożnej rozkoszy, że
dech mu zaparło.
- Sądzę, że tego właśnie chcę, Brianie.
Jego imię nigdy nie brzmiało bardziej uroczo niż wtedy, gdy
wypowiadały je usta Gillian. Zuchwała szczerość żony rozpaliła
jego zmysły.
-No cóż, milady, w takim razie właśnie to się stanie
zapewnił ją i przystąpił do dzieła.
***
Całował ją w ucho, nos, oczy, czoło... w usta. Gillian
pomyślała, że nigdy nie będzie miała dość jego pocałunków i
nigdy nie przestanie go całować.
Czas stał się czymś bez znaczenia. Jej świat zawęził się do
tego powozu, do skórzanego siedzenia i tego mężczyzny. Obudził
wszystkie jej zmysły.
Męskość Briana napierała w podnieceniu na jego spodnie.
Pamiętała, jak miała go w sobie. Pamiętała to nieznane wcześniej
uczucie i to niepokojące pragnienie czegoś, czego nie rozumiała.
Przez całe lata zastanawiała się długo i poważnie nad ich
złączeniem.
Opuściła dłoń, odszukała guziki przy spodniach. Rozpięła
jeden, potem kolejny...
- Nie. Jeszcze nie. - Dłonie Briana opadły na jej nadgarstki.
Odwrócił się i posadził ją znowu na skórzanym siedzeniu.
Spojrzał jej w oczy. - To musi znaczyć coś więcej, Gillian -
powiedział. Zaparł się ramieniem
o oparcie w pobliżu jej głowy. - Chcę, by to znaczyło coś
więcej.
Gillian odchyliła się w kąt powozu. Jedna jej noga wciąż
spoczywała na kolanach Briana, druga podkurczona opierała się
o jego biodro.
- Nie pragniesz mnie? - Miała problemy ze zrozumieniem, co
siÄ™ dzieje.
- Pragnę - powiedział żarliwie. - Ale chcę, byśmy zaczęli od
nowa. Nie chcę, byśmy wlekli z sobą przeszłość. Teraz mamy
okazję, by wszystko zmienić.
- Co chcesz, byśmy zrobili? - zapytała niepewnie.
- Chcę powtórzyć moją przysięgę małżeńską. Za pierwszym
razem nic dla mnie nie znaczyła, Gillian. Byłem zbyt pochłonięty
własnym życiem, ale potrzebuję tego, byś mi zaufała i uwierzyła
we mnie.
- Ufam i wierzę - powiedziała półgłosem Gillian i była to
prawda.
- Więc niech to będzie pierwszy dzień naszego małżeństwa -
małżeństwa opartego na wszystkim, co wzniosłe
i dobre.
Gillian wyciągnęła rękę i położyła dłoń na jego sercu, głęboko
poruszona słowami męża. Nowy początek. Jak cudownie to
brzmiało.
Brian ujął jej lewą dłoń. Kciukiem gładził ją po wierzchu,
mówiąc poważnie:
- Ja, Brian Anthony Ranson hrabia Wright, biorÄ™ sobie ciebie,
Gillian...
Urwał, Gillian zorientowała się, że nie zna jej pełnego imienia
i nazwiska. Zamiast się obrazić, podpowiedziała cicho:
- Bridie Hutchins. Brian ściągnął brwi.
- Nie zasługuję na ciebie. - Zaczął się prostować, by się od niej
odsunąć. Gillian wyciągnęła rękę, położyła lewą dłoń na jego
policzku i odwróciła go tak, by na nią spojrzał. - Nie wiem nawet,
jak się nazywasz - odpowiedział na jej niewypowiedziane
pytanie, wzburzony. - Byłoby ci dużo lepiej nawet z tym
Hiszpanem.
- Ale to ty jesteś moim mężem - odparła. Głęboko odetchnęła,
a potem wyznała: - Jesteś jedynym, którego chcę za męża.
Brian pochylił się i ucałował wewnętrzną stronę jej dłoni. W
miejscu, którego dotknął wargami, paliła ją skóra. Tkwił
nieruchomo przez chwilę w tej pozyq"i, z ciałem napiętym od
tłumionych emocji.
- Brianie?
- Nic mi nie jest, Gillian - powiedział, ale kiedy na nią
spojrzał, zobaczyła, że oczy ma podejrzanie zaczerwienione. Aż
tak się przejął jej słowami? Głęboko ją to poruszyło i usunęło
ostatnie ślady wątpliwości z serca.
Brian ponownie ujął jej lewą dłoń. Tym razem, gdy zaczął
mówić, nie było w jego głosie wahania.
- Ja, Brian, biorÄ™ sobie Gillian Bridie Hutchins za prawnie mi
poślubioną małżonkę, i zgodnie z przykazaniem bożym ślubuję
jej, że będę ją kochać, hołubić i szanować, że zachowam ją w
zdrowiu i chorobie, i zaniecham wszystkich innych, zachowujÄ…c
ją przy sobie, dopóki oboje żyć będziemy.
- Pamiętasz słowa - powiedziała zdziwiona.
- Miałem czas nad nimi się zastanowić - odrzekł.
-Przeczytałem je kilka razy, myśląc przy tym o nas i o tym, co zle
zrobiłem. Tym razem wypowiadam je szczerze, Gillian. Jestem
starszy i miejmy nadzieję mądrzejszy. Chcę naszego małżeństwa.
I proszę. Oto dowód, że przyjechał po nią nie dlatego, że go
zostawiła, a jego duma żądała posłuszeństwa, ale dlatego że teraz
cenił to, czego ona zawsze chciała - małżeństwo oparte na
wspólnym poważaniu, szacunku i miłości.
O, nie kochał jej jeszcze. Nie była tak naiwna. Ale przyjdzie
dzień, że ją pokocha. Czuli do siebie silny pociąg. Nie bali się
otwarcie wypowiadać ani ze sobą ścierać... czy słuchać, kiedy ta
druga strona miała rację.
No i nie było już Jess.
To nieładnie myśleć z wdzięcznością, że ta kobieta nie żyje.
Przez sekundę czuła się skruszona, dopóki nie rozgrzeszyła się
własnym szczęściem. Brian należał do niej, nie do Jess czy jakiejś
innej kobiety.
Nie odda tego, co jej.
Wypowiedzenie przysięgi nie było dla niej trudne. Nigdy jej
nie zapomniała, pamiętała ją, nawet gdy postanowiła jej nie
przestrzegać.
- Ja, Gillian, biorÄ™ sobie Briana Anthony'ego Ransona za
prawnie mi poślubionego małżonka i zgodnie z przykazaniem
bożym ślubuję mu, że będę go kochać, hołubić i szanować, i będę
mu posłuszna...
Przerwał jej, przyciskają palce do jej ust.
- Ta lista nie jest konieczna, Gillian. Wiem, że będziesz jej
przestrzegać. Proszę tylko, byś mi zaufała.
- Ufam ci - zaprotestowała. Brian potrząsnął głową.
- A nie powinnaś. Nie zasłużyłem na to. Ale teraz cię o to
proszę. Proszę, Gillian, przysięgnij, że będziesz mi ufać nawet
wtedy, kiedy się rozzłościsz, poczujesz się zraniona czy może
wylękniona.
Odchyliła się do tyłu. Czy to dlatego, że go opuściła? Jeśli tak,
to zdecydowanie postępował mądrze, prosząc ją o to. Mocniej
ścisnęła jego dłoń i powiedziała:
- Będę ciebie kochać, szanować, będę tobie posłuszna i będę
ci ufać, zaniecham wszystkich innych, zachowując ciebie przy
sobie, dopóki oboje żyć będziemy.
I proszę, ona też złożyła przysięgę. Sumienie przypomniało jej
o Andresie. Poczuła ukłucie winy, ale napisze do niego i
wszystko wyjaśni. Jak zauważyła ciotka Agata, żona powinna
być razem z mężem.
Brian pochylił się do przodu i przycisnął usta do jej warg.
Ogień, który wcześniej płonął między nimi, szybko rozgorzał
znowu.
Trudno byłoby nazwać tę ceremonię konwencjonalną.
Obietnice wymieniali w rozpędzonym powozie, pan młody i
panna młoda na wpół byli rozebrani, ale dla Gillian nie mogłaby
być ta przysięga bardziej święta.
Zarzuciła mu ręce na szyję, przyciągając go bliżej do siebie.
Siedzenie było wąskie, przestrzeń ograniczona, a jednak idealnie
do siebie pasowali.
- Mam swoją obrączkę - przyznała. - Chciałam ją wyrzucić,
ale nie mogłam.
- Obrączka nie ma znaczenia, Gillian. Zawsze będę przy tobie.
Musisz w to uwierzyć.
A ona pozwoliła sobie w to uwierzyć.
To o takim małżeństwie kiedyś marzyła. On był jej
upragnionym mężczyzną.
Ich pocałunki stawały się coraz bardziej namiętne. Pozbywali
się ubrań. Nie próbowali nawet ściągnąć Bria-nowi butów. Za
bardzo im się śpieszyło.
Brian wszedł w nią jednym gładkim ruchem. Tak dobrze było
poczuć go w sobie.
- Nic ci nie jest? - spytał. - Nie sprawiłem ci bólu...?
Pocałowała go.
- Nigdy nie było mi lepiej. - Milczała, by rozgrzać go własnym
ciałem. - A teraz kochaj się ze mną, mężu. Lata czekałam na
ciebie.
Z radością do jej prośby się zastosował.
Ich połączenie tak bardzo różniło się od tego pierwszego.
Żadnego bólu, żadnego napięcia. Pozwoliła, by przejął kontrolę.
Wydawał się lepiej wiedzieć, czego ona chce, niż ona sama. Jego
ruchy wydłużały się, wchodził w nią głębiej. Czy tylko tak jej się
zdaje, czy zajmował się nią dłużej niż w noc poślubną?
Dążył chyba tylko do tego, by dawać jej rozkosz. Szeptał jej
imię, zachęcał, całował, kochał ją, pieścił... nazywał ją żoną".
Marzyła o tym, by to słyszeć. Tym chciała być.
Czy był tego świadom, kiedy przyjechał po nią do Huntleigh?
Czy coś nowego i cudownego wydarzyło się w ich małżeństwie?
Czy pośród kłótni i gniewu odmieniły się ich serca?
Nie miało to już znaczenia. Gillian była w stanie mu wszystko
wybaczyć, dopóki taki pozostanie.
Gdzieś w głębi jej ciała narastało pragnienie. Pożądanie,
jakiego wcześniej nie znała. Ledwo mogła oddychać, a co
dopiero myśleć. Krew pulsowała jej w żyłach, napływając
gwałtownie do miejsca, w którym się złączyli.
- Brian? - szepnęła wylękniona. Uciszył ją.
- Poddaj się temu. Pozwól, że cię tam zabiorę. Ale gdzie było
to tam"?
- Razem ze mną - dodał, odpowiadając na jej niewypo-
wiedziane pytanie. - Chodz... ze... mnÄ….
Przeszyła ją nagła, dojmująca, cudowna rozkosz. W
zetknięciu z nią cofnęła się i poczuła, że przenika ją całą.
Wykrzyknęła jego imię. Wbił się w nią mocno, głęboko... raz,
drugi, dążąc do własnego spełnienia. Na jeden błogosławiony
moment ich ciała połączyły się w jedno. Życie nagle nabrało
sensu.
Jej przeznaczeniem było znalezć się właśnie tu, właśnie teraz.
Uczepiła się go. Był jej kotwicą podczas gwałtownej burzy.
I w tym samym czasie miłość do niego wezbrała w jej sercu.
Napełniła je po same brzegi.
Jak mogła kiedykolwiek w niego zwątpić?
Powoli wracała jej świadomość zewnętrznego świata. Leżała
w jego ramionach, jej ciało czuło się zaspokojone i przyjemnie
wyczerpane.
Dobiegające z zewnątrz odgłosy się wyostrzyły. Zapach skóry
i koni mieszał się z zapachem jego mydła do golenia i ich
miłosnego aktu. Przez ściany powozu dochodziły przytłumione
głosy Jamesa i George'a. Jeśli dosłyszeli coś z tego, co działo się
w powozie, nie dali nic po sobie poznać.
Chłodny powiew oziębił jej wciąż rozpaloną skórę.
Brian chwycił swój płaszcz wojskowy i przekręcił się na
siedzeniu tak, że Gillian znalazła się na górze z głową w zgięciu
jego ramienia. Okrył ją płaszczem i opasał ramionami tak, jakby
nigdy nie miał jej puścić. Pocałował ją w czubek głowy.
- JesteÅ› cudowna - szepnÄ…Å‚.
Gillian podniosła wzrok na niego.
- Jestem?
Ich spojrzenia się spotkały.
- JesteÅ› taka urocza i oddana.
- Ty też mi się podobałeś - przyznała, a on się zaśmiał,
przytulajÄ…c jÄ… jeszcze mocniej.
- Byłem taki głupi - zamruczał. - Jesteś skarbem. Moją
wspaniałą, bezcenną żoną.
Podobało jej się brzmienie tych słów. Modliła się, by mówił
tak codziennie do końca ich wspólnego życia. Zastanawiała się
też, czy kiedyś powiedział coś takiego do Jess.
Jakby czytając jej w myślach, szepnął:
- Nigdy wcześniej tak nie było... z nikim.
A Gillian szeroko uśmiechnęła się ze szczęścia.
Milczenie między nimi się przedłużało. Gillian zastanawiała
się, czy nie powiedzieć mu, że go kocha. Ze zawsze go kochała,
od chwili gdy się poznali. Ale takie oświadczenie zakrawałoby na
zuchwałość. Niech on powie to pierwszy.
Kiedy on już to wyzna, ona otworzy przed nim serce. I będą
się śmiać, że tak długo to trwało, zanim powiedziała, co czuje, ale
on zrozumie.
W tej chwili wierzyła, że rozumie wszystko.
- Liverpool byłby głupcem, gdyby ci nie dał stanowiska w
swoim sztabie - powiedziała, słuchając bicia jego serca.
- Nie będzie miał wyboru - zgodził się Brian. - Spójrz tylko, z
jaką piękną kobietą się ożeniłem.
Gillian uniosła głowę, by sprawdzić, czy jej mąż nie żartuje.
Nie uważała się za piękność. Była atrakcyjna lub, jak często
mawiała ciotka Agata, dość przystojna". Ale piękna?
Szczególnie teraz? Z pewnością wygląda jak nie-boskie
stworzenie.
A wtedy Brian się do niej uśmiechnął i to, co zobaczyła w
oczach swojego ukochanego, sprawiło, że poczuła się piękna.
- W przeszłości tak bardzo cię zraniłem, Gillian. Teraz to
rozumiem. Byłem samolubny. Staram się zmienić, ale... - urwał. -
JesteÅ› darem. ProszÄ™, zaufaj mi, Gillian. ProszÄ™, ufaj mi.
Podparła się na ręce, by spojrzeć mu w twarz.
- Brianie, czy coÅ› jest nie tak?
Aagodnie przytulił znowu jej głowę do piersi i przeczesał
palcami rozsypane na plecach włosy. Szpilki dawno z nich
powypadały. Nie przejmowała się tym.
- Nic się nie dzieje, Gillian - powiedział. - Właściwie nawet
wszystko jest w porządku. Jest tak, jak być powinno.
Namolne ziarno zwątpienia starało się osłabić jej szczęście.
Gillian nie dopuściła do tego.
- Opowiedz mi o naszym domu w Londynie - szepnęła, chcąc
zmienić temat.
- Jest mały - powiedział. - Nie miałem wielkiego wyboru,
kiedy go szukałem, ale jest w dobrej dzielnicy. Są tylko dwie
sypialnie na piętrze, a umeblowanie na pewno wybrałbym inne.
Dom był do wynajęcia
z meblami. Kupimy nowe. Pozwolę ci się tym zająć. I
będziemy musieli zatrudnić więcej służących.
- A kogo teraz masz?
- Oczywiście Hammonda...
Musiała się uśmiechnąć na nazwisko tego wszechobecnego
kamerdynera, który wszędzie jezdził z Brianem, nawet do
wojska.
- Jestem zaskoczona, że nie wybrał się w tę podróż z tobą.
- DoglÄ…da dla mnie spraw w domu.
- Czemu? Przeprowadzasz remont? - zastanawiała się.
- Nie - odparł pospiesznie. - Po prostu są takie... -przerwał,
uśmiechnął się do niej - ...problemy, którymi się zajmuje pod
moją nieobecność.
- Czy to problemy, o których powinnam wiedzieć? -zapytała
zaciekawiona.
Brian wziÄ…Å‚ jÄ… mocno w ramiona.
- Nie musisz się teraz nimi przejmować.
Gillian z radością wtuliła się mocniej w jego ciepłe ciało.
Ziewnęła, poczuła się senna.
- W takim razie - powiedziała, rozważając tę sprawę.
-Będziemy potrzebować gospodyni.
- Gospodynię zatrudniłem. Panią Vickery. Zaangażowałem
też kucharkę, ale jej usługi były niezadowalające. Więc już u nas
nie pracuje.
Pocałowała go w ramię, podobało jej się to, jak mówił u nas".
- A więc nie musisz już się martwić służbą. Ja sobie z tym
poradzę. Zajmowałam się tymi sprawami w domu rodziców i,
oczywiście, zarządzałam Huntleigh dla Holburna. Jego żona,
Fiona, nie wydawała się nadmiernie martwić moją działalnością.
- Wiedziałem, że będziesz wiedziała, co zrobić - odetchnął
Brian. - Teraz wszystko ułoży się dobrze. Będzie idealnie.
Gillian uniosła głowę, by na niego spojrzeć.
- Mówisz tak, jakbyś odczuwał wielką ulgę - powiedziała na
wpół żartobliwie. - Miałeś kłopoty ze służbą?
- Gillian, nie znam siÄ™ na prowadzeniu domu. Jest to
zdecydowanie trudniejsze niż zorganizowanie obozu dla trzech
tysięcy ludzi.
Roześmiała się zadowolona, że będzie odgrywać ważną
rolę w jego życiu.
- Pierwszym gościem, jakiego musimy zaprosić, gdy dom
będzie już przygotowany, jest lord Liverpool. Napiszę do ojca z
prośbą, by nas do niego wprowadził. Z tobą się oczywiście już
zetknÄ…Å‚...
Brian przytaknÄ…Å‚.
- .. .ale mój ojciec cię lubi i z radością napisze do niego w
twoim imieniu.
- Twój ojciec mnie lubi? Nawet po tym, jak ode mnie
odeszłaś?
- Był wściekły, że to zrobiłam . Będę musiała do niego
napisać, jak przyjedziemy do Londynu. Ucieszy się.
- To dobrze - szepnął Brian. - Bardzo dobrze. Wydawał się
przez chwilę delektować tą myślą, a potem
podjÄ…Å‚:
- Ustawimy się wysoko w londyńskiej socjecie. Będziemy
wszędzie bywać. Panie domu będą dopraszać się
o nasze towarzystwo i wkrótce cały Londyn będzie o nas
mówić.
Gillian się zaśmiała.
- Nikt mnie nie zna. Jeśli liczysz na to, że moje imię
przyciągnie zaproszenia, możesz się rozczarować.
- Będzie im na nas zależało - odparł z przekonaniem. -Moja
kłótnia z ojcem stanowiła wspaniałą pożywkę dla plotek.
Wystarczy tylko słowo w odpowiednim miejscu
i zaproszenia szeroką strugą napłyną od ludzi, który będą mieli
ochotę przekonać się, co się stanie, kiedy moi rodzice i ja
znajdziemy siÄ™ w tej samej sali.
- To nie brzmi nazbyt miło.
- Ale będzie. - Uśmiechnął się do niej. - Nie wątpię w to. Jesteś
tak opanowana i wytworna, że wszystko ci się uda, Gillian.
Modliła się, by miał rację. Była raczej domatorką i nigdy nie
czuła się naprawdę dobrze wśród wyższych sfer. Jego matka,
markiza, pogardliwie odnosiła się do towarzyskich talentów
Gillian.
Ale gdyby w tamtym czasie poprosił ją, by przeszła dla niego
przez ogień, zrobiłaby to.
Objęła go rękami w pasie i powiedziała:
- Wielkość domu nie ma dla mnie znaczenia, Brianie. Wiesz,
że warunki, w jakich dorastałam, były skromne. Ważne, że nasze
małżeństwo znaczy coś dla nas obojga. Cokolwiek będziemy
robić, róbmy to razem.
- Dobrze - zgodził się i przypieczętował tę obietnicę
pocałunkiem, który stawał się coraz bardziej namiętny. Po kilku
minutach znowu siÄ™ kochali.
Były jeszcze różne sprawy, o jakie Gillian mogła pytać, ale w
tamtym momencie nie miały znaczenia.
A kiedy skończyli, kiedy Brian ponownie przewrócił jej świat
do góry nogami, przestały ją interesować.
***
Dotarli na przedmieścia Londynu tuż po drugiej po południu.
Gillian i Brian musieli w końcu wypuścić się z objęć i ubrać.
Uznała, że wyglądają całkiem przyzwoicie. Brian pomógł jej
odnalezć szpilki do włosów i ponownie się uczesać.
Zanim wjechali głębiej w miasto, kazał zatrzymać się na
lunch. Podzielili się zawartością kosza ze sługami. Jeśli nawet
James czy George słyszeli coś z tego, co działo się w powozie,
nie dali tego po sobie poznać, i za to Gillian była im wdzięczna.
Powrót do stolicy budził w niej mieszane uczucia. Wolała
świeże powietrze i otwarte przestrzenie wsi. Jednak teraz miała
powód, by wracać do Londynu. Myślała o przepowiedniach
Briana, że mogą stać się wpływową parą w towarzystwie, i czuła
się gotowa stawić czoła
przyszłości. Była żoną polityka. Wystarczająco często sia-
dywała wieczorami przy stole, kiedy jej rodzice podejmowali
swoich przyjaciół z kręgów polityki, by wiedzieć, co to za sobą
pociąga... i nie bała się tego. Już nie. Zamierzała pomagać
mężowi w każdy sposób. Jej strach i obawy miały drugorzędne
znaczenie.
Powóz kierował się do starszej części miasta. Brian wychylił
się przez okno, informując Jamesa, dokąd ma jechać.
- Jesteśmy prawie na miejscu - powiedział jej dziwnie
przytłumionym głosem.
Dzielnica była szacowna, ale nie najlepsza dla mężczyzny o
aspiracjach Briana. Gillian zdecydowała, że poszuka nowego
domu, kiedy on zdobędzie już pozycję u Liverpoola.
Skręcili w uroczą uliczkę okalającą niewielki park. Gillian
czekała, podekscytowana nowym domem.
- To tu - zawołał Brian do Jamesa, a Gillian musiała się na
chwilę oprzeć, zanim odważyła się odezwać.
Stojący w szeregu innych dom, przed którym się zatrzymali,
był ostatnim, jaki byłaby wybrała. Zbudowany z burobrązowego
kamienia, miał czarne okiennice i jasnoniebieskie drzwi, które
rozpaczliwie domagały się pomalowania.
Brian pomógł Gillian wysiąść z powozu. Wydawał się
niespokojnie czekać na jej opinię... a ona uznała, że lepiej będzie
w tej chwili zachować ją dla siebie.
Przyjrzała się budynkowi krytycznym okiem i zauważyła, że
szyba w jednym z okien nad drzwiami jest pęknięta. Nie
zatroszczono siÄ™ nawet o tak proste rzeczy jak zamiecenie
chodnika przed wejściem.
Zastanawiała się, co też sobie myśli ta nowa gospodyni.
Gdyby wiedziała, że pani domu może się lada dzień tam pokazać,
dopilnowałaby porządków, włącznie z wypolerowaniem
mosiądzu na kołatce.
Nie mogła też zrozumieć, że Hammond pozwolił, by takie
szczegóły zaniedbano. Drobiazgowy kamerdyner zazwyczaj
wtykał nos we wszystkie sprawy dotyczące Briana. A
przynajmniej tak jej się przed laty wydawało. Może wojna
odmieniła również Hammonda?
Kiedy George i James zajmowali się jej bagażem, Brian wziął
ją za rękę.
- Witaj w swoim nowym domu, milady.
I natychmiast Gillian zawstydziła się swoją krytyczną oceną.
Brian spojrzał na służących.
- Za rogiem jest stajnia, w której mam otwarty rachunek.
Możecie tam zabrać konie i powóz.
Z wysokiego kozła James odpowiedział:
- Jeśli pan i lady Wright pozwolą, milordzie, będziemy jechać
z powrotem. Jutro jest ślub Harrisa i chcielibyśmy tam być.
Harris był głównym ogrodnikiem w Huntleigh. W całym tym
pośpiechu, zaskoczona pojawieniem się
męża Gillian zapomniała, że ten młody człowiek się
następnego dnia żeni.
- Proszę, przekażcie mu moje najlepsze życzenia
-powiedziała.
James kiwnął głową.
- Nie omieszkamy, milady. Gillian zwróciła się do męża.
- Wchodzimy? - zapytała.
Ale Brian nawet się nie ruszył, tylko cicho powiedział: -Nie
zapomnij, że obiecałaś, że będziesz mi ufać, Gillian. Sprawy nie
zawsze mają się tak, jak byśmy chcieli, ale pracuję nad tym, by
ułożyły się, jak powinny.
- Ufam ci - powiedziała cicho... ale stare brzydkie podejrzenia
dały o sobie znać. W oddali płakało jakieś dziecko, a to jeszcze
wzmagało jej niepokój.
- A więc dobrze - powiedział Brian i poprowadził ją do drzwi
frontowych. James i George podążyli za nimi z sakwojażem i
kufrem.
Przytłumiony odgłos płaczu dziecka był tu silniejszy.
Brian otworzył drzwi.
Płacz - nie, wrzask - się nasilił.
Gillian weszła do środka. Przedpokój był malutki, prowadziły
z niego schody na górę i wąski korytarz w bok. Po prawej stronie
był salon, a po lewej jadalnia. W obu pokojach zasłony nadal były
zasłonięte, co sprawiało, że w mętnym świetle obydwa
pomieszczenia wyglądały na ciemne, a nieliczne meble na
sfatygowane.
Płacz dziecka dochodził z piętra.
Gillian wiedziała, że jest pytanie, które musi zadać.
Ale zanim zdołała to zrobić, po schodach zbiegł Hammond tak
szybko, że odsunęła się na bok w obawie, że ją potrąci, i prawie
przewróciła się o sakwojaż, który ktoś tam postawił. Hammond
nie miał zgodnie ze swoim zwyczajem peruki na głowie, a jego
rzadkie włosy rozwiane były na wszystkie strony. Nie ogolił się, a
pod oczami miał wielkie czarne kręgi.
W ramionach trzymał czerwone na twarzy rozwrzesz-czane
dziecko z głową porośniętą gęstymi czarnymi włosami.
Bezceremonialnie wepchnął dziecko w ręce Brianowi.
- Nie wytrzymam tego dłużej, milordzie. Mam dość. Moje
torby sÄ… spakowane i stojÄ… tu przy drzwiach. Nie poproszÄ™ o
referencje.
- Ale gdzie mamka? - zapytał Brian, niezgrabnie trzymając
dziecko. - Co się z nią stało?
- Co się z nią stało? - powtórzył Hammond z niedowie-
rzaniem. - Stało się to samo co z każdym innym służącym,
jakiego pan zaangażował, poza tą idiotyczną panią Vickery.
Odeszła. Nie była w stanie uspokoić dziecka i powiedziała, że ma
tego dość. - Spojrzał na Gillian i stangreta. - Od tego wrzasku
uszy zaczynają człowieka po chwili swędzieć. Ani na moment nie
przestaje, chyba że śpi, a wtedy tylko na godzinę lub dwie, zanim
znowu nie zacznie. A teraz przepraszam, milady. - WziÄ…Å‚
kapelusz
i płaszcz z kołka przy drzwiach, podniósł sakwojaż i prawie
przewrócił się o Jamesa i George'a, tak się spieszył, by uciec.
Tak. Więc teraz wie już, dlaczego Wright podróżował bez
swojego kamerdynera.
Dziecko przestało płakać, ale jego małe ciałko zwijało się z
bólu. Zaszlochało i zaczęło zaciekle ssać piąstkę. Gillian
rozpoznawała kolkę, kiedy ją widziała przed sobą. To musiał być
bardzo ciężki przypadek, ponieważ maluszek był przerażająco
chudy. Albo coś jeszcze było z nim nie tak.
Pomagała macosze z szóstką jej dzieci, więc coś niecoś o nich
wiedziała. Wright też wiedział, że wie.
- Czyje to dziecko? - zapytała, podejrzewając, jaka będzie
odpowiedz.
- Jess - powiedział Wright.
Przez sekundę świat wydawał się wirować wokół Gillian.
Naprawdę Wright jej potrzebował... by pomogła przy dziecku
jego kochanki.
Ponownie zrobił z niej idiotkę.
Rozdział 10
To nie jest tak, jak myślisz, Gillian - z naciskiem dodał szybko
Brian.
Wyglądała, jakby miała zaraz zemdleć. Powinien był
powiedzieć jej wcześniej, ale obawiał się, że nie przestąpi jego
progu, jeżeli się dowie.
Jednak Hammond rzucajÄ…cy mu Anthony'ego w ramiona
pokrzyżował całkiem jego plany. Zamierzał ją poznać z
dzieckiem zupełnie inaczej, a teraz mógł tylko przeklinać
kamerdynera od ostatnich.
- James - rozkazał - pomóż pani.
Kiedy lokaj postawił kufer i podszedł o krok bliżej, Brian
oparł rozkrzyczane dziecko na swoim ramieniu. Brzuszek
Anthony'ego był napięty. Maluch wierzgał nogami ze złości.
Brian tulił go, bardzo żałując, że nie
wie, co zrobić, by przynieść ulgę dziecku, które tak cierpiało z
bólu.
Gillian wyciągnęła rękę, ostrzegając lokaja, by się cofnął.
- Nie zemdleję. Ja nie mdleję - oświadczyła chłodnym głosem.
- James, George, zanieście moje bagaże z powrotem do powozu.
Wracam z wami...
- Nie - przerwał jej Brian, stając między nią i drzwiami. Nie
mógł pozwolić jej odejść. Nie po tym, jak tak ciężko pracował, by
ją tu sprowadzić. - Pozwól mi wyjaśnić...
- Nie możesz powiedzieć niczego, co chciałabym usłyszeć. -
Głos miała napięty, twarz bladą. Nie chciała na niego spojrzeć, a
on wyczuwał, że jest bliska łez.
- To nie tak, jak myślisz - upierał się.
Spojrzała mu w oczy, surowo i zimno. Nie była bliska łez.
Była zła. Potrafił patrzeć na francuskie bagnety i ani drgnąć, ale
potrzebował całej swojej odwagi, by teraz nie cofnąć się przed
własną żoną.
- Nie wiesz, co myślę - poinformowała go.
Mógł powiedzieć jej, że wie lepiej, niż ona sobie wyobraża,
ale nic by tym u żony nie zyskał. Aatwiej było wyładować gniew
na służących.
- Postawcie bagaże pani przy drzwiach i odejdzcie -powiedział
głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Na ich korzyść należy zapisać to, że obaj zastosowali się do
jego polecenia i szybko wyszli za drzwi.
Okryte rękawiczkami dłonie Gillian zacisnęły się w pięści
przy jej bokach. Wciąż miała na sobie kapelusz i płaszcz.
Anthony już tylko popłakiwał, nie znał innego sposobu, by
błagać Briana o uwolnienie od bólu. Nigdy w życiu Brian nie czuł
się tak bezsilny - i oczywiście to w tym momencie zdecydowała
się pojawić pani Vickery, jego gospodyni.
- O, lord Wright, wrócił pan do domu. Nic nie słyszałam. -
Była pulchną kobietą o bardzo rumianych policzkach i
nieprawdopodobnie jasnych okrytych czepkiem włosach, z jej
uszu sterczały kłębki waty.
- Niech więc pani wyjmie watę z uszu - powiedział przez
zaciśnięte zęby.
- Co wyjąć? - zapytała wysokim piskliwym głosem. - A, watę.
- Wyciągnęła ją z jednego ucha. - Bardzo przepraszam, milordzie,
ale własnych myśli nie słyszę przy tym, jak mały lord Anthony
tak płacze. Czy pan Hammond mówił panu? Mamka, którą
wczoraj rano zatrudniłam, wzięła i odeszła. Starałam się ją
zatrzymać. Powiedziałam, że za tydzień pan dobrze jej zapłaci,
ale uciekła z samego rana przed śniadaniem. Mówiła, że nie może
znieść tych wrzasków, a dziecko jest zbyt słabe, by ssać.
Powiedziała, że płacz lorda Anthony'ego wysusza jej mleko. -
Spojrzała na Gillian. - Nie wiem, co jest dzisiaj nie tak z ludzmi.
Nikt nie chce pracować.
I znowu Brianowi łatwiej było stawić czoła służącej niż żonie.
- Dlaczego Hammond zajmował się tym dzieckiem?
Zatrudniłem panią, byś się tym zajęła.
- Dobry Boże, milordzie. Nie mogę zajmować się goto-
waniem, sprzątaniem i opieką nad dzieckiem. Sądziłam, że to
mamka się nim zajmie, a kiedy odeszła, nie wiedziałam, co robić.
Trudno mi myśleć przy tym całym płaczu. - Spojrzała znowu na
Gillian. Potem, wskazując głową małuszka, dodała: - Ani na
chwilÄ™ nie przestaje.
Brian patrzał na dziecko, które trzymał w ramionach, i czuł się
bezradny. Anthony umrze. Sam nie wiedział nic o niemowlętach,
ale widział, jak ludzie umierają, a to dziecko już przeszło więcej
niż wielu z nich. Było wychudzone, skórę miało cienką, wiotką i
niezdrowo bladą, a biedne małe ciałko wyniszczone bólem. Oczy
paliły Briana z frustraq'i. Tak ciężko pracował, starając się go
uratować, poświęcając tak wiele, a teraz miałby i tak go stracić...
- Czym go pani karmi? - zapytała Gillian.
- Tym, co ma mamka - odpowiedziała pani Vickery.
-Próbowaliśmy karmić go z pojnika. Krzyczy jeszcze głośniej.
Brian potwierdził, że to prawda.
- To ta kolka - mówiła dalej pani Vickery. - Nic nie można na
nią poradzić. Niektóre dzieci z tego wyrastają. Inne nie. Jak nie
będzie mógł jeść, to zmarnieje.
Anthony podniósł piąstkę do buzi i zaczął ją zaciekle ssać.
- Tylko że on jest dzielny - powiedział Brian. - Niemal od dnia
narodzin tak cierpi i jeszcze się nie poddał. Musi być jakiś
sposób, żeby go uratować, Gillian. Sprowadzałem lekarzy. Nie
robili mi wielkich nadziei. JesteÅ› mojÄ… ostatniÄ… szansÄ…. ProszÄ™,
możesz mi pomoc?
Gillian stała niezdecydowana. Wyczuwał, że ma ochotę
wybiec za drzwi. Nie wątpił, że jest na niego wściekła.
Prawdopodobnie myślała, że wykorzystał pożądanie, by
podstępem nakłonić ją, by pozostała.
Pózniej wyjaśni jej, że na początku zamierzał przyjechać po
nią, żeby pomogła Anthony'emu... ale kochał się z nią dla samego
siebie.
Jakoś to wszystko rozpracują. Dopilnuje, by tak się stało,
nawet gdyby miał ją przywiązać i zmusić, by go wysłuchała, ale
najpierw Anthony potrzebował jej pomocy.
Dziecko ponownie zaczęło płakać. Wyglądało żałośnie, jak
pisklę zbyt wcześnie wyrzucone z gniazda. Z każdym dniem
stawało się słabsze.
Gillian pochyliła się i przeciągnęła swój kufer do przodu
o trzy cale, by zamknąć drzwi.
- A więc, pani Vickery, zapytam ponownie. Czym karmiła
pani to dziecko? - Zaczęła zdejmować rękawiczki
i kapelusz.
Gospodyni podrapała się w głowę.
- No, jak nie było mamki, a nie było, bo trudno je znalezć o tej
porze roku. Najlepsza pora na znalezienie mamki to wiosna i
powiedziałam tak jego lordowskiej mości...
- Czym karmiła pani dziecko? Ostry głos Gillian przeciął
powietrze.
Pani Vickery zerknęła na Briana, jakby uważała, że powinien
coś zrobić.
- Na pani miejscu raczej bym odpowiedział - zasugerował.
- Mlekiem - powiedziała pani Vickery, składając dłonie na
fartuchu zawiÄ…zanym w pasie.
- Krowim mlekiem? - zapytała Gillian. Zsunęła płaszcz i
powiesiła go na kołku przy drzwiach.
- Tak, miłady. Ale zawsze pilnowałam, żeby było świeże. No,
przynajmniej nie starsze niż dzień lub dwa.
Gillian ją zignorowała i podeszła do Briana. Wyciągnęła ręce.
- Pozwól mi obejrzeć dziecko.
Zauważył, że na niego nie spojrzała. Włożył Antho-ny'ego w
jej wyciągnięte ręce. Gillian przeszła do salonu, kierując się do
okna.
- Proszę rozsunąć zasłony - rozkazała.
Brian pospieszył wykonać jej polecenie. Pani Vickery
ociągała się w przedpokoju.
- To kolka - powtórzyła. - Nic nie można poradzić na kolkę.
Gillian nie odpowiedziała, tylko usiadła pod oknem i zbadała
Anthony'ego. Brian krążył w pobliżu, gdy podwinęła sukienkę
dziecka i uszczypnęła je w nogę. Zdjęła mu wełniane robione na
drutach buciki i obejrzała stopki.
W pokoju było chłodno i Anthony podkulił paluszki. Nie
podnosząc wzroku, Gillian powiedziała:
- Pani Vickery, proszę tu rozpalić ogień.
- Musiałabym pójść po węgiel - padła odpowiedz.
Ze swojego punktu obserwacyjnego Brian widział, że usta
Gillian wyginają się z pogardą. Nie była zadowolona z
gospodyni.
Jego opinia znalazła potwierdzenie, gdy Gillian podniosła na
gospodynię oczy i powiedziała:
- Nie za wiele wie pani o dzieciach, prawda, pani Vic-kery?
Kobieta już miała zaprzeczyć, ale w końcu przyznała:
- Nie, niewiele wiem, bo nigdy własnych nie miałam.
- Powiedziała mi pani, że ma doświadczenie - oskarżył ją
Brian.
- Mam... ale niewielkie. Moja siostra ma dzieci.
Brian zaniemówił. Zaangażował panią Vickery, ponieważ
twierdziła, że zna się na dzieciach. Oczywiście, teraz, patrząc na
sytuację oczami Gillian, zdał sobie sprawę, że ulga, jaką odczuł,
znalazłszy kogoś, kto zgodził się pracować z rozkrzyczanym
niemowlęciem, kazała mu ochoczo zapomnieć o brakach
gospodyni.
Najwyrazniej Gillian nie zamierzała być taka pobłażliwa.
Ponownie założyła Anthony'emu buciki. Płakał, ale
wymachiwanie piąstkami i wierzganie nóżkami jej nie
zniechęciło. Poruszała się z chłodną sprawnością. Wstała,
przekręciła Anthony'ego na brzuszek i ułożyła go sobie na
ramieniu. Zaczęła głaskać go po plecach, chodząc z nim po
pokoju.
Brianowi wydawało się, że to bardzo dziwna metoda
trzymania dziecka, jednak Anthony'emu ten sposób się podobał.
Szlochał coraz ciszej i coraz rzadziej, aż wreszcie wyczerpany
zapadł w sen. Gillian dokonała cudu i to w niecałe pięć minut.
- Wkrótce się obudzi - powiedziała energicznie. -Wtedy będę
chciała nakarmić go mieszanką bardzo rzadkiego kleiku i koziego
mleka.
- Koziego mleka? - powtórzyła pani Vickery.
- Tak - potwierdziła Gillian. Spojrzała na Briana. -Twoje
dziecko ma kolkę, ale jednocześnie umiera z głodu. Płacz to jego
sposób, by powiedzieć nam, że jest głodny. Większość dzieci
choruje od krowiego mleka. Ale kozie mleko wydaje siÄ™
łagodniejsze. Może zadziała dla Antho-ny'ego. Módlmy się tylko,
by nie było za pózno.
- Sam pojadę po mleko - powiedział Brian, przerażony na
myśl, że dziecko może przymierać głodem. Zwrócił się do pani
Vickery. - Gdzie je znajdÄ™?
Gospodyni skrzywiła się.
- Nie wiem. Nie lubię kóz.
- Spróbuj w oborze przy ogrodach Vauxhall - wtrąciła
zniecierpliwiona Gillian. - Tam, gdzie sÄ… krowy mleczne,
powinny być i kozy. Powiedz im, że mamy dziecko do
nakarmienia i potrzebujesz więcej niż zwyczajową
kwaterkÄ™. SÅ‚ono sobie za nie policzÄ…, ale nie mamy za bardzo
wyboru.
- Koszty nie grają roli - odpowiedział Brian. - Właściwie to
wdzięczny jestem, że w końcu mamy jakiś plan, by pomóc
Anthony'emu. Jeśli zajdzie potrzeba, kupię stado kóz i umieszczę
je w ogrodzie na tyłach, i sam będę je doić. - Sięgnął po kapelusz,
który zaraz po wejściu do domu zdjął i powiesił na jednym z
kołków przy drzwiach.
- Ale, milady, niech pani spojrzy, która godzina - protestowała
pani Vickery. - Teraz nie będzie już mleka. Musielibyśmy
zaczekać do rana.
- W Vauxhall doją w południe - odparła Gillian. A do Briana
powiedziała: - Powiedz im, że chcemy, by mleko dostarczali
codziennie i by było ono świeże.
- Powiem - zapewnił ją Brian. - Powinienem wrócić w ciągu
godziny.
- Trudno ci będzie - powątpiewała Gillian, podrygując
ramieniem, na którym był Anthony, ponieważ maluch zaczął się
budzić i znowu zaczynał płakać.
- Wrócę w ciągu godziny - powtórzył Brian i odepchnął dalej
kufer, by łatwiej było otworzyć drzwi.
Gdy wychodził, usłyszał, jak Gillian mówiła do gospodyni:
- Muszę przejść do kuchni i zaparzyć rumiankowej herbaty.
Nakarmię nią dziecko w oczekiwaniu na powrót Wrighta.
- Herbatą rumiankową? - powątpiewała pani Vickery. -Czy to
nie dziwny pokarm dla dziecka? - Powiedziała to, co myślał
Brian.
- To lekarstwo na kolkę, które czasem działa. Gdzie jest
kuchnia?
Brian zamknął drzwi. Najmie konia pod siodło, by jak
najszybciej dojechać do Vauxhall. Ale zanim postąpił choć krok,
musiał spojrzeć w niebo i odmówić dziękczynną modlitwę.
Instynkt go nie zawiódł. Gillian, która miała tak wiele rodzeństwa
i pomagała ojcu przy pracy w parafii, wiedziała, co robić, by
pomóc Anthony'emu.
Modlił się tylko, by nie było za pózno.
***
Zgodnie z obietnicą Brian wrócił w ciągu godziny. Wystar-
czyło, że złapał dwóch mleczarzy za kołnierz, by znalazło się
kozie mleko.
Miało intensywny zapach dziczyzny. Chyba nigdy wcześniej
go nie próbował... i nie sądził, by miał teraz zacząć. Nie bardzo
też wierzył, że zasmakuje Anthony'emu.
Kiedy wszedł do domu, w pokojach od frontu było pusto.
Zawołał w górę schodów: - Gillian?
Żadnej odpowiedzi. Sądząc, że mogą nadal być w kuchni,
ruszył wąskim korytarzem. Był w tej kuchni jeden raz, kiedy
wynajmował dom. Schodząc po schodach, słyszał płacz
Anthony'ego. Jego krzyk nie był tak
głośny jak wcześniej, ale tak samo był pełen bólu. Zwykle
oznaczało to, że jest skrajnie wyczerpany.
Słyszał też narzekania pani Vickery i odgłos przesuwanych
naczyń.
Musiał się schylić, by wejść do kuchni, która sama w sobie
była przestronnym pomieszczeniem z wysokimi oknami
wychodzącymi na ulicę. Pod ścianami rzędem stały kredensy, a
na środku olbrzymi stół roboczy.
Gillian huśtała się w fotelu przed kominkiem, natomiast pani
Vickery i pomywaczka szorowały naczynia. Gillian nie
wyglądała na szczęśliwą. Gospodyni i pomywaczka także nie.
- Mam mleko - powiedział Brian, by zwrócić na siebie uwagę.
Kiedy się pojawił, dziwne mamrotanie pani Vic-kery ucichło.
Stała z pomywaczką przed dużym, wypełnionym wodą cebrem i
zmywały naczynia.
- Wspaniale - odpowiedziała Gillian. - Czy jest wciąż ciepłe,
czy powinniśmy je podgrzać?
Brian sprawdził mleko w glinianym naczyniu, wkładając do
niego mały palec.
- Jest letnie.
- Tym lepiej - stwierdziła Gillian, wstając. Wciąż trzymając
Anthony'ego na ramieniu, wzięła garnek, który stygł przy
kominku, i wolną ręką zaniosła go na stół. Sosjerka i pojnik już
tam stały.
Pojnik przypominał zakrzywioną rurkę zrobioną ze srebra. Z
jednej strony miał dzióbek, a z drugiej był
szeroko otwarty. Żeby nakarmić dziecko, przez otwartą część
rurki wlewało się mleko lub mieszankę mąki z wodą zwaną
kleikiem. Wypływała ona do buzi dziecka przez dzióbek. Brian
nie był tym urządzeniem zachwycony. Tylko raz je widział w
użyciu i nie wydało mu się skuteczne.
Gillian nałożyła łyżką trochę owsianki do sosjerki.
- Zmieszaj ją z mlekiem. Powinno to być bardzo rzadkie. I
proszę, pospiesz się. Jeszcze trochę, a Anthony będzie miał
znowu atak płaczu. A dopiero co go uspokoiłyśmy.
Brian uwinął się szybko ze swoim zadaniem. Kiedy skończył,
Gillian poleciła mu, by wlewał mieszankę do pojnika, podczas
gdy ona trzymała dzióbek w ustach Anthony'ego.
Maluszek był tak wygłodzony, że łapczywie starał się ssać
srebrny dzióbek. Kiedy wypłynęła pierwsza kropla mleka,
skrzywił się. Pocmokał chwilę, kosztując papki, a potem
otworzył buzię po więcej.
- Zawsze tak zaczyna - odezwała się pani Vickery ze
zniechęceniem. - Zachowuje się, jakby mu smakowało, a potem
brzuszek robi mu się twardy i wzdęty, i płacze przez całą noc.
- Nie mówiła mi pani tego wcześniej - powiedziała Gillian, nie
spuszczajÄ…c wzroku z Anthony'ego.
- Powiedziałam, że zle je - broniła się pani Vickery. Gillian nie
zadała sobie trudu, by jej odpowiedzieć,
tylko przyciszonym głosem wyjaśniła Brianowi:
- Jeśli brzuszek robi się twardy i wzdęty, oznacza to gazy, a od
tego choruje. Nie możemy mu dać tego dużo. Nie od razu. Mam
nadzieję, że owsianka pozwoli mu jakoś przetrwać do kolejnego
karmienia. Dobrze, starczy.
Brian odstawił sosjerkę. Anthony wypił niecałe trzy czwarte
szklanki, a spora część tego rozlała się albo została przez niego
wypluta.
Gillian zaczęła wycierać dziecko, nie zważając na plamy na
własnym ubraniu. Gruchała miękko i zachęcająco i położyła go
sobie na ramieniu, by mu się odbiło.
Jeśli chodzi o Anthony'ego, to zaczął znowu płakać, ale już
bez takiego przekonania jak zwykle, i Brian nabrał otuchy.
- Co teraz robimy? - zapytał.
- Mam nadzieję, że zaśnie - powiedziała Gillian -a potem
nastąpi prawdziwy sprawdzian dla mojej teorii. Pełny brzuszek
powinien pomóc mu dłużej spać w nocy. Włożyłam mu ubranko
do spania i zmieniłam pieluchę, gdy ciebie nie było.
Ze zdumieniem Brian stwierdził, że Gillian ma rację. Poza tym
rozejrzał się po otoczeniu i poczuł się zaszokowany tym, jak
brudno było w kuchni. Stały tam sterty nieumytych talerzy i
filiżanek. Jakiś kot, którego nigdy wcześniej nie widział,
wylizywał łyżkę.
Gillian zauważyła jego zaskoczenie.
- Może zabierzemy Anthony'ego na górę do łóżeczka?
-zasugerowała. - Pani Yickery i Ruby - miała na myśli
pomywaczkę, którą Brian widział tylko dwa lub trzy razy -
dokończą sprzątanie kuchni. Może będziesz chciał coś zjeść na
kolację, ale ja osobiście dziękuję.
Jeśli Brian miał nawet na coś apetyt, widok kuchni całkiem
mu go odebrał.
- Pokażę ci sypialnię i zaniosę na górę twój kufer.
- Wez ze sobą jedzenie dla dziecka i pojnik - poleciła. Brian
wziął jedno i drugie i poszedł za nią na górę.
W korytarzu się zatrzymała.
- Radzę ci zwolnić panią Vickery.
- Po tym, co zobaczyłem w kuchni, zgadzam się.
- Starała się zwalić to na kucharkę, która odeszła w zeszłym
tygodniu.
Kiwając głową, Brian wyjaśniał:
- Kucharka odeszła, ponieważ nie mogła znieść płaczu
Anthony'ego. Podobnie jak pięć mamek i jeden kamerdyner.
Gillian spojrzała na dziecko śpiące w jej ramionach.
- Wyobrażam sobie, że było to straszne. Płacz cierpiącego na
kolkę dziecka może działać na nerwy. Ale jeśli kuchnia była taka
zapuszczona, powinna była zostać wyczyszczona od razu, i pani
Vickery o tym wie. Nie byłam też zadowolona, kiedy zobaczyłam
łóżeczko dziecka.
- Byłaś już na górze.
- Potrzebował czystych ubrań i nowej pieluchy - powiedziała
Gillian. - Byłam oburzona stanem pokoju dziecięcego. Pranie nie
zostało zrobione.
- Wiem. Dlatego potrzebowałem ciebie. - Przykro mu było,
gdy wypowiadał te słowa, bo wiedział, że jej się nie spodobają.
Nie spodobały się. Parsknęła z irytacją i zaczęła wchodzić po
schodach.
Brian wiedział, że trochę przy tym stracił. Popędził za nią.
W pokoju dziecięcym Gillian ostrożnie położyła
Antho-ny'ego w łóżeczku. Na kominku palił już się ogień.
- Przynajmniej pani Vickery rozpaliła tu ogień - powiedział,
stawiajÄ…c jedzenie i pojnik na stoliku obok bujanego fotela.
Zaniósł świeczkę do ognia, by ją zapalić.
- Ja rozpaliłam ogień - powiedziała Gillian. Okryła dziecko
kocem. - Mam nadzieję, że jest tu dla niego wystarczająco ciepło.
Wrighcie, on jest bardzo chory...
- Wiem.
- Naprawdę? - odparowała, głos jej się łamał. Odwróciła się
twarzą do niego. - Zdajesz sobie sprawę, że trzeba będzie dawać
mu jeść mniej więcej co dwie godziny? Małe ilości, żeby jego
brzuszek mógł to strawić. Jest jak pisklaczek. Trzeba go karmić i
chronić.
- Starałem się to robić, Gillian. Było ciężko, ponieważ nie
mogłem znalezć nikogo, kto mógłby pomóc, aż do teraz.
- To nie jest twoje dziecko, prawda? Zaskoczyła go tym
nagłym bezbłędnym wnioskiem. Stali, patrząc na siebie.
- Co sprawia, że tak sądzisz? - zapytał Brian.
Gillian skrzyżowała ramiona i przeszła przez pokój, by stanąć
przy ogniu.
- Nie jesteś w kraju wystarczająco długo, by spłodzić to
dziecko. Ile on ma? Około sześciu miesięcy? Chyba że,
oczywiście, podróżowałeś tam i z powrotem przez kanał na
potajemne spotkania ze swoją kochanką. Nie wierzę, że to
robiłeś.
-Nie.
- Pamiętam też, jak mówiłeś, że nie oddajesz tego, co twoje.
Możesz kogoś zaniedbywać, tak jak zaniedbywałeś mnie, ale nie
traktowałbyś zle jego ani jej, szczególnie dziecka. Miałby jak
najlepszą opiekę. A to dziecko było zaniedbywane.
Zirytował go ten zarzut, że zle ją traktował. Mógłby się
spierać, że ludność Anglii, a może i poza nią, nie uznałaby za
zaniedbywanie zapewnienie jej statusu i przywilejów
odpowiednich jego żonie, łącznie z opieką i wygodami, jakimi
otoczono ją w domu jego rodziców.
Jednak prawdą było, że nigdy nie zaniedbałby dziecka.
- Więc jaka jest historia Anthony'ego? - zażądała wyjaśnienia.
- Bądz ze mną szczery i choć raz powiedz mi wszystko, co
powinnam wiedzieć, od samego początku.
Brian podszedł bliżej do łóżeczka. Anthony zwykle sypiał
niespokojnie, ale teraz ten niepokój zniknął. A nawet spał tak
mocno, że można by się zastanawiać, czy jeszcze żyje.
- Lubię patrzeć, jak śpi - powiedział bardziej do siebie niż do
Gillian. Podniósł na nią wzrok. - Jess nie umarła.
Podejrzewał, że jego słowa zrobią na niej właśnie takie
wrażenie, jak zrobiły. Gillian się cofnęła.
- Dlaczego powiedziałeś, że umarła?
- Właściwie to zacząłem mówić, że Jess umarła dla mnie. Nie
uważam jej już za cząstkę mojego życia. Niestety, ty wyciągnęłaś
pochopny wniosek, a ja pozwoliłem, byś w to uwierzyła. Bo czy
wróciłabyś ze mną, gdybyś sądziła, że jest inaczej?
Nastąpił moment niezdecydowania, ale Gillian jakoś się
pozbierała.
- Oczywiście, że bym wróciła. Czy miałam jakiś wybór?
- Zawsze mamy wybór. A prawda jest taka, że jeśli o mnie
chodzi, to Jess nie żyje. Cała miłość, jaką do niej czułem,
zniknęła.
- Ponieważ to dziecko nie jest twoje?
Brian popatrzył na nią, marszcząc brwi. Była taka bez-
kompromisowa. Taka twarda. Ale jeśli utrzyma Anthony'ego
przy życiu, będzie mógł wszystko jej wybaczyć.
- Naprawdę uważasz, że jestem taki płytki? - zapytał. -
Zaczekaj chwilę. - Uniósł dłoń. - Zamierzasz poinformować
mnie, że w stosunku do ciebie byłem taki płytki. Ale prawda jest
taka, że nigdy cię nie okłamałem, Gillian.
- Nie byłeś też całkowicie otwarty.
- Winny - zgodził się. - Ale nigdy nie kłamałem.
- Więc odpowiedz teraz na moje pytania - powiedziała i
zdobyła się nawet na taką zuchwałość, że tupnęła. Dawała mu do
zrozumienia, że niezależnie od tego, co powie, miała o nim
wyrobione zdanie - był łajdakiem.
- Anthony jest dzieckiem mojego ojca - powiedział i przez
chwilę z przyjemnością patrzył, jak jego słowa docierają do niej i
pod ich wpływem jej niechęć pęka.
Gillian otworzyła usta ze zdziwienia i przynajmniej raz
zabrakło jej słów.
- Tak - odpowiedział na jej nieme pytanie. - Mój ojciec miał
romans z moją kochanką. Tak, skonfrontowałem się z nim. Miał
tylko jedno wytłumaczenie, a mianowicie, że czuł się w
obowiązku udowodnić mi, jaką kobietą jest Jess naprawdę.
Gillian zamknęła usta.
- Spłodzili to dziecko - ciągnął Brian - ale żadne go nie
chciało. Jess podoba się życie w Londynie, a mój ojciec naj-
wyrazniej... - wzruszył ramionami. - Kto wie, co myślał mój
ojciec? Kiedy go zapytałem, zaczął coś pleść na temat gorzej
urodzonych oraz o rodach arystokratycznych. Kompletnie bez
sensu.
- Co zrobili z Anthonym? - zapytała Gillian.
- Sądzę, że oddali go na wychowanie, ale jak już się
dowiedziałaś, Anthony jest kłopotliwym dzieckiem, więc
opiekunowie pozbyli się go i znalazł się w domu dla podrzutków.
Ściągnąłem go tutaj cztery tygodnie temu. Tuż przed Bożym
Narodzeniem.
- Dlaczego go szukałeś?
Brian nie spodziewał się, że zada takie pytanie.
- Wolałabyś, bym go zignorował? Gillian podeszła do
łóżeczka.
- Oczywiście, że nie. Ale jestem ciekawa.
Teraz z kolei Brian przysunął się bliżej ognia. Uświadomił
sobie, że zataczają wokół siebie krąg, zaczynając i kończąc na
łóżeczku.
Jak miał wyjaśnić jej, dlaczego wybrał się na poszukiwanie
dziecka, które jego ojciec miał z jego kochanką.
- Nie ze złości - zaczął - choć czułem się zdradzony.
- Bo cię zdradzili - zgodziła się bez trudu Gillian. - Chociaż
wcale mnie to u twojego ojca nie dziwi. Należy do ludzi, którzy
muszą czuć, że mają nad wszystkim kontrolę.
- Czy kiedykolwiek próbował uwieść ciebie? Gillian
potrząsnęła głową.
- Gdyby nawet, to przyznaję, że byłam zbyt naiwna, by
zauważyć. Potrafiłam myśleć tylko o tobie.
Frapująca uwaga, ale zastanowi się nad nią pózniej. Teraz miał
kilka spraw do wyjaśnienia. Gillian zasługiwała na odpowiedzi.
- Na wojnie jest ciężko. - Skrzyżował ręce na piersi. To, co
zamierzał powiedzieć, sprawiało, że czuł się bezbronny, a nie
lubił tego uczucia. - Wciąż słyszę umierających w walce ludzi.
Radziłem sobie z tym. Wszyscy sobie radziliśmy. Ale nie jest to
łatwe i zmienia sposób, w jaki człowiek patrzy na życie. Potem
otrzymałem wiadomość, że obaj
moi bracia zginęli w krótkim odstępie czasu, i to z
absurdalnych powodów. Anthony kark sobie skręcił w powozie, a
Thomasowi rozbito głowę. Tymczasem do mnie regularnie
strzelano, a jakoś przeżyłem. To sprzeczne ze zdrowym
rozsÄ…dkiem.
Anthony się poruszył. Spojrzenia obojga natychmiast
skierowały się na niego. Maluszek z powrotem zapadł w sen,
westchnÄ…wszy z zatroskaniem.
Brian brutalnie ciÄ…gnÄ…Å‚ dalej.
- Rozkazano mi wrócić do domu, a tam odkryłem, że moja
kochanka zabawiała mojego ojca podczas mojej nieobecności.
Ojciec torpedował wszystkie moje próby pomocy
współtowarzyszom broni oraz mój wybór kariery, a matka tak
bardzo oddawała się swojemu zamiłowaniu do wina i
mocniejszych trunków, że była wobec mnie całkowicie obojętna.
A na koniec moja żona odeszła, zostawiając tylko lakoniczną
informaq'ę Postanowiłam zamieszkać gdzie indziej".
Trzeba przyznać, że Gillian z zawstydzenia uciekła od niego
wzrokiem.
- Potem dowiedziałem się o dziecku. Nie miał nawet imienia.
Ani Jess, ani mój ojciec nie zadali sobie trudu. -Brian potrząsnął
głową na to wspomnienie. Podszedł do łóżeczka. Tym razem
Gillian się nie odsunęła.
- Kto nadał mu imię? - zapytała.
- Ja. - Położył delikatnie dłoń na pleckach dziecka i poczuł, jak
od oddechu porusza siÄ™ jego pierÅ›.
- Dałeś mu imię po swoim najstarszym bracie. Brian
przytaknÄ…Å‚.
- Jess dopiero co go urodziła, kiedy wróciłem. Już wiedziałem
o dziecku. Powiedziano mi, że nie chciała go nawet przytulić.
Oddała go natychmiast po porodzie. Rozstaliśmy się, gdy tylko
przyznała, że ta historia jest prawdziwa. To coś, o czym
wiedziałabyś, gdybyś tu jeszcze była.
Gillian zignorowała ten wyrzut.
- Czy powiedziałeś coś ojcu? - zapytała.
- Wyszło to w rozmowie. Nie był zadowolony z obecności
dziecka, choć Jess bardzo mu się podobała. Nie miał najmniejszej
ochoty z niej zrezygnować. A, i powiedział mi jeszcze, że muszę
cię sprowadzić do domu.
Skrzywiła się. Nigdy nie lubiła jego ojca. A teraz Brian też nie
za bardzo go lubił.
- Nie chciałem jej z powrotem - poinformował Gillian. - Nie
czułem się zazdrosny. Przypadkiem odkryłem, że oddali
Anthony'ego na wychowanie - dodał. - Hammond dowiedział się
w ten tajemniczy sposób, w jaki służący muszą się o wszystkim
dowiadywać.
- A ty pojechałeś zobaczyć Anthony'ego? - zapytała Gillian.
- Musiałem - wyznał Brian. - To krewniak. Może to teraz
dziwnie brzmi, ale wtedy odnalezienie go wydawało mi się
czymś absolutnie rozsądnym. A jak go już znalazłem, poczułem
się wstrząśnięty tym, jaki jest chory.
Wszyscy postawili na nim krzyżyk. Nienawidzili jego
krzyków. Ale on miał silną wolę życia. Musiałem go przygarnąć.
Głos Gillian złagodniał, kiedy mówiła:
- On może nie przeżyć, Wrighcie. Mogłeś pojawić się za
pózno.
- Przynajmniej daję mu szansę - bronił się Brian. - Mój
instynkt się nie mylił, kiedy podpowiadał mi, że powinienem cię
do niego przywiezć. A teraz jest moim synem, Gillian. Nie ma
nikogo poza mną. Jest mój.
- A ty nie oddajesz tego, co twoje - szepnęła.
- Przeklinam się za to, że kiedykolwiek wypowiedziałem te
słowa - odparł.
- Czy przeklinasz się za to, że powtórzyłeś naszą przysięgę
małżeńską? Ja przeklinam się za to, że ponownie uległam
twojemu czarowi. Jestem taka Å‚atwowierna.
- Szczerze wypowiadałem przysięgę w powozie... Gillian
parsknęła z niedowierzaniem w sposób zdecydowanie nielicujący
z zachowaniem damy.
To były ciężkie dwa dni. Brian nie potrafił ukryć rozgo-
ryczenia, gdy mówił:
- Świetnie, jeśli wolisz mi nie wierzyć, to nie wierz. Ale,
Gillian, nie możesz winić mężczyzny za to, że chce, by jego żona
była przy nim.
- Mogę, jeśli tego mężczyzny przy niej nie było.
- Słuszna uwaga. Ale stało się. Nie mogę cofnąć czasu i zacząć
od nowa.
- Nie będziesz musiał - powiedziała. Odeszła na krok od
łóżeczka. - Pomogę. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by
uratować życie temu dziecku. Ale kiedy tak się stanie, chcę
odzyskać wolność.
- Ode mnie?
Nie odpowiedziała. Nie musiała.
- Gillian, wiem, że nasze małżeństwo nie było tym, czego byś
chciała...
- Nie ma żadnego małżeństwa, Wrighcie. - Objęła się
ramionami, jakby chciała od niego się odgrodzić. -Co sobie
myślałeś, kiedy kochałeś się ze mną w powozie? Że teraz będę ci
jadła z ręki? Że zrobię wszystko, czego sobie zażyczysz?
- Kochałem się z żoną - oznajmił. Potrząsnęła głową.
- Nie będę dla ciebie żoną. Nie mogę. Ale pomogę utrzymać to
dziecko przy życiu, jeśli to tylko możliwe. A jeśli chcesz, bym
pomagała ci w zabieganiu o względy Liver-poola oraz innych,
żebyś uzyskał stanowisko w ministerstwie, no cóż, ceną jest moja
wolność. Musisz obiecać, że pozwolisz mi odejść, razem z
dochodem na życie.
W Brianie brzydko odezwała się zazdrość.
- Wrócisz do swojego Hiszpana?
- To nie będzie już twoja sprawa - poinformowała go chłodno,
w pełni panowała teraz nad swoimi emocjami.
To on gotów był wpaść we wściekłość.
- Gillian... - zaczął, ale uciszyła go, unosząc dłoń.
- Takie sÄ… moje warunki. Przyjmujesz je?
Szlag by to trafił, była opanowana jak jakiś oficer w pułku.
Miała go w garści i wiedziała o tym.
- Jeśli się zgodzę, co dostanę w zamian? - zapytał, podejmując
jej grÄ™.
- Już powiedziałam, pomogę ci przy dziecku w każdy możliwy
sposób.
- Ale jakie są warunki co do drugiej kwestii? - zainteresował
siÄ™.
Na twarzy Gillian pojawił się cyniczny uśmiech.
- Będę panią domu podczas starań o zdobycie dla ciebie
pozycji w ministerstwie. Jednak nie oczekuj ode mnie niczego
więcej. Mam dość tego, że z twojego powodu wychodzę na
idiotkę. Widzisz, był czas, kiedy wyobrażałam sobie, że jestem w
tobie zakochana. Nie pomoże ci nawet ta skórka od jabłka ani to,
jak czarujący byłeś, ani ten czas spędzony w powozie... ponownie
oszukałeś mnie, a ja uwierzyłam, że ci na mnie zależy. Ale z tym
już koniec. Zostanę przy tobie przez miesiąc. Po miesiącu,
niezależnie, czy uzyskasz to, czego chcesz, czy też nie, odchodzę.
Nasze relacje sprowadzajÄ… siÄ™ do tego, czym od samego poczÄ…tku
powinny były być - do partnerstwa w interesach. Rozumiesz?
Aż za dobrze.
- Rozumiem.
- Dobrze. Więc zakładam, że przyjmujesz moją propozycję?
Była taka oziębła, taka daleka.
- A mam wybór?
Gillian wzruszyła ramionami.
- Mogę odejść już teraz.
Mógł powiedzieć, że blefuje. Nie zostawiłaby dziecka w takim
stanie... ale potem czułaby do niego jeszcze więcej urazy.
Nie, pozwoli, by ta sprawa biegła swoim torem.
- Zgadzam się. Anthony cię potrzebuje. - Celowo wspomniał o
dziecku, nie chciał, żeby myślała, że to on jej potrzebuje. Czy
Gillian wyobrażała sobie, że tylko ona ma poczucie dumy?
- Bardzo dobrze - powiedziała bez cienia wyższości. - Umowa
stoi. - Przesunęła się o krok, jakby nie wiedziała, co teraz zrobić. -
Na tym piętrze są tylko dwie sypialnie.
- Górne piętro jest dla służby. Mówiłem ci, że to nie jest duży
dom.
- W takim razie będę spać tutaj z dzieckiem.
- Nie - powiedział Brian. -Ja będę z nim spał. Mówiłaś, że
czego on potrzebuje? Karmienia co dwie godziny. Będę go
karmił. Ty zajmij pokój po drugiej stronie korytarza.
Podjął dobrą decyzję. Widział, że Gillian gotowa jest zrobić z
siebie męczennicę dla Anthony'ego, gotowa jest spać na wąskiej
kanapce razem z dzieckiem i prawdopodobnie obwinia go o
każdy drobiazg, który przyczyni się do jej dyskomfortu. Pani
Yickery była leniwa, ale nie
głupia. Pościel w jego pokoju jest czysta, a łóżko wygodne.
- Jeśli chcesz, by tak było - odpowiedziała nieco mniej
pewnym głosem. - Przeproszę cię na chwilę i pójdę się
rozpakować. - Nie czekała na jego reakcję, tylko wyszła z pokoju,
zamykajÄ…c za sobÄ… drzwi.
Brian przez długą chwilę wpatrywał się w nie tak, jakby mógł
przebić je wzrokiem.
Anthony się poruszył. Biedne dziecko. Po tylu tygodniach i
miesiącach płaczu był wykończony. I taki sakramencko
bezbronny. Brianowi serce się od tego ściskało.
A świadomość, jak bardzo skrzywdził Gillian, kazała mu teraz
ponownie rozważyć wszystko, co kiedyś o sobie myślał.
Zmieniał się. Może to przez lata na wojnie. A może zawsze
pisane mu było zostać takim człowiekiem, jakim powoli się
stawał.
Jedno wiedział na pewno - Gillian była częścią tej zmiany. Już
wtedy, gdy dopiero poznał swoją żonę, dostrzegł w niej coś
czystego, coÅ› silnego.
To dlatego potrzebował jej powrotu. Jego młodsza wersja, ten
mężczyzna, który się z nią ożenił, nie doceniał tego, co znalazł.
Natomiast mężczyzna, którym teraz był, wiedział.
Przyznała, że kochała go od chwili, kiedy się poznali.
Gillian nie należała do osób, które łatwo rezygnują z miłości.
Popełnił wcześniej błąd i raz wybrał niewłaściwą
kobietę. Nauczyło go to doceniać tę właściwą. Wszelkie
wątpliwości, jakie jeszcze mógł żywić, rozwiały się, gdy się
kochali.
Gillian może myśleć sobie, co chce, ale on nigdy nie dotrzyma
ich umowy. Ona należy do niego. Pozostaje mu tylko ją o tym
przekonać.
Rozdział 11
Gillian przemaszerowała przez korytarz do tego drugiego
pokoju i z całej siły trzasnęła drzwiami. Dobrze było
zamanifestować swoją złość tym donośnym, solidnym odgłosem
- a potem zdała sobie sprawę, że nie jest do końca pewna, gdzie
się znalazła.
W pokoju panowały kompletna ciemność i chłód. Zasłony
były zapewne zaciągnięte, podobnie jak na dole i w pokoju
dziecka. Zakładała, że znajduje się w pokoju Wrighta i że gdzieś
tu jest łóżko, ale nie wiedziała gdzie.
I oczywiście, w kominku nikt nie napalił, ponieważ nic w tym
domu nie było takie, jak być powinno. Ani gospodyni, ani
służący, ani pan domu.
Co gorsza, właśnie zgodziła się tu zostać.
Sfrustrowana machnęła ręką i uderzyła nią o łóżko. Pewnie by
ją to zabolało, gdyby nie odczuła ulgi, że wreszcie znalazła w
ciemności jakiś punkt odniesienia. Zaczęła je obchodzić dookoła,
myśląc, że dojdzie w ten sposób do nocnego stolika i, miejmy
nadzieję, lampy lub świeczki.
Głośne pukanie do drzwi tak ją przestraszyło, że aż
podskoczyła.
- Kto tam? - zapytała.
- Brian.
- Odejdz.
- Przyniosłem twój kufer.
- Zostaw go przed drzwiami.
- Mam świeczkę.
- Zostań tam, gdzie jesteś. - Wyciągnęła przed siebie ręce i
ruszyła w kierunku, w którym, jak sądziła, powinny być drzwi.
Ciemność ją dezorientowała. - Mów do mnie -rozkazała.
Brian parsknął śmiechem.
- Tak myślałem, że przyda ci się trochę światła. Nie wiem, czy
Hammond zdążył wymienić stare świeczki na nowe albo
cokolwiek zrobić po tym, jak mamka od nas uciekła. - Zamilkł na
chwilę. - Jestem prawie pewien, że pani Vickery była zbyt zajęta
sprzątaniem kuchni, by zadbać o twoją wygodę.
Gillian znalazła klamkę. Otworzywszy drzwi, zobaczyła
swojego męża stojącego w błogosławionym kręgu światła
świecy. Jej kufer był za nim na korytarzu.
- Dziękuję - powiedziała i sięgnęła po świeczkę, ale Brian ją
cofnÄ…Å‚.
- Pozwól, że sprawdzę i upewnię się, że wszystko jest tak, jak
powinno.
- Poradzę sobie - zapewniła go. Cofnął świeczkę jeszcze dalej.
- Wiem, że sobie poradzisz, ale po co masz się poruszać po
omacku, jeśli w ciągu kilku minut mogę pokazać ci wszystko, co
musisz wiedzieć?
Naprawdę go nie lubiła.
Wright uśmiechnął się, jakby czytał jej w myślach i jakby go
to bawiło.
Gillian szerzej otworzyła drzwi i się odsunęła, udzielając mu
w ten sposób pozwolenia, by wszedł. W końcu im szybciej
pokaże jej to, co według niego powinna wiedzieć, tym szybciej
sobie pójdzie.
A jeśli sądził, że otrzyma kolejną szansę, by ją uwieść, to się
mylił. Właściwie prawie miała nadzieję, że spróbuje. Nie bała się
zacisnąć dłoni w pięść i go uderzyć.
Wright podszedł do stolika przy łóżku i zapalił kaganek.
Ciepłe światło rozlało się po pokoju, rozpraszając wszystkie
cienie poza jednym - Wrighta. W swojej sypialni wydawał się
nadnaturalnie wielki. Odsunęła się od niego, gdy zapalał kolejny
kaganek na biureczku pod oknem.
Kiedy poszedł do drzwi, by wnieść do środka jej kufer, ona
podeszła do okna. Tak jak podejrzewała, zasłony były
zaciągnięte. Zerknęła na zewnątrz. W półmroku padał
rzęsisty deszcz, od którego aż okna dzwoniły. Śmieszne, ale
była tak wzburzona, że nic nie słyszała.
- Rozpalę ogień, a potem zejdę ci z drogi - powiedział
spokojnie Wright.
Jak w pokoju dziecięcym, tak i tutaj nikt nie rozpalił w
kominku. Jednak drwa i węgiel były przygotowane. Wright
zaczął układać podpałkę na krzyż.
Gillian przyglądała mu się jednym okiem, rozglądając się po
swoim nowym otoczeniu. Ściany w pokoju były białe, podłoga z
ciemnego drewna. Całość miała męski charakter. Aóżko było
proste, z baldachimem, bardzo podobne do tego, jakie stało w
gospodzie poprzedniej nocy. Drzwi prowadzÄ…ce do garderoby
były otwarte. Ze swojego miejsca widziała wąską kanapę, na
której musiał sypiać Hammond, oraz ogromną szafę z szeroko
otwartymi drzwiami. Ubranie i buty leżały porozrzucane na
ławie, jakby Hammondowi ktoś przeszkodził. Nie było też stosu
brudów czekających na pranie, jak w pokoju dziecięcym.
- Porozmawiałam też z panią Vickery o praniu - powiedziała,
nie patrząc na Wrighta. Podeszła do łóżka i odrzuciła przykrycie.
Na szczęście pościel była czysta. - Do tego obowiązku także
podchodziła bardzo niedbale. Dziecku zostało zaledwie kilka
pieluch. Próbowała przekonywać mnie, że to należy do
pokojówki, ale nie sądzę, byś miał pokojówkę, prawda?
- Pani Vickery zatrudniła jakąś krewną. Dziewczyna była
leniwa. Ona i Hammond pokłócili się i odeszła
w zeszłym tygodniu. - Drewno zajęło się ogniem i Wright
zaczął dokładać teraz węgla. - Założyłem, że pani Vickery sobie z
tym poradzi.
- Co jest z tymi mężczyznami? - Gillian rzuciła to pytanie w
przestrzeń, chcąc jakoś rozładować zakłopotanie, jakie czuła,
znajdując się tak blisko niego. Obecność Wrighta zdawała się
wypełniać każdy róg, każdy zakamarek. - Dom mógłby im się
zawalić na głowę, a oni nic by nie zauważyli.
- Mam żonę - powiedział Wright, nie odrywając oczu od tego,
co robił.
- Miałeś. Miałeś żonę. Ale znajdziesz następną. Umiesz
łowić kobiety jak ryby na wędkę.
Jej uszczypliwa uwaga trafiła w czułe miejsce. Wright
podniósł się jednym płynnym ruchem.
- Czego ty ode mnie chcesz, Gillian? Twierdzisz, że chcesz,
żebym był szczery, ale kiedy mówię ci prawdę, masz mi to za złe.
Kochałem się z tobą w powozie, ponieważ uważam, że jesteś
piękna. Podziwiam cię. Szanuję. Jakie będzie nasze małżeństwo?
Nie wiem. Jeśli nie nauczysz się mi ufać, to pewnie takie, jakie
majÄ… moi rodzice, oparte na Å‚agodnym zaniedbywaniu siebie
nawzajem.
- Jak mogę ci ufać? - naskoczyła na niego.
- Nie wiem - ryknął na nią, jego frustracja rzucała się w oczy. -
Sama będziesz musiała do tego dojść. W końcu przez ostatnie
godziny utwierdzałaś się w przekonaniu o mojej pożałowania
godnej niekompetencji.
Podszedł do drzwi.
- Nie pozwolę, by to dziecko umarło. Dość już miałem śmierci
w swoim życiu. A jeśli ty nie potrafisz znalezć sposobu, aby
wybaczyć albo zapomnieć o tym, co się stało między nami, to
masz rację, lepiej będzie się rozstać. Nie musisz na to czekać
miesiąc. Możesz odejść jutro. Ponieważ teraz, Gillian, nie ty
jesteś najważniejsza.
Właśnie usłyszała płacz dziecka i zastanawiała się, czy Wright
już wcześniej go usłyszał. Nawet na nią nie spojrzał, kiedy
wychodził z pokoju.
Gillian stała bez ruchu, słuchając, jak zamykają się drzwi od
pokoju dziecka. Płacz trwał, zrobił się bardziej przenikliwy. Jej
remedium z koziego mleka najwidoczniej było tylko chwilowym
rozwiązaniem. Maluszka trzeba będzie systematycznie karmić.
Przez chwilę korciło ją, by pójść do pokoju dziecięcego i
sprawdzić, czy nie może pomóc, ale się powstrzymała.
Wright nie byłby z jej obecności zadowolony. Ubodły ją jego
słowa. Odciął się od niej. Zwolnił ją z wszelkich zobowiązań.
Przecież tego chciała...
Płacz dziecka ucichł.
Powoli opadła na skraj łóżka. Zdrowy rozsądek podpowiadał
jej, że powinna odczuwać ulgę, że między nimi wszystko
skończone. Wright nie był dla niej odpowiedni. Oczekiwała od
niego tylko jednego, a on jej nigdy tego nie dawał.
Irracjonalna cząstka jej osoby, ta, która reagowała wyłącznie
emocjonalnie, miała ochotę załamać się i zawodzić jak Anthony,
że nie może dostać od Wrighta tego, czego chce.
Nie pasowali do siebie. Dlatego od niego odeszła.
Ale przecież ledwo się znali.
Pukanie do drzwi postawiło ją na nogi.
- Tak? - zapytała, spodziewając się Wrighta.
- Chciałam się dowiedzieć, czy milady i milord życzą sobie
kolację? - dopytywała się pani Vickery przesadnie oficjalnym
tonem. Najwyrazniej ten chłód miał być karą dla Gillian za to, że
kazała tej kobiecie dobrze wykonywać swoje obowiązki.
Gillian w najmniejszym stopniu nie obchodziło, czy
gospodyni czuje się urażona. Zmartwiło ją natomiast roz-
czarowanie, że to nie Wright stoi u drzwi. Przez niego miała
mętlik w głowie i nikt poza nią samą jej od tego nie uwolni.
- Ja nie mam ochoty. Dziękuję pani - powiedziała do
gospodyni.
- A milord?
- Jest w pokoju panicza Anthony'ego - poinformowała ją
Gillian i z łatwością mogła sobie wyobrazić, jak brwi gospodyni
unoszą się wysoko do góry. Znowu stanie się tematem plotek
służby, tak jak to było w domu markiza.
Azy zaczęły spływać jej po policzkach. Otarła je gwałtownie
dłonią. Zachowywała się śmiesznie. To oczywiste, że nie chce
żyć z Wrightem. Należał do tych najgorszych.
Ale nie przestała płakać.
Płacząc, zrzuciła buty i weszła do łóżka całkowicie ubrana.
Naciągnęła kołdrę na głowę. Ciepło od ognia rozchodziło się po
pokoju, ale jej było zimno. Bardzo, bardzo zimno.
Nie wolno jej być zakochaną w Wrighcie. Nie może być. Musi
myśleć o Andresie. Nieskomplikowanym Andresie - który ją
kochał.
A jednak, tuż przed tym jak wykończona zapadła w sen,
pomyślała o ciężarze leżącego na niej Wrighta i o tym, jak
poruszał się w niej.
***
Obudził ją płacz dziecka.
Usiadła w łóżku zdezorientowana. Przez chwilę wydawało jej
się, że jest z powrotem w domu ojca.
Kaganki prawie się wypaliły. Nie mogła zrozumieć, dlaczego
ich nie zdmuchnęła, by oszczędzać olej, ale potem sobie
przypomniała.
Wciąż miała na sobie ubrania, a zamiast fryzury niesforną
plątaninę włosów na głowie. Odgarnęła je rękami od czoła i
wyszła z łóżka. Podeszła do kufra ze stanowczym zamiarem, by
otworzyć go i wyciągnąć koszulę nocną, kiedy przeszywający
krzyk Anthony'ego sprawił, że się zatrzymała.
Gdzie był Wright?
Nie chciała się wtrącać, ale wiedziała, że dziecko z kolką
potrafi doprowadzić człowieka do obłędu. Mężczyzni
nie najlepiej radzili sobie z niemowlętami. Brakowało im
cierpliwości. Jej ojciec nieczęsto ich w ogóle dotykał, dopóki nie
doszły do, jak to nazywał, jakiegoś rozsądnego wieku", co
oznaczało mniej więcej piąty rok życia.
A może Wright bardzo mocno spał i nie słyszał płaczu.
Wszystko jedno, tak czy owak powinna zajrzeć do
Anthony'ego.
Szybko zaplotła włosy w warkocz, otworzyła drzwi i przeszła
na drugą stronę korytarza. Uchyliła drzwi do pokoju dziecięcego,
jeżeli Wright był w środku, to nie chciała tam bezceremonialnie
wtargnąć i go obudzić.
Jednak na widok tego, co zobaczyła w środku, się zawahała.
Wright nie zostawił Anthony'ego samego ani nie spał, kiedy
maluszek go potrzebował.
Spacerował po pokoju z dzieckiem na ramieniu, czekając, aż
mu się odbije, i uspokajając go cichymi słowami. Zdjął z siebie
spencer i krawat, ale nadal miał na nogach buty. Gillian
zastanawiała się, czy w ogóle kładł się spać.
Oczywiste było, że przed chwilą skończyło się karmienie, ale
Anthony nie był usatysfakcjonowany. Właściwie wydawał się
bardziej rozzłoszczony niż obolały.
Mąż wyczuł jej obecność. Spojrzał w stronę drzwi.
- Co jest? - zapytał ostro. Gillian pchnęła skrzydło.
- Usłyszałam, że płacze. Chciałam tylko sprawdzić, czy
wszystko jest w porzÄ…dku.
- Jest. - Jego głos był równie oficjalny i urażony jak wcześniej
głos pani Vickery.
Powinna się wycofać. Wyraznie nie życzył sobie jej pomocy...
jednak Gillian nie zwykła była wycofywać się w obliczu jakiegoś
problemu.
- Nakarmiłeś go? - zapytała, z góry znając odpowiedz.
- Tak. - Zadziwiające, ile irytacji Wright zdołał pomieścić w
tym jednym słowie.
- Dobrze jadł? -Tak.
- Jak sądzisz, czy może jeszcze być głodny? Wright przestał
spacerować.
- Wydawało mi się, że mamy go karmić małymi porcjami,
dopóki nie będziemy pewni, że potrafi przyswajać to jedzenie?
Gillian wkroczyła do pokoju. Podeszła do miejsca, gdzie stał
Wright, i położyła Anthony'emu dłoń na pleckach. Dziecko
zaciekle żuło swoją piąstkę.
- Myślę, że jest głodny.
Wright potrząsnął głową. Był zmęczony, ale czujny. Teraz
rozumiała, dlaczego mógł tak głęboko zasnąć w powozie
poprzedniego dnia.
- Powiedziałaś, że powinniśmy uważać, że jego żołądek nie
przyjmie większych porcji. Małe posiłki.
- Niełatwo to zrównoważyć - odpowiedziała Gillian. -Musimy
ufać, że nami pokieruje. Spróbujmy dać mu jeszcze trochę i
zobaczmy, czy to go nie uspokoi.
Uspokoiło. Anthony najadł sie do syta i szybko, mocno zasnął.
Karmił go Wright. Siedział teraz nieruchomo z dzieckiem na
kolanach. Milczał tak długo, że Gillian zastanawiała się, czy też
nie przysnÄ…Å‚.
A potem się odezwał.
- Nie wiem, co zrobię, jeśli go stracę. - Podniósł na nią wzrok.
- Jest taki bezbronny, taki malutki - a przecież ma waleczne serce.
Już pokonał niewiarygodne trudności, by dożyć do dziś.
Gillian usiadła na stołku obok fotela Wrighta. Zrobiła coś, na
co miała ochotę od chwili, kiedy zobaczyła Anthony'ego - objęła
dłonią główkę małego, nie mogąc się nadziwić, jakie puchate są
jego włoski. Zawsze zdumiewało ją, że niemowlęta są takie
nowiutkie.
- Ma sporo włosków - powiedziała półgłosem, przeczesując je
palcami.
- Moja niania mawiała, że my wszyscy jako chłopcy mieliśmy
ich sporo. - Uniósł w górę chudziutką rączkę Anthony'ego. -
Nigdy wcześniej nie zwracałem za bardzo uwagi na niemowlęta.
Teraz widzę je wszędzie, pulchne roześmiane, zdrowe. Pytam
matki, w jakim wieku sÄ… ich dzieci, i wszystkie okazujÄ… siÄ™
młodsze od Anthony'ego.
Gillian uniosła na moment wzrok i zauważyła łzę w kąciku
jego oka. Zamrugał, by się jej pozbyć. Nie wiedziała, co robić.
Jakaś jej cząstka, ta zdradziecka, chciała go objąć ramionami.
Chciała przytulić go mocno i przysiąc, że nie stracą tego dziecka.
Nie zrobi tego. Nie może. Gdyby tak postąpiła, jej serce
znowu mogłoby zostać złamane...
- Kiedy pojechałem do tego domu dla podrzutków, prawie nikt
nie pamiętał, że on w ogóle tam jest - ciągnął cicho Wright. -
Zażądałem, by go znalezli. Ktoś zamknął go w komórce, bo za
głośno płakał. Nikt nie wiedział, jak długo tam leżał. Ubrania
miał obrzydliwie brudne i był równie wychudzony jak w tej
chwili.
- To okrucieństwo, tak traktować niemowlę.
- Takie jest życie tych, których nie ma kto chronić. - Spojrzał
na Gillian. - Ale mimo wszystko przeżył. A ja uświadomiłem
sobie, że to los czuwał nad tym, by odwołano mnie do domu i
bym zadbał o bezpieczeństwo Anthony'ego. Nie mogę go stracić.
Jeśli tak się stanie, świat przestanie mieć sens.
Gillian zamknęła oczy. Nie uda mu się zrobić wyłomu w jej
obronie, ale łatwo nie będzie.
- Idz się położyć - powiedział. - Wyglądasz na zmęczoną.
- Ty też.
Uśmiechnął się. Wolałaby, żeby tego nie robił. Kiedy się
uśmiechał, czuła do niego sympatię.
- Wygramy - obiecała mu nagle. - Przyjdzie dzień, że Anthony
będzie pyzatym, szczęśliwym dzieckiem. I do tego upartym -
dodała. - Ale musimy być cierpliwi.
- Ja jestem cierpliwy - odpowiedział.
- Ja też.
I oto nastąpiło między nimi zawieszenie broni. Zbudowane na
wspólnym pragnieniu, by pomóc niemowlęciu w walce o życie.
Na razie to wystarczało.
- Powinnaś wrócić do łóżka - powiedział jej Wright.
- Może ty się prześpisz, a teraz na zmianę ja go popilnuję -
zaproponowała.
Pokręcił głową.
- Będzie przez jakiś czas spał. Miałaś rację. Był głodny. Jego
ciałko nie jest już chyba takie napięte.
Gillian położyła rękę na brzuszku Anthony'ego. Był już chyba
mniej napęczniały i twardy.
- Kolka wróci.
- Poradzimy z nią sobie - zapewnił ją Wright. Wstała.
- W takim razie dobranoc.
- Dobranoc jeszcze raz - przypomniał jej.
- Tak - zgodziła się, poczuła się jakoś niezręcznie. Przy-
zwyczaiła się, że to na nią spadają dodatkowe obowiązki.
Cieszyło ją, że Wright nie jest taki jak jego rodzice i nie oczekuje,
by inni pracowali za niego.
Usłyszane wcześniej gniewne słowa wciąż brzmiały jej w
uszach... ale wydawały się już jakoś mniej znaczyć w obliczu
walki Anthony'ego o życie.
Będzie trzymała Wrighta na odległość ramienia, a gdy minie
trzydzieści dni, odejdzie. Musi. Potrzebny był jej mężczyzna,
który by ją kochał.
A to, czego była świadkiem przed chwilą, dowodziło, że Brian
Ranson jest zdolny do miłości. Po prostu nie kochał jej.
Trzydzieści dni wydawało się teraz długie jak wieczność.
Rozdział 12
Następnego tygodnia Gillian nie przypominała sobie
wyraznie. Ciągle było coś do zrobienia i Wright zaangażował
całą chmarę rzemieślników, by się tym zajęli.
Gillian wiedziała, jak urządzić dom i jak nim kierować, i nie
wzbraniała się przed tym mimo ponurych mamrotań pani
Vickery.
Wright polecił agencji przysłać służących na rozmowę.
Stwierdziła, że w domu tej wielkości będzie potrzebowała
kucharki, pomywaczki i dwóch pokojówek.
Co zaskakujące, pani Vickery nie chciała odejść ze służby i
zaproponowała, że zajmie stanowisko kucharki. Po skosztowaniu
kilku jej potraw, Gillian zgodziła się na tę zmianę. Jedzenie, jakie
przygotowała pani Vickery,
nie było wymyślne, ale było pyszne, a gospodyni zdążyła się
już zorientować w wielu potrzebach Anthony'ego.
Jeśli chodzi o pokojówki, agencja przysłała dwie, Alice i Kate,
siostry prosto ze wsi. Były to dobre, pracowite dziewczyny, takie,
jakie Gillian lubiła. Nauczy ich tego, co muszą wiedzieć.
Miło byłoby zatrudnić opiekunkę do Anthony'ego, ale dopóki
jego karmienia siÄ™ nie unormujÄ…, oboje z Wrightem zgodzili siÄ™,
że sami się tym zajmą.
Musiała przyznać, że Wright jej zaimponował. Nie wymigiwał
siÄ™ od karmienia czy zmieniania pieluch. Najwidoczniej zanim
przyjechała, brał na siebie większość opieki nad Anthonym, ale
teraz dzielili siÄ™ niÄ… po partner sku.
Pierwszego dnia po zawieszeniu broni miała się na baczności
przed sporami z nim, ale on zachowywał się przyzwoicie i
traktował ją wyłącznie z szacunkiem i uwagą. Powoli z upływem
czasu przestała być tak czujna i ich kontakty we wspólnym domu
stały się swobodne -zwłaszcza odkąd Anthony'emu zaczęło się
poprawiać.
Nadal zdarzały mu się kolki, ale zaczął przybierać na wadze i
nie bywał już tak rozpaczliwie głodny. Przytył i mógł spać dłużej
między karmieniami.
Nadeszła niedziela i Gillian oraz Wright poczuli się tak
pewnie, że zostawili dziecko z Kate, a sami poszli do kościoła na
nabożeństwo. Gillian była przekonana, że Wright nie chodził
regularnie do kościoła. Założyła,
że wybrał się tam ze względu na nią. Toteż poczuła się
zaskoczona, gdy proboszcz przywitał go po nazwisku i
serdecznie sobie porozmawiali.
Oczywiście została przedstawiona jako jego żona. Jeśli
proboszcz zastanawiał się, gdzie się do tej pory podziewała,
zachował swoje wątpliwości dla siebie.
Spokorniała, patrząc na zachowanie męża, gdy stała obok
niego podczas nabożeństwa, dzieliła z nim zbiór hymnów i
słyszała, z jaką żarliwością powtarza modlitwy. Zastanowiła się
nad swoim nastawieniem do niego i reakcjami w jego obecności,
i cichutko przyznała się przed Bogiem i sobą, że zdarzało jej się
zachowywać jak jędza. Tylko tak mogła się bronić przed
mężczyzną, który przez te ostatnie kilka dni okazywał się
nieodmiennie uprzejmy i miły.
Nie wolno mi się do niego przywiązywać, spierała się z
Bogiem. OdejdÄ™. MuszÄ™.
W odpowiedzi Bóg po bożemu milczał, co było reakcją
najmniej lubianÄ… przez Gillian.
Pani Vickery podała tego dnia wczesny obiad, ponieważ
zwyczajowo służący otrzymywali w niedzielę pół dnia wolnego.
Gillian i Wright zwykle jedli wszystkie posiłki razem.
Rozmawiali o Anthonym albo o tym, co zamierzają zrobić w
domu, albo planowali, jak będą zabiegać o względy Liverpoola.
Potem rozchodzili się do każde do swego pokoju.
Jednak dziś było inaczej. Posiłek został podany i zjedzony, i
została jeszcze spora część popołudnia i wieczoru do
zagospodarowania.
Gillian nie wiedziała, co z sobą zrobić. Anthony spał, nie
miała żadnych listów do napisania - jedyna praca, na jaką
pozwalała sobie w niedzielę - mogła tylko poczytać książkę z
wierszami, która nie za bardzo jej się podobała.
- Miałabyś ochotę zagrać w tryktraka? Pytanie Wrighta
zaskoczyło ją i zaintrygowało.
- Co to jest tryktrak?
- Gra wymagająca kości i strategii - wyjaśnił.
- Nigdy w to nie grałam.
- Ja grywałem na Półwyspie. W zależności od tego, ile
człowiek ma szczęścia, staje się większym lub mniejszym
wyzwaniem. Rozłożę planszę i będziesz mogła spróbować.
Rozłożył ją w salonie przed kominkiem. Na zewnątrz wiał
zimny wiatr, ale tu było całkiem przytulnie. Kiedy Wright uczył
ją grać, Anthony się obudził. Nakarmili go i zabrali na dół, by
mieć przy sobie. Wright trzymał dziecko na kolanach. Anthony
zrobił się już tak silny, że potrafił utrzymać główkę w górze czy
chwycić wyciągany w jego kierunku palec. Wydawał się z
zainteresowaniem przyglądać przebiegowi gry. Już ich poznawał.
Kiedy przychodzili go nakarmić, wymachiwał piąstkami i
wierzgał nóżkami.
Oczywiście Wright wygrał pierwszą grę, ale Gillian
zorientowała się, gdzie może zyskać przewagę.
Drugą grę wygrała ona.
Jej mąż się roześmiał.
- Dwa z trzech - wyzwał ją.
Gillian przegrała, ale szybko powiedziała:
- Trzy z pięciu.
W ten sposób spędzili ten wieczór i następny, i jeszcze
następny. Wright był dobrym rywalem. Grał tak, by wygrać, i
oczekiwał, że ona będzie robić to samo. Zazwyczaj brali z sobą
Anthony'ego. Gillian lubiła widok maluszka na podłodze, gdzie
mógł się swobodnie poruszać. Anthony nie za wiele się ruszał, ale
zaczynał interesować się swoimi paluszkami i stopami.
Pewnego wieczoru Gillian klasnęła w dłonie, ponieważ
wygrała wyjątkowo wyrównaną partię z Wrightem. Anthony
odwrócił się na ten dzwięk i uśmiechnął się do niej.
Był to przeuroczy uśmiech. Zdumiona jego nagłym
pojawieniem się, Gillian powiedziała:
- Uśmiechnął się.
- Anthony? - Wright uniósł dziecko z kolan i odwrócił je buzią
do siebie, by móc to zobaczyć. Zaczął wydawać różne niemądre
odgłosy, aby maluch się do niego uśmiechnął.
Ale wtedy ich dziecko zrobiło coś zupełnie niespodziewanego
- roześmiało się.
Wrightowi i Gillian na sekundę zaparło dech. Żaden dzwięk
na ziemi nie mógłby tak przypominać anielskiego głosu jak
pierwszy śmiech Anthony'ego.
Azy napłynęły jej do oczu. Pochyliła się do przodu nad planszą
do tryktraka i pocałowała maluszka w czoło, a on ponownie się
uśmiechnął.
Wright wyciągnął rękę.
- Dziękuję ci - powiedział. Twarz miał ściągniętą, ale oczy
złagodniały, i wiedziała, że był tak samo głęboko poruszony tym
śmiechem jak ona. - Gdyby nie ty, nie byłby taki silny.
Gillian odchyliła się do tyłu.
- Ma szczęście, że go szukałeś. - Nie ukrywała podziwu w
swoim głosie. - Uratowałeś mu życie. Niewielu mężczyzn
przeciwstawiłoby się komuś takiemu jak markiz czy starało się
uratować dziecko innego mężczyzny.
Wright spuścił wzrok; od jej komplementu kark mu
poczerwieniał.
- Inni też by tak postąpili.
- Nie, Wrighcie. Z Anthonym był krzyż pański przez to, że tak
ciągle płakał. Nie każdy wytrwałby przy nim tak jak ty.
Mąż się uśmiechnął, zadowolony z pochwały.
Ten śmiech zapoczątkował nowy okres w życiu Anthony'ego.
Nową świadomość otoczenia i nową na nie wrażliwość. Z dnia na
dzień chłopczyk coraz żywiej reagował i coraz wyrazniejsza
robiła się jego osobowość.
Wright zaczął przygotowywać się do zabiegania o względy
lorda Liverpoola - a Gillian przekonała się, że nie bardzo ma na to
ochotę. Polubiła te wspólne zimowe
wieczory spędzane w cieple kominka na grze w tryktraka. Nie
wracali w rozmowach do kłótni, jaką mieli zaraz po jej
przyjezdzie, i niekiedy przyłapywała się na myśli, że wyobraża
sobie, że zawsze mogłoby tak być.
Było to nierozsądne z jej strony, a jednak tak się sprawy miały.
Starała skupić się na Andresie, ale choć minęły zaledwie dwa
tygodnie, uświadomiła sobie, że nie bardzo już pamięta jego rysy.
Zamiast tego przed oczyma stawał jej ukradkowy uśmiech
zadowolenia Wrighta, kiedy przesuwał pionek, by zablokować
jej ruch. Lub to, jak tulił Anthony'ego z taką czułością, że serce
jej się ściskało.
Pewnej nocy usłyszała śpiew. Podniosła się z łóżka i na
palcach przeszła przez korytarz. Drzwi do pokoju dziecięcego
były uchylone i zobaczyła Wrighta, który śpiewał Anthony'emu.
Stał na środku pokoju i kołysał się całym ciałem w rytm sprośnej
piosenki, jaką dzielił się z dzieckiem.
Wycofała się od drzwi, nie chcąc zakłócić tej chwili.
Andres to wszystko by robił, powtarzała sobie wielokrotnie.
Andres był życzliwy i dobry. Był bohaterski. Znalazłby
pozamałżeńskiego brata przyrodniego i potraktował go jak syna.
Tyle że to nie Andresowi przypadło w udziale wzięcie na
siebie tej odpowiedzialności, tylko Wrightowi, a Gillian mimo
woli go za to podziwiała.
Poza tym wiedziała, że powinna napisać do Andresa. Winna
była mu list, który wyjaśniłby wydarzenia ostatnich tygodni i
dodał mu otuchy. Ułożyła sobie taki list w głowie. Raz nawet
wyjęła papier i atrament... ale nie napisała. Nie dawało się
właściwie przenieść słów z głowy na papier. Może przyczyną
było to, że przy dziecku i służących, i całym tym sprzątaniu, i
malowaniu domu, jakie zaplanowała, nie miała czasu, aby
odpowiednio się na liście skupić.
A może to, że żadne z zapewnień i obietnic, jakie by złożyła
Andresowi w liście, nie byłoby szczere.
Prawda była taka, że mimo najszczerszych chęci dotrzymania
słowa zakochała się we Wrighcie - ponownie. Choć złamał jej
serce, nadal była w nim zadurzona i prawdopodobnie zawsze
będzie, tyle że tym razem sprawa miała się inaczej. Kiedy
widziała go z Anthonym, kiedy patrzyła, jak opiekuje się
dzieckiem, starając się jednocześnie spełnić jej oczekiwania,
zaczęła mierzyć go całkiem inną miarą jako człowieka. Lata
spędzone w oddaleniu od siebie dodały mu dojrzałości i chyba
przepoiły szlachetnością i dobrocią.
Po prostu nie kochał jej... a przynajmniej nie tak jak ona jego.
Taka ogromna miłość niosła z sobą wielkie zagrożenie.
Sprawiała, że z niezaspokojenia człowiek zaczynał stawać się
odrobinę szalony. A jeśli uczucie nie było odwzajemnione, życie
potrafiło się stać piekłem na ziemi.
Gillian to wiedziała. Prawie że doszła już do tego etapu. Pod
wieloma względami uratowało ją to, że Wright poszedł na wojnę.
Ale teraz wrócił. Bardziej śmiały, bardziej przystojny,
bardziej życzliwy i bardziej troskliwy, niż mogła sobie
kiedykolwiek wyobrazić.
Tak, musi napisać do Andresa... ale jeszcze nie teraz.
Przypisywała swoją decyzję tchórzostwu, obawiając się
prawdy.
***
Brian zakochiwał się w swojej żonie.
Rosnący szacunek i podziw dla niej nadawały jego zro-
zumieniu miłości odcienie, jakich nigdy sobie nie wyobrażał.
Sądził, że był zakochany" w Jess, i był - ale była to miłość
związana z młodością, z poczuciem odpowiedzialności i brakiem
wyboru, bo musiał nią się opiekować.
Nie szanował inteligencji Jess ani nie podziwiał jej odwagi.
Nie wiedział nic o jej zaradności, ponieważ udawało mu się
zaspokajać wszystkie jej potrzeby. Była bezbronnym jagniątkiem
w nieczułym świecie... podobnie jak Anthony, i stanowczość, z
jaką odrzuciła dziecko, wydawała się Brianowi tym bardziej
zagadkowa.
W przeciwieństwie do niej Gillian walczyłaby o swoje dzieci,
tak jak walczyła o życie Anthony'ego.
Jaki mężczyzna nie zakochałby się w takiej kobiecie?
Jednak zawiódł zaufanie Gillian nie raz, ale dwa razy, i jeśli
nie będzie ostrożny, za dwa tygodnie ona odejdzie.
Partie tryktraka bardzo pomogły przy obleganiu jej murów
obronnych, ale wiedział, że nie powinien być zadowolony z
siebie. Nadszedł czas, by pokazać, że jest jej godny.
Z tą myślą udał się na ulicę St. James i do klubu o nazwie Klub
Dżentelmenów White'a. Wcześniej czy pózniej każdy
mężczyzna, który był kimś w Londynie, zaszczycał swoją
obecnością albo Brooksa, albo White'a.
Klub Brooksa adresował swoją ofertę do wigów, a jego ojciec
był jednym z jego najważniejszych członków. White zaspokajał
potrzeby torysowskiej klienteli - a lord Liverpool był torysem.
Kiedy Brian przeciwstawił się ojcu i wyprowadził się z jego
domu, pierwszym krokiem rodziciela było odcięcie go do
wszystkich zasobów i środków, w tym przywilejów klubowych.
Brian nie czuł się tym zagrożony. Miał własne dochody oraz
znajomych, którzy chętnie wprowadzą go jako gościa do każdego
klubu, do jakiego chciałby się wybrać.
Wystarczy, że znajdzie któregoś z nich, co było dosyć proste.
Kiedy dotarł do White'a, nie minęło kilka minut, gdy zobaczył
lorda Harlana Royce'a, zwanego przez przyjaciół Digger".
Digger był prawie tak samo szeroki jak wysoki, każdą czynność
wykonywał z nadzwyczajnym pośpiechem, mówił urywanymi
zdaniami i miał jeden z najwspanialszych znanych Brianowi
umysłów, jeśli tylko człowiek chciał rozmawiać o fizyce.
Niewiele wiedział na jakikolwiek inny temat. Szedł teraz
spiesznie
po ulicy w stronę wejścia do White'a, pochyliwszy głowę pod
wiatr, a poły płaszcza trzepotały się za nim. Brian stanął mu na
drodze.
- Digger?
Jego przyjaciel zatrzymał się w ostatniej chwili, by go nie
stratować. Popatrzył na niego, przymrużywszy oczy.
- Wright?
- Tak, to ja - powiedział Brian, wprost ociekając męską
wylewnością. - Co tam u ciebie?
- Dobrze. Ożeniłem się. Podoba mi się. A ty?
- Wróciłem z Półwyspu. Dowodziłem tam pułkiem. Digger
był pod wrażeniem.
- Pracowałeś dla Wellingtona?
-W pewnym okresie należałem do jego sztabu.
- Opowiedz przy lunchu - domagał się Digger.
- Nie jestem członkiem.
Głowa Digger a obróciła się jak na śrubie.
- Nie jesteś członkiem?
- Byłem na wojnie i w ogóle. Nie kontynuowałem -wyjaśnił
Brian.
Ale jego przyjaciel był na to za mądry. Oczy mu się zwęziły w
zamyśleniu.
- Słyszałem o tobie i ojcu - powiedział. - Byłem pod
wrażeniem, że miałeś jaja, by mu wygarnąć co i jak. Słyszałem,
że jest zły.
- Toczy pianę z ust. Digger parsknął śmiechem.
- Nie mów? Zmuszał twoich braci, by tańczyli, jak im zagrał.
Obojętne, jak wyglądali przy innych. Zmieszałby ich z błotem na
oczach tłumu.
- Uczy się, że nie jestem taki uległy. Nawet gdy odetnie
fundusze. Mam własne pieniądze. - Nie żeby jakąś fortunę, ale
panował nad sytuacją.
Jego przyjaciel pokiwał głową.
- Prawie nie rozmawiam z ojcem. Znieść go nie mogę.
Oczywiście jemu wszystko jedno, bo jest trzech innych braci
przede mną. Dlaczego nie urodziłem się dziewczyną?
- Nie spodobałoby ci się to - powiedział Brian, wiedząc, że kto
jak kto, ale Digger byłby wtedy nieszczęśliwy.
Przyjaciel parsknął ostrym śmiechem.
- Racja! - Gestem zaprosił Briana, by przeszedł przed nim
przez drzwi, które odzwierny trzymał otwarte. -Chodz, porządnie
się napijemy i zjemy suty posiłek, kiedy będziesz opowiadał mi
wszystko o swoich przygodach.
I w ten sposób Brian dostał się do White'a.
Pracownicy i starzy znajomi powitali go z serdecznym
szacunkiem, po czym zaczął się sympatyczny lunch. Przyłączyło
się do nich kilku innych dżentelmenów, w większości przyjaciół
Diggera, ciekawych wojny. Zadawali inteligentne pytania, a
Brian z radością udzielał im odpowiedzi ze swojego punktu
widzenia - szczególnie lordowi Taggertowi, który zastanawiał
się, czy Napoleona da się pokonać.
- Da siÄ™ i zostanie pokonany przez dobrÄ… brytyjskÄ… stal i kule -
mówił Brian i wyczuwał, jak jego argumenty skłaniają
otaczających go dżentelmenów do opowiedzenia się za wojną.
Dokładał też starań, aby wyrażać się jak najpochlebniej o
swojej żonie, powiadamiając tym samym wszystkich, że lady
Wright mieszka pod jego dachem. Mężczyzni to więksi plotkarze
niż kobiety. Nim nastąpi wieczór, pogłoski o jego szczęściu
małżeńskim, dobrym humorze i opiniach na temat wojny będą już
krążyły w towarzystwie.
Digger był z kimś umówiony. Przeprosił Briana, że nie może
zostać dłużej, ale zostawił go w kompetentnych rękach swoich
towarzyszy. Po półgodzinnej rozmowie Brian otrzymał trzy
zaproszenia na kolacjÄ™ i jeszcze jedno na bal. Wszyscy wiedzieli
o jego niesnaskach z ojcem. Zamiast uczynić z niego wyrzutka,
przysporzyło mu to szacunku i czci jako swego rodzaju
buntownikowi.
Zbliżała się godzina druga i Brian zastanawiał się, czy
powinien już iść, czy nie. Postanowił jeszcze zwlekać z
odejściem i jego cierpliwość została nagrodzona, bo oto pojawił
siÄ™ nie kto inny, jak sam lord Liverpool.
Choć Liverpool nosił tytuł ministra wojny i kolonii", był w
tym samym wieku co Brian i też kiedyś służył w wojsku. Jednak
ich drogi nigdy się nie zetknęły.
Pora na śmiałość.
Brian przeprosił grupę panów, z którymi dyskutował o wojnie,
i przygotował się do wyjścia, chcąc po drodze
do drzwi skorzystać z okazji i zamienić słówko z
Liverpoolem.
Jego lordowska mość był przeciętnego wzrostu, miał długi nos
i ciemne oczy, które ludzie przypisywali jego matce, Hindusce
półkrwi. Był utalentowany i kompetentny, właśnie dla takich
ludzi Brian lubił pracować.
Liverpoolowi towarzyszyli sekretarz, mężczyzna o nazwisku
Robert Blount, który też służył pod Wellingtonem, oraz lord
Chester, osobisty przyjaciel Liverpool.
Brian zbliżał się do drzwi. Kiedy znalazł się ramię w ramię z
wielkim człowiekiem, przystanął.
- Milordzie, jakie to szczęście, że pana spotykam.
Li verpool rozmawiał z ehesterem. Obejrzał się, by zobaczyć,
kto się do niego zwraca, i uniósł brwi, ponieważ nie rozpoznał
młodego człowieka.
Brian się ukłonił.
- Brian Ranson, lord Wright. Zetknęliśmy się kiedyś, ale nie
wiem, czy milord sobie to przypomina.
Jego lordowska mość zmarszczył brwi.
- Znam pańskiego ojca.
Cholerny pech! Brian czekał, nie odzywając się.
- Słyszałem, że dobrze pan walczył. Był pan pod Tala-verą.
- Byłem, milordzie.
- Sakramencki rozgardiasz. - Przez chwilÄ™ Liverpool
przyglądał się bacznie Brianowi. - Wellington pisał do mnie.
Lubi własnoręcznie dobierać moich ludzi. - Nie brzmiał jak
zadowolony.
- Pragnę tylko służyć mojemu krajowi, milordzie.
- Pański ojciec ma inne plany. Doszło do moich uszu, że
chciałby, aby pan został ambasadorem.
- Na podstawie jakiego doświadczenia? Niewiele wiem o
zawiłościach dyplomacji. Jestem wojskowym, milordzie. Znam
się na działaniach wojennych, dostawach i tym, co sprawia, że
wojsko będzie maszerować. Na co przydałyby się komukolwiek
te informacje, gdyby wysłano mnie do Holandii, bym pił herbatkę
i plotkował?
- Niestety, plotki, jakimi ambasador się dzieli, mogą oznaczać
bezpieczeństwo naszego kraju - odparł Liverpool. - Mądry
człowiek nie powinien odrzucać takiego stanowiska.
-Ale żarliwy musi iść tam, gdzie jego zdaniem potrzebują go
towarzysze broni - odważył się odpowiedzieć Brian. Liverpool
przyznał mu rację, wzruszając ramionami.
- Jak daleko ośmielę się posunąć, rzucając wyzwanie
pańskiemu ojcu?
- To nowy porządek, milordzie. Mój ojciec należy do starego.
Ale możemy o tym wszystkim porozmawiać pózniej. - Brian
gładko zmienił temat. - Czy wasza lordowska mość zna moją
żonę, lady Wright? Jej ojcem jest wielebny Isaac Hutchins.
- I mój dobry przyjaciel - powiedział lord Liverpool, z jego
zachowania ulotnił się cały chłód. - Jeden
z najlepszych wykładowców, jakich miałem w college'u
Christ Church. Zmuszał mnie do myślenia. Nie widziałem go od
lat, ale regularnie do siebie pisujemy. Wiedziałem, że ożenił się
pan z jego córką, ale nie miałem przyjemności jej poznać. Jej
ojciec pochlebnie się o niej wyraża.
-1 powinien - odpowiedział Brian. - Moja żona byłaby
zachwycona, gdyby mogła milorda poznać. Ojciec często jej o
panu opowiadał. Kiedy tylko go odwiedza, jedno z jego
pierwszych pytań dotyczy tego, czy już się gdzieś spotkaliście. -
Brian nie wiedział, czy to prawda, ale znając wielebnego
Hutchinsa, mogło tak być. - Teraz, gdy wróciłem z Półwyspu -
ciągnął - i urządziliśmy już dom, bylibyśmy zaszczyceni, gdyby
pan i pańska małżonka zechcieli gościć u nas na kolacji.
- Z przyjemnością - powiedział lord. - Wielebny Hutchins
należy do ludzi, którym można by powierzyć własną duszę.
Zakładam, że jego córka jest do niego podobna.
- Jest - zapewnił Brian bez wahania.
- Robercie - lord Liverpool zwrócił się do swojego sekretarza -
dopilnuj, aby kolacja z lordem i lady Wright znalazła się w moim
harmonogramie. Ustal to z moją żoną.
- Tak, milordzie - powiedział posłusznie sekretarz. Liverpool
odwrócił się do Briana.
- Cieszę się z naszego spotkania, Wright. Rozważę pańską
chęć kandydowania na stanowisko w moim sztabie.
- Dziękuję, milordzie - powiedział Brian z uczuciem.
- A teraz, jeśli nam pan wybaczy? - Liverpool ruszył do stołu
przygotowanego dla jego towarzystwa.
Brian, ukłoniwszy się szybko, zszedł mu z drogi. Sądził, że już
go odprawiono, gdy Liverpool się obejrzał.
- Holandia to naprawdÄ™ fascynujÄ…cy kraj.
- Nie wątpię, milordzie - odpowiedział Brian. Minister
uśmiechnął się i Brian wiedział, że było
to na pożegnanie. Wyszedł z jadalni, ale w holu klubowym
zatrzymał się na chwilę, zrobiło mu się prawie słabo. Dokonał
tego. Przypuścił szturm na ministerstwo wojny i posunął się do
przodu.
Oczywiście nie miał żadnej gwarancji, że Liverpool mianuje
go członkiem swego sztabu, ale przy kolacji Brian dołoży
wszelkich starań, by go przekonać.
Wyszedł na zewnątrz szczęśliwy. Deszcz, który wcześniej
wisiał w powietrzu, przestał już grozić. Wiatr był zimny, ale nic
nie było w stanie popsuć Brianowi humoru. Nie mógł się
doczekać, aż zobaczy Gillian i powie jej, co się stało. Razem
zaplanują to przyjęcie.
Przeszedł tak z pół tuzina kroków, gdy mały miejski powozik
zatrzymał się przy krawężniku obok niego. Rozpoznał ten pojazd
z wypolerowanej czeczoty, nie musiał patrzeć na herb, dumnie
prezentujÄ…cy siÄ™ na jego drzwiach.
Drzwi się otworzyły i wychylił się z nich jego ojciec.
- Wsiadaj - rozkazał.
Rozdział 13
Brian ani drgnął. Ojciec nie szanował nikogo, kto pędem
wykonywał jego polecenia. Starszy pan zmarszczył brwi. W
wieku sześćdziesięciu pięciu lat markiz Atherton był równie
wysoki jak Brian, ale miał krótko obcięte siwe włosy i iście
królewską postawę. Dla obu charakterystyczne były te same
jasnoniebieskie oczy. Właściwie z wszystkich trzech synów to
Brian najbardziej go przypominał.
Westchnąwszy, znużony, ojciec powiedział: - No dobrze, czy
uczynisz mi zaszczyt i dołączysz do mnie w powozie? - Jego
słowa ociekały ironią. Brian uczynił tak, zamykając za sobą
drzwi. Powóz wyposażony był w ławki po obu stronach, więc
mogli siedzieć twarzami do siebie. Ojciec zastukał w bok
powozu złotą główką swojej laski, dając sygnał stangretowi.
Pojazd z szarpnięciem ruszył do przodu.
Ojciec odwrócił się do syna. Minęły już dobre dwa miesiące,
od kiedy ostatni raz się widzieli. Oparł pionowo laskę na
podłodze, a dłonie złożył na jej główce.
- Kiedy poprzednim razem się w ten sposób spotkaliśmy,
odmówiłeś podporządkowania się moim życzeniom - powiedział
bez cienia humoru. - Teraz widzę, że nadal się mi
przeciwstawiasz.
- Nie przeciwstawiam się ojcu. Żyję własnym życiem. Robię
to, co przyszły markiz powinien robić.
- A to oznacza?
- SÅ‚ucham swojego sumienia.
- Nie chciałem tu tego dziecka.
Brian pohamował nagły przypływ gniewu. Starannie
neutralnym głosem powiedział:
- Niech się ojciec nie martwi. Nie będzie miał z nim ojciec w
ogóle do czynienia.
Usta rodzica wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu.
- Dlaczego ciÄ™ ono obchodzi?
- Ponieważ tak należy postępować. Tak nakazuje honor.
- Rozumiem - powiedział ojciec, jakby właśnie dokonał
odkrycia. - Zawsze byłeś taki porządny. Zamierzasz naprawić
wyrzÄ…dzone przeze mnie krzywdy? - PrychnÄ…Å‚ pogardliwie. -
Czyżbyś wyobrażał sobie, że potrafisz grać w tę grę lepiej niż ja?
Nie potrafisz. Moje wpływy sięgają
każdego zakątka tego królestwa. Każdej nędznej wylęgarni,
każdej ulicy, każdego ministerstwa.
Przez chwilę Brian zastanawiał się, czy ojciec może wiedzieć
o tym, że właśnie spotkał się z Liverpoolem. Niemożliwe. To
było spontaniczne spotkanie. Zbieg okoliczności będący
rezultatem starannego planowania. Z czasem siÄ™ dowie, ale
jeszcze nie teraz.
- Dumasz nad tym, czy wiem o twoim spotkaniu z Liver-
poolem u White'a - domyślił się ojciec. Zaśmiał się cicho, widząc
zaskoczoną minę Briana. - Wydaje ci się, że możesz mi się
przeciwstawiać. Wiem o wszystkim, co robisz. Dostaję raporty,
zanim zdążysz wrócić do domu i zdjąć płaszcz.
- Jaki jest powód tego spotkania? - zapytał Brian, zmęczony,
że ojciec się z nim drażni.
Ojciec spoważniał.
- Daję ci jeszcze jedną szansę. Rozumiem, że jesteś zły, że
oddałem dziecko. Wówczas takie posunięcie było dla mnie
dogodne. Być może zbytnio się pospieszyłem. Nie wiedziałem
jednak, że masz takie miękkie serce.
- Dogodne? - Brian potrząsnął głową. - Mało brakowało, żeby
umarł. Nadal może umrzeć.
- Dzieci często umierają - stwierdził ojciec obojętnie.
- Zwłaszcza gdy się je porzuca, jakby były niechcianym już
bagażem.
- Brianie, ta dyskusja robi się męcząca. Czego byś sobie
życzył? Żebym to dziecko przygarnął? Bardzo dobrze, dopilnuję,
by wychowywała je bardzo dobra i godna
zaufania rodzina. Zresztą nie ja tę sprawę załatwiałem. Tylko
Jess.
- Nie zrobiłaby tego własnemu dziecku - zaprotestował Brian.
Chociaż miał za złe Jess rolę, jaką odegrała w porzuceniu
Anthony'ego, zakładał, że postąpiła tak, gdyż jego ojciec nalegał.
- Ona zrobiła to własnemu dziecku. Kiedy stwierdziłem, że
irytuje mnie, gdy dzieci plączą się pod nogami, załatwiła sprawę.
Synu, robiła z ciebie głupca od dnia, w którym ją zobaczyłeś.
Wystarczyło, że zaczęła falować swoim łonem, a ty gotów byłeś
uwierzyć we wszystko, co ci powiedziała.
Ten zarzut był zasadny.
- Zaciekawia mnie w tobie - kontynuował ojciec -ta uparta
wytrwałość, z jaką nieodmiennie chcesz odgrywać bohatera.
Zawsze taki byłeś: z nadmiarem szlachetnych intencji i
niedoborem zdrowego rozsÄ…dku.
- Zaczyna ojciec mnie obrażać. - Brian niemal kipiał już ze
złości.
- To oczywiste, ponieważ mówię prawdę.
Brian odwrócił się od niego, zaczynało mu być w powozie
zbyt duszno, aby ciągnąć tę rozmowę.
- Wyświadczyłem ci przysługę - teraz ojciec mówił innym
tonem. - Wiem, że wydawało ci się, iż jesteś zakochany, ale
musiałeś zobaczyć Jess taką, jaka jest naprawdę.
- Kiedy ojciec wszedł jej do łóżka? Jak szybko po moim
wyjezdzie na wojnÄ™?
Jego rodzic potrząsnął głową, jakby uważał, że to nie powinno
mieć znaczenia.
- Ona przyszła do mnie...
- Jak szybko? - powtórzył Brian.
- Tydzień, może dwa.
- A żeby pokazać mi, kim ona naprawdę jest, wy dwoje
byliście z sobą jak długo... podczas gdy ja płaciłem jej rachunki?
- Nie płaciłeś wszystkich jej rachunków. Może i urodziła się
w stajni, ale to kosztowny kawałek muślinu. Płaciłem więcej, niż
na mnie wypadało.
Brian potrząsnął głową.
- Nie była taka, dopóki nie dostała się w ręce ojca.
- A niech to diabli, synu. To przebiegła zwodnica. Wiedziała,
co ma, i chciała więcej. Nadal chce. Natomiast bachora nie
chciała. - Pochylił się bliżej. - Wiesz, dlaczego go urodziła?
Miała nadzieję, że jeszcze raz uda jej się grać na twoim
współczuciu. Przewiozła się. Dziecko przygarnąłeś, ale ją
wyrzuciłeś.
W słowach markiza było ziarno prawdy, takiej prawdy, która
się Brianowi nie podobała. Kochał Jess, był jej wierny... ufał jej.
- Wiem, że to boli - mówił ojciec z wyraznym brakiem
współczucia w głosie. - Ale musiałeś dostać nauczkę. Nie możesz
przyjąć tytułu takiego jak mój i nadal być tak naiwny.
- Kto jest naiwny, ojcze? Ojciec nadal tańczy tak, jak Jess ojcu
zagra, prawda?
Ten odchylił się do tyłu.
- Ona nic dla mnie nie znaczy.
- Ale nie zrezygnował z niej ojciec, prawrda? Nie może ojciec
z niej zrezygnować.
- Podoba mi się jej figura, jej młodość. Dlaczego miałbym z
niej rezygnować? Chyba nie chcesz jej z powrotem, prawda?
No proszę, znowu to, z czym walczył przez całe swoje
dzieciństwo - wypaczanie słów, szturchaniec albo pchnięcie.
Ojciec każdego przymuszał, by mu ustąpić. A matka niewiele
była lepsza. Nic dziwnego, że jego bracia nie mieli celu w życiu.
Mówiono im, kiedy mają myśleć, w co wierzyć, jak się
zachowywać.
Brian będzie dozgonnie wdzięczny, że stosunek rodziców do
niego charakteryzował się łagodnym brakiem zainteresowania.
Pozwoliło mu to wyrosnąć na mężczyznę.
- A więc to właśnie chciał ojciec mi powiedzieć? - zapytał,
pragnąc zakończyć rozmowę.
- Doszło do moich uszu, że pojechałeś do Huntleigh i
przywiozłeś żonę.
Brian nie zdziwił się, że ojciec wie. To nie był sekret.
- Oczywiście, jest ze mną.
Głos ojca zrobił się pojednawczy.
- Gillian ma głowę na karku. Jej ojciec okazał się dla mnie
bezcenny przy kilku okazjach, od kiedy się pobraliście. Trzymaj
ją przy sobie. Ten rozdzwięk między wami
niczemu nie służył. - Kilka razy ciężko westchnął, a potem
zakończył: - Jednak z dziecka bym zrezygnował.
- Ponieważ?
- Stanowi problem. I to niemiły. Nie możesz oczekiwać, że
Gillian będzie wychowywać dziecko innej kobiety. Znowu od
ciebie odejdzie, i co wtedy będzie z tobą?
Brian usiadł głębiej w pełnym osłupienia milczeniu,
usłyszawszy, jak ojciec ubiera w słowa jego najgłębiej skrywane
obawy.
- Podoba ci się Gillian, prawda? - ciągnął ojciec, właściwie
odczytując jego milczenie. - Odkryłeś, że nie najgorzej wybrałeś
sobie żonę. To znacznie lepszy wybór niż Jess. Uprzedzałem cię,
że czas pokaże, i tak się stało.
Brian odzyskał głos.
- Jak ojciec to robi?
- Co robię? - zapytał rodzic, strzepując niewidoczny kłaczek z
rękawa płaszcza.
- Skąd ojciec zna najmroczniejsze wątpliwości swojego
oponenta. W jaki sposób udaje się ojcu tak niezawodnie trafiać w
sedno?
- Znam mojego oponenta - przyznał ojciec, uśmiechając się
swobodnie.
Brian pragnął zetrzeć mu ten uśmiech z twarzy.
- No cóż, tym razem ojciec spudłował - powiedział. -Gillian
jest bardzo szczęśliwa. Ja jestem szczęśliwy. Jedyną
nieszczęśliwą osobą jesteś ty. Nie może mnie ojciec kontrolować
i denerwuje to ojca, prawda? CiÄ…gle ojciec
sądzi, że musi dać się jakoś wziąć mnie pod pantofel, zmusić,
bym głosował tak, jak ojciec chce, tańczył, jak ojciec mi zagra.
Ale nie da się tego zrobić. Kiedyś mogłem tak postępować z
szacunku, ale zniszczył ojciec tę moją lojalność. Powinien był
ojciec zostawić Jess w spokoju. Nie miała dość siły, by walczyć z
takim mężczyzną jak ojciec, ani wiedzy, ile ją to będzie
kosztować. Bawił się z nią ojciec jak kot z myszką.
- Nie jest myszką, synu. Kobietom nigdy nie brak zaradności i
przez większość czasu to one są kotami. Dzięki temu są tak
interesujące. A co do tego, że Gillian jest szczęśliwa, zobaczymy.
Ile ci dała? Trzydzieści dni, a potem odejdzie?
Skąd on to wie? Brian się uśmiechnął.
- Jest moją żoną. Nie odejdzie za trzydzieści dni.
- Nie bądz tego taki pewien. I lepiej zacznij zwracać uwagę na
swój strój. Powinno się mocniej krochmalić twoje krawaty.
Hammond wspaniale wywiązywał się dla mnie ze swoich
obowiązków.
- A więc jest teraz na usługach ojca - zauważył Brian, starając
się mówić obojętnym tonem. On i kamerdyner byli razem ponad
dziesięć lat.
-On zawsze był na moich usługach poinformował go
ojciec.
Informacja wstrząsnęła Brianem. Hammond był tym
człowiekiem, któremu ufał.
- Zawsze wiedziałem, co robisz. Niemalże wiedziałem, co
myślisz. Niezależnie od tego, gdzie lub jak daleko ode mnie
byłeś.
Brian wyciągnął w górę rękę i zastukał w dach powozu. Było
to mądrzejsze wykorzystanie pięści, niż gdyby uderzył nią w
szeroko uśmiechnięte usta ojca.
- Najlepiej będzie rozstać się tutaj - powiedział. Jego rodzic
skłonił głowę.
- Jak sobie życzysz.
Jednak gdy Brian już otwierał drzwi, ojciec nie mógł się
powstrzymać, by nie oddać ostatniej salwy.
- Stanowisko ambasadora Holandii zostanie ci zapro-
ponowane, jak sądzę, w ciągu dwóch tygodni. Spodziewam się,
że je przyjmiesz.
- Spodziewam się, że ojciec się rozczaruje. - Brian się
uśmiechnął. - Widzi ojciec, nie pozwolę się kontrolować. Może
ojciec odcinać mi fundusze, blokować zaproszenia na wieczorki
towarzyskie, odrzucać dzieci, a ja nadal będę kierował swoim
życiem. Ponieważ, jak już przejdziemy do konkretów, wciąż
jestem dziedzicem ojca. Nawet markiz Athertorn nie jest władny
obalić zasad arystokratycznej sukcesji. W końcu, niezależnie od
wszystkich gierek, wygram ja.
Uśmiech spełzł z twarzy ojca. Mogłaby być wyrzezbiona z
kamienia. Przypominanie mu, że jest śmiertelny, zawsze odnosiło
taki skutek.
- Możesz teraz odejść - powiedział. - Ale nie zapominaj,
że zawsze trzymam atuty blisko piersi. Nadejdzie dzień, że
będziesz błagał mnie o wybaczenie.
- Wątpię. - Brian wysiadł z powozu i zamknął drzwi. Patrzył
przez chwilę w ślad za oddalającym się pojazdem i dopiero potem
pozwolił sobie wpaść w złość.
Pani Vickery donosiła na niego ojcu. Nie miał co do tego
żadnych wątpliwości. Jaki inny powód mogłaby mieć, by tak
nieugięcie obstawać przy tym, że zostanie u nich jako kucharka,
kiedy Giłlian chciała ją zwolnić?
Szpiegowanie było czymś podłym. Brian nie zamierzał go
tolerować. Nie mógł się doczekać, aż odprawi panią Vickery i
tym samym da ojcu znać, że go zdemaskował. Z tą myślą ruszył
w kierunku domu.
Gillian, która siedziała w wychodzącym na ogród pokoju na
tyłach, odłożyła szycie. Dochodziło wpół do piątej. O tej porze
Kate już zwykle przynosiła jej Anthony'ego, który przed chwilą
obudził się z drzemki. Ta pora dnia stawała się jej ulubioną,
ponieważ na ogół miała go wtedy tylko dla siebie.
Zbyt łatwo przychodziło jej myśleć, że Anthony jest jej. Był
rozkosznym dzieckiem. Kiedy już raz odkrył, jak to się robi,
ciągle się uśmiechał... i niekiedy niewiele brakowało, by marzyła,
że ona i Wright są rodziną. To były zakazane marzenia. Zawsze
przywoływała siebie do rozsądku niemal od razu - a jednak nad tą
tęsknotą nie potrafiła zapanować.
Poza tym musi napisać do Andresa. Wciąż jeszcze tego nie
zrobiła, mimo że wiedziała, iż nie godzi się tak w stosunku do
niego postępować. Po prostu nie była pewna, co powinna do
niego napisać, choć coraz bardziej pewna, że nie będzie to to, co
chciał usłyszeć.
Gillian nie wiedziała, czy zostanie z Wrightem, ale ta
niepewność była wystarczającym sygnałem, że nie może dać
Andresowi tego, czego pragnął. Pękało jej serce na myśl, że może
sprawić mu ból, ale przecież musiała być uczciwa...
- Milady, milady - dobiegł z holu przenikliwy głos Kate.
Gillian dotarła do drzwi w chwili, gdy nadbiegała Kate z
twarzą tak bladą, że piegi wydawały się unosić nad jej skórą.
- Panicz Anthony... - zdołała wykrztusić pokojówka. Nie
czekając na dalsze wyjaśnienia, uniosła spódnicę
i pobiegła korytarzem do schodów. Choć raz wdzięczna była,
że dom jest mały. Mniej niż minutę zajęło jej wbiegnięcie po
schodach i wpadnięcie do pokoju dziecka -gwałtownie się
zatrzymała.
Oczekiwała, że Anthony zachorował albo się zakrztusił, albo
przydarzyła mu się któraś z tuzina innych przypadłości, jakie
mogą przydarzyć się niemowlętom.
Tymczasem trzymała go na rękach najpiękniejsza, najbardziej
elegancka dama, jaką Gillian kiedykolwiek w życiu widziała - i
zorientowała się od razu, że to Jess, dawna kochanka męża.
Była brunetką niższą od Gillian o głowę, ale figurę miała po
prostu idealną. Można pomyśleć, że każda krągłość jej ciała
została zaprojektowana przez Boga, by pokazać innym kobietom,
jak powinny wyglądać. Oczy miała w kolorze indygowego
błękitu, rzęsy długie i gęste, a cerę kremową. Pachniała
czerwcowymi różami.
Trudno uwierzyć, że ta kobieta była kiedykolwiek mleczarką.
W porównaniu z nią Gillian czuła się równie atrakcyjna jak krowi
placek. Miała na sobie codzienną zieloną suknię z lodenu, tę,
którą narzucała na siebie, kiedy się krzątała po domu. I nie zadała
sobie trudu, by jakoś ułożyć włosy poza tym, że zwinęła je w kok
na karku.
Nie zwracając uwagi na to, że może poplamić swoją delikatną
suknię z niebieskiego muślinu wykończoną rzędami
kosztownych koronek, Jess uniosła Anthony'ego, by pokazać go
Gillian.
- Czyż nie jest zdumiewający? - powiedziała. - Taki pełen
życia i bystry.
Anthony wyciągnął rączki do białych piór na modnym
kapeluszu Jess, próbując jedno wyciągnąć i włożyć je sobie do
buzi. Jess zaśmiała się, jej śmiech był delikatny i pełen wdzięku, i
drażniąco atrakcyjny.
- Nie, nie, nie - szepnęła i Anthony się zaśmiał, zauroczony
swoją matką tak, jak byłby nią zauroczony każdy inny
mężczyzna, który się z nią zetknął.
Nic dziwnego, że Wright był tak w niej rozkochany.
Uśmiech Jess ujawnił, że nie była ona tak całkiem bez wad.
Miała przerwę między dwoma przednimi zębami. Jednak zamiast
zeszpecić jej wygląd, sprawiała ona, że Jess wydawała się uroczo
pociÄ…gajÄ…ca.
- To mój syn - powiedziała z dumą do Gillian. - Czyż nie jest
przystojny? - Jej głos był zaskakujący. Brzmiał kulturalnie i
niemal melodyjnie. Bardzo ciężko pracowała nad tym, by taki
głos sobie wyrobić.
- Co pani tu robi? - zapytała ostro Gillian. - Jak weszła pani do
tego domu?
Delikatne łuki brwi Jess uniosły się z urazą na ton, jakim
zostało zadane pytanie.
- Musiałam go zobaczyć - wyjaśniła. - Brian nie będzie miał
tego za złe. Brian niczego mi nie odmawia.
Gdyby ta kobieta znalazła lancę i przebiła nią serce Gillian,
ból nie byłby większy. Gillian oparła się dłonią o framugę drzwi,
modląc się, by starczyło jej sił. Była żoną Wrighta... choć
przerażająco świadomą własnej niedoskonałości. To wystarczyło
do rozgniewania się tak na tę kobietę, żeby wyrzucić ją na ulicę.
- Ja nie jestem Brianem - powiedziała, dumna, że jej głos nie
drży. - I nie przyjmuję kobiet, które odrzucają swoje dzieci.
Uważam, że nie są godne, by nazywać je matkami.
Na policzkach Jess pojawiły się jaskrawe plamy.
- Uprzedzano mnie, że będzie pani podła.
- Kto panią uprzedzał? - zapytała Gillian rozdrażniona tym, że
nazwano ją podłą.
Jess z uśmiechem zacisnęła usta i odmówiła odpowiedzi.
Mniejsza o jej drogie ubrania, urodę i elegancję. Za ów
uśmiech Gillian mogła znienawidzić tę kobietę, ten uśmiech
obudził w niej paskudne uczucie zazdrości. Nie chciała wierzyć,
że Wright ją wpuścił... ale pewności nie miała.
- Brian sypia tutaj, prawda? - powiedziała Jess, wskazując
głową na ubrania Wrighta, schludnie powieszone na kołku. - Nie
w pani łóżku. - Ponownie się uśmiechnęła, zadowolona. -
Oczywiście, że nie. Nie chciał się z panią ożenić. Był
niezadowolony, że ojciec go zmusił.
Jeżeli Gillian żywiła choć trochę współczucia dla tej kobiety z
powodu jej życiowej sytuacji, to w tej chwili ono zniknęło. Z Jess
była prawdziwa diablica. Jej słowa działały jak zatrute zadziory,
a wiedziała dokładnie, gdzie nimi uderzyć dla najlepszego efektu.
- A teraz na dodatek stracił Hammonda - ciągnęła Jess. - Co za
szkoda. Czy to pani ich poróżniła?
- Nie - zaprzeczyła Gillian, trochę za szybko.
Jess w zamyśleniu przekrzywiła na bok głowę, jakby były
dwiema dobrymi przyjaciółkami prowadzącymi miłą rozmowę.
- Pozwoli pani, że ją ostrzegę, mężczyzna taki jak Brian nie
wytrzyma długo bez kobiety. Nie leży to w jego naturze. Na pani
miejscu byłabym ostrożna.
- Dziękuję za ostrzeżenie - odpowiedziała Gillian. -A teraz
proszę wyjść. - Odsunęła się na bok, by dać Jess swobodny
dostęp do drzwi.
Kiedy się poruszyła, przyciągnęło to uwagę Anthony'ego.
Uśmiechnął się i wyciągnął do niej rączki. Gillian podeszła i
wyjęła go z ramion Jess.
- I nie jest pani synem - powiedziała. - Jest mój i Wrighta.
Bez nas by umarł.
- Ale ja jestem jego prawowitą matką - odpowiedziała Jess. -
Wyszedł z mojego łona i choćby nie wiem jak pani się starała,
nigdy nie zajmie mojego miejsca. Miłego dnia, lady Wright.
Mam nadzieję, że miło spędzi pani popołudnie i wieczór.
Wyszła, poruszając się z gracją, której pozazdrościłaby jej
każda księżna.
Gillian nasłuchiwała, aż doszedł ją odgłos otwierania i
zamykania frontowych drzwi. Poszła.
Przez chwilę zżerała ją potworna wściekłość. Jak ta kobieta
śmiała wejść do jej domu i rościć sobie prawa do Anthony'ego?
Jak śmiała oskarżać Gillian, że nie troszczy się o potrzeby
Wrighta? Zwłaszcza że problemem była tutaj ona?
A potem ta wściekłość przerodziła się w rozpaczliwe
szlochanie. Anthony zaczął płakać razem z nią.
Gillian opadła na skraj kanapki, na której co noc sypiał
Wright. Kołysała się z dzieckiem w przód i w tył, aż oboje się
uspokoili.
- Milady? - odezwał się niepewny głos od drzwi. To była Kate.
Gillian zastanawiała się, jak długo pokojówka tam stała.
Zażenowana, że pozwoliła się przyłapać na wybuchu tak
niekontrolowanych emocji, z trudem wykrztusiła:
- O co chodzi? - jednocześnie przyciskając wierzch dłoni do
rozpalonych policzków.
- Chciałam się upewnić, że wszystko jest tak, jak być powinno
- powiedziała Kate, której dłonie nerwowo bawiły się fartuchem.
- Dziękuję, wszystko dobrze - odpowiedziała Gillian.
- Czy chce pani, żebym wzięła dziecko?
Gillian mocniej przytuliła Anthony'ego, poczuła się nagle
bardzo zaborcza. Maluszek zareagował, kładąc jej główkę na
ramieniu - a jej serce przepełniło się miłością.
Opiekowała się wieloma dziećmi, głównie swojej macochy,
ale Anthony był jej. Może nie wyszedł z jej łona, ale to ona
uratowała mu życie. Ona i Wright zrobili to razem.
Nie chciała, by inna kobieta patrzyła, jak Anthony dorasta.
Nie chciała, by inna kobieta była w łóżku Wrighta.
Ona pomoże Wrightowi w zdobyciu stanowiska w sztabie
Liverpoola. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Kiedy
zdecydowali się działać razem, byli budzącym respekt zespołem.
- Milady? - powtórzyła Kate z nutą niepokoju w głosie. - Czy
nic pani nie jest?
Zmusiła się, by jej odpowiedzieć: -Nic.
Zmarszczyła brwi. Myśli rozpraszały się na milion różnych
stron. Potrzebowała chwili, aby się zastanowić, podjąć decyzję,
co robić.
- Czy to nie czas na obiad Anthony'ego? - powiedziała do
Kate, która obserwowała ją z zatroskaniem w oczach. -Proszę,
zabierz go na dół i nakarm. - Podała dziecko pokojówce. Musi
pobyć przez chwilę sama, żeby pomyśleć. - Zejdę na dół za kilka
minut.
- Tak, milady.
Anthony chętnie poszedł do Kate. Kiedy pokojówka
wychodziła z pokoju, dziecko jeszcze raz się uśmiechnęło
radośnie do Gillian.
Dotknęła czoła grzbietem dłoni. To napięcie i wątpliwości
przyprawiały ją o ból głowy... i wiedziała, co musi zrobić. Trzeba
podjąć decyzję, a honorowo mogła postąpić tylko w jeden
sposób.
Na dole w salonie usiadła przy biurku i wyciągnęła atrament
oraz papier. To miał być najtrudniejszy list, jaki w życiu napisała.
Zanurzyła pióro w atramencie i zaczęła:
Drogi Andresie,
wiem, że zaniedbywałam cię, nie pisząc, a obawiam
się, że wiadomość, jaką mam ci do przekazania, nie będzie tą
pożądaną.
Potem wyznała wszystko. Pisała mu, że choć tak bardzo jej na
nim zależy, jest poślubiona Wrightowi i nie może go opuścić.
Postanowiła nie przyznawać się do szaleństwa, jakim była miłość
do męża. Takie stwierdzenie jedynie zraniłoby szlachetnego
Hiszpana, który tak ochoczo chciał jej bronić.
Azy kapały na papier, gdy pisała.
Jesteś takim cudownym, szlachetnym człowiekiem i
zasługujesz na kobietę, której wolno będzie ciebie kochać, nie
plamiąc tego uczucia skandalem. Niestety, nie mogę nią być ja.
Jesteś zbyt dobrym człowiekiem, aby być w to wszystko
zamieszanym. Ale wiedz, mój najdroższy Andresie, że na zawsze
zachowam ciÄ™ w swoim sercu.
No. Zrobione. Na dobre czy na złe, związała się ze swoim
mężem i modliła się tylko, żeby tego nie żałowała. Jednak dla
Andresa to była najlepsza decyzja. Musi znalezć kogoś, komu
będzie wolno go pokochać.
Posypała piaskiem papier, złożyła go i wsunęła do koperty,
zanim zabraknie jej odwagi. Ręka jej drżała, gdy adresowała
kopertÄ™...
- Gillian?
Głos Wrighta ją zaskoczył. Odwróciła się i zobaczyła, jak
wchodzi do pokoju. Tak zaangażowała się w to, co robiła, że nie
usłyszała, jak wracał.
Pospiesznie wsunęła kopertę do szuflady biurka i ją zamknęła.
Rozdział 14
Gillian uśmiechnęła się na powitanie, ale Brian od razu
wyczuł, że jest zdenerwowana. Można to było poznać po jej
oczach i po tym, jak prawie odskoczyła od biurka, jakby
przyłapał ją na robieniu czegoś, czego nie powinna.
- O, jesteś w domu - powiedziała, jakby było to coś nie-
oczekiwanego. - Jaką mamy pogodę na zewnątrz? Cały dzień nie
wychodziłam.
- Wieczorem będzie padał śnieg - odpowiedział, strapiony jej
skrępowaniem. - Płakałaś?
Oczy Gillian się rozszerzyły.
- Nie, nie... - zaczęła, a potem zmieniła zdanie. -To znaczy,
zdenerwowałam się. Ale już mi lepiej.
Brian od razu podszedł bliżej do niej.
- Kto cię zdenerwował? Czy to pani Vickery?
- Nie, dlaczego miałaby coś takiego zrobić? - zapytała Gillian.
Przycisnęła pałce do szuflady biurka, by upewnić się, że jest
zamknięta, i dopiero potem podeszła do męża. Zauważył, że coś
do szuflady wsunęła, i teraz ten drobny gest wydał mu się
podejrzany.
To oczywiste, że po rewelacjach ojca, iż wśród najętych przez
niego ludzi znalazł się człowiek, który był Brianowi najbliższy,
ten ostatni nie czuł się skłonny nikomu ufać.
Mógłby zapytać ją, co włożyła do szuflady. A ona wyjęłaby to
coś i okazałoby się, że to lista zakupów albo menu, a wtedy
poczułby się głupio. Co gorsza, miałaby kolejny powód, by żywić
do niego urazÄ™.
Tak więc milczał, choć jego ciekawość nie znała granic.
- Spędziłem ciekawe popołudnie. U White'a spotkałem
Liverpoola, a potem wpadłem na ojca. Lub raczej to on mnie
wytropił.
Jego słowa przykuły uwagę Gillian:
- Czego chciał markiz?
- W ostatecznym rozrachunku, żebym robił, co mi każe. On
wie o wszystkim, Gillian, włączając w to nasz trzydziestodniowy
pakt. Uważa to za zabawne.
Krew nabiegła jej do twarzy.
- SkÄ…d o tym wie?
- Mam swoje podejrzenia - zaczął, ale na odgłos kroków w
korytarzu odwrócił się do drzwi.
Do pokoju weszła Kate z Anthonym na rękach. Gdy tylko
mały zobaczył Briana, jego buzia rozjaśniła się
w uśmiechu i zaczął kopać nóżkami, jakby mógł podbiec w
powietrzu prosto w jego ramiona.
Brian dwoma wielkimi krokami podszedł do pokojówki i
wziął od niej Anthony'ego. Podniósł go wysoko do góry. Dziecko
przybierało na wadze. Za jakiś tydzień będzie miało zdrowe
wałeczki na nogach i ramionkach.
Anthony zaśmiał się z radości, że jest tak wysoko.
- Ostrożnie, milordzie - ostrzegła Kate, śmiejąc się razem z
nimi. - Przed chwilą jadł.
Brian skrzywił się, wiedząc, co Kate ma na myśli. Opuścił
Anthony'ego w dół i go przytulił.
- Najlepiej odczekajmy chwilę, zanim będziemy się bawić -
powiedział do maluszka, a potem zwrócił się do Kate: - Powiedz,
proszę, pani Vickery, że chcę ją widzieć w salonie.
- Tak, milordzie. - Pokojówka udała się do kuchni.
Trzymając Anthony'ego w ramionach, Brian odwrócił się do
Gillian i zamarł bez ruchu. Wielkie oczy żony patrzyły na niego
ponuro. Wyczuwał jej napięcie. Przypominała naciągniętą do
granic możliwości linę.
- O co chodzi? - zapytał cicho.
- Dziecko naprawdę cię uwielbia - powiedziała. Czekał,
wiedząc, że jest coś więcej. Na moment zapadła cisza, a potem: -
Spotkałam się z Jess.
Różnych rzeczy mógł się spodziewać, ale tego nie. Podszedł
do niej i podprowadził ją do kanapy, podtrzymując
Anthony'ego drugim ramieniem. Teraz rozumiał jej dziwne
zachowanie. Nakłonił ją, by usiadła, i zapytał:
- Gdzie się spotkałaś z Jess?
- Tutaj. - Uniosła dłoń do skroni, jakby chciała powstrzymać
ból głowy. - Kate przybiegła powiedzieć mi, że w sypialni
Anthony'ego jest jakaś obca pani. Poszłam na górę i tam ją
zastałam.
- Czy drzwi wejściowe nie były zamknięte na klucz?
- Nie wiem - przyznała Gillian. - Zazwyczaj są.
- Były, kiedy ja wchodziłem. - Anthony badał paluszkami
węzeł w krawacie Briana, cichutko przy tym gaworząc, co było
jego najnowszym osiągnięciem. - Ktoś musiał ją wpuścić. - I miał
podejrzenia, kto to był. - Co robiła w pokoju dziecięcym?
- Trzymała dziecko. Przyszłam w chwili, gdy go brała na ręce.
Wie, że jest jej. Jest z niego dumna - dodała Gillian, jakby nie
mogła uwierzyć, że matka, która dobrowolnie porzuciła swoje
dziecko, mogłaby się na takie uczucie poważyć.
- Mówiła coś?
Znowu napotkał jej ponure spojrzenie.
- Chce cię odzyskać.
Ta propozycja była tak niedorzeczna, że Brian prawie się
roześmiał. Powstrzymał go poważny wyraz twarzy Gillian.
- Jess wcale mnie nie chce - zapewnił. Usiadł obok niej. - Z nas
dwóch to mój ojciec jest bardziej intratną
zdobyczą. Ale czy chciałaby namącić między nami?
Oczywiście, że tak.
Nie odwzajemniła jego uśmiechu.
- Jest bardzo piękna.
- Ty jesteś piękna - odparł Brian.
Gillian mruknęła coś z powątpiewaniem i byłaby wstała,
gdyby nie złapał jej za rękę i nie pociągnął z powrotem w dół.
- Jesteś - upierał się. Anthony zagruchał, zgadzając się z nim.
- Brianie, ta kobieta jest uosobieniem elegancji. Suknię miała
całą z koronek i jedwabiu i przysięgam, że gdzie się tylko ruszy,
ciągnie się za nią obłok róż. Pokój dziecięcy nadal nią pachnie.
- W takim razie otworzymy okno i go wywietrzymy. Gillian,
jesteś o wiele bardziej interesująca i inteligentna, niż Jess
kiedykolwiek mogłaby być. I o niebo od niej piękniejsza. Nie
musisz spędzać całych godzin na rozpieszczaniu się i myśleniu
wyłącznie o sobie. Z Jess nie da się porozmawiać. Nie ma
żadnych zainteresowań. Natomiast twoja inteligencja i mądrość
nigdy mi siÄ™ nie znudzi.
- A przecież ją kochałeś.
Czy to przez to jest zdenerwowana? Przez zazdrość?
Jeśli jest zazdrosna, to musi jej na nim zależeć.
Brian odwrócił Anthony'ego, by posadzić go sobie na
kolanach.
- Jess była częścią mojej młodości. Miała ojca, który się nad
nią znęcał, i ciągnęło mnie, by ją przed tym chronić. Naprawdę
jest tak bezbronna jak jagnię. Natomiast ty -ciągnął, sięgając po
jej dłoń i splatając razem ich palce -ty jesteś częścią mojej
terazniejszości i mojej przyszłości. Nie boisz się życia i nie
czekałaś nigdy na to, by ktoś cię uratował. Jesteś równie odporna,
jak urocza. Twoją siłą jest twoja wiara.
Jak mogę nie być w tobie zakochany?
Niewiele brakowało, by wypowiedział te słowa głośno. Już
miał się do tego przyznać, ale się powstrzymał. Gillian musi
wiedzieć, że jest w niej zakochany... a jeśli nic nie mówiła, to
dlatego że nie chciała, by tak było.
Bóg świadkiem, że popełnił tak wiele błędów wobec tej
kobiety. Była mądra, że mu nie ufała.
Ale zanim zdążyli tę kwestię rozwiązać, pojawiła się pani
Vickery. Czepek miała lekko przekrzywiony, jakby krzątała się
po kuchni z energią wirującego derwisza, a wiedział, że tak na
pewno nie było.
- Milord chciał mnie widzieć? Muszę uprzedzić pana, że lada
chwila chleb trzeba będzie wyjąć z pieca.
- Więc niech pani lepiej powie komuś innemu, by go wyjął -
poradził jej Brian. Gillian wciąż była blada i wyraznie
wyprowadzona z równowagi. Może lepiej, żeby nie brała w tej
rozmowie udziału. - Czy zechciałabyś wziąć dziecko? - zapytał
ją. - I przekazać w kuchni informację o chlebie.
Na jego słowa brwi pani Vickery uniosły się wysoko do góry.
- Proszę się tym nie kłopotać, milady. Pójdę i komuś
powiem...
- Pani zostanie tutaj, pani Vickery - rozkazał Brian, wstając.
Powiedział to takim tonem, że kobieta zamarła z jedną stopą w
powietrzu.
Gillian wzięła od męża Anthony'ego i mocno go przytuliła.
Wizyta Jess wytrąciła ją z równowagi. Wystarczyłoby samo to,
że pani Vickery wpuściła Jess do domu, by Brian ją wyrzucił. Ale
donoszenie jego ojcu było poważniejszym wykroczeniem.
- Coś się stało, milordzie? - zapytała pani Vickery. Brian
zaczekał, aż Gillian i Anthony wyjdą z pokoju.
- Tak. Szpiegowała mnie pani, pani Vickery. Jest pani na
służbie u mojego ojca i wysyłała mu pani regularnie
sprawozdania.
Ze spokojną bezczelnością odpowiedziała:
- Nie ja pierwsza to robiÄ™.
- Ma pani na myśli Hammonda? To ją zaskoczyło.
- Proszę zabrać swoje rzeczy i opuścić ten dom w ciągu
dziesięciu minut - polecił jej Brian.
Pani Vickery poprawiła czepek. Wydawało się, że chce coś
powiedzieć na swoją obronę, ale potem na jej twarzy pojawił się
chytry wyraz, typowy dla pospolitego groszoroba.
- Proszę wybaczyć mi, że to powiem, milordzie, ale nie
przemyślał pan tej sprawy. Gdyby pan sobie życzył, mogłabym
pójść do pańskiego ojca i powiedzieć, że mnie pan wyrzucił, a
potem zdawać panu relacje z tego, co się dzieje pod jego dachem.
Wtedy nie byłoby to takie jednostronne.
- Co jest jednostronne? - zapytał Brian.
- Och, to, co wszyscy o panu gadają - wyjaśniła niemalże
wesoło pani Vickery. - Markiz bierze to, co mu doniosę, i
przerabia na plotki. Oczywiście nie pomogło panu, że się pan
wyprowadził z jego domu, gdyby mnie pan pytał. Wszyscy
sądzili, że to nie było dobre posunięcie. Markiz powiedział
ludziom, że przez tę wojnę zrobił się pan jakiś gniewny i nie do
końca można na panu polegać.
- Wydaje siÄ™ pani niezwykle dobrze poinformowana, pani
Vickery - zauważył Brian.
- Mam trochę oleju w głowie - odpowiedziała. - A ciekawa to
jestem jak kot. Zastanawiałam się, co markiz zrobi z tymi
wszystkimi informacjami. Potem podsłuchałam, jak rozmawiał z
żoną o tym, co mu powiedziałam. Stąd wiem, że wykorzystują
moje doniesienia, by sprawić, żeby wyglądał pan na trochę
niezrównoważonego, milordzie. Nie żeby panu samemu to zle
wychodziło, jak pan przygarnął tego dzieciaka i w ogóle.
W ostatnich słowach pani Vickery Brian słyszał echa głosu
swojej matki. Matka nigdy nie uwierzyłaby, że istnieje coś
ważniejszego niż jej życie towarzyskie.
A on sam nie wiedział, co go bardziej obraża - poufałość
zadowolonej z siebie pani Vickery czy też to, że uważa go za
człowieka podobnego do ojca.
- Pani pomoc nie jest mi potrzebna, pani Vickery. Ale
chciałbym panią ostrzec. Mój ojciec znany jest ze swej
zmienności. Nie zwykł też nagradzać lojalnej służby.
- Będę o tym pamiętać, milordzie. - Westchnęła ciężko, jakby
chciała powiedzieć, że co się stało, to się nie odstanie, i odwróciła
się do drzwi, ale jeszcze na moment się zatrzymała. - Jeśli mogę
coś jeszcze na koniec zauważyć?
Skinieniem głowy Brian pozwolił jej mówić.
- Naprawdę jestem zdania, że to, co pan i lady Wright
zrobiliście dla tego dziecka, zakrawa na cud. I powiedziałam tak
tej pani, kiedy przyszła tu dziś po południu.
- Kto kazał pani ją wpuścić? - musiał zapytać Brian, ciekawość
wzięła górę.
- Markiz wysłał z nią lokaja. Weszli od kuchni. Czekał na nią
na zewnÄ…trz.
- Zegnam, pani Vickery.
Pani Vickery pochyliła głowę, po raz pierwszy zachowując się
tak, jakby było jej naprawdę wstyd, i wyszła z pokoju. Odkąd
zaczęła pracować jako kucharka, miała kwaterę przy kuchni pod
schodami. Brian zamierzał dać jej kilka minut, a potem pójść
sprawdzić, czy się wyniosła.
Wyjrzał przez okno. Śnieg nie zaczął jeszcze padać. Jeśli
ojciec mógł posłużyć się lokajem i kazać mu wozić Jess po
okolicy, równie dobrze może wysłać któregoś z nich
po panią Vickery. Zamierzając napisać do niego w tej sprawie,
Brian podszedł do biurka, wysunął szufladę i zobaczył list
zaadresowany do Andresa Ramigia barona Vasconii.
A więc to ukrywała przed nim Gilłian. Atrament i pióro nadal
były na biurku. Musiała dopiero co napisać ten list. Nic
dziwnego, że wydawała się taka poruszona, kiedy
niespodziewanie wszedł do pokoju.
Podniósł list i obracał go w rękach. Był zapieczętowany.
Korciło go, by kopertę otworzyć... ale co by to dało?
Teraz cieszył się, że nie wyznał jej, co czuje.
A przynajmniej tak sobie mówił.
Usiadł w fotelu. Trzymał list w ręce i czując jego ciężar,
zastanawiał się, co dalej robić. Tak łatwo byłoby go podrzeć na
milion kawałków.
Ale to by niczego nie zmieniło.
Zabawne, nigdy nie przyszło mu do głowy, że kiedy poeci
pisali o ciężkim sercu, był to opis dosłowny. W tej chwili czuł się
tak, jakby serce w jego piersiach ważyło tyle co dziesięć kamieni.
Odłożył list tam, gdzie go znalazł.
Wyciągnął kolejną kartkę papieru, nakreślił bilecik do ojca.
Zamknął szufladę i wyszedł na zewnątrz. Znalazł szwendającego
się po ulicy chłopaka, który za drobną opłatą chętnie zgodził się
dostarczyć wiadomość.
Kiedy wrócił, Gillian czekała na niego w salonie. Położyła
Anthony'ego na kocu na podłodze, malec radośnie bawił się
paluszkami.
Podniosła się z kanapy, gdy wszedł.
- Pani Vickery siÄ™ pakuje.
- Wysłałem wiadomość do ojca, by przysłał po nią lokaja.
- To wielka życzliwość z twojej strony - zapewniła go Gillian.
Wydawała mu się taka piękna. W tej chwili jej widok
niemalże sprawiał mu ból.
Przeniósł wzrok na dziecko. Anthony się do niego uśmiechnął
i uśmierzył tym chociaż cząstkę bólu w jego sercu. Brian skupił
się na tym, co należało teraz zrobić.
- Będziemy musieli zaangażować nową kucharkę -powiedział
- i kamerdynera. Sądzę też - dodał w zamyśleniu - że powinniśmy
zatrudnić opiekunkę do Anthony'ego. - Pochylił się i podniósł
dziecko. - Jest teraz silniejszy, prawda? Przesypia całą noc i
dobrze je.
- Opiekunka przydałaby nam się w domu - zgodziła się
Gillian. I prawie nieśmiało zaproponowała: - Ale wydaje mi się,
że Kate też by się do tego nadawała. Tak dobrze sobie radziła
przez ostatni tydzień. Powinniśmy przenieść ją z pomieszczeń dla
służby do pokoju dziecięcego.
Tego, w którym on spał.
No tak, gdy Gillian ponownie go opuści, wróci do swojej
starej sypialni.
- Brianie, czy wszystko w porzÄ…dku?
Wtedy na nią spojrzał. Brwi miała ściągnięte z zatroskania.
- Już drugi raz w ciągu godziny zwróciłaś się do mnie po
imieniu. Uważaj, żono, jeszcze mnie polubisz. - Zamierzał
wypowiedzieć te słowa z mniejszym naciskiem.
- Przecież ja cię lubię - powiedziała Gillian. Wydawała się
urażona, że Brian może w to wątpić.
Ale on nie tego chciał. Chciał czegoś więcej. Chciał czegoś,
czego najwidoczniej Gillian nigdy nie będzie potrafiła mu dać.
- Powinienem znalezć sobie kamerdynera - zmienił temat. -
Wtedy może znowu będę miał przyzwoicie wykrochmalone
krawaty. - Potrząsnął głową. Nie mógł uwierzyć, że mówi o tak
przyziemnych sprawach. Zdawało się, że każdy cel, jaki sobie
wyznaczył, wszystko, co miał nadzieję osiągnąć, legło w
gruzach. Naprawdę wierzył, że Gillian z nim zostanie.
A teraz próbuje uporać się ze swymi zniweczonymi
oczekiwaniami, mówiąc o krochmalu i krawatach.
- Jeśli pozwolisz, Gillian, pójdę na chwilę na górę.
- Wkrótce podadzą kolację - powiedziała, jakby nie była
pewna, czy wróci.
Brian próbował się uśmiechnąć. Uśmiech niezbyt swobodnie
czuł się na jego twarzy.
- Do tego czasu zejdÄ™. I wymknÄ…Å‚ siÄ™.
***
Coś działo się z Brianem. Nie chciał na nią patrzeć i Gillian
nie wiedziała dlaczego.
Nie wrócił na dół, dopóki Kate nie zabrała dziecka, by je
położyć spać. Przy obiedzie nastrój chyba mu się troszkę
poprawił, a może zachowywał się w ten sposób, aby uśmierzyć
jej podejrzenia.
Siostra Kate, Alice, i Ruby, pomywaczka, naprawdÄ™
znakomicie się sprawiły przy wykańczaniu kolacji, i zostali
wspaniale obsłużeni. To zrozumiałe, że skoro pani Vickery
została odprawiona, wszyscy zachowywali się nienagannie.
- Napomknąłem już wcześniej, że widziałem się dzisiaj z
lordem Liverpoolem - powiedział Brian wkrótce po tym, jak
zasiedli do stołu. - Powiedział, że oboje z żoną będą zaszczyceni,
mogąc przyjść do nas na kolację.
Gillian uczepiła się tego tematu rozmowy i stopniowo
napięcie, jakie u niego wyczuwała, zaczęło słabnąć. Obiecała, że
następnego dnia złoży lady Liverpool wizytę i osobiście przekaże
zaproszenie na kolacjÄ™.
- Możesz nie móc złożyć jej wizyty jutro, jeśli pogoda się
zepsuje - podjął Brian, jakby on też chciał na siłę podtrzymywać
rozmowÄ™.
- Mówiłeś, że twoim zdaniem będzie padać śnieg?
- Niewykluczone, że już pada.
Gillian zostawiła swój niedojedzony posiłek i wstała od stołu.
Rozsunęła ciężkie zasłony, by wyjrzeć na zewnątrz. Księżyc w
pełni rzucał srebrzyste światło na każdą płaską powierzchnię na
ulicy.
- Masz rację. Będzie sypać. Świat już się wycisza.
- Wycisza?
Uśmiechnęła się do niego przez ramię. Siedział z kieliszkiem
wina w dłoni tak niesamowicie przystojny w złocistym świetle
świec, że dech jej zaparło. Znajomość charakteru męża
potęgowała w jej oczach jego urodę. Dokonała dobrego wyboru
między Brianem i Andresem.
- Wyciszenie to moje słowo - wyjaśniła. - Kiedy byłam bardzo
mała, zaczęłam nim określać ten moment, gdy powietrze zamiera
w bezruchu. Tak, jakby świat przygotowywał się na coś, co ma
nadejść, czy to na burzę, czy na żniwa, czy na śnieg. Wszystko
wydaje się cichnąć. -Uniosła palec, aby dotknąć zimnej szyby. -
A w porze wyciszenia wszystko jest możliwe. Jak magia.
- Magia? - zaśmiał się Brian. - Życzenia się spełniają?
- Nic o tym nie wiem - przyznała. - Ale mogłyby.
- A jakie byłoby twoje życzenie podczas tego wyciszenia"? -
rzucił jej wyzwanie.
Gillian postanowiła potraktować go poważnie. Przez chwilę
się zastanawiała, rozglądając się po pokoju -a potem dokonała
odkrycia.
- Nie mam czego sobie życzyć - powiedziała cicho. -Jestem
szczęśliwa.
- A co cię tak zadowala? - zaciekawił się Brian.
- Wszystko. Ten budynek, mimo iż nie sądziłam, że go tak
bardzo polubiÄ™, staje siÄ™ domem. Moim domem. No i jest
Anthony. To takie słodkie dziecko. Jestem dumna z tego, co tu
osiągnęliśmy... i co osiągniemy.
Brian pochylił się do przodu, odstawiając na stół pusty
kieliszek po winie.
- A jakie będą te nasze osiągnięcia, Gillian. Jaką przyszłość
widzisz dla nas?
Aagodny nacisk, jaki położył na słowo nas", przyciągnął
uwagÄ™ Gillian.
Wtuliła się plecami w zasłony, jedną ręką przytrzymując się
grubego materiału. Nie była pewna, jak chce odpowiedzieć na to
pytanie.
Była jakaś jej cząstka, która wolałaby, by to on zrobił
pierwszy krok.
Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie. Gillian chciała się
odezwać, ale nie była w stanie tego zrobić. Nie miała pojęcia, co
mogłaby powiedzieć. Jej uczucia, jej pragnienia nie zostały
jeszcze do końca ubrane w słowa - a ryzyko, że powie coś
niewłaściwego, było ogromne.
Brian pierwszy przerwał milczenie. Potrząsnął głową.
- To było nie fair. Nie powinienem był pytać. - Odsunął
krzesło od stołu i podniósł się na nogi. - Może nie można
oczekiwać, by wyciszenie niosło z sobą za dużo magii. Idę spać.
JesteÅ› gotowa?
Gillian też łatwiej było się wycofać.
- Za chwilę będę. Muszę zamienić kilka słów z Alice i Kate na
temat poranka.
- Kate już zaniosła papkę Anthony'ego na górę, jeśli o to ci
chodzi - powiedział. Kazali przygotowywać co wieczór
mieszankÄ™ koziego mleka i owsianki dla
Anthony'ego, chociaż przesypiał teraz dobre sześć godzin z
rzędu i nie budził się na karmienie. Gillian zaczęła też podawać
mu przetarte jedzenie, takie jak groszek i duszone suszone jabłka.
- Muszę wydać polecenia co do śniadania - powiedziała.
Brian kiwnął głową.
- No to dobranoc.
- Tak, dobranoc - powtórzyła.
Brian jakby zawahał się na moment. Czekała, chciała od niego
czegoś więcej. Uśmiechnął się, a potem wyszedł z pokoju... i
została sama.
Osunęła się na krzesło przy stole. Przez dłuższą chwilę
przyglądała się odbiciu migoczących na blacie świec w szybach
okiennych. Za to, jak się sprawy miały pomiędzy nią a Brianem,
nie mogła winić nikogo poza sobą. On, który zazwyczaj robił to,
co chciał, szanował wyznaczone przez nią granice.
Było prawie tak, jakby zamierzał pozwolić jej odejść. Nie
czekał nawet, aż upłynie te trzydzieści dni.
Kiedy siedziała, pogrążona w ponurych rozważaniach, zaczął
padać śnieg. Najpierw małe płatki, które z każdą chwilą stawały
się większe i cięższe. Ogarnął ją nieopisany smutek. Odpędziła
go od siebie, przenoszÄ…c uwagÄ™ na swoje obowiÄ…zki.
W kuchni na dole Kate, Alice i Ruby słusznie dumne były z
podanego przez siebie posiłku. Kate przyszła
powiedzieć Gillian, że przez ostatni tydzień to Alice gotowała,
nie pani Vickery.
- Czy to znaczy, że odpowiadałoby ci stanowisko kucharki?
Alice, bardziej nieśmiała z sióstr, kiwnęła głową.
Gillian przez chwilę się zastanawiała. Ich goście będą
spodziewali się wspaniałych potraw. Obecnie była moda na
francuskich kucharzy, ale oni kosztowali fortunÄ™. Dania
przygotowywane przez Alice były proste, lecz dobrze
przyprawione.
- Pomyślę o tym - zgodziła się. - Porozmawiajmy rano. -
Wydała młodym kobietom dyspozycje co do śniadania, a potem
wzięła świecę i udała się do sypialni.
Na górze drzwi do pokoju dziecięcego były zamknięte. Przez
chwilę Gillian zawahała się. Nie dobiegał zza nich żaden odgłos.
Nie miała wyboru, musiała pójść do swojej sypialni.
Kiedy wcześniej była na górze, zostawiła rozsunięte zasłony.
Teraz przyglądała się, jak z nieba spadają ogromne, wilgotne
płatki, tłumiąc wszystkie dzwięki poza biciem jej serca. Śnieżne
światło zalewało pokój srebrzystoniebieską poświatą. W taką noc
człowiek miał ochotę otulić się kołdrą.
W taką noc człowiek nie miał ochoty być sam.
Gillian spojrzała na ogromne puste łoże. Ktoś odrzucił
nakrycia i umieścił pod nimi szkandelę - ale łóżko wyglądało tak
zimno. Samotnie.
To była pora wyciszenia", kiedy świat wydawał się gotów na
wszystko, co mogło się wydarzyć.
To jest jej dom. Dotarcie tutaj zajęło jej wiele lat, ale teraz
wiedziała, że tu jest jej miejsce.
A Brian jest jej mężem.
Trzymała się na dystans w obawie, że skradnie jej serce - a on
i tak to zrobił.
Czy duma ma jeszcze jakieś znaczenie? Dokonała wyboru,
kiedy napisała do Andresa. Jeśli zamierza zostać z Brianem, musi
być jego żoną w każdym znaczeniu tego słowa.
Chciała być żoną w każdym znaczeniu tego słowa.
Odwróciła się, otworzyła gwałtownym ruchem drzwi -i z
zaskoczeniem zobaczyła przed sobą Briana. Miał na sobie same
spodnie i nic więcej.
Był tak samo zdziwiony, widząc ją, jak ona, widząc jego.
Wpatrywali się w siebie. Słowa, jakie Gillian mogłaby
powiedzieć, uwięzły jej w gardle.
A potem on rozwiązał problem porozumiewania się,
wyciągając ku niej ręce, przyciągając ją do siebie i przywierając
ustami do jej warg.
Rozdział 15
Brían nie mógÅ‚ zasnąć. Nie teraz, kiedy w jego biurku leżaÅ‚
list, który Gillian napisała do swojego kochanka. Nie musiał go
czytać. Jego wyobraznia miała używanie, igrając z wszystkimi
możliwymi sformułowaniami, jakimi mogła zwracać się do tego
srebrnookiego hiszpańskiego łajdaka.
Przez ostatnie kilka tygodni stała się dla niego cenniejsza niż
złoto. Udowodniła, że jest prawdziwą towarzyszką życia. Swą
wdzięczną obecnością przynosiła mu zaszczyt - i nie zamierzał
pozwolić jej odejść. Nie bez walki.
A ponieważ nie mógł zasnąć, ponieważ usłyszał jej kroki na
korytarzu... ponieważ była pora czegoś, co ona
nazywała wyciszeniem", kiedy wszystko mogło się zdarzyć,
wstał z łóżka i poszedł za nią. A teraz trzymał ją w ramionach.
Ziściło się to, o czym śnił, i nie miał zamiaru się obudzić.
Pocałował Gillian mocno i głęboko, a ona oddała mu
pocałunek, rozpływając się w jego ramionach. Mógłby zatonąć w
tym pocałunku. Zamiast tego porwał ją na ręce, kopnięciem
zamknął drzwi i zaniósł ją do łóżka.
Dłonie Gillian zsunęły się na jego ramiona.
- Pomóż mi się rozebrać - szepnęła.
Brian mógłby jęknąć z rozkoszy, jaką przyniosły mu te słowa.
Postawił ją na nogi i zaczął szarpać sznurowanie przy sukni,
jednocześnie skubiąc zębami jej szyję, całując uszy, oczy, nos.
Palce mu się zaplątały, a ona ze śmiechem złapała go za ręce i
pociągnęła je do przodu.
- Pozwól mi.
Nie był pewien, czy dobrze ją usłyszał, dopóki łagodnie nie
pchnęła go na łóżko. Wyjęła szpilki z włosów, które lśniącą
zasłoną rozsypały się wokół ramion. Brian wyciągnął rękę, by
chwycić jeden pukiel, ale Gillian, uśmiechając się do niego,
zrobiła krok do tyłu.
Szybko rozwiązała sznurowanie, zbyt trudne dla niego.
Ściągnęła suknię z ramion. Wszelka okazywana przez nią kiedyś
nieśmiałość zniknęła.
Czy to coś złego tak bardzo pragnąć kobiety?
Każdy mięsień, każde włókno w jego ciele napięło się z
pożądania.
Zsunęła z ramion ramiączka koszuli, odsłaniając najpierw
jedną pierś, a potem drugą. Zuchwałe, jędrne, zmysłowe... Brian
nie mógł się dłużej powstrzymywać. Musiał jej dotknąć. Uniósł
się na materacu, zachłannie nakrył dłonią jedną z nich i ustami
poszukał jej warg.
KÅ‚adÄ…c siÄ™ znowu na materacu, pociÄ…gnÄ…Å‚ jÄ… na siebie. Potem
już rozbieranie się szło szybko, a gdy oboje byli wspaniale nadzy,
Brian, nie tracąc czasu, zaczął kochać się ze swoją żoną.
Czy miało to jakieś znaczenie, że kochała innego? Nie, jeśli
uda mu się przekonać ją, aby jego kochała bardziej.
Była tak pełna wdzięku, urocza i oddana. Odpowiadała
pieszczotą na każdą jego pieszczotę. Szeptał jej wszystkie te
słowa, które bał się wypowiedzieć za dnia. Mówił, że jest piękna,
że ją uwielbia, że jej potrzebuje.
Ona odpowiadała mu tym samym, a ich słowa gubiły się w
pocałunkach.
Nie powiedział, że ją kocha. Zamiast tego pokazywał, nie
spiesząc się, pogrążając się w niej za każdym razem głębiej,
obserwując wyraz jej twarzy i przeżywając jej rozkosz jak
własną.
Powtarzała jego imię, gładząc palcami jego skórę, włosy...
Jej ciało się napięło. Przywarła do niego. Nogami oplotła w
pasie. Krzyknęła cicho. Ramionami mocno go objęła,
a on unosił się razem z nią na tej pierwszej wzburzonej
wspaniałej fali, zanim wszedł w nią głęboko i mocno i znalazł
zaspokojenie. Czuł się tak, jakby uderzył w niego piorun albo
dotknęła go ręka Boga.
Ogarnęło go poczucie spokoju, spełnienia. Tutaj było jego
miejsce, tutaj chciał być. Był przy tej kobiecie sercem i duszą.
Powoli świat stał się z powrotem taki jak wcześniej.
Brian sięgnął po kołdry i narzucił je na ich nagie ciała.
Przytulił ją mocno do siebie.
Uśmiechnęła się leniwym, rozanielonym uśmiechem. Gładziła
go dłonią po ramieniu, w górę i w dół. Jej oczy błyszczały w
ciemności.
Brian przycisnął usta do jej czoła.
- Czy to jest magia wyciszenia?
- To jest jeszcze lepsze - odpowiedziała i wyciągnęła się obok
niego. - Dobrze nam to wychodzi, prawda?
- Bardzo dobrze - zgodził się. Uniósł jej dłoń do ust i ucałował
koniuszki palców.
Gillian odwróciła się do niego. Leżeli nos w nos, ich ciała
splotły się pod przykryciem.
- Dlaczego do mnie przyszedłeś? - zapytała.
Czy teraz przyszedł czas, by wyznać jej to, co nosi w sercu?
Czy się na to odważy? A potem pomyślał o liście.
- Nie mogłem zasnąć - odpowiedział. - A nie ma lepszego
zajęcia na śnieżny wieczór, niż się kochać.
Wpatrywała mu się bacznie w oczy. Wyczuwał jej
niewypowiedziane pytania. Czy ona też potrafiła odczytać jego
pytania?
- To wszystko? - W jej głosie była nutka rozczarowania. - Czy
naprawdę przyszedłeś do mojego pokoju z czystej żądzy?
- Przyszedłem z pożądania, Gillian. Jest różnica.
- A jaka to różnica? - ponaglała go. - Wyjaśnij mi, bo przecież
nie znam nikogo prócz ciebie.
Podniósł jej dłoń do ust i ucałował po wewnętrznej stronie.
- Żądza jest bodzcem, którego doświadczają wszyscy. Ale
pożądanie... - Przygarnął ją do siebie. - Pożądanie oznacza, że nie
chcemy nikogo innego niż ten, kogo obejmujemy. Oznacza, że
tylko jedna osoba może nas zaspokoić. Jedna osoba jest nam
droga.
-1 to ja jestem tą osobą? - zapytała. Brian pomyślał o liście, o
tym, w ile sposobów mógł udzielić odpowiedzi, która by go
chroniła... i powiedział: -Tak.
- Nie myślisz już o Jess? Wtedy musiał się roześmiać.
- Gillian, Gillian, Gillian... Od kiedy starliśmy się na
dziedzińcu stajennym Holburna, przesycone tobą były wszystkie
moje myśli i czyny. Szczerze wypowiadałem tę przysięgę, którą
złożyliśmy sobie nawzajem w powozie.
Wzrok Gillian opadł na jego pierś. Wtuliła się w niego.
- To dobrze - szepnęła. I to wystarczyło.
Ponownie się kochali. Tym razem Brian zupełnie się nie
śpieszył. Kochał każdy cal jej ciała, mówił wargami, palcami rąk,
a nawet stóp to, czego nie odważył się powiedzieć na głos. Nie
przestawał, dopóki nie zaczęła go błagać o zaspokojenie.
Następnego dnia nie wychodzili z domu. Londyn pokryty był
świeżym, puszystym śniegiem. Nie był to taki dzień, w jaki się
składa wizyty. Więc pozostali w środku, ciesząc się swoim
domem, bawiąc z dzieckiem, i spędzili następną noc, kochając
się. Brian zaczynał znać jej ciało lepiej niż własne. Gillian była
tak samo bezinteresowna w łóżku jak w życiu, i przez pewien
czas mógł udawać, że nie ma świata innego niż ten, który
stworzyli.
Gillian nie mówiła o odejściu.
On nie poruszał tego tematu.
Gillian nie powiedziała, że go kocha.
On nie pytał.
***
Stanowczo zbyt szybko musieli dołączyć do świata. Leżący na
ulicach śnieg stopniał pod kopytami tysięcy koni, kołami tysięcy
powozów. Trzeba było zrobić zakupy i przygotowania do
proszonych kolacji, które planowali, leniuchując w łóżku.
Gdy Gillian zajmowała się domem, Brian ponownie zrobił
obchód White'a i ministerstwa wojny. Odświeżył
kolejne znajomości, kładąc nacisk na upragnione przez niego
stanowisko w sztabie Liverpoola.
Wiedząc teraz, że to jego własny ojciec rozsiewa plotki na
jego temat, dokładał starań, aby być wszystkim tym, czym
dżentelmen i oficer być powinien.
Gdy wrócił do domu, zobaczył, że srebrną tacę przy drzwiach
frontowych wypełniały wizytówki i zaproszenia. Odkrył, że
żonaty mężczyzna otrzymuje inne zaproszenia niż kawaler.
Wcześniej, gdy Gillian przy nim nie było i niewiele osób
miało świadomość jej istnienia, zapraszano go na bale. Teraz
zaproszenia dotyczyły kolacji i bardziej prywatnych spotkań. To
dobrze. Zależało mu, aby cały Londyn poznał tę piękną kobietę, z
którą się ożenił. W ten sposób unaoczni swoje roszczenia.
Kapelusz i płaszcz oddał nowej pokojówce, wszedł do salonu
i zawołał żonę. Odpowiedziała mu Kate. Zeszła ze schodów,
trzymając na rękach Anthony'ego. Jak zawsze dziecko
wyciągnęło rączki do Briana, który wziął je w ramiona.
- Lady Wright nie ma w domu, milordzie - powiedziała Kate. -
Składa wizyty. W domu drzwi się nie zamykały za gośćmi, więc
musi rewizytować. Od samego myślenia o tym kręci mi się w
głowie. Powinna wkrótce wrócić. Czy mogę coś dla pana zrobić?
- Nic mi nie trzeba - podziękował Brian. - Zatrzymam na
trochÄ™ Anthony'ego przy sobie.
- Tak, milordzie - powiedziała Kate. - Będę w pokoju
dziecięcym, bo mam tam parę rzeczy do zrobienia. Proszę
zawołać, kiedy będzie pan chciał, żebym go zabrała.
Brian kiwnął głową i Kate wyszła.
- Chodz tu, mój wspaniały mężczyzno - zwrócił się Brian do
Anthony'ego. Buzia dziecka zwieńczona gęstymi, prostymi,
czarnymi włosami wcale już nie przypominała twarzy
wychudłego staruszka. - A ja tylko zanotuję kilka przemyśleń z
tego popołudnia. - Rozłożył koc na podłodze przed kominkiem,
tak jak widział u Gillian, i położył dziecko na brzuszku na środku.
Anthony od razu uniósł głowę i zaczął się rozglądać, jego
bystre spojrzenie w niczym nie przypominało wyniszczonego
dziecka sprzed kilku tygodni.
- Kiedy tak robisz, przypominasz mi żółwia - zwrócił się Brian
do syna. Anthony uśmiechnął się szeroko i Brian ze zdumieniem
zobaczył mały biały ząbek. Nie zauważył go wcześniej.
- Codziennie się zmieniasz - dodał z podziwem i podszedł do
biurka po papier.
O tym, jak mocno on i Gillian się ze sobą związali, świadczyło
to, że Brian naprawdę nie pamiętał o liście, który jego żona
napisała do Ramigia - dopóki nie otworzył szuflady i zobaczył, że
go tam nie ma.
Wpatrywał się w puste miejsce i myślał o kobiecie, która z
takim zadowoleniem i spokojem spała tego ranka w jego
ramionach.
Może go podarła. Z pewnością go nie wysłała. Brian chciał jej
ufać. Mówił sobie, że ufa. Mimo to, kiedy trochę pózniej Kate
przyszła zabrać dziecko, nie mógł powstrzymać się przed
zadaniem pytania:
- Czy lady Wright wysłała ten list? Ten do Huntleigh. Panie
Boże, nienawidził się za to, że był taki słaby,
i zapytał.
- Do Huntleigh, milordzie? Tak, pani wysłała jeden list kilka
dni temu. Sama zaniosłam go na pocztę.
- Dziękuję - powiedział Brian, pozwalając jej odejść. Kate
szybko dygnęła i poszła na górę nakarmić Antho-
ny'ego.
Zazdrość to brzydkie uczucie. Potrafi przeszyć mężczyznę z
większą siłą i szybciej niż najostrzejsza klinga.
Brian stał jak wrośnięty w ziemię. Chciał wierzyć, że Gillian
siÄ™ w nim zakochuje.
A prawda była taka, że jego żona znała swoje serce i ten
Hiszpan je zdobył.
Co pozostało Brianowi?
Zaczął chodzić po pokoju, tam i z powrotem. Zazdrość
przerodziła się w gniew. Nigdy w życiu nie pragnął niczego
bardziej niż Gillian. Była jego żoną. Była jego...
Zatrzymał się. Co ona mu powiedziała, kiedy pojechał po nią
do Huntleigh? Że nie jest rzeczą, którą można posiadać?
Pojechał do Huntleigh, by zmusić ją do dotrzymania przysięgi
małżeńskiej. Wygrał. Dotrzymała... a jednak
to było za mało. Chciał jej serca, wolnego od wszelkich
wątpliwości. Poczucie obowiązku przestało już być
wystarczającym powodem, żeby z nim była. Chciał jej całej,
każdej jej cząstki... a jeśli nie mógł tego mieć, to lepiej niech
wraca do tego Hiszpana.
Aż się cofnął o krok, uświadomiwszy to sobie.
Czy to jest miłość?
Sądził, że jest zakochany w Gillian, ale w tej miłości" było za
dużo dumy, by mógł zwrócić jej wolność.
A teraz, teraz chciał tego co ona. Jej szczęście mogło znaczyć
dla niego więcej niż własna duma.
Ale nie mógł pozwolić jej odejść. Nie chciał jej stracić.
Nie należał też do ludzi, którzy się przed kimś płaszczą.
Miał wrażenie, że ściany pokoju zwierają się wokół niego. Jest
mężczyzną. Jeśli da Gillian wolność, by odeszła do tego
Hiszpana, co będzie to oznaczało dla niego i całego jego życia?
Zostanie sam. Będą inne kobiety, ale żadna nie będzie Gillian.
Żadna nie będzie miała jej zaradności, jej odporności, jej
zdolności do skłonienia go, by wysłuchał tego, czego nie chciał
usłyszeć.
A ona miała niebawem wrócić i będzie musiał stanąć z nią
twarzą w twarz, wiedząc, że wysłała ten list.
Brian żywił spore wątpliwości, czy aby na pewno ma
odpowiedni nastrój, by się uśmiechać i udawać, że wszystko jest
w porządku. Najwyrazniej Gillian wychodziło to znacznie lepiej
niż jemu.
Gniew powrócił.
Lord Wright wyszedł na korytarz, zdjął płaszcz z wieszaka,
chwycił kapelusz i opuścił dom. Najlepiej będzie, jeśli w tej
chwili nie spotka siÄ™ z Gillian.
Zona zamierzała od niego odejść. Powiedział sobie, że to jakoś
przetrzyma. Poradzi sobie. Dystans był najlepszym
rozwiązaniem. Będzie się zachowywał z rezerwą, a ona nigdy nie
dowie się, jak bardzo mu na niej zależy.
Z tą myślą skierował się do White'a. Tam będzie mógł ukryć
się w towarzystwie mężczyzn, upić się tak, by o niej zapomnieć, i
nikt się nie dowie, że stracił serce dla żony.
***
Gillian nie zamierzała wychodzić z domu na tak długo,
zwłaszcza że miała z sobą Alice, którą oderwała od przy-
gotowywania kolacji. Zostawiły Ruby, by doglądała pieczenia.
W końcu złożyła lady Liverpool wizytę zapoznawczą, żona
lorda Liverpool okazała się życzliwa i szlachetna. Tak, mąż
wspominał o lordzie i lady Wright.
Kolejnym krokiem będzie wysłanie zaproszenia na kolaq'ę.
Zastanawiali się z Brianem, kogo jeszcze na to przyjęcie
zaprosić. Wieczorem przy kolacji będą musieli podjąć decyzję.
Jednak kiedy już wracała do domu wynajętym powozem,
zobaczyła swojego kuzyna Holburna i księżną Fionę idących po
Oxford Street i robiących zakupy. Zawołała do woznicy, by się
zatrzymał, po czym nastąpiło radosne przywitanie.
- Nie wiedziałam, że wybieracie się do miasta - powiedziała
Gillian.
- Przyjechaliśmy, by cię odnalezć, kuzynko - wyjaśnił
Holburn. - Wysłałem posłańca do domu Athertona, ale wrócił z
informacją, że ciebie tam nie ma.
- Wright i jego ojciec poważnie się poróżnili, co mi nie
przeszkadza. Wolę własny dach i własnych służących
-powiedział Gillian.
- Z Wrightem? - zapytał z niedowierzaniem Holburn. Gillian
się zaśmiała.
- Tak. Z Wrightem. - Mimo woli głos jej złagodniał, gdy
wypowiadała jego imię.
- Ale czy nie odeszłaś od niego, kuzynko? - dopytywał się
Holburn z niedowierzaniem. - Mówisz tak, jakbyś była
szczęśliwa.
- Bo jestem - przyznała Gillian. Holburn zmarszczył brwi
zdezorientowany, ale Fiona zrozumiała.
- Dobrze się między wami układa? - zapytała ze swoim
uroczym śpiewnym szkockim akcentem.
Gillian nie ukrywała już swego szczęścia.
- Jest najbardziej uroczym, najmilszym mężczyzną na świecie.
Fiona wzięła ją za ręce.
- Tak siÄ™ cieszÄ™, kuzynko.
Zanim Gillian zdążyła odpowiedzieć, wtrącił się Holburn.
- Odeszłaś od niego, potem nie chciałaś z nim jechać, a teraz
jesteś z nim szczęśliwa?
Zaśmiała się.
- Wiem, wiem. Brzmi to tak, jakbym była najbardziej zmienną
kobietą na świecie. Zrezygnował ze swojej kochanki. Okazuje
się, że nie widział jej od lat. Tak dobrze nam się układa i mamy
takie urocze dziecko, Anthony'ego...
- Macie dziecko? - przerwał jej Holburn. - Wiem, że jesteś
mistrzyniÄ… w zarzÄ…dzaniu gospodarstwem domowym, ale
wyjechałaś z Huntleigh niecały miesiąc temu. Nawet tobie nie
udałoby się tak szybko wykluć pisklaka.
- Nie moje dziecko - poprawiła się Gillian.
- Wrighta? - zapytała Fiona, równie zdezorientowana jak jej
mąż.
- Nie, nie Wrighta. - Gillian szybko przekazała im część
historii Anthony'ego. Zaufała Holburnowi i Fionie i powiedziała
im prawdę. W przekonaniu, że postąpiła dobrze, utwierdziło ją to,
że nie kwestionowali decyzji o zatrzymaniu Anthony'ego.
- I tak staliście się małżeństwem i rodzicami - podsumowała
Fiona.
- Tak - potwierdziła Gillian - i nigdy nie byliśmy szczęśliwsi.
Wright jest cudowny. Wcale nie taki, jak wcześniej o nim
myślałam. Nie wiem, czy to wojna go zmieniła, czy wiek, czy coś
innego - nie ma to znaczenia. Znalazłam w nim dokładnie to,
czego chcę od męża.
- A co z Andresem? - zapytał Holburn.
Gillian oprzytomniała.
- Napisałam do niego list. Starałam się wyjaśnić. Wright jest
moim mężem. Modlę się, by zrozumiał.
Fiona położyła dłoń na ręce Gillian.
- Będzie się martwił.
- Ale jest mężczyzną. Zniesie to - zapewnił ją Holburn.
- Porozmawiacie z nim w moim imieniu? - poprosiła Gillian. -
ProszÄ™, powiedzcie mu, jak mi przykro.
Jej kuzyn potrząsnął głową.
- Obojętne, co powiesz, dla Andresa nie będą to dobre wieści.
Miałaś go u swoich stóp, odkąd cię zobaczył. Musisz jednak
postępować uczciwie.
- Tak właśnie myślałam - powiedziała cicho Gillian. -A
przecież nie chcę, by cierpiał. Uznałam, że najlepiej będzie
przekazać mu to jak najszybciej.
Fiona zmieniła temat.
- Kiedy będę miała okazję poznać to wcielenie cnót
mężowskich?
- Dziś wieczorem, jeśli sobie życzysz. Czy macie jakieś plany
na kolacjÄ™?
- Nie mamy - powiedział Holburn.
- Więc dołączcie do nas. Poznacie Anthony'ego i przekonacie
się, jak szaleńczo jestem szczęśliwa.
- Szaleńczo? - żartobliwie droczył się z nią Holburn.
- Tak - potwierdziła stanowczo Gillian. - I będziecie mogli
opowiedzieć mi, jak wam się udała podróż do Szkocji.
- To brzmi uroczo - odpowiedziała Fiona, przyjmując
zaproszenia.
Gillian podała im adres i umówili się na ósmą. Wsiadła z
powrotem do powozu, nie mogła się doczekać, by wrócić do
domu i opowiedzieć Brianowi o wydarzeniach tego popołudnia.
Jednak gdy powóz podwiózł ją pod drzwi frontowe,
zauważyła, że o kilka domów dalej stoi lakierowany na niebiesko
kabriolet z czerwonymi kołami i żółtymi szprychami. Powozik
był tak ładny, że przyciągał uwagę, zwłaszcza w tej całkiem
dystyngowanej, ale skromnej dzielnicy.
Kiedy Gillian płaciła, Alice popędziła do kuchni.
- Dziękuję - powiedziała Gillian do woznicy, który uchylił
kapelusza i z powrotem wdrapał się na kozioł.
Już miała wchodzić do domu, gdy kabriolet zaczął powoli
toczyć się w jej kierunku. Poczuła się nieco zdziwiona, bo nie
widziała, żeby ktoś do niego wsiadał. Woznica zachowywał się
tak, jakby czekał na jej przybycie.
Nie przypuszczała, aby pasażer powozu mógł być jej
znajomym. Z żadnym z sąsiadów nie zawarła znajomości. Była
zbyt zajęta opieką nad Anthonym.
Kiedy kabriolet ją mijał, odchyliła się zasłonka w oknie.
Uśmiechała się do niej Jess. To nie był przyjacielski uśmiech.
Jess uśmiechnęła się tak, jakby wiedziała coś, z czego Gillian nie
będzie zadowolona.
Gillian odwróciła się plecami do niej.
Weszła do domu i ruszyła korytarzem do pokoju na tyłach, z
którego Brian często o tej porze dnia korzystał jak z gabinetu, by
na osobności przeglądać papiery i korespondencję.
Nie było go tam.
Poszła do sypialni. Nie ma Briana. Kate była w pokoju
dziecięcym z Anthonym. Podnosząc dziecko i całując je w czoło,
Gillian zapytała:
- Widziałaś lorda Wrighta?
- Wcześniej, milady. Był w salonie, a potem chyba wyszedł.
Dziwne, że Brian wyszedł, nie mówiąc nikomu, dokąd się
udaje.
Nie martwiła się tym przesadnie. Musi przygotować się na
przyjście gości na kolację.
Jednak zrobiła się ósma, a Brian nadal się nie pokazał. Czuła
się zażenowana, przyznając się przed Fioną i Holburnem, że nie
wie, gdzie podziewa się jej mąż. Przez godzinę sączyli drinki,
rozpływali się nad dzieckiem i nadrabiali zaległości w
ploteczkach, a potem Gillian nie miała wyjścia i musiała podać
kolację, która w innym wypadku nie nadawałaby się do jedzenia.
Widząc, jak jest zmartwiona, Holburn zapytał:
- Może chciałabyś, żebym wysłał kogoś z moich ludzi do
miasta, aby go poszukał, kuzynko?
- Nie, nie rób tego - powiedziała szybko Gillian, ale Fiona, nie
zważając na to, zaczęła ją przekonywać.
- A jeśli wpadł w tarapaty? Lub miał wypadek? Wczoraj
widzieliśmy powóz, który wpadł w poślizg na lodzie i zjechał z
drogi. To było straszne.
- Nie wziął powozu - protestowała Gillian. - Wciąż jeszcze się
urządzamy i jeśli się dokądś wybieramy, to coś wynajmujemy. -
Ale słowa Fiony kazały jej pomyśleć o zbójach i takich, którzy
gotowi byli dać człowiekowi po głowie i obrabować z sakiewki.
Brian potrafił się o siebie zatroszczyć, ale co, jeśli miał kłopoty. -
Dobrze -powiedziała do Holburna. - Doceniam twoją uprzejmą
propozycjÄ™ i skorzystam z niej, kuzynie.
Tytuł książęcy niósł z sobą rozmaite przywileje, które
niekiedy okazywały się przydatne. Jedną z nich były zastępy
służących. Holburn wysłał kilku, by dowiedzieli się czegoś o
pobycie Briana.
Godzinę pózniej, kiedy kolacja dobiegła końca, jeden z nich
wrócił i przekazał wieści Holburnowi.
-1 co? - zapytała Fiona, gdy wrócił do pokoju.
- Znalazł Wrighta - powiedział Holburn.
- Gdzie on jest? - zapytała Gillian. Jej pierwszą myślą,
przerażającą myślą było, że jest z Jess.
- U White'a. Gra i nie chce wyjść.
- Gra? - powtórzyła Gillian.
- W faraona.
- Brian uprawia hazard? - dopytywała się Gillian. -Nigdy nie
przejawiał żadnych oznak, że hazard jest dla niego atrakcyjny.
- Był w wojsku - Holburn wzruszył ramionami. -Jeśli to nie
jest narażanie się na ryzyko, to nie wiem, co mogłoby nim być.
Większość wojskowych, których znam, to zatwardziali
hazardziści.
Gillian potrząsnęła głową.
- Czy służący powiedział mu, że po niego posłaliśmy?
Holburn się zawahał. Spojrzał na żonę, a potem wydął
wargi.
- Mów dalej, kuzynie - nalegała Gillian. - Jeśli jest coś więcej,
chcę się o tym dowiedzieć.
- Mój człowiek powiedział mu, że się martwisz. Oczywiście
zrobił to dyskretnie.
- A co odpowiedział mój mąż? - naciskała Gillian, zde-
cydowana wszystko usłyszeć.
- Że czuje się szczęśliwy przy zielonym stoliku. Przegrywał -
kontynuował Holburn. -1 miał porządnie w czubie.
- Wright był pijany? Ma mocną głowę - Gillian zwróciła się do
Fiony, jakby chciała ją przekonać lub sama połapać się w tym
nowym zachowaniu małżonka. - No i nie nadużywa trunków.
Odkąd wróciliśmy do Londynu, spędzał wszystkie wieczory w
domu.
- Może miał jakieś plany, o których nie wiedziałaś -podsunął
ostrożnie Holburn.
Gillian pokiwała głową. Oczywiście, tak właśnie kiedyś z
nimi było. Dawno temu, zaraz po ślubie. Brian zajmował się
swoimi sprawami, a ona czekała, aż wróci do domu.
Zazwyczaj nie wracał. Zazwyczaj mieszkał z Jess.
Nic dziwnego, że Jess uśmiechała się, gdy przejeżdżała dziś
obok Gillian.
Oczy zapiekły ją od łez. Zamrugała, by się ich pozbyć. Nie
chciała płakać z jego powodu. Przynajmniej nie jest z Jess - miała
nadziejÄ™.
- Gillian, Wright to dobry człowiek - mówił do niej Holburn. -
Jestem pewny, że będzie potrafił to wytłumaczyć.
- Oczywiście - zgodziła się z napięciem. Żałowała, że z nim
spała. Żałowała, że nie może cofnąć się do dnia, kiedy przyjechał
do Huntleigh.
Na szczęście tu odezwała się Fiona:
- Gillian, czy chcesz, byśmy zostali, czy poszli?
- Nie odchodzcie z tego powodu - powiedziała Gillian z ulgą,
że przyjaciółka rozumie, iż chce być sama.
- Oczywiście, że nie - zapewniła ją Fiona. - To był uroczy
wieczór, ale pora się już pożegnać. - Podeszła do Gillian i objęła
jÄ… ramionami. - Anthony to krzepkie dziecko. SÅ‚usznie jesteÅ› z
niego dumna.
Gillian nic nie powiedziała. Ściskało ją w żołądku.
- Proszę, nie wyciągaj pochopnych wniosków - ostrzegała ją
Fiona. - Słudzy mogli coś zle zrozumieć, a Wright może mieć
jakieś uzasadnione powody, aby dzisiaj się tak zachowywać.
Może doszło do niego, że Holburn przychodzi na kolację, i nie
chciał się z nim spotkać.
Holburn zmarszczył brwi.
- To może być prawda. Zamierzałem ostro z nim
porozmawiać, dopóki nie zobaczyłem, że jesteś
szczęśliwa. Oczywiście w tej chwili przestałem być taki
zadowolony.
- Zaczekaj, aż wróci do domu - radziła Fiona. - Wysłuchaj, co
ma do powiedzenia.
Jeśli wróci do domu.
- Masz rację - przyznała Gillian, starając się mówić lekkim
tonem. Jednak gdy tylko drzwi zamknęły się za Holburnem i
Fioną, pozwoliła, by wróciły wszystkie jej wątpliwości. Zaczeka
na Wrighta. Lepiej niech wróci dziś wieczorem do domu i lepiej
niech ma jakieÅ› dobre usprawiedliwienie.
A potem zrobiła się zła.
Złość to dobra emocja. Sprawiała, że poczuła się silna. Jak on
śmie ją w ten sposób traktować?
Usiadła, by na niego poczekać. Mijały minuty, potem godziny,
i w końcu musiała iść się położyć... ale przez to oczekiwanie
tylko się jeszcze bardziej rozzłościła.
Przewracała się z boku na bok, nie mogąc zasnąć, potem
zapadała w lekką drzemkę - aż wreszcie, kiedy już świtało,
usłyszała, jak otwierają się drzwi.
Wszedł Brian. Wydawał się poruszać z typową dla siebie
gracją, ale wyczuwała od niego zapach alkoholu. Zdjął surdut i
zaniósł go do garderoby. Kilka minut pózniej wyszedł nagi i
położył się na łóżku obok niej.
Przez dłuższą chwilę Gillian była tak oszołomiona jego
zachowaniem, tym, że potrafił wyjść z domu bez słowa
wyjaśnienia czy powiadomienia, gdzie będzie, wrócić,
a potem wejść do jej łóżka, jakby jej życzenia w ogóle się nie
liczyły, że prawie nie była w stanie logicznie myśleć.
Nie tego chciała w swoim małżeństwie. Nie pozwoli, by tak ją
traktował.
A potem Brian zrobił coś niewyobrażalnego. Odwrócił się na
bok, plecami do niej, ciężko westchnął i chyba zamierzał zapaść
w sen.
No cóż, ona nie mogła spać. Ona nie chciała spać. Nie z nim
u boku.
Z tą myślą Gillian wyprostowała obie ręce i pchnęła ze
wszystkich sił. Brian sturlał się z łóżka i spadł na podłogę jak
kłoda.
Rozdział 16
Brian wzdrygnął się i obudził zdumiony, że leży twarzą do
podłogi. Wprawdzie zdrowo wczoraj przez cały wieczór popijał
grzane porto. Jednak nigdy dotąd nie spadał z łóżka... Ktoś
uderzył go mocno po głowie poduszką. - Jak śmiesz wchodzić do
mojego łóżka, cuchnąc alkoholem?
Odwrócił się i zobaczył Gillian, która klęczała na materacu.
Włosy rozsypały jej się na ramiona. Płonące na kominku węgle
podkreślały malujący się na jej twarzy gniew, a falująca nocna
koszula sprawiała, że przypominała anioła zemsty - pełnego
oburzenia, rozwścieczonego i jednocześnie zachwycająco
pociÄ…gajÄ…cego.
Ponownie uderzyła go poduszką.
-Jak śmiesz, Wright? Jak śmiesz?
Brian nie należał do ludzi, którzy pozwoliliby, aby ktoś ich
okładał, choćby nawet poduszką. Podniósł się, wyrwał jej z rąk
poduszkę i rzucił nią przez pokój.
- Co jak śmiem? - warknął. - Jak śmiem kłaść się we własnym
łóżku?
Mimo wypitego alkoholu umysł miał jasny. Teraz, gdy już
zerwał się z podłogi, porto spowodowało u niego jedynie
przypływ brawury. Natomiast z pewnością nawet to mocne wino
nie mogło przytłumić bólu z powodu jej zdrady.
- Nie powiedziałeś mi, że wychodzisz, Wrighcie - ciągnęła
Gillian. - Wyszedłeś z tego domu, nawet raz o mnie nie
pomyślawszy.
- Ja wyszedłem? - Zaśmiał się ironicznie. Otworzył przed nią
serce po to, by je zdeptała i zniszczyła, a teraz narzeka, ponieważ
poszedł do swojego klubu.
Ale chociaż jej oskarżenia tak go rozgniewały, nadal jej
pragnął. Była taka śliczna. Taka odważna, dzielna, uosabiała sobą
wszystko, czego mężczyzna mógł pragnąć u kobiety.
- Dlaczego miałbym zostać? - szepnął, mówiąc bardziej do
siebie niż do niej. - Co mnie tu trzyma?
Gillian zareagowała, zaciskając dłoń w pięść i waląc go w
ramię. Płakała. Wydało mu się to dziwne. Z jakiego powodu
miałaby płakać? Zdecydowała się go opuścić, a on nic na to nie
mógł poradzić.
- Był tu Holburn - głos miała napięty z nadmiaru emocji. -
Spotkałam jego z żoną, gdy załatwiałam różne sprawy, i
zaprosiłam ich na kolację. Powiedziałam im, że wszystko się
między nami dobrze układa, a potem ty się nie pojawiłeś. I nie
wiedziałam, gdzie jesteś, i martwiłam się, że coś ci się stało, a
teraz widzę, że zrobiłeś ze mnie idiotkę, Wrighcie. Idiotkę...
- O nie, droga żono - powiedział, chwytając ją za nadgarstek,
zanim ponownie się na niego zamachnęła. - Nie zrobiłem z ciebie
większej idiotki niż ty ze mnie, i to wielokrotnie. A moim
przekleństwem jest to, że nadal ciebie chcę. Chcę ciebie
smakować i obejmować cię, i mieć cię. -I nie tylko, chciał
jeszcze, by w niego wierzyła. Chciał, by to jego wybrała.
Odchyliła się do tyłu.
- Nie. - Jej oczy przypominały bryłki lodu. - Nie dotkniesz
mnie. Nie pozwolÄ™ ci.
Gorycz kazała się Brianowi roześmiać.
- Nie przyjmę odmowy. Nie mogę. - Pocałował ją. Nie
pocałował jej tak, jakby chciał się dowiedzieć, nie
było to łagodne pytanie kochanka. Chciał mieć ją na własność,
chciał ją posiąść. Zatrzymać ją.
Skradłby jej duszę tym pocałunkiem, gdyby mógł.
Gillian walczyła. Starała się opierać, ale nie mogła... tak samo
jak on nie potrafił się przy niej pohamować. Przywarła ustami do
jego warg i otworzyła się przed nim, a jego ogarnęła fala
triumfalnej dumy
i błogosławionej ulgi. Gillian mogła się od niego odwrócić, ale
ta jej czÄ…stka nigdy siÄ™ go nie wyprze. Tego im nikt nie odbierze.
Ich pocałunek pogłębiał się, zmieniał, robił się coraz bardziej
intensywny. Tym pocałunkiem błagał ją, aby zrozumiała.
Trzymała jego duszę w swoich rękach. Błagał, by go nie
zniszczyła.
I wyczuwał smak przebaczenia.
Przestała walczyć. Puścił jej ręce, a ona zarzuciła mu je na
szyjÄ™.
Uniósł brzeg jej koszuli nocnej. Naga skóra była gładka i
aksamitnie miękka. Nie sądził, by kiedykolwiek znudziło mu się
jej dotykać.
Ściągnął z Gillian koszulę. Całował jej włosy, oczy, usta.
Dłońmi odnalazł piersi, obejmował je i pieścił. Wiedział, co
sprawia jej przyjemność. Posłużył się teraz tą wiedzą, aby kochać
się ze swoją żoną, wykorzystując każdą z dostępnych mu
umiejętności. Posłużył się swoim ciałem, by błagać ją, żeby z nim
została, żeby powiedziało to, czego duma nie pozwalała mu
wypowiedzieć na głos.
Kochała innego.
To, co powinno należeć się jemu, już się mu nie należało - a
przecież jej dłonie koiły, zachęcały, pozwalały. Położył ich oboje
na materacu. Skóra Gillian połyskiwała jak alabaster w cienistym
półmroku poranka. Przetoczył się na plecy tak, by jej ciężar
spoczął na nim, biodra przywarły do bioder, ich nogi się splotły.
Ból i gniew przestały mieć znaczenie, pokonała je magia,
która budziła się, gdy ich ciała się dotykały. Połaskotała go
językiem po uchu. Przywarła wargami do jego szyi. Sięgnęła ręką
w dół, by go intymnie pogładzić.
Pod jej dotykiem Brian jęknął. Jakie słodkie było to sza-
leństwo. Jakie rozkoszne.
Nie mógł już wytrzymać. Jednym szybkim ruchem uniósł ją,
by na nim usiadła. Bez wahania zaczęła ujeżdżać go jak dzika
królowa wróżek. Wspaniała, złocista, wymagająca. I Brian dał,
czego żądała. Chwycił ją za biodra i zatapiał się w niej głęboko,
wielokrotnie.
A potem poczuł, jak Gillian się na nim zwiera, jak jej ciało
przyjmuje go w siebie i zatrzymuje.
Przez chwilę trwali tak zawieszeni w czasie... a potem znalazł
rozkoszne zaspokojenie. Przekazał jej wszystko, co miał.
Masz, Gillian. Oto, co jest we mnie najlepsze,
ucieleśnienie mojej duszy. Dar, który otrzymaliśmy od
Boga.
Z cichym okrzykiem opadła na niego. Objął ją rękami i
trzymał tak, jakby nigdy nie miał jej puścić.
Powoli pokój zaczynał chłodzić ich rozpalone ciała.
Brian naciągnął na nich kołdrę. Ich ciała wciąż były z sobą
złączone... i nagle znowu się z nią kochał.
Kochali się trzy razy w brzasku tego poranka. Było tak, jakby
on nie mógł się nią nasycić. Nie rozmawiali. Brian nie ufał już
słowom.
Dla niego ten akt połączenia, ta potrzeba była pewnego
rodzaju egzorcyzmem. Wkrótce ona go opuści. Nie wiedział, co
zrobi, kiedy Gillian już odejdzie. Stworzyła dom ze skorupy
budynku. Dała Anthony'emu matkę i stała się drugą połową
Briana, jego żebrem, jego Ewą.
Pózniej zajmie się tym, jak sobie poradzi. Na razie
wystarczyło, że tu była.
***
Gillian obudziła się pózno, czując, że jej ciało zostało dobrze
potraktowane.
Naga i zaplątana w pościel przekręciła się na bok i stwierdziła,
że jest sama. Usiadła, odgarniając włosy. W pokoju pachniało
seksem i Briana mydłem do golenia. Drzwi do garderoby były
otwarte, ale nie dobiegał z niej żadne szmer, nie widziała też
cienia.
Podniosła się z łóżka. Przy pierwszych kilku krokach
odezwały się bóle w miejscach, w których nie wiedziała, że może
coś boleć, i oblała się cała gorącym rumieńcem. Zaatakowała
swojego męża. Tak była na niego zła, kiedy kładła się spać, a
jednak wystarczyło, że jej dotknął, żeby rzuciła się w jego
objęcia.
A może odczuła taką ulgę, że wrócił do domu, że zrobiłaby
wszystko, by go tam zatrzymać?
Zerknęła w lustro i stwierdziła, że wygląda strasznie. Policzki
miała podrapane przez jego zarost. Włosy splątane, a usta
nabrzmiałe i czerwone od pocałunków.
Ktoś zastukał do drzwi.
- Milady? - dobiegł zza nich głos Ruby, pomywaczki.
- Tak? - Głos miała ochrypły. Mimowolnie zarumieniła się na
wspomnienie tego, co zaledwie przed kilkoma godzinami robiła
własnymi wargami i językiem.
- Jego lordowska mość wysłał mnie na górę z wodą na kąpiel.
Podgrzałam ją dla pani.
Cudownie byłoby się wykąpać.
- Dziękuję. - Uśmiechnęła się zadowolona, że Brian o niej
pomyślał. - Czy lord Wright jest teraz na dole? -Jeśli jest,
pomyślała, to szybko narzuci na siebie jakieś ubrania i zejdzie na
dół, by się z nim zobaczyć. Lub wyśle mu liścik z zaproszeniem,
by dołączył do niej w kąpieli.
- Nie, milady. Już wyszedł z domu.
Gillian otworzyła drzwi i zobaczyła Ruby, która stała tam z
dwoma wiadrami gorÄ…cej wody.
- Wyszedł?
- Tak, milady. Spędził trochę czasu z lordem Antho-nym,
ucałował dziecko i wyszedł z domu.
- Czy zostawił jakąś wiadomość, dokąd się wybiera?
- Nie mnie, milady.
Jak się okazało, nikomu nie zostawił wiadomości. Podobnie
jak poprzedniego dnia, Brian wyszedł, nie powiedziawszy nawet
za pozwoleniem". Wrócił bardzo pózno.
Gillian zamierzała na niego czekać. Nie dała rady. W końcu
musiała się położyć, a w środku nocy obudził ją mąż, który się z
nią kochał.
Chciała zapytać go, gdzie był. Chciała wiedzieć, dlaczego tak
tajemniczo się oddala. Ale kiedy ją całował, kiedy ich nagie ciała
się dotykały, nie mogła myśleć o rozmowie.
Następnego ranka nie wyszedł, ale przebywał w saloniku na
tyłach domu i pracował ze swoim sekretarzem, Edmundem
Simonem, którego niedawno zatrudnił.
Gillian aż kipiała z powodu tego wyniosłego, niezwykle
grubiańskiego zachowania Briana. Jej uraza narastała, kiedy
dzień upływał, a Brian zdawał się jej unikać.
Oczywiście sama mogła użyć kilku forteli. Bardzo się starała,
by Anthony cały czas był z nią. Dziecko posłużyło jako przynęta.
Jeżeli Brian zechce Anthony'ego zobaczyć, będzie w końcu
musiał stanąć z nią twarzą w twarz.
Przynęta zadziałała. Za kwadrans siódma Brian wszedł do
salonu, gdzie siedziała na podłodze przed kominkiem, bawiąc się
z coraz bardziej zmęczonym Anthonym. Oczywiście dziecko
ożywiło się na widok Briana.
- Witaj, Gillian - powiedział Brian miło.
- Witaj? To wszystko? - zapytała, podrzucając Anthony'ego w
ramionach.
Brian uśmiechnął się i wyciągnął rękę po Anthony'ego.
Maluszek natychmiast wyciÄ…gnÄ…Å‚ do niego rÄ…czki.
- Powinno być coś więcej? - zapytał, biorąc ich dziecko w
ramiona.
Gillian poczuła nagły przypływ gniewu, ale razem z nim
napłynęła uraza.
- Grasz ze mnÄ… w jakÄ…Å› grÄ™?
- Grę? - zapytał. - Nie wydaje mi się - był całkowicie
rozluzniony.
Wstała. Nie ulegało wątpliwości, że mąż się nią bawi.
- Dlaczego?
- Co dlaczego?
- Dlaczego się tak zachowujesz? Odgarnął włoski
Anthony'ego.
- Nie zachowuję się w żaden sposób, Gillian. Wszystko
między nami jest dobrze. Uspokój się.
Uspokój się?
I nagle ją olśniło. Oczywiście. Jess zawsze była ważniejsza.
Nic dziwnego, że ta kobieta się uśmiechnęła do niej, gdy
przejeżdżała obok domu tamtego dnia.
- Czy widujesz się z nią? - Gillian nie mogła powstrzymać się,
by o to nie zapytać. Bardzo jej się nie podobało, że tak kąśliwie
zabrzmiało jej pytanie. Nie powinna się czymś takim
przejmować.
Z drugiej strony nie powinna była mu ufać. I pomyśleć, że
napisała do Andresa, że zraniła go przez tego mężczyznę...
- Czy widuję się z kim? - zapytał Brian. Zmarszczył brwi. - Z
Jess? Oczywiście, że nie. Skąd ci to przyszło do głowy?
- Może powinieneś - odparła Gillian z czystej złośliwości. Coś
działo się z jej mężem, coś, o czym wzbraniał się z nią mówić, a
to mogło oznaczać jedynie Jess. Nienawidziła swojej zazdrości,
czuła, że żywcem ją zżera.
- Nie czuję się dobrze. Idę do łóżka. - Majestatycznie przeszła
obok niego.
Tej nocy, kiedy przyszedł się położyć, starała się ze
wszystkich sił leżeć plecami do niego i udawać, że śpi. Ale ta
taktyka jej przed nim nie obroniła.
Wszystko przez ten jego dotyk. Gniew, który wydawał się
żywić do niej w ciągu dnia, ulatniał się nocą. Brian głaskał ją,
jego palce były tak pełne czułości i pragnienia, że nie miała
wyboru, musiała się poddać. Kochali się słodko, przeciągle.
Szeptał jej do ucha, jaka jest urocza, ile mu daje rozkoszy - a ona
wiedziała, że jeśli jest tu teraz z nią, to nie był z inną.
Jednak następnego ranka znowu zachowywał się z taką samą
rezerwÄ….
Jego postępowanie naprawdę doprowadzało Gillian do
wściekłości. A złość nie pozwalała jej przekroczyć dzielącej ich
przepaści. Zaczęła ponownie zastanawiać się, czy od niego nie
odejść, a potem zdała sobie sprawę, że nie potrafi.
Kochała Briana. To było takie proste.
Prawda wyglądała tak, że jeśli był z nią w łóżku, to nie był z
Jess. To oznaczało swego rodzaju zwycięstwo. A po tym jak
towarzyszył jej do kościoła w niedzielę, jak stał z nią przez całe
nabożeństwo i od czasu do czasu lekko podtrzymywał ją, kładąc
dłoń na krzyżu, zdała sobie sprawę, że nie chce z tego
małżeństwa rezygnować. Widziała już, jakim jest człowiekiem.
Widziała to za każdym razem,
kiedy podnosił Anthony'ego i go tulił. Chciała, by ten
mężczyzna był ojcem jej dzieci... ojcem dla dziecka, które już
chyba nosiła w łonie.
Nie była jeszcze pewna, ale wkrótce się przekona. Chwilowo
jej podejrzenia opierały się wyłącznie na kobiecej intuicji.
Ale nie można tego dalej tak ciągnąć. Zwłaszcza że Fiona
codziennie odwiedzała ją lub pisała, wyrażając swoje
zaniepokojenie.
Tak więc Gillian ucieszyła się, gdy nadszedł wieczór kolacji z
lordem i lady Liverpool. Byli uroczymi gośćmi. Obecni byli też
Holburn i Fiona razem z lordem i łady Canning. Gillian uznała, że
we dwoje z Brianem w bardzo dobrym świetle przedstawili siebie
i swój przytulny dom. Lord Li verpool zdecydowanie
faworyzował jej męża. Pózniej usłyszała, jak minister mówi do
lorda Canninga:
- Rozumie pan teraz, dlaczego on nam siÄ™ podoba. Wellington
twierdzi, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych.
- Wierzy pan, że to prawda? - wycedził lord Canning
zblazowanym tonem.
- Tak. Wierzę, że taki człowiek jest nam potrzebny na tym
stanowisku.
Gillian nie mogła się doczekać, żeby przekazać ten fragment
rozmowy Brianowi. Zanim udali siÄ™ na spoczynek, omawiali przy
kieliszku wina przebieg wieczoru, który chyba udał się tak, jak
tego chciał Brian.
Wziął ją za rękę.
- Dziękuję, Gillian.
- Za co?
- Za twojÄ… pomoc przy tym wszystkim. - Szerokim gestem
objął salon, gdzie z przyjemnością popijali wino. -Za zajęcie się
Anthonym. Za to, że jesteś taka, jaka jesteś.
Jego uwaga głęboko ją poruszyła i dała jej odwagę, by zadać
pytanie, które tak bardzo ją nurtowało.
- Brianie, co się z nami stało?
Jego twarz natychmiast stała się chłodna.
- Co masz na myśli?
Pożałowała, że poruszyła ten temat. Poczuła w piersi ciężar.
Czuła go od kilku dni, a teraz chciała się tego pozbyć.
- Bywało między nami lepiej - powiedziała. - Wydawało mi
się, że mnie lubisz.
Odchylił się na krześle.
- Bardzo ciÄ™ podziwiam.
- Podziwiasz? - Gillian potrząsnęła głową. - Co to znaczy,
Brianie? Nie wiem, czy chcę być podziwiana.
- A co wolałabyś zamiast podziwu? Twoją miłość.
Wystarczyłoby, żeby wypowiedziała te słowa, a stanie się
kompletnie bezbronna. Więc wybrała milczenie.
Brian pochylił się do przodu, ujął jej dłoń, splótł jej palce ze
swoimi...
Gillian zabrała mu rękę.
- Chyba powinnam już się położyć. Idziesz? - To było
zaproszenie. Wygłoszone neutralnym tonem.
Nie potraktował tak jej słów i to było bardziej upokarzające.
- Zaraz przyjdÄ™.
Na górze po cichu się rozebrała, zastanawiając się, jak długo
będzie trwać ta sytuacja. Czy Wright doszedł do wniosku, że jej
nie potrzebuje?
Sprawdziła, co u dziecka i weszła do łóżka.
Jej mąż przyszedł na górę kilka minut pózniej. Tej nocy,
zamiast zaczekać, aż zrobi pierwszy krok, Gillian przysunęła się
do niego i objęła go ramionami.
- Nie podoba mi się to, jak jest między nami - szepnęła.
- A wolałabyś, żeby jak było? - zapytał.
- Tak jak wcześniej.
Przekręcił się na plecy, by na nią spojrzeć. Odgarnął jej włosy
z twarzy.
- A jak było wcześniej, Gillian? Czy naprawdę kiedykolwiek
sobie ufaliśmy?
Nie oczekiwał odpowiedzi. A ona by mu jej nie udzieliła. Za
nic nie chciałaby przyznać się do zazdrości.
Zajęła się więc tym, co chyba najbardziej im odpowiadało.
Kochała się z nim. Odczuwała namiętność, odczuwała głębokie
zaspokojenie, a przecież wszystko było dziwnie dalekie. Bo bała
się tego, co miała w sercu.
Mogła kochać Briana, ale mu nie ufała, i odkrywała właśnie,
że miłość nie może istnieć bez zaufania.
***
Fiona nalegała, aby Gillian towarzyszyła jej podczas rozmowy
z malarzem, któremu miano zlecić namalowanie jej portretu.
Malarz, ponoć jeden z najlepszych w Londynie, okazał się
drobnym mężczyzną; pachniał farbami olejnymi i brakiem
kąpieli, i chciał przebrać Fionę za szkockiego kelpie1.
- A co nosi na sobie szkocki kelpie? - zapytała Fiona.
- Bardzo niewiele - padła odpowiedz.
Oczy Fiony i Gillian się spotkały i obie panie wybuch-nęły
śmiechem. Malarz poczuł się urażony i prawie wyrzucił je ze
swojego studia. Z trudem udało im się opanowywać, dopóki nie
wsiadły do powozu Fiony, a tam zginały się ze śmiechu.
- Bardzo niechętnie pozwolę namalować portret na tym etapie
mojego życia - wyznała Fiona. - Chcę mieć na swoim obrazie
dzieci i zwierzęta, jak mojego psa Tada. - Tad był olbrzymim
chartem rosyjskim, który królował w Huntleigh, odkąd jego
właścicielka została panią posiadłości. - Wiem, że przebieranie
siÄ™ za jakÄ…Å› zapomnianÄ… GreczynkÄ™ jest teraz w modzie, ale
uważam, że to takie wymyślne i niemądre.
-A co Holburn sądzi o tym pomyśle? - zapytała Gillian.
1kelpie - w folklorze celtyckim demoniczny wodny koń, porywający i topiący ludzi
- Uważa, że jest cudowny. Chce mnie widzieć jako Afrodytę.
- Jesteś taka piękna, że możesz nią być - zapewniła Gillian.
Fiona uroczo się zarumieniła.
- Mówisz bzdury jak mój mąż. Nie chcę mieć portretu, na
którym jestem ubrana w draperie.
- Co chciałabyś założyć?
- Oczywiście pled Lachlanów. Zastanawiam się, czy udałoby
mi się zmusić męża, by założył kilt.
- Do portretu? - zapytała Gillian.
-1 dlatego, że uważam, iż korzystnie by w kilcie wyglądał -
odpowiedziała Fiona z szelmowskim uśmiechem.
- Zrobiłby to dla ciebie?
- Warto byłoby spróbować go przekonać.
- Nie mam wątpliwości, że się zgodzi - zapewniła ją Gillian -
jeśli ty założysz strój Afrodyty. Już wyobrażam sobie portret was
dwojga.
Obydwie panie zaśmiały się rozbawione obrazem, jaki sobie
wyczarowały, i poświęciły trochę czasu na zakupy w sklepikach
na Exeter Exchange. Fiona wesoło wzięła Gillian pod ramię i
przez chwilę tej ostatniej wydawało się, że wszystkie jej
wątpliwości i zmartwienia się ulotniły. Było tak, dopóki
przyjaciółka nie pochyliła się ku niej i nie powiedziała:
- Tak dobrze słyszeć, jak się śmiejesz. Martwiłam się o ciebie.
Czy między tobą a Wrightem wszystko w porządku?
Gillian stanęła jak wryta. Co może powiedzieć? Co powinna
powiedzieć?
Jeśli powie prawdę, zdradzi męża, jeśli skłamie, będzie to
zdrada przyjazni.
- Jest tak, jak powinno być - odrzekła, mając nadzieję, że jej
głos brzmi pogodnie.
Fiona przyglądała się jej bacznie przez chwilę z zaciśniętymi
ustami i Gillian wiedziała, że przyjaciółka jej nie uwierzyła.
Jednak zamiast dalej wtrącać się w nie swoje sprawy,
powiedziała:
- Mój mąż zarezerwował lożę w Royal Theater na dzisiejszy
wieczór dla naszego towarzystwa. Mam przyjaciółkę, która
występuje w operze komicznej The Quaker i chcemy udzielić jej
wsparcia.
- Masz przyjaciółkę, która jest śpiewaczką?
- Zaczynała jako tancerka. Grace MacEachin i ja do Londynu
przyjechałyśmy razem ze Szkocji. To jest dla niej wspaniała
szansa. Chcemy z Holburnem udzielić jej jak najmocniejszego
wsparcia. Gdybyś więc dołączyła do nas dziś wieczorem, to po
tym, jak Grace zaśpiewa, a wydaje mi się, że to bardzo mała
rólka, musisz razem z nami wiwatować i tupać nogami. Wtedy
zostanie zauważona i dostanie może większą rolę.
- Z przyjemnością się przyłączę - zgodziła się Gillian. -To
niespotykane, by księżna i artystka wodewilowa były wiernymi
przyjaciółkami.
- W obecnych czasach, jak się zdaje, możemy być, kim tylko
chcemy, jeśli starczy nam odwagi, aby spróbować -to jeden z
powodów, dla których chcę, żebyś ty była szczęśliwa -
powiedziała Fiona.
W oczach Gillian błysnęły łzy. Tak łatwo byłoby zwierzyć się
Fionie z wszystkich kłopotów. Zamiast tego powiedziała:
- Porozmawiam z mężem i zobaczę, czy nie mamy jakichś
planów na dzisiejszy wieczór. Jeśli nie, jestem pewna, że oboje z
przyjemnością dołączymy do was i będziemy wiwatować i tupać
na cześć waszej przyjaciółki.
Zanim Fiona zdążyła odpowiedzieć, usłyszały, jak ktoś
wykrzykuje jej imiÄ™.
Obydwie odwróciły się i ujrzały nadchodzącego Hol-burna.
Pomachał do nich, przemykając między innymi kupującymi w
ich stronÄ™.
Nie był sam.
Towarzyszył mu Andres Ramigio.
Rozdział17
Na obronę Holburna należy powiedzieć, że nie zauważył, iż
Fiona jest w towarzystwie Gillian. A gdy tylko ją dostrzegł,
zwolnił kroku. Zerknął na Andresa... ale już było za pózno.
Gillian i Hiszpan się zauważyli.
Andres wydawał się szczuplejszy, niż pamiętała, ale równie
przystojny. W jego wyglądających jak żywe srebro oczach widać
było ból, którego mu ona przyczyniła. Skłonił się przed nią
chłodno, bez radości na znak, że ją zauważył.
W odpowiedzi jej twarz pokryła się rumieńcem. Chciała
uciekać. Postanowiła tego nie robić. To trudne spotkanie, ale
trzeba jakoś przez nie przebrnąć.
Wyczuła raczej, niż zauważyła, że Fiona i Holburn
wymieniają zaniepokojone spojrzenia. Więc ze względu na nich
przywołała na twarz uśmiech i wyciągnęła dłoń.
- Baronie, miło pana ponownie spotkać.
Andres nie wykonał żadnego gestu, aby ująć dłoń, którą mu
podawała. Odwrócił od niej wzrok. Serce ją bolało w obliczu jego
smutku.
- Lady Wright i ja właśnie skończyłyśmy zakupy - odezwała
się Fiona nazbyt radosnym głosem i wzięła Gillian pod ramię. -
Moja droga, pozwól, że odprowadzę cię do powozu. Holburnie,
zaczekaj tutaj z panem baronem, aż wrócę, to pójdziemy na
herbatÄ™.
Gillian z wdzięcznością zaczęła oddalać się z Fioną, ale
Andres nagle przeciął im drogę. Potrząsnął głową, jakby
odzyskiwał przytomność.
- ProszÄ™, Gillian, potrzebujÄ™ chwili sam na sam z tobÄ….
Wydawało się, że kupujący, Holburn i Fiona, wszyscy
i wszystko na moment zamarło. Gillian z trudem próbowała
odwołać się do zdrowego rozsądku.
- To nie jest odpowiedni moment.
- Kiedy będzie lepszy? Lub bardziej niewinna okazja? Może
chcesz schować się za mężem?
Pogarda w jego głosie uderzyła ją jak policzek.
- W liście zawarłam wszystko, co miałam do powiedzenia,
Andresie. Przykro mi. Nie chciałam, aby tak się stało - z tobą i ze
mną. - Nie czekała na jego odpowiedz, tylko odwróciła się i
szybko odeszła, wiedząc, że jej służąca, Ruby, za nią pójdzie...
wiedząc, że Ruby jest świadkiem tego wszystkiego.
Oczywiście problem w tym, że nie miała własnego powozu.
Uświadomiła sobie to, gdy tylko wyszła na ulicę.
Zwróciła się z prośbą do woznego pilnującego wejścia, by
wezwał dla niej jakiś powóz, gdy ją dogonił Holburn.
- Co ty wyprawiasz? - dopytywał się kuzyn.
- Uciekam - przyznała, rzucając spojrzenie na Ruby stojącą z
szeroko otwartymi oczami nie dalej niż trzy stopy od nich.
Holburn wziął ją pod rękę.
- Po pierwsze, wezmiesz mój powóz. - Spojrzał na Ruby: -
Stoi tam. Wiesz gdzie. Zaczekaj na lady Wright w środku.
Ruby dygnęła i pobiegła.
- Służący będą plotkować - powiedziała półgłosem Gillian.
Dlaczego nie poprosiła, by to Kate jej towarzyszyła? Kate by
milczała.
- Nie będą, jeśli zachowasz przytomność umysłu. -Odciągnął
ją od tłumu kupujących. - Przepraszam. Gdybym wiedział, że
jesteś z Fioną, nie zabrałbym go tutaj.
- Nie zrobiłeś nic złego. Ani on. - Podniosła wzrok na swego
przystojnego kuzyna, który tak ją wspierał, gdy odeszła od
Briana. - Nienawidzę siebie za to, że go w to wplątałam. Wstydzę
się, że zachowałam się niehonorowo. Zarówno w stosunku do
niego, jak i do mojego męża.
- Ach, Gillian, byłaś zdezorientowana. Andres to rozumie.
- Czyżby? - Pokręciła głową z niedowierzaniem. -Naprawdę
mi na nim zależało... ale silniej jestem
związana z Brianem. Nie umiem powiedzieć dlaczego,
zwłaszcza że ostatnio nie najłatwiej z nim było żyć.
- Odnosiłem zawsze wrażenie, że działacie sobie na nerwy -
powiedział Holburn. - Założyłem, że to był powód, dla którego
go opuściłaś.
- yle założyłeś, kuzynie. A nawet stwierdzisz zapewne, że
zupełny głuptas ze mnie, gdy wyznam ci, że go kocham.
- Kochasz go?
- Całym sercem.
Szok początkowo malujący się na twarzy Holburna zmienił się
w szeroki uśmiech.
- W takim razie nie masz żadnych problemów.
- Dlaczego mężczyzni sądzą, że wszystko jest takie proste? On
mnie nie kocha, Nick. Ale mnie potrzebuje i może to mu
wystarcza. Może mnie to musi wystarczyć.
- Może nie jesteś sprawiedliwa dla Wrighta - powiedział jej
kuzyn.
Sprawiedliwa? Gillian potrząsnęła głową.
- Czyżbyś sugerował, że cierpię z powodu jakichś zranionych
kobiecych uczuć?
Twarz Holburna przybrała pełen rezerwy wyraz, jakby
wyczuł, że przekroczył dopuszczalne granice. Uniósł dłoń w
pojednawczym geście.
- Gillian, o nic cię nie oskarżam. Ani nie biorę niczyjej
strony...
Potrząsnęła głową, nie chciała, by porzucił tę kwestię.
- Czy od kiedy jesteś w Londynie, zauważyłeś w zachowaniu
mojego męża cokolwiek, co sugerowałoby ci, drugiemu
mężczyznie, że bardzo zależy mu na mnie?
- Urządził razem z tobą dom - odpowiedział Holburn. Gillian
musiała wznieść oczy do nieba, aby znalezć cierpliwość dla
kuzyna, który tyle spraw ignorował.
- Chcę więcej, Holburn. Chcę wszystkiego -kochanka,
przyjaciela, powiernika. Kogoś, komu zależy na mnie, na
prawdziwej mnie. Ale najbardziej niepojęte jest to, że chcę tego
tylko od niego. I z jakiegoś powodu, którego nie rozumiem,
wszystko się strasznie między nami popsuło. - Dobry Boże, łzy
napływały jej do oczu. Gniewnie otarła je dłońmi w
rękawiczkach. - Przepraszam. To, że zobaczyłam Andresa,
świadomość, co mu zrobiłam, ja...
Przerwała. Żadnymi słowami nie potrafiła opisać bagna, w
jakie zmieniło się jej życie.
- Gillian - powiedział pocieszająco Holburn - nie bądz tak
surowa dla siebie... ani dla Wrighta. - Byłby ją objął ramieniem,
ale kiedy się poruszył, zobaczyła, że za nim stoi Andres.
Prawdopodobnie wszystko słyszał.
Zalało ją uczucie wstydu. Można by pomyśleć, że z roz-
mysłem pastwi się nad Andresem niestałością swoich uczuć - i
nienawidziła się za to, że go w to wplątała.
- Przepraszam - szepnęła do niego i odwróciła się na pięcie, by
pobiec do powozu.
Ale Andres nie pozwolił jej odejść. Oddaliła się tylko o kilka
kroków, gdy ją dogonił. Wziął ją pod ramię i zmusił,
żeby na niego spojrzała. Byli o pięć stóp od powozu i Gillian
zdawała sobie sprawę, że Ruby może ich zobaczyć.
- Nie mogę teraz rozmawiać - powiedziała.
- A kiedy będziesz mogła? - zapytał stanowczo Andres.
- Nie powinnam...
- Proszę, Gillian. Muszę wiedzieć, że jesteś szczęśliwa. To
wszystko.
- I nie uwierzysz mi teraz na słowo?
- Nie po tym, co zasłyszałem.
- Andresie... - zaczęła, ponownie próbując się bronić, ale jej
przerwał.
- Dziś wieczorem w Covent Garden. Wybierasz się? Wiem, że
księżna miała zaprosić cię, byś dołączyła do naszego
towarzystwa w loży.
- Zaprosiła.
- A więc do zobaczenia.
Nie dał jej szansy na powiedzenie nie", ale puścił jej ramię i
ruszył do zaniepokojonego Holburna.
W powozie czekało Gillian jedno z najtrudniejszych zadań w
życiu, a mianowicie udawanie przed ciekawskimi oczami Ruby,
że wszystko jest tak, jak być powinno.
Kiedy stangret wysadził je przed frontowymi drzwiami,
poprosiła, aby zaczekał chwilę, a sama napisała kilka słów do
księżnej, z najgłębszym żalem przepraszając swoją przyjaciółkę,
że ona i jej mąż nie będą mogli wziąć udziału w przedstawieniu
w Covent Garden tego wieczoru.
***
- Cieszę się, że mógł pan do mnie dołączyć - powiedział lord
Liverpool do Briana w trakcie lunchu w klubie Boodle. Klub
znany był ze swojego jedzenia, a poza tym, ponieważ nie
politykowano w nim, ze swojej przyjaznej atmosfery. Brian był
gościem Liverpoola. Założył, że oznacza to, iż minister
zadecydował o jego mianowaniu członkiem sztabu.
- Jestem zaszczycony zaproszeniem - powiedział Brian,
rozkładając serwetkę na kolanach.
To był pózny lunch i Liverpool poprosił o stolik z dala od
innych - kolejny dobry znak - ale wystarczajÄ…co blisko kominka,
aby nie dawał im się we znaki panujący na zewnątrz chłód.
Przez pierwsze kilka minut rozmawiali o żonach. Liverpool
ponownie podziękował za mile spędzony czas podczas kolacji u
Wrightów.
- Słyszałem o Gillian od czasu, kiedy ledwo od ziemi odrosła -
mówił Liverpool. - Nie miałem wątpliwości, że stanie się taką
właśnie wytworną i wymagającą damą. Jest rozsądną i
inteligentną kobietą, Wright. Mądrze pan postąpił, że się z nią
ożenił.
- Uważam się za wielkiego szczęściarza - odpowiedział
półgłosem Brian.
- Stanowicie razem budzący szacunek zespół - kontynuował
Liverpool. - Przypuszczam, że oboje będziecie potrafili się
znalezć w każdym kręgu towarzyskim, jaki byście wybrali.
- Dziękuję, milordzie.
- Och, to o wiele więcej niż tylko komplement -ciągnął
Liverpool, zbywając jego słowa machnięciem noża, zanim wbił
go w swój befsztyk. - To jest sztuka. Widzi pan, pracując w
rządzie, przekonałem się, że musimy brać pod uwagę zarówno
męża, jak i żonę. Jeśli żona nie będzie szczęśliwa, to jej mąż
zacznie odczuwać rozczarowanie długimi godzinami pracy i
frustracją, jaka wiąże się z kierowaniem naszym wspaniałym
krajem.
- To prawda - zgodził się Brian, udając, że kroi wołowinę i coś
je. Czekał.
Liverpool skupił uwagę na swoim posiłku.
- Wiem, że chciał pan uzyskać stanowisko w moim sztabie.
Brianowi nie podobał się czas przeszły w słowie chciał".
- To jest moje najszczersze pragnienie.
Minister włożył kęs do ust i przeżuwał go w zamyśleniu, i
Brian wiedział już, że nie ma mu do przekazania dobrych
wiadomości. Spuścił głowę i utkwił wzrok w splocie nici na
serwetce.
- Czy to mój ojciec? Czy rozmawiał z panem?
- Może powinien pan to najpierw przeczytać, zanim
porozmawiamy - powiedział Liverpool i położył otwarty list
obok talerza Briana. Ten natychmiast rozpoznał pismo
Wellingtona.
Jego generał napisał list polecający, w którym stwierdzał, że
Brian przyda się na każdym stanowisku, jakie Anglia mu
zaoferuje.
Brak mi słów, by go wystarczająco pochwalić. Był jednym z
najlepszych oficerów pod moim dowództwem. Zgadzam się z
Panem (i wieloma innymi osobami), że powinno się Wrighta
wykorzystać, aby nadal działał na rzecz naszego kraju.
Oddelegowanie do Holandii to bardzo dobra koncepcja.
Brian złożył list.
- Nie pragnę życia dyplomaty - powiedział ostrożnie. -Nie
chciałbym wydawać się niewdzięczny, ale sercem i myślami
jestem z ludzmi, z którymi służyłem i którzy służyli pode mną.
- Rozumiem - odezwał się Liverpool.
- Pozwolę sobie nie zgodzić się z tym, milordzie, ponieważ
gdyby pan to rozumiał, nie proponowałby mi pan korpusu
dyplomatycznego. Moja prośba nie jest motywowana
zainteresowaniem polityczną karierą. Myślę o ludziach, których
pozostawiłem w Portugalii, o ludziach, którzy walczą za swój
kraj, a stawką jest ich życie. Potrzebują mojego głosu w pana
sztabie. Działanie armii opiera się na pieniądzach. Rząd
nieustannie składa obietnice, których jak do tej pory nie
dotrzymuje. Chcę to naprawić.
- I sądzi pan, że ja chcę wysyłać na wojnę ludzi z pustym
żołądkiem i bez butów? - ostro zapytał Liverpool, pochylając się
do przodu, jego głos nie był głośniejszy od szeptu.
- Sądzę, że pan jest człowiekiem, który rozumie ten problem -
odpowiedział Brian. - I z tego powodu pragnę stać po pana
stronie.
- Tu nie ma żadnych stron, Wright. Wszyscy działamy dla
osiągnięcia tego samego celu. Rząd to same kompromisy, jeden
po drugim. Ale są decyzje, które trzeba podejmować na wyższej
płaszczyznie. Do nich należy decyzja, jak wziąć utalentowanych
ludzi, którzy są inteligentni i lojalni, i wykorzystać ich dla dobra
imperium.
- W najmniejszym stopniu nie pragnę przesiedzieć całych
walk z Napoleonem gdzieś w roli dyplomaty -powiedział Brian,
pozwalając sobie na ujawnienie swojego złego humoru. - Nie
zwykłem zapraszać wrogów na wystawne kolacje.
- Przesiedzieć? - Liverpool skinął na obsługującego, by
ponownie napełnił mu kieliszek. Odchylił się do tyłu, rzucając
serwetkę na stół. - Proszę nigdy nie poniżać korpusu
dyplomatycznego takim stwierdzeniem.
- Nie chciałem okazać braku szacunku, ale jestem żołnierzem,
wojownikiem. Nie mam cierpliwości polityka.
Usta ministra wykrzywiły się w ledwie widocznym uśmiechu.
- Zręcznie pan z tego wybrnął. Cierpliwość. Czy tym właśnie
charakteryzujemy siÄ™ my, politycy? WÄ…tpiÄ™,
ja przynajmniej potrafię być równie niecierpliwy jak pan. I
jestem pewny, że wie pan, jaki stosunek do czekania ma
Wellington. Jednak polityka jest środkiem do osiągnięcia
naszych celów. Zręczny polityk to atut, Wright. Dlatego
uważamy, że powinno się pana wysłać do Holandii. Niewiele
brakowało, żeby Brian głośno jęknął.
- Absolutnie nie pragnÄ™...
- Proszę mnie wysłuchać - Liverpool pochylił się do przodu. -
Holandia może być dla nas najważniejsza. Wie pan, że brat
Napoleona, Ludwik, zasiada na holenderskim tronie.
Brian przytaknÄ…Å‚.
- Naprawdę okazał się dobrym władcą - ciągnął Liverpool. -
Zignorował rozkazy Napoleona, nakazujące ścigać tych, których
przyłapano na handlu z Anglią, i nieustannie ma na względzie
dobro Holendrów. Z tego powodu uważamy, że jego dni w
Holandii są policzone. Napoleon nie należy do ludzi, którzy
pozwolą się komuś przez dłuższy czas ignorować, nawet jeśli tym
kimś jest własny brat. Ale kiedy do tego dojdzie, musimy
wykorzystać niezadowolenie Holendrów. Wright, pozwoli pan,
że to ja będę się martwił, jak wyciągnąć od parlamentu pieniądze
dla naszej armii. Tym, czego potrzebujÄ™ od pana, czego Anglia od
pana potrzebuje, jest pańska pomoc przy rozbijaniu dominacji
Napoleona na kontynencie, kraj po kraju. Najpierw Holandia,
potem Belgia. Pomijając życzenia pana ojca, naprawdę do tej
pracy najlepiej siÄ™
pan nadaje. - Wypił łyk wina. - Znałem pana braci. Z was
trzech to pan najbardziej przypomina ojca.
- Nie jestem pewien, czy to komplement, milordzie
-powiedział Brian.
- Pana ojciec jest wścibski, Wright. I postępuje tak, jak chce...
- Dumny jest, kiedy może kogoś podeptać.
- Okazuje się też bardzo skutecznym politykiem. Poza tym nie
jest osamotniony w deptaniu innych. Wszyscy robimy to w ten
czy inny sposób. Niektórzy ludzie zasługują, by ich porządnie
podeptać. I to prawda, że chce, aby pan dostał stanowisko
ambasadora. Jednak proszę nie sądzić, że jestem takim
prostaczkiem, bym miał podejmować tego typu decyzję dlatego,
że on tak chce. Odznacza się pan taktem, wytrwałością i
inteligencją, które potrzebne są do pełnienia tej funkcji.
Brianowi pochlebiało, że chwali go człowiek taki jak
Liverpool. Wciąż trzymał w ręce list Wellingtona. Czyżby zbyt
pochopnie odrzucił ambasadorowanie? Dyplomacja wcześniej go
nie interesowała, ale jeśli może pomóc w walce z Napoleonem,
czy nie powinien przynajmniej nad tym się zastanowić?
A wtedy pomyślał o Gillian.
Musiałby ją zostawić.
Pomyślał o poprzedniej nocy. W jej dotyku wyczuwał smutek.
Zawsze zdawali się zadawać sobie ból. Może najlepiej byłoby dla
nich, gdyby jednak wyjechał.
- Widzę, że myśli pan o rodzinie - zauważył Liverpool. - Od
pana zależy, czy zechce ją pan z sobą zabrać. Niektórzy
dyplomaci uważają, że żona jest atutem przy pełnieniu przez nich
obowiązków. Inni, z różnych względów, pozostawiają rodziny
tutaj, w Anglii.
Brian pokiwał głową, bał się odezwać. Na samą myśl, że
miałby zostawić Gillian, nawet jeśli wiedział, że go nie kocha tak,
jak on kochał ją, robiło mu się smutno.
- Co więc mam powiedzieć Castlereaghowi, Canningowi i
innym? - zapytał Liverpool. - Czy przyjmie pan to stanowisko?
- A czy mógłbym prosić o trochę czasu do namysłu?
Przynajmniej do jutra?
- Ależ oczywiście. A może pan i lady Wright przyłączy-
libyście się do mnie i mojej żony w naszej loży w Covent Garden
dziÅ› wieczorem? GrajÄ… Makbeta i jakÄ…Å› muzycznÄ… komediÄ™ pod
tytułem The Quaker. Nigdy nie uważałem kwakrów za
zabawnych, ale moja żona życzy sobie zobaczyć to
przedstawienie. To da nam kolejną szansę, byśmy się lepiej
poznali. Ma pan wspaniałą rekomendację, a Wellington wyraża
się o panu w samych superlatywach. Jeśli chodzi o mnie,
oczywiście skłonny jestem podziwiać mężczyznę, który okazał
się tak mądry, że poślubił pannę Gillian Hutchins.
Brian zaśmiał się cicho do siebie na tę ironię losu.
- Naprawdę mam szczęście - przyznał. - Jednak cała mądrość
była po stronie mojego ojca.
- Być może to on pokierował panem tak, żeby się pan ożenił,
ale jest oczywiste, że żona świata poza panem nie widzi.
- Tak jak ja poza nią - odpowiedział zdawkowo Brian. Na
szczęście Liverpool był zbyt zaabsorbowany innymi
sprawami, aby uważnie go słuchać. Ich posiłek dobiegł końca,
opuścili klub razem w serdecznych stosunkach. U drzwi czekał
na nich stangret Liverpoola.
Brian zatrzymał się u wejścia do Boodłe. Wygląda więc na to,
że nie ma innej opcji, jak bawić się w dyplomatę w Holandii. To
była dobra propozycja, a Liverpool przedstawił ją w takim
świetle, że Brian gotów był się nad nią zastanowić.
Dodatkowo dobrze zrobi to jego karierze politycznej, tej
samej, której - jak utrzymywał - nie zamierzał robić. Jednak
mężczyzna powinien myśleć o przyszłości.
Włożył skórzane rękawiczki i ruszył w kierunku domu. Będzie
mógł w trakcie spaceru porządnie rozprostować nogi, ale z
przyjemnością trochę się porusza. Jednak nie uszedł daleko,
kiedy zauważył, że zbliża się do niego kabriolet Jess. Stał
wcześniej na rogu, najwyrazniej na niego czekając. Brian zwolnił
kroku.
Jess opuściła okno, gdy jej powóz się z nim zrównał.
- Czy zechcesz do mnie dołączyć?
- Nie - powiedział Brian, prawie nie mógł na nią patrzeć.
- Milordzie, mam ważne informacje, które, jak sądzę,
zechcesz usłyszeć.
- Jess, między nami wszystko się skończyło. Nie masz nic, co
by mnie interesowało.
Kobieta uroczo wydęła wargi, urażona jego odmową.
- Pragnę tylko pomóc.
- Zaczepianie mnie publicznie na ulicy to żadna pomoc. A
gdyby mój ojciec cię zobaczył? W końcu ten powozik, który ci
dał, przyciąga więcej uwagi niż latarnia morska. Ostrzegam, on
potrafi być zazdrosny.
- Już to wiem. - Wychyliła się z okna. Miała najmodniejszy
kapelusz z piórami i perłami. Był atrakcyjny. Ona była
atrakcyjna... ale już go nie pociągała.
- Proszę, milordzie, wysłuchaj mnie. Jesteś mi to winien.
Brian się zatrzymał.
- Jestem ci coś winien? - Potrząsnął głową z gorzkim
śmiechem. - Nic ci nie jestem winien, Jess. I niczego od ciebie w
zamian nie chcÄ™.
- Nie rozumiesz. Nigdy nie byłeś samotny ani się nie bałeś -
zarzuciła mu.
- Ty także nie. Zawsze miałaś mnie lub mojego ojca. -Nie krył
pogardy.
Jess położyła różowe skórzane rękawiczki w oknie.
- Chciałabym, żebyś do mnie wrócił - wyznała. - Ale wiem, że
odrzuciłbyś taką propozycję.
-1 miałabyś rację. Zmarszczyła brwi.
- To z powodu dziecka, prawda?
- Po części z powodu dziecka. Jess, nie byłaś lojalna. Nie
czekałaś na mnie.
- Nie mogłam - powiedziała z pełnym urazy spojrzeniem. -
Nie było cię przez całe lata.
- Wykonywałem swoje obowiązki.
Zbyła jego słowa machnięciem ręki, jakby chciała je wymazać
z powietrza.
- A skąd miałam wiedzieć, jak długo to potrwa? Zaczęłam
czuć się samotna. Poza tym kobieta, która żyje ze swojej urody,
musi zarabiać tam, gdzie się da.
- Nie kobieta honorowa.
- Czyli taka jak twoja żona?
Gniew Briana rozgorzał na opryskliwość w jej tonie.
- Nie wspominaj o mojej żonie. Nigdy nie zrozumiesz kobiety,
która ma takie zalety jak ona.
- Wiem, że nie jest tak piękna jak ja - odpowiedziała Jess.
- Nie zgadzam się. Uroda Gillian przewyższa twoją w ten sam
sposób, w jaki słońce przyćmiewa księżyc.
- I oczywiście jest bardziej honorowa niż ja? - przedrzezniała
jego wcześniejsze słowa.
- Zdecydowanie.
Twarz Jess rozjaśniła się w uśmiechu.
- Więc dlaczego umawiała się na schadzkę z jakimś
dżentelmenem nie dalej jak godzinę temu przed Exeter Change?
- Kłamiesz - Briana niemalże rozśmieszyło jej oskarżenie.
- Wysoki mężczyzna, śniady, przystojny. Jeden z
najprzystojniejszych mężczyzn, jakich kiedykolwiek widziałam.
Wyglądał na południowca. - Zmarszczyła brwi. -Znasz go?
Wozny powiedział mi, że mówił z akcentem.
- Dlaczego obserwujesz moją żonę? - Brian zaatakował,
odsuwając na bok gwałtowną zazdrość, jaką wzbudził w nim opis
Ramigia.
- Ponieważ chcę cię odzyskać - powiedziała Jess i przez jedną
przygnębiającą chwilę pod szminką i pudrem, aksamitem i
jedwabiem widział tę młodą dziewczynę, którą kiedyś chronił. -
Tyle dla siebie znaczyliśmy. Kochałeś mnie.
- Tak. Ale nie możesz mnie mieć, Jess. Mój ojciec mógł mnie
zdradzić, aleja nie zdradzę jego. - Cofnął się do krawężnika. - I
nigdy nie zdradzę żony.
Zielone oczy Jess zalśniły twardo.
- Kiedyś to robiłeś.
- Byłem głupi.
- Albo może zle oceniasz kobiety. Zbyt łatwo ufasz. Och,
zaczekaj - dodała, unosząc dłoń, by zakryć usta, niby to
przerażona wypowiedzianymi słowami. - Zapomniałam. Twoja
żona jest honorową kobietą. - Cofnęła się z powrotem w głąb
powozu. - Strzeż się, milordzie. Całe to zaufanie oznacza tylko
tyle, że ludzie tym głośniej będą się śmiać, gdy przyprawi ci rogi.
Jedziemy, Jeremy.
Jej stangret nie zawahał się, tylko od razu ruszył. Brian był tak
zły, że mógłby chwycić za jedno z kół i przewrócić wymyślny
kabriolet. Ale ruszył ulicą przed
siebie, zniesmaczony, że poświęcił choć chwilę na wysłu-
chanie czegokolwiek, co miała do powiedzenia Jess. Jej słowa
były jak trucizna rozchodząca się po całym jego ciele.
Zatrzymał się, ignorując przechodniów, którzy go potrącali,
spieszÄ…c siÄ™ do celu.
Jeśli Gillian miała go opuścić, cóż, niech tak będzie. Nie może
żyć z tą zazdrością, bo zwariuje. Musi natomiast skupić się na
Anthonym, swoim synu, i niczego więcej nie chce... a
przynajmniej tak sobie wmawiał.
Podtrzymywał to kłamstwo do czasu, gdy dotarł do swoich
drzwi frontowych, do swojego domu. Jeszcze przez chwilę był w
stanie w nie wierzyć, dopóki nie zastał Gillian w pokoju
dziecinnym, karmiącej Anthony'ego. Przemawiała do dziecka z
taką czułością, że samo brzmienie jej głosu było muzyką dla
duszy Briana.
To tej kobiety pragnął jako matki swoich dzieci. Gillian była
samym dobrem, samą uczciwością. Nie zdradziłaby go. Nie
powinien wierzyć w żadne pomówienia, rozsiewane przez Jess z
czystej złośliwości...
Gillian uniosła wzrok, by go powitać, i w jej oczach zobaczył
taki smutek, że zrozumiał, iż Jess nie kłamała.
I uświadomił sobie, że jest decyzja, którą musi podjąć. Może
doprowadzić do konfrontacji z Gillian lub nie. To jego wybór.
Postanowił udawać, że wszystko jest w porządku. Nie chciał znać
prawdy.
- Witaj.
- Witaj - powtórzyła, a potem skinieniem ręki zaprosiła go, by
spojrzał na Anthony'ego. Maluszek zasnął w jej ramionach z
rączkami zaciśniętymi w piąstki.
- Pozwól, że pomogę ci przenieść go do łóżka - zaproponował
Brian.
- Nie, jeszcze nie. Lubię go tak trzymać. - Uśmiechnęła się
nieśmiało, jakby wstydziła się przyznać do czegoś takiego.
- Miałaś przyjemny dzień? - spytał z nadzieją, że w jego głosie
nie słychać napięcia.
-Tak. Spędziłam popołudnie z księżną Hoiburn.
- Na zakupach? - Musiał zapytać.
- Między innymi - odpowiedziała swobodnie. Żaden nóż nie
mógłby mu przebić serca tak głęboko
jak zazdrość. Brian potrzebował całej swojej siły woli, by
dodać:
- Mam nadzieję, że popołudnie było udane.
- Było.
Już miał wyjść, sądząc, że przyda mu się teraz coś moc-
niejszego do picia, ale się zatrzymał.
- Ja ciekawie spędziłem to popołudnie. Spotkałem się z
Liverpoolem na lunchu. Chce, bym został ambasadorem w
Holandii.
- Ale to nie jest to, czego chciałeś - odrzekła.
Ty jesteś tym, czego chciałem, mógłby odpowiedzieć, ale
zachował milczenie.
- To mi proponują. Mam ten wieczór, by sprawę przemyśleć.
- Brianie, tak mi przykro. Wzruszył ramionami.
- Może to nie takie złe. Będzie oznaczało opuszczenie Anglii
przynajmniej na rok, może dłużej.
Między jej brwiami pojawiła się zmarszczka.
- A co z nami? - zapytała.
- A co chciałabyś? - ośmielił się zapytać.
- Czy możemy pojechać z tobą? - pokazała na siebie i
Anthony'ego.
Ciężar przygniatający serce Briana z powodu słów Jess
zniknął. Jeśli będzie z nim, nie będzie z Ramigiem. Jess się coś
pomyliło.
- Gillian, niczego bardziej nie pragnę - powiedział żarliwie i
został nagrodzony jej uśmiechem.
- W takim razie myślę, że chciałabym być żoną ambasadora -
powiedziała. - Pragnęłam wyjechać z Anglii. Anthony'emu też to
dobrze zrobi. Dorastając, nie będzie... - przerwała, szukając
odpowiedniego słowa - ...obserwowany.
Wątpliwości, jakie Brian wcześniej żywił, ulotniły się. Gillian
miała rację. Anthony będzie bezpieczny od swojego ojca i
wszelkich kłopotów, czekających go być może z jego strony w
przyszłości.
A Gillian będzie daleko od Ramigia. Wybrała małżeństwo.
Brian z trudem powstrzymywał się, by nie tańczyć po pokoju.
- Liverpool zaprasza nas dziś wieczorem. Możesz mieć jakieś
pytania, a on będzie w stanie udzielić nam więcej informacji.
- Bardzo by mi to odpowiadało - zgodziła się Gillian, wstając i
biorąc srebrny pojnik, którym musiała karmić dziecko, oraz
swoje filiżankę i spodek. - Z chęcią spędzę miły spokojny
wieczór.
- Nie wiem, czy spokojny - sprostował Brian. - Liverpool ma
łożę w Covent Garden. Zaprosił nas właśnie tam...
Nie dokończył, bo Gillian upuściła pojnik i filiżankę.
Porcelana się rozbiła, a pojnik, podskakując, potoczył się po
podłodze.
Na szczęście brzęk naczyń nie obudził Anthony'ego. Brian od
razu zaczął pomagać Gillian w uprzątaniu bałaganu.
- Ależ niezdara ze mnie - wymamrotała, ale zauważył, że nie
patrzy mu w oczy.
To nie własna niezdarność ją spłoszyła, tylko jego słowa.
Ukląkł obok niej i poprosił:
- Gillian, spójrz na mnie.
Przez chwilę go ignorowała, a potem powoli podniosła wzrok.
- Czy coś się dzieje? - zapytał, gorąco pragnąc, by powiedziała
mu, że nic z tego, co powiedziała Jess, nie jest prawdą.
Gillian zaśmiała się wymuszenie.
- Poza tym, że potykam się o własne nogi, to nic -zapewniła.
A on wiedział, że kłamie.
Rozdział 18
Gillian zazwyczaj uwielbiała chodzić do Royal Theatre w
Covent Garden. Budynek spłonął w 1808 roku, a odbudowany
otwarto dopiero we wrześniu ubiegłego roku. Chciała zobaczyć
to nowe wnętrze, ale od kiedy wróciła do Londynu, nie było ku
temu okazji. Pomyślała nawet, że z chęcią obejrzałaby Makbeta,
który był w programie razem z The Quaker.
Jednak nie paliła się, żeby oglądać tę sztukę, jeżeli gdzieś w
tłumie widzów będzie Andres.
Nie zamierzała też mówić Brianowi o Andresie. Podstawy ich
wspólnego życia jako męża i żony były zbyt kruche, aby mogli
pozwolić sobie na ponowne otwieranie ran. To jeden z powodów,
dla którego przenosiny do Holandii wydawały się bardzo dobrym
pomysłem.
Tam będą mogli zacząć wszystko od nowa.
Tak więc nie wspomni o obecności Andresa w Londynie, a
jeśli w teatrze ich drogi się zetkną, to uda zaskoczenie. To był
najlepszy plan.
Teatr był przepełniony, tak liczna publiczność się tu
wybierała. Stangreci, nie przebierając w środkach, walczyli o
najlepsze miejsca do wysadzenia swoich pasażerów. Wejście do
lóż znajdowało się pod portykiem na Bow Street i ruch był tam
ogromny.
Brian wyglądał oszałamiająco przystojnie w swoim czarnym
stroju wieczorowym. Gillian wybrała dla siebie zieloną
muślinową suknię, zdobioną złotą nitką, z pasującym
aksamitnym szalem w tureckie" wzory. Wyczuwała, że głowy
widzów odwracają się w podziwie, gdy szli głównymi schodami
do loży Liverpoola. Prawie ukradkiem wsunęła okrytą
rękawiczką z giemzy dłoń w rękę Briana. Uścisnął ją krzepiąco, a
o to tylko jej chodziło.
Lady Liverpool powitała ich z uroczą serdecznością. Loża
Liverpoolow znajdowała na drugim poziomie i był z niej
znakomity widok na scenÄ™. Panowie szybko oddalili siÄ™ do foyer,
by porozmawiać z przyjaciółmi i znajomymi z kręgów
politycznych.
- Muszą to robić - powiedziała konfidencjonalnie lady
Liverpool, poklepując zapraszająco wyściełany jasnoniebieskim
materiałem fotel obok siebie.
Gillian zajęła miejsce i rozejrzała się po świeżo odnowionym
teatrze, który aż kipiał życiem. Kłębiący się
na tańszym balkonie poniżej tłum zachowywał się hałaśliwie,
a nawet nieco wrzaskliwie. W lożach było tak samo pełno i tak
samo tętniły życiem, gdy ludzie wychylali się spoza złoconych
filarów, wykrzykując wzajemne powitania.
- Pozbyli się tych, które wystawały przed inne - zauważyła
Gillian, przyglądając się odnowionym na złoto i kremowo lożom,
otaczającym półkolem balkon. - Podoba mi się. Z niektórych
miejsc trudno było przez nie widzieć scenę. I podoba mi się ten
kremowy i złoty wystrój. Bardzo elegancki.
- Trochę za bardzo powściągliwy jak na mój gust
-odpowiedziała lady Liverpool. - Chociaż podobają mi się
kryształowe żyrandole. Słyszałam, że od kiedy otwarto teatr, ta
właśnie forma stała się ostatnim krzykiem mody. O, widzę, że
zaraz zaczynamy - zauważyła, gdy pan Kemble, kierownik i
dyrektor zespołu teatralnego, wyszedł na scenę w stroju Makbeta.
Zerknęła na drzwi i z westchnieniem rezygnacji usadowiła się
wygodniej w swoim fotelu. - Czasami mój mąż pojawia się,
dopiero gdy sztuka już na dobre się rozpocznie. Takie jest moje
życie.
- Jego stanowisko wymaga od niego poświęceń -zauważyła
Gillian.
- To prawda, ale radzi sobie na nim tak dobrze, że zdaniem
większości wcale ciężko nie pracuje. Ach, chyba jest jakiś
problem - dodała, gdy pan Kemble zszedł ze sceny.
Chwilę pózniej pojawił się jakiś dżentelmen i poinformował
zaniepokojonych widzów o drobnym opóznienieniu, ale prosi o
zajmowanie miejsc, jako że sztuka za moment się zacznie. Jego
wypowiedz przywitały gwizdy galerii, więc pospiesznie zszedł ze
sceny, zanim ktoś zacząłby rzucać w niego skórkami pomarańczy
albo czymkolwiek, co miał pod ręką.
- Nie wyobrażam sobie, żebym mogła być na scenie
-powiedziała Gillian. - Tak mało szacunku okazuje się aktorom.
- Wydaje się, że nasiliło się to ostatnio, takie są te dzisiejsze
czasy - odrzekła lady Liverpool. - A teraz, skoro panowie są
nieobecni i mamy trochÄ™ czasu, proszÄ™, niech mi pani opowie o
sobie.
Jej prośba onieśmieliła Gillian.
- Nie wiedziałabym, co powiedzieć.
- Proszę opowiedzieć, jak pani poznała Wrighta. Uwielbiam
takie historie. To zabawne, bo pary siÄ™ poznajÄ… w bardzo
podobnych okolicznościach, a przecież żadne dwie opowieści nie
sÄ… takie same.
- Jest pani romantyczką - stwierdziła ze śmiechem Gillian.
-Jestem. A teraz proszę mówić. Opowiedzieć mi wszystko.
- Pod warunkiem że w zamian pani opowie mi swoją historię.
- Och - uśmiechnęła się lady Liverpool, szturchając lekko
Gillian wachlarzem w rękę. - Moja historia jest bardzo
romantyczna. Jego ojciec był przeciwny temu małżeństwu i
Liverpool i ja zastanawialiśmy się nad wspólną ucieczką. To
stwierdzenie przykuło uwagę Gillian.
- Uciekłaby z nim pani?
- Dla niego? Tak. Jego ojciec sprzeciwiał się temu małżeństwu
z powodów, których nadal nie rozumiem. Nie ma to już
znaczenia. Rodzina to rodzina. Zarówno Pitt, jak i król wstawili
się za nami i jak widać, w końcu wyraził zgodę. Oczywiście,
wkrótce po tym jego ojciec został mianowany hrabią Liverpool.
Nie zdziwiłabym się, gdyby zadziałały tu pewne drobne naciski i
przyczyniły się do zmiany zdania mego świekra. Nie ma to dla
mnie znaczenia. Po prostu jestem zadowolona, że wszystko
zadziałało na naszą korzyść. - Na twarzy lady Liverpool pojawiło
się rozmarzenie. - Przysięgam, że nigdy nie nudzi mi się widok
twarzy mojego męża.
- To samo czuję do Wrighta - powiedziała Gillian i była to
prawda.
- Teraz pani historia - zażądała lady Liverpool. Gillian
opowiedziała jej, jak zobaczyła Briana na balu
i od kiedy na niego spojrzała, reszta świata przestała dla niej
istnieć.
- Pokochałam go, zanim go poznałam.
No, w końcu wypowiedziała te słowa na głos. Odsłoniła swoje
serce przed kimś obcym. Była wdzięczna, że Brian nie może tego
usłyszeć. Pomyślałby, że naprawdę musi być niemądra.
I w tym momencie spojrzała na drugą stronę teatru -loża
księcia Holburn znajdowała się dokładnie naprzeciw loży lorda i
lady Liverpool. Fiona jeszcze jej nie zauważyła. Była bardzo
zajęta rozsadzanie licznej grupy swoich gości.
Znalazł się wśród nich Richard Lynsted. Jego obecność
zaskoczyła Gillian, ponieważ ojciec i wuj Richarda posprzeczali
się z Holburnem podczas świąt Bożego Narodzenia i poproszono
ich, aby opuścili Huntleigh. Richard też wyjechał. Zazwyczaj
postępował tak, jak polecił mu ojciec. Był potężnym mężczyzną,
który zawsze zachowywał się tak, jakby czuł się trochę
niezręcznie. Gillian nie wiedziała, czy to z powodu wzrostu, czy
dominujÄ…cego sposobu bycia ojca.
Jednak zdziwił ją jego widok. Intrygujące było też to, że
zamiast trzymać się z tyłu, jak zwykle postępował w
towarzystwie, zajął fotel na przodzie loży, najbliżej sceny. Nie
wiedziała, że interesuje się teatrem.
Właściwie to nie sądziła, by interesowało go cokolwiek poza
rachunkami i rejestrami, które narzucali mu ojciec i wuj. Był
zaręczony, jak się wydawało od zawsze, z panną Abigail
Montross, córką bogatego bankiera. Gillian nigdy nie widziała
tych dwojga razem. Jednak jeśli Richard nabierał upodobania do
teatru i do weselszych, lżejszych zajęć, można było mieć
nadzieję, że wymknie się spod surowego dictum ojca. Nie był
nieprzystojny. Bardziej może męski niż urodziwy... ale dobrze
wyglądał
w wieczorowym stroju, chociaż wydawał się czuć nieswojo...
I w tej właśnie chwili wszystkie jej myśli się rozpierzchły.
Zobaczyła Andresa. Hiszpan podszedł na sam przód loży i stał
tam, przeszukując wzrokiem parter i balkon poniżej swojej loży.
Nie tylko ona zauważyła jego ciemną, wyrazistą sylwetkę.
Wachlarze pań roztrzepotały się. Coś jakby szept rozszedł się po
teatrze i głowy zaczęły odwracać się w jego stronę.
Gillian wycofała się w głąb loży, nie chcąc, aby ją zobaczył.
Doszedłby do błędnego wniosku i przyjął, że pojawiła się w
teatrze, chcąc się z nim spotkać.
Niestety, lady Liverpool zauważyła wysokiego, przystojnego
Hiszpana. Mruknęła coś cicho z uznaniem.
- Kim jest ten dżentelmen w loży Holburna?
- Jego przyjaciel. Hiszpan - powiedziała Gillian zdziwiona, jak
łatwo było jej zachować neutralny ton głosu.
- Hiszpan? - zaśmiała się lady Liverpool i rozwinęła swój
wachlarz. - I jeden z przyjaciół Holburna. Ależ się serca rozpalą.
Słyszałam wiele narzekań, że nie ma nikogo interesującego
wśród panów debiutujących w tegorocznym sezonie. Sądzę, że to
się niedługo zmieni.
Gillian modliła się, aby tak się stało. Gdyby Andres znalazł
sobie nową miłość, uśmierzyłoby to jej wyrzuty sumienia.
- Niewiele z nas odpornych jest na urodę południowca
-powiedziała, a lady Liverpool się zaśmiała.
- Rzadko kiedy słyszałam prawdziwsze słowa.
Na szczęście zza sceny dobiegł odgłos grzmotu, którego w
oczywisty sposób zabrakło przy wcześniejszym pojawieniu się
pana Kemble'a - aktor ten jako Makbet pojawił się na
opustoszałym szkockim wrzosowisku i sztuka się zaczęła.
Wszyscy skupili spojrzenie na nim i Gillian odetchnęła
głęboko po raz pierwszy, od kiedy zobaczyła Andresa. Nie
zauważył jej i o ile będzie miała szczęście, to teraz, po
rozpoczęciu sztuki, nadal nie zauważy.
- Pozwoli pani, że przesiądę się do tyłu, by pani mąż mógł
usiąść obok pani - powiedziała, podnosząc się.
- Wykluczone - zaprotestowała lady Liverpool. - Panowie
mogą zająć miejsca w fotelach za nami. Proszę cieszyć się sztuką,
siedząc tu, z przodu, ze mną. - Gillian nie miała wyboru, musiała
pozostać na swoim miejscu i mieć nadzieję, że Andres jej nie
zauważy.
Kilka minut pózniej drzwi loży otworzyły się i zamknęły i lord
Liverpool oraz Brian dołączyli do nich.
Gillian trudno było się skoncentrować na sztuce. Na scenie
wiedzmy warzyły swój magiczny wywar, a ona wyczuwała, że
zbliża się jej własna zagłada. Widownia na galerii za szylinga
znała większość kwestii na pamięć i od czasu do czasu
wykrzykiwała komentarze, niektóre z nich tak dowcipne, że
wywoływały śmiech. Aktorzy grali dalej.
Przedstawienie niemalże dobiegło końca, gdy Gillian poczuła,
że jeżą jej się włosy na karku.
Nie chciała spojrzeć w kierunku loży Holburna, ale nie mogła
się powstrzymać - i stwierdziła, że patrzy prosto w srebrzyste
oczy Andresa Ramigia.
- Obserwował cię przez cały wieczór - usłyszała głos męża tuż
przy swoim uchu.
Gillian miała wrażenie, że serce jej stanie. Brian wiedział.
Odwróciła się do męża, obawiając się najgorszego. Rysy jego
twarzy mogły być wyrzezbione w kamieniu. Zacisnęła dłonie
mocno na podołku, by powstrzymać ich drżenie.
- To nie tak, jak myślisz. Brian podniósł się.
- Proszę nam wybaczyć - powiedział do gospodarzy i wyszedł
z loży. Gillian podążyła za nim.
Na korytarzu było cicho. Brian nie zaczekał na nią, tylko szedł
w stronę głównego holu prowadzącego do głównych schodów - i
rzędu lóż po drugiej stronie teatru, gdzie siedział Andres. Gillian
rzuciła się w pogoń za mężem.
- Dokąd idziesz? - pytała zaniepokojona.
Brian przystanął u szczytu szerokich zakręcających schodów.
Sztuka się skończyła. Słyszała wiwaty i jakieś okrzyki. Lada
chwila tłum wyleje się na przerwę.
- Nie tam, gdzie myślisz - odpowiedział jej Brian.
- Gillian - odezwał się głos Andresa. Odwróciła się i
zobaczyła, że wyszedł ze swojej loży i stoi na drugim końcu
korytarza, nie więcej niż dwadzieścia stóp od niej.
- Idz do niego - powiedział Brian.
- Co takiego? - Gillian odwróciła się do męża.
- Idz do niego - powtórzył.
Potrząsnęła głową. Ludzie zaczynali wychodzić przez drzwi z
wszystkich stron, ale musieli wyczuć ten nastrój napięcia.
Zatrzymali się. Ich głowy obracały się to w tę, to w tamtą stronę,
gdy przyglÄ…dali siÄ™ na przemian Gillian i Brianowi na jednym
końcu korytarza i Andresowi na drugim.
Jeśli nawet Brian wiedział, że mają widownię, nie dał tego po
sobie poznać, tylko wziął ją za ręce.
- Nie potrafię w ten sposób żyć. On stoi tam, Gillian, czeka na
ciebie. Odej dz. Bądz z nim. Nie będę cię zatrzymywał.
Gillian ścisnęło w gardle, tak przeraziły ją jego słowa. Brian
rozluznił uścisk. Jego twarz trochę złagodniała.
- Nie jestem zły, Gillian. Chcę, byś była szczęśliwa. Chcę, byś
miała tego mężczyznę, którego kochasz. Idz do niego.
Zaczął schodzić po schodach. Andres ruszył w jej stronę, ale
Gillian go powstrzymała, potrząsając głową. Pobiegła za mężem,
który zszedł już prawie na parter.
- Wright - krzyknęła.
Brian szedł dalej, choć sporo ludzi w foyer podniosło na nią
wzrok.
- Zatrzymaj się natychmiast - rozkazała.
Nie posłuchał.
W desperacji Gillian krzyknęła na cały głos, chcąc, by ją
usłyszał ponad rosnącym gwarem tłumu:
- To ty jesteś mężczyzną, którego kocham, Wrighcie. Ty nim
jesteÅ›.
Te słowa zwróciły uwagę jej męża, jak również uwagę
wszystkich obecnych w foyer. Rozmowy się urwały. Gillian
nigdy w życiu nie czuła się tak upokorzona, no ale co innego
mogła zrobić? Jej duma nic nie będzie znaczyła, jeśli Brian ją
opuści.
Jej poświęcenie nie poszło na marne. Brian się zatrzymał.
Podniósł na nią wzrok.
- Co powiedziałaś?
Zamierza ją zmusić, by to powtórzyła. Nigdy w życiu nie
czuła się bardziej bezbronna. Ale tym razem łatwiej było
wypowiedzieć te słowa. Wychyliła się przez balustradę i
wymówiła każde słowo ze szczerym uczuciem.
- Kocham cię. Kochałam cię od chwili, kiedy się poznaliśmy.
- To prawda - dorzuciła lady Liverpool, która stała na
schodach powyżej Gillian. Wyszła razem z mężem z loży i
zatrzymała się przy balustradzie nad foyer. - Lady Wright
powiedziała mi to samo, zanim zaczęło się przedstawienie.
Głowy patrzących odwróciły się ku Brianowi, w oczekiwaniu
na jego odpowiedz. Jeśli zauważył nawet, że stali się ośrodkiem
zainteresowania dla dobrych czterystu londyńczyków, nie dał
tego po sobie poznać, tylko podszedł o trzy stopnie bliżej.
- Myślałem, że zabiłem tę miłość, Gillian - powiedział -latami
obojętności.
Gillian dławiła się od łez. Czy on sądził, że kochałaby się z
nim, nie kochając go? Rozzłościła się na tę myśl.
- Niewiele brakowało, ale ponownie na nią zasłużyłeś, a teraz
ją odrzucasz. Więc nie czekaj. Idz. Odejdz. Nie potrafię tak żyć,
Brianie. Nie potrafię żyć z mężczyzną, który potrafi ode mnie
odejść.
W tłumie podniósł się pomruk dezaprobaty dla Briana.
Brian go zignorował. Podszedł o kolejne trzy stopnie w jej
stronÄ™.
- Ja nie odchodzę, Gillian. Ja chcę, byś ty była szczęśliwa. Za
bardzo cię kocham, by zmuszać cię, żebyś została, jeśli nie
chcesz ze mną być.
Wcześniej nastawienie tłumu obsadziło Briana w roli
czarnego charakteru, ale teraz punkt widzenia ludzi zaczÄ…Å‚ siÄ™
zmieniać.
Nastawienie Gillian również się zmieniło.
- Co powiedziałeś? - zapytała, schodząc o stopień niżej w
kierunku męża.
- Powiedziałem, że nie będę cię zmuszał, byś ze mną została...
- Nie, nie to - poprawiła go Gillian. - Chodzi mi o tę część, w
której powiedziałeś, że mnie kochasz.
Brian lekko się zachwiał.
- Chcę ponownie usłyszeć, jak to mówisz, Wrighcie
-powiedziała Gillian. - Nie uwierzę, dopóki nie usłyszę tego jasno
i wyraznie z twoich ust.
Jej wyzwanie powróciło do nich jak echo w postaci
zachęcających pomruków obserwujących ich ludzi.
Brian rozejrzał się naokoło, jakby dopiero teraz zauważył
zgromadzony wokół tłum. Gillian zebrała siły, niepewna, jak on
zareaguje... ale mąż ponownie ją zaskoczył.
Z jego twarzy ulotniło się napięcie. Oparł się na zakręcie
poręczy tak, by mógł spojrzeć w górę na nią, i powiedział głosem,
który docierał do najdalszych krańców korytarza:
- Kocham cię, Gillian. Kocham moją żonę.
Jego oświadczenie spotkało się z oklaskami i wiwatami.
Gillian przymknęła oczy, chłonąc jego słowa. Nie wyobraziła ich
sobie. Wszyscy inni też je słyszeli. Ale.
- Powiedz to jeszcze raz - poprosiła.
Tym razem Brian pędem pokonał stopnie, by mówić już tylko
do niej.
- Kocham cię. Kocham cię od tak dawna, że nie potrafię sobie
przypomnieć czasów, kiedy cię nie kochałem. Jesteś moim
sercem. Moją duszą. Bez ciebie u boku moje życie jest puste.
Gillian odprężyła się, miejsce napięcia zajęło szczęście,. że
słyszy, jak jej mąż mówi takie cudowne słowa na głos.
- Jeszcze raz, proszę - poprosiła, ośmielając się otworzyć oczy.
Tak, stał przy niej, jej szlachetny, przystojny, kochający mąż.
- Kocham ciebie, Gillian.
- Więc dlaczego nie powiedziałeś niczego takiego wcześniej?
- zapytała.
- Nie wiem. Duma. Upór...
Jeżeli miał jeszcze jakieś inne sugestie, nie dała mu ich
wypowiedzieć, tylko na oczach całego teatru zarzuciła mu ręce na
szyję i go pocałowała.
To niewiarygodne, cudowne, ale oddał jej pocałunek.
Wiwaty i oklaski wokół nich były coraz głośniejsze i bardziej
entuzjastyczne niż te, którymi nagradzano aktorów w sztuce.
Gillian nie obchodziło to, że publicznie robią scenę. Wiedziała
tylko, że po raz pierwszy jest zupełnie pewna siebie i Briana.
Wtulona w jego ramiona spojrzała w górę schodów i zobaczyła
lorda i lady Liverpool, którzy oklaskiwali ich razem z innymi.
Holburn i Fiona też tam byli, równie szczęśliwi.
Nie było tam natomiast Andresa. Odszedł. Gillian zabolało, że
tak go zraniła... ale jej serce należało do Briana.
Lord Wright rozbudował spektakl, bo chwycił ją na ręce przy
grzmiącej aprobacie widowni, ale zamiast zanieść z powrotem na
górę do loży, zszedł po schodach i ruszył przez zatłoczone foyer.
Za nimi z sympatiÄ… ruszyli inni.
- Zrobiliśmy okropną scenę - szepnęła do męża, gdy wynosił
ją przez drzwi frontowe na ulicę, gdzie czekały powozy własne i
wynajęte.
- I dobrze - odpowiedział. - Niech jutro w gazetach ukaże się,
że lord Wright kocha swoją żonę. Kupię tuzin egzemplarzy
wyłącznie na twój użytek, tak byś nigdy już nie zwątpiła w moją
miłość do ciebie.
- Może zapoczątkujemy nową modę - zasugerowała -na
mężów i żony, którym naprawdę na sobie zależy.
- Mam nadzieję, że tak będzie - odrzekł, wsadzając ją do
powozu.
Droga do domu była jedną z najbardziej pamiętnych w życiu
Gillian. Mężczyzna, który nigdy wcześniej nie powiedział jej
tych dwóch prostych słów, teraz powtarzał je i powtarzał bez
końca. A ona też nie mogła powstrzymać się i mówiła mu, jak jest
dla niej cudowny, wspaniały i cenny.
W domu pobiegli na górę, zrzucając po drodze ubrania,
śmiejąc się i chichocząc jak dzieci na jarmarku. A potem Brian
się z nią kochał.
Zniknęła cała powściągliwość, wszelkie wątpliwości i cały
smutek. Tym razem ich miłość była świętowaniem, obietnicą,
więzią.
A kiedy oboje wrócili już z raju na ziemię, czyli do łóżka,
usłyszeli, jak Anthony płacze.
- Pozwól, że go przyniosę - szepnął Brian i wsunął nogi w
spodnie.
Gillian w oczekiwaniu na niego podciągnęła kołdrę na swoje
nagie ciało. Usłyszała, jak zamienił kilka słów z Kate, która
wydawała się zadowolona, że może znowu zasnąć. Chwilę
pózniej mąż wrócił z dzieckiem. Położył Anthony'ego na łóżku
między nimi.
Oczy maluszka pomimo póznej pory były bardzo wesołe,
jakby dzielił z rodzicami ich nowo odkrytą miłość.
W świetle świec przenosił wzrok z jednego na drugie i coś do
nich gaworzył, sięgając do paluszków u stóp.
Brian i Gillian roześmiali się. Mąż wyciągnął rękę, by ją
objąć.
- Nigdy nie byłem szczęśliwszy - wyznał.
Ona też nie. Jej serce, niegdyś tak samotne i pełne smutku,
teraz wydawało się ogarniać świat z całą jego szczodrością.
Wzięła go za rękę, splatając ich palce razem.
- Chyba mogłabym uczynić cię szczęśliwszym.
- Jak mogłabyś to zrobić? - zadziwił się, a na jego twarzy
zaczął pojawiać się uśmiech.
- Nie tak jak myślisz - skarciła go ze śmiechem. - Nie z
maluszkiem w łóżku.
- Mogę go zanieść z powrotem do pokoju.
- Zostaw go tu jeszcze chwilkę i pozwól, że ci coś powiem. -
Pochyliła się ku niemu i szepnęła mu do ucha, że chyba jest w
ciąży.
Reakcja Briana w niczym jej nie zawiodła. Zerwał się z łóżka
z głośnym okrzykiem radości. Chwycił Anthony'ego w ramiona i
powiedział:
- Będziesz miał braciszka lub siostrzyczkę. Nieważne, może i
braciszka, i siostrzyczkę. Będziemy mieć gromadę dzieci.
Gillian uklękła, odgarniając włosy do tyłu.
- Nie podniecaj siÄ™ zbytnio. To tylko takie moje przy-
puszczenie. Mogę się mylić.
- Jeśli nie jesteś, milady, to pozwól, że zabiorę tego maluszka z
powrotem do jego łóżeczka, i zajmę się tym, abyś na pewno jutro
była - obiecał.
I tak zrobił.
I była.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
2007 vol 02 ZARZĄDZANIE WIELOPODMIOTOWE CZY MOŻLIWE, CZY POŻĄDANE W TRANSFORMUJĄCYCH SIĘ DEMOKRAC02 Rownania MaxwellaMargit Sandemo Cykl Saga o czarnoksiężniku (02) Blask twoich oczut informatyk12[01] 02 101introligators4[02] z2 01 n02 martenzytyczne1OBRECZE MS OK 0202 Gametogeneza02 07Wyk ad 02r01 02 popr (2)więcej podobnych podstron