Janusz A. Zajdel - Feniks
www.bookswarez.prv.pl
Szosa byla podniszczona i z rzadka tylko spotykalo sie na niej pojazdy,
zdazajace w przeciwnym kierunku. Na przestrzeni ostatnich kilku mil wiodla
posród wysokiego, gestego lasu bez sladów jakiejkolwiek gospodarki. Miejscami
samochód przysiadal mocno na wyrwach w asfalcie. Breit lubil takie drogi,
zacienione lasem i prawie puste. Tego wlasnie szukal, wyrywajac sie z
rozzarzonego o tej porze roku miasta Merton. Pozostawiajac daleko za soba
duszne zaulki, sale wykladowe i laboratoria mial wrazenie, ze zmienia skóre. ze
splukuje z siebie caloroczny nalot zmeczenia. Wiedzial, ze te pierwsze godziny
"ucieczki" sa najprzyjemniejsze z calego urlopu. Potem, w bezczynnosci, powróca
znowu te wszystkie problemy, o których pragnal teraz nie myslec.
Machinalnie omijajac co wieksze dziury w szosie, wpadal bezwiednie w lancuch
mysli, który - wiedzial o tym podswiadomie doprowadzi go wczesniej czy pózniej
do rozwazan, przerwanych przed kilkoma godzinami tak zdecydowanie wyjazdem na
urlop.
Nie zastanawial sie, dokad prowadzi droga. Bylo mu obojetne, gdzie spedzi te
kilka tygodni. Droga jest zla. Nie wiadomo dokad prowadzi... Ale na pewno
gdzies nia mozna zajechac, inaczej nie byloby drogi. Kazde dzialanie poznawcze
jest taka droga w nieznane - nie wiadomo ku czemu zmierza... Czasem moga to byc
bezdroza i wertepy. Czy w nauce jest tak samo - to znaczy: czy trudna, najezona
przeciwnosciami droga zawsze prowadzi do jakiegos Kaczego Dolu, do falszywych,
bezsensownych wniosków. Jadac na wycieczke mozna sobie pozwolic na podróz w
nieznane. Ale jezeli chodzi o rozszerzenie ludzkiej wiedzy, to czy mozna
pozwolic sobie na trwonienie cennego czasu na bezcelowe, slepe poszukiwania?
Wszelkie rozwazania nad sensem poznawania swiata sa oczywiscie najbardziej
chyba sporna sprawa w filozofii nauki. Ale skoro juz raz wybralo sie droge
badacza, zbaczanie z tej drogi, wszelkie wahania sa niekonsekwencja. Jak wiec w
tym swietle przedstawia sie sprawa nieszczesnych graktytów, które pozarly
mnóstwo cennego czasu co najmniej kilkunastu powaznym i rozsadnym ludziom, aby
wreszcie pozostac zagadka do dzis nie rozwiazana.
Kazdy, kto mial z graktytami do czynienia, z pewnoscia wyrobil sobie na ich
temat takie czy inne zdanie. Ale tylko autorzy opowiadan fantastycznych moga
sobie pozwolic na stawianie "hipotez" bez przyzwoitego uzasadnienia. Breit mial
takze swoja prywatna hipoteze, ale to bylo bez znaczenia. Graktyty - te
"kosmiczne orzechy", jak je nazywala prasa, "kamienie, które spadly z nieba" -
pozostaly tylko tym, czym byly od poczatku: piekielnie twardymi kamykami
wielkosci orzecha laskowego, barwy brudnofioletowej.
Pierwszy graktyt znalazl turysta podczas wycieczki górskiej. W czasie jego
nieobecnosci w namiocie jakis "pocisk" przebil plótno i gumowana podloge,
wbijajac sie w ziemie na glebokosc kilkunastu cali. Graktyt spadl prawie
pionowo z góry i to wlasnie zaciekawilo wycieczkowicza. Wykopal oczywiscie
"kamyk" i opowiadal o tym koledze - dziennikarzowi. Po ukazaniu sie notatki w
prasie zaczela do redakcji plynac nieprzerwanie istna lawina zwiru i kamieni,
mniej lub bardziej odpowiadajacych opisowi i fotografii zagadkowego
znaleziska.
Sposród stosu kamyków bez trudu udalo sie wybrac kilkanascie, których
identycznosc z pierwszym byla zdumiewajaca. Kazdy szlif, kazda krawedz
powtarzaly sie niezmiennie we wszystkich okazach. To bylo nie do wiary, jesli
sie wezmie pod uwage, ze nadsylano je z najbardziej odleglych od siebie czesci
kraju. Przewaznie odnajdywano je na twardym podlozu, na betonowych plytach
lotnisk, na skalach, na szosach o twardej nawierzchni. Zewnetrzna powloka
graktytu byla tak twarda, ze nie dalo jej sie rozciac ani nawet odlupac chocby
drobnego odlamka. Kosmiczne ich pochodzenie bylo hipoteza prasy i dlatego
przekazano je astrofizykom. Ci z kolei zasiegali opinii róznych specjalistów.
Poddano wiec graktyty wszechstronnym badaniom, które niczego nie wyjasnily.
Próbowano nawet zmiazdzyc jeden z nich miedzy okladzinami z najtrwalsze stali
od prasa dajaca jakies fantastyczne cisnienia. Okladziny popekaly, a graktyt
wyszedl bez szkody z tej operacji...
Wreszcie caly material naukowy wraz z kilkunastoma "orzeszkami" oddano do
"zgryzienia" najwiekszemu elektromózgowi w Instytucie Problemów Ogólnych. Tu
zetknal sie z nimi Breit, który kierowal grupa cybernetyczna. Tydzien trwalo
programowanie, a po kilku dniach pracy maszyna zazadala dalszych danych,
których Breit nie byl w stanie jej dostarczyc. Jednym slowem, znaleziono sie na
powrót w punkcie wyjsciowym. To bylo zreszta do przewidzenia, bo zadna maszyna
nie jest w stanie stawiac sobie samodzielnych hipotez, szczególnie przy tak
skapej "wiedzy" o przedmiocie.
Breit przebiegal raz jeszcze myslami cala, stosunkowo niedluga historie
graktytów. Pierwszy znaleziono niespelna póltora miesiaca temu. Od tej chwili
wiele ludzi przeklinalo je za stracony czas, za "zawracanie glowy" itp.,
niemniej zagadka kusila swoja tajemniczoscia i przeczuciem rewelacyjnego
rozwiazania.
"Tylko czy to rozwiazanie istnieje w zasiegu mozliwosci nauki - zastanawial sie
Breit, omijajac kolejna dziure w asfalcie. Jesli sie przyjmie za pewnik
kosmiczne pochodzenie graktytów, to nieograniczona wprost róznorodnosc
mozliwosci sprawia, iz nie wiadomo nawet w która strone skierowac
poszukiwania..."
Asfalt urwal sie niespodziewanie, przechodzac od razu w niebrukowana przecinke
lesna, rozjezdzona kolami ciezarówek. Tu dopiero Breit przylapal sie na
"niedozwolonych" rozwazaniach i postanowil lepiej pilnowac swoich mysli, gdyz
urlop z graktytami w glowie mijalby sie z celem. Wlaczyl radio i skupil cala
uwage na prowadzeniu wozu.
Po prawej stronie drogi ukazala sie duza, zólta tablica informujaca, ze wstep
do lasu jest zabroniony. Przez zarosla, miejscami przerzedzone, widac bylo
ogrodzenie z podwójnej siatki. Po przejechaniu jeszcze kilkuset jardów Breit
zauwazyl na szosie sylwetke wartownika z pistoletem maszynowym przewieszonym
przez ramie.
Zolnierz stal na rozstawionych szeroko nogach i jakby od niechcenia kiwal
trzymana w prawej dloni bialo-czerwona tarcza do zatrzymywania samochodów.
- Nie ma przejazdu - powiedzial glosem znuzonym, gdy Breit zahamowal o kilka
jardów przed nim. Pot splywal mu po szyi spod wysokiego helmu. W tej chwili i
Breit poczul, ze otacza go galareta ciezkiego, nieruchomego powietrza. W taki
upal stanowczo o wiele przyjemniej jest czuc na twarzy ped powietrza podczas
jazdy. Dlatego Breit zniecierpliwil sie nieco, ze utrudniaja mu podróz.
- Nie bylo zadnych znaków zakazu wjazdu! - burknal tonem pretensji.
- Od wczoraj wyjatkowo... Trzeba wrócic o dwie mile i skrecic na prawo, droga
na Monteroe.
"Dobrze, ze tylko dwie!" - pomyslal Breit przekladajac dzwignie na wsteczny
bieg, aby zawrócic na waskiej w tym miejscu drodze.
- A cóz to sie stalo? - spytal. - Manewry jakies?
- Eee, nie... Tylko... - zaczal zolnierz, ale zreflektowal sie po chwili i
sluzbowym juz tonem dodal: - Tajemnica wojskowa...
Aby zamaskowac jakos swoje przekroczenie przepisów, bo przeciez wdal sie w
konwersacje z osoba postronna, albo tez po prostu z ciekawosci, powiedzial:
- Pan pozwoli dokumenty!
Ogladal je dosc dlugo, odczytujac pólglosem:
- Docent William Breit, Instytut Problemów Ogólnych, Merton.
Spojrzal na Breita, potem jeszcze raz na legitymacje i powiedzial:
- Taaak. Niech pan zaczeka chwile.
Zszedl z drogi w kierunku zarosli, skad wydobyl przenosna krótkofalówke. Przez
chwile rozmawial z kims pólglosem, potem odszedl do samochodu i powiedzial:
- Major prosi, zeby pan byl laskaw skomunikowac sie z nim. Oni dzis rano
telefonowali do was, to znaczy do Instytutu. Nic pan o tym nie wie?
- Od dzis jestem na urlopie. Ale co to za tajemnice?
- Tak dokladnie to ja nie wiem. Cos sie stalo przy czwartym kontenerze. Major
panu dokladnie powie.
Mówiac podrzucal na dloni jakis maly, zaokraglony przedmiot. Breit patrzyl mu
na reke jak zahipnotyzowany.
- Skad pan to ma?
- Ten kamyk? A... znalazlem chyba gdzies...
- Prosze mi to dac!
- Alez oczywiscie, jesli sie panu na cos przyda.
To byl graktyt. Jeszcze jeden do kolekcji. "Przesladuje mnie to dranstwo. Nawet
tu..." - pomyslal Breit, chowajac "kamyk" do kieszeni.
Byl zaciekawiony. Cóz to za historia? Czego chce wojsko od Instytutu?
- Co tu sie wlasciwie miesci? - spytal, wskazujac las i ogrodzenie.
- To pan nie wie? Centralny Magazyn Izotopów Promieniotwórczych... Niech pan
pojedzie jeszcze pól mili naprzód, tam bedzie brama wjazdowa i wartownia. Oni
juz wiedza, ze maja pana wpuscic.
Major byl ujmujaco grzeczny, choc wyraznie przejety sytuacja, która ocenil jako
niebezpieczna, bo nie wyjasniona.
- Mamy tu - mówil - wielkie ilosci materialu promieniotwórczego. Wszystko to
zaladowane jest w betonowych, izolowanych olowiem pojemnikach, zbudowanych w
ksztalcie studzien. Teren jest rozlegly. Sama trzecia strefa, w której panuje
promieniowanie powyzej dopuszczalnego natezenia, rozciaga sie na powierzchni
czterech mil kwadratowych. Wszelkie operacje sterowane sa tam oczywiscie
zdalnie, ze stanowiska polozonego w pierwszej strefie, czyli tu. W drugiej
wolno przebywac tylko w ochronnej odziezy, i to przez ograniczony czas. I niech
pan sobie wyobrazi, ze tam w jednym z pojemników cos sie rusza! W pierwszej
chwili myslelismy, ze moze niedzwiedz albo inny zwierz lesny wpadl do betonowej
studni. Wlasnie do tej, w która zaladowalismy przed kilkoma dniami pokazna
ilosc strontu dziewiecdziesiat... Ale takie przypuszczenie nie ma sensu -
pojemnik byl przedtem co prawda otwarty, ale przed napelnieniem sprawdza sie
przeciez wszystko dokladnie za pomoca kamer telewizyjnych, caly zaladunek tez
jest kontrolowany na monitorze, nic nie mogloby ujsc naszej uwagi... No, chyba
ze bylaby to lesna mysz, ale nie zwierze, które potrafi uniesc dwie tony
betonu... Bo wlasnie wczoraj jeden z obserwatorów zauwazyl przypadkiem - przez
telewizje ma sie rozumiec - ze pokrywa czwartego pojemnika uniosla sie
kilkakrotnie na wysokosc kilku cali i opadla na powrót, jakby ktos, czy raczej
cos, nie moglo jej wyzej podzwignac, usilujac sie stamtad wydostac.
- Moze to naprawde jakies wieksze zwierze? - powiedzial Breit bez przekonania.
- Alez, panie profesorze! Mowy nie ma, aby jakakolwiek zywa istota wytrzymala
kilka dni w takim promieniowaniu! A pojemnik zostal zamkniety prawie tydzien
temu!
- Cóz my wiemy o promieniowaniu? - zauwazyl zdawkowo Breit. Upal zupelnie
pozbawil go checi do zastanowienia sie nad najciekawsza nawet zagadka. - A moze
temu zolnierzowi cos sie przywidzialo? Teraz takie upaly. Moglo mu sie
wydawac.
- Zgoda. Jemu tak. Ale kamera filmowa nie ulega zludzeniom optycznym. Ruchy
pokrywy powtórzyly sie jeszcze dwukrotnie: wczoraj i dzis. Kamera pracowala
przez caly czas i zarejestrowala dokladnie wszystko. To wygladalo jak
podskakiwanie pokrywki na garnku z gotujaca sie zupa.
- Wiec moze jakis gaz sie tam wywiazuje?
- To niczego nie tlumaczy, pojemniki nie sa hermetyczne. A zreszta czy pan
sobie wyobraza, jakie cisnienie musialoby tam panowac, zeby uniesc taki ciezar?
Nie, to na pewno nie jest taka prosta sprawa. Dzwonilem do Sztabu i do waszego
Instytutu. Obiecali przyslac komisje, ale wydaje mi sie, ze lekcewaza sobie te
sprawe i nie spieszy im sie. W ten sposób wszystko pozostaje na mojej glowie.
- Dlaczego nie kazal pan po prostu uniesc pokrywy dzwigiem. Macie, zdaje sie,
moznosc operowania kamerami w ten sposób, by zajrzec do wnetrza?
- Nie chcialem niczego ruszac do przybycia komisji. Po co ryzykowac jakies
falszywe posuniecie?
- Widze - zauwazyl Breit z usmiechem - ze ma pan jakies przypuszczenia,
hipotezy. No, niech pan sie przyzna? Co sie panu narzuca?
Major spuscil wzrok i powiedzial szybko:
- Nie, nic nie wiem, niczego nie przypuszczam...
Siedzieli przez chwile w milczeniu.
- Bo gdyby zalozyc, ze to "cos" siedzialo tam przedtem powiedzial major, jakby
kontynuujac rozmyslanie - to nalezaloby przyjac, ze rozroslo sie z malenkiego
do niebywalych rozmiarów. Mysz - nie mysz... Degeneracja organizmu pod wplywem
promieniowania jadrowego... Nie, to nonsens, radiacja nie moze miec takiego
wplywu na zaden bialkowy, ziemski organizm.
Breit nalal sobie szklanke wody z karafki i siegnal do kieszeni po proszek od
bólu glowy. Dlon. natrafila na maly okragly przedmiot. Breit drgnal i
pospiesznie wydobyl graktyt z kieszeni. Trzymajac go w palcach, wpatrywal sie
wen z mina, która musiala sie majorowi wydac podejrzana, bo patrzyl chwile
zdumiony na docenta, a potem zapytal:
- A cóz to?
Breit myslal tak intensywnie i bezladnie, ze nie doslyszal pytania. -
"Czyzby... Czyzby to bylo mozliwe? Przypuszczenie cokolwiek fantastyczne, ale
dlaczego nie mialbym tego sprawdzic?"
- Czy pojemnik ma betonowe dno? - zapytal.
- Nie. Z betonu sa tylko sciany, na glebokosc dwudziestu czterech stóp. Do
polowy wypelnia sie pojemnik mialkim piaskiem dla odprowadzenia wilgoci. Tu
jest zreszta dosc suchy teren.
- W jakiej postaci byl ten stront?
- Prawie czysty weglan. Pakowany w male puszki, pan rozumie, trzeba przewozic
po trochu, ze wzgledu na aktywnosc... Ale nie rozumiem, jaki to ma zwiazek
z...
- Zaraz, zaraz, ja tez jeszcze prawie nic nie rozumiem glos Breita drzal z
przejecia - ale, jesli pan pozwoli, zaraz panu przedstawie moje przypuszczenie.
Pytal pan, zdaje sie, co to jest. To jest graktyt, musial pan slyszec te nazwe,
kilka tygodni temu glosno bylo o tym w prasie. Sa podejrzenia, ze "to" spadlo z
nieba czyli, innymi slowy, pochodzi spoza Ziemi... Najgorsza bieda, ze nie
wiadomo, co to wlasciwie jest. Spadlo tego, sadzac po ilosci znalezisk, sporo.
Nalezy bowiem przypuszczac, ze znaczna czesc wbila sie w miekki grunt lub
spoczywa w miejscach, gdzie ludzie rzadko sie pojawiaja... Zaryzykuje nawet
twierdzenie, ze niektóre obszary naszego globu naszpikowane sa dosc gesto
graktytami. Niewykluczone, ze jeden z nich...
- Pan sadzi - przerwal major - ze jeden wpadl nam pojemnika? To zupelnie
mozliwe, ale... Stad wynika, ze sa jakies zarodniki, nasiona jakby... które na
Ziemi rozwijaja w istoty?
- Otóz to wlasnie!
- A wiec rodzaj utajonej inwazji? Niebezpieczenstwo dla ludzkosci?
- Na takie wnioski jeszcze cokolwiek za wczesnie. Ale niech pan pomysli:
graktyt-zarodnik rozwija sie. Skad czerpie materie? Oczywiscie z gleby, na
która padnie. To jest logiczne przypuszczenie, jesli przyjmiemy, ze "zasianie"
graktytami Ziemi nastapilo zgodnie z góry ustalonym planem. Dlaczego jednak ten
graktyt, który mamy przed soba, jak i wiele innych, o których wiem, od
dluzszego czasu leza w szufladzie mojego biurka nie zmienione, nie rozwijaja
sie w kosmicznego potwora czy tez, jesli pan woli istote inteligentna? To nie
jest inwazja, majorze! To jest, wydaje mi sie, genialna i dalekowzroczna
polityka jakiejs madrej, kosmicznej rasy istot... Do rozwoju zarodnika
potrzebne jest p r o m i e n i o w a n i e! Moze nawet wlasnie promieniowanie
strontu, ale to nieistotne... Czy rozumie pan juz, co mam na mysli?
- No, chyba tak! A poza tym latwo sie przekonac, czy panskie przypuszczenia sa
sluszne. Mozna otworzyc pokrywe... Albo wlozyc ten oto graktyt do innego
pojemnika. Mam jeszcze jeden ze strontem.
- Powoli, majorze! Nie wiemy jeszcze, co zrobic z tym "stworem". Nie wiemy
nawet, czy istnieje on poza nasza wyobraznia.
- Alez tam na pewno ktos jest! To musi byc organizm oparty na tkance krzemowej,
skoro powstaje z gleby.
- Moze, ale niekoniecznie! Moze po prostu posiada zdolnosc przemiany
pierwiastków chemicznych? I wie pan, co mysle? Ze nie ma pan juz tego strontu.
Scisle mówiac o n go panu pozarl... Dlatego nie wolno go stamtad wypuscic, bo
nie wiadomo, czy potrafimy sobie z nim poradzic na wolnosci.
W tej chwili do pokoju, w którym rozmawiali, wpadl bez pukania wartownik.
- Panie majorze! T o wylazi z pojemnika!
Podbiegli do ekranu telewizyjnego.
Betonowy krag unosil sie powoli. Brunatna masa sprawiajaca wrazenie czegos
sliskiego, wypelnila powstala szpare, uformowala sie w gietka, dluga macke na
ksztalt pijawki... Pokrywa unosila sie coraz wyzej; coraz wiecej oslizlego
ciala wydostawalo sie na zewnatrz. Stali jak zahipnotyzowani, wpatrzeni w
ekran. Pierwszy odzyskal glos major.
- Bateria rakiet na stanowiska. Trzymac go na celu. Reszta do schronu!
Zolnierze rozbiegli sie na stanowiska. Breit zostal sam z majorem.
- Pan chce uzyc glowicy atomowej? - zapytal.
- Oczywiscie! Nie wiadomo, jaka to bydle ma odpornosc...
- Czy pan doprawdy nie rozumie jeszcze niczego?
- Mysli pan, ze nie mozna tak traktowac rozumnej istoty? Nie mamy pewnosci, czy
to rzeczywiscie istota rozumna...
- Nie o to mi chodzi! I skad panu przyszlo do glowy... Przeciez to wy
szykujecie glowice atomowe glównie przeciw istotom rozumnym, o wiele nam
blizszym niz ta. Oczywiscie, ze trzeba ja zniszczyc, i to natychmiast, bo
pojawila sie nie w pore, jej wspólzycie na jednym globie z ludzmi jest
niemozliwe. Ale zniszczyc ja trzeba innym sposobem.
Breit mówil szybko, jakby chcial wyrzucic z siebie wszystkie slowa naraz.
- One, te istoty, mialy sie rozwinac o wiele pózniej, rozumie pan? Sugerowalem
juz to panu, ale pan nie uchwycil moich przypuszczen... One mialy
zagospodarowac Ziemie, gdy promieniowanie na jej powierzchni przekroczy
natezenie, przy którym jeszcze istniec moze bialko weglowe... Ci, którzy
posiali to nowe zycie na naszej planecie, musieli sie orientowac, ku czemu
zmierza nasza cywilizacja. Moze nie tylko na naszej Ziemi zasiali nowe zycie,
mogace wegetowac w warunkach silnej radiacji... Graktyty sa jakby "nastawione"
na pewne okreslone natezenia promieniowania, przy których zaczynaja sie
rozwijac... Pewna ich czesc rozwinie sie nigdy, ale te, co trafia na planete,
która wstrzasnie kataklizm atomowy, zaludnia ja takimi stworami...
Ogromna, wieloksztaltna masa wypelzla prawie calkowicie spod betonowej pokrywy.
Wijac sie i jak ameba zmieniajac ksztalty, poczela sie posuwac po trawiastym
gruncie. Kamera filmowa terkotala bez przerwy. Major powiekszyl obraz na
ekranie. Wsród zwalów galaretowatego cielska nie sposób bylo jednak dopatrzyc
sie jakichkolwiek szczególów. Stwór nie posiadal zadnych wyodrebnionych organów
zewnetrznych.
- Odwoluje pogotowie baterii rakietowej! - krzyknal do mikrofonu major. -
Przygotowac dzialo przeciwpancerne i miotacz ognia.
Pierwszy na Ziemi przedstawiciel rasy Graktydów pelzal po lace, rozplaszczywszy
sie na przestrzeni kilkuset stóp kwadratowych - na wlasna zgube, gdyz ulatwial
w ten sposób celowanie.
- Cel: obiekt pelzajacy! - powiedzial major glosem lekko drzacym. - Pociskiem
Tx-osiemdziesiat piec...
Przerwal, milczal przez chwile, wreszcie zupelnie juz cicho, jakby z
rezygnacja, powiedzial:
- Ognia...
W miejscu gdzie przed chwila pelzal Graktyda, wystrzelil w góre klab burej masy
zmieszanej z ziemia i kamieniami.
- Miotacze, ognia!
Jasnozólte plomienie strzelily wokól miejsca eksplozji, obejmujac wszystko
spopielajacym zarem.
- Koniec - powiedzial major, ocierajac pot z czola i rozpinajac kolnierzyk
munduru.
Stali obaj z oczami wbitymi w ziemie. Pierwszy odezwal sie Breit.
- Nie przewidzieli tego. Nie przewidzieli takiej koncentracji izotopów. Ale to
dla nich nie ma znaczenia. Byc moze miesci sie to w bledzie planowania. A my...
nieswiadomie, w oblednym dazeniu do samounicestwienia...
- Mial pan racje. Trudno to nazwac inwazja - powiedzial major. - O n i nie
zamierzaja nikogo niszczyc. Czekaja, az zalatwimy to miedzy soba...
- Tak. Im sie nie spieszy.
Spojrzeli niemal równoczesnie na dopalajace sie szczatki. Breit bezwiednie
sciskal w dloni maly, brudnofioletowy kamyk. Plomienie przygasly. Ziemia dymila
jeszcze.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Janusz A Zajdel Feniks (opowiadania)Janusz A Zajdel UranofagiaBunt Janusz A Zajdeljanusz a zajdel epizod bez następstwjanusz a zajdel psy agenorajanusz a zajdel raport z piwnicyjanusz a zajdel satelitajanusz a zajdel dżuma, cholera i ciężka grypajanusz a zajdel eksperymentjanusz a zajdel skok dodatniJanusz A Zajdel NieingerencjaJanusz A Zajdel Nieingerencjajanusz a zajdel ogon diabławięcej podobnych podstron