02 (551)






Henryk Sienkiewicz "Potop"








J臋zyk polski:
 
 Henryk Sienkiewicz 揚otop"






 
Przez nast臋pne dni kilka codziennie bywa艂 pan Andrzej w Wodoktach i co dzie艅 wraca艂 wi臋cej rozkochany, i coraz bardziej podziwia艂 swoj膮 Ole艅k臋. Przed kompanionami te偶 j膮 pod niebiosa wychwala艂, a偶 pewnego dnia rzek艂 im:
- Moi mili barankowie, pojedziecie dzi艣 czo艂em bi膰, potem za艣 um贸wili艣my si臋 z dziewczyn膮, 偶e do Mitrun贸w wszyscy wyruszymy, aby sanny w lasach za偶y膰 i t臋 trzeci膮 maj臋tno艣膰 obaczy膰. Ona te偶 nas tam podejmowa膰 b臋dzie go艣cinnie, a wy si臋 przystojnie zachowajcie, bo na bigos posiekam, kt贸ren by jej w czymkolwiek uchybi艂...
Kawalerowie ch臋tnie skoczyli si臋 ubiera膰 i wkr贸tce cztery pary sani wioz艂o ochocz膮 m艂odzie偶 do Wodokt贸w. Pan Kmicic siedzia艂 w pierwszych, bardzo ozdobnych, kszta艂t nied藕wiedzia srebrzystego maj膮cych. Ci膮gn臋艂o je trzy ka艂muki zdobyczne w pstr膮 uprz臋偶 przybrane, we wst膮偶ki i pi贸ra pawie, wedle mody w Smole艅skiem, kt贸r膮 od dalszych s膮siad贸w Smole艅szczanie przej臋li. Powozi艂 pacho艂ek siedz膮cy w szyi nied藕wiedziej. Pan Andrzej, przybrany w zielon膮 aksamitn膮 bekiesz臋 spinan膮 na z艂ote p臋tlice a podbit膮 sobolami i w soboli ko艂paczek z czaplim wichrem, wes贸艂 by艂, ochoczy i tak m贸wi艂 do siedz膮cego obok pana Kokosi艅skiego:
- S艂uchaj, Kokoszko! Podswawolili艣my pono przez te wieczory nad miar臋, a zw艂aszcza pierwszego, gdy si臋 to czaszkom i portretom dosta艂o. Ba, dziewcz臋ta by艂y jeszcze gorsze. Zawsze diabe艂 Zenda podnieci, a potem na kim si臋 skrupi? - na mnie! Boj臋 si臋, 偶eby ludzie nie rozgadali, bo tu chodzi o moj膮 reputacj臋.
- Powie艣偶e si臋 na twojej reputacji, bo na nic innego niezdatna, tak jak i nasze.
- A kto temu winien, je艣li nie wy? Pami臋taj, Kokoszko, 偶e to i w Orsza艅skiem mieli mnie przez was za niespokojnego ducha, i j臋zyki na mnie ostrzyli jako no偶e na ose艂ce.
- A kto pana Tumgrata na mrozie przy koniu prowadzi艂? Kto owego koroniarza usiek艂, kt贸ren si臋 pyta艂, czy w Orsza艅skiem ju偶 na dw贸ch nogach chodz膮, czyli jeszcze na czterech? Kto pan贸w Wyzi艅skich, ojca i syna, poszczerbi艂? Kto sejmik ostatni rozp臋dzi艂?
- Sejmik rozp臋dzi艂em w Orsza艅skiem, nie gdzie indziej, to domowa rzecz.
Pan Tumgrat odpu艣ci艂 mi umieraj膮c, a co do reszty, to nie wymawiaj, gdy偶 pojedynek najniewinniejszemu si臋 zdarzy.
- Jam ci te偶 wszystkich nie wymieni艂, o inkwizycjach wojskowych tak偶e nie wspomnia艂em, kt贸rych dwie ci臋 w obozie czeka.
- Nie mnie, ale was, bom ja tyle jeno winien, 偶em wam obywatel贸w rabowa膰 dozwoli艂. Ale mniejsza z tym. Stul偶e pysk, Kokoszko, i nie powiadaj o niczym s艂owa Ole艅ce, ani o pojedynkach, ani zw艂aszcza o owym strzelaniu do portret贸w i o dziewcz臋tach. Gdyby si臋 wyda艂o, na was win臋 z艂o偶臋. Czeladzi ju偶 wspomnia艂em i dziewkom, 偶e niechby kt贸re s艂owem wspomnia艂o, ka偶臋 pasy drze膰.
- Ka偶 si臋 podku膰, J臋drusiu, kiedy si臋 tak dziewczyny boisz. Inny ty by艂e艣 w Orsza艅skiem. Widz臋 to ju偶, widz臋, 偶e b臋dziesz na pasku chodzi艂, a to na nic! Kt贸ry艣 filozof staro偶ytny powiada: 揓ak nie ty Kachn臋, to Kachna ciebie!" Da艂e艣 si臋 ju偶 we wszystkim usidli膰.
- G艂upi艣, Kokoszko! A co do Ole艅ki, b臋dziesz i ty z nogi na nog臋 przest臋powa艂, jak j膮 zobaczysz, bo bia艂og艂owy z tak grzecznym umys艂em drugiej nie znale藕膰. Co dobre; to ona wraz pochwali, a co z艂e, tego zgani膰 nie omieszka, bo wedle cnoty s膮dzi i w niej ma gotow膮 miar臋. Tak j膮 ju偶 nieboszczyk podkomorzy wychowa艂. Zechcesz przed ni膮 fantazj臋 kawalersk膮 okaza膰 i pochwalisz si臋, 偶e艣 prawo zdepta艂, to ci potem jeszcze wstyd : bo zaraz rzeknie, 偶e zacny obywatel tego czyni膰 nie powinien, gdy偶 to jest przeciw ojczy藕nie... Tak ona rzeknie, a tobie jakby kto w pysk da艂 i a偶 ci dziwno, 偶e艣 wprz贸dy sam tego nie rozumia艂...Tfu! wstyd! Warcholili艣mysi臋 okrutnie, a teraz trzeba przed cnot膮 i niewinno艣ci膮 oczami 艣wieci膰...Najgorsze by艂y te dziewcz臋ta!...
- Wcale nie by艂y najgorsze. S艂ysza艂em, 偶e tu po za艣ciankach szlachcianki jako krew z mlekiem i podobno zgo艂a nieoporne.
- Kto ci to powiada艂? - spyta艂 偶ywo Kmicic.
- Kto powiada艂? Kto, je艣li nie Zend! Wczoraj dzianeta dereszowatego probuj膮c pojecha艂 do Wo艂montowicz; przejecha艂 jeno drog膮, ale widzia艂 si艂a sikorek, bo z nieszpor贸w wraca艂y. 揗y艣la艂em - powiada - 偶e z konia zlec臋, tak ch臋dogie i g艂adkie." A co na kt贸r膮 spojrza艂, to mu zaraz wszystkie z臋by pokaza艂a. I nie dziw! Co t臋偶sze ch艂opy mi臋dzy szlacht膮 to do Rosie艅 poszli, a sikorkom przykrzy si臋 samym.
Kmicic tr膮ci艂 ku艂akiem w bok towarzysza:
- Pojedziemy, Kokoszko, kiedy wieczorem, niby zb艂膮dziwszy - co?
- A twoja reputacja?
- 0, do diab艂a! Stul偶e g臋b臋! Jed藕cie sami, kiedy tak; albo lepiej zaniechajcie i wy! Nie obesz艂oby si臋 bez ha艂as贸w, a z tutejsz膮 szlacht膮 chc臋 zgodnie 偶y膰, bo ich opiekunami Ole艅ki nieboszczyk podkomorzy wyznaczy艂.
- M贸wi艂e艣 o tym, alem nie chcia艂 wierzy膰. Sk膮d mu taka konfidencja z szarakami?
- Bo na wojn臋 z nimi chadza艂, i to s艂ysza艂em jeszcze w Orszy, jak mawia艂, 偶e cnotliwa krew w tych lauda艅skich. Ale 偶eby ci prawd臋, Kokoszko, powiedzie膰, to i mnie zrazu dziwno by艂o, bo to tak, jakoby ich str贸偶ami nade mn膮 uczyni艂.
- Musisz si臋 im akomodowa膰 i do wiechci贸w w butach k艂ania膰.
- Wpierw ich powietrze wydusi. Cicho b膮d藕, bo mi gniewno! Oni to b臋d膮 mi si臋 k艂aniali i s艂u偶yli. Chor膮giew to gotowa na ka偶de zawo艂anie.
- Ju偶 tam kto inny b臋dzietej chor膮gwi rotmistrzowa艂. Powiada Zend, 偶etu jest jaki艣 pu艂kownik mi臋dzy nimi... Zapomnia艂em przezwiska... Wo艂odyjowski czy kto? On pod Szk艂owem im przywodzi艂. Dobrze podobno stawali, ale ich tam i wyczesano!
- S艂ysza艂em ja o jakim艣 Wo艂odyjowskim, s艂awnym 偶o艂nierzu... Ale oto Wodokty ju偶 wida膰.
- Hej, dobrze tu ludziom na tej 呕mudzi, bo wsz臋dy okrutne porz膮dki. Stary musia艂 by膰 zawo艂any gospodarz... I dw贸r, widz臋, jak si臋 patrzy. Ich tu rzadziej nieprzyjaciel pali, to si臋 i budowa膰 mog膮.
- My艣l臋, 偶e o tej swawoli w Lubiczu nie mo偶e ona jeszcze wiedzie膰 - rzek艂 jakby do siebie samego Kmicic.
Po czym zwr贸ci艂 si臋 do towarzysza:
- Moja Kokoszko, zapowiadam tobie, a ty powt贸rz jeszcze raz innym, 偶e tu musicie si臋 przystojnie zachowa膰, a niech kt贸ry sobie w czymkolwiek pofolguje, jak mi B贸g mi艂y, na sieczk臋 potn臋.
- No! ale偶 ci臋 osiod艂ali!
- Osiod艂ali, nie osiod艂ali - tobie zasi臋!
- Nie patrz mi na Kasi臋, bo ci do niej zasi臋 - rzek艂 flegmatycznie Kokosi艅ski.
- Pal z bata! - krzykn膮艂 na wo藕nic臋 Kmicic.
Pacho艂ek, stoj膮cy w szyi srebrzystego nied藕wiedzia, zakr臋ci艂 batem i wystrzeli艂 bardzo sprawnie, inni wo藕nice poszli za jego przyk艂adem i zajechali w艣r贸d trzaskania, ra藕no, weso艂o, jakoby kulig.
Wsiad艂szy z sanek weszli naprz贸d do sieni, ogromnej jak spichrz, nie bielonej, a st膮d prowadzi艂 pan Kmicic do jadalnej izby, przybranej jak w Lubiczu w czaszki pobitych zwierz膮t. Tu si臋 zatrzymali pogl膮daj膮c pilnie i ciekawie na drzwi do s膮siedniej komnaty, z kt贸rej wyj艣膰 mia艂a panna Aleksandra. Tymczasem, maj膮c widocznie w pami臋ci ostrze偶enie pana Kmicica, rozmawiali ze sob膮 tak cicho jak w ko艣ciele.
- Ty艣 ch艂op mowny - szepta艂 pan Uhlik do Kokosi艅skiego - ty j膮 powitasz od nas wszystkich.
- Uk艂ada艂em sobie przez drog臋 - odrzek艂 pan Kokosi艅ski - ale nie wiem, czyli b臋dzie do艣膰 g艂adko, bo mi J臋dru艣 do konceptu przeszkadza艂.
- Byle z fantazj膮! co ma by膰, niech b臋dzie! Ot, idzie ju偶!...
Panna Aleksandra wesz艂a rzeczywi艣cie i zatrzyma艂a si臋 troch臋 u proga, jakby zdziwiona tak liczn膮 kompani膮, a i pan Kmicic sta艂 przez chwil臋 jak wryty od podziwu nad jej urod膮, bo j膮 dot膮d tylko wieczorami widywa艂, a przy dniu wydawa艂a si膮 jeszcze pi臋kniejsza. Oczy jej mia艂y barw臋 chabru, czarna brew nad nimi odbija艂a od bia艂ego czo艂a jak heban, a p艂owy w艂os l艣ni艂 si臋 jakby korona na g艂owie kr贸lowej. I patrzy艂a 艣mia艂o, oczu nie spuszczaj膮c, jako pani w swoim domu go艣ci przyjmuj膮ca, z jasn膮 twarz膮, odbijaj膮c膮 jeszcze ja艣niej od czarnej jubki obramowanej gronostajami. Tak powa偶nej i wynios艂ej panny nie widzieli jeszcze ci zabijakowie, przywykli do innego pokroju niewiast, tote偶 stali szeregiem, jakoby na popisie chor膮gwi, i szurgaj膮c nogami k艂aniali si臋 tak偶e szeregiem, a pan Kmicic sun膮艂 naprz贸d i uca艂owawszy kilkana艣cie razy r臋k臋 panienki rzek艂:
- Otom ci przywi贸z艂, m贸j klejnocie; komiliton贸w moich, z kt贸rymi ostatni膮 wojn臋 odbywa艂em.
- Honor to dla mnie niema艂y - odrzek艂a Billewicz贸wna - przyjmowa膰 w domu tak godnych kawaler贸w, o kt贸rych cnocie i wybornych obyczajach ju偶 od pana chor膮偶ego s艂ysza艂am.
To powiedziawszy uchwyci艂a si臋 koniuszkami palc贸w za sukni臋 i podnosz膮c j膮 nieco, dygn臋艂a z nadzwyczajn膮 powag膮, a pan Kmicic wargi przygryz艂, ale jednocze艣nie a偶 pokra艣nia艂, 偶e tak jego dziewczyna m贸wi艂a 艣mia艂o.
Godni kawalerowie, szurgaj膮c wci膮偶 nogami, tr膮cali jednocze艣nie pana Kokosi艅skiego.
- Hajda ! wyst膮p!
Pan Kokosi艅ski posun膮艂 si臋 krok naprz贸d, chrz膮kn膮艂 i tak rozpocz膮艂:
- Ja艣nie wielmo偶na panno podkomorzanko...
艁owczanko - poprawi艂 Kmicic.
- Ja艣nie wielmo偶na panno 艂owczanko, a nam wielce mi艂o艣ciwa dobrodziejko! - powt贸rzy艂 zmieszany pan Jaromir - wybacz wa膰panna, je偶elim si臋 w godno艣ci pomyli艂...
- Niewinna to omy艂ka - odrzek艂a panna Aleksandra - i nic ona tak wymownemu kawalerowi nie ujmie...
- Ja艣nie wielmo偶na panno 艂owczanko dobrodziko, a nam wielce mi艂o艣ciwa pani!... Nie wiem, co mi w imieniu ca艂ego Orsza艅skiego wi臋cej wys艂awia膰 przystoi, czy nadzwyczajn膮 wa膰panny dobrodziki urod臋 i cnot臋, czy niewypowiedzian膮 szcz臋艣liwo艣膰 rotmistrza i komilitona naszego, pana Kmicica, bo chocia偶bym si臋 wzbi艂 pod ob艂oki, chocia偶bym samych ob艂ok贸w dosi臋gn膮艂... samych, m贸wi臋, ob艂ok贸w...
- A zle藕偶e ju偶 raz z tych ob艂ok贸w! - zakrzykn膮艂 Kmicic.
Na to kawalerowie parskn臋li jednym ogromnym 艣miechem i nagle, wspomniawszy na przykaz Kmicica, chwycili si臋 r臋koma za w膮sy.
Pan Kokosi艅ski zmiesza艂 si臋 do najwy偶szego stopnia, zaczerwieni艂 si臋 i rze k艂 :
- Witajcie偶e sami, poganie, kiedy mnie konfundujecie!
Wtem panna Aleksandra uj臋艂a si臋 znowu koniuszkami palc贸w za sukni臋.
- Nie sprosta艂abym ja wa膰panom w wymowie - rzek艂a - ale to wiem, 偶em niegodna tych ho艂d贸w, kt贸re mi w imieniu ca艂ego Orsza艅skiego sk艂adacie.
I znowu dygn臋艂a z nadzwyczajn膮 powag膮, a orsza艅skim zabijakom jako艣 nieswojsko by艂o wobec tej dwornej panny. Starali si臋 pokaza膰 jako ludzie grzeczni i nie sz艂o im w 艂ad. Wi臋c pocz臋li ci膮gn膮膰 si臋 za w膮sy, mrucze膰, k艂a艣膰 r臋ce na szable, a偶 Kmicic rzek艂:
- Przyjechali艣my tu niby kuligiem w tej my艣li, 偶eby wa膰pann臋 zabra膰 i do Mitrun贸w przez lasy przewie藕膰, jako wczoraj by艂a ugoda. Sanna okrutna, a i pogod臋 B贸g zdarzy艂 mro藕n膮.
-, Ju偶em ja ciotk臋 Kulwiec贸wn臋 do Mitrun贸w wys艂a艂a, 偶eby nam posi艂ek przyrz膮dzi艂a. A teraz maluczko wa膰panowie poczekacie, jeno si臋 nieco cieplej przyodziej臋.
To rzek艂szy zawr贸ci艂a si臋 i wysz艂a, a Kmicic skoczy艂 do towarzyszy.
- A co, mili barankowie? nie ksi臋偶na?... A co, Kokoszko? to mnie, m贸wi艂e艣, osiod艂a艂a, a czemu to jako 偶ak przed ni膮 sta艂e艣?... Gdzie艣 tak膮 widzia艂?
- Nie trzeba mi by艂o w g臋b臋 dmucha膰, cho膰 nie neguj臋, 偶em si臋 do takiej persony m贸wi膰 nie spodziewa艂.
- Nieboszczyk podkomorzy - rzek艂 Kmicic - wi臋cej z ni膮 w Kiejdanach na dworze ksi臋cia wojewody albo u pa艅stwa Hlebowicz贸w przesiadywa艂 ni偶 w domu, i tam to tych g贸rnych manier nabra艂a. A uroda - co?... Pary jeszcze nie umiecie z g臋by pu艣ci膰!
- Pokazali艣my si臋 jak kpy! - rzek艂 ze z艂o艣ci膮 Ranicki - ale najwi臋kszy kiep Kokosi艅ski!
- O zdrajco! Mnie艣 to 艂okciem pcha艂 - trzeba ci by艂o samemu ze swoj膮 c臋tkowan膮 g臋b膮 wyst膮pi膰!
- Zgod膮, barankowie, zgod膮! - rzek艂 Kmicic. - Dziwi膰 si臋 wam wolno, ale nie k艂贸ci膰.
- Ja bym za ni膮 w ogie艅 skoczy艂! -zawo艂a艂 Reku膰. - Zetnij, J臋drusiu, ale tego nie zapr臋!
Kmicic jednak nie my艣la艂 艣cina膰, owszem, kontent by艂, w膮sa pokr臋ca艂 i triumfalnie na towarzysz贸w pogl膮da艂. Tymczasem wesz艂a panna Aleksandra ubrana ju偶 w kuni ko艂paczek, pod kt贸rym jasna jej twarz wydawa艂a si臋 eszcze ja艣niejsz膮. Wyszli na ganek.
- To tymi saniami pojedziem? - pyta艂a panienka ukazuj膮c na srebrzystego nied藕wiedzia - jeszczem te偶 s艂uszniejszych sani w 偶yciu nie widzia艂a.
- Nie wiem, kto tam nimi przedtem je藕dzi艂, bo zdobyczne. Teraz my we dwoje b臋dziemy je藕dzili, i bardzo si臋 nadadz膮, gdy偶 i u mnie w herbie panna na nied藕wiedziu si臋 prezentuje. S膮 inni Kmicicowie, kt贸rzy si臋 Chor膮gwiami piecz臋tuj膮, ale ci id膮 od Filona Kmity Czarnobylskiego, a ten za艣 zn贸w nie by艂 z tego domu, z kt贸rego wielcy Kmitowie si臋 wywodzili.
- A onego nied藕wiadka kiedy偶e艣 wa膰pan zdoby艂?
- A teraz, w tej ju偶 wojnie. My biedni exules, kt贸rzy艣my od fortun odpadli, to jeno mamy, co wojna 艂upem da. A 偶em tej pani wiernie s艂u偶y艂, wi臋c i nagrodzi艂a.
- Da艂by B贸g szcz臋艣liwsz膮, bo ta jednego nagrodzi, a ca艂ej ojczy藕nie mi艂ej 艂zy wyciska.
- B贸g to odmieni i hetmani.
To m贸wi膮c Kmicic otula艂 panienk臋 fartuchem od sani, pi臋knym, z bia艂ego sukna i bia艂ymi wilkami podszytym; potem sam siad艂, krzykn膮艂 na wo藕nic臋:
,, Ruszaj!" - i konie zerwa艂y si臋 z miejsca do biegu.
Zimne powietrze p臋dem uderzy艂o o ich twarze, wi臋c zaniem贸wili i s艂ycha膰 by艂o tylko 艣wist zmarz艂ego 艣niegu pod p艂ozami, parskanie koni, t臋tent i krzyk wo藕nicy.
Wreszcie pan Andrzej pochyli艂 si臋 ku Ole艅ce:
- Dobrze wa膰pannie?
- Dobrze - odrzek艂a podnosz膮c zar臋kawek i przytulaj膮c go do ust, by p臋d powietrza zatamowa膰.
Sanie gna艂y jak wicher. Dzie艅 by艂 jasny, mro藕ny. 艢nieg migota艂, jakby kto na艅 iskry sypa艂; z bia艂ych dach贸w chat podobnych do kup 艣nie偶nych strzela艂y wysokimi kolumnami dymy r贸偶owe. Stada wron polatywa艂y przed saniami w艣r贸d bezlistnych drzew przydro偶nych z krakaniem dono艣nym.
0 dwie staje za Wodoktami wpadli na szerok膮 drog臋, w ciemny b贸r, kt贸ry sta艂 g艂uchy, s臋dziwy i cichy, jakby spa艂 pod obfit膮 oki艣ci膮. Drzewa, migotaj膮c w oczach, zdawa艂y si臋 ucieka膰 gdzie艣 w ty艂 za sanie, a oni lecieli coraz pr臋dzej i pr臋dzej, jak gdyby rumaki skrzyd艂a mia艂y. Od takiej jazdy g艂owa si臋 zawraca i upojenie ogarnia, wi臋c ogarn臋艂o i pann臋 Aleksandr臋. Przechyliwszy si臋 w ty艂, zamkn臋艂a oczy, ca艂kiem p臋dowi si臋 oddaj膮c. Poczu艂a s艂odk膮 niemoc i zda艂o jej si臋, 偶e ten bojarzyn orsza艅ski porwa艂 j膮 i p臋dzi wichrem, a ona, mdlej膮ca, nie ma si艂y si臋 oprze膰 ani krzykn膮膰... I lec膮, lec膮 coraz szybciej... Ole艅ka czuje, 偶e obejmuj膮 j膮 jakie艣 r臋ce... czuje wreszcie na wargach jakoby piecz臋膰 rozpalon膮 i pal膮c膮... oczy si臋 jej nie chc膮 odemkn膮膰, jakoby w 艣nie. I lec膮 - lec膮! Senn膮 pann臋 zbudzi艂 dopiero g艂os pytaj膮cy:
- Mi艂ujesz偶e mnie?
Otworzy艂a oczy :
- Jako dusz臋 w艂asn膮 !
- A ja na 艣mier膰 i 偶ywot!
Znowu soboli ko艂pak Kmicica pochyli艂 si臋 nad kunim Ole艅ki. Sama teraz nie wiedzia艂a, co j膮 upaja wi臋cej: poca艂unki czy ta jazda zaczarowana?
I lecieli dalej, a ci膮gle borem, borem! Drzewa ucieka艂y w ty艂 ca艂ymi pu艂kami. 艢nieg szumia艂, konie parska艂y, a oni byli szcz臋艣liwi.
- Chcia艂bym do ko艅ca 艣wiata tak jecha膰! - zawo艂a艂 Kmicic.
- Co my czynimy? to grzech! - szepn臋艂a Ole艅ka.
- Jaki tam grzech! Daj jeszcze grzeszy膰.
- Ju偶 nie mo偶na. Mitruny ju偶 niedaleko.
- Daleko czy blisko - wszystko jedno!
I Kmicic podni贸s艂 si臋 w saniach, wyci膮gn膮艂 r臋ce do g贸ry i pocz膮艂 krzycze膰, jakoby w pe艂nej piersi rado艣ci nie m贸g艂 pomie艣ci膰:
- Hej - ha! hej - ha!
- Hej, a hop! hop! ha! - odezwali si臋 towarzysze z tylnych sani.
- Czego wa膰panowie tak pokrzykujecie? - pyta艂a panna.
- A ot tak! z rado艣ci! A zakrzyknij no i wa膰panna!
- Hej - ha! - rozleg艂 si臋 d藕wi臋czny, cieniutki g艂osik.
- Moja偶 ty kr贸lowo! Do n贸g ci padn臋!
- Kompania si臋 b臋d膮 艣mieli.
Po upojeniu ogarn臋艂a ich weso艂o艣膰 szumna, szalona, jako i jazda by艂a szalona. Kmicic pocz膮艂 艣piewa膰:
Patrzy dziewczyna, patrzy ze dworu,
Na bujne pola!
揗atu艣! rycerze id膮 od boru,
Oj, moja偶 dola!"
揅贸ru艣, nie patrzaj - r膮czkami oczy
Zatknij bia艂ymi,
Bo ci serduszko z piersi wyskoczy
Na wojn臋 z nimi!"
- Kto wa膰pana wyuczy艂 tak wdzi臋cznych pie艣ni? - pyta艂a panna Aleksandra.
- Wojna, Ole艅ko. W obozie my to sobie z t臋skno艣ci 艣piewali.
Dalsz膮 rozmow臋 przerwa艂o gwa艂towne wo艂anie z tylnych sani :
- St贸j ! st贸j ! hej ta m - st贸j !
Pan Andrzej odwr贸ci艂 si臋 gniewny i zdziwiony, sk膮d towarzyszom przysz艂o do g艂owy wo艂a膰 na nich i wstrzymywa膰, gdy wtem o kilkadziesi膮t krok贸w za saniami dojrza艂 je藕d藕ca zbli偶aj膮cego si臋 co ko艅 wyskoczy.
- Na Boga ! to m贸j wachmistrz Soroka; co艣 si臋 musia艂o tam sta膰! - rzek艂 pan Andrzej.
Tymczasem wachmistrz zbli偶ywszy si臋 osadzi艂 konia tak, 偶e ten a偶 przysiad艂 na zadzie, i pocz膮艂 m贸wi膰 zdyszanym g艂osem:
- Panie rotmistrzu!...
Co tam, Soroka?
- Upita si臋 pali; bij膮 si臋!
- Jezus Maria! - zakrzykn臋艂a Ole艅ka.
- Nie b贸j si臋 wa膰panna... Kto si臋 bije?
- 呕o艂nierze z mieszczanami. W rynku po偶ar! Mieszczanie si臋 zasiekli i po prezydium do Poniewie偶a pos艂ali, a jam tu skoczy艂 do waszej mi艂o艣ci. Ledwie tchu mog臋 z艂apa膰...
Przez czas tej rozmowy sanie id膮ce z ty艂u nadjecha艂y; Kokosi艅ski, Ranicki, Kulwiec-Hippocentaurus, Uhlik, Reku膰 i Zend wyskoczywszy na 艣nieg otoczyli ko艂em rozmawiaj膮cych.
- 0 co posz艂o? - pyta艂 Kmicic.
- Mieszczanie nie chcieli obrok贸w dawa膰 ani koniom, ani ludziom, 偶e to asygnacji nie by艂o; 偶o艂nierze pocz臋li gwa艂tem bra膰. Oblegli艣my burmistrza i tych, ktbrzy si臋 w rynku zatarasowali. Pocz臋to ognia dawa膰 i zapalili艣my dwa domy; teraz gwa艂t okrutny i we dzwony bij膮...
Oczy Kmicica pocz臋艂y 艣wieci膰 gniewem.
- To i nam trzeba na ratunek! - zakrzykn膮艂 Kokosi艅ski.
- Wojsko 艂yczkowie oprymuj膮! - wo艂a艂 Ranicki, kt贸remu plamy czerwone, bia艂e i ciemne ca艂膮 twarz zaraz pokry艂y. - Szach, szach ! mo艣ci panowie! Zend za艣mia艂 si臋 zupe艂nie tak, jak 艣mieje si臋 puszczyk, a偶 si臋 konie zestraszy艂y, a Reku膰 podni贸s艂 oczy w g贸r臋 i piszcza艂:
- Bij! kto w Boga wierzy! z dymem 艂yk贸w!
- Milcze膰! - hukn膮艂 Kmicic, a偶 las odegrzmia艂, a stoj膮cy najbli偶ej Zend zatoczy艂 si臋 jak pijany. - Nic tam po was! nie potrzeba tam siekaniny!... Siada膰 wszyscy w dwoje sani, mnie jedne zostawi膰 i jecha膰 do Lubicza ! Tam czeka膰, chybabym przys艂a艂 po sukurs.
- Jak to? - zaoponowa艂 Ranicki.
Ale pan Andrzej po艂o偶y艂 mu r臋k臋 pod szyj臋 i tylko oczyma straszniej jeszcze, za艣wieci艂.
- Ni pary z g臋by! - rzek艂 gro藕nie.
Umilkli; wida膰 si臋 go bali, chocia偶 tak zwykle byli z nim poufale.
- Wracaj, Ole艅ko, do Wodokt贸w - rzek艂 Kmicic - albo jed藕 po ciotk臋 Kulwiec贸wn臋 do Mitrun贸w. Ot! i kulig si臋 nie uda艂. Wiedzia艂em, 偶e oni tam spokojnie nie usiedz膮... Ale zaraz tam b臋dzie spokojniej, jeno 艂b贸w kilka zleci. B膮d藕 wa膰panna zdrowa i spokojna, pilno mi b臋dzie z powrotem...
To rzek艂szy uca艂owa艂 jej r臋ce i otuli艂 w wilczur臋; potem siad艂 do innych sani i zakrzykn膮艂 na wo藕nic臋:
- Do Upity!
 

 







Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Margit Sandemo Cykl Saga o czarnoksi臋偶niku (02) Blask twoich oczu
t informatyk12[01] 02 101
introligators4[02] z2 01 n
02 martenzytyczne1
OBRECZE MS OK 02
02 Gametogeneza
02 07
Wyk ad 02
r01 02 popr (2)
1) 25 02 2012
TRiBO Transport 02
02 PNJN A KLUCZ

wi臋cej podobnych podstron