Archiwum Gazety Wyborczej; MANTRA ZAMIAST ROZMOWY
WYSZUKIWANIE:
PROSTE
ZŁOŻONE
ZSZYWKA
?
informacja o czasie
dostępu
Gazeta Wyborcza
nr 78, wydanie waw (Warszawa) z
dnia
2000/04/01-2000/04/02,
dział ŚWIĄTECZNA, str. 10
MIECZYSŁAW WASILEWSKI
[pagina] PUBLICYSTYKA
ADAM MICHNIK
MANTRA ZAMIAST ROZMOWY
Antykomunizm - tak jak antyfaszyzm - nie jest sam w sobie legitymacją
ludzkiej przyzwoitości. Kłamstwo stare - kłamstwo komunistów
rozliczających faszyzm - zostaje zastąpione kłamstwem nowym: kłamstwem
antykomunistów rozliczających komunizm
Przeszłość jest równie trudno przewidzieć jak przyszłość. Śledząc debaty,
także polskie debaty wokół wydarzeń, które wstrząsają i bulwersują opinię
publiczną w ostatnich latach, trudno oprzeć się wrażeniu, że upiory dnia
wczorajszego żywo uczestniczą w dzisiejszych sporach.
Aresztowanie Augusta Pinocheta, chilijskiego dyktatora, otworzyło na nowo
spór o kształt zimnej wojny, o granice suwerenności, o konflikt pomiędzy logiką
sprawiedliwości a logiką kompromisu.
Czystki etniczne w Kosowie organizowane przez reżim Slobodana Miloszevicia, a
potem interwencja militarna państw NATO przypomniały najbardziej zasadnicze
debaty o granicach suwerenności i prawie do humanitarnej ingerencji.
Krwawa wojna w Czeczenii sprowokowana
wtargnięciem oddziału Szamila Basajewa do Dagestanu nakazuje na nowo przemyśleć
problem dwóch miar stosowanych przez opinię światową: jednej wobec słabych,
drugiej wobec silnych; jednej wobec Serbii, drugiej wobec Rosji.
Wreszcie skandal ostatni, który wstrząsnął Europą - wejście do rządu Partii
Wolności kierowanej przez Joerga Haidera, austriackiego populistę, który nie
stroni od retoryki bliskiej nazizmowi.
Każdy z tych sporów ma specyficzny kontekst w każdym z krajów. Także w Polsce
wpisują się one w debaty historyków, intelektualistów i polityków związane z
polskimi kłopotami, z polską pamięcią.
I
Narody i ludzie lubią idealizować swoją przeszłość, a demonizować przeszłość
swych wrogów. Przyjemniej jest postrzegać siebie samego jako bezwinną ofiarę
cudzej agresji niż jako uczestnika konfliktu, w którym krzywdy są po obu
stronach i racje różnie rozdzielone. Dlatego niechętnie powracamy pamięcią do
krzywd wyrządzonych przez nas, a chętnie przypominamy krzywdy własne. Na tym
właśnie polega odwet "szkieletu w szafie" - sekretu wstydliwie ukrytego w
zakamarkach pamięci. Nerwowe reakcje na każde wspomnienie o naszej niechlubnej
przeszłości są osobliwym potwierdzeniem, że ta przeszłość jest wciąż żywa, że
"szkielet w szafie" stuka, że "trup pod podłogą" cuchnie.
Trudne rozmowy polsko-ukraińskie, polsko-litewskie czy polsko-żydowskie to
dobry przykład zderzenia się dwóch różnych pamięci zbiorowych. Mamy wspólną
historię, którą jednak każdy z nas, zresztą w dobrej wierze i bez złej woli,
zapamiętał odmiennie. I tak pewnie być musi, gdy przeszłość wypełniona jest
serią krwawych bratobójczych konfliktów. A jednak lepiej rozmawiać o przeszłości
z myślą o przyszłości, niż projektować przyszłość za pomocą przeszłości od nowa
mitologizowanej. Ta pierwsza droga wiedzie ku trudnym kompromisom, jak choćby w
stosunkach polsko-ukraińskich. Druga zaś - ku krwawym konfliktom, jak w byłej
Jugosławii czy na Kaukazie.
Polska pamięć zbiorowa ma dwa "szkielety w szafie" - narodowy i klasowy,
autorytarno-nacjonalistyczny i komunistyczny. Ten pierwszy to nigdy nie dokonany
rozrachunek z antysemityzmem, który był przez wiele lat składnikiem idei
narodowej polskiej prawicy, a także polityki II Rzeczypospolitej wobec sąsiadów
i mniejszości narodowych; ten drugi to nigdy nie dokonany rozrachunek z czasem
komunistycznej dyktatury.
Antysemityzm nie był w Polsce ekscesem prawicowych radykałów, był
nieusuwalnym składnikiem i znakiem rozpoznawczym wielkiego obozu politycznego -
narodowej demokracji - i ogarniał wielką część opinii publicznej, także
katolickiej. Polityka wobec mniejszości narodowych - zwłaszcza wobec mniejszości
ukraińskiej - nacechowana była dążeniem do polonizacji ziem etnicznie mieszanych
bądź ukraińskich. Polski represyjny nacjonalizm etniczny rodził etniczny
nacjonalizm ukraiński, który podążył drogą separatyzmu i sięgał po przemoc. Ten
konflikt wiódł do dramatycznego pytania: gdzie są granice polityki państwa
wielonarodowego, które w trosce o zachowanie integralności terytorialnej
dyskryminuje mniejszości narodowe? Gdzie kończy się suwerenność państwa, a gdzie
zaczyna się prawo uciskanej mniejszości do buntu oraz prawo do zewnętrznej
interwencji w obronie owej mniejszości?
Te pytania musiały powracać w trakcie sporów o Kosowo i Czeczenię.
Wszelako cechą szczególną polskiej prawicy antysemickiej - odmiennie niż na
przykład we Francji - była jej wrogość wobec hitleryzmu. We Francji ludzie
wyznający wiarę w prawicowy antysemityzm byli kolaborantami; w Polsce byli
bohaterami antyhitlerowskiego ruchu oporu, a później ofiarami komunistycznej
dyktatury.
Debata rozrachunkowa na temat polskiej odmiany faszyzmu - czy też innych
odmian skrajnej prawicy antysemickiej - była po wojnie niemożliwa. W klimacie
dyktatury nie można było osądzać ludzi dyskryminowanych i więzionych. Osąd ich
postępków w tamtych warunkach nie byłby rozrachunkiem narodu z własną
przeszłością, lecz linczem dokonywanym na przeciwniku politycznym. Krytyka ludzi
prawicy antysemickiej była akcesem do zbiorowych nagonek, organizowanych przez
aparat komunistycznej dyktatury przeciw bohaterom antyhitlerowskiego, a potem
antysowieckiego ruchu oporu, przeciw ludziom prześladowanym i urzędowo
opluwanym.
Komunizm był zamrażarką zbiorowej pamięci, upadek komunizmu spowodował
przeto, że wraz z demokracją na scenę publiczną powróciły dawne paratotalitarne
formacje, niczym upiory innej epoki. Jednak powróciły w nowej roli - nie jako
spadkobiercy rewolucji narodowo-radykalnej z lat 30., lecz jako bojownicy o
wolność, niepodległość i tożsamość narodową przeciw komunistycznej dyktaturze.
Staliśmy się świadkami paradoksu. Kiedyś komunizm był opatrzony znakiem dodatnim
jako radykalny antyfaszyzm, dziś każdy antykomunizm został opatrzony znakiem
dodatnim, choćby był bliski faszyzmowi. Traktując faszyzm jako zło absolutne,
opinia publiczna nie chciała pamiętać o terrorze i okrucieństwie Gułagu, o
milionach ofiar i agresywnej ekspansji stalinowskiego państwa. Dziś, traktując
komunizm jako zło absolutne i gloryfikując każdą postać antykomunizmu, opinia
publiczna zdaje się zapominać, że antykomunistą wyjątkowo konsekwentnym był
także Adolf Hitler.
Inaczej mówiąc: antykomunizm - tak jak i antyfaszyzm - nie jest sam w sobie
legitymacją ludzkiej przyzwoitości.
Problem rozrachunku z komunizmem ma wiele twarzy. Oto nadszedł czas
ujawnienia całej prawdy o teorii i historii, o doktrynie i praktyce sprawowania
władzy; czas faktów, dokumentów, świadectw ofiar. To także czas namysłu nad
losem utopijnej idei, która pozwala wierzyć w możliwość i celowość zbudowania
przemocą świata doskonałej równości i sprawiedliwości, świata wolnego od
konfliktów. To również czas ujawnienia prawdy o tzw. dyktaturze proletariatu i
tzw. kierowniczej roli partii, budowanej wedle zasady tzw. centralizmu
demokratycznego. Ale to również czas namysłu nad zbiorowym konformizmem, który
umożliwił wieloletnie trwanie dyktatury komunistycznej.
Nad każdą z tych debat unosi się cień mrocznej przeszłości i ponury kontekst
bieżącej polityki. Na ten kontekst składa się walka o władzę, która przyjmuje
postać walki o pamięć. Widać to dobrze na przykładzie sporów o dekomunizację i
lustrację. Dekomunizacja to nic innego jak postulat dyskryminacji prawnej ludzi
dawnego reżimu. Ludzie z dawnej nomenklatury, choćby nie popełnili żadnego
przestępstwa, mają być dyskryminowani z tego tylko tytułu, że zasiadali w
kierowniczych gremiach dyktatury. W ten sposób pozbawia się obywateli prawa do
swobodnej decyzji o kształcie demokratycznego parlamentu.
Idea lustracji ma pomóc w ujawnieniu agentów komunistycznej policji
politycznej. Rzecz w tym jednak, że czyni się to na podstawie dokumentów,
których celem było terroryzowanie obywateli, sporządzanych przez tę policję
przez długie lata dyktatury. Dziś dokumenty te mają być podstawowym źródłem
wiedzy o ludzkich postawach, a tymi, którzy je będą weryfikować, są dawni
funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. Trudno o bardziej paradoksalny triumf
komunistycznej przeszłości nad demokratyczną teraźniejszością.
W ten sposób debata o komunizmie staje się sposobem walki o władzę poprzez
szantaż i dyskryminację przeciwnika politycznego. Mamy oto parodię debaty
rozrachunkowej. Komunizm przedstawiany po prostacku jako zło absolutne przestaje
być groźnym narkotykiem ideologii wyzwalającej fanatyzm, przemoc i zniewolenie,
a staje się sposobem zakłamywania rzeczywistości. Kłamstwo stare - kłamstwo
komunistów rozliczających faszyzm - zostaje zastąpione kłamstwem nowym:
kłamstwem antykomunistów rozliczających komunizm.
Kłamstwo rodzi kłamstwo. Przez ostatnie dziesięciolecia komunistyczna
ideologia i komunistyczna praktyka poddane były bezlitosnym analizom i osądom,
których autorami bywali zresztą nierzadko dawni komuniści, zbuntowani przeciw
praktyce dyktatury zaprzeczającej obietnicom ideologii. Jednak konający komunizm
miał różne drogi odwrotu. Mógł podążyć drogą akceptacji reguł demokracji
parlamentarnej i gospodarki rynkowej. W tym przypadku formacje postkomunistyczne
przeobraziły się w partie ludzi dawnego reżimu, których łączy wspólnota
biografii i lęk przed dekomunizacją. Znakiem firmowym tych formacji - jak w
Polsce czy na Węgrzech - stał się pragmatyzm nierzadko bardzo cynicznej
proweniencji. Tu wszystko podporządkowane jest logice marketingu, tu najchętniej
odmawia się rozmowy o przeszłości jako o czymś nieistotnym i nieciekawym.
Respektując reguły demokratyczne, ludzie tych formacji pozbawiają ład
demokratyczny składnika o ogromnej doniosłości. Tym składnikiem jest rozmowa o
aksjologii w polityce. Bez prawdy o przeszłości taka rozmowa nie jest możliwa, a
politykę demokratyczną zaczyna przenikać wirus duchowej i materialnej korupcji.
Wszelako konający komunizm miał i inną drogę - ku ideologii i retoryce
nacjonalistycznej i populistycznej. Wielkorosyjski imperializm Ziuganowa czy
wielkoserbski szowinizm Miloszevicia to dwie twarze komunizmu
przetransformowanego w tym ostatnim stadium w imperialny bądź etniczny
nacjonalizm. W ten sposób otrzymaliśmy mieszankę piorunującą - nowy koktajl
Mołotowa, złożony ze śmieci po totalitarnych ideologiach XX wieku.
II
Taki jest kontekst polskiego sporu o generała Augusta Pinocheta. Sposób
rozliczania się z komunizmem i ludźmi dawnego reżimu zaciążył nad polską debatą
o decyzji brytyjskich prokuratorów, którzy wydali nakaz aresztowania
chilijskiego dyktatora. W polskim sporze zderzyły się dwa sposoby rozumowania na
temat wychodzenia z dyktatury - droga sprawiedliwości, którą jej krytycy
określali jako drogę rewanżu, i droga rekoncyliacji, której zwolenników inni
krytycy oskarżali o zacieranie granicy między dobrem i złem. Ci pierwsi byli
zdania, że ludzi dawnego reżimu należy usunąć z życia politycznego metodą
prawnej represji i dyskryminacji. Ci drudzy byli zdania, że trzeba ich wpisać w
system norm demokracji parlamentarnej i państwa prawa. Dlatego jedni wołali o
polską Norymbergę, drudzy zaś podkreślali zalety sposobu wychodzenia z dyktatury
metodą negocjacji, prawdy i pojednania. Pierwsi wskazywali na wzór denazyfikacji
w powojennych Niemczech, drudzy mówili o hiszpańskim modelu transformacji
demokratycznej.
Aresztowanie Pinocheta jednych i drugich postawiło w kłopotliwej sytuacji. W
latach dyktatury opozycja antykomunistyczna prezentowała dwa odmienne sposoby
definiowania komunistycznej opresji. Mówiąc metaforycznie - jedni oskarżali
komunizm ze względu na jego opresyjny charakter, drudzy piętnowali opresję ze
względu na to, że była komunistyczna.
Jedni powiadali: ponieważ komunizm jest diabłem wcielonym i złem absolutnym,
to każda metoda zwalczania komunizmu zasługuje na szacunek i wsparcie. W tej
perspektywie Pinochet, który obalił legalny rząd drogą wojskowego zamachu stanu
i zaprowadził na kilkanaście lat krwawą dyktaturę, był bohaterem
antykomunistycznej krucjaty, zasługującym na podziw i wdzięczność - choć
pochłonęła ona tysiące ofiar.
Drudzy zaś powiadali: komunizm jest złem tak wielkim nie ze względu na takie
czy inne projekty filozoficzne, o których można dyskutować, lecz ze względu na
nieludzkie instrumenty opresji, które realizowaniu owych projektów mają służyć.
Odrzucamy komunizm nie ze względu na jego prawa dialektyki czy teorie
materializmu historycznego, lecz ze względu na stosowanie tortur, które są czymś
moralnie niedopuszczalnym, bez względu na swoje uzasadnienie. Skoro jednak
tortury, skrytobójstwa i terror w ogólności są czymś godnym bezwzględnego
potępienia, to są one również godne bezwzględnego potępienia, gdy stosuje się je
pod sztandarem zbożnej sprawy walki z komunizmem. Nie ma mordów i tortur
postępowych i reakcyjnych, prawicowych i lewicowych. Tortury są zawsze torturami
i jako takie zasługują na potępienie, tak jak systemy polityczne, które są
nietolerancyjne wobec ludzi, ale tolerancyjne wobec tortur.
Zatem spór o Pinocheta trwał w polskiej opozycji od chwili zamachu wojskowego
w Chile. Po uwięzieniu chilijskiego generała w Londynie wybuchł z nową siłą.
Jedni powtarzali jak mantrę, że aresztowanie Pinocheta jest zemstą światowego
komunizmu za jego heroiczną walkę z marksistami w Chile; drudzy powtarzali jak
mantrę, że oto sprawiedliwości stało się zadość i krwawy dyktator zostanie
osądzony za mordy i cierpienia, których jest winien. Rzecz znamienna - obrońcy
Pinocheta nie chcieli słyszeć o ludziach torturowanych i odrzucali ich prawo do
bólu i cierpienia. Z kolei oskarżyciele bynajmniej nie domagali się uwięzienia
Fidela Castro, rządzącego dyktatora, który także ma na sumieniu zbrodnie i
cierpienie ofiar.
W tym sporze pojawiło się jeszcze jedno stanowisko, które da się sformułować
hasłem: nie karać kata.
Jego rzecznicy byli przeciwnikami wszelkiej formy dyktatury, tak
komunistycznej, jak i antykomunistycznej. Byli zarazem świadomi, że racje
polityczne wchodzą tu w konflikt z racjami prawnymi, a niejednokrotnie zderzają
się też oceny moralne. Pytanie: co jest bardziej moralne? Czy wymierzanie
sprawiedliwości za cenę ryzyka nowej wojny domowej, czy też pokój społeczny bez
sprawiedliwości, jako rezultat kompromisu między wczorajszymi wrogami? I
odpowiadali, że w Chile, tak jak i w Polsce, trzeba wybrać drogę rekoncyliacji.
Rekoncyliacja czy amnestia nie może jednak oznaczać amnezji i sklerozy.
Kompromis nie może oznaczać zgody na zakłamywanie przeszłości i na relatywizację
zbrodni. I tylko pozostawało otwarte pytanie: kto tę zbrodnię relatywizuje? Czy
ci, którzy mówią, że lepsza amnestia wobec Pinocheta niż odwet prowokujący nowe
konflikty, czy też ci, którzy twierdzą, że Pinochet nie był zbrodniarzem, ale
godnym szacunku herosem antykomunistycznej krucjaty?
Spór o Pinocheta był również sporem o granice suwerenności. Kto ma prawo
karać szefa chilijskiego państwa, który oddał władzę drogą negocjacji z opozycją
i demokratycznych wyborów? Kto ma prawo wyręczać Chilijczyków w ich trudnym
rozrachunku z własną przeszłością?
III
Problem granic suwerenności objawił się w brutalny sposób podczas interwencji
militarnej państw NATO w Kosowie. W Polsce nie było sporu co do oceny
Miloszevicia. Ten komunista przetransformowany w wielkoserbskiego szowinistę nie
miał tu wielu obrońców. Jednak bombardowanie serbskich sił zbrojnych w Kosowie i
serbskich miast wzbudziło ostrą debatę. Duża część opinii publicznej nie chciała
uznać prawa do interwencji w wewnętrzne sprawy Serbii, gdyż traktowano Kosowo
jako integralną część Republiki Serbskiej. Obrońcy tej interwencji twierdzili,
że suwerenność państwowa kończy się tam, gdzie zaczyna się ludobójstwo, a tak
właśnie traktowano masowe mordy Albańczyków, które były rezultatem etnicznej
czystki. Przeciwnicy interwencji zbrojnej akcentowali, że hasła humanitarne są
zasłoną dymną dla polityki imperialnej.
Przyznajmy - w przeszłości zazwyczaj tak właśnie bywało. Przyznajmy również,
że w konflikcie bałkańskim nie ma wyłącznych winowajców i wyłącznych
sprawiedliwych. Jednak w ostatnim dziesięcioleciu to wielkoserbski nacjonalizm
rozpalił kilkakrotnie kolejne wojny na Bałkanach. I choć pamiętamy o Serbach,
którzy padli ofiarą etnicznych czystek w Chorwacji, o Serbach z Bośni, którym
odmówiono prawa do jedności z Republiką Serbską, wreszcie o Serbach z Kosowa,
którzy dziś padają ofiarą albańskiej agresji - to pamiętamy także, że wybierając
w demokratycznych wyborach Miloszevicia i aprobując jego politykę prowokowania
kolejnych konfliktów, Serbowie sami nieświadomie wydali na siebie wyrok.
Krwawy węzeł bałkański jest bardzo trudny do rozplątania. Oglądany z Polski
stanowi groźną przestrogę, do jak dramatycznych skutków prowadzić mogą etniczne
konflikty. Te konflikty karmią się pamięcią przeszłości złożonej z granicznych
sporów, z represji wobec mniejszości narodowych, z praktyki rozpalania
etnicznych nienawiści w miejsce trudnej rozmowy o kompromisie. I wojna o Kosowo
przynosi jeszcze jedną przestrogę - jakże często ofiara zaraża się od kata jego
mentalnością i jego metodami. Dzisiaj histeryczny nacjonalizm albański w Kosowie
godzi już nie tylko w niewielkie enklawy serbskie, godzi także w niezależnie
myślących Albańczyków, którzy nie chcą podporządkować się logice stada
wykrzykującego: Kosowo dla Albańczyków! Precz z Serbami!
IV
Pytają nas wszakże: ale skąd ta podwójna miara? Czemuż Serbowie są karani
przez społeczność międzynarodową za czyny nieporównanie mniej drastyczne niż
rosyjska interwencja w Czeczenii? Uczciwa
odpowiedź na to pytanie winna brzmieć: tak, to jest podwójna miara. I nic tu nie
pomoże przypominanie, że tę wojnę rozpoczął zbrojny napad Basajewa na Dagestan.
I nic tu nie pomoże przypominanie, że Afganistan opuszczony przez Rosjan stał
się dyktaturą skrajnych islamskich fanatyków religijnych. I nic tu nie pomoże
mówienie o wojnie z terroryzmem, przypominanie porywanych dla okupu i
mordowanych zakładników w czasie, gdy Czeczenia
miała faktyczną suwerenność. I wreszcie nic tu nie pomoże rozumienie lęku
przywódców Rosji przed wojną na całym Kaukazie i przed postępującą dezintegracją
rosyjskiego państwa. Dla bombardowania miast i mordowania ludzi w Czeczenii nie może być usprawiedliwienia.
Czemuż tedy Zachód milczy? Otóż Zachód nie milczy. Ostatnio czytaliśmy
zbiorową deklarację europejskich intelektualistów, którzy przypomnieli tragiczne
pasmo czeczeńskich losów: od podboju przez rosyjskich carów, poprzez zbrodnie
Stalina, wywózki całego narodu pod zarzutem współpracy z Hitlerem, aż po wojny,
które z Czeczenią toczy demokratyczna Rosja.
Opinia publiczna krajów demokratycznych nie kryje swego oburzenia z powodu
wyczynów rosyjskich generałów na Kaukazie.
Ale polityka międzynarodowa nie jest sferą czystej moralności. Jest zawsze
rodzajem kompromisu między tym, co moralne, a tym, co możliwe. Racje moralne w
pełni uzasadniają myśl o interwencji humanitarnej w Czeczenii. Realizm polityczny uniemożliwia jednak taką
interwencję. Rosja jest państwem zbyt silnym, by ktokolwiek w świecie mógł i
chciał rozmawiać z nią tym językiem, którym NATO przemówiło w Kosowie. Dylemat
Zachodu jest zaiste tragiczny - czy wspierać kulawą i skorumpowaną demokrację w
Rosji, czy też jej etnicznych wrogów, którzy nie tylko chcą budować suwerenne
państwo czeczeńskie, ale myślą również o budowie islamskiego państwa na
Kaukazie, które będzie wrogie Rosji. Tej kwadratury koła nikt dzisiaj nie
potrafi rozwiązać. Tragedia czeczeńska widziana z Polski kryje w sobie jednak
istotne przesłanie - należy uczynić wszystko, by naturalne konflikty pomiędzy
Rosją i jej sąsiadami nie były rozstrzygane tym językiem, który dziś w Czeczenii stał się językiem śmierci Czeczenów i Rosjan.
V
Właśnie stosunek polityki rosyjskiej do Czeczenii stał się argumentem obiegowym w debacie na
temat sankcji zastosowanych przez Unię Europejską wobec Austrii. Sukces wyborczy
Partii Wolności Joerga Haidera był kamykiem, który wywołał lawinę. Reakcje
austriackie wskazują na zakłopotanie. Austria czuje się skrzywdzona i
potraktowana niesprawiedliwie. Ta zamożna i stabilna demokracja nie czuje się
zagrożona obecnością partii Haidera w rządzie. Czemu Austriakom nie wolno
korzystać z demokracji i głosować na Haidera, skoro Francuzom wolno było
głosować na Le Pena, a Włochom tworzyć koalicję rządzącą z postfaszystą Finim?
Czemu wolno uczestniczyć w koalicjach rządowych komunistom francuskim czy
włoskim, a nie wolno partii Haidera? Czy Europa zwariowała? Czym można
wytłumaczyć zakłopotane milczenie rządów wobec Rosji i agresywną furię wobec
Austrii?
Można jednak postawić i inne pytanie. Czy to Austria przypadkiem nie
zwariowała? Czemu tyle głosów padło na Haidera? Czemu chadecja zawarła z nim
koalicję?
I oto wchodzimy w krąg pytań kłopotliwych. Przez 30 lat Austrią rządziła
czerwono-czarna koalicja, która przypominała rodzaj dwupartyjnej monopartii.
Instytucje państwa austriackiego zostały upartyjnione w stopniu gdzie indziej
niespotykanym. Kolejne demokratyczne wybory były uczciwe, ale nie mogły nic
zmienić. Zatem głosy na Haidera były głosami protestu przeciw trwaniu
dotychczasowej koalicji, były głosami za zmianą. Haider nie jest nazistą i nie
zapowiada nazistowskiej dyktatury. Jest zręcznym graczem, populistą,
manipulatorem. Austria chciała zmiany, a głosy na partię Haidera okazały się
jedyną drogą.
Ale czy to była dobra droga?
Są kraje, w których mniej wolno. W Stanach Zjednoczonych nie wolno posługiwać
się językiem, który przypomina segregację rasową. We Francji nie wolno szydzić z
Holocaustu, w Polsce nie należy szydzić z religii katolickiej i posługiwać się
antysemityzmem. To samo, co w Polsce jest zaledwie chorobliwym marginesem (na
przykład kłamstwo oświęcimskie czy kłamstwo katyńskie), w Niemczech czy w Rosji
nabiera zupełnie innego sensu.
Otóż również w Austrii "mniej wolno". Po pamiętnym skandalu wokół osoby
Waldheima Austriacy powinni pamiętać, że i oni mają swoją piętę achillesową.
Pewien niemiecki polityk powiedział mi przed laty, że największym sukcesem
austriackiej dyplomacji po II wojnie było wytłumaczenie całemu światu, że Hitler
był Niemcem, a Beethoven Austriakiem. Opowiedziałem niedawno ten często dziś
powtarzany dowcip znanemu dziennikarzowi austriackiemu, który natychmiast
zareplikował: tak, to prawda, ale prawdą jest też, że Hitler zrobił karierę w
Niemczech, a Beethoven w Austrii. Krótko mówiąc, Austria nie ma powodu do
szczególnych kompleksów, ale ma tytuł do ostrożności. Nazizm w Austrii nie był
po prostu importowany z Niemiec. Stąd można zrozumieć nadwrażliwość polityków
Unii Europejskiej, których reakcja była zapewne przesadna i niesprawiedliwa, ale
przecież łatwa do przewidzenia. Dlatego porównywanie Austrii z Rosją kuleje.
Rosja jest spoza "klubu" państw demokratycznych. To chory olbrzym Europy.
Natomiast Austria przynależy do tego "klubu". Od członków "klubu" wymagamy
więcej.
Otwarte pozostaje pytanie, dlaczego dla Haidera jest mniej tolerancji niż dla
komunistów czy postkomunistów. Przecież Hitler i Stalin byli zbrodniarzami, a
ich zbrodnie są w pełni porównywalne. Wszelako na dwa elementy należy zwrócić tu
uwagę. U źródeł Unii Europejskiej jest pewien mit założycielski. Temu mitowi na
imię antyfaszyzm. To z klęski Hitlera zrodziła się myśl o europejskiej
integracji. I nic nie zdoła przekreślić faktu, że zachodnie partie komunistyczne
były w tym czasie składnikiem antyhitlerowskiej koalicji. Po wtóre, komunizm po
rozpadzie Związku Sowieckiego i końcu zimnej wojny jest martwą propozycją
ideologiczną (choć nie zawsze tak było - jeszcze w 1976 roku perspektywa wejścia
włoskich komunistów do rządu była kategorycznie odrzucana przez państwa
wspólnoty euroatlantyckiej).
Powtórzmy: Haider nie jest nazistą, a reakcje krajów Unii Europejskiej były
zapewne nieco histeryczne. Jednak casus Haidera jest znakomitą ilustracją
kłopotu, jaki ma Europa ze swoją historią. Jest to więc czytelny sygnał dla
wszystkich krajów europejskich, także dla Polski: kto głosuje w demokratycznych
wyborach na polityków przemawiających językiem Haidera - językiem ksenofobii,
demagogii, relatywizacji faszyzmu - ten skazuje swoje państwo na pogardę w
rodzinie demokratycznych instytucji Unii Europejskiej.
Dziś Europa szuka swej nowej tożsamości wśród powikłanych konfliktów i
politycznych niekonsekwencji. Szuka nowej aksjologii, która pomoże zbudować
trwały fundament demokracji pomiędzy cynizmem a rozpaczą. Trwa spór o kształt
państwa tolerancyjnego i wielokulturowego, a jednocześnie pielęgnującego
tożsamość narodową i tradycję własnej historii. Demokracja europejska wyrasta z
dwóch nurtów, z nurtu praw człowieka, który zrodził parlamentarną demokrację i
tolerancję dla mniejszości, oraz z nurtu liberalnej rynkowej gospodarki, który
zrodził klasę średnią, gwaranta stabilności społecznej. Rzec by można, iż
małżeństwo rynku z demokracją nie jest małżeństwem z miłości, lecz z rozsądku.
Nieraz właśnie takie małżeństwa są najbardziej trwałe. Ale całkiem bez miłości -
to znaczy bez wartości przenikających wspólnotę demokratyczną - takie małżeństwa
są pozbawione duszy i sensu. Jednak miłości, a więc wartości aksjologicznych,
nie da się zagwarantować i bronić kodeksem karnym.
Spoglądając w nadchodzące stulecie, wolni jesteśmy od wiary w prawdy
ostateczne i recepty doskonałe. Wierzymy jednak, że ład demokratyczny, choć
wciąż chwiejny i zawsze zagrożony, jest możliwy do obronienia, a dialog ma
więcej wartości niż przemoc, choćby skrywała się ona za najszlachetniejsze
hasła.
(szukano: Czeczenia)
© Archiwum GW, wersja 1998 (1) Uwagi
dotyczące Archiwum GW: magda.ostrowska@gazeta.pl
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
2000 09 Taryfikator rozmów telefonicznych50 12 Kwiecień 2000 Jakie obozy52 22 Kwiecień 2000 Tak jest łatwiej51 21 Kwiecień 2000 Moskwa skazana na Maschadowa48 5 Kwiecień 2000 Kto to pani odmalował46 3 Kwiecień 2000 Takie miejsce nie istniejeKwiecista dekoracjaTosnuc 600M VMC 45 M442 81 342 30 Marzec 2000 Dialog na warunkachNaukowy dowód rozmowy z BogiemStromlaufplan Passat 52 Automatisches 4 Gang Getriebe (AG4) ab 10 200045 Olimpiada chemiczna Etap 0Linux 2000 DVB T Experimentswięcej podobnych podstron