351,17,artykul












Relacje historyczne cz. 3 - Paranormalium




Strona główna · Informacje · Kontakt z Redakcją

Kliknij tutaj, aby przejrzeć całą zawartość Paranormalium Offline





ARTYKUŁY

11 WRZEŚNIA
ASTROLOGIA
CUDA
DEMONOLOGIA
DUCHY
EZOTERYKA
KLĄTWY
KRYPTOBOTANIKA
KRYPTOZOOLOGIA
LEGENDARNE STWORZENIA
MAGIA
MITOLOGIA
NIEWYJAŚNIONE
NIEZWYKŁE MIEJSCA
NIEZWYKŁE ZDOLNOŚCI
NOWA BIOLOGIA
PRZEDMIOTY KULTU
RAELIANIE
REIKI
RELIGIA
ROK 2012
SEKTY
SNY, LD, OOBE
STREFA MROKU
TAJEMNICE KOSMOSU
TAJEMNICZE WIZERUNKI
TEORIE SPISKOWE
UFO
USO
WAMPIRYZM
ZAGADKOWE OBIEKTY
ZAGADKOWE ZNIKNIĘCIA
ŻYCIE PO ŚMIERCI

CIEKAWOSTKI

UNPLUGGED!(mat. źródłowe)
CIEKAWE ARTYKUŁY
RELACJE
 




     Paranormalium >> Artykuły >> UFO - nieznane obiekty latające


Relacje historyczne cz. 3Dodano: 2005-06-24 00:46:48


Statek zakotwiczony o... kościół

I wreszcie ostatnia już średniowieczna wieść „nie z tego świata".
Uległa jeszcze większym chyba dewiacjom (zarówno jeśli chodzi o
miejsce, jak i o datę), a mimo to cenna dla nas niezwykle, bowiem być
może dotycząca właśnie zagadkowych Istot powietrznych tak niefortunnie
ingerujących w życie Ziemian w czasach Karola Wielkiego.
Tak więc w najwyższej (czyli najpóźniejszej!) warstwie naszej
średniowiecznej „odkrywki historycznej" natrafiamy na pracę „Otto
Imperialia" Gervase'a z Tiłbury, w której autor ten will rozdziale l
księgi pisze o „powietrznym statku nad kościołem". Zgodnie z relacją
zdarzenie miało miejsce w Bristolu (Anglia) w r. 1270.
Otóż lecący w powietrzu jakiś „statek" ciągnął podobno za sobą długą
linę, na której końcu znajdowała się kotwica. Właśnie ta kotwica
przypadkiem lub celowo zaczepiła o dach wieży kościelnej i w ten sposób
zatrzymała cały statek w jego dalszej powietrznej drodze. Wówczas
zgromadzony tłum gapiów z przerażeniem ujrzał, że ze statku wynurzył
się „mały człowieczek", który począł się opuszczać po linie ku ziemi. W
pewnym momencie spadł i cały tłum z okrzykami zgrozy rzucił się nań,
bowiem był przekonany, że ma do czynienia z demonem. Wówczas towarzysze
człowieczka odcięli linę i nie czekając na niego odlecieli w niebo.
Mały człowieczek sam się zaś udusił, bowiem nie był zdolny oddychać
naszym powietrzem.
Prawdę rzekłszy realia tej przygody w dużym stopniu idealnie wręcz
pasują do pierwszych lotów balonowych. Ten „statek powietrzny",
ciągnąca się za nim „lina z kotwicą", która przypadkiem zaczepia o
nieprzewidzianą przeszkodę, konieczność jej odczepienia lub odcięcia
dla kontynuacji dalszej podróży... Jedyny szkopuł polega na tym, że
zdarzenie to miało miejsce... niemal dokładnie pół tysiąca lat przed
wzlotem pierwszego pilotowanego przez człowieka balonu!


Czyżby więc penetrowała nas jakaś cywilizacja akurat 500 lat wyprzedzająca nas w swym rozwoju?
Ale gdy tylko pogrzebiemy nieco głębiej, natrafimy zaraz na następny
ślad podobnej historii. Oto J. Vallee w pracy „Pasport to Magonia"
(powołując się zresztą na Drakę'a i Wilkinsa) opisuje taką oto
przygodę, „która miała miejsce około r. 1211 w Irlandii". „Zdarzyło się
to w miasteczku Cloera, w niedzielę, kiedy ludzie byli na mszy. W
miejscowości tej znajduje się kościół poświęcony św. Kenerusowi. Nagle
z nieba opadła kotwica przywiązana do liny, przy czym jedna jej łapa
zaczepiła o znajdujący się nad drzwiami kościoła drewniany łuk. Tłum
wiernych wybiegł z kościoła i ujrzał na niebie statek z ludźmi na
pokładzie. Widziano także, jak jeden z ludzi wyskoczył z pokładu statku
i sprawiał wrażenie, jakby chciał uwolnić kotwicę. Wydawało się, jakby
pływał w wodzie. Ludzie pobiegli w jego kierunku usiłując go pochwycić,
biskup jednak powstrzymał ich przed tym twierdząc, że mogliby narazić
się w ten sposób na śmierć. Człowiek więc został uwolniony i wrócił do
statku, gdzie załoga odcięła linę i cały statek zniknął wkrótce z pola
widzenia".
Tak więc i znów widzimy, że ta druga wersja - zachowując zresztą
podstawowy przebieg zdarzeń - zmienia zasadniczo zakończenie całej
przygody, a w dodatku jeszcze jej miejsce i czas. O 69 lat!
Ale na tym nie koniec. Publicysta radziecki Władimir Kozakow (nie
powołując się zresztą na żadne źródła) opublikował w marcu 1979 r.
informację, z której wynika, iż przygoda ta miała miejsce „jeszcze w r.
1123, za czasów króla Henryka I zwanego Uczonym (jest to najmłodszy syn
słynnego Wilhelma Zdobywcy) i to w Londynie". W roku tym - według niego
- „pojawił się nad Londynem statek powietrzny przypominający okręt
morski i zarzucił kotwicę w centrum stolicy Anglii (...). Po sznurowym
trapie ze statku zeszli ludzie. Londyńczycy, uważając ich za
wysłanników diabła, napadli na nich i utopili w Tamizie. Aeronauci
pozostali w statku odcięli linę kotwiczną i szybko wznieśli się ku
chmurom. Nigdy więcej już 'cudownego statku' nie spotkano".
Jednak grzebiąc coraz głębiej w historii można spotkać go jeszcze raz,
tym razem w irlandzkim rękopisie „Konungs Skigga", aż z roku... 950
(dla ścisłości powinienem podać, że Frank Edwards w swej pracy „Flying
Saucers - Serious Business" z r. 1966 twierdzi, iż rękopis nosi nazwę
„Konungs-Skuggsa" i pochodzi z r. 956). Rękopis ten znów wprawdzie
wymienia jako miejsce zdarzenia „wieś Cloera", a jako czas „pewną
niedzielę podczas mszy", w dalszym ciągu zawiera jednak szereg
dodatkowych szczegółów, które mogą zaszokować najbardziej nawet
oswojonych z niezwykłościami ufologii speców. Oczywiście jeżeli tekst
ten jest istotnie dosłownym tłumaczeniem irlandzkiego rękopisu, a nie
odpowiednio przyprawioną fantazją przeróbką G. Herbertsa, który cytuje
go w swej wydanej w r. 1977 pracy pt.: „Begegnungen mit
Ausserirdischen"!
I tak w momencie gdy ludzie wybiegli z kościoła, ujrzeli „na drugim
końcu łańcucha statek, który - wydawało się - pływa na wyimaginowanym
oceanie".
Opis pływającego po tym „oceanie powietrznym" statku jest zresztą tak
niewolniczo naśladujący swe pierwowzory morskie, że wymienia nawet
wiele ich charakterystycznych fragmentów budowy! W ten więc sposób „na
pokładzie statku ujrzano mężczyzn, którzy wyglądali przez reling (jest
to barierka z żelaznych słupków połączonych liną otaczająca brzeg
pokładu), tak jakby obserwowali, co się dzieje na dnie toni. Na burcie
statku pojawił się członek załogi i wyskoczył na zewnątrz, co wyglądało
tak, jakby skoczył do wody. Wokół niego widać było ognisty wieniec
promieni. Gdy dotarł do ziemi, wierni go otoczyli, chcąc go uchwycić.
Proboszcz jednak zabronił dotykać go, bojąc się jakichś czynów
bezprawnych lub przestępczych. Wydawało się, że nurek nie zauważył, co
się wokół niego dzieje. Gdy jego usiłowania oswobodzenia kotwicy nie
powiodły się, uniósł się do swego statku w szczególny sposób wykonując
ruchy płynącej żaby. Wtedy załoga odcięła łańcuch, a oswobodzony statek
powietrzny odpłynął i zniknął z oczu. Ale zaczepiona u bramy kotwica
pozostała przez stulecia i świadczyła o cudzie".
Minęły już jednak nie stulecia, lecz tysiąclecie. Nikt nie wie dziś,
nie tylko gdzie jest kotwica, ale nawet miasteczko, czy wieś, Cloera. A
może w ogóle nie chodziło tu o Cloerę, tylko o'Londyn lub Bristol? Tak
jak równie problematyczna jest autentyczna data tego legendarnego
zdarzenia: rok 1270, 1211,1123, 956 czy 950?
Nie ulega wątpliwości, że przy tak wielkiej różnicy podstawowych
informacji (aż trzy różne miejscowości i aż pięć odrębnych dat,
różniących się między sobą o - bagatela - 320 lat!) trudno uznać, by
którakolwiek z tych niesamowitych opowieści relacjonowała rzeczywiście
autentyczne od początku do końca zdarzenie. Czy jednak z drugiej strony
uporczywe powtarzanie się w każdej z tych wersji na przestrzeni 320 lat
podobnych lub wręcz tych samych szczegółów nie sugeruje, że jakieś tego
typu zdarzenie (choć trudno dziś ustalić dokładnie kiedy i gdzie)
niewątpliwie jednak miało miejsce? A jeśli tak, to co to był za
„powietrzny statek" i kim był pływający w powietrzu „mały człowieczek"?







NOL były zawsze

I - na koniec - starożytność. Po raz pierwszy w tym wyczerpującym
przeglądzie historycznym wszystkich przez całe tysiąclecia
niepokojących ludzkość tajemniczych zjawisk - mimo dalszego
konsekwentnego cofania się w przeszłość - daty będą rosły. Bowiem
prawie wszystkie lata tego rozdziału są już sprzed naszej ery.
Zacznijmy od cesarza rzymskiego Pertirraxa (który zresztą - wbrew swemu
imieniu oznaczającemu „trwały" - panował zaledwie trzy miesiące). W
ciągu swego krótkiego okresu władzy zdążył jednak wybić monetę, na
której wyobrażona została kula z czterema wypustkami, niewolniczo wręcz
naśladująca kształt naszych pierwszych satelitów ziemskich. Przypadkowa
to zbieżność, czy może... autentyczny rysunek z modelu? Schneider
twierdzi, że monety Pertinaxadodziś znajdują się w muzeum
archeologicznym im. Federico Eusebio w Alba we Włoszech. A więc rzecz
do sprawdzenia?
A dalej informacja pochodząca od (żyjącego między 45 a 120 r. n.e.)
greckiego pisarza i filozofa Plutarcha z Cheronei. W jednym ze swych 46
„Żywotów równoległych", opisując życiorys znanego do dziś ze swych
bogactw i umiejętności ich wykorzystywania konsula rzymskiego Liciniusa
Lucullusa, wspomina on, iż "w czasie walki tego ostatniego z królem
Pontu Mitrydatesem (był to rok 74 p.n.e.), na niebie pojawił się nagle
jakiś ognisty dzban, który rozproszył armię Mitrydatesa ratując siły
konsula rzymskiego".
Również znakomity encyklopedysta rzymski Caius Plinius Secundus (także
żyjący już między 23 a 79 r. n.e.) w rozdziale 34 drugiej księgi dzieła
swego życia „Historia naturalis", pisze dosłownie: „Gdy Lucius Valerius
i Gaius Marius byli konsulami (był to więc rok 85 p.n.e.) przeleciała
przez niebo płonąca i sypiąca iskrami tarcza!" Według Schneidera
zresztą poza tą jedną skromną notatką w 37 księgach „Historia
naturalis" Pliniusz wy mienia jeszcze 26 dalszych zagadkowych zjawisk
powietrznych.
Także następny z historyków rzymskich, Julius, zwany „Obsequens"
(Usłużny), autor „Liber prodigiorum", pod rokiem 91 (oczywiście p.n.e.)
podaje taką oto niewytłumaczalną obserwację: „Przy Spoleti upadła
złocista kula ognista na ziemię i poczęła się powiększać. Następnie
uniosła się ponownie z ziemi w kierunku wschodnim i była tak wielka, że
potrafiła zaćmić słońce". Schneider zresztą znów stwierdza, że poza tą
notatką Julius Obsequens wymienia jeszcze dalsze 62 niezwykłe fenomeny
powietrzne.


Następny
znakomity rzymski filozof i mąż stanu (znany zresztą do dziś głównie
jako obrońca sądowy) Marcus Tullius Cicero (żyjący w latach 106-43
p.n.e.) w pozostawionych przez siebie pracach dziewięciokrotnie
wymienia tajemnicze zjawiska powietrzne.
Ciekawe informacje z tej dziedziny podaje także najwybitniejszy chyba
historyk Rzymu, Titus Livius, żyjący wprawdzie już na przełomie starej
i nowej ery, bowiem urodził się w r. 59 p.n.e., a zmarł w r. 17 n.e.,
ale w swych 142 księgach dziejów Rzymu opisujący całą jego historię „Ab
urbe condita" (od założenia miasta).
Mianowicie w 62 rozdziale księgi 21, a także w 1 rozdziale księgi 22 -
umiejscowiając te wypadki w r. 218 p.n.e. - pisze on: „W okręgu
Amiterno widziano w wielu miejscach mężczyzn przybyłych z daleka w
białych szatach. Przy Praeneste pojawiły się na niebie rozżarzone
lampy, przy Arpi zawisła na niebie tarcza. Na niebie pojawiły się zjawy
okrętów". Wilkins twierdzi zresztą, że Titus Livius łącznie we
wszystkich swych księgach wymienia ośmiokrotnie różnego rodzaju
zagadkowe zjawiska powietrzne (poczynając od opisu fenomenu nad Zatoką
Wenecką w r. 213, a kończąc na zjawisku nad Umbre w r. 16, cały czas
oczywiście przed naszą erą), Schneider jednak zwiększa'ilość
zarejestrowanych tego typu obser wacji przez T. Liviusa aż do 30!
Obserwacje zresztą sięgają jeszcze głębiej w czas, nawet poza
„założenie miasta", Wielu autorów cytuje przykłady takich zjawisk z
czasów panowania Aleksandra Macedońskiego (356-323 p.n.e.). I tak
Herberts pisze, iż „w r. 332 p.n.e. (Blumrich, a za nim Domański
nieprawidłowo zmieniają tę datę na rok 329, autor zaś podpisujący się
literami J. J. z krakowskiego pisma „Przekrój" z maja 1978 r. nawet na
r. 322, zapominając o tym, że już rok przedtem Aleksander Wielki...
zmarł!) w czasie oblężenia Tym przez Aleksandra Wielkiego (obecnie
miasto Sur w Libanie) ukazały się nad obozem wojsk macedońskich
tajemnicze obiekty. Określono je jako 'latające tarcze', było ich pięć
i poruszały się w szyku trójkątnym z 'dużą tarczą' na czele, podczas
gdy pozostałe były mniej więcej o połowę mniejsze. Krążyły powoli nad
obleganym miastem obserwowane ze zdumieniem prze; tysiące wojowników
obu walczących stron. Nagle z większego obiektu wystrzeliła błyskawica,
która spowodowała zawalenie się części murów. Następne błyskawice
uderzając w mury obronne spowodowały powstanie wyłomów i utorowały
oblegającym drogę do miasta. Potem 'tarcze' oddaliły się z nieopisaną
prędkością".
Jednak i Aleksander Macedoński (podobnie jak tysiąc lat po nim Karol
Wielki) miał okazję przekonać się, że „łaska pańska na pstrym koniu
jeździ". Bo w okresie, gdy po wielu zwycięskich podbojach wyruszył na l
ndie, te same „świetliste tarcze" skierowały się dla odmiany...
przeciwko niemu. Schneider twierdzi, że kronikarz Aleksandra Wielkiego
opisał „dwa dziwne aparaty latające, które wielokrotnie spadały na
armię króla, aż w końcu wojska, konie, a nawet bojowe słonie, wpadły w
panikę i nie chciały przekroczyć rzeki". Autor ten cytuje dosłownie
informację owego kronikarza: „Były to wielkie, błyszczące, srebrne
tarcze, z których tryskał ogień, które przyszły z nieba i do niego
wróciły". Bardziej konkretne - dotyczące zapewne tego właśnie wypadku -
dane przytacza Berlitz w „The Bermuda Triangle" w roku 1974. Stwierdza
on, że zdarzenie miało miejsce nad rzeką Jaxartes w r. 329 p.n.e. (stąd
zapewne błędne daty zjawiska poprzedniego w cytacie „Datat sich der
Himmel auf" z książki Josepha Blumricha „Niebo się otwarło") w czasie
pochodu Aleksandra Macedońskiego do Indii, przy czym Arystoteles (był
on długoletnim wychowawcą Aleksandra i być może równocześnie owym
kronikarzem), który znał dobrze dyski greckich atletów, po raz pierwszy
nazwał te obiekty „latającymi dyskami".
Również starożytne księgi tybetańskie wspominają o jarzących się
latających obiektach, w literaturze hinduskiej zaś (m. in. w
„Samarangana Sutradhara") znajdujemy wzmianki o „niebieskich i
powietrznych powozach", „świecących chmurach na niebie" i wielu innych
podobnych do dysków obiektach o niezwykłej manewrowości. Mało tego, w
sanskryckim eposie rycerskim „Ramajana" znajdujemy opis porwania
Ziemianki Sity przez księcia Ravana, który to opis niewiele odbiega od
współczesnych wersji uprowadzenia przez UFO! „Niezliczona ilość
mieszkańców leśnej krainy obserwowała haniebny czyn - czytamy tam - i
widziała, jak potężnie uzbrojony Raksha uniósł biedne i bezradne
dziewczę do góry, wsadził je do niebieskiego wozu zaprzężonego w
uskrzydlone osły, złote i promieniste, żwawonogie jak niebieski rumak
Indry. Potem uniósł się niebiański wóz ponad pagórkami i zalesionymi
dolinami".


I
wreszcie ostatnia wieść, jaka dotarła do nas z niezmierzonej już wręcz
otchłani wieków, bo aż sprzed trzech i pół tysiąca lat. Panujący
wówczas w Egipcie faraon XVIII dynastii, Totmes lub Tutmosis III (żył
on między 1504 a 1450 r. p.n.e.), podobno pozostawił po sobie roczniki,
wśród których mowa jest o najstarszej zarejestrowanej na Ziemi
obserwacji Nieznanych Obiektów Latających.
Rzecz szczególna: przez okres 3500 lat, jakie liczyć ma ów papirus,
najbardziej burzliwe i zagmatwane losy spotkały go w ciągu zaledwie
kilkunastu ostatnich lat, kiedy już wyszło na jaw, czego on dotyczy.
Dpkument trafił mianowicie do rąk ówczesnego dyrektora Biblioteki
Watykańskiej prof. Alberta Tulli, który dał go do przetłumaczenia
księciu von Rachewiltz. Niestety wkrótce po ujawnieniu treści papirusu
prof. Tulli umiera i całe jego mienie przechodzi na rzecz brata,
ówczesnego proboszcza Lateranu, a po jego śmierci spadek rozbierają
dalsi spadkobiercy, gubiąc ostatecznie ślad niezwykłego dokumentu.
Próbę jego odszukania podjął jeszcze attache naukowy amerykańskiej
ambasady w Rzymie, dr W. Ramberg, lecz łatwo z tego zrezygnował, gdy
dyrektor Działu Egiptologii Muzeum w Watykanie dr Nolli podobno „dał mu
do zrozumienia, że prof. Tulii był egiptologiem tylko z amatorstwa, a
także księcia von Rachewiltza nie można w tej dziedzinie nazwać
ekspertem".
Sprawa więc - już od samego początku dość tajemnicza - teraz wydaje się
dodatkowo dziwna: dezawuując posiadacza dokumentu - odmawia się
wartości nie znanemu przecież w ogóle samemu dokumentowi. A już wręcz
staje się podejrzana, gdy okazuje się, że opinie o prof. Tullim i von
Rachewiltzu opublikował w swej pracy dr Edward Condon. znany autor
raportu żądającego zaprzestania badań Nieznanych Obiektów Latających!
Czy jest o co walczyć? Chyba tak. Spróbujmy to zresztą ocenić sami. Oto
jak brzmiał ów zagubiony i a priori zdezawuowany dokument w tłumaczeniu
von
Rachewiltza: „W roku dwudziestym drugim, w trzecim miesiącu zimy, o
szóstej godzinie dnia zobaczyli pisarze Domu Życia (...), że z nieba
opuszcza się ogniste koło. Jego miary miały łokieć szerokości i łokieć
długości (...). Oni upadli na twarz (...) i pobiegli do faraona, by mu
oznajmić o tym. Jego Świętobliwość zamyśliła się nad tym zdarzeniem
(...). Przedmioty z nieba były coraz liczniejsze (...), one świeciły
jaśniej niż słońce i rozproszyły się aż do granic czterech stron
świata. Armia faraona przyglądała się temu (...). On sam był wśród
niej. Po kolacji ogniste kręgi uniosły się w kierunku południowym w
niebo. Faraon rozkazał spalić kadzidło, aby ponownie ustanowić pokój na
ziemi i rozkazał całe zdarzenie opisać w rocznikach Domu Życia (...)
tak, aby zawsze o tym pamiętano". Nie chodzi jednak tylko o samą
pamięć: chodzi o wyciągnięcie pewnych wniosków. Bo o ile przegląd
geograficzny Nieznanych Obiektów Latających wykazał - jak mi się wydaje
- bezspornie, że Sź ONE WSZĘDZIE, to czy ten kończący się przegląd
historyczny nie udowadnia, że BYŁY ONE ZAWSZE?


Jakże ustosunkowała się do tego zjawiska ludzkość?

Lucjan Znicz, fragment książki Goście z Kosmosu? TOM 2
Bydgoszcz 1979








Copyright 2004 - 2008 © by Paranormalium


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
587,17,artykul
698,17,artykul
496,17,artykul
60,17,artykul
437,17,artykul
632,17,artykul
310,17,artykul
59,17,artykul
613,17,artykul
407,17,artykul
64,17,artykul
58,17,artykul
372,17,artykul
56,17,artykul

więcej podobnych podstron