Stanisław Michalkiewicz: Privatissime 2005-02-11 (14:03) Najwyższy Czas!
Kiedy okazało się, że po Internecie krąży skorowidz IPN z nazwiskami, wielu
ludzi objawiło żywą irytację z powodu "naruszenia prywatności". Chodzi
oczywiście o co innego; wydaje się, że najbardziej zirytowani są ci, którzy
wiedzą, że nie mają po co występować do IPN o teczkę, bo usłyszą to samo, co
Małgorzata Niezabitowska. Rzeczywiście są w pułapce. Ich otoczenie oczekuje, że
wystąpią, a oni wiedzą, że nie mogą. Jakże nie irytować się w takiej sytuacji?
No ale nie trzeba było się za komuny, za przeproszeniem, obsrywać, a jeśli już
komuś przytrafił się taki casus pascudeus, to niech teraz nie dziwi się, że
wokół niego śmierdzi. Ale mniejsza o konfidentów i ich problemy z zachowaniem
pozorów honoru. Skoro już mowa o "prywatności", to spróbujmy zastanowić się,
czy nie jest to aby kolejna fikcja, podobna do "prawa do pracy", które, jak
gdyby nigdy nic współistnieje z terminem "nielegalnego zatrudnienia", czy
"pozwolenia na pracę", którego można przecież odmówić.
Książę Gorczakow, minister cesarza Aleksandra III, wyznawał zasadę, by nie
wierzyć nie zdementowanym informacjom. W sprawie "danych osobowych", czyli
inaczej - "prywatności" takim generalnym dementi jest ustawa z 29 sierpnia 1997
roku o ochronie danych osobowych. Ma ona wszelkie znamiona listka figowego,
którego zadaniem jest ukryć figę, jaką dla mieszkańców Związku Socjalistycznych
Republik Europejskich wykoncypowali w tej sprawie nasi panowie gangsterzy.
Ustawa mówi, że "każdy" ma prawo i w ogóle, a nawet tworzy odpowiedni
operetkowy urząd specjalnego komisarza, noszącego szumny tytuł "inspektora" czy
może nawet "generalnego inspektora", który... i tak dalej. Wszelako tak
naprawdę jedynym widocznym skutkiem wprowadzenia tej ustawy jest zniknięcie z
klatek schodowych list lokatorów i absolutna niemożność dowiedzenia się
skądkolwiek np. adresu dłużnika, którego wierzyciel chciałby pozwać do sądu.
Sądy żądają, całkiem zresztą słusznie, żeby powód podał im adres pozwanego,
któremu muszą doręczyć tzw. powiestkę, a powód, jeśli przypadkiem tego adresu
nie zna, to praktycznie jest całkowicie bezradny. Widać wyraźnie, w czyim
interesie ustawa ta została uchwalona pod koniec kadencji Sejmu zdominowanego
przez koalicję SLD-PSL.
Jeśli natomiast chodzi o rzeczywistą ochronę prywatności, to ustawa, ma się
rozumieć, nie stanowi żadnego problemu dla każdego, kto zechce tę prywatność
naruszyć. Zacznijmy od tego, że w III Rzeczypospolitej każdy niewolnik naszych
panów gangsterów został wyposażony w numer, tzn. numer identyfikacji podatkowej
bez którego - co genialnie przewidział św. Jan Ewangelista w swojej Apokalipsie
- "nie będzie można nic kupić ani sprzedać". Jesteśmy wszyscy ponumerowani,
niczym pensjonariusze Auschwitz, ale - o ile tamte numery do dziś wywołują
złorzeczenia pod adresem wybitnego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera i
jego "nazistów" - o tyle te mają być przedmiotem naszej dumy i chluby, jako
znak przynależności do wielkiej i szczęśliwej rodziny ludzi sowie... tzn.
pardon - oczywiście narodów demokratycznych. A przecież numer identyfikacji
podatkowej to nie jest ostatnie słowo; można jeszcze nas pokolczykować (akurat
moda wychodzi naprzeciw takiej możliwości) albo jeszcze lepiej - wszczepić
każdemu elektroniczny "chip", żeby Wielki Brat mógł ogarnąć go opiekuńczym
spojrzeniem, nawet gdy zmierza do wychodka.
Zanim jednak w ramach dalszego udoskonalania ochrony prywatności dojdzie do
takiej sytuacji, już dzisiaj operatorzy telefonii komórkowej rejestrują nie
tylko sam fakt połączenia telefonicznego (o tym wiemy choćby z tzw. bilingów,
dostarczanych kolejnym komisjom śledczym) i czasu trwania rozmowy, ale także
rejestrują treść każdej z nich, bez względu na to, czego dotyczy. Potem, jeśli
policja albo tajniakowie zaczną interesować się akurat tymi rozmówcami, wyciąga
się dyskietki i już można sobie słuchać, co tam też niezależny poseł Jagiełło
powiedział do kolegi w Starachowicach albo posłanka SLD do swego ami w
Bydgoszczy. Naturalnie nikt się do tego nie przyzna, zgodnie z zasadą "choćby
cię warzono w smole, nie mów, co się dzieje w szkole". Nigdy nie starałem się o
koncesję telefoniczną, ale jak znam życie, to jest to warunek sine qua non,
chociaż ze względów konspiracyjnych nigdzie nie wyrażony na piśmie, tylko w
bezpośredniej, oczywiście nagranej i zarchiwizowanej rozmowie, że "wiecie,
rozumiecie, towarzyszu". I towarzysz "rozumie", co przychodzi mu tym łatwiej,
że i sam na boku może wtedy dorobić sobie szantażykami obyczajowymi. Jak to
mówią - nic nie ma za darmo; jak chcemy mieć łączność z całym światem z
wychodka albo alkowy, to nie dziwmy się, że w tej samej chwili wprowadzamy tam
"cały świat".
A dzięki postępowi nauki i techniki, również "cały świat" jest dziś
podsłuchiwany i podglądany przez system Echelon, o którym pierwsze informacje
pojawiły się już w roku 1988. Stworzony został przez Amerykanów i Anglików
podobno jeszcze w roku 1947, oczywiście początkowo w postaci pewnej
demokratycznej idei. Dzięki postępowi elektroniki, zwłaszcza po zastosowaniu
tranzystorów i mikroprocesorów, demokratyczna idea mogła wreszcie doczekać się
praktycznej realizacji. Może dowodem jest choćby fakt, że pierwsza debata nad
systemem Echelon odbyła się w Parlamencie Europejskim w roku 1998. Zwrócono
wtedy uwagę, że "jeśli taki system istnieje", to może być "wielkim zagrożeniem
dla praw obywatelskich". Zagrożenie to zaś płynęłoby stąd, że system ów
nastawiony jest na podsłuchiwanie hurtem wszystkiego, co tylko da się
podsłuchać, a następnie przy pomocy potężnych i szybkich komputerów wyławiać z
tego informacyjnego szumu to, co przydatne naszym panom gangsterom. W tym celu
wokół Ziemi krążą satelity, które wychwytują nie tylko miłosne spazmy, ale i
westchnienia z łoża śmierci. Nigdy nie wiadomo bowiem, co w ostatecznym
rachunku okaże się przydatne dla demokracji. Doszło do tego, że hakerzy po raz
pierwszy od stworzenia świata ustanowili w październiku ub. roku specjalny
dzień przeciwko Echelonowi. Tymczasem, jak wynika z debaty w Parlamencie
Europejskim, nie ma nawet pewności, czy Echelon istnieje. Ładna historia!
Jakie to krzepiące, że w tym zalewie sceptycyzmu obejmującym nie tylko
istnienie Boga, ale nawet i Echelonu, pan prof. Andrzej Zoll jest przekonany,
że istnieją jeszcze jakieś "prawa obywatelskie", które można by "ochraniać",
pani prof. Ewa Kulesza bez wahania przyjęła posadę inspektora ochrony danych
osobowych, a w naszym otwartym społeczeństwie obywatelskim rodzi się ruch na
rzecz "prywatności". Szkoda tylko, że jego trzon stanowią spanikowani
konfidenci, którym naruszanie cudzej prywatności kiedyś wcale nie
przeszkadzało.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
MICHALKIEWICZ ZATRUTA MARCHEWKAGodzinki ku czci Św Michała Archanioła tekstMICHALKIEWICZ JAKÓŁKI WSCHODNIE I ZACHODNIEMICHALKIEWICZ OD KOR u DO KOK ufunction openssl private decryptMICHALKIEWICZ Troski i wnioski szermierzy wolnościMICHAŁ WOJCIECHOWSKI ZASADY SPOŁECZNE STAREGO TESTAMENTUMICHALKIEWICZ DESUETUDOS Michalkiewicz Cały pogrzeb na nicPLANSZA BIURO Angelika Michale NieznanyMICHALKIEWICZ PROTECTOR CONFIDECTORUMfunction openssl get privatekeyI9G1S1 Nadolny Michal Lab10Private Practice [1x09] In Which Dell Finds His Fight (XviD asd)MICHALKIEWICZ PRÓŻNIA DOSKONAŁAwięcej podobnych podstron